Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
- Naprawdę się będziesz chował po kątach? - te oto słowa zostały wypowiedziane przez Burke'a w kierunku Zachary'ego. Do krótkiej, słownej reprymendy dołączyło także lekkie szturchnięcie w ramię. Craig nie czekał jednak na odpowiedź przyjaciela. Gdy przybył na plac i tak był dość zaskoczony samym widokiem Shafiqa w takim miejscu. Ale skoro już zjawił się by podziwiać to zbiegowisko, równie dobrze mógł zająć miejsce tam, gdzie należało - na przedzie, w loży honorowej. Po co właściwie się tu zjawiał, jeśli nie zamierzał swoją postawą zaprezentować jakiegoś stanowiska? Gdyby ktoś dał tego dnia Craigowi wybór, prawdopodobnie sam zdecydowałby o tym, by jednak być gdzieś indziej - wciąż był obolały, uparł nietypowy dla Anglii wysysał z niego siły, a ponadto nie wiedział zbyt wiele o zdrajcach, których mieli stracić. Nie kojarzył ich nazwisk, nie widział ich twarzy. Och, zdecydowanie pochwalał sam pomysł publicznej egzekucji, nie dało się chyba dobitniej zaznaczyć tego, że rycerze stanowili teraz prawo - i każdy kto się im przeciwstawi, zostanie skrócony o głowę. Ale Burke czułby dużo większą uciechę, gdyby straceńcy byli mu znajomi. Gdyby kojarzył ich z imienia i nazwiska, ze szkodliwości czynów. Z nocnych pojedynków na ulicach Londynu. Mimo to jednak przybył. Jego obowiązkiem było się tu pojawić. Chciał czy nie. Pozycja zmusiła go do tego, aby swoją obecnością zaznaczył stanowisko swojego rodu. Edgara nie było i nie miało być - dobrze wiedział, że jego kuzyn miał ręce pełne roboty. Nie winił go więc. Starczyło, że jeden z nich pokazał się na placu. Od niego chyba nawet bardziej by tego wymagano.
Posłał więc Zachary'emu jeszcze tylko jedno, krótkie ale i dość znaczące spojrzenie - nie chowaj się pod ścianą. Nie oglądał się jednak za siebie, aby sprawdzić, czy przyjaciel podąży za nim. Sam Craig zamierzał zasiąść na należnym sobie miejscu. Nawet jeśli oznaczało to prażenie się w słońcu - nienaturalnie ciepłym, niepodobnym do angielskiego. Mógł tylko po cichu liczyć na to, że całe to przedstawienie potrwa raczej krótko. Dobrze że skazańców miała być tylko trójka. Może uwiną się w pół godziny, zanim Burke zdąży się porządnie spocić. Zajmując jedno z wolnych krzeseł witał się cicho z poszczególnymi, znajomymi twarzami. Jak miło było widzieć tylko towarzyszy wśród widowni! Jeśli spektakl okaże się rozczarowujący, zawsze w ostateczności można było się rozerwać krótką pogawędką.
Posłał więc Zachary'emu jeszcze tylko jedno, krótkie ale i dość znaczące spojrzenie - nie chowaj się pod ścianą. Nie oglądał się jednak za siebie, aby sprawdzić, czy przyjaciel podąży za nim. Sam Craig zamierzał zasiąść na należnym sobie miejscu. Nawet jeśli oznaczało to prażenie się w słońcu - nienaturalnie ciepłym, niepodobnym do angielskiego. Mógł tylko po cichu liczyć na to, że całe to przedstawienie potrwa raczej krótko. Dobrze że skazańców miała być tylko trójka. Może uwiną się w pół godziny, zanim Burke zdąży się porządnie spocić. Zajmując jedno z wolnych krzeseł witał się cicho z poszczególnymi, znajomymi twarzami. Jak miło było widzieć tylko towarzyszy wśród widowni! Jeśli spektakl okaże się rozczarowujący, zawsze w ostateczności można było się rozerwać krótką pogawędką.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przemiana [120+] i wizerunek Daisy
W końcu jej umiejętność zadziała. Zajęło jej sporo czasu rozpracowanie co w splocie zmiany umiejscowiła źle. Co zrobiła nie tak. Szczęśliwie dla siebie samej właściwie całą noc spędziła rzucając się w łóżku. A to sprawiło, że już od samego rana była na nogach. Zaczęła od kąpieli, woda miała zmyć z niej zapach który zazwyczaj unosił się wokół. Dokładnie, całkowicie, skutecznie. Kilka dni wcześniej w pokoju Daisy znalazła wielkie posrebrzane koła, która postanowiła wpiąć w uszy. Na siebie założyła rzeczy z jej szafy o dziwo i u niej odnalazła spodnie. Najpierw założyła je, a później nałożyła na nie spódnicę, która skrywała je dobrze. W te wcisnęła koszulę. Na ramionach miała narzuconą cienką chustę, która skrywała koszulę. Dzisiaj nie przeciągała ust czerwoną szminką, jednak spryskała się specjalnie wybranymi dla tej wersji siebie perfumami. By później z miotłą w dłoni przejść przez jedno z głównych wejść do Londynu. Dochodziła dopiero dziesiąta, więc postanowiła najpierw odwiedzić na kilka krótkich chwil dziadka, by później podlecieć na miotle na miejsce wydarzenia. Zeskoczyła z niej sprawnie, przy jednym z wejść dostrzegając już z góry zbierającą się kolejkę. Jej spojrzenie spoczęło na olbrzymie, który znajdował się po jej lewej stronie, niedobrze. To tylko mocniej komplikowało sprawę. Podała się kontroli różdżki, pokazując świstek, świadczący o rejestracji by w końcu wejść na plac. Ciemne spojrzenie przesuwało się po otoczeniu, lustrując je uważnie. Musiała znaleźć jego jakieś słabe punkty. Jakiekolwiek. Jak wiele możliwości tak naprawdę posiadała? Weszła dalej trzymając w lewej ręce miotłę, po swojej prawej stronie dostrzegając znajome sylwetki. Przesunęła się dalej, bardziej, tak, by znaleźć się w zasięgu ich spojrzeń, a jednocześnie móc obejrzeć wszystko dokładniej. Spojrzała na podest. Spojrzenie ciemnych oczu zawiesiło się na Caleanie, a Daisy, dygnęła skinając krótko głową i rozpościerając usta w krótkim uśmiechu. Nie poświęciła mu jednak więcej uwagi, ciemne oczy zawieszając też na Drew. I choć twarz wyrażała raczej krótkie rozbawienie, tak głowa krzyczała niedobrze. Dostrzegła Cillian, ale ten nie znał tej Daisy, więc nie poświęciła mu więcej uwagi, lustrując otoczenie z uprzejmym zainteresowaniem. Największym zaskoczeniem okazał się widok Vincenta, ostatkami sił powstrzymała drgnięcie brwi. To nie był czas. Ani moment. Musiała się skupić. Skupić na tym, co i jak zrobić.
Musiała tutaj dzisiaj być. Głównie dlatego, że nadal miała nadzieję. Nadzieję, że jej spojrzenie dostrzeże Skamandera. Że on nadal żył. I możliwość chociaż podjęcia próby jakiegoś działania. W wewnętrznej kieszeni płaszcza miała tylko dwa eliksiry, felix felicis i eliksir kameleona. Broszka niezmiennie dotykała jej ciała wpięta od wewnętrznej strony spodni, a na łańcuszku na szyi wisiała czarna perła, pazur gryfa i czerwony kryształ. Różdżka schowana była w prawy rękaw. Czuła napięcie i sama w ogóle nie czuła się gotowa. Wsadziła dłonie do kieszeni.
W końcu jej umiejętność zadziała. Zajęło jej sporo czasu rozpracowanie co w splocie zmiany umiejscowiła źle. Co zrobiła nie tak. Szczęśliwie dla siebie samej właściwie całą noc spędziła rzucając się w łóżku. A to sprawiło, że już od samego rana była na nogach. Zaczęła od kąpieli, woda miała zmyć z niej zapach który zazwyczaj unosił się wokół. Dokładnie, całkowicie, skutecznie. Kilka dni wcześniej w pokoju Daisy znalazła wielkie posrebrzane koła, która postanowiła wpiąć w uszy. Na siebie założyła rzeczy z jej szafy o dziwo i u niej odnalazła spodnie. Najpierw założyła je, a później nałożyła na nie spódnicę, która skrywała je dobrze. W te wcisnęła koszulę. Na ramionach miała narzuconą cienką chustę, która skrywała koszulę. Dzisiaj nie przeciągała ust czerwoną szminką, jednak spryskała się specjalnie wybranymi dla tej wersji siebie perfumami. By później z miotłą w dłoni przejść przez jedno z głównych wejść do Londynu. Dochodziła dopiero dziesiąta, więc postanowiła najpierw odwiedzić na kilka krótkich chwil dziadka, by później podlecieć na miotle na miejsce wydarzenia. Zeskoczyła z niej sprawnie, przy jednym z wejść dostrzegając już z góry zbierającą się kolejkę. Jej spojrzenie spoczęło na olbrzymie, który znajdował się po jej lewej stronie, niedobrze. To tylko mocniej komplikowało sprawę. Podała się kontroli różdżki, pokazując świstek, świadczący o rejestracji by w końcu wejść na plac. Ciemne spojrzenie przesuwało się po otoczeniu, lustrując je uważnie. Musiała znaleźć jego jakieś słabe punkty. Jakiekolwiek. Jak wiele możliwości tak naprawdę posiadała? Weszła dalej trzymając w lewej ręce miotłę, po swojej prawej stronie dostrzegając znajome sylwetki. Przesunęła się dalej, bardziej, tak, by znaleźć się w zasięgu ich spojrzeń, a jednocześnie móc obejrzeć wszystko dokładniej. Spojrzała na podest. Spojrzenie ciemnych oczu zawiesiło się na Caleanie, a Daisy, dygnęła skinając krótko głową i rozpościerając usta w krótkim uśmiechu. Nie poświęciła mu jednak więcej uwagi, ciemne oczy zawieszając też na Drew. I choć twarz wyrażała raczej krótkie rozbawienie, tak głowa krzyczała niedobrze. Dostrzegła Cillian, ale ten nie znał tej Daisy, więc nie poświęciła mu więcej uwagi, lustrując otoczenie z uprzejmym zainteresowaniem. Największym zaskoczeniem okazał się widok Vincenta, ostatkami sił powstrzymała drgnięcie brwi. To nie był czas. Ani moment. Musiała się skupić. Skupić na tym, co i jak zrobić.
Musiała tutaj dzisiaj być. Głównie dlatego, że nadal miała nadzieję. Nadzieję, że jej spojrzenie dostrzeże Skamandera. Że on nadal żył. I możliwość chociaż podjęcia próby jakiegoś działania. W wewnętrznej kieszeni płaszcza miała tylko dwa eliksiry, felix felicis i eliksir kameleona. Broszka niezmiennie dotykała jej ciała wpięta od wewnętrznej strony spodni, a na łańcuszku na szyi wisiała czarna perła, pazur gryfa i czerwony kryształ. Różdżka schowana była w prawy rękaw. Czuła napięcie i sama w ogóle nie czuła się gotowa. Wsadziła dłonie do kieszeni.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Morgan, Pearson, Chambers. Morgan, Pearson, Chambers. Morgan, Pearson, Chambers. Te trzy nazwiska towarzyszą mi od momentu podania godności zbrodniarzy do wiadomości opinii publicznej. Z tej strony Tamizy mówi się o nich łotry albo i gorzej, nie pamięta się ich imion.
Ja zaś nie potrafię pozbyć się ich z głowy. Przed snem powtarzam je póki nie zasnę, pochłonięty dyskusjami o strategii biznesowej na ten miesiąc przyłapuję się, że drapię piórem o kant biurka, ryjąc w nim inicjały skazańców. Gdy byłem w ostatniej klasie w Hogwarcie do swojego nazwiska dopisywałem imię Jade, wiedząc, że po pierwsze, ona mnie nie chce, a po drugie, i tak by mi na taki mezalians nie pozwolono. Teraz robię podobnie, lecz to nie są już wyznania szczeniackiego zauroczenia, tylko żal. A to jest kurwa najgorsze uczucie na świecie.
Nie chcę uczestniczyć w tym przedstawieniu. Bo że egzekucja odbędzie się wystawnie i z pompą, nie wątpię. Lubimy to rozdmuchiwać, a powoli wracamy do czasów chleba i igrzysk. Nie tak dawno płonęło Ministerstwo, jeszcze bliżej - Big Ben i część centralnego Londynu. Kto podkłada ten ogień? Oto odpowiednie tło do wielkiego, czarodziejskiego zwycięstwa, lament wdów i płacz dzieci. Pieprzony triumf, i co dalej, może Lord Voldemort na ostatek wystąpi z wierszem jakiegoś klasyka? Piękny byłby to widok. Całą moją gorycz składam jednak w kostkę i wkładam ją do kieszeni. Tak naprawdę robię to z jedwabną chusteczką haftowaną w dwumasztowce, ale w ten sposób łatwiej mi panować nad uczuciami. Fizyczna władza sprawia, że mogę myśleć, że mam nad nimi jakąś kontrolę. To daje szansę na bezproblemowe przejście przez podest, zajęcie miejsca, znieruchomienie, wytrwanie. Przybyłem, zobaczyłem, zwymiotowałem. Mam bardzo delikatny żołądek, dlatego zajmuję miejsce z brzegu, by ewentualnie nie niepokoić Evandry.
Jest tu turbo gorąco, nie ma czym oddychać i nawiedza mnie wrażenie, że powietrze stoi w miejscu. Odpinam guzik u kołnierza koszuli - jeden, tyle, na ile mogę sobie pozwolić. I tak jest mi ciasno po szyją, pot skrapla mi kark, a ja zaraz zacznę wyglądać jak wymięty ulicznik. Szybko się gniotę, gdy się denerwuję. To źle, bo łatwo można wyłapać moją nerwowość po kołach pod pachami czy opadających na oczy niesfornych lokach. Wygląd to wizytówka, a moja ma jakiś niedojebany font. Ewidentnie drukarnia po całości poleciała sobie w kulki.
Nie pasuję do nich, mimo że idziemy tam razem z Tristanem i Evandrą. Boczną uliczką z dala od okurzonej drogi, którą podążą skazańcy. Ludzie szepczą, że przejdą tak od Tower, boso. Może w konopnych worach, a może nago. Uwielbiam ludzką wyobraźnię, ale czasami wolałbym ją wyciąć, jak guza. Moja jest całkiem plastyczna, co się sprawdza, gdy się naćpam, ale nie teraz, gdy już słyszę szczęk kajdan, zgrzyt łańcucha i ocieranie rdzewiejącego metalu o ciało.
-Oczywiście - mówię cicho, przystając na prośbę. Tristana, czy Evandry? On może chcieć mnie na oku, ale jej ufam i... właściwie to wolę być przy niej. Ścisnąć po kryjomu palec jej smukłej dłoni i troskliwie założyć za uchem kosmyk złotych włosów, namówić, by patrzyła na mnie, a nie na kata i ofiary. Wiecie, niby loża honorowa, to dokładnie ten aspekt mego życia, który uważam za właściwy i wygodny, lecz wyjątkowo dziś ten flex mi nie odpowiada. Po cichu się modlę, żeby ten świecznik się przewrócił i żebyśmy mogli stąd po prostu wyparować, ale doskonale wiem, że to się nie zdarzy. Morgan, Pearson, Chambers. Morgan, Pearson, Chambers. Mam nadzieję, że czeka ich lekka śmierć. Że to będzie egzekucja, a nie tortury.
Ja zaś nie potrafię pozbyć się ich z głowy. Przed snem powtarzam je póki nie zasnę, pochłonięty dyskusjami o strategii biznesowej na ten miesiąc przyłapuję się, że drapię piórem o kant biurka, ryjąc w nim inicjały skazańców. Gdy byłem w ostatniej klasie w Hogwarcie do swojego nazwiska dopisywałem imię Jade, wiedząc, że po pierwsze, ona mnie nie chce, a po drugie, i tak by mi na taki mezalians nie pozwolono. Teraz robię podobnie, lecz to nie są już wyznania szczeniackiego zauroczenia, tylko żal. A to jest kurwa najgorsze uczucie na świecie.
Nie chcę uczestniczyć w tym przedstawieniu. Bo że egzekucja odbędzie się wystawnie i z pompą, nie wątpię. Lubimy to rozdmuchiwać, a powoli wracamy do czasów chleba i igrzysk. Nie tak dawno płonęło Ministerstwo, jeszcze bliżej - Big Ben i część centralnego Londynu. Kto podkłada ten ogień? Oto odpowiednie tło do wielkiego, czarodziejskiego zwycięstwa, lament wdów i płacz dzieci. Pieprzony triumf, i co dalej, może Lord Voldemort na ostatek wystąpi z wierszem jakiegoś klasyka? Piękny byłby to widok. Całą moją gorycz składam jednak w kostkę i wkładam ją do kieszeni. Tak naprawdę robię to z jedwabną chusteczką haftowaną w dwumasztowce, ale w ten sposób łatwiej mi panować nad uczuciami. Fizyczna władza sprawia, że mogę myśleć, że mam nad nimi jakąś kontrolę. To daje szansę na bezproblemowe przejście przez podest, zajęcie miejsca, znieruchomienie, wytrwanie. Przybyłem, zobaczyłem, zwymiotowałem. Mam bardzo delikatny żołądek, dlatego zajmuję miejsce z brzegu, by ewentualnie nie niepokoić Evandry.
Jest tu turbo gorąco, nie ma czym oddychać i nawiedza mnie wrażenie, że powietrze stoi w miejscu. Odpinam guzik u kołnierza koszuli - jeden, tyle, na ile mogę sobie pozwolić. I tak jest mi ciasno po szyją, pot skrapla mi kark, a ja zaraz zacznę wyglądać jak wymięty ulicznik. Szybko się gniotę, gdy się denerwuję. To źle, bo łatwo można wyłapać moją nerwowość po kołach pod pachami czy opadających na oczy niesfornych lokach. Wygląd to wizytówka, a moja ma jakiś niedojebany font. Ewidentnie drukarnia po całości poleciała sobie w kulki.
Nie pasuję do nich, mimo że idziemy tam razem z Tristanem i Evandrą. Boczną uliczką z dala od okurzonej drogi, którą podążą skazańcy. Ludzie szepczą, że przejdą tak od Tower, boso. Może w konopnych worach, a może nago. Uwielbiam ludzką wyobraźnię, ale czasami wolałbym ją wyciąć, jak guza. Moja jest całkiem plastyczna, co się sprawdza, gdy się naćpam, ale nie teraz, gdy już słyszę szczęk kajdan, zgrzyt łańcucha i ocieranie rdzewiejącego metalu o ciało.
-Oczywiście - mówię cicho, przystając na prośbę. Tristana, czy Evandry? On może chcieć mnie na oku, ale jej ufam i... właściwie to wolę być przy niej. Ścisnąć po kryjomu palec jej smukłej dłoni i troskliwie założyć za uchem kosmyk złotych włosów, namówić, by patrzyła na mnie, a nie na kata i ofiary. Wiecie, niby loża honorowa, to dokładnie ten aspekt mego życia, który uważam za właściwy i wygodny, lecz wyjątkowo dziś ten flex mi nie odpowiada. Po cichu się modlę, żeby ten świecznik się przewrócił i żebyśmy mogli stąd po prostu wyparować, ale doskonale wiem, że to się nie zdarzy. Morgan, Pearson, Chambers. Morgan, Pearson, Chambers. Mam nadzieję, że czeka ich lekka śmierć. Że to będzie egzekucja, a nie tortury.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Tego dnia nie zamierzała pojawić się na Connaught Square. Choć nawet najbardziej niechętne ucho nie było w stanie pozostać obojętnym na obiegające Londyn wiadomości traktujące o nadchodzącym wydarzeniu, ona decydowała się pozostać wierną ustalonym wcześniej planom; zamierzała spotkać się ze szlachetną damą w niezwykle przyziemnej - i zrozumiałej - potrzebie, później także ze znajomym alchemikiem, który raz na jakiś czas dostarczał jej dodatkowych zleceń. Żadne z tych przedsięwzięć nie doszło jednak do skutku. Najpierw krótki, treściwy list od arystokratki wyjaśnił, że zdecydowała się spełnić rodowitą powinność i, pomimo nadszarpniętego chorobą zdrowia, towarzyszyć mężowi w publicznym przejawie wymierzania sprawiedliwości za rebelię, a dosłownie kilkanaście minut później sowa przyniosła następną taką informację - już mniej rodzinną, a bardziej przesiąkniętą zwykłą, ludzką ciekawością. Odebrała to jako zawoalowany lecz zdecydowany komunikat od losu. Muszę spełnić obywatelską powinność, pomyślała zatem, niemal w ostatnich minutach dzielących ją od rozpoczęcia wydarzenia docierając na miejsce. Patrolującym okolicę służbom Ministerstwa okazała dokument potwierdzający rejestrację różdżki i dostała się na główną część placu, powolnym krokiem przemierzając dystans dzielący ją od dobrej widoczności. Nie zamierzała pochodzić zbyt blisko - bynajmniej nie dlatego, że widok śmierci był jej nagle obcy czy odrażający, kierowała nią zwykła przezorność. Na wszelki wypadek. W parzącym sierpniowym słońcu skazać mieli rebeliantów. Zdrajców jedynej rozsądnej idei, tych, którzy zdecydowali się swoich absurdów bronić nie tyle słowem, co i czynem. To również ich natura budziła w niej ciekawość, sama waga planowanej na świetle dziennym kary za społeczną niesubordynację. Jak na nią zareaguje? Czy pielęgnowane ostatnio myśli, radykalizujące się poglądy ulegną kobiecej wrażliwości, czy wzdrygnie się w najbardziej kluczowym momencie, wzruszy rzekomym poświęceniem? A może wbrew przeciwnie - nie poczuje nic? Nic oprócz świadomości, że tak być musiało. Że buntownikom należało wysłać wiadomość bardziej dosadną, skoro tych pobłażających zdawali się nie pojmować.
Przemierzając zebraną gawiedź, dla której loża honorowych gości pozostawała jedynie czczym marzeniem, podświadomie poszukiwała znajomych twarzy. Gdzieś mignęła jej ponura facjata Cilliana, gdzieś indziej znajoma sylwetka i burza brązowych włosów Lyanny. Na dłużej zatrzymała spojrzenie na postaciach odzianych na czarno, przywdziewających pobudzające wyobraźnię maski - teraz mogła jedynie domyślać się ich zbiorowej tożsamości, z pewnością nie będąc tak głupią, by wypytywać o nich przypadkowych towarzyszy specyficznego spektaklu.
W końcu zatrzymała się w połowie drogi do podestu, do sceny, na której aktorami swojego ostatniego tchnienia mieli być oczyszczeni z grzechu buntownicy. W tym miejscu czuła się bezpiecznie - a jednocześnie nic, oprócz wysokiej tiary na czubku głowy czarodzieja, którego prędko wyminęła, nie zasłaniało jej widoku. I czekała. Cierpliwie, zaintrygowana, nieco nawet podekscytowana.
Przemierzając zebraną gawiedź, dla której loża honorowych gości pozostawała jedynie czczym marzeniem, podświadomie poszukiwała znajomych twarzy. Gdzieś mignęła jej ponura facjata Cilliana, gdzieś indziej znajoma sylwetka i burza brązowych włosów Lyanny. Na dłużej zatrzymała spojrzenie na postaciach odzianych na czarno, przywdziewających pobudzające wyobraźnię maski - teraz mogła jedynie domyślać się ich zbiorowej tożsamości, z pewnością nie będąc tak głupią, by wypytywać o nich przypadkowych towarzyszy specyficznego spektaklu.
W końcu zatrzymała się w połowie drogi do podestu, do sceny, na której aktorami swojego ostatniego tchnienia mieli być oczyszczeni z grzechu buntownicy. W tym miejscu czuła się bezpiecznie - a jednocześnie nic, oprócz wysokiej tiary na czubku głowy czarodzieja, którego prędko wyminęła, nie zasłaniało jej widoku. I czekała. Cierpliwie, zaintrygowana, nieco nawet podekscytowana.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie spodziewał się, że przyjdzie mu doczekać tego momentu. Owszem, myślał o nim czasami: w mglistych wyobrażeniach utkanych częściowo z idealistycznych mrzonek, a częściowo z historii odkrywanych na kartach czarodziejskich ksiąg, snuł wizje świata, w którym głosiciele haseł o rzekomej równości czarodziejów i mugoli będą w świetle dnia stawiani pod ścianą, żeby na oczach wszystkich spłonąć razem ze swoimi bzdurnymi przekonaniami – ale jeśli miałby być szczery, to nie wierzył, że samemu przyjdzie mu dożyć tej chwili. Pojawiając się na placu – prawie w punkt, mało brakowało, a by się spóźnił – wciąż odrobinę nie dowierzał, spoglądając na gęstniejący tłum spod uniesionych brwi; trudno było mu ocenić, ilu dokładnie czarodziejów liczyło sobie zgromadzenie, ale był pewien, że byli wśród nich zwykli mieszkańcy, na co dzień niestający do otwartej walki. Czego tu szukali? Rozrywki? Sprawiedliwości? Zaspokojenia ciekawości? On sam nie potrzebował żadnej z tych rzeczy – nie bawiło go oglądanie rozlewu krwi, nie znał też osobiście żadnego z mających stracić życie skazańców, choć z całą pewnością niejednokrotnie mijał ich na korytarzach departamentu – w stronę podestu nie pchała go więc również żądza zemsty; chciał zwyczajnie zobaczyć na własne oczy zachodzącą w ich rzeczywistości zmianę – i sprawdzić, czy ci, którzy byli jej przeciwni, ośmielą się zakłócić egzekucję. Rozglądał się za nimi nawet teraz, powoli lawirując pomiędzy ciałami i przesuwając spojrzeniem po zwróconych w tym samym kierunku twarzach, choć wiedział, że na żadnej z nich prawda nie będzie wypisana szarłatem; wszyscy byli poddawani kontroli, co oznaczało, że jeżeli wśród obserwatorów zaplątali się członkowie bojówki Longbottoma, to byli to ci na tyle sprytni, że udało im się oszukać rejestrację. A to, co sam doskonale wiedział, nie było wcale proste.
Zamieszanie przy zachodnim wejściu na plac rozległo się, nim jeszcze dotarł na wybrane przez siebie miejsce, zdecydował się więc porzucić dalszą wędrówkę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Rozejrzał się jedynie dookoła w poszukiwaniu skrawka cienia – gorąc promieniujący od rozgrzanego bruku i stłoczonych ciał wywoływał nieprzyjemne wrażenie, że za moment zabraknie powietrza do oddychania – ale dopiero gdy przesunął się już w stronę tego rzucanego przez jedną z kamienic, zauważył Lyannę. Nie poznał jej w pierwszej chwili, wyglądała inaczej: z podkreślonymi ciemnym makijażem oczami i upiętymi włosami wydawała się starsza, niemal groźna, ale miała też w sobie coś, od czego trudno odwrócić było spojrzenie – widział, że w jej stronę zerkali przechodzący obok mężczyźni, nim ich wzrok zdążyłby uciec tam, gdzie tego dnia spoczywać powinien – w stronę podwyższenia. Zawahał się na sekundę, wspomnienie ich ostatniego spotkania kazało mu zwolnić kroku – ale ostatecznie ruszył dalej, zatrzymując się obok niej w tej samej chwili, w której odwróciła głowę, najwidoczniej zaalarmowana poruszeniem pomiędzy ludźmi. Zatrzymał spojrzenie na jej profilu i gładkiej, wyciągniętej szyi na pełną sekundę, zanim odchrząknął. – Pięknie wyglądasz – powiedział cicho, nachylając się dyskretnie; słowa były przeznaczone tylko dla jej uszu, w jego ustach zamieniając się w formę powitania. Choć był to szczery komplement, postarał się, by jego głos brzmiał uprzejmą obojętnością. – Pozwolisz? – zapytał po chwili, gdy wiedział już, że udało mu się zwrócić jej uwagę; zaczekał, aż ich oczy się spotkają, i aż w jej twarzy dostrzeże cień zrozumienia, po czym głową wskazał na miejsce obok niej – prawie jakby zajmował fotel w teatrze, a nie kawałek odrobinę chłodniejszego bruku.
przepraszam za spóźnienie, i że nie wkleiłam kreacji - zapewniam, że Theo ubrał się ładnie
Zamieszanie przy zachodnim wejściu na plac rozległo się, nim jeszcze dotarł na wybrane przez siebie miejsce, zdecydował się więc porzucić dalszą wędrówkę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Rozejrzał się jedynie dookoła w poszukiwaniu skrawka cienia – gorąc promieniujący od rozgrzanego bruku i stłoczonych ciał wywoływał nieprzyjemne wrażenie, że za moment zabraknie powietrza do oddychania – ale dopiero gdy przesunął się już w stronę tego rzucanego przez jedną z kamienic, zauważył Lyannę. Nie poznał jej w pierwszej chwili, wyglądała inaczej: z podkreślonymi ciemnym makijażem oczami i upiętymi włosami wydawała się starsza, niemal groźna, ale miała też w sobie coś, od czego trudno odwrócić było spojrzenie – widział, że w jej stronę zerkali przechodzący obok mężczyźni, nim ich wzrok zdążyłby uciec tam, gdzie tego dnia spoczywać powinien – w stronę podwyższenia. Zawahał się na sekundę, wspomnienie ich ostatniego spotkania kazało mu zwolnić kroku – ale ostatecznie ruszył dalej, zatrzymując się obok niej w tej samej chwili, w której odwróciła głowę, najwidoczniej zaalarmowana poruszeniem pomiędzy ludźmi. Zatrzymał spojrzenie na jej profilu i gładkiej, wyciągniętej szyi na pełną sekundę, zanim odchrząknął. – Pięknie wyglądasz – powiedział cicho, nachylając się dyskretnie; słowa były przeznaczone tylko dla jej uszu, w jego ustach zamieniając się w formę powitania. Choć był to szczery komplement, postarał się, by jego głos brzmiał uprzejmą obojętnością. – Pozwolisz? – zapytał po chwili, gdy wiedział już, że udało mu się zwrócić jej uwagę; zaczekał, aż ich oczy się spotkają, i aż w jej twarzy dostrzeże cień zrozumienia, po czym głową wskazał na miejsce obok niej – prawie jakby zajmował fotel w teatrze, a nie kawałek odrobinę chłodniejszego bruku.
przepraszam za spóźnienie, i że nie wkleiłam kreacji - zapewniam, że Theo ubrał się ładnie
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie znał nazwisk skazańców. Bezimienne persony, przetoczą się przez plac jak bezkształtne masy. Nie będą ważne ich twarze ani słowa. Ich dane były bez znaczenia, byli dziś wyłącznie winowajcami zmierzającymi ku ostateczności, symbolami upadłego królestwa zdrajcy Longbottoma. Symbolami zniszczenia, śmierci i kary za przewiny, których się dopuścili. Staną się też przestrogą dla wszystkich, którzy wkrótce pomyślą o tym, by iść w ich ślady — nie łudził się, by miasto było całkowicie oczyszczone z podobnych im. Wielu czarodziejów zostało tu ze strachu, z obawy przed tym, co może ich spotkać. Ale jeśli nie dało się dostać ich posłuszeństwa i lojalności ślepą wiarą w Lorda Voldemorta, wyrwą ją strachem. A dzisiejszy dziń — oby do końca tak udany, przejdzie do historii. I wierzył, że wieści o tym dniu, wydarzeniach z Connaugt Square, jakiś czas temu zdobytego w krótkiej i dość zaskakującej walce, dotrą do uszu wszystkich, w tym ich najgorętszych wrogów.
Na placu pojawił się, podobnie jak większość Śmierciożerców, i zresztą jak zwykle on, odziany w czerń, pomimo gorąca, w którym skąpany był plac egzekucyjny. Było duszno, było parno — preferował przyjemny chłód i zimno — ale nie śmiał narzekać. Czarną czarodziejską szatę przełamywała tylko błyszcząca szpilka spinająca kołnierzyk i maska. Ta nie była od dawna twarzą, za którą się krył. Nie dbał już o zatajenie swej tożsamości. Departament Tajemnic dziś nie mógł go już pozbawić posady.Ministerstwo należało do nich. Maska była więc wizytówką, znakiem, symbolem, który przywdziewał dumnie.
W tłumie nie wyszukiwał znajomych twarzy. Prawdę powiedziawszy wcale dziś nie szukał towarzystwa, ale ono otaczało go zewsząd, nie był w stanie go uniknąć. Kiedy więc kilka kroków przed sobą dostrzegł charakterystyczny profil Blacka zbliżył się do niego i przystanął, patrząc, w kierunku, w którym i on patrzył. Wiedział, że był w stanie go rozpoznać i teraz, gdy jego twarz zakrywała czarnomagiczna maska — widział ją już przed miesiącem, również tu, na placu.
— Zapowiada się wspaniałe wydarzenie — mruknął, dostrzegając wśród ludzi blade kobiece lico, dostrzegł też błysk jasnych tęczówek, wyraźnie odznaczający się na tle przemykających sylwetek. A może po prostu to on był wyczulony na ich kolor i blask. To była Yana, nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. Obserwował ją przez chwilę. — Podejdźmy bliżej — zaproponował arystokracie, ruszając się z miejsca. Maska, którą miał na twarzy dawała mu komfort poruszania się po placu bez konieczności przepychania się pomiędzy ludźmi. Ci, którzy się tu gromadzili, schodzili mu z drogi, szybko więc utorował sobie ścieżkę do Dolohov, przy której się zatrzymał. Towarzyszył mu zapach papierosów i cytryn; od niej wyczuł aromat starych ksiąg i cynamonu. Nie odezwał się od razu; jego wzrok przykuła grupka innych czarodziejów nieopodal. Deirdre i Sigrun bez trudu poznał po noszonych przez nie maskach. Obok nich Drew i Caelan. Dalej, z samego przodu dostrzegł równeż Tristana z małżonką. — Za wstrętną zbrodnię przypłacą wstrętną karą, dając nam wstrętną rozrywkę. Ale i tak będziemy się bawić wybornie — mruknął z przekąsem, przemykając spojrzeniem — czujnym i przenikliwym — po zgromadzonych wokół.
Na placu pojawił się, podobnie jak większość Śmierciożerców, i zresztą jak zwykle on, odziany w czerń, pomimo gorąca, w którym skąpany był plac egzekucyjny. Było duszno, było parno — preferował przyjemny chłód i zimno — ale nie śmiał narzekać. Czarną czarodziejską szatę przełamywała tylko błyszcząca szpilka spinająca kołnierzyk i maska. Ta nie była od dawna twarzą, za którą się krył. Nie dbał już o zatajenie swej tożsamości. Departament Tajemnic dziś nie mógł go już pozbawić posady.Ministerstwo należało do nich. Maska była więc wizytówką, znakiem, symbolem, który przywdziewał dumnie.
W tłumie nie wyszukiwał znajomych twarzy. Prawdę powiedziawszy wcale dziś nie szukał towarzystwa, ale ono otaczało go zewsząd, nie był w stanie go uniknąć. Kiedy więc kilka kroków przed sobą dostrzegł charakterystyczny profil Blacka zbliżył się do niego i przystanął, patrząc, w kierunku, w którym i on patrzył. Wiedział, że był w stanie go rozpoznać i teraz, gdy jego twarz zakrywała czarnomagiczna maska — widział ją już przed miesiącem, również tu, na placu.
— Zapowiada się wspaniałe wydarzenie — mruknął, dostrzegając wśród ludzi blade kobiece lico, dostrzegł też błysk jasnych tęczówek, wyraźnie odznaczający się na tle przemykających sylwetek. A może po prostu to on był wyczulony na ich kolor i blask. To była Yana, nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. Obserwował ją przez chwilę. — Podejdźmy bliżej — zaproponował arystokracie, ruszając się z miejsca. Maska, którą miał na twarzy dawała mu komfort poruszania się po placu bez konieczności przepychania się pomiędzy ludźmi. Ci, którzy się tu gromadzili, schodzili mu z drogi, szybko więc utorował sobie ścieżkę do Dolohov, przy której się zatrzymał. Towarzyszył mu zapach papierosów i cytryn; od niej wyczuł aromat starych ksiąg i cynamonu. Nie odezwał się od razu; jego wzrok przykuła grupka innych czarodziejów nieopodal. Deirdre i Sigrun bez trudu poznał po noszonych przez nie maskach. Obok nich Drew i Caelan. Dalej, z samego przodu dostrzegł równeż Tristana z małżonką. — Za wstrętną zbrodnię przypłacą wstrętną karą, dając nam wstrętną rozrywkę. Ale i tak będziemy się bawić wybornie — mruknął z przekąsem, przemykając spojrzeniem — czujnym i przenikliwym — po zgromadzonych wokół.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Droga prowadząca z Tower na Connaught Square była długa i męcząca, skazańcy pokonywali ją bowiem boso, zmęczeni po długich przesłuchaniach i wygłodzeni po wielu dniach w celi. Mieli skute ręce i kostki, nie mogli więc stawiać zbyt długich kroków, eskortujący ich funkcjonariusze zaś nieustannie ich popędzali. Szli gęsiego. Na przedzie szedł Caradoc Morgan, średniego wzrostu mężczyzna o szerokich ramionach, mocno zarysowanej szczęce i splątanych, ciemnych włosach przyprószonych siwizną; za nim dreptał Benedict Pearson, przywodzący na myśl włócznię, tak był wysoki i chudy, a zapadnięte policzki i cienie pod oczyma, które wydawały się teraz nieobecne, nadawały mu wygląd kogoś bardzo chorego. Za nim powłóczył nogami Dylan Chambers, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia lat, wciąż pryszczaty i mający mleko pod nosem, nawet pomimo długiego uwięzienia jego szczękę pokrywał ledwie cień zarostu i on też wydawał się najbardziej zrozpaczony z całej trójki. Niewątpliwie był mężczyzną, barczystym i silnym, lecz jego głowę zasłaniał czarny worek, uniemożliwiający rozpoznanie. Eskortowali ich funkcjonariusze magicznej policji, lecący powoli na miotłach wokół nich, z uniesionymi różdżkami. Gdy skazańcy zwalniali, poganiali ich zaklęciami, zmuszając do tego dalszego marszu wstydu.
Ich droga zaczęła gęstnieć od tłumu, kiedy zbliżyli się do placu egzekucji, zaś policjanci wtedy zachęcili pierwszych gapiów do działania; a kiedy pierwszy czarodziej cisnął w Chambersa zaklęciem, za jego śladem poszli inni. Niewiele było trzeba, aby w ludziach budziły się najgorsze instynkty. Skazańcy prowadzeni byli wydzieloną ścieżką przez środek Connaught Square w stronę podestu. Wmieszani w tłum funkcjonariusze magicznej policji strzegli porządku, pilnowali, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.
Sigrun, trwała przy podeście, niemal nieruchomo, obserwując gęstniejący tłum i gromadzących się w loży honorowej gości. Skinęła głową z szacunkiem Tristanowi, gdy ujrzała go w towarzystwie swej żony i nieznanego jej - jeszcze - mężczyzny. Rosier stał najbliżej Pana, na czele Śmierciożerców, lecz jako lord nestor jednego z najważniejszych rodów szlachetnej krwi mógł samą obecnością potwierdzić co konserwatywne rodziny sądzą o decyzji o egzekucji, o nowej władzy. Prędko pojawiła się także lady Carrow, dostrzegła także lorda Blacka; cieszyła się, że tak ważne nazwiska zaszczyciły Connaught Square swoją obecnością.
Pierwszy przy niej pojawił się Macnair, jak zawsze nalegający, by się napili. Pokręciła głową, kiedy wyciągnął w jej stronę piersiówkę. Miała czuwać nad tym, aby wszystko odbyło się zgodnie z planem. Służbę Czarnemu Panu traktowała z powagą i dziś zamierzała zachować trzeźwość umysłu, jasność myślenia - przynajmniej dopóki bruk Connaught Square nie spłynie krwią.
- Możesz zabawiać tłum, jeśli masz ochotę, umiesz opowiadać dowcipy? Żonglować? - odparła kąśliwie na słowa Macnaira, przenosząc spojrzenie na Caelana, który pojawił się obok. - Skądże. Pilnuj Macnaira, by się nie zataczał, Później możemy świętować w Mantykorze, chyba nie macie nic przeciwko, prawda? Whisky na wasz koszt.
Uśmiechnęła się nieprzewrotnie, trochę złośliwie, nie mogli jednak tego ujrzeć, twarz bowiem zasłaniała maska. Uwagę Sigrun przyciągnęła inna, kompletnie inna, a tak podobna - także wykuta z ludzkiej czaszki, tyle że pozbawiona jakichkolwiek emocji. Obleczona w czerń zbliżała się Deirdre i Rookwood skinęła w jej stronę głową z szacunkiem.
- Macnair właśnie proponował, że zapewnia szampana w Mantykorze po wszystkim, czyż nie? - skłamała gładko, cicho, tak by jedynie ich trójka mogła ją usłyszeć.
Zwabiona głosami tłumu podniosłą wzrok na ścieżkę, wydzieloną szarfami, na której pojawili się skazańcy.
- Idą - mruknęła z zadowoleniem. Zaczynało się.
Wysunęła z kieszeni rękawa różdżkę z cisu i wymierzyła nią w idącego na przedzie mężczyznę (Caradoca Morgana), w myślach wypowiedziała zaś inkantację, która miała pozostać jej tajemnicą. Imperio, pomyślała.
Zbliżający się skazańcy nie byli jednak jednym, którzy zwrócili uwagę tłumu. Nagle bowiem, z innej strony, wprowadzono na plac innego, skutego mężczyznę. Średniego wzrostu, barczystego, którego tożsamość dla wszystkich pozostała tajemnicą - na głowę założono mu czarny kaptur, nikt nie mógł go rozpoznać. Policjanci przyprowadzili go pod sam podest. Ręce i kostki miał skute, milczał.
| W tej turze każdy może rzucić w skazańca (proszę o wskazanie dokładnie którego) dowolne zaklęcie.
Zwinność skazańców:
Caradoc Morgan 5
Benedict Pearson 10
Dylan Chambers 15
Czas na odpis do 12.09, godz. 20.
Ich droga zaczęła gęstnieć od tłumu, kiedy zbliżyli się do placu egzekucji, zaś policjanci wtedy zachęcili pierwszych gapiów do działania; a kiedy pierwszy czarodziej cisnął w Chambersa zaklęciem, za jego śladem poszli inni. Niewiele było trzeba, aby w ludziach budziły się najgorsze instynkty. Skazańcy prowadzeni byli wydzieloną ścieżką przez środek Connaught Square w stronę podestu. Wmieszani w tłum funkcjonariusze magicznej policji strzegli porządku, pilnowali, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.
Sigrun, trwała przy podeście, niemal nieruchomo, obserwując gęstniejący tłum i gromadzących się w loży honorowej gości. Skinęła głową z szacunkiem Tristanowi, gdy ujrzała go w towarzystwie swej żony i nieznanego jej - jeszcze - mężczyzny. Rosier stał najbliżej Pana, na czele Śmierciożerców, lecz jako lord nestor jednego z najważniejszych rodów szlachetnej krwi mógł samą obecnością potwierdzić co konserwatywne rodziny sądzą o decyzji o egzekucji, o nowej władzy. Prędko pojawiła się także lady Carrow, dostrzegła także lorda Blacka; cieszyła się, że tak ważne nazwiska zaszczyciły Connaught Square swoją obecnością.
Pierwszy przy niej pojawił się Macnair, jak zawsze nalegający, by się napili. Pokręciła głową, kiedy wyciągnął w jej stronę piersiówkę. Miała czuwać nad tym, aby wszystko odbyło się zgodnie z planem. Służbę Czarnemu Panu traktowała z powagą i dziś zamierzała zachować trzeźwość umysłu, jasność myślenia - przynajmniej dopóki bruk Connaught Square nie spłynie krwią.
- Możesz zabawiać tłum, jeśli masz ochotę, umiesz opowiadać dowcipy? Żonglować? - odparła kąśliwie na słowa Macnaira, przenosząc spojrzenie na Caelana, który pojawił się obok. - Skądże. Pilnuj Macnaira, by się nie zataczał, Później możemy świętować w Mantykorze, chyba nie macie nic przeciwko, prawda? Whisky na wasz koszt.
Uśmiechnęła się nieprzewrotnie, trochę złośliwie, nie mogli jednak tego ujrzeć, twarz bowiem zasłaniała maska. Uwagę Sigrun przyciągnęła inna, kompletnie inna, a tak podobna - także wykuta z ludzkiej czaszki, tyle że pozbawiona jakichkolwiek emocji. Obleczona w czerń zbliżała się Deirdre i Rookwood skinęła w jej stronę głową z szacunkiem.
- Macnair właśnie proponował, że zapewnia szampana w Mantykorze po wszystkim, czyż nie? - skłamała gładko, cicho, tak by jedynie ich trójka mogła ją usłyszeć.
Zwabiona głosami tłumu podniosłą wzrok na ścieżkę, wydzieloną szarfami, na której pojawili się skazańcy.
- Idą - mruknęła z zadowoleniem. Zaczynało się.
Wysunęła z kieszeni rękawa różdżkę z cisu i wymierzyła nią w idącego na przedzie mężczyznę (Caradoca Morgana), w myślach wypowiedziała zaś inkantację, która miała pozostać jej tajemnicą. Imperio, pomyślała.
Zbliżający się skazańcy nie byli jednak jednym, którzy zwrócili uwagę tłumu. Nagle bowiem, z innej strony, wprowadzono na plac innego, skutego mężczyznę. Średniego wzrostu, barczystego, którego tożsamość dla wszystkich pozostała tajemnicą - na głowę założono mu czarny kaptur, nikt nie mógł go rozpoznać. Policjanci przyprowadzili go pod sam podest. Ręce i kostki miał skute, milczał.
| W tej turze każdy może rzucić w skazańca (proszę o wskazanie dokładnie którego) dowolne zaklęcie.
Zwinność skazańców:
Caradoc Morgan 5
Benedict Pearson 10
Dylan Chambers 15
Czas na odpis do 12.09, godz. 20.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 3, 1, 2, 3, 2, 1, 5, 2, 7
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 3, 1, 2, 3, 2, 1, 5, 2, 7
Dzięki temu, że przybyła wcześniej, miała możliwość wybrać sobie komfortowe miejsce - przywilej o dużym znaczeniu, jeżeli wziąć pod uwagę z każdą chwilą gęstniejący tłum. Nie spodziewała się, że publiczna egzekucja zainteresuje tak szeroką publiczność i nie była pewna, czy wzbudza w niej to więcej satysfakcji, czy rozdrażnienia. Przyjemnie byłoby mniemać, że większa część czarodziei rozumie wzniosłość powrotu do tradycji. Część zapewne przyciągnęła ciekawość, żądza przemocy - nie mogła ich winić, również ją czuła. Nie byłaby jednak sobą, gdyby wiecznie zgorzknienie nie podsunęło jej myśli, że pewna ich liczba spanikuje, nabierze niechęci do władz, może nawet od początku była tutaj w opozycji. Uniosła się lekko na czubkach palców, by wypatrzeć policję i strażników. Nie, to ostatnie byłoby mało prawdopodobne. Choć pewnie nie niemożliwe.
Podchodzić pod podest i miejsca honorowe nawet się nie ośmieliła, bo choć rozpoznawała tam kilka twarzy, nie zamierzała tego dnia kłuć nikogo w oczy swoją obecnością, zwłaszcza niezaproszona. Przystanęła na tyle blisko ścieżki, by dobrze wszystko widzieć, ale i w pewnym dystansie od ściśniętych gapiów. Niemiłosiernie doskwierał im gorąc, już czuła na czole pierwsze krople potu, nie zamierzała dzielić się z nikim swoim i tak frustrująco ograniczonym polem czystego powietrza.
Czekali dość długo, a przynajmniej ona czekała. Zaczynała się nawet niecierpliwić, zaciskać rozgrzane palce na schowanej w kieszeni różdżce i przestępować z nogi na nogi z powodu zdrętwiałych kolan.
Wtedy też rozległy się pierwsze gwizdy oraz okrzyki - prowadzono wyczerpanych zdrajców, popychano ich boso, śmierdzących, mokrych, brudnych. Łapczywie pochłania wzrokiem ich żałosne sylwetki, próbując dopatrzeć się wstydu lub strachu. Dostrzegała głównie cierpienie, ale to powinno na razie wystarczyć. Jako pierwsi straceni po długich latach posuchy mieli przecież stanowić przykład, ich drżące, zagłodzone ciała powinny wzbudzać lęk i odrazę nie u nich samych, lecz u widzów.
Sama Elvira czuła wyłącznie obrzydzenie, gdy zbliżali się w jej stronę, cali lepcy i oblepieni muchami. Ze strachem nie musiała walczyć, miała bowiem pewność, że nigdy nie znajdzie się na ich miejscu. Była lepsza. Mądrzejsza. Choć stała tutaj wyłącznie jako obserwator, miała również władzę - ktoś niedaleko uniósł różdżkę, padło pierwsze zaklęcie, po nich salwa kolejnych.
Nie wahała się już tak, jak wtedy w nokturnowej piwnicy. Oddawanie się gniewnym żądzom było łatwiejsze, gdy czyniło się to w tłumie. Wycelowała własną różdżkę w Morgana, bez wstydu wypowiadając zaklęcie.
- Jinx
Zdrajcy nie zasługiwali na łatwy przemarsz wstydu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Podchodzić pod podest i miejsca honorowe nawet się nie ośmieliła, bo choć rozpoznawała tam kilka twarzy, nie zamierzała tego dnia kłuć nikogo w oczy swoją obecnością, zwłaszcza niezaproszona. Przystanęła na tyle blisko ścieżki, by dobrze wszystko widzieć, ale i w pewnym dystansie od ściśniętych gapiów. Niemiłosiernie doskwierał im gorąc, już czuła na czole pierwsze krople potu, nie zamierzała dzielić się z nikim swoim i tak frustrująco ograniczonym polem czystego powietrza.
Czekali dość długo, a przynajmniej ona czekała. Zaczynała się nawet niecierpliwić, zaciskać rozgrzane palce na schowanej w kieszeni różdżce i przestępować z nogi na nogi z powodu zdrętwiałych kolan.
Wtedy też rozległy się pierwsze gwizdy oraz okrzyki - prowadzono wyczerpanych zdrajców, popychano ich boso, śmierdzących, mokrych, brudnych. Łapczywie pochłania wzrokiem ich żałosne sylwetki, próbując dopatrzeć się wstydu lub strachu. Dostrzegała głównie cierpienie, ale to powinno na razie wystarczyć. Jako pierwsi straceni po długich latach posuchy mieli przecież stanowić przykład, ich drżące, zagłodzone ciała powinny wzbudzać lęk i odrazę nie u nich samych, lecz u widzów.
Sama Elvira czuła wyłącznie obrzydzenie, gdy zbliżali się w jej stronę, cali lepcy i oblepieni muchami. Ze strachem nie musiała walczyć, miała bowiem pewność, że nigdy nie znajdzie się na ich miejscu. Była lepsza. Mądrzejsza. Choć stała tutaj wyłącznie jako obserwator, miała również władzę - ktoś niedaleko uniósł różdżkę, padło pierwsze zaklęcie, po nich salwa kolejnych.
Nie wahała się już tak, jak wtedy w nokturnowej piwnicy. Oddawanie się gniewnym żądzom było łatwiejsze, gdy czyniło się to w tłumie. Wycelowała własną różdżkę w Morgana, bez wstydu wypowiadając zaklęcie.
- Jinx
Zdrajcy nie zasługiwali na łatwy przemarsz wstydu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 10.09.20 12:32, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k8' : 1
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k8' : 1
Trudno było nie wyczuć subtelnego napięcia, oczekiwania; miał wrażenie, że swoistej aury niepokoju. I dobrze, bo ceremonia tego typu miała wzbudzić nade wszystko strach, który zasiany w sercach czarodziejów przypomni o tym, komu winni są posłuszeństwo. Zgromadzili się tu wszyscy ku chwale Czarnego Pana, ku chwale świata, który zamierzał dla nich zbudować. Ofiary były konieczne, śmierć tego typu nosiła znamiona tragifarsy, ale zdrajcy nie zasługiwali ani na pamięć ani na słuszny pochówek, byli tylko zdrajcami, nawet już nie ludźmi, nie czarodziejami. Odmawiano im prawa do tego, co ludzkie, bo mieli stanowić przestrogę. Obserwowanie tych igrzysk nie sprawiało mu radości, ale wiedział, że było konieczne i celowe. Nadchodząca śmierć zdrajców nie ruszała go wcale, silniejszy był niepokój - czy wszystko przebiegnie tak, jak powinno. Ale znajdowali się w Londynie bez mała opanowanym przez siebie. Byli tutaj bezpieczni.
Spoglądając w błękitne tęczówki Evandry zastanawiał się, jak czuła się ona. Ale spytać o to w tym momencie nie zamierzał i nie mógł - otwarte mówienie o swoich słabościach, nawet przez nią, w takim towarzystwie i przy takiej okazji, byłoby zapewne widziane co najmniej kontrowersyjnie. Wyglądała pięknie i dostojnie - nie należało burzyć tego obrazu. Z czasem plac zaczął zapełniać się gęściej, a on był w stanie dostrzec w tłumie coraz więcej znajomych twarzy. Wiele z nich było twarzami tych, którzy służyli Czarnemu Panu - ale to jedna ściągnęła jego uwagę najmocniej, gdy poczuł na sobie wzrok Deirdre. W przeciwieństwie do niej nie mógł ujrzeć jej twarzy, pozostawała skryta za maską będącą dziś symbolem jej oddania - ale i jej pozycji - jednak to nie stanowiło dla Tristana przeszkody, by móc ją rozpoznać. Po krótkiej chwili urwał spojrzenie, powracając nim ku Evandrze, kątem oka uchwyciwszy spojrzenie Isabelli, której pojawienia się nie dostrzegł, a która wyraźnie skupiona była na Francisie - zupełnie, jak gdyby chciała się do niego odezwać, ale siedziała zbyt daleko.
- Lady Carrow - Nieświadom zatem jej myśli ni łączących ich emocji, zechciał jej to ułatwić; obejrzał się przez ramię na miejsca za nimi, odnajdując jej sylwetkę, powitał ją skinięciem głowy. - Jest jeszcze przy nas miejsce, nie warto oddawać się samotności w dniu zwycięstwa - zwrócił się do niej, zapraszając do ich rzędu, nie mógłby nazwać się dżentelmenem, pozwalając damie na samotność; ich rody pozostawały w waśni, ale łączyła ich podległość wobec Czarnego Pana - a to wymagało odrzucenia niedorosłych niesnasek - przynajmniej na ceremoniach tego typu. Ich zdanie musiało być niepodzielne, razem - stanowili siłę. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów, przeniósł spojrzenie na lico żony, spodziewając się ujrzeć tam zgodę, później na Francisa - już kontrolnie, upewniając się, że przynajmniej w tym momencie nie robił - czy też zrobić nie próbował - niczego głupiego.
Przedstawienie wreszcie się rozpoczęło; profil Tristana pozostawał dumnie wyprostowany, kiedy obojętnym spojrzeniem przyglądał się marszowi skazańców. Nie wyciągnął różdżki, nie zamierzał dołączać do tej skądinąd raczej niskiej rozrywki; igrzyska śmierci przeznaczone były dla mas, a oni do masy nie należeli. Rozedrgani agresją czarodzieje mocniej odczują nienawiść, nie pozwolą rozpowszechnić się zdradzieckiej zarazie. Mieli odczuć do nich wstręt, ohydę, niesmak, wszystko to, co powstrzyma ich samych przed podobnie nieroztropnym ruchem. Przemoc go nie bawiła, ich tortury też nie, traktował je jako manipulacyjne narzędzie, które miało pomóc operować tłumem - udział własny nie był konieczny, by osiągnąć cel.
Skazańców miało być trzech, tymczasem pojawił się i czwarty. Tristan przeniósł wzrok ku niemu, dłuższą chwilę badając jego sylwetkę.
- Wygląda na to, że czeka nas dzisiaj więcej atrakcji, niż zapowiadano - pozwolił sobie zauważyć, zastanawiając się nad tożsamością czarodzieja. Może należał do Zakonu Feniksa. Może był poszukiwany listem gończym. Przeciągnął wzrok w kierunku Isabelli, przez chwilę przyglądając się jej badawczo. Jej mąż był poszukiwany, choć wydawało mu się, że gdyby pod kapturem ukrywał się Percival, zdążyłby się o tym dowiedzieć. - To dobrze, służby działają sprawnie. Wychwycenie wszystkich elementów jest w tym momencie już tylko kwestią czasu - stwierdził, przekonany, że mówił prawdę. Siły Lorda Voldemorta zdawały się mieć przewagę, brutalnie tłamsiły niezgodę i opanowały ulice stolicy. Wkrótce pewnie wyjdą dalej, wpędzając w burzliwy chaos cały kraj; tylko przez chwilę, później nadejdzie stabilizacja charakterystyczna dla dawnego ładu.
Spoglądając w błękitne tęczówki Evandry zastanawiał się, jak czuła się ona. Ale spytać o to w tym momencie nie zamierzał i nie mógł - otwarte mówienie o swoich słabościach, nawet przez nią, w takim towarzystwie i przy takiej okazji, byłoby zapewne widziane co najmniej kontrowersyjnie. Wyglądała pięknie i dostojnie - nie należało burzyć tego obrazu. Z czasem plac zaczął zapełniać się gęściej, a on był w stanie dostrzec w tłumie coraz więcej znajomych twarzy. Wiele z nich było twarzami tych, którzy służyli Czarnemu Panu - ale to jedna ściągnęła jego uwagę najmocniej, gdy poczuł na sobie wzrok Deirdre. W przeciwieństwie do niej nie mógł ujrzeć jej twarzy, pozostawała skryta za maską będącą dziś symbolem jej oddania - ale i jej pozycji - jednak to nie stanowiło dla Tristana przeszkody, by móc ją rozpoznać. Po krótkiej chwili urwał spojrzenie, powracając nim ku Evandrze, kątem oka uchwyciwszy spojrzenie Isabelli, której pojawienia się nie dostrzegł, a która wyraźnie skupiona była na Francisie - zupełnie, jak gdyby chciała się do niego odezwać, ale siedziała zbyt daleko.
- Lady Carrow - Nieświadom zatem jej myśli ni łączących ich emocji, zechciał jej to ułatwić; obejrzał się przez ramię na miejsca za nimi, odnajdując jej sylwetkę, powitał ją skinięciem głowy. - Jest jeszcze przy nas miejsce, nie warto oddawać się samotności w dniu zwycięstwa - zwrócił się do niej, zapraszając do ich rzędu, nie mógłby nazwać się dżentelmenem, pozwalając damie na samotność; ich rody pozostawały w waśni, ale łączyła ich podległość wobec Czarnego Pana - a to wymagało odrzucenia niedorosłych niesnasek - przynajmniej na ceremoniach tego typu. Ich zdanie musiało być niepodzielne, razem - stanowili siłę. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów, przeniósł spojrzenie na lico żony, spodziewając się ujrzeć tam zgodę, później na Francisa - już kontrolnie, upewniając się, że przynajmniej w tym momencie nie robił - czy też zrobić nie próbował - niczego głupiego.
Przedstawienie wreszcie się rozpoczęło; profil Tristana pozostawał dumnie wyprostowany, kiedy obojętnym spojrzeniem przyglądał się marszowi skazańców. Nie wyciągnął różdżki, nie zamierzał dołączać do tej skądinąd raczej niskiej rozrywki; igrzyska śmierci przeznaczone były dla mas, a oni do masy nie należeli. Rozedrgani agresją czarodzieje mocniej odczują nienawiść, nie pozwolą rozpowszechnić się zdradzieckiej zarazie. Mieli odczuć do nich wstręt, ohydę, niesmak, wszystko to, co powstrzyma ich samych przed podobnie nieroztropnym ruchem. Przemoc go nie bawiła, ich tortury też nie, traktował je jako manipulacyjne narzędzie, które miało pomóc operować tłumem - udział własny nie był konieczny, by osiągnąć cel.
Skazańców miało być trzech, tymczasem pojawił się i czwarty. Tristan przeniósł wzrok ku niemu, dłuższą chwilę badając jego sylwetkę.
- Wygląda na to, że czeka nas dzisiaj więcej atrakcji, niż zapowiadano - pozwolił sobie zauważyć, zastanawiając się nad tożsamością czarodzieja. Może należał do Zakonu Feniksa. Może był poszukiwany listem gończym. Przeciągnął wzrok w kierunku Isabelli, przez chwilę przyglądając się jej badawczo. Jej mąż był poszukiwany, choć wydawało mu się, że gdyby pod kapturem ukrywał się Percival, zdążyłby się o tym dowiedzieć. - To dobrze, służby działają sprawnie. Wychwycenie wszystkich elementów jest w tym momencie już tylko kwestią czasu - stwierdził, przekonany, że mówił prawdę. Siły Lorda Voldemorta zdawały się mieć przewagę, brutalnie tłamsiły niezgodę i opanowały ulice stolicy. Wkrótce pewnie wyjdą dalej, wpędzając w burzliwy chaos cały kraj; tylko przez chwilę, później nadejdzie stabilizacja charakterystyczna dla dawnego ładu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lyanna nienawidziła zdrajców i cieszyła się, że doczekała czasów, kiedy ci mieli być za swoje zdrady należycie karani. Może to sprawi, że kolejni zastanowią się nad swoimi uczynkami i wrócą po rozum do głowy. Im mniej będzie zdrajców, tym lepiej, czarodziejska krew była cenna, szkoda było ją przelewać – ale czasem było to konieczne. Czasami trzeba było odciąć zgniłe gałęzie, by reszta drzewa pozostała silna i zdrowa. A zdrajców spotkał taki los na ich własne życzenie, to oni podjęli złe decyzje i sprowadzili na siebie zgubę, dlatego Zabini nie było ich żal.
Na placu pojawiało się coraz więcej ludzi, głównie gawiedzi spragnionej widowiska, ale widziała też wiele sylwetek rycerzy oraz przedstawicieli szlachetnych rodów. Mogła też przysiąc, że gdzieś widziała kilku członków rodziny Zabini, ale żaden z nich nie spojrzał w jej kierunku ani ona nie poświęcała dłuższej uwagi im. Rodzina dla niej nie istniała, tak jak ona dla nich. Była samodzielną, autonomiczną jednostką, uznającą nad sobą zwierzchność jedynie Czarnego Pana i jego wiernych śmierciożerców, a rodzina od dawna nie miała nad nią żadnej władzy.
Gdzieś w tłumie mignęła jej twarz Wren, rozpoznawalna dzięki rzadko spotykanym egzotycznym rysom. Zabini zawahała się nad tym, czy by do niej nie podejść, chętnie poznałaby zdanie kobiety na temat widowiska, zwłaszcza po grzesznym akcie, który dwa tygodnie temu je złączył. Ale nim uczyniła pierwszy krok w kierunku Chang, jej uwagę przyciągnął ktoś inny.
Theo we własnej osobie zmaterializował się obok po raz pierwszy od dnia, kiedy pewnej majowej nocy natrafili na siebie gdzieś w dzielnicy portowej, spotykając się po latach. Na jego widok przypomniała sobie wspólne ukrywanie się przed zamieszkami i tę burzliwą rozmowę, w której jeszcze bardziej emocjonalne były słowa niewypowiedziane niż te, które padły. Potem znowu gdzieś przepadł, zajęty swoimi sprawami, by zjawić się dzisiaj, tuż obok niej na chwilę przed pojawieniem się na horyzoncie skazanych zdrajców.
- Theodore – wymówiła jego pełne imię i po jego komplemencie spojrzała na niego wzrokiem mówiącym „patrz, co straciłeś”. Choć zdawała sobie sprawę, że jego słowa mogły być przejawem sztucznej uprzejmości, była świadoma swej nieprzeciętnej urody, tego że inni mężczyźni patrzyli na nią, a Theo ją odrzucił – i nie mógł wiedzieć, że po nim nie miała nikogo. W świecie czystej krwi status znaczył więcej niż nawet najlepszy wygląd. Jej matka także podobno była pięknością, a jednak Vincent Zabini przepędził ją gdy tylko dowiedział się o półkrwi, nawet nie sprawdzając, czy usłyszana przez niego wieść była prawdą. Teraz, znając już swoją historię, Lyanna to jego nienawidziła bardziej, w matce po raz pierwszy zaczynając widzieć ofiarę najpierw urzędniczego błędu, a potem męża, który niesłusznie ją napiętnował i odrzucił, pozbawiając swą córkę matki. Nienawidziła Vincenta Zabini i żałowała, że zabiły go anomalie, odbierając tę przyjemność jej samej.
Skinęła głową, pozwalając mu zostać. Budziło to w niej pewną niezręczność i bolesne wspomnienia chwil, kiedy ją odrzucił, wzgardził nią – ale jakaś głęboko skrywana cząstka niej pragnęła widzieć go obok i nie chciałaby, żeby stał teraz u boku jakiejś innej kobiety. Ona nie mogła go mieć, ale nie zniosłaby tego, gdyby miała go inna – choć przecież nie powinno jej zależeć. Nie chciała, żeby jej zależało, przecież była silną i niezależną kobietą nie potrzebującą żadnego mężczyzny, ani jego, ani nikogo innego. Theodore należał do przeszłości, czemu więc oburzała ją myśl, że mógłby dziś stać obok innej kobiety i szeptać jej komplementy?
- Zaraz będziemy świadkami zasłużonego końca zdrajców… - szepnęła, widząc jak owi zdrajcy są już prowadzeni, bosi, brudni i upokorzeni ku przestrodze każdego, kto mógłby chcieć wziąć z nich przykład. Podjudzona do działania gawiedź zaczęła miotać w mężczyzn urokami, upokarzając ich jeszcze bardziej. Lyanna zawahała się przez chwilę, ale ostatecznie uznała, że jej działanie nie jest konieczne i lepiej pozostawić tego typu rozrywkę rozochoconej gawiedzi. Ci ludzie i tak za chwilę zostaną ukarani, nie unikną swego losu i dobrze żeby pozostali go świadomi, a nie padli przedwcześnie pod naporem zaklęć. Nie sięgnęła po różdżkę, zadowalając się patrzeniem, zupełnie jakby podziwiała właśnie interesujące przedstawienie teatralne, a nie kres życia prawdziwych, namacalnie istniejących ludzi, którzy za chwilę pokazowo zginą na oczach tłumu, któremu puszczały hamulce i który korzystał z okazji do wyładowania się na tych, których odmalowywano londyńczykom jako zło wcielone i burzycieli spokoju – choć ci tutaj byli tylko jednymi z wielu, którzy wciąż mącili i pozostawali na wolności, zagrażając porządkowi. To rycerze mieli być stawiani jako ci dobrzy, którzy dbali o ład i dobrostan prawdziwych czarodziejów, dlatego zmuszeni byli karać tych, którzy ów ład burzyli.
Była jednak bardzo ciekawa, kim jest ten czwarty, z zakrytą twarzą, którego tożsamości jeszcze nie ujawniono. Spojrzała uważniej w jego kierunku, zastanawiając się, dlaczego tylko jego oblicze ukryto w przeciwieństwie do pozostałych, których nazwiska były znane.
Na placu pojawiało się coraz więcej ludzi, głównie gawiedzi spragnionej widowiska, ale widziała też wiele sylwetek rycerzy oraz przedstawicieli szlachetnych rodów. Mogła też przysiąc, że gdzieś widziała kilku członków rodziny Zabini, ale żaden z nich nie spojrzał w jej kierunku ani ona nie poświęcała dłuższej uwagi im. Rodzina dla niej nie istniała, tak jak ona dla nich. Była samodzielną, autonomiczną jednostką, uznającą nad sobą zwierzchność jedynie Czarnego Pana i jego wiernych śmierciożerców, a rodzina od dawna nie miała nad nią żadnej władzy.
Gdzieś w tłumie mignęła jej twarz Wren, rozpoznawalna dzięki rzadko spotykanym egzotycznym rysom. Zabini zawahała się nad tym, czy by do niej nie podejść, chętnie poznałaby zdanie kobiety na temat widowiska, zwłaszcza po grzesznym akcie, który dwa tygodnie temu je złączył. Ale nim uczyniła pierwszy krok w kierunku Chang, jej uwagę przyciągnął ktoś inny.
Theo we własnej osobie zmaterializował się obok po raz pierwszy od dnia, kiedy pewnej majowej nocy natrafili na siebie gdzieś w dzielnicy portowej, spotykając się po latach. Na jego widok przypomniała sobie wspólne ukrywanie się przed zamieszkami i tę burzliwą rozmowę, w której jeszcze bardziej emocjonalne były słowa niewypowiedziane niż te, które padły. Potem znowu gdzieś przepadł, zajęty swoimi sprawami, by zjawić się dzisiaj, tuż obok niej na chwilę przed pojawieniem się na horyzoncie skazanych zdrajców.
- Theodore – wymówiła jego pełne imię i po jego komplemencie spojrzała na niego wzrokiem mówiącym „patrz, co straciłeś”. Choć zdawała sobie sprawę, że jego słowa mogły być przejawem sztucznej uprzejmości, była świadoma swej nieprzeciętnej urody, tego że inni mężczyźni patrzyli na nią, a Theo ją odrzucił – i nie mógł wiedzieć, że po nim nie miała nikogo. W świecie czystej krwi status znaczył więcej niż nawet najlepszy wygląd. Jej matka także podobno była pięknością, a jednak Vincent Zabini przepędził ją gdy tylko dowiedział się o półkrwi, nawet nie sprawdzając, czy usłyszana przez niego wieść była prawdą. Teraz, znając już swoją historię, Lyanna to jego nienawidziła bardziej, w matce po raz pierwszy zaczynając widzieć ofiarę najpierw urzędniczego błędu, a potem męża, który niesłusznie ją napiętnował i odrzucił, pozbawiając swą córkę matki. Nienawidziła Vincenta Zabini i żałowała, że zabiły go anomalie, odbierając tę przyjemność jej samej.
Skinęła głową, pozwalając mu zostać. Budziło to w niej pewną niezręczność i bolesne wspomnienia chwil, kiedy ją odrzucił, wzgardził nią – ale jakaś głęboko skrywana cząstka niej pragnęła widzieć go obok i nie chciałaby, żeby stał teraz u boku jakiejś innej kobiety. Ona nie mogła go mieć, ale nie zniosłaby tego, gdyby miała go inna – choć przecież nie powinno jej zależeć. Nie chciała, żeby jej zależało, przecież była silną i niezależną kobietą nie potrzebującą żadnego mężczyzny, ani jego, ani nikogo innego. Theodore należał do przeszłości, czemu więc oburzała ją myśl, że mógłby dziś stać obok innej kobiety i szeptać jej komplementy?
- Zaraz będziemy świadkami zasłużonego końca zdrajców… - szepnęła, widząc jak owi zdrajcy są już prowadzeni, bosi, brudni i upokorzeni ku przestrodze każdego, kto mógłby chcieć wziąć z nich przykład. Podjudzona do działania gawiedź zaczęła miotać w mężczyzn urokami, upokarzając ich jeszcze bardziej. Lyanna zawahała się przez chwilę, ale ostatecznie uznała, że jej działanie nie jest konieczne i lepiej pozostawić tego typu rozrywkę rozochoconej gawiedzi. Ci ludzie i tak za chwilę zostaną ukarani, nie unikną swego losu i dobrze żeby pozostali go świadomi, a nie padli przedwcześnie pod naporem zaklęć. Nie sięgnęła po różdżkę, zadowalając się patrzeniem, zupełnie jakby podziwiała właśnie interesujące przedstawienie teatralne, a nie kres życia prawdziwych, namacalnie istniejących ludzi, którzy za chwilę pokazowo zginą na oczach tłumu, któremu puszczały hamulce i który korzystał z okazji do wyładowania się na tych, których odmalowywano londyńczykom jako zło wcielone i burzycieli spokoju – choć ci tutaj byli tylko jednymi z wielu, którzy wciąż mącili i pozostawali na wolności, zagrażając porządkowi. To rycerze mieli być stawiani jako ci dobrzy, którzy dbali o ład i dobrostan prawdziwych czarodziejów, dlatego zmuszeni byli karać tych, którzy ów ład burzyli.
Była jednak bardzo ciekawa, kim jest ten czwarty, z zakrytą twarzą, którego tożsamości jeszcze nie ujawniono. Spojrzała uważniej w jego kierunku, zastanawiając się, dlaczego tylko jego oblicze ukryto w przeciwieństwie do pozostałych, których nazwiska były znane.
Spojrzał z powagą na przystającą obok niego postać, nie mogąc ujrzeć twarzy drugiego czarodzieja – ta pozostawała schowana pod maską, ale dzięki niej również mógł łatwo wywnioskować z kim ma do czynienia. Na widok srebrzystej powłoki wszyscy odsuwali się zachowawczo, Black jednak był już z nią oswojony, choć w głębi duszy czuł coś na kształt nienasycenia. Jak wiele trzeba poświęcić, aby zaznać największego zaszczytu w postaci tego unikalnego atrybutu? Chyba nigdy nie ośmieli się o to spytać, jakby poznanie szczegółów było już poczynieniem zobowiązania. Wciąż nie był na nie gotowy, wolał wyczekać do odpowiedniejszej chwili. Prędzej czy później poczuje się pewniejszych co do swoich możliwości, był o tym przekonany.
Jego obecność na placu nie była przypadkowa – blisko rok temu to właśnie Mulciber pchnął go na ścieżkę, która doprowadziła go do tego miejsca. Partycypowanie w widowisku stanowiło powinność. Przez wąskie szczeliny osadzone w oczodołach spoglądały na niego jasne tęczówki, jakby chwilę szacowały jego wartość, ale zaraz przestał być dla nich interesującym obiektem. To chyba przez żar lejący się z nieba był nieco przewrażliwiony. – Podzielam twoje zdanie – odparł spokojnie na uwagę odnośnie wspaniałości dopiero co rozpoczynającego się przedsięwzięcia, choć z jego oceną powinni jeszcze poczekać. Śmiało kroczył za Śmierciożercą, korzystając z tego jak tłum rozstępuje się przed nim i milknie. Ich wędrówka nie była długa, Black jednak mógł dobrze spojrzeć na podest z innej perspektywy, lecz bardziej zainteresowany był czarownicą. Czy pierwszy raz będzie świadkiem czyjejś śmierci? Tak jak inni chciała przekonać się, jak to jest podziwiać marny koniec zdrajców?
– Szkoda by było, aby cały pokaz poszedł na marne. Skorzystajmy z okazji i bawmy się przednio – otwarcie spojrzał na kobiece oblicze, ciekaw reakcją, jak mogły wywołać jego słowa. Litowanie się nad zdrajcami było godne potępienia. Ci ludzie zdyskredytowali się całkowicie przez podjęte wybory. Dla nich los mugolskiego ścierwa był ważniejszy od przyszłości czarodziejskiego społeczeństwa.
Nie był pewien kto wycelował pierwsze zaklęcie przeciwko prowadzonym na szafot rebeliantom, ale rozumiał potrzebę dania upustu swoim emocjom. Alphard uniósł różdżkę i ze znudzonym wyrazem twarzy wymierzył jej kraniec w stronę skazańca umiejscowionego pomiędzy towarzyszami niedoli. Poruszył nadgarstkiem, szarpiąc nim lekko pod koniec wykonywania ruchu różdżką, pod nosem wypowiadając bez zająknięcia inkantację prostego uroku: – Planta doleto.
Jego obecność na placu nie była przypadkowa – blisko rok temu to właśnie Mulciber pchnął go na ścieżkę, która doprowadziła go do tego miejsca. Partycypowanie w widowisku stanowiło powinność. Przez wąskie szczeliny osadzone w oczodołach spoglądały na niego jasne tęczówki, jakby chwilę szacowały jego wartość, ale zaraz przestał być dla nich interesującym obiektem. To chyba przez żar lejący się z nieba był nieco przewrażliwiony. – Podzielam twoje zdanie – odparł spokojnie na uwagę odnośnie wspaniałości dopiero co rozpoczynającego się przedsięwzięcia, choć z jego oceną powinni jeszcze poczekać. Śmiało kroczył za Śmierciożercą, korzystając z tego jak tłum rozstępuje się przed nim i milknie. Ich wędrówka nie była długa, Black jednak mógł dobrze spojrzeć na podest z innej perspektywy, lecz bardziej zainteresowany był czarownicą. Czy pierwszy raz będzie świadkiem czyjejś śmierci? Tak jak inni chciała przekonać się, jak to jest podziwiać marny koniec zdrajców?
– Szkoda by było, aby cały pokaz poszedł na marne. Skorzystajmy z okazji i bawmy się przednio – otwarcie spojrzał na kobiece oblicze, ciekaw reakcją, jak mogły wywołać jego słowa. Litowanie się nad zdrajcami było godne potępienia. Ci ludzie zdyskredytowali się całkowicie przez podjęte wybory. Dla nich los mugolskiego ścierwa był ważniejszy od przyszłości czarodziejskiego społeczeństwa.
Nie był pewien kto wycelował pierwsze zaklęcie przeciwko prowadzonym na szafot rebeliantom, ale rozumiał potrzebę dania upustu swoim emocjom. Alphard uniósł różdżkę i ze znudzonym wyrazem twarzy wymierzył jej kraniec w stronę skazańca umiejscowionego pomiędzy towarzyszami niedoli. Poruszył nadgarstkiem, szarpiąc nim lekko pod koniec wykonywania ruchu różdżką, pod nosem wypowiadając bez zająknięcia inkantację prostego uroku: – Planta doleto.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alphard Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
wklejam ficik, a co
Siedzę w pierwszym rzędzie loży honorowej u boku mam swoją młodszą siostrzyczkę, na sobie irracjonalnie drogą szatę, którą przygotowała mi mama, w ustach papierosa, a w sercu - cholerne wyrzuty sumienia. Swoją obecnością daję przyzwolenie, to żadna ciekawość, to milczące poparcie dla bestialstwa i to na dodatek, upublicznionego. Wiem, co ci ludzi zrobili, w nowym reżimie, owszem, nazywają to zbrodnią.
Niech będą więc zbrodniarzami, ale nie rozrywką.
Z pierwszego rzędu mam znakomity widok na podest, na którym skazańcy zostaną straceni - zagadką pozostaje, w jaki sposób. Życzę im wszystkiego najlepszego, w tym wypadku - strumienia zielonego światła. To szybka śmierć, może nawet bezbolesna. Nie tak upokarzająca jak powolne konanie lub mugolskie sposoby - wisielcy często umierają długo, dusząc się i nie wygląda to dobrze. Z tej odległości zobaczę każdy grymas na twarzach tych mężczyzn, każdą emocję, która wykwitnie na ich zmęczonych obliczach. Oni idą, a ja nerwowo petuję pod nogi, nie chcąc myśleć o ich zmizerniałych, zmaltretowanych ciałach. Za duży kontrast, nasze są spryskane perfumami, zaś ich owrzodzone, pokryte strupami, a na sobie noszą łachmany. Mają być przykładem. Pierwszymi straceńcami od lat. Słabo mi, naprawdę, więc lekko ściskam drobną dłoń Evandry. Doprawdy, nie wiem, które z nas jest tym faktycznym oparciem dla drugiego - chciałbym to być ja, ale w tej roli chyba spisuję się kiepsko. Posępnieję, rzucając wypalonego w połowie papierosa na ziemię i zgniatając go obcasem. Złośliwie tli się dalej, a ja wracam do porannej kawy. Czarnej, mocnej jak diabli, tak gorącej, że parzę się w język i brudzę swój szlafrok. Wcześniej czytam gazetę, dwie strony się ze sobą skleiły, a ja zamiast je rozdzielić, podarłem. Przy śniadaniu spada mi łyżeczka, podnoszę ją i machinalnie oblizuję, a moja matka zwraca mi uwagę, że tak nie wolno. Nie mogę znaleźć dwóch takich samych skarpet. Odtworzenie porannej rutyny wraca mi nieco żywotności, a moje myśli przecierają się do ciemnoszarych. To postęp. Daje nadzieję, że nie stracę fasonu, bo tego się ode mnie wymaga. Że będę patrzeć na głowy oddzielane od ciała, które toczą się do naszych stóp. Potem będzie mecz, arystokraci versus plebs. Zagramy głowami, a nasze panie pomachają nam chusteczkami z prowizorycznych trybun.
Lady Carrow? Odwracam się przez lewe ramię, wytrącony z tej względnej równowagi głosem Tristana i jego zaproszeniem. O włos jestem od przeciągłego jęknięcia, że nieeee, ale na to już za późno. Klamka zapada, a Isabelle dołącza do nas i siada obok mnie. Kurwa.
-Lady Carrow, mam nadzieję, że dzisiejszy dzień zastał cię w dobrym zdrowiu - psychicznym, tak sobie dopowiadam, choć do niej się uśmiecham. Wyznawanie miłości na każdym kroku, no nie polecam, skoro kleiła się do mnie na środku ulicy, to i tutaj jest na to szansa. Kulę ramiona i ledwie zauważalnie przesuwam się w stronę Evandry. Ratuj mnie, mówią moje oczy, gdy zerkam na siostrę wyraźnie panicznie. Proszę, jak moje własne, drobne i zapewne irracjonalne lęki odsunęły zmartwienia globalne. Ale ze mnie kutas.
Ale, ale, zaczyna się i cóż, mimowolnie, ale patrzę. Idzie ich trójka, zmarniałych, skutych, na boso. Zaciskam usta i przełykam ślinę, dłonią wybijając miarowy rytm na udzie. Coś na kształt marszu - czemu nie słychać bębnów? Udaję, że to sztuka i dopatruję się uchybień estetycznych, tak łatwiej to zniosę. Czy ci ludzie tutaj, ci wszyscy ludzie, wiedzą, jak nazywają się skazani mężczyźni? Należy im się to. Mam nadzieję, że ktoś, gdzieś później uczci ich pamięć. Sam też to zrobię, zamknę się w swoich komnatach z butelką, urżnę do nieprzytomności i będę śnić koszmary o rozczłonkowanych postaciach. Przyznaję, należy mi się. Jednak jestem tchórzem, pierdolę o rodzinie, o Evandrze, a tak naprawdę zwyczajnie się boję.
-Kto to? - rzucam, gdy krótko po trzech oskarżonych, na szlak wkracza czwarty w nogach spięty łańcuchami i worku na głowie. Tristan może wiedzieć, więc to do niego kieruję pytające spojrzenie. Różdżkę chowam do kieszeni, to akurat żadne bunt. Z tej strony nie sypią się klątwy - rozrywka gawiedzi, hm? Niech mnie to usprawiedliwia, doskonale, chociaż, na to bym i tak nie przystał. Prawda? Myślę, że tak. Chcę tak myśleć.
Siedzę w pierwszym rzędzie loży honorowej u boku mam swoją młodszą siostrzyczkę, na sobie irracjonalnie drogą szatę, którą przygotowała mi mama, w ustach papierosa, a w sercu - cholerne wyrzuty sumienia. Swoją obecnością daję przyzwolenie, to żadna ciekawość, to milczące poparcie dla bestialstwa i to na dodatek, upublicznionego. Wiem, co ci ludzi zrobili, w nowym reżimie, owszem, nazywają to zbrodnią.
Niech będą więc zbrodniarzami, ale nie rozrywką.
Z pierwszego rzędu mam znakomity widok na podest, na którym skazańcy zostaną straceni - zagadką pozostaje, w jaki sposób. Życzę im wszystkiego najlepszego, w tym wypadku - strumienia zielonego światła. To szybka śmierć, może nawet bezbolesna. Nie tak upokarzająca jak powolne konanie lub mugolskie sposoby - wisielcy często umierają długo, dusząc się i nie wygląda to dobrze. Z tej odległości zobaczę każdy grymas na twarzach tych mężczyzn, każdą emocję, która wykwitnie na ich zmęczonych obliczach. Oni idą, a ja nerwowo petuję pod nogi, nie chcąc myśleć o ich zmizerniałych, zmaltretowanych ciałach. Za duży kontrast, nasze są spryskane perfumami, zaś ich owrzodzone, pokryte strupami, a na sobie noszą łachmany. Mają być przykładem. Pierwszymi straceńcami od lat. Słabo mi, naprawdę, więc lekko ściskam drobną dłoń Evandry. Doprawdy, nie wiem, które z nas jest tym faktycznym oparciem dla drugiego - chciałbym to być ja, ale w tej roli chyba spisuję się kiepsko. Posępnieję, rzucając wypalonego w połowie papierosa na ziemię i zgniatając go obcasem. Złośliwie tli się dalej, a ja wracam do porannej kawy. Czarnej, mocnej jak diabli, tak gorącej, że parzę się w język i brudzę swój szlafrok. Wcześniej czytam gazetę, dwie strony się ze sobą skleiły, a ja zamiast je rozdzielić, podarłem. Przy śniadaniu spada mi łyżeczka, podnoszę ją i machinalnie oblizuję, a moja matka zwraca mi uwagę, że tak nie wolno. Nie mogę znaleźć dwóch takich samych skarpet. Odtworzenie porannej rutyny wraca mi nieco żywotności, a moje myśli przecierają się do ciemnoszarych. To postęp. Daje nadzieję, że nie stracę fasonu, bo tego się ode mnie wymaga. Że będę patrzeć na głowy oddzielane od ciała, które toczą się do naszych stóp. Potem będzie mecz, arystokraci versus plebs. Zagramy głowami, a nasze panie pomachają nam chusteczkami z prowizorycznych trybun.
Lady Carrow? Odwracam się przez lewe ramię, wytrącony z tej względnej równowagi głosem Tristana i jego zaproszeniem. O włos jestem od przeciągłego jęknięcia, że nieeee, ale na to już za późno. Klamka zapada, a Isabelle dołącza do nas i siada obok mnie. Kurwa.
-Lady Carrow, mam nadzieję, że dzisiejszy dzień zastał cię w dobrym zdrowiu - psychicznym, tak sobie dopowiadam, choć do niej się uśmiecham. Wyznawanie miłości na każdym kroku, no nie polecam, skoro kleiła się do mnie na środku ulicy, to i tutaj jest na to szansa. Kulę ramiona i ledwie zauważalnie przesuwam się w stronę Evandry. Ratuj mnie, mówią moje oczy, gdy zerkam na siostrę wyraźnie panicznie. Proszę, jak moje własne, drobne i zapewne irracjonalne lęki odsunęły zmartwienia globalne. Ale ze mnie kutas.
Ale, ale, zaczyna się i cóż, mimowolnie, ale patrzę. Idzie ich trójka, zmarniałych, skutych, na boso. Zaciskam usta i przełykam ślinę, dłonią wybijając miarowy rytm na udzie. Coś na kształt marszu - czemu nie słychać bębnów? Udaję, że to sztuka i dopatruję się uchybień estetycznych, tak łatwiej to zniosę. Czy ci ludzie tutaj, ci wszyscy ludzie, wiedzą, jak nazywają się skazani mężczyźni? Należy im się to. Mam nadzieję, że ktoś, gdzieś później uczci ich pamięć. Sam też to zrobię, zamknę się w swoich komnatach z butelką, urżnę do nieprzytomności i będę śnić koszmary o rozczłonkowanych postaciach. Przyznaję, należy mi się. Jednak jestem tchórzem, pierdolę o rodzinie, o Evandrze, a tak naprawdę zwyczajnie się boję.
-Kto to? - rzucam, gdy krótko po trzech oskarżonych, na szlak wkracza czwarty w nogach spięty łańcuchami i worku na głowie. Tristan może wiedzieć, więc to do niego kieruję pytające spojrzenie. Różdżkę chowam do kieszeni, to akurat żadne bunt. Z tej strony nie sypią się klątwy - rozrywka gawiedzi, hm? Niech mnie to usprawiedliwia, doskonale, chociaż, na to bym i tak nie przystał. Prawda? Myślę, że tak. Chcę tak myśleć.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Connaught Square
Szybka odpowiedź