Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Ostre promienie słońca zdawały się zalewać jasnością cały plac i na próżno było szukać skrawka kojącego cienia. W tak ciepły dzień obleczenie się w czerń wydawało się być absurdalnym pomysłem, jednak Blacka zobowiązywało do tego nazwisko. W lekkiej i rzetelnie skrojonej szacie prezentował się wystarczająco godnie do okazji, bezwiednie poprawiając lewy rękaw obszyty srebrną nicią, pod którym pozostawała skryta różdżka. Publiczna egzekucja budziła wiele różnych emocji, także wśród zwolenników obecnego Ministra Magii. Na ministerialnych korytarzach niektórzy mniej lub bardziej jawnie dzielili się swoimi opiniami na ten temat i pomimo zachowawczości wymienianych uwag Alphard odnajdywał pewne niepokoje. Większość obawiała się tego, że prędzej czy później może znaleźć się w niełasce tak wielkiej, iż przyjdzie im podzielić los straceńców. Może to właśnie ta myśl pchała wszystkich ku temu, aby przybyć na miejsce, gdzie trzech zdrajców pożegna się z życiem?
Rozglądał się dookoła, mijając poczerwieniałe od żaru twarze. Zważywszy na ilość przybyłych osób było wyjątkowo cicho, to było jego pierwsze spostrzeżenie. Czy wszyscy z zapartym tchem czekali na to, co miało nadejść? Miejsce było zbyt dobrze zabezpieczone, aby zjawić się tu mieli rebelianci, choć nie można było całkowicie wykluczyć takiej możliwości, gdy wiedzieli, że Zakon w swoich szeregach miał metamorfomagów. Tym bardziej należało zachować czujność, przez co prawa dłoń lorda dość często pojawiała się przy lewym ramieniu, skłonna w każdej chwili dobyć różdżki. Jednak nie chciał tego dnia toczyć walki, wolał przyglądać się spektaklowi i reakcjom widowni. Polityka zasiania w ludziach strachu mogła przynieść wiele dobrego, była właściwie jedynym rozsądnym rozwiązaniem na tym etapie wojny. Niech wszyscy przyglądają się uważnie temu, co może ich spotkać, jeśli dokonają złego wyboru. Tylko jedna strona toczonego konfliktu była słuszna.
Wraz ze zbliżającym się południem Black kierował się coraz bliżej podestu, ale nie zamierzał znaleźć się tuż pod nim. Zachował pewną odległość, ale niezbyt wielką, aby móc dobrze dostrzec wszystkie istotne szczegóły. Przyjrzał się konstrukcji nieco dłużej, uznając ją za prostą. Nie miała być wcale wymyślna, musiała tylko spełnić swoje zadanie i wyeksponować marny koniec trzech buntowników. Mając jeszcze chwilę do przybycia skazańców rozglądał się jeszcze po najbliższym otoczeniu, próbując odnaleźć jakiekolwiek znajome twarze.
Rozglądał się dookoła, mijając poczerwieniałe od żaru twarze. Zważywszy na ilość przybyłych osób było wyjątkowo cicho, to było jego pierwsze spostrzeżenie. Czy wszyscy z zapartym tchem czekali na to, co miało nadejść? Miejsce było zbyt dobrze zabezpieczone, aby zjawić się tu mieli rebelianci, choć nie można było całkowicie wykluczyć takiej możliwości, gdy wiedzieli, że Zakon w swoich szeregach miał metamorfomagów. Tym bardziej należało zachować czujność, przez co prawa dłoń lorda dość często pojawiała się przy lewym ramieniu, skłonna w każdej chwili dobyć różdżki. Jednak nie chciał tego dnia toczyć walki, wolał przyglądać się spektaklowi i reakcjom widowni. Polityka zasiania w ludziach strachu mogła przynieść wiele dobrego, była właściwie jedynym rozsądnym rozwiązaniem na tym etapie wojny. Niech wszyscy przyglądają się uważnie temu, co może ich spotkać, jeśli dokonają złego wyboru. Tylko jedna strona toczonego konfliktu była słuszna.
Wraz ze zbliżającym się południem Black kierował się coraz bliżej podestu, ale nie zamierzał znaleźć się tuż pod nim. Zachował pewną odległość, ale niezbyt wielką, aby móc dobrze dostrzec wszystkie istotne szczegóły. Przyjrzał się konstrukcji nieco dłużej, uznając ją za prostą. Nie miała być wcale wymyślna, musiała tylko spełnić swoje zadanie i wyeksponować marny koniec trzech buntowników. Mając jeszcze chwilę do przybycia skazańców rozglądał się jeszcze po najbliższym otoczeniu, próbując odnaleźć jakiekolwiek znajome twarze.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wszędzie, gdzie przybywała, nawykła pojawiać się nieco przed czasem. Nie lubiła się spieszyć, gnać na ostatnim tchnieniu, a już zwłaszcza nie zamierzała tracić szansy na uczestniczenie w wydarzeniu w pełni, nie połowicznie, bez początku i kontekstu. Nikt właściwie nie oczekiwał od niej, że w dniu ogłoszonej publicznie egzekucji zjawi się na Connaught Square. Nie dostała specjalnego zaproszenia, od nikogo też nie usłyszała, że korzystnie byłoby, gdyby się zjawiła. W przeciwieństwie do spotkań o znaczeniu biznesowym lub organizacyjnym, zdecydowała się przybyć z własnej inicjatywy. Nie tylko przez wzgląd na fakt, że tak wypadało. Że skoro już chciała uczestniczyć w budowaniu nowego, lepszego świata, powinna śledzić rozgrywające się na społecznej planszy wydarzenia z pozycji możliwe jak najbliższej. Aktywnej.
Gdyby jednak chodziło wyłącznie o to, prawdopodobnie prędko zmogłoby ją znużenie. Poza obowiązkiem przywiała ją na plac również szczera ciekawość i nieefektywnie wypierana żądza bycia świadkiem aktu przemocy. Chciała zobaczyć jak trójka zdrajców traci życie, nie ze względu na samo publiczne widowisko, na śmierć, ale też dlatego, że oni na to najzwyklej zasłużyli. Ile to razy fantazjowała o tym, by karać tych najsłabszych, najgłupszych, najbardziej pustych na sposób, który rzeczywiście by do ludzi przemawiał? Elvira była gorącą zwolenniczką kary śmierci dla winnych zbrodni przeciwko społecznemu porządkowi, zwolenniczką odsiewania bezużytecznych, dotąd jednak rozmowa o tym nie była możliwa, ponieważ widmo poprzedniej wojny zostawiło ludziom w mózgach toksyczne przekonanie, że karanie złych jest niemoralne.
Co mogłoby więc być bardziej satysfakcjonujące niż obserwowanie, jak świat wraca z powrotem na właściwe tory? Connaught Square już zbyt długo nie spłynęło krwią, która odżywiłaby dusze czarodziejów wciąż żyjących fałszem.
Na placu pojawiła się - można by rzec - niezapowiedziana, nie dbała bowiem o ty, by informować nikogo spośród nowych znajomych o tym, że też przybędzie. Była to z jej strony decyzja dość spontaniczna, niedokładnie przemyślana. Zwykłe spełnienie zachcianki, na jakie czuła, że może sobie nareszcie pozwolić.
Zadbała o ubiór skromny, nie rzucający się w oczy. Zamiast onieśmielającej bieli przystała na prostą, spłowiałą szatę w nudnej, beżowej barwie, a włosy - na nieszczęście łatwe do wypatrzenia w tłumie - spięła w przeciętny kok upodabniający ją raczej do zwykłej gospodyni niż kogoś, kto pojawiał się tutaj z ramienia nowej siły. Wysoka temperatura zniechęcała do zakrywania twarzy kapturem, więc już przy wejściu, gdy sprawdzający ją funkcjonariusze kazali się odsłonić, całkiem zrezygnowała z płaszcza i zarzuciła go sobie na przedramię.
I tak stanęła z boku. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, być może nie będzie musiała rozmawiać z nikim obcym.
Gdyby jednak chodziło wyłącznie o to, prawdopodobnie prędko zmogłoby ją znużenie. Poza obowiązkiem przywiała ją na plac również szczera ciekawość i nieefektywnie wypierana żądza bycia świadkiem aktu przemocy. Chciała zobaczyć jak trójka zdrajców traci życie, nie ze względu na samo publiczne widowisko, na śmierć, ale też dlatego, że oni na to najzwyklej zasłużyli. Ile to razy fantazjowała o tym, by karać tych najsłabszych, najgłupszych, najbardziej pustych na sposób, który rzeczywiście by do ludzi przemawiał? Elvira była gorącą zwolenniczką kary śmierci dla winnych zbrodni przeciwko społecznemu porządkowi, zwolenniczką odsiewania bezużytecznych, dotąd jednak rozmowa o tym nie była możliwa, ponieważ widmo poprzedniej wojny zostawiło ludziom w mózgach toksyczne przekonanie, że karanie złych jest niemoralne.
Co mogłoby więc być bardziej satysfakcjonujące niż obserwowanie, jak świat wraca z powrotem na właściwe tory? Connaught Square już zbyt długo nie spłynęło krwią, która odżywiłaby dusze czarodziejów wciąż żyjących fałszem.
Na placu pojawiła się - można by rzec - niezapowiedziana, nie dbała bowiem o ty, by informować nikogo spośród nowych znajomych o tym, że też przybędzie. Była to z jej strony decyzja dość spontaniczna, niedokładnie przemyślana. Zwykłe spełnienie zachcianki, na jakie czuła, że może sobie nareszcie pozwolić.
Zadbała o ubiór skromny, nie rzucający się w oczy. Zamiast onieśmielającej bieli przystała na prostą, spłowiałą szatę w nudnej, beżowej barwie, a włosy - na nieszczęście łatwe do wypatrzenia w tłumie - spięła w przeciętny kok upodabniający ją raczej do zwykłej gospodyni niż kogoś, kto pojawiał się tutaj z ramienia nowej siły. Wysoka temperatura zniechęcała do zakrywania twarzy kapturem, więc już przy wejściu, gdy sprawdzający ją funkcjonariusze kazali się odsłonić, całkiem zrezygnowała z płaszcza i zarzuciła go sobie na przedramię.
I tak stanęła z boku. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, być może nie będzie musiała rozmawiać z nikim obcym.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dowiedziawszy się o planowanym wydarzeniu Lyanna zamierzała się pojawić. Była w końcu dumna ze swojej przynależności, z uczestnictwa w nowym porządku, który miał przywrócić czystej krwi należną chwałę. Niestety nie wszyscy uznawali wyższość czystej krwi. Niektórzy wciąż mącili i szkodzili, nie potrafiąc dostosować się do nowego ładu. W kraju nie brakowało zdrajców, którzy bratali się ze szlamami, brukając godność czarodziejskiej krwi. Lyanna nie potrafiła tego zrozumieć. Jak można było odrzucać dar, którego ona całe życie pożądała, a którego dostąpiła dopiero w dorosłości dzięki szczęśliwemu przypadkowi, za sprawą którego okazało się, że jej matka jednak miała czystą krew? Wcześniej latami musiała znosić piętno wyrzutka i nie pomagały jej nawet dobre, godne poglądy, podczas gdy byli tacy, którzy może i mieli czystą krew, ale ich przekonania pozostawały błędne i niedorzeczne.
Nie wiedziała, jaki status krwi posiadali ci, którzy mieli dziś zginąć. Z pewnością jednak dopuścili się znaczących przewin, skoro to właśnie ich wybrano, by publicznie za nie zapłacili. I Lyanna była przekonana, że nie będą oni ostatnimi, którzy zginą dla przykładu i ku przestrodze, aby kolejni kilka razy się zastanowili, zanim postanowią wesprzeć ich wrogów.
Podejrzewała, że wielu rycerzy i sojuszników także się pojawi, nie mogąc opuścić widowiska, które stanowiło pokazówkę i przestrogę dla wszystkich. Co zaskoczyło Zabini, ludzi było całkiem sporo, znacznie więcej niż było rycerzy i sojuszników, co znaczyło, że i zwykli mieszkańcy Londynu chcieli popatrzeć na zasłużony koniec zdrajców. W mieście pozostali głównie ci, którzy nie mieli powodów, by bać się obecnej władzy, choć należało liczyć się i z tym, że kryjący się po kątach mąciciele mogą przeniknąć nawet tu korzystając z różnych sztuczek. Ich wrogowie nie byli aż takimi idiotami, jakimi chciałaby, żeby byli.
Dzień był ciepły, ale mimo to Lyanna i tak ubrała się na czarno. Niechętnie rezygnowała z tego koloru nawet w środku lata, choć oczywiście ubrała się lżej niż w inne pory roku, dlatego miała na sobie suknię i najcieńszy z czarnych czarodziejskich płaszczy. Zadbała też o to, by dodać swej urodzie oprawy, która uczyni ją bardziej drapieżną; dziś nie chciała wyglądać jak niewinna, śliczna panienka, a jak poważna, dostojna czarownica, do której należy czuć respekt i szacunek. Upięła swe bujne loki w schludny kok i podkreśliła oczy. Miała zresztą wrażenie, że od czasu niedawnej kąpieli w krwi zamordowanych wraz z Wren mugolek jej uroda rzeczywiście stała się jeszcze bardziej wyrazista, już nie tak niewinna jak jeszcze niedawno. Pokonała kolejną granicę i po tak okrutnym akcie stała się jeszcze bardziej zobojętniała i chłodna. Los zdrajców nie przejmował jej ani trochę, uważała że sami go na siebie sprowadzili i zasłużyli na wszystko to, co miało ich dziś spotkać.
Stała gdzieś w tłumie, blisko przodu, tak żeby dobrze widzieć, ale jednocześnie w odległości na tyle dalekiej, by nie zostać ochlapaną chlustającą krwią zdrajców, która raczej nie przysłużyłaby się jej urodzie i młodości. Wybrała sobie miejsce skąpane w cieniu, by nie pocić się w swojej długiej, czarnej sukni. Przez dłuższy czas stała w ciszy, obserwując twarze czarodziejów w zasięgu jej wzroku – aż wreszcie od strony zachodniej rozległ się gwar zapewne zwiastujący prowadzenie na plac zdrajców. Spojrzała w tamtą stronę, a jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Lyanna wygląda tak, z tą tylko różnicą, że jest ubrana na czarno
Nie wiedziała, jaki status krwi posiadali ci, którzy mieli dziś zginąć. Z pewnością jednak dopuścili się znaczących przewin, skoro to właśnie ich wybrano, by publicznie za nie zapłacili. I Lyanna była przekonana, że nie będą oni ostatnimi, którzy zginą dla przykładu i ku przestrodze, aby kolejni kilka razy się zastanowili, zanim postanowią wesprzeć ich wrogów.
Podejrzewała, że wielu rycerzy i sojuszników także się pojawi, nie mogąc opuścić widowiska, które stanowiło pokazówkę i przestrogę dla wszystkich. Co zaskoczyło Zabini, ludzi było całkiem sporo, znacznie więcej niż było rycerzy i sojuszników, co znaczyło, że i zwykli mieszkańcy Londynu chcieli popatrzeć na zasłużony koniec zdrajców. W mieście pozostali głównie ci, którzy nie mieli powodów, by bać się obecnej władzy, choć należało liczyć się i z tym, że kryjący się po kątach mąciciele mogą przeniknąć nawet tu korzystając z różnych sztuczek. Ich wrogowie nie byli aż takimi idiotami, jakimi chciałaby, żeby byli.
Dzień był ciepły, ale mimo to Lyanna i tak ubrała się na czarno. Niechętnie rezygnowała z tego koloru nawet w środku lata, choć oczywiście ubrała się lżej niż w inne pory roku, dlatego miała na sobie suknię i najcieńszy z czarnych czarodziejskich płaszczy. Zadbała też o to, by dodać swej urodzie oprawy, która uczyni ją bardziej drapieżną; dziś nie chciała wyglądać jak niewinna, śliczna panienka, a jak poważna, dostojna czarownica, do której należy czuć respekt i szacunek. Upięła swe bujne loki w schludny kok i podkreśliła oczy. Miała zresztą wrażenie, że od czasu niedawnej kąpieli w krwi zamordowanych wraz z Wren mugolek jej uroda rzeczywiście stała się jeszcze bardziej wyrazista, już nie tak niewinna jak jeszcze niedawno. Pokonała kolejną granicę i po tak okrutnym akcie stała się jeszcze bardziej zobojętniała i chłodna. Los zdrajców nie przejmował jej ani trochę, uważała że sami go na siebie sprowadzili i zasłużyli na wszystko to, co miało ich dziś spotkać.
Stała gdzieś w tłumie, blisko przodu, tak żeby dobrze widzieć, ale jednocześnie w odległości na tyle dalekiej, by nie zostać ochlapaną chlustającą krwią zdrajców, która raczej nie przysłużyłaby się jej urodzie i młodości. Wybrała sobie miejsce skąpane w cieniu, by nie pocić się w swojej długiej, czarnej sukni. Przez dłuższy czas stała w ciszy, obserwując twarze czarodziejów w zasięgu jej wzroku – aż wreszcie od strony zachodniej rozległ się gwar zapewne zwiastujący prowadzenie na plac zdrajców. Spojrzała w tamtą stronę, a jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Lyanna wygląda tak, z tą tylko różnicą, że jest ubrana na czarno
Z nieba lał się żar niepodobny sierpniowym dniom, nieco męczący, ale to nic: znacznie gorzej byłoby, gdyby później mówiono, że świat płakał nad losami skazańców. Takich jak oni ginęło w ostatnim czasie wielu, ale ci mieli być wyjątkowi - bo straceni na oczach yłumu, ku przestrodze, demonstrując wpływy i możliwości Lorda Voldemorta - i tych, którzy go wspierali. Przekazując wiadomość, która miała trafić do wszystkich niezdecydowanych i do wszystkich tych, którzy wciąż mieli odwagę na sprzeciw. Niewielu sposród zgromadzonych potrafiło pewnie powtórzyć nazwiska zdrajców, ale ich brzmienie nie miało mieć żadnego znaczenia - miało zostać zapomniane, w przeciwieństwie do krwi, która zrosi dzisiaj katowskie ręce. Ceremonia miała stać się narzędziem, która złamie morale obrońcom szlamu. Coraz gęściej gromadzący się czarodzieje wydawali się być dobrym omenem; nie sądził, by ich przeciwnicy byli tak głupi, by atakować tu i teraz - tutaj, dzisiaj, czekałaby ich tylko śmierć. Niemniej, wiedział, że plac był dobrze strzeżony - i że gdzieś w tłumie był też Claude, który bezpiecznie zabierze stąd Evandrę w razie potrzeby.
Z daleka poznał kobietę, której twarz zdobiła śmierciożercza maska - sam pojawił się dzisiaj bez niej. Jego twarz miała być twarzą arystokracji popierającej podjęte zmiany.
Ubrany był za to adekwatnie do przysługującej mu pozycji - w czarną czarodziejską szatę z doskonałych jakościowo materiałów, złożoną ze spodni i przydługiego kaftana, jedynie w pasie spinała ciemnoszkarłatna szarfa przeszyta na krańcach złotą nicią, barwy jego domu, a lekki płaszcz nadawał mu dostojności. Nie było widać ani nestorskiego sygnetu ani złotej obrączki skrytych pod czarnymi rękawicami wykonanymi ze smoczej skóry, podkute buty na męskim obcasie podkreślały każdy jego krok. Był to strój zdecydowanie zbyt ciężki względem pogody, ale wygoda nigdy nie szła w parze z elegancją, a rozrywka - z obowiązkiem. Rozluźnienie obyczajów na tym etapie znaczyć by mogło brak szacunku lub - co gorsza - zwątpienie w głoszone przez samego siebie konserwatywne ideały. A on przecież przynajmniej na pokaz usiłował pozostać konsekwentnym. Na miejscu pojawił się wraz z żoną, Evandra, choć bardzo młoda, pełniła w jego rodzinie najważniejszą funkcję reprezentacyjną - i przyjść tu musiała, choćby miałaby po raz pierwszy ujrzeć własnym okiem śmierć. Prędzej czy później każdy musiał dorosnąć.
Francis też, jego szwagier musiał w końcu sięgnąć po własne dziedzictwo i zamiast wstydu - przynieść rodzinę dumę. Był bratem jego żony, Tristan nie mógł pozwolić sobie na skandal w tak bliskiej rodzinie. Tak jak nie chciał, by niefrasobliwe zachowanie Francisa wyrządziło mu krzywdę, której nie zniosłaby Evandra.
Krótko omiótł przestrzeń spojrzeniem, szukając znajomych twarzy - lecz plac dopiero się zapełniał. Znalazłszy się już bliżej osobliwej sceny, skinął głową Sigrun - prowadząc rodzinę w kierunku miejsc dla honorowych gości. Oszczędnym gestem powitał tych, których już tam napotkał - przywódców pozostałych starych wielkich rodzin, a przynajmniej tych, które wciąż pamiętały swoją historię. Smierciożerców jeszcze tu nie było, polityków Ministerstwa poza paroma wyjątkami nie znał.
- Chodźmy tędy - zaproponował, choć w jego głosie nie było miejsca na zwątpienie. W zasadzie zdecydował. Wyciągnął owleczoną w skorę dłoń w kierunku Evandry, by przysłużyć jej wsparciem podczas pokonywania prowizorycznego schodka na podeście. - To miejsca dla nas. Francisie, będziemy radzi z twojego towarzystwa - zaprosił i jego, prowadząc Evandrę do miejsc w pierwszych rzędach. - Czyż nie? - zwrócił się do niej, ogniskując spojrzenie na jej błękitnych tęczówkach, wiedząc doskonale, że siostrzanej prośbie Francis będzie bardziej życzliwy niż jego. Czy nie prościej byłoby jej przez to przejść z bratem u boku?
Z daleka poznał kobietę, której twarz zdobiła śmierciożercza maska - sam pojawił się dzisiaj bez niej. Jego twarz miała być twarzą arystokracji popierającej podjęte zmiany.
Ubrany był za to adekwatnie do przysługującej mu pozycji - w czarną czarodziejską szatę z doskonałych jakościowo materiałów, złożoną ze spodni i przydługiego kaftana, jedynie w pasie spinała ciemnoszkarłatna szarfa przeszyta na krańcach złotą nicią, barwy jego domu, a lekki płaszcz nadawał mu dostojności. Nie było widać ani nestorskiego sygnetu ani złotej obrączki skrytych pod czarnymi rękawicami wykonanymi ze smoczej skóry, podkute buty na męskim obcasie podkreślały każdy jego krok. Był to strój zdecydowanie zbyt ciężki względem pogody, ale wygoda nigdy nie szła w parze z elegancją, a rozrywka - z obowiązkiem. Rozluźnienie obyczajów na tym etapie znaczyć by mogło brak szacunku lub - co gorsza - zwątpienie w głoszone przez samego siebie konserwatywne ideały. A on przecież przynajmniej na pokaz usiłował pozostać konsekwentnym. Na miejscu pojawił się wraz z żoną, Evandra, choć bardzo młoda, pełniła w jego rodzinie najważniejszą funkcję reprezentacyjną - i przyjść tu musiała, choćby miałaby po raz pierwszy ujrzeć własnym okiem śmierć. Prędzej czy później każdy musiał dorosnąć.
Francis też, jego szwagier musiał w końcu sięgnąć po własne dziedzictwo i zamiast wstydu - przynieść rodzinę dumę. Był bratem jego żony, Tristan nie mógł pozwolić sobie na skandal w tak bliskiej rodzinie. Tak jak nie chciał, by niefrasobliwe zachowanie Francisa wyrządziło mu krzywdę, której nie zniosłaby Evandra.
Krótko omiótł przestrzeń spojrzeniem, szukając znajomych twarzy - lecz plac dopiero się zapełniał. Znalazłszy się już bliżej osobliwej sceny, skinął głową Sigrun - prowadząc rodzinę w kierunku miejsc dla honorowych gości. Oszczędnym gestem powitał tych, których już tam napotkał - przywódców pozostałych starych wielkich rodzin, a przynajmniej tych, które wciąż pamiętały swoją historię. Smierciożerców jeszcze tu nie było, polityków Ministerstwa poza paroma wyjątkami nie znał.
- Chodźmy tędy - zaproponował, choć w jego głosie nie było miejsca na zwątpienie. W zasadzie zdecydował. Wyciągnął owleczoną w skorę dłoń w kierunku Evandry, by przysłużyć jej wsparciem podczas pokonywania prowizorycznego schodka na podeście. - To miejsca dla nas. Francisie, będziemy radzi z twojego towarzystwa - zaprosił i jego, prowadząc Evandrę do miejsc w pierwszych rzędach. - Czyż nie? - zwrócił się do niej, ogniskując spojrzenie na jej błękitnych tęczówkach, wiedząc doskonale, że siostrzanej prośbie Francis będzie bardziej życzliwy niż jego. Czy nie prościej byłoby jej przez to przejść z bratem u boku?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Upalne, sierpniowe słońce dawało się we znaki, zwłaszcza strojnie ubranym damom, które dumnie gościły u boku swoich mężów, bo przecież pannom nie wypadało znajdować się w takim miejscu. Evandra również wahała się czy przyjąć rzuconą ze strony Tristana propozycję, ale argument o dorastaniu i odnajdywaniu swojego miejsca w świecie wreszcie do niej przemówił. Poparte wieloletnią tradycją wydarzenie, o którego zasadach wciąż niewiele wiedziała, bo przecież nigdy szczególnie nie interesowała się protokołem publicznych egzekucji. Niegdyś jej codzienny terminarz zapełniony był raczej nauką historii, ćwiczeniami tanecznymi i doglądaniem rosnących w ogrodzie róż. Czasem temat kary śmierci i jej stosowana na przestrzeni wieków przewijał się przez lekcje, także z argumentem słuszności publicznych egzekucji, które to miały przecież służyć przeciwdziałaniu przestępczości. Pomijano jednakże szalenie istotne szczegóły, które przysporzyły pani Rosier pewnego problemu, a mianowicie kwestia doboru stroju. W jaki sposób będzie wykonana kara? Jak bardzo brudne będzie to wydarzenie? Czy potrzebna będzie parasolka bądź inne akcesoria? Znana z zamiłowania do jasnych, delikatnych tkanin, zastanawiała się czy nie zmienić swoich przyzwyczajeń i na ten jeden dzień postawić na coś mniej krzykliwego w tym tłumie czerni, w jakim najprawdopodobniej się znajdzie. Te i wiele innych trudnych do rozwikłania kwestii spędzały jej sen z powiek do ostatniego dnia, kiedy to stanęła przed otwartą garderobą i bez wahania sięgnęła po błękit. Jedwabna satyna skrojona tak, by podkreślić kształt klepsydry. Zarówno dekolt, jak i wąskie rękawy zakrywały wpół przeźroczystym tiulem bladą skórę Evandry. Poprowadzony srebrną nitką i cekinami haft z motywem róż zaznaczał wąską talię i rozszerzającą się spódnicę, gdzie motyw zmieniał swoją wielkość, będąc jednocześnie przykładem tego rodzaju doskonałości, który jedynie haute couture jest w stanie osiągnąć. Jasne włosy zgodnie z zasadami prowadzenia się kobiety zamężnej spięte srebrną, ozdobną klamrą i przesłonięte drobnym, wyjściowym kapeluszem, który pomimo zakrywającej twarz woalki nadawał jej dość współczesnego jak na arystokrację wyglądu.
Kiedy tylko znaleźli się na placu, przekonaną o własnym przygotowaniu Evandrę ogarnął niepokój. Szła z dumnie uniesioną brodą, nie odstępując męża na krok, bacznie przyglądając się kolejnym mijanym czarodziejom, choć w głębi duszy była spięta, nie wiedząc czego się spodziewać. Odpowiadała lekkim skinieniem głowy każdemu, kto się ku niej zwrócił, liczyła jednak na to, że to nie ona będzie musiała oddawać się konwersacji w takiej sytuacji. Większość zebranych osób znała z widzenia bądź z nazwiska. Panna Nott ustawiła niegdyś przed nią album z fotografiami i wycinkami z gazet, a zatrzymując się przy kolejnych postaciach opowiadała o ich powiązaniach, zajmowanych stanowiskach, a co najważniejsze, plotkach. Morgan, Pearson i Chambers nie były jednak nazwiskami, które pojawiały się na listach zapraszanych na uroczystości gości. Zbrodnicze działania, niepokojenie mieszkańców czy poparcie rebelii to hasła, które przewijały się w zasłyszanych przez Evandrę rozmowach, a mimo to wciąż nie do końca rozumiała powagi ich znaczenia. Znała pojęcia dobra i zła, ale i stwierdzenie, jakoby ważniejsza od nich była tylko władza i potęga.
Gdy palce jednej dłoni zacisnęły się na skraju sukni, by lekko unieść ją podczas pokonywania przeszkody, druga dopasowała się do Tristanowego uścisku. Jej plecione delikatną przędzą rękawiczki zdobione były kryształkami. Słoneczny blask odbijał się od nich nieśmiało, jakby i on nie był pewien czy jest godzien osiąść na nestorowej parze. Na skierowane do niej w ostatniej chwili słowa, niespiesznie odwróciła głowę w stronę swojego męża. Jakże mogłaby mu odmówić?
- Zgadza się. Proszę, dołącz do nas. - Nie ugięła się pod jego spojrzeniem, podtrzymując je przez krótką sekundę, choć w jej odczuciu była to wieczność. Bardzo nie chciała sprawiać wrażenia zagubionej, ani nie potwierdzać Tristanowi, że przyszła tu głównie ze względu dla niego. Pomimo iż sama niejednokrotnie otarła się już o śmierć, w dalszym ciągu się z nią nie oswoiła i przyprawiała ją o dreszcze. Zaraz po tym zerknęła na brata, rzucając mu wymowne spojrzenie. W razie wszelkich nieplanowanych niedogodności to jego wolała mieć u swojego boku, niż Claude. Nie żeby wątpiła w umiejętności pana Cunninghama, przecież Tristan nie powierzyłby jej bezpieczeństwa komuś niezaufanemu, po prostu brat był jej z tego całego towarzystwa najbliższy i to przy nim nie obawiała się okazać słabości.
Kiedy tylko znaleźli się na placu, przekonaną o własnym przygotowaniu Evandrę ogarnął niepokój. Szła z dumnie uniesioną brodą, nie odstępując męża na krok, bacznie przyglądając się kolejnym mijanym czarodziejom, choć w głębi duszy była spięta, nie wiedząc czego się spodziewać. Odpowiadała lekkim skinieniem głowy każdemu, kto się ku niej zwrócił, liczyła jednak na to, że to nie ona będzie musiała oddawać się konwersacji w takiej sytuacji. Większość zebranych osób znała z widzenia bądź z nazwiska. Panna Nott ustawiła niegdyś przed nią album z fotografiami i wycinkami z gazet, a zatrzymując się przy kolejnych postaciach opowiadała o ich powiązaniach, zajmowanych stanowiskach, a co najważniejsze, plotkach. Morgan, Pearson i Chambers nie były jednak nazwiskami, które pojawiały się na listach zapraszanych na uroczystości gości. Zbrodnicze działania, niepokojenie mieszkańców czy poparcie rebelii to hasła, które przewijały się w zasłyszanych przez Evandrę rozmowach, a mimo to wciąż nie do końca rozumiała powagi ich znaczenia. Znała pojęcia dobra i zła, ale i stwierdzenie, jakoby ważniejsza od nich była tylko władza i potęga.
Gdy palce jednej dłoni zacisnęły się na skraju sukni, by lekko unieść ją podczas pokonywania przeszkody, druga dopasowała się do Tristanowego uścisku. Jej plecione delikatną przędzą rękawiczki zdobione były kryształkami. Słoneczny blask odbijał się od nich nieśmiało, jakby i on nie był pewien czy jest godzien osiąść na nestorowej parze. Na skierowane do niej w ostatniej chwili słowa, niespiesznie odwróciła głowę w stronę swojego męża. Jakże mogłaby mu odmówić?
- Zgadza się. Proszę, dołącz do nas. - Nie ugięła się pod jego spojrzeniem, podtrzymując je przez krótką sekundę, choć w jej odczuciu była to wieczność. Bardzo nie chciała sprawiać wrażenia zagubionej, ani nie potwierdzać Tristanowi, że przyszła tu głównie ze względu dla niego. Pomimo iż sama niejednokrotnie otarła się już o śmierć, w dalszym ciągu się z nią nie oswoiła i przyprawiała ją o dreszcze. Zaraz po tym zerknęła na brata, rzucając mu wymowne spojrzenie. W razie wszelkich nieplanowanych niedogodności to jego wolała mieć u swojego boku, niż Claude. Nie żeby wątpiła w umiejętności pana Cunninghama, przecież Tristan nie powierzyłby jej bezpieczeństwa komuś niezaufanemu, po prostu brat był jej z tego całego towarzystwa najbliższy i to przy nim nie obawiała się okazać słabości.
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wieści o schwytanych zdrajcach zawsze poprawiały mu nastrój i podobnie było w chwili, gdy dotarła do niego nowina o osadzeniu trójki byłych funkcjonariuszy magicznej policji. Ich brudne od czarodziejskiej krwi ręce budziły w nim odrazę, skrajne pragnienie poparcia najsurowszej z kar, którą sam z wielką satysfakcją by wymierzył, choć były już do tego zadania wyznaczone konkretne osoby. Wspieranie buntu, werbowanie nowych bojowników i dążenie do zmiany nastrojów londyńskiej społeczności winny spotkać się z podobną egzekucją na oczach całego miasta. Być może właśnie to otworzyłoby ludziom oczy i zmusiło do pełnego poddania, co skutecznie zamknęłoby wszelkie drogi wrogowi, któremu nieustannie udawało się wyłapywać słabsze, niewarte złamanego knuta jednostki. Podobne wydarzenie mogłoby na stałe wpisać się w lokalną tradycję, a on z pewnością nie ominąłby ani jednego spektaklu.
Minął strażników strzegących plac bez zbędnego zatrzymywania się i zaraz po tym jego oczom ukazał się tłum osób, co z góry uznał za dobrze rokujący znak. Czyżby mieszkańcy głodni byli sprawiedliwości? Napawali się nią i pragnęli tylko więcej? Liczył na to mimo względnej ciszy, która nijak miała się do nieuchronnie zbliżającej się rozrywki. Wątpił, aby ktokolwiek był na tyle szalony i zaplanował odbicie skazańców, kiedy ich ostatnie minuty miało oglądać dziesiątki – jak nie setki – czarodziejów popierających obecną władzę, a w szczególności ci, którzy byli odpowiedzialni za nowy ład oraz porządek. Z uwagi na to nie poświęcił nawet chwili na dłuższe rozważania odnośnie braku widocznego entuzjazmu. Może winą tego było po prostu zniecierpliwienie?
Mimo palącego słońca niezmiennie odziany był w czarną szatę i zdobiącą dłoń piersiówkę, z której co rusz popijał ognistej. Mijając szepczące osoby starał dostać się znacznie bliżej podestu, aby mieć jak najlepszy widok na dzisiejsze gwiazdy. Pragnął ujrzeć jak błagają o litość, jak skomlą o zmianie swych poglądów i rzucają kolejne nazwiska – niekoniecznie prawdziwe – byle tylko uniknąć kary śmierci. Wątpił, że każdy z nich gotów był umrzeć za swe ideały i do samego końca nie piśnie ani słówka o rzekomym zmuszeniu go do popełnionych zbrodni.
Dostrzegając znajomą kobietę, a także zdobiącą jej twarz maskę postanowił zatrzymać się tuż obok, aby wspólnie móc napawać wzrok rozlaną, brudną krwią. Przeczuwał, że dla niej była to równie przednia rozrywka. -Brakuje tylko dobrego alkoholu i grajków- rzucił, po czym skinął głową w geście powitania. -Choć temu pierwszemu jesteśmy w stanie zaradzić- dodał wyciągając w jej kierunku metalową piersiówkę. Momentalnie jego uszu doszedł hałas, czyżby właśnie przedstawienie miało się zacząć?
Minął strażników strzegących plac bez zbędnego zatrzymywania się i zaraz po tym jego oczom ukazał się tłum osób, co z góry uznał za dobrze rokujący znak. Czyżby mieszkańcy głodni byli sprawiedliwości? Napawali się nią i pragnęli tylko więcej? Liczył na to mimo względnej ciszy, która nijak miała się do nieuchronnie zbliżającej się rozrywki. Wątpił, aby ktokolwiek był na tyle szalony i zaplanował odbicie skazańców, kiedy ich ostatnie minuty miało oglądać dziesiątki – jak nie setki – czarodziejów popierających obecną władzę, a w szczególności ci, którzy byli odpowiedzialni za nowy ład oraz porządek. Z uwagi na to nie poświęcił nawet chwili na dłuższe rozważania odnośnie braku widocznego entuzjazmu. Może winą tego było po prostu zniecierpliwienie?
Mimo palącego słońca niezmiennie odziany był w czarną szatę i zdobiącą dłoń piersiówkę, z której co rusz popijał ognistej. Mijając szepczące osoby starał dostać się znacznie bliżej podestu, aby mieć jak najlepszy widok na dzisiejsze gwiazdy. Pragnął ujrzeć jak błagają o litość, jak skomlą o zmianie swych poglądów i rzucają kolejne nazwiska – niekoniecznie prawdziwe – byle tylko uniknąć kary śmierci. Wątpił, że każdy z nich gotów był umrzeć za swe ideały i do samego końca nie piśnie ani słówka o rzekomym zmuszeniu go do popełnionych zbrodni.
Dostrzegając znajomą kobietę, a także zdobiącą jej twarz maskę postanowił zatrzymać się tuż obok, aby wspólnie móc napawać wzrok rozlaną, brudną krwią. Przeczuwał, że dla niej była to równie przednia rozrywka. -Brakuje tylko dobrego alkoholu i grajków- rzucił, po czym skinął głową w geście powitania. -Choć temu pierwszemu jesteśmy w stanie zaradzić- dodał wyciągając w jej kierunku metalową piersiówkę. Momentalnie jego uszu doszedł hałas, czyżby właśnie przedstawienie miało się zacząć?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zadarł głowę do góry. Dłonią przyłożoną ponad brwi starał się rzucić na oczy cień. Na niewiele się jednak to zdało - wzniesione ponad głowę słońce nie znało litości. Bezwstydnie górowało na błękitnym, letnim niebie odrzucając towarzystwo jakiegokolwiek obłoku. Zaraz przelał swoje spojrzenie na Nestora Rosierów, który w towarzystwie małżonki zajmował wyróżnione na widowni miejsce. O ile tym można było nazwać usytuowany przy samej scenie podest pełniący swoisty rodzaj loży. Jego twarz na moment przybrała zatroskany wyraz by zaraz z uwagą prowadzić przenikliwe, niebieskie tęczówki dalej.
Stał przy kamienicach mając na wprost widok na odwróconą plecami najważniejszą dla niego na tym placu parę. Nie wplątywał się w sam tłum, nie stał również przy wytyczonej ścieżce dla skazańców. W razie bojkotu lub potencjalnego zamieszania musiał mieć swobodę działania. Nie mógł sobie pozwolić na przeciskanie się i siłowanie z rozhisteryzowaną lub agresywną widownią. Tak, pomimo iż zgromadzenie skupiało wokół siebie zamożnych i znaczących obywateli magicznej arystokracji, Londynu tak jednak nie zamierzał oddawać pieczy nad bezpieczeństwem swojego pana w ręce ministralnych strażników. Dlatego też stał i bardziej niż samym wydarzeniem zainteresowany był jego otoczką, tym co działo się na jego obrzeżach. Kontrolnie przesuwał spojrzeniem bo zbitkach gapiów stojących jeszcze na uboczu. Zaglądał do wnętrz nieodgrodzonych zasłoną salonów z których wybiegały okna na plac, dachy, czy ruch między zaułkami. Zwracał uwagę również na te drożne lub słabo obsadzone. Uszom, w brzęczącym roju wszystkich, nie ufał. Dziś to oczy były jego narzędziem pracy. Tępionym przez suche, ciepłe powietrze.
Kciukiem, jak i palcem wskazującym przetarł zamknięte powieki zsuwając dłoń na kołnierz koszuli. Odgiął go od szyi na krótką chwilę, by zaraz ponownie spleść ręce za wyprostowane plecy. Jak na razie wszystko się wydawało być we względnym porządku. I oby tak też już zostało.
Stał przy kamienicach mając na wprost widok na odwróconą plecami najważniejszą dla niego na tym placu parę. Nie wplątywał się w sam tłum, nie stał również przy wytyczonej ścieżce dla skazańców. W razie bojkotu lub potencjalnego zamieszania musiał mieć swobodę działania. Nie mógł sobie pozwolić na przeciskanie się i siłowanie z rozhisteryzowaną lub agresywną widownią. Tak, pomimo iż zgromadzenie skupiało wokół siebie zamożnych i znaczących obywateli magicznej arystokracji, Londynu tak jednak nie zamierzał oddawać pieczy nad bezpieczeństwem swojego pana w ręce ministralnych strażników. Dlatego też stał i bardziej niż samym wydarzeniem zainteresowany był jego otoczką, tym co działo się na jego obrzeżach. Kontrolnie przesuwał spojrzeniem bo zbitkach gapiów stojących jeszcze na uboczu. Zaglądał do wnętrz nieodgrodzonych zasłoną salonów z których wybiegały okna na plac, dachy, czy ruch między zaułkami. Zwracał uwagę również na te drożne lub słabo obsadzone. Uszom, w brzęczącym roju wszystkich, nie ufał. Dziś to oczy były jego narzędziem pracy. Tępionym przez suche, ciepłe powietrze.
Kciukiem, jak i palcem wskazującym przetarł zamknięte powieki zsuwając dłoń na kołnierz koszuli. Odgiął go od szyi na krótką chwilę, by zaraz ponownie spleść ręce za wyprostowane plecy. Jak na razie wszystko się wydawało być we względnym porządku. I oby tak też już zostało.
Odczuwał swego rodzaju satysfakcję na wieść, że udało się pochwycić i osadzić w Tower choćby i trzech byłych policjantów. Zdawał sobie sprawę z faktu, że stanowili oni jedynie marny odsetek czających się po kątach rebeliantów, przeciwników obecnej władzy, jednak niewątpliwie potrzebowali ich, by dać pozostałym odpowiedni przykład, wszak nic tak nie przemawiało do tłumów jak publiczne egzekucje. Kiedy chcieli przemówić portowej gawiedzi do rozsądku, nabili ciało martwego już Picharda na znajdujący się przed jego siedzibą maszt - niektórzy spośród zebranych co prawda uznali to za przesadę, lecz wielu innych podporządkowało się ich woli bez stawiania oporu. Mogli mówić swoje, pisać swoje na łamach Walczącego Maga, jednak to dopiero czyny zapadały odbiorcom w pamięć.
Nieśpiesznie lawirował między zbierającym się na placu tłumem; wzbudzał teraz większe zainteresowanie niż jeszcze pół roku temu, gdy był jednym z wielu to wypływających z londyńskiego portu, to wracających do niego kapitanów. Nie zabiegał o uwagę, a mimo to był nią obdarowywany, co oczywiście miało swoje plusy i minusy. Niewątpliwie jednak wzbudzał skrajne emocje, mógł więc stać się obiektem ataku - on lub jego najbliżsi. Dlatego też cieszył się z faktu, że już za miesiąc Cillian miał wyruszyć w swą pierwszą podróż do odległego Durmstrangu... Prędko przestał myśleć o podekscytowanym szkołą pierworodnym, jego uwagę przykuł prosty podest, na którym miało dojść do wyczekiwanego przez wielu przedstawienia. Kiedy skracał odległość, która dzieliła go od improwizowanej sceny, w tłumie dojrzał dwie znajome twarze - czy raczej jedną twarz, drugą maskę - które przykuły jego uwagę. Bezzwłocznie skręcił ku Rookwood i Macnairowi, to musieli być oni; nie odpuściliby takiej okazji. - Nie przeszkadzam? - burknął pod nosem, stając obok, spoglądając to ku nim, to po otaczającej ich gawiedzi. Wtedy jednak zrobiło się cicho, bardzo cicho, a niewiele później tłum wybuchł podniesionym szeptem, narastającym, nerwowym brzęczeniem. Skazańcy musieli nadchodzić.
Nieśpiesznie lawirował między zbierającym się na placu tłumem; wzbudzał teraz większe zainteresowanie niż jeszcze pół roku temu, gdy był jednym z wielu to wypływających z londyńskiego portu, to wracających do niego kapitanów. Nie zabiegał o uwagę, a mimo to był nią obdarowywany, co oczywiście miało swoje plusy i minusy. Niewątpliwie jednak wzbudzał skrajne emocje, mógł więc stać się obiektem ataku - on lub jego najbliżsi. Dlatego też cieszył się z faktu, że już za miesiąc Cillian miał wyruszyć w swą pierwszą podróż do odległego Durmstrangu... Prędko przestał myśleć o podekscytowanym szkołą pierworodnym, jego uwagę przykuł prosty podest, na którym miało dojść do wyczekiwanego przez wielu przedstawienia. Kiedy skracał odległość, która dzieliła go od improwizowanej sceny, w tłumie dojrzał dwie znajome twarze - czy raczej jedną twarz, drugą maskę - które przykuły jego uwagę. Bezzwłocznie skręcił ku Rookwood i Macnairowi, to musieli być oni; nie odpuściliby takiej okazji. - Nie przeszkadzam? - burknął pod nosem, stając obok, spoglądając to ku nim, to po otaczającej ich gawiedzi. Wtedy jednak zrobiło się cicho, bardzo cicho, a niewiele później tłum wybuchł podniesionym szeptem, narastającym, nerwowym brzęczeniem. Skazańcy musieli nadchodzić.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wieści rozchodziłī się wyjątkowo szybko – nie wiedział, nie pamiętał ani nie drążył źródła słów, które dotarły także do niego, pełniącego nowe obowiązki z taką pasją i zaangażowaniem, iż zdawać się mogło, że nie dostrzegał rzeczywistości. Wbrew temu, wciąż był wyjątkowo uważnym człowiekiem i zawsze starał się obserwować sytuację, sięgać po nowe informacje oraz wyciągać wnioski z tego, czego doświadczył na własnej skórze w minionym czasie.
Pieszy spacer na plac egzekucyjny, jak utarło się w pośród słów słyszanych zewsząd, był normą; dodatkowymi krokami pokonywanymi tak za dnia, jak i nocą. Spacerowe tempo, które sobie narzucił, dawało mu we własnym przekonaniu dość czasu, aby dotrzeć na miejsce i zająć w miarę dogodne miejsce. Mimo stania się personą znacznie bardziej publiczną, nie chciał pojawiać się w pierwszym szeregu, wciąż lubując się w obserwowaniu otoczenia z ubocza. Miało to swoją dodatkową zaletę – był w stanie spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, narzucając sobie wizerunek obserwatora niezwiązane zbyt mocną z dziejącymi się zdarzeniami. Dziś również tak miało być, nie chciał angażować się w nic, co wymagałoby nadmiernej atencji. Spokój, który powoli odnajdywał w nowym życiu, układał podług własnej woli i nie zamierzał zmieniać nowego porządku. Zapanowanie nad nim wciąż było dostatecznie dużym wysiłkiem podejmowanym każdego dnia, toteż przystanął na rogu budynku otwierającego plac, mając po prawicy podest, na który zapewne zamierzano wprowadzić skazańców. Barkiem oparł się o mur rozgrzany upalnym słońcem, lewą ręką sprawdzając, czy aby na pewno różdżka pozostała skryta pod kamizelką. Chwilę później sięgnął do szala spływającego torsem, by jednym z jego końców zakręcić kilka młynków w ramach oczekiwania na to, co miało się wydarzyć. Wzrokiem przez moment wodził po placu, rozpoznając znajome sylwetki, jak i jednocześnie ścierając się spojrzeniem z obcymi mu wizerunkami. Podjął więc decyzję o przesunięciu się za róg, bardziej do przodu, by finalnie oprzeć wyprostowanymi plecami o ścianę, by obojętnym spojrzeniem zatrzymać się na podeście pozostającym główną atrakcją tego doniosłego wydarzenia.
Pieszy spacer na plac egzekucyjny, jak utarło się w pośród słów słyszanych zewsząd, był normą; dodatkowymi krokami pokonywanymi tak za dnia, jak i nocą. Spacerowe tempo, które sobie narzucił, dawało mu we własnym przekonaniu dość czasu, aby dotrzeć na miejsce i zająć w miarę dogodne miejsce. Mimo stania się personą znacznie bardziej publiczną, nie chciał pojawiać się w pierwszym szeregu, wciąż lubując się w obserwowaniu otoczenia z ubocza. Miało to swoją dodatkową zaletę – był w stanie spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, narzucając sobie wizerunek obserwatora niezwiązane zbyt mocną z dziejącymi się zdarzeniami. Dziś również tak miało być, nie chciał angażować się w nic, co wymagałoby nadmiernej atencji. Spokój, który powoli odnajdywał w nowym życiu, układał podług własnej woli i nie zamierzał zmieniać nowego porządku. Zapanowanie nad nim wciąż było dostatecznie dużym wysiłkiem podejmowanym każdego dnia, toteż przystanął na rogu budynku otwierającego plac, mając po prawicy podest, na który zapewne zamierzano wprowadzić skazańców. Barkiem oparł się o mur rozgrzany upalnym słońcem, lewą ręką sprawdzając, czy aby na pewno różdżka pozostała skryta pod kamizelką. Chwilę później sięgnął do szala spływającego torsem, by jednym z jego końców zakręcić kilka młynków w ramach oczekiwania na to, co miało się wydarzyć. Wzrokiem przez moment wodził po placu, rozpoznając znajome sylwetki, jak i jednocześnie ścierając się spojrzeniem z obcymi mu wizerunkami. Podjął więc decyzję o przesunięciu się za róg, bardziej do przodu, by finalnie oprzeć wyprostowanymi plecami o ścianę, by obojętnym spojrzeniem zatrzymać się na podeście pozostającym główną atrakcją tego doniosłego wydarzenia.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To miał być ważny dzień, z wielu powodów. Ważny dla obywateli Londynu, którzy będą mogli na własne oczy zobaczyć karzącą rękę sprawiedliwości, która chroniła ich każdego dnia przed atakami oszalałych terrorystów. Ważny dla Rycerzy Walpurgii, obserwujących efekt swych działań na tym najniższym acz spektakularnym szczeblu. Ważny dla wszelkiego rodzaju maluczkich, pragnących igrzysk i chleba; ważny dla każdego, kto snuł buntownicze plany, nieważne, na jaką skalę, nieświadom rzeczywistego zagrożenia oraz konsekwencji swych działań. Ważny w końcu dla samej Deirdre, mogącej uczestniczyć w urzeczywistniającym się śnie; nie, nie w śnie, a w zrealizowanym planie, w kolejnym etapie prowadzącym ku stworzeniu nowego, wspaniałego świata, gdzie zbrodniarze nie będą przykładnie karani ku ciesze tłumu - bo ich w ogóle nie będzie; nie zostanie nikt, kto będzie trząsł ziemią, przeprowadzał zamachy, wprowadzał nieporządek i degenerował młodzież opowiadając mrzonki o równości.
Publiczna egzekucja przyciągnęła tłumy, plac zdawał się falować od ilości rozchwianych ekscytacją i lękiem mieszkańców stolicy, ale Deirdre nie miała problemu, by przejść między nimi pod podwyższenie. Cała skryta pod czarną, szeroką peleryną, wysmukła i wyniosła, z twarzą zakrytą srebrzystą maską śmierciożerczyni, szła przed siebie z zadartą głową, a ludzie rozstępowali się przed nią z mieszaniną szacunku i niepokoju wypisaną w spojrzeniach. Maski, choć różne, odzwierciedlające cechy skrytych za nimi najwierniejszych sług Czarnego Pana, zaczynały kojarzyć się z zagrożeniem. Wcale nie mniejszym niż to wywołane szmaragdową łuną Mrocznego Znaku, rozbłyskującego coraz częściej nad zniszczonymi kryjówkami szlam lub miejscami odzyskanymi z rąk terrorystów. Londyn się zmieniał, Londyn był wolny - i był gotów, by wylać z siebie lęk, nienawiść i pogardę dla plujących na magiczne społeczeństwo zbrodniarzy. Jeszcze nie pojawili się na placu, ale dobiegające spoza jego centrum odgłosy sugerowały, że funkcjonariusze prowadzą już trójkę skazańców. Doskonale, czas zacząć realizację kary.
Mericourt bez pośpiechu dotarła na przód zgromadzenia, w międzyczasie wzrokiem wyłapując znajome twarze na honorowych miejscach. Nie skinęła głową nikomu z przyjaciół, nie zatrzymała spojrzenia na dłużej na żadnej twarzy - tylko w chwili, gdy jej wzrok napotkał przystojny, wyniosły profil Rosiera, nie odwróciła spojrzenia od razu, wyłapując w końcu głębię ciemnobrązowych tęczówek. Rozpoznał ją, czuła to, ale zanim myślami zdołałaby pomknąć w problematyczne rejony, dostrzegła towarzyszcą mu Evandrę. Przepiękną, wybijającą się niesamowitą urodą spośród eleganckich dam, pobladłych lub skrytych za wachlarzami i haftowanymi chustkami. Było gorąco, ale Dei tego nie czuła pomimo spowijającego ją czarnego ubioru - i mimo dziwnego dreszczu, który przebiegł po jej plecach, gdy spoglądała na nestorską parę. Odwróciła się w stronę podestu, idąc do mniej zatłoczonego miejsca, i przystanęła przy zamaskowanej Sigrun oraz towarzyszących jej mężczyznach. Skinęła im głową w ramach powitania, po czym zmrużyła oczy widząc rozrywkę proponowaną przez Drew. Najwidoczniej już zaczął świętować zwycięstwo sprawiedliwości nad przestępczością i dobra nad pojmowanym dość wybiórczo - według zaślepionych zemstą buntowników, niezgodnie z definicją - złem. Woń alkoholu uderzyła ją w skryte za maską nozdrza, ale nie wytrąciła piersiówki z męskiej ręki. Rozumiała chęć wyrażenia zadowolenia, wibrowało ono w powietrzu razem z aurą tłumu, sama jednakże podchodziła do tego wydarzenia z powagą, jak zwykle charakteryzując się chłodną wyniosłością, niezależnie od okoliczności sprzyjających raczej nonszalanckiej wesołości.
- Naprawdę sądzisz, że to odpowiedni czas i miejsce? - spytała Drew beznamiętnym tonem, jasno sugerując, że rozlewanie alkoholu nie jest według niej najlepszym pomysłem. Modulowany lodowatą obojętnością głos w końcu pasował do jej twarzy; pozbawionej wyrazu lustrzanej maski, lśniącej i gładkiej, ogołoconej z jakiegokolwiek punktu zaczepienia do interpretacji. Mericourt przesunęła się nieco, by skryć się w cieniu podestu i stanęła bez ruchu, z bladymi dłońmi splecionymi przed sobą. Czekała. Na sprawiedliwość - i na reakcje tłumu.
Publiczna egzekucja przyciągnęła tłumy, plac zdawał się falować od ilości rozchwianych ekscytacją i lękiem mieszkańców stolicy, ale Deirdre nie miała problemu, by przejść między nimi pod podwyższenie. Cała skryta pod czarną, szeroką peleryną, wysmukła i wyniosła, z twarzą zakrytą srebrzystą maską śmierciożerczyni, szła przed siebie z zadartą głową, a ludzie rozstępowali się przed nią z mieszaniną szacunku i niepokoju wypisaną w spojrzeniach. Maski, choć różne, odzwierciedlające cechy skrytych za nimi najwierniejszych sług Czarnego Pana, zaczynały kojarzyć się z zagrożeniem. Wcale nie mniejszym niż to wywołane szmaragdową łuną Mrocznego Znaku, rozbłyskującego coraz częściej nad zniszczonymi kryjówkami szlam lub miejscami odzyskanymi z rąk terrorystów. Londyn się zmieniał, Londyn był wolny - i był gotów, by wylać z siebie lęk, nienawiść i pogardę dla plujących na magiczne społeczeństwo zbrodniarzy. Jeszcze nie pojawili się na placu, ale dobiegające spoza jego centrum odgłosy sugerowały, że funkcjonariusze prowadzą już trójkę skazańców. Doskonale, czas zacząć realizację kary.
Mericourt bez pośpiechu dotarła na przód zgromadzenia, w międzyczasie wzrokiem wyłapując znajome twarze na honorowych miejscach. Nie skinęła głową nikomu z przyjaciół, nie zatrzymała spojrzenia na dłużej na żadnej twarzy - tylko w chwili, gdy jej wzrok napotkał przystojny, wyniosły profil Rosiera, nie odwróciła spojrzenia od razu, wyłapując w końcu głębię ciemnobrązowych tęczówek. Rozpoznał ją, czuła to, ale zanim myślami zdołałaby pomknąć w problematyczne rejony, dostrzegła towarzyszcą mu Evandrę. Przepiękną, wybijającą się niesamowitą urodą spośród eleganckich dam, pobladłych lub skrytych za wachlarzami i haftowanymi chustkami. Było gorąco, ale Dei tego nie czuła pomimo spowijającego ją czarnego ubioru - i mimo dziwnego dreszczu, który przebiegł po jej plecach, gdy spoglądała na nestorską parę. Odwróciła się w stronę podestu, idąc do mniej zatłoczonego miejsca, i przystanęła przy zamaskowanej Sigrun oraz towarzyszących jej mężczyznach. Skinęła im głową w ramach powitania, po czym zmrużyła oczy widząc rozrywkę proponowaną przez Drew. Najwidoczniej już zaczął świętować zwycięstwo sprawiedliwości nad przestępczością i dobra nad pojmowanym dość wybiórczo - według zaślepionych zemstą buntowników, niezgodnie z definicją - złem. Woń alkoholu uderzyła ją w skryte za maską nozdrza, ale nie wytrąciła piersiówki z męskiej ręki. Rozumiała chęć wyrażenia zadowolenia, wibrowało ono w powietrzu razem z aurą tłumu, sama jednakże podchodziła do tego wydarzenia z powagą, jak zwykle charakteryzując się chłodną wyniosłością, niezależnie od okoliczności sprzyjających raczej nonszalanckiej wesołości.
- Naprawdę sądzisz, że to odpowiedni czas i miejsce? - spytała Drew beznamiętnym tonem, jasno sugerując, że rozlewanie alkoholu nie jest według niej najlepszym pomysłem. Modulowany lodowatą obojętnością głos w końcu pasował do jej twarzy; pozbawionej wyrazu lustrzanej maski, lśniącej i gładkiej, ogołoconej z jakiegokolwiek punktu zaczepienia do interpretacji. Mericourt przesunęła się nieco, by skryć się w cieniu podestu i stanęła bez ruchu, z bladymi dłońmi splecionymi przed sobą. Czekała. Na sprawiedliwość - i na reakcje tłumu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Publiczna egzekucja. Brzmiała jak dobra zabawa, na której zdecydowanie nie mogło go zabraknąć, tego konkretnego dnia. Nie szczególnie obchodziły go personalia osób mających dziś zginąć, a fakt za co, był dla niego przez pewną chwilę drugorzędną informacją, którą i tak przyswoił w końcu, sprawiając, że obecny obrót sytuacji podobał mu się jeszcze bardziej. Buntownikom nie można było pobłażać, zwykły wyrok byłby za delikatny, dlatego publicznie wymierzona kara, była odpowiednia do czasów, jakie nastały. Co prawda nie spodziewał się zobaczyć w Anglii, a już tym bardziej w samej stolicy takiego publicznego widowiska. Czasy, gdy tłumy cieszył widok umierających minął, a szczególnie kiedy wojna była zauważalna na ulicach. Sama szeroko pojęta rozrywka w Europie miała już mocno inne oblicze. Przynajmniej tak sądził, póki nie wszedł na plac i odrobinę zwątpił w swoją ocenę sytuacji. Naprawdę mógł się tak pomylić? Mieszkańcy Londynu byli, aż tak złaknieni śmierci? Cudownie, wręcz idealnie.
Przechodząc powoli między zebranymi już osobami, szukał sobie odpowiedniego miejsca na tyle blisko, aby widzieć wszystko, co będzie miało miejsce, lubił wszelkie szczegóły tak nietypowych wydarzeń. Pozornie ignorował szepty dookoła, wydawał się nie zwracać uwagi na wypowiadane cicho komentarze co odważniejszych. Jedni się bali, inni czekali na rozlew krwi zdrajców, iście mieszane towarzystwo, które zdradzało jedną wspólną cechę, chcieli z własnej woli patrzeć, jak czyjeś życie się kończy. Uśmiechnął się nikle, coraz bardziej mu się tu podobało. Zatrzymał się, gdy widok z wybranego miejsca mógł go w pełni satysfakcjonować, a przy tym nadal umożliwiał uniknięcie rzucania się w oczy. Wolał niknąć w tłumie, poddając się wyrobionym przez ostatnie lata odruchom. Powiódł spojrzeniem po konstrukcji podwyższenia, na którym niedługo mieli pojawić się skazani, bardziej w centrum uwagi chyba nie mogli już być. Korzystając z tego, że jeszcze chwilę nic się nie działo rozejrzał się powoli, szukając kogoś znajomego. Nie potrzebował towarzystwa jakoś wybitnie, a był jedynie ciekaw, kogo mógł tu spotkać, gdy po latach spokoju i swoistej stagnacji plac Connaught Square miał znów łapczywie spić krew, której mu odmawiano dotychczas. Dostrzegł kuzyna kawałek dalej, ale nie ruszył się z miejsca, woląc pozostać tu, gdzie stał. Błękitne tęczówki nadal powoli ślizgały się po otoczeniu, a przynajmniej do chwili, aż dotarło do niego zamieszanie w tłumie, poprzedzone krótką ciszą. Czyżby zabawa się zaczynała i wszyscy mieli ujrzeć gwiazdy wieczoru?
Przechodząc powoli między zebranymi już osobami, szukał sobie odpowiedniego miejsca na tyle blisko, aby widzieć wszystko, co będzie miało miejsce, lubił wszelkie szczegóły tak nietypowych wydarzeń. Pozornie ignorował szepty dookoła, wydawał się nie zwracać uwagi na wypowiadane cicho komentarze co odważniejszych. Jedni się bali, inni czekali na rozlew krwi zdrajców, iście mieszane towarzystwo, które zdradzało jedną wspólną cechę, chcieli z własnej woli patrzeć, jak czyjeś życie się kończy. Uśmiechnął się nikle, coraz bardziej mu się tu podobało. Zatrzymał się, gdy widok z wybranego miejsca mógł go w pełni satysfakcjonować, a przy tym nadal umożliwiał uniknięcie rzucania się w oczy. Wolał niknąć w tłumie, poddając się wyrobionym przez ostatnie lata odruchom. Powiódł spojrzeniem po konstrukcji podwyższenia, na którym niedługo mieli pojawić się skazani, bardziej w centrum uwagi chyba nie mogli już być. Korzystając z tego, że jeszcze chwilę nic się nie działo rozejrzał się powoli, szukając kogoś znajomego. Nie potrzebował towarzystwa jakoś wybitnie, a był jedynie ciekaw, kogo mógł tu spotkać, gdy po latach spokoju i swoistej stagnacji plac Connaught Square miał znów łapczywie spić krew, której mu odmawiano dotychczas. Dostrzegł kuzyna kawałek dalej, ale nie ruszył się z miejsca, woląc pozostać tu, gdzie stał. Błękitne tęczówki nadal powoli ślizgały się po otoczeniu, a przynajmniej do chwili, aż dotarło do niego zamieszanie w tłumie, poprzedzone krótką ciszą. Czyżby zabawa się zaczynała i wszyscy mieli ujrzeć gwiazdy wieczoru?
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie była pewna, jaką drogą dotarła do niej wiadomość o egzekucji odbywającej się na placu o niechlubnej historii – może ktoś zamieścił drobną wzmiankę w liście, które ostatnio wymieniała coraz rzadziej, a może ktoś rzucił w aptecznej rozmowie, kiedy próbowała obliczyć ostatnie galeony, jakie miała w sakiewce. Nie podejmowała tego tematu z nikim, nie rozmawiała o tym, ale myśl wciąż krążyła nad jej głową jak natrętna wrona. Postanowiła więc ulec wrażeniu, że powinna się tam znaleźć, i zaledwie chwilę po tym, jak strzepnęła z czarnej sukni ostatnie drobiny opadającego kurzu, teleportowała się niedaleko Connaught Square. Jej krokom, które skierowała w stronę zbierającego się tłumu, towarzyszył lekki stukot obcasów; cichy dźwięk wypływał spod lejących się warstw sukni, wibrował lekko między przyszytymi koronkami, zwykłymi, niezbyt wyszukanymi, ale nadającymi całej kreacji nieco delikatnej elegancji. Stanęła gdzieś z boku, ale wciąż na tyle blisko sceny, by móc swobodnie obserwować całe przedstawienie. Bo to naprawdę miało być przedstawienie, w jej mniemaniu – pokaz sił, uświadomienie wrogów o sile Czarnego Pana i ludzi pod jego skrzydłami, którzy mścili się za krzywdy wyrządzone magicznym na przestrzeni wieków. Śmierć winnych miała dać do myślenia, że w Wielkiej Brytanii nie było już miejsca dla tchórzy szkodzących krwi. Nie było miejsca dla zwierząt, potworów. Karty się odwróciły i dziś to myśliwy stał się zwierzyną.
Piersi uniosły się w oddechu, kiedy gdzieś po zachodniej stronie placu urosły szmery szybko wybuchające feerią ludzkich głosów, w większości skandujących na cześć wyższości krwi magicznej nad mugolską i wzywających do osiągnięcia sprawiedliwości. Stała spokojnie, obserwowała to, co działo się z przodu, sprawdzała reakcje zgromadzonych, szukała znajomych twarzy – widziała maski okrywające kilkoro z nich, a przy każdej mrużyła powieki, jakby chciała przewiercić się spojrzeniem do tego, co kryła. Śmierciożercy. Najwyżsi słudzy Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Westchnęła cicho, zaciskając palce prawej dłoni na ramieniu, myśląc nad tym, co za chwilę się wydarzy. Sama doprowadziła już do śmierci, z zimną krwią zabiła Aspena, ale jak zareaguje na to, co tak naprawdę stanie się na podeście?
Piersi uniosły się w oddechu, kiedy gdzieś po zachodniej stronie placu urosły szmery szybko wybuchające feerią ludzkich głosów, w większości skandujących na cześć wyższości krwi magicznej nad mugolską i wzywających do osiągnięcia sprawiedliwości. Stała spokojnie, obserwowała to, co działo się z przodu, sprawdzała reakcje zgromadzonych, szukała znajomych twarzy – widziała maski okrywające kilkoro z nich, a przy każdej mrużyła powieki, jakby chciała przewiercić się spojrzeniem do tego, co kryła. Śmierciożercy. Najwyżsi słudzy Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Westchnęła cicho, zaciskając palce prawej dłoni na ramieniu, myśląc nad tym, co za chwilę się wydarzy. Sama doprowadziła już do śmierci, z zimną krwią zabiła Aspena, ale jak zareaguje na to, co tak naprawdę stanie się na podeście?
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Niecodzienne widowisko... Wieści rozeszły się błyskawicznie, a na placu spodziewano się tłumów. Dokładnie tak, jak tego dnia. Zadowalające efekty ostatnich tygodni, miesięcy... działania skutkujące wspaniałym efektem, którego większość z nich potrzebowała, aby zaspokoić palące pragnienie sprawiedliwości. Nikt nie powinien nawet myśleć o wystąpieniu przeciwko nim, a jednak zdarzali się tacy, którzy wchodzili im w drogę niemal każdego dnia. Paląca ręka sprawiedliwości powinna dosięgnąć każdego kto śmiał zwrócić swoją różdżkę przeciwko Rycerzom Walpurgii i Czarnemu Panu. Powinni płonąć, cierpieć katusze, odpłacić za swoje niecne przewinienia przeciwko prawu, które zostało ustanowione. Pielęgnując swoje racje musieli działać skutecznie i trwale, prezentować wszystkim swoje okazałe zdolności i osiągnięcia. Po to właśnie był ten spektakl, to widowisko... aby każdy wiedział, że Rycerze nie zadowalają się półśrodkami.
Tłumne zgromadzenie cieszyło oczy. Rosier zbliżając się do placu widział licznie zgromadzonych, pragnących ujrzeć to, co miało mieć miejsce za kilka chwil. Sam z satysfakcją patrzył w kierunku głównego punktu, powoli przechodząc w jego stronę. Nie uważał, że miejsce w pierwszym rzędzie należało się właśnie jemu. Wolał stać wśród innych osób, gdzieś na uboczu. W tłumie rozpoznał kilka znajomych twarzy, bardziej lub mniej. Z niektórymi utrzymywały stały, przyjacielski kontakt, dzieląc wspólne historie i wydarzenia. Innych znał jedynie przelotnie, z widzenia, minęli się kilkukrotnie gdzieś na ulicach Londynu lub innego miejsca w Anglii. To nie miało jednak znaczenia, jeśli wszyscy przybyli tutaj w jednym celu - cieszyć oczy egzekucją i sprawiedliwością. Nie zastanawiał się teraz gdzie byli wrogowie, czy udało im się przemknąć w tłumie i planują zaatakować. Rycerzy Walpurgii było tu zbyt wielu. To był ich dzień, ich małe święto i sukces, z którego satysfakcję powinni z przyjemnością czerpać pełnymi garściami. Czy to nie piękne, że tak wielu jest w stanie zjednoczyć się w jednym celu? Że tak wielu popierało ich działania? O wiele przyjemniejszym byłoby, gdyby wszystkie twarze zgromadzone na tym placu były w ich szeregach, wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze. Z cichym westchnięciem Mathieu oparł się o ścianę budynku. Niedaleko za lożą honorową, gdzie widok na podest był najlepszy. Oby wszystko poszło sprawnie, a widowisko cieszyło ich oczy i było zapamiętane na długo.
Tłumne zgromadzenie cieszyło oczy. Rosier zbliżając się do placu widział licznie zgromadzonych, pragnących ujrzeć to, co miało mieć miejsce za kilka chwil. Sam z satysfakcją patrzył w kierunku głównego punktu, powoli przechodząc w jego stronę. Nie uważał, że miejsce w pierwszym rzędzie należało się właśnie jemu. Wolał stać wśród innych osób, gdzieś na uboczu. W tłumie rozpoznał kilka znajomych twarzy, bardziej lub mniej. Z niektórymi utrzymywały stały, przyjacielski kontakt, dzieląc wspólne historie i wydarzenia. Innych znał jedynie przelotnie, z widzenia, minęli się kilkukrotnie gdzieś na ulicach Londynu lub innego miejsca w Anglii. To nie miało jednak znaczenia, jeśli wszyscy przybyli tutaj w jednym celu - cieszyć oczy egzekucją i sprawiedliwością. Nie zastanawiał się teraz gdzie byli wrogowie, czy udało im się przemknąć w tłumie i planują zaatakować. Rycerzy Walpurgii było tu zbyt wielu. To był ich dzień, ich małe święto i sukces, z którego satysfakcję powinni z przyjemnością czerpać pełnymi garściami. Czy to nie piękne, że tak wielu jest w stanie zjednoczyć się w jednym celu? Że tak wielu popierało ich działania? O wiele przyjemniejszym byłoby, gdyby wszystkie twarze zgromadzone na tym placu były w ich szeregach, wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze. Z cichym westchnięciem Mathieu oparł się o ścianę budynku. Niedaleko za lożą honorową, gdzie widok na podest był najlepszy. Oby wszystko poszło sprawnie, a widowisko cieszyło ich oczy i było zapamiętane na długo.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Żar spływający z błękitnego nieba zatrzymywał się na wilgotnych kończynach. Ubranie choć cienkie, dostosowane do warunków pogodowych tworzyło niewygodną i nieprzepuszczalną powłokę. Słońce odbijało się od betonowej struktury, zatapiając rozpędzonych, pojedynczych, bardzo rzadkich przechodniów. Ogromna, rozległa ulica zadziwiała spokojem, porządkiem oraz bezwzględną, nienaturalną ciszą. Każdy dźwięk odciśnięty na kamiennych ścinach zwiastował przybycie kolejnej, zatroskanej jednostki. Czy można było czuć się jeszcze bardziej nieswojo? Czyżby to parszywe, zapomniane miasto ukazywało nowe, niepoznane dotąd oblicze? Powiadomienie o domniemanej egzekucji obwieszczono hucznie, podkreślając istotę ów wydarzenia. Skazańcy, nazwani okrutnymi zbrodniarzami musieli ponieść surową karę, lecz czy aby na pewno?
Błądząc po wąskich zakamarkach zakurzonego miasta poznawał wybiórcze szczegóły całego zajścia. Z przymrużeniem oka zapoznawał się z wywieszonym ogłoszeniem, skupiając się na niezwykle istotnych sprawach bieżących. Kontrowersyjne zajście zaprzątało umysł konfrontowane z nowymi, niedawno poznanymi faktami. Dlaczego podjęto takową decyzję? Kto tym wszystkim zarządzał? I kto przyczyni się do wymiaru sprawiedliwości? Początkowo nie zamierzał stać się uczestnikiem brutalnej pokazówki, jednakże los przygotował zupełnie inną, przewrotną kolej rzeczy.
Ciemne włosy kleiły się do czoła, gdy obciążony ciężką, wypełnioną ingrediencjami torbą, przemierzał podłużną ulicę. Zlecenie, które realizował z samego rana przysporzyło nie lada kłopotów. Klient okazał się wymagający; nie doprecyzował zamówienia, chcąc wynegocjować niebagatelną zniżkę. Nie był zbyt zadowolony. Zaciskał pięści, aby zneutralizować zdenerwowanie. Patrzył pod nogi, ograniczał rzucanie niewygodnego, złowrogiego spojrzenia. Różdżka spoczywała w prawej kieszeni gotowa do użytku. Droga, którą wybrał miała okazać się krótsza, ale czy na pewno właściwa? Nieznośny gwar dotarł do bębenków słuchowych po dłuższej chwili. Dysząc nieregularnie, wyciągnął szyję, dostrzegł ściśnięte zbiorowisko. Funkcjonariusze przeczesywali zainteresowanych; byli poruszeni, zniecierpliwieni, czyżby podekscytowani? Uniósł brew w wyraźnym zadziwieniu. To naprawdę dzisiaj? Dlaczego ten fakt został przez niego pominięty? Czyżby znalazł się tu przypadkowo? Westchnął ciężko i wyprostował postawę. Analizując sytuację postanowił iść za ciosem, podejść, pozostać. Nie wiedzieć czemu wewnętrzna ciekawość zaprowadziła go do jednego z bezwzględnych stróży. Przecisnął się przez kilka jednostek, ocierając się o nieprzyjemną fizjonomię ciała. Stanął na uboczu, niewidoczny dla najbardziej zagorzałych fanatyków oraz szerokiej publiczności. Nie zależało mu na klarownym widoku. Schował ręce do kieszeni garbiąc ramiona. Pokaźny wzrost pozwolił na dostrzeżenie skrawka głównego placu. Dziwne uczucie zagościło gdzieś w okolicy mostka. Dlaczego tu był? Po co to robił? Czego się spodziewał? Czy naprawdę powinien świadomie spoglądać na krzywdę drugiego człowieka? Z drugiej strony, nie byli dla niego istotni. Nie znał prawdziwej genezy zaistniałej sytuacji. Stał, bezgłośnie, bezwładnie, beznamiętnie. Twarz pozbawiona emocji wpatrywała się w ciemny punkt. Nie dostrzegał osobistości znajdujących się najbliżej. Zapomniał nawet o paraliżującej temperaturze, która zmieniała się z każdą sekundą. Zmarszczył brwi, oglądał i analizował.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Błądząc po wąskich zakamarkach zakurzonego miasta poznawał wybiórcze szczegóły całego zajścia. Z przymrużeniem oka zapoznawał się z wywieszonym ogłoszeniem, skupiając się na niezwykle istotnych sprawach bieżących. Kontrowersyjne zajście zaprzątało umysł konfrontowane z nowymi, niedawno poznanymi faktami. Dlaczego podjęto takową decyzję? Kto tym wszystkim zarządzał? I kto przyczyni się do wymiaru sprawiedliwości? Początkowo nie zamierzał stać się uczestnikiem brutalnej pokazówki, jednakże los przygotował zupełnie inną, przewrotną kolej rzeczy.
Ciemne włosy kleiły się do czoła, gdy obciążony ciężką, wypełnioną ingrediencjami torbą, przemierzał podłużną ulicę. Zlecenie, które realizował z samego rana przysporzyło nie lada kłopotów. Klient okazał się wymagający; nie doprecyzował zamówienia, chcąc wynegocjować niebagatelną zniżkę. Nie był zbyt zadowolony. Zaciskał pięści, aby zneutralizować zdenerwowanie. Patrzył pod nogi, ograniczał rzucanie niewygodnego, złowrogiego spojrzenia. Różdżka spoczywała w prawej kieszeni gotowa do użytku. Droga, którą wybrał miała okazać się krótsza, ale czy na pewno właściwa? Nieznośny gwar dotarł do bębenków słuchowych po dłuższej chwili. Dysząc nieregularnie, wyciągnął szyję, dostrzegł ściśnięte zbiorowisko. Funkcjonariusze przeczesywali zainteresowanych; byli poruszeni, zniecierpliwieni, czyżby podekscytowani? Uniósł brew w wyraźnym zadziwieniu. To naprawdę dzisiaj? Dlaczego ten fakt został przez niego pominięty? Czyżby znalazł się tu przypadkowo? Westchnął ciężko i wyprostował postawę. Analizując sytuację postanowił iść za ciosem, podejść, pozostać. Nie wiedzieć czemu wewnętrzna ciekawość zaprowadziła go do jednego z bezwzględnych stróży. Przecisnął się przez kilka jednostek, ocierając się o nieprzyjemną fizjonomię ciała. Stanął na uboczu, niewidoczny dla najbardziej zagorzałych fanatyków oraz szerokiej publiczności. Nie zależało mu na klarownym widoku. Schował ręce do kieszeni garbiąc ramiona. Pokaźny wzrost pozwolił na dostrzeżenie skrawka głównego placu. Dziwne uczucie zagościło gdzieś w okolicy mostka. Dlaczego tu był? Po co to robił? Czego się spodziewał? Czy naprawdę powinien świadomie spoglądać na krzywdę drugiego człowieka? Z drugiej strony, nie byli dla niego istotni. Nie znał prawdziwej genezy zaistniałej sytuacji. Stał, bezgłośnie, bezwładnie, beznamiętnie. Twarz pozbawiona emocji wpatrywała się w ciemny punkt. Nie dostrzegał osobistości znajdujących się najbliżej. Zapomniał nawet o paraliżującej temperaturze, która zmieniała się z każdą sekundą. Zmarszczył brwi, oglądał i analizował.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 09.09.20 22:01, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
2 sierpnia
Gdy lord Carrow poprosił córkę o towarzyszenie mu podczas dzisiejszego wydarzenia, Isabelle od razu zrozumiała, że nie może się sprzeciwić panu ojcu. Żadne z nich nie mogło pojawić się tu w innym towarzystwie - ani uparty wdowiec, który nie ożenił się ponownie po śmierci matki swojej jedynej córki. Ani ona, ni to panna, ni to wdowa. Nie wiedziała, czy to pomysł nestora, czy to sam pan ojciec usiłuje się wkraść w jego łaski, ale nie zamierzała pytać. Wiedziała, że publiczne pokazanie się na egzekucji może tylko jej pomóc. W jesieni Tristan wyraźnie dał jej do zrozumienia, czyją stronę powinna trzymać.
Przynajmniej oficjalnie.
Ubrała się reprezentacyjnie i szykownie, choć nie chciała olśniewać nikogo przepychem ani zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Strojenie się zawsze przychodziło jej z trudem, nigdy nie czuła mody intuicyjnie, zawsze lękała się tego, czy na pewno jest prawdziwą damą. Z wiekiem nabrała wprawy, ale dawne wątpliwości dopadły ją przy garderobie, gdy wybierała suknię przy pomocy służby. Jak właściwie ubrać się na egzekucję? Nie miała pojęcia! Po namyśle zrezygnowała zarówno ze zbyt jaskrawych barw (miała się w końcu pokazać, ale nie była w końcu gwiazdą dzisiejszego dnia), jak i z ciemnych i ciężkich sukien. To święto, zwycięstwo, a nie powód do żałoby. Tak jej mówiono, w to musiała wierzyć, aby zachować powagę na twarzy. Zdecydowała się więc na muślinową suknię w kolorze ciepłego różu, skromnie zasłaniającą ramiona i podkreślającą (równie skromny) dekolt sprowadzaną z Francji koronką. Włosy upięła w kok, a fryzurę podkreśliła eleganckim, letnim kapeluszem, którego cień w razie czego ukryje głębszy cień w jej spojrzeniu. Przychodząc na plac, nie mogła bowiem przestać myśleć o Percivalu, którego plakaty wisiały w całym mieście.
O panu Benjaminie, którego plugawy list sprawił, że w sumie chętnie ujrzałaby go torturowanego, ale przecież w głębi serca nie życzyła śmierci tej nieuprzejmej szlamie.
O swoim synu, który mógłby skończyć właśnie w więzieniu, gdyby wychowywał go ojciec o nieodpowiednich poglądach.
O sobie i o niepotrzebnym ryzyku, którego podejmowała się czytając listy od byłego męża.
Nieco blada, choć wyprostowana i poważna, zajęła jedno z miejsc przeznaczonych dla honorowych gości. Widziała stąd doskonale scenę, tajemniczych ludzi w maskach (Kim oni byli? Czy to przed nimi ostrzegał ją Percy?), Tristana, swojego dobrodzieja, Evandrę, na której widok serce drgnęło jej z przedziwnej mieszaniny zazdrości i wdzięczności i wreszcie Francisa. Wszyscy siedzieli przed nią, więc miała stąd doskonały widok na profil lorda Lestrange.
Ów szlachetny profil działał na nią uspokajająco, więc wzięła głęboki wdech i zawiesiła spojrzenie na ładnej krzywiznie ust Franca. Lękałaby się spojrzeć mu w oczy, ostatnio zrobiła z siebie idiotkę na Pokątnej i do tej pory nie wyjaśniła swojego zachowania, ale przecież patrzenie na jego profil jest zupełnie niegroźne. Mniej groźne od wszystkiego innego w jej życiu - w obliczu jej problemów, ekscentryczny Franc jawił się jako ostoja spokoju i łagodności.
kreacja
Gdy lord Carrow poprosił córkę o towarzyszenie mu podczas dzisiejszego wydarzenia, Isabelle od razu zrozumiała, że nie może się sprzeciwić panu ojcu. Żadne z nich nie mogło pojawić się tu w innym towarzystwie - ani uparty wdowiec, który nie ożenił się ponownie po śmierci matki swojej jedynej córki. Ani ona, ni to panna, ni to wdowa. Nie wiedziała, czy to pomysł nestora, czy to sam pan ojciec usiłuje się wkraść w jego łaski, ale nie zamierzała pytać. Wiedziała, że publiczne pokazanie się na egzekucji może tylko jej pomóc. W jesieni Tristan wyraźnie dał jej do zrozumienia, czyją stronę powinna trzymać.
Przynajmniej oficjalnie.
Ubrała się reprezentacyjnie i szykownie, choć nie chciała olśniewać nikogo przepychem ani zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Strojenie się zawsze przychodziło jej z trudem, nigdy nie czuła mody intuicyjnie, zawsze lękała się tego, czy na pewno jest prawdziwą damą. Z wiekiem nabrała wprawy, ale dawne wątpliwości dopadły ją przy garderobie, gdy wybierała suknię przy pomocy służby. Jak właściwie ubrać się na egzekucję? Nie miała pojęcia! Po namyśle zrezygnowała zarówno ze zbyt jaskrawych barw (miała się w końcu pokazać, ale nie była w końcu gwiazdą dzisiejszego dnia), jak i z ciemnych i ciężkich sukien. To święto, zwycięstwo, a nie powód do żałoby. Tak jej mówiono, w to musiała wierzyć, aby zachować powagę na twarzy. Zdecydowała się więc na muślinową suknię w kolorze ciepłego różu, skromnie zasłaniającą ramiona i podkreślającą (równie skromny) dekolt sprowadzaną z Francji koronką. Włosy upięła w kok, a fryzurę podkreśliła eleganckim, letnim kapeluszem, którego cień w razie czego ukryje głębszy cień w jej spojrzeniu. Przychodząc na plac, nie mogła bowiem przestać myśleć o Percivalu, którego plakaty wisiały w całym mieście.
O panu Benjaminie, którego plugawy list sprawił, że w sumie chętnie ujrzałaby go torturowanego, ale przecież w głębi serca nie życzyła śmierci tej nieuprzejmej szlamie.
O swoim synu, który mógłby skończyć właśnie w więzieniu, gdyby wychowywał go ojciec o nieodpowiednich poglądach.
O sobie i o niepotrzebnym ryzyku, którego podejmowała się czytając listy od byłego męża.
Nieco blada, choć wyprostowana i poważna, zajęła jedno z miejsc przeznaczonych dla honorowych gości. Widziała stąd doskonale scenę, tajemniczych ludzi w maskach (Kim oni byli? Czy to przed nimi ostrzegał ją Percy?), Tristana, swojego dobrodzieja, Evandrę, na której widok serce drgnęło jej z przedziwnej mieszaniny zazdrości i wdzięczności i wreszcie Francisa. Wszyscy siedzieli przed nią, więc miała stąd doskonały widok na profil lorda Lestrange.
Ów szlachetny profil działał na nią uspokajająco, więc wzięła głęboki wdech i zawiesiła spojrzenie na ładnej krzywiznie ust Franca. Lękałaby się spojrzeć mu w oczy, ostatnio zrobiła z siebie idiotkę na Pokątnej i do tej pory nie wyjaśniła swojego zachowania, ale przecież patrzenie na jego profil jest zupełnie niegroźne. Mniej groźne od wszystkiego innego w jej życiu - w obliczu jej problemów, ekscentryczny Franc jawił się jako ostoja spokoju i łagodności.
kreacja
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Carrow dnia 09.09.20 20:52, w całości zmieniany 2 razy
Connaught Square
Szybka odpowiedź