Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
The member 'Alphard Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Otrzymawszy zadowalającą ją odpowiedź, jaka padła z ust Tristana, skinęła tylko głową. Coraz bardziej chciała mieć to już za sobą, ale i nie mogła doczekać się przebiegu wydarzenia, które wszak było przecież nowym doświadczeniem. Mogłoby się zdawać, że Evandra nie będzie potrafiła udźwignąć jego ciężaru, ale zgodnie ze złożoną sobie ostatnimi czasy obietnicą, chciała udowodnić swoją dojrzałość i gotowość do pełnienia powierzonych jej obowiązków.
Płacz i szloch były zwykle tym, co uruchamiało w pani Rosier współczucie, jednak tego dnia jej serce pozostało niewzruszone.
- Niedopuszczalne - westchnęła, czując na sobie wyczekujące spojrzenie Tristana. O dziwo zaczęła odnosić wrażenie, że dziś to u jego boku odnajdzie siłę i wsparcie, których potrzebowała. Ciągłe jej ugłaskiwanie i trzymanie pod kloszem skutkowało niczym innym, jak tłamszeniem emocji, a wszyscy dobrze wiemy, że to nigdy nie kończy się dobrze. Znów dumnie uniosła brodę, patrząc w jak brutalny sposób strażnik obchodził się z więźniem, prowadząc go do podestu.
Sylwetka, która pojawiła się na scenie zaraz za skazanymi, przykuła całkowicie jej uwagę. Sprawiedliwość. Kara dla zbrodniarzy. Wypełniamy prawo. Szumne słowa wybrzmiewały dumnie, ale nie było podstaw, by w nie nie wątpić. Od najmłodszych lat uczona zasad i szacunku do tradycji, nie mogła sobie pozwolić na inne poglądy.
Nie zostaniecie zapomnieni. Evandra spojrzała na łkające wdowy i płaczące dzieci, czując jak jej serce ogarnia żal. Co, jeśli ona znalazłaby się na ich miejscu, z dzieckiem u boku opłakując właśnie męża? Kto podałby jej pomocną dłoń, kto wsparł? Zaczęła zadawać sobie pytanie, jak pomóc tym rodzinom?
Nie odwracaj wzroku? Przecież nie po to tu jestem, przemknęło przez jej myśl, gdy ze wstrzymanym oddechem obserwowała spadające na podest głowy. Krew rozlewała się, obejmując coraz większy obszar, a Evandrowe oczy powiększyły się do rozmiarów złotych galeonów. Momentalnie ogarnął ją chłód, dłonie zaczęły mrowić nieprzyjemnie, a myśli natychmiast rozpierzchły się, ustępując pustce. Zaraz jednak dostrzegła Tristana, który podniósł się z miejsca, tym samym wprowadzając lekko powietrze w ruch. Kobieta odetchnęła głęboko i zasłuchała się w jego słowa, wciąż nie potrafiąc odsunąć wzroku od katowskiego podestu.
Niszczą nas. Chrońmy świat.Evandra wierzyła szczerze w każde wypowiadane przez męża słowo. Choć sama nie czuła, by jakkolwiek brała aktywny udział w wojnie, tak pragnęła przywrócenia pięknego, tradycyjnego porządku. Podzięka za służbę. Walczyli dla nas i za was. Chciała, by jej rodzina żyła w świecie pozbawionym zagrożenia ze strony mugoli, by wszyscy byli bezpieczni. Najmocniej jednak pragnęła, by walka wreszcie się zakończyła. Rozumiała słuszność podejmowanych działań, ufała Tristanowi.
Udało jej się wreszcie odwrócić wzrok od gilotyn, gdy brat wymierzył w nią różdżką, a zamieszki na placu brzmiały w najlepsze. Zmarszczyła zaraz lekko brwi, nie chcąc przerywać przedstawienia, które przecież musiało wytrwać do końca. Nie mogli sobie teraz pozwolić na jakiekolwiek zwątpienie, wszyscy ich obserwowali, oczekiwali godnej reprezentacji.
- Spokojnie, nie trać ducha, Francis - odpowiedziała szeptem, chcąc posłać mu spojrzenie pełne wsparcia. Czy to nie on miał stać u jej boku, by wesprzeć i dodać otuchy? Evandra wciąż odczuwała strach, ale starała się go tłumić głęboko w sobie. Spojrzała zaraz na lady Carrow, by i ona odczuła jej ciepło. Wciąż miała przed oczami jej zlęknione, pełne dobroci spojrzenie, nie chciała dokładać do jej serii niefortunnych zdarzeń zwanych życiem dodatkowych powodów do zmartwień.
Płacz i szloch były zwykle tym, co uruchamiało w pani Rosier współczucie, jednak tego dnia jej serce pozostało niewzruszone.
- Niedopuszczalne - westchnęła, czując na sobie wyczekujące spojrzenie Tristana. O dziwo zaczęła odnosić wrażenie, że dziś to u jego boku odnajdzie siłę i wsparcie, których potrzebowała. Ciągłe jej ugłaskiwanie i trzymanie pod kloszem skutkowało niczym innym, jak tłamszeniem emocji, a wszyscy dobrze wiemy, że to nigdy nie kończy się dobrze. Znów dumnie uniosła brodę, patrząc w jak brutalny sposób strażnik obchodził się z więźniem, prowadząc go do podestu.
Sylwetka, która pojawiła się na scenie zaraz za skazanymi, przykuła całkowicie jej uwagę. Sprawiedliwość. Kara dla zbrodniarzy. Wypełniamy prawo. Szumne słowa wybrzmiewały dumnie, ale nie było podstaw, by w nie nie wątpić. Od najmłodszych lat uczona zasad i szacunku do tradycji, nie mogła sobie pozwolić na inne poglądy.
Nie zostaniecie zapomnieni. Evandra spojrzała na łkające wdowy i płaczące dzieci, czując jak jej serce ogarnia żal. Co, jeśli ona znalazłaby się na ich miejscu, z dzieckiem u boku opłakując właśnie męża? Kto podałby jej pomocną dłoń, kto wsparł? Zaczęła zadawać sobie pytanie, jak pomóc tym rodzinom?
Nie odwracaj wzroku? Przecież nie po to tu jestem, przemknęło przez jej myśl, gdy ze wstrzymanym oddechem obserwowała spadające na podest głowy. Krew rozlewała się, obejmując coraz większy obszar, a Evandrowe oczy powiększyły się do rozmiarów złotych galeonów. Momentalnie ogarnął ją chłód, dłonie zaczęły mrowić nieprzyjemnie, a myśli natychmiast rozpierzchły się, ustępując pustce. Zaraz jednak dostrzegła Tristana, który podniósł się z miejsca, tym samym wprowadzając lekko powietrze w ruch. Kobieta odetchnęła głęboko i zasłuchała się w jego słowa, wciąż nie potrafiąc odsunąć wzroku od katowskiego podestu.
Niszczą nas. Chrońmy świat.Evandra wierzyła szczerze w każde wypowiadane przez męża słowo. Choć sama nie czuła, by jakkolwiek brała aktywny udział w wojnie, tak pragnęła przywrócenia pięknego, tradycyjnego porządku. Podzięka za służbę. Walczyli dla nas i za was. Chciała, by jej rodzina żyła w świecie pozbawionym zagrożenia ze strony mugoli, by wszyscy byli bezpieczni. Najmocniej jednak pragnęła, by walka wreszcie się zakończyła. Rozumiała słuszność podejmowanych działań, ufała Tristanowi.
Udało jej się wreszcie odwrócić wzrok od gilotyn, gdy brat wymierzył w nią różdżką, a zamieszki na placu brzmiały w najlepsze. Zmarszczyła zaraz lekko brwi, nie chcąc przerywać przedstawienia, które przecież musiało wytrwać do końca. Nie mogli sobie teraz pozwolić na jakiekolwiek zwątpienie, wszyscy ich obserwowali, oczekiwali godnej reprezentacji.
- Spokojnie, nie trać ducha, Francis - odpowiedziała szeptem, chcąc posłać mu spojrzenie pełne wsparcia. Czy to nie on miał stać u jej boku, by wesprzeć i dodać otuchy? Evandra wciąż odczuwała strach, ale starała się go tłumić głęboko w sobie. Spojrzała zaraz na lady Carrow, by i ona odczuła jej ciepło. Wciąż miała przed oczami jej zlęknione, pełne dobroci spojrzenie, nie chciała dokładać do jej serii niefortunnych zdarzeń zwanych życiem dodatkowych powodów do zmartwień.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obserwowanie jak trójka więźniów kroczy ku podwyższeniu sprawiło, że Craig poczuł się odrobinę nieswojo. Nie chciał się do tego przyznawać nawet przed sobą, ale gdy patrzył na obszarpane łachmany zdrajców prowadzonych na śmierć, na ich obite, zaniedbane ciała, zaczynał przypominać sobie dni, kiedy to sam prezentował sobą podobny stan. Choć minęło już tyle czasu od chwili, kiedy został uwolniony z murów Azkabanu, on nadal miewał przebłyski wspomnień z miesięcy, które spędził wśród zimnych murów tego straszliwego więzienia. Powrót do dawnej sprawności zajął mu sporo czasu, zimno i wilgoć nie miały zbyt pozytywnego wpływu na jego i tak już pokiereszowane kości - dużo dłużej zeszło mu jednak aby opanować stale powracające koszmary.
Trójka zdrajców jednak z całą pewnością nie będzie mieć podobnej okazji. Obserwacja to było wszystko, do czego ograniczył się Craig. Chociaż ciśnięcie kilku zaklęć w skazańców mogłoby przynieść jakąś namiastkę radości, Burke postanowił nie wyciągać swojej różdżki. Podobnie jak większość zasiadających w loży szlachciców, uznał takie zachowanie za raczej dziecinne i pasujące do gromadzącego się nieopodal motłochu.
Jak zawsze podczas tego typu zgromadzeń, nie można się było ustrzec niespodzianek.
- Gdyby tylko miał trochę więcej oleju w głowie... - mruknął cicho Burke, komentując fakt, że niespodziewanym, czwartym skazańcem okazał się gracz Jastrzębi. Prędzej czy później prawdopodobnie i tak spotkałby go raczej nieprzyjemny koniec, biorąc pod uwagę jak buntowniczą posiadał naturę. Mimo wszystko szkoda było tak dobrego talentu. Quidditch miał w sercu Burke'a specjalne miejsce, nawet jeśli nie śledził na co dzień rozgrywek ligowych, a własną miotłę dosiadał w celach rekreacyjnych lata temu.
Im dłużej trwało to przedstawienie, tym bardziej zniesmaczony wyraz twarzy mimochodem wkradał się na lico Craiga. Gdy więźniowie znaleźli się bliżej, można było bez trudu dostrzec w jak złym stanie byli. I jak bardzo pozbawione honoru była nie tylko ich aparycja, ale i zachowanie. Całe szczęście, że ów niespodziewany atak na lady Isabelle i lady Evandrę został szybko opanowany. Im szybciej polecą głowy tych wykolejeńców, tym lepiej będzie dla ich wszystkich. Ten upał naprawdę stawał się nie do zniesienia...
Deirdre w roli kata sprawdziła się nadzwyczaj doskonale. Pasowałaby jej taka posada. Burke był pewien, że słowa, które wyrzekła, będą powtarzane z ust do ust - nie tylko pośród prawych obywateli, ale również wielbicieli szlam i zdrajców. Nie wątpił bowiem w to, że dokładny opis tego, co się tu wydarzyło, w końcu dotrze do uszu zakonu.
Bez mruknięcia okiem obserwował, jak trzy głowy toczą się po chodniku. Tristan bardzo zgrabnie ujął wcześniej jedną, istotną rzecz - bruk tej ulicy miał odtąd niejednokrotnie chłonąć krew. Z widownią czy też bez - miało się jej tu przelać z pewnością dużo więcej.
Zamieszanie, które powstało nieopodal podestu, wzięło go lekko z zaskoczenia. Chociaż właściwie nie powinien - nie był pewny kim była kobieta, która wykrzykiwała swoje racje, plotąc przy tym kompletne bzdury. Nie trudno było jednak domyślić się, po czyjej stoi stronie. Reakcja rycerzy była jednak natychmiastowa. Różdżka zamiast spoczywać w kieszeni, zaraz znalazła się w dłoni Craiga. Podniósł się z krzesła, aby móc lepiej celować nad głowami wszystkich. Ciężko będzie co prawda trafić w ruchomy cel na miotle, ale coś zrobić musiał - Co za herezje. Lancea!
Trójka zdrajców jednak z całą pewnością nie będzie mieć podobnej okazji. Obserwacja to było wszystko, do czego ograniczył się Craig. Chociaż ciśnięcie kilku zaklęć w skazańców mogłoby przynieść jakąś namiastkę radości, Burke postanowił nie wyciągać swojej różdżki. Podobnie jak większość zasiadających w loży szlachciców, uznał takie zachowanie za raczej dziecinne i pasujące do gromadzącego się nieopodal motłochu.
Jak zawsze podczas tego typu zgromadzeń, nie można się było ustrzec niespodzianek.
- Gdyby tylko miał trochę więcej oleju w głowie... - mruknął cicho Burke, komentując fakt, że niespodziewanym, czwartym skazańcem okazał się gracz Jastrzębi. Prędzej czy później prawdopodobnie i tak spotkałby go raczej nieprzyjemny koniec, biorąc pod uwagę jak buntowniczą posiadał naturę. Mimo wszystko szkoda było tak dobrego talentu. Quidditch miał w sercu Burke'a specjalne miejsce, nawet jeśli nie śledził na co dzień rozgrywek ligowych, a własną miotłę dosiadał w celach rekreacyjnych lata temu.
Im dłużej trwało to przedstawienie, tym bardziej zniesmaczony wyraz twarzy mimochodem wkradał się na lico Craiga. Gdy więźniowie znaleźli się bliżej, można było bez trudu dostrzec w jak złym stanie byli. I jak bardzo pozbawione honoru była nie tylko ich aparycja, ale i zachowanie. Całe szczęście, że ów niespodziewany atak na lady Isabelle i lady Evandrę został szybko opanowany. Im szybciej polecą głowy tych wykolejeńców, tym lepiej będzie dla ich wszystkich. Ten upał naprawdę stawał się nie do zniesienia...
Deirdre w roli kata sprawdziła się nadzwyczaj doskonale. Pasowałaby jej taka posada. Burke był pewien, że słowa, które wyrzekła, będą powtarzane z ust do ust - nie tylko pośród prawych obywateli, ale również wielbicieli szlam i zdrajców. Nie wątpił bowiem w to, że dokładny opis tego, co się tu wydarzyło, w końcu dotrze do uszu zakonu.
Bez mruknięcia okiem obserwował, jak trzy głowy toczą się po chodniku. Tristan bardzo zgrabnie ujął wcześniej jedną, istotną rzecz - bruk tej ulicy miał odtąd niejednokrotnie chłonąć krew. Z widownią czy też bez - miało się jej tu przelać z pewnością dużo więcej.
Zamieszanie, które powstało nieopodal podestu, wzięło go lekko z zaskoczenia. Chociaż właściwie nie powinien - nie był pewny kim była kobieta, która wykrzykiwała swoje racje, plotąc przy tym kompletne bzdury. Nie trudno było jednak domyślić się, po czyjej stoi stronie. Reakcja rycerzy była jednak natychmiastowa. Różdżka zamiast spoczywać w kieszeni, zaraz znalazła się w dłoni Craiga. Podniósł się z krzesła, aby móc lepiej celować nad głowami wszystkich. Ciężko będzie co prawda trafić w ruchomy cel na miotle, ale coś zrobić musiał - Co za herezje. Lancea!
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Członkowie patrolu egzekucyjnego wyglądali dumnie i poważnie, prowadząc trzech skazańców w kierunku podestu, na którym miał zostać wykonany wyrok śmierci. Wyrok, który został wydany szybko, w tajnym procesie Wizengamotu. Podobno obyło się bez przesłuchań świadków — werdykt zapadł od razu, nikt nie zgłaszał sprzeciwu. Takie plotki niosły się po pracownikach Ministerstwa Magii, ale większość z nich, a już na pewno Rycerze Walpurgii wiedzieli, że nawet gdyby brakowało dowodów szybko by się znalazłby, byle tylko obciążyć winą czarodziejów, którzy stanęli po stronie Longbottoma, jednocześnie przeciwstawiając się władzy. Twarze policjantów pozostały niewzruszone - trudno było wyczytać jakiekolwiek nastroje. Wszyscy jednak czujnie przeczesywali wzrokiem otoczenie, bardzo poważnie podchodząc do dzisiejszego zadania.
Trzech bosych więźniów kroczyło wyznaczonym szlakiem przed siebie. Byli popychani, gdy tylko tracili tempo. Wyraźnie nie mieli sił do walki, nie wspominając już o jakiejkolwiek próbie ucieczki. Funkcjonariusze stojący wzdłuż pustego korytarza byli zwróceni tyłem do idących - przodem do tłumu, ograniczając bezprawne przedostanie się na trasę skazańców. W ten sposób mogli też śledzić otaczających ich ludzi.
Część zgromadzonych wyglądała na zaciekawionych wydarzeniem, niektórzy byli przerażeni — ale byli też tacy, którzy z dumą i satysfakcją czekali na wykonanie kary. Trudno było oszacować, których było najwięcej. Wśród nich pojawiło się również kilkoro dzieci, przyprowadzonych siłą lub odpowiednią zachętą na plac egzekucji — by patrzyły na widowisko.
Patrol egzekucyjny nie reagował, kiedy posypały się pierwsze lecące w kierunku kroczących winowajców zaklęcia. Marsz wstydu miał być krwawy i dotkliwy nim zostaną straceni.
Ramsey, poczuł na prawym przedramieniu ból, Mroczny Znak rozpalił się na skórze — Czarny Pan wzywał swojego Śmierciożercę do siebie. Bez zbędnej zwłoki czarnoksiężnik zniknął z placu pod postacią mgły, odpowiadając na wyzwanie, jeszcze nim wszystko się zaczęło.
Gdy cała trójka skazańców wraz ze strażnikami znaleźli się na podeście - ustawieni pod czarodziejskimi gilotynami, których ostrza błyszczały w blasku słońca, Roderick spojrzał na nich ze smutkiem, żalem, ale jednocześnie z niegasnącą w oczach odwagą, jakby pogodził się już z najgorszym. Zacięcie na jego twarzy wskazywało jasno, że nie zamierzał klękać ani uginać się przed terrorem. Stojący przy nim strażnik podciął mu nogi kopnięciem, zwalając z nóg co nie było trudne, gdy miał je skute, a później szarpnął do góry, siłą sprowadzając do klęku. Roderick szarpał się, ale wszyscy skazańcy zamarli na moment, kiedy tuż przed nich, na podest weszła kobieta w przerażającej masce. Oczy wszystkich zwróciły się prosto ku niej. Kiedy przemawiała, tłum umilkł całkowicie, a cały plac spowiła niezwykła cisza. Deirdre doskonale poradziła sobie z przemową, ściągając ku sobie zapatrzone w nią z zainteresowaniem spojrzenia. Tylko szelesty, szuranie butów zdawało się zakłócać panujący spokój.
Wraz z jej ostatnimi słowami, Roderick szarpnął się, tracąc równowagę i splunął haniebnie Deirdre prosto w suknię — nie mógł trafić wyżej, gdzie celował. Świst gilotyny przeciął powietrze, polała się krew, a to wszystko w przeciągu kilku sekund. Potem nastała wrzawa, krzyk, gdzieniegdzie brawa, miejscami wyrazy obrzydzenia zagłuszone przez ryk głodnego brutalności tłumu.
Cała czwórka skazańców została pozbawiona głów, które potoczyły się po podeście. Drewno spłynęło krwią, ciała jeszcze przez chwilę zesztywniałe tkwiły w tej samej pozycji, by za moment bezwładnie opaść.
W tejże chwili wśród wielu innych krzyków rozniósł się inny, odmienny — należący do kobiety, dla wielu rebeliantki. Jej głos nie był w stanie przedrzeć się na cały plac, który wrzał przez tą jedną chwilę, ale bez trudu był słyszany przez tych zgromadzonych najbliżej podestu i loży honorowej. Stojący najbliżej mogli go rozpoznać. Caelan mógł podejrzewać, że zna jego brzmienie, podobnie jak Sigrun, ale nie potrafili dopasować krzyku do żadnej znanej postaci, za to Drew bez trudu zorientował się do kogo należał jeszcze nim miał szanse ujrzeć jej twarz.
Kilka osób w pobliżu południowego wyjścia dobrze słyszało słowa, a także padającą z ust niewidzialnej terrorystki inkantacje. Pojawiły się tam krzyki, lecz tym razem przerażenia. Osoby znajdujące się w okolicach podestu zaczynały się przepychać w przeciwnym kierunku, od olbrzyma na północ.
Rzucone przez Theodora zaklęcie sprawiło, że kiedy otworzył ponownie oczy, wyglądały inaczej. Były całe żółte z wyraźną dużą, czarną źrenicą. Orle oczy pozwoliły mu na przyglądanie się nawet bardzo odległym celom. Szersze spektrum barw mogło wydać mu się w pierwszej chwili oszałamiające, ale był w stanie przyzwyczaić się do tego w krótkim czasie. Zarówno on, jak i Lyanna, Cillian i Wren nagle zaczęli być popychani przez ludzi, którzy próbowali jak najszybciej ewakuować się z miejsca, skąd usłyszeli złowrogą, potężną inkantację.
Nie doszło do żadnego wybuchu. Stojący po przeciwnej stronie placu Vincent ledwie usłyszał dochodzący kobiecy głos pośród krzyków. Przeczucie mówiło mu, że wie, do kogo należał, nie mógł mieć jednak pewności, póki kobieta pozostawała niewidzialna. Wysunął różdżkę przed siebie, ale nie mógł zrobić tego tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Stojący obok niego członek patrolu egzekucyjnego zwrócił się ku niemu, ale nie uczynił jeszcze nic. Skierował swoje zaklęcie między podest a olbrzyma, wiązka pomknęła w tamtą stronę. Dopiero wtedy członek patrolu wyciągnął różdżkę i skierował ją ku sojusznikowi Zakonu Feniksa.
Wzmocniony głos Tristana rozlał się po całym placu, częściowo jednając w sobie tłum. Obecni najbliżej podestu zaczęli klaskać, część z tych, którzy szybko kierowali się do wyjścia zwolniła, spoglądając w tamtym kierunku. ale poziom paniki tamtego obszaru nie malał.
Próba zatrzymania magii w tym miejscu przez Drew się nie powiodła. Podobnie zareagował Claude, ale i jemu zabrakło szczęścia lub wprawy w rzucaniu tak silnych i wymagających zaklęć. Dopiero Caealan, sprawiło, że magia nagle zamarła. Lecąca inkantacja Vincenta zastygła w połowie. Miotła, na której siedziała Justine zatrzymała się w miejscu, w powietrzu, 3 metry nad ziemią, a eliksir który wypiła, przestał gwarantować jej niewidzialność — magia została zatrzymana na kilka chwil. Theodore nie mógł przerwać działania swojego zaklęcia, widział w dwukrotnym powiększeniu wszystko, co się działo — mógł bez trudu za to przyjrzeć się wszystkiemu wokół, ale źle radził sobie z oglądaniem tego, co działo się najbliżej niego.
Pojedyncze osoby, które dotąd kierowały się w stronę północy, zatrzymały się, by odwrócić i spojrzeć na czyhające za plecami zagrożenie. I ujrzeli czarownicę. Wokół rozległy się krzyki czarodziejów patrolu egzekucyjnego, zamierzających zapanować porządek.
— Schwytać ją, natychmiast!
Czarodzieje znajdujący się w tłumie ruszyli, przepychając się pomiędzy ludźmi, w jej stronę. Strażnicy po północnej części placu w głównej mierze stali, jak stali dotąd. Poruszył się też olbrzym, który zagrzmiał złowrogo, patrząc na Justine. Od Zakonniczki dzieliły go zaledwie dwa kroki, które lada moment miał pokonać.
| Termin odpisu upływa w niedzielę, 20.09 o godz. 20:00
Nie obowiązuje żadna kolejka, piszecie w dowolnej kolejności. Należy przyjąć, że wszystkie wasze ruchy dzieją się w tym samym czasie - reagujecie wyłącznie na zaklęcia, ruchy i zdarzenia ujęte w tym poście mistrza gry, nie na zdarzenia dziejące się podczas tej tury i nie na zaklęcia, które dopiero zostaną rzucone.
Wątek od tej chwili jest wątkiem zagrażającym życiu i Mistrz Gry przestrzega przed rozpoczynaniem innych wątków po tej dacie (z wyłączeniem eventu Rycerzy Walpurgii). Mistrz Gry zastrzega sobie prawo do zmiany daty wydarzenia jeśli zajdzie taka konieczność. Waszym Mistrzem Gry jest dziś Ramsey i mam nadzieję, że będziemy się wszyscy świetnie bawić <3 Przypominam również, że Mistrz Gry nie odpowiada na wiadomości dotyczące interpretacji spisu zaklęć ani sugestii ich rozpatrzenia.
Postaci posiadający II poziom biegłości latania na miotle mogą poruszać się trzykrotnie szybciej, niżeli pieszo; odwrócenie miotły (zmiana kierunku kija a zatem i lotu) jest uznawane za poruszenie się o 1 pole.
Postaci z I poziomem biegłości, aby wykonać ruch umożliwiający poruszanie się dwukrotnie szybciej, muszą przeznaczyć na to turę i rzucić kością na latanie na miotle; osiągnięcie ST 50 umożliwia taką akcję.
Unik na miotle postać wykonuje według wzoru k100+2xZ, przy czym nie jest uwzględniana górna granica mocy zaklęcia, którą można unikać. Na unik rzuca wyłącznie postać kierująca miotłą.
Żywotność:
Sigrun: 215/215
Alphard: 220/220
Elvira: 204/204
Lyanna: 202/202
Tristan: 220/220
Drew: 185/215 (-30 psychiczne) kara: -5
Claude: 206/206
Caelan: 240/240
Zachary: 210/210
Deirdre: 200/200
Cillian: 232/232
Mathieu: 222/222
Craig: 248/248
Francis: 215/215
Wren: 202/202
Theo: 220/220
Evandra: 114/114
Isabella: 115/115
Vincent: 215/215
Justine: 240/240
mapa w powiększeniu
Legenda:
Zieloni - Rycerze Walpurgii i sojusznicy
Szarozieloni - funkcjonariusze patrolu egzekucyjnego
Neutralni - mieszkańcy
Turkusowi - dzieci
Niebiescy - Zakon Feniksa i sojusznicy
Czarni - Skazańcy
Zaklęcia i eliksiry:
pola antymagicznego 1/3
kameleon 1/3 (Justine)
strike]mico (Alphard)
Lancea (Craig)
Fera Eco (Theodore)
Trzech bosych więźniów kroczyło wyznaczonym szlakiem przed siebie. Byli popychani, gdy tylko tracili tempo. Wyraźnie nie mieli sił do walki, nie wspominając już o jakiejkolwiek próbie ucieczki. Funkcjonariusze stojący wzdłuż pustego korytarza byli zwróceni tyłem do idących - przodem do tłumu, ograniczając bezprawne przedostanie się na trasę skazańców. W ten sposób mogli też śledzić otaczających ich ludzi.
Część zgromadzonych wyglądała na zaciekawionych wydarzeniem, niektórzy byli przerażeni — ale byli też tacy, którzy z dumą i satysfakcją czekali na wykonanie kary. Trudno było oszacować, których było najwięcej. Wśród nich pojawiło się również kilkoro dzieci, przyprowadzonych siłą lub odpowiednią zachętą na plac egzekucji — by patrzyły na widowisko.
Patrol egzekucyjny nie reagował, kiedy posypały się pierwsze lecące w kierunku kroczących winowajców zaklęcia. Marsz wstydu miał być krwawy i dotkliwy nim zostaną straceni.
Ramsey, poczuł na prawym przedramieniu ból, Mroczny Znak rozpalił się na skórze — Czarny Pan wzywał swojego Śmierciożercę do siebie. Bez zbędnej zwłoki czarnoksiężnik zniknął z placu pod postacią mgły, odpowiadając na wyzwanie, jeszcze nim wszystko się zaczęło.
Gdy cała trójka skazańców wraz ze strażnikami znaleźli się na podeście - ustawieni pod czarodziejskimi gilotynami, których ostrza błyszczały w blasku słońca, Roderick spojrzał na nich ze smutkiem, żalem, ale jednocześnie z niegasnącą w oczach odwagą, jakby pogodził się już z najgorszym. Zacięcie na jego twarzy wskazywało jasno, że nie zamierzał klękać ani uginać się przed terrorem. Stojący przy nim strażnik podciął mu nogi kopnięciem, zwalając z nóg co nie było trudne, gdy miał je skute, a później szarpnął do góry, siłą sprowadzając do klęku. Roderick szarpał się, ale wszyscy skazańcy zamarli na moment, kiedy tuż przed nich, na podest weszła kobieta w przerażającej masce. Oczy wszystkich zwróciły się prosto ku niej. Kiedy przemawiała, tłum umilkł całkowicie, a cały plac spowiła niezwykła cisza. Deirdre doskonale poradziła sobie z przemową, ściągając ku sobie zapatrzone w nią z zainteresowaniem spojrzenia. Tylko szelesty, szuranie butów zdawało się zakłócać panujący spokój.
Wraz z jej ostatnimi słowami, Roderick szarpnął się, tracąc równowagę i splunął haniebnie Deirdre prosto w suknię — nie mógł trafić wyżej, gdzie celował. Świst gilotyny przeciął powietrze, polała się krew, a to wszystko w przeciągu kilku sekund. Potem nastała wrzawa, krzyk, gdzieniegdzie brawa, miejscami wyrazy obrzydzenia zagłuszone przez ryk głodnego brutalności tłumu.
Cała czwórka skazańców została pozbawiona głów, które potoczyły się po podeście. Drewno spłynęło krwią, ciała jeszcze przez chwilę zesztywniałe tkwiły w tej samej pozycji, by za moment bezwładnie opaść.
W tejże chwili wśród wielu innych krzyków rozniósł się inny, odmienny — należący do kobiety, dla wielu rebeliantki. Jej głos nie był w stanie przedrzeć się na cały plac, który wrzał przez tą jedną chwilę, ale bez trudu był słyszany przez tych zgromadzonych najbliżej podestu i loży honorowej. Stojący najbliżej mogli go rozpoznać. Caelan mógł podejrzewać, że zna jego brzmienie, podobnie jak Sigrun, ale nie potrafili dopasować krzyku do żadnej znanej postaci, za to Drew bez trudu zorientował się do kogo należał jeszcze nim miał szanse ujrzeć jej twarz.
Kilka osób w pobliżu południowego wyjścia dobrze słyszało słowa, a także padającą z ust niewidzialnej terrorystki inkantacje. Pojawiły się tam krzyki, lecz tym razem przerażenia. Osoby znajdujące się w okolicach podestu zaczynały się przepychać w przeciwnym kierunku, od olbrzyma na północ.
Rzucone przez Theodora zaklęcie sprawiło, że kiedy otworzył ponownie oczy, wyglądały inaczej. Były całe żółte z wyraźną dużą, czarną źrenicą. Orle oczy pozwoliły mu na przyglądanie się nawet bardzo odległym celom. Szersze spektrum barw mogło wydać mu się w pierwszej chwili oszałamiające, ale był w stanie przyzwyczaić się do tego w krótkim czasie. Zarówno on, jak i Lyanna, Cillian i Wren nagle zaczęli być popychani przez ludzi, którzy próbowali jak najszybciej ewakuować się z miejsca, skąd usłyszeli złowrogą, potężną inkantację.
Nie doszło do żadnego wybuchu. Stojący po przeciwnej stronie placu Vincent ledwie usłyszał dochodzący kobiecy głos pośród krzyków. Przeczucie mówiło mu, że wie, do kogo należał, nie mógł mieć jednak pewności, póki kobieta pozostawała niewidzialna. Wysunął różdżkę przed siebie, ale nie mógł zrobić tego tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Stojący obok niego członek patrolu egzekucyjnego zwrócił się ku niemu, ale nie uczynił jeszcze nic. Skierował swoje zaklęcie między podest a olbrzyma, wiązka pomknęła w tamtą stronę. Dopiero wtedy członek patrolu wyciągnął różdżkę i skierował ją ku sojusznikowi Zakonu Feniksa.
Wzmocniony głos Tristana rozlał się po całym placu, częściowo jednając w sobie tłum. Obecni najbliżej podestu zaczęli klaskać, część z tych, którzy szybko kierowali się do wyjścia zwolniła, spoglądając w tamtym kierunku. ale poziom paniki tamtego obszaru nie malał.
Próba zatrzymania magii w tym miejscu przez Drew się nie powiodła. Podobnie zareagował Claude, ale i jemu zabrakło szczęścia lub wprawy w rzucaniu tak silnych i wymagających zaklęć. Dopiero Caealan, sprawiło, że magia nagle zamarła. Lecąca inkantacja Vincenta zastygła w połowie. Miotła, na której siedziała Justine zatrzymała się w miejscu, w powietrzu, 3 metry nad ziemią, a eliksir który wypiła, przestał gwarantować jej niewidzialność — magia została zatrzymana na kilka chwil. Theodore nie mógł przerwać działania swojego zaklęcia, widział w dwukrotnym powiększeniu wszystko, co się działo — mógł bez trudu za to przyjrzeć się wszystkiemu wokół, ale źle radził sobie z oglądaniem tego, co działo się najbliżej niego.
Pojedyncze osoby, które dotąd kierowały się w stronę północy, zatrzymały się, by odwrócić i spojrzeć na czyhające za plecami zagrożenie. I ujrzeli czarownicę. Wokół rozległy się krzyki czarodziejów patrolu egzekucyjnego, zamierzających zapanować porządek.
— Schwytać ją, natychmiast!
Czarodzieje znajdujący się w tłumie ruszyli, przepychając się pomiędzy ludźmi, w jej stronę. Strażnicy po północnej części placu w głównej mierze stali, jak stali dotąd. Poruszył się też olbrzym, który zagrzmiał złowrogo, patrząc na Justine. Od Zakonniczki dzieliły go zaledwie dwa kroki, które lada moment miał pokonać.
| Termin odpisu upływa w niedzielę, 20.09 o godz. 20:00
Nie obowiązuje żadna kolejka, piszecie w dowolnej kolejności. Należy przyjąć, że wszystkie wasze ruchy dzieją się w tym samym czasie - reagujecie wyłącznie na zaklęcia, ruchy i zdarzenia ujęte w tym poście mistrza gry, nie na zdarzenia dziejące się podczas tej tury i nie na zaklęcia, które dopiero zostaną rzucone.
Wątek od tej chwili jest wątkiem zagrażającym życiu i Mistrz Gry przestrzega przed rozpoczynaniem innych wątków po tej dacie (z wyłączeniem eventu Rycerzy Walpurgii). Mistrz Gry zastrzega sobie prawo do zmiany daty wydarzenia jeśli zajdzie taka konieczność. Waszym Mistrzem Gry jest dziś Ramsey i mam nadzieję, że będziemy się wszyscy świetnie bawić <3 Przypominam również, że Mistrz Gry nie odpowiada na wiadomości dotyczące interpretacji spisu zaklęć ani sugestii ich rozpatrzenia.
Postaci posiadający II poziom biegłości latania na miotle mogą poruszać się trzykrotnie szybciej, niżeli pieszo; odwrócenie miotły (zmiana kierunku kija a zatem i lotu) jest uznawane za poruszenie się o 1 pole.
Postaci z I poziomem biegłości, aby wykonać ruch umożliwiający poruszanie się dwukrotnie szybciej, muszą przeznaczyć na to turę i rzucić kością na latanie na miotle; osiągnięcie ST 50 umożliwia taką akcję.
Unik na miotle postać wykonuje według wzoru k100+2xZ, przy czym nie jest uwzględniana górna granica mocy zaklęcia, którą można unikać. Na unik rzuca wyłącznie postać kierująca miotłą.
Żywotność:
Sigrun: 215/215
Alphard: 220/220
Elvira: 204/204
Lyanna: 202/202
Tristan: 220/220
Drew: 185/215 (-30 psychiczne) kara: -5
Claude: 206/206
Caelan: 240/240
Zachary: 210/210
Deirdre: 200/200
Cillian: 232/232
Mathieu: 222/222
Craig: 248/248
Francis: 215/215
Wren: 202/202
Theo: 220/220
Evandra: 114/114
Isabella: 115/115
Vincent: 215/215
Justine: 240/240
mapa w powiększeniu
Legenda:
Zieloni - Rycerze Walpurgii i sojusznicy
Szarozieloni - funkcjonariusze patrolu egzekucyjnego
Neutralni - mieszkańcy
Turkusowi - dzieci
Niebiescy - Zakon Feniksa i sojusznicy
Czarni - Skazańcy
Zaklęcia i eliksiry:
pola antymagicznego 1/3
Fera Eco (Theodore)
Egzekucja dokonała się. Krew spłynęła z odciętych głów, a skazańcy stracili życie. Tłum szalał, wiwatował, a Mathieu stał pośród nich z kamiennych wyrazem twarzy, w głębi odczuwając przyjemną satysfakcję płynącą z tego widoku. Osoby, które działały wbrew prawu, wbrew Rycerzom, wbrew wszystkiemu co teraz stawało się normą powinny zostać stracone. Dali się pojmać i być może będą przykładem dla innych buntowników, którzy powinni mieć świadomość i wiedzieć... jak ciężkie przyjdzie im znosić konsekwencje czynów, których się dopuszczają. Ludzie wyglądali na zadowolonych, choć widok odcinanej głowy, ostatniego krzyku nie należał do najprzyjemniejszych. Nieposłusznych spotkała odpowiednia kara, oby inny poszli po rozum do głowy i przestali się buntować.
Na to jednak nie mogli liczyć, co wyraźnie zaprezentowała jedna z osób wygłaszając płaczliwie przemówienie. Kolejna, która występowała przeciwko nim, kolejna, która wręcz prosiła się o śmierć prezentując poglądy sprzeczne z ogólno przyjętymi. Stracenie jeńców miało swój konkretny cel, było ostrzeżeniem kierowanym w stronę wszystkich, którzy zdecydowaliby się wszczynać bunt. Każdy wiedział po co tu przychodził, ale zawsze musiała znaleźć się choćby jedna osoba, która chciała pokazać się z jak najlepszej strony i zaprezentować swoje poglądy, wszem i wobec. Szkoda, że tłum nie zaatakował jej od razu, była niewidoczna... Zbyt wiele ludzi stało na przestrzale i zbyt wiele z nich zasłaniało widok. Inkantacja zaklęcia, później kolejne, próbujące zatrzymać działanie magii, aż w końcu wszystko zmieniło swój przebieg. Wiedział, że nie będzie teraz lekko i muszą działać. W myślach miał to, że na podeście obok Tristana stoi jego małżonka. Evandra była mu bliska, traktował ją jak siostrę, od kiedy poślubiła jego kuzyna. Rycerzy Walpurgii było tu wielu, a on w tym momencie postanowił wykorzystać okazję, skoro i tak czarowanie nie wchodziło w grę, o czym świadczył widok kobiety, która jeszcze kilka chwil była nieuchwytna. Mieli ją schwytać. Nie leżała w zasięgu jego działań, stał zbyt daleko. Postanowił więc skierować się w stronę podestu i podejść jak najbliżej Evandry, aby w razie czego móc ją chronić, ewentualnie pomóc jej się wydostać z placu.
Przemieszczenie o dwa pola.
Na to jednak nie mogli liczyć, co wyraźnie zaprezentowała jedna z osób wygłaszając płaczliwie przemówienie. Kolejna, która występowała przeciwko nim, kolejna, która wręcz prosiła się o śmierć prezentując poglądy sprzeczne z ogólno przyjętymi. Stracenie jeńców miało swój konkretny cel, było ostrzeżeniem kierowanym w stronę wszystkich, którzy zdecydowaliby się wszczynać bunt. Każdy wiedział po co tu przychodził, ale zawsze musiała znaleźć się choćby jedna osoba, która chciała pokazać się z jak najlepszej strony i zaprezentować swoje poglądy, wszem i wobec. Szkoda, że tłum nie zaatakował jej od razu, była niewidoczna... Zbyt wiele ludzi stało na przestrzale i zbyt wiele z nich zasłaniało widok. Inkantacja zaklęcia, później kolejne, próbujące zatrzymać działanie magii, aż w końcu wszystko zmieniło swój przebieg. Wiedział, że nie będzie teraz lekko i muszą działać. W myślach miał to, że na podeście obok Tristana stoi jego małżonka. Evandra była mu bliska, traktował ją jak siostrę, od kiedy poślubiła jego kuzyna. Rycerzy Walpurgii było tu wielu, a on w tym momencie postanowił wykorzystać okazję, skoro i tak czarowanie nie wchodziło w grę, o czym świadczył widok kobiety, która jeszcze kilka chwil była nieuchwytna. Mieli ją schwytać. Nie leżała w zasięgu jego działań, stał zbyt daleko. Postanowił więc skierować się w stronę podestu i podejść jak najbliżej Evandry, aby w razie czego móc ją chronić, ewentualnie pomóc jej się wydostać z placu.
Przemieszczenie o dwa pola.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Słowa Cilliana zagłuszyła dobiegająca z podestu przemowa. Kobieta o twarzy przysłoniętej maską wygłosiła akt oskarżenia, przypominała o ofiarach, zarządziła też minutę ciszy, którą plac respektował bez zająknięcia - wszystko wokół wydawało się zaniknąć. Zamrzeć w bezruchu na ten jeden, krótki moment. Umilkł każdy dźwięk, nawet ciężkie oddechy skazańców niechybnie świadomych ostrzy zawieszonych pod ich głowami. Ostrzy, które zaraz potem spadły ze świstem, przecinając szyje. Kończąc pewien etap historii. Wren nie zamknęła oczu - przyglądała się procesowi z uwagą, nigdy wcześniej tak dokładnie nie mając możliwości obserwować dekapitacji, krwawej i brutalnej, a jednocześnie szybkiej. Czystej. Pomijając prowadzącą do najważniejszego serca Connaught Square drogę, nie doznali już tortur; czekała na nich śmierć prędka i chyba dość bezbolesna, pewna. Przywołane zaklęciem gilotyny pozbawione były ludzkiego błędu, nie siłowały się więc z odseparowaniem kręgów, nie musiały cięcia powtarzać kilkukrotnie, by głowy więźniów potoczyły się po zakrwawionym podeście. Trójka obwieszczonych wcześniej skazańców i ten tajemniczy, którego Cillian zidentyfikował jako pałkarza obojętnej jej drużyny quidditcha, otrzymało już swoją karę. Ale przedstawienie nie dobiegło końca - zaraz po tym plac owładnął kobiecy głos, donośny, pełen pasji, której nie można było jej odmówić. Nawoływała do opamiętania się. Do przejrzenia na oczy, dokonania słusznego wyboru. Wren uniosła ku górze brwi, gdy jej głos splótł się potem z przemową nestora rodu Rosier, stającego w bezpośredniej opozycji do wygłaszanych przez nią bredni. Miał rację.
- Wykrakałeś. Jest i hydra - wymamrotała do stojącego obok Macnaira, świadoma, że dzisiejszego dnia pokojowe rozwiązanie wywołanego przez nieznaną kobietę konfliktu nie wchodziło już w grę. Rozejrzała się dookoła, oceniając potencjalne zagrożenie, poszukując źródła głosu, a wtedy dostrzegła, że magia wokół przestała działać. Uniesione ku górze różdżki nie wypuszczały ze swych krańców zaklęć, tych intonowanych i niewerbalnych; coś było nie tak. Drewno kasztanowca w jej własnej dłoni zdawało się nie emanować zwykłym dla siebie wigorem, jakby zapadło w śpiączkę - i poczuła się nagle bezbronna. Na domiar złego nieopodal nich stał olbrzym, strażnik placu, który w pogoni za latającą na miotle zdobyczą mógłby dotkliwie ich stratować. Bo i ona była teraz widoczna. Zawieszona w bezruchu w powietrzu. Co za dzień.
- Nie chcemy tu stać, chodź ze mną - powiedziała sucho, cicho, słowa kierując do Cilliana, po czym odwróciła się i minęła funkcjonariusza patrolu egzekucyjnego, planując jak najbardziej zwiększyć dystans między sobą a zwadą zwolenniczki Longbottoma i wszelką jego konsekwencją. To nie był jej problem, jeszcze nie. A tak długo, jak magia wokół zdawała się zawodzić, tak - siłą rzeczy - nie mogła uczynić nic, co wpłynęłoby znacząco na rozwój wydarzeń. I było to koszmarnie niewygodnym obrotem spraw. Nie wiedziała też czy Macnair usłucha i ostatecznie ruszy jej śladem, czy drzemiący w nim heroizm nakaże uwikłać się w otaczający ich problem - wolała jednak mieć go przy sobie. Był zdolnym czarodziejem, rosłym mężczyzną, a co dwie głowy, jak w przypadku hydry, to nie jedna. Wydawało się jej też, że nieopodal dostrzegła twarz lorda Alpharda, choć myśli, bardziej niż jego osoba, zajmowała teraz świdrująca wnętrzności obawa - że obecność w loży honorowej lorda nestora Rosier świadczyła o tym, iż gdzieś u jego boku wiernie trwał Claude. I był w oku cyklonu.
| dzień dobry, Mistrzu Gry!! mam nadzieję, że póki co jeszcze niczego nie sknociłam i idę dwie kratki do tyłu
- Wykrakałeś. Jest i hydra - wymamrotała do stojącego obok Macnaira, świadoma, że dzisiejszego dnia pokojowe rozwiązanie wywołanego przez nieznaną kobietę konfliktu nie wchodziło już w grę. Rozejrzała się dookoła, oceniając potencjalne zagrożenie, poszukując źródła głosu, a wtedy dostrzegła, że magia wokół przestała działać. Uniesione ku górze różdżki nie wypuszczały ze swych krańców zaklęć, tych intonowanych i niewerbalnych; coś było nie tak. Drewno kasztanowca w jej własnej dłoni zdawało się nie emanować zwykłym dla siebie wigorem, jakby zapadło w śpiączkę - i poczuła się nagle bezbronna. Na domiar złego nieopodal nich stał olbrzym, strażnik placu, który w pogoni za latającą na miotle zdobyczą mógłby dotkliwie ich stratować. Bo i ona była teraz widoczna. Zawieszona w bezruchu w powietrzu. Co za dzień.
- Nie chcemy tu stać, chodź ze mną - powiedziała sucho, cicho, słowa kierując do Cilliana, po czym odwróciła się i minęła funkcjonariusza patrolu egzekucyjnego, planując jak najbardziej zwiększyć dystans między sobą a zwadą zwolenniczki Longbottoma i wszelką jego konsekwencją. To nie był jej problem, jeszcze nie. A tak długo, jak magia wokół zdawała się zawodzić, tak - siłą rzeczy - nie mogła uczynić nic, co wpłynęłoby znacząco na rozwój wydarzeń. I było to koszmarnie niewygodnym obrotem spraw. Nie wiedziała też czy Macnair usłucha i ostatecznie ruszy jej śladem, czy drzemiący w nim heroizm nakaże uwikłać się w otaczający ich problem - wolała jednak mieć go przy sobie. Był zdolnym czarodziejem, rosłym mężczyzną, a co dwie głowy, jak w przypadku hydry, to nie jedna. Wydawało się jej też, że nieopodal dostrzegła twarz lorda Alpharda, choć myśli, bardziej niż jego osoba, zajmowała teraz świdrująca wnętrzności obawa - że obecność w loży honorowej lorda nestora Rosier świadczyła o tym, iż gdzieś u jego boku wiernie trwał Claude. I był w oku cyklonu.
| dzień dobry, Mistrzu Gry!! mam nadzieję, że póki co jeszcze niczego nie sknociłam i idę dwie kratki do tyłu
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Stało się. Po przemówieniu, które Elvira wysłuchała czujnie, spijając każde słowo z niewidocznych za maską ust kobiety, nie minęła nawet pełna minuta, a gilotyny opadły, wzbudzając wśród otaczających ją ludzi urwane westchnienia. W przeciwieństwie do co słabszych panien, które chowały twarze pod rondami kapeluszy, Elvira nie odwróciła wzroku nawet na moment, lecz chłonęła rzeź tak, jakby był to najwytworniejszy spektakl. Na ramionach i kręgosłupie odczuła szczypiące dreszcze. Ze swojego miejsca przy ścieżce doskonale słyszała plusk krwi, chaotycznym zrywem wyliczyła w głowie jak wiele litrów mogło wyrzucić z siebie walczące ostatkiem serce. Potem nie było już nic poza podrygującymi pośmiertnie zwłokami i euforycznym poczuciem dokonanej misji. Choć sama nie zrobiła nic, nie miała żadnego udziału ani w aresztowaniu zbrodniarzy ani w ich egzekucji, patrzyła na scenę z wysoko uniesioną brodą, dumna z władz i z nowo budującego się ładu.
Do czasu aż wszystkiego znowu szlag nie trafił.
Jak mówią, wróg nigdy nie śpi i nie należy spoczywać na laurach. Krzyki samotnej terrorystki, dobiegające gdzieś z bliska, choć Elvira za nic nie była w stanie zlokalizować ich źródła, mieszały się z przemową arystokraty na podeście. Mnogość bodźców, poplątane słowa, wrzaski spanikowanych czarodziejów i okazjonalne pchnięcia, jakie otrzymywała od tych, którzy próbowali ewakuować się z placu, doprowadziły Elvirę do stanu bliskiego wściekłości. A było tak spokojnie, tak wzniośle. Kto zdecydował się poważyć na tak absurdalny ruch? Gdy przy scenie stało mnóstwo Rycerzy, z każdej strony wychylali się funkcjonariusze magicznej policji, a pod drzewem ryczał olbrzym?
Zacisnęła zęby i rozejrzała się znów, instynktownie chyląc ramiona, gdy do fali jęknięć i krzyków dołączyły inkantacje. Miała wrażenie, że słyszy nawet Bombardę, ostatecznie jednak nie wydarzyło się nic, jakby nikomu nie udało się skupić mocy poprawnie.
Elvira wyszarpnęła z kieszeni własną różdżkę, po raz kolejny tego dnia, gdy jednak próbowała przywołać w myśli odpowiednie na tę sytuację zaklęcie, nowa seria wrzasków zwróciła jej uwagę na niebo niedaleko podestu. Kilkoro czarodziejów z jej najbliższego otoczenia wskazywało to miejsce palcami.
Nieznana jej czarownica zastygła na miotle. Obserwowała ją z niedowierzaniem, nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze nie spróbowała uciec - to było idiotyczne, siłą rzeczy musiał istnieć haczyk. Dopiero po chwili przyszło jej na myśl, że być może nie mogła tego zrobić, została spetryfikowana lub przeklęta.
Kierowana ślepą, nierozważną furią, Elvira wepchnęła różdżkę z powrotem do kieszeni i przykucnęła po pierwszy lepszy kamień, jaki leżał przy ścieżce, a potem z całych sił się zamachnęła, celując w siedzącą na miotle wiedźmę.
Rzucę se kamieniem co się może stać no przecież nie umrę
Do czasu aż wszystkiego znowu szlag nie trafił.
Jak mówią, wróg nigdy nie śpi i nie należy spoczywać na laurach. Krzyki samotnej terrorystki, dobiegające gdzieś z bliska, choć Elvira za nic nie była w stanie zlokalizować ich źródła, mieszały się z przemową arystokraty na podeście. Mnogość bodźców, poplątane słowa, wrzaski spanikowanych czarodziejów i okazjonalne pchnięcia, jakie otrzymywała od tych, którzy próbowali ewakuować się z placu, doprowadziły Elvirę do stanu bliskiego wściekłości. A było tak spokojnie, tak wzniośle. Kto zdecydował się poważyć na tak absurdalny ruch? Gdy przy scenie stało mnóstwo Rycerzy, z każdej strony wychylali się funkcjonariusze magicznej policji, a pod drzewem ryczał olbrzym?
Zacisnęła zęby i rozejrzała się znów, instynktownie chyląc ramiona, gdy do fali jęknięć i krzyków dołączyły inkantacje. Miała wrażenie, że słyszy nawet Bombardę, ostatecznie jednak nie wydarzyło się nic, jakby nikomu nie udało się skupić mocy poprawnie.
Elvira wyszarpnęła z kieszeni własną różdżkę, po raz kolejny tego dnia, gdy jednak próbowała przywołać w myśli odpowiednie na tę sytuację zaklęcie, nowa seria wrzasków zwróciła jej uwagę na niebo niedaleko podestu. Kilkoro czarodziejów z jej najbliższego otoczenia wskazywało to miejsce palcami.
Nieznana jej czarownica zastygła na miotle. Obserwowała ją z niedowierzaniem, nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze nie spróbowała uciec - to było idiotyczne, siłą rzeczy musiał istnieć haczyk. Dopiero po chwili przyszło jej na myśl, że być może nie mogła tego zrobić, została spetryfikowana lub przeklęta.
Kierowana ślepą, nierozważną furią, Elvira wepchnęła różdżkę z powrotem do kieszeni i przykucnęła po pierwszy lepszy kamień, jaki leżał przy ścieżce, a potem z całych sił się zamachnęła, celując w siedzącą na miotle wiedźmę.
Rzucę se kamieniem co się może stać no przecież nie umrę
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Lyanna również przez moment czuła pewien żal na myśl o zmarnowanym potencjale, o przelanej czarodziejskiej krwi, do czego nie musiałoby dojść, gdyby ci ludzie podporządkowali się panującym zasadom i uznali społeczną hierarchię. Ale skoro pluli na czarodziejską krew i bratali się ze szlamem i mugolami, a także zabijali przedstawicieli prawa, nie było dla nich miejsca w nowym społeczeństwie. Musieli zginąć, zasłużenie i sprawiedliwie, ku przestrodze dla innych. Oby kolejnych zdrad było jak najmniej, oby czarodzieje odzyskali rozsądek i nie ulegali zgubnej propagandzie Longbottoma i Zakonu Feniksa. Współczucia ani litości w niej nie było, oni na to nie zasługiwali. Wciąż wpatrywała się w nich chłodno i beznamiętnie, gdy szli przez tłum na stracenie, upokarzani rzucanymi przez gawiedź zaklęciami. A ona wciąż stała obok Theo, jej myśli również pomknęły do tych dawnych czasów, kiedy tak często snuli światopoglądowe dyskusje, wyznając wyższość czystości krwi nad zeszlamionym brudem. Choć na ogół aspołeczna i skupiona na sobie i swoim rozwoju, przy Theo niegdyś potrafiła się otwierać, z nim mogła rozmawiać godzinami i jego towarzystwo nigdy nie męczyło jej tak, jak towarzystwo innych ludzi.
Teraz zdała sobie sprawę, że trochę jej tego brakuje, bo w nikim innym nie znalazła równie dobrego kompana do rozmów, ale także i do milczenia, bo chwile ciszy również się zdarzały i kiedyś wcale nie były niezręczne. Zawsze świetnie się uzupełniali, więc tym boleśniejsza była jego utrata. By rozgonić te myśli, musiała zacząć sobie przypominać, jak ją skrzywdził i porzucił. Drugi raz nie mógł przedostać się przez jej mur, ale przecież nie musiała go za niego wpuszczać, by uciąć sobie tę niezobowiązującą pogawędkę, niemal służbową, sztywną, pozbawioną dawnej bliskości.
- Najwyraźniej naiwnie i jakże stereotypowo wierzą w kobiecą łagodność – skwitowała, gdy jeden z mężczyzn błagał o litość zgromadzone w loży honorowej damy. Zawsze uważała szlachcianki za słabe mimozy niezdolne do niczego więcej niż ładne wyglądanie i rodzenie dzieci, ale zdawała sobie też sprawę, że raczej nie było w nich wiele zrozumienia i współczucia dla tego, co niskie, brudne i upodlone, a tym teraz byli skazańcy, sprowadzeni na samo dno pod każdym względem.
I rzeczywiście mieli zginąć jak mugole, co przemawiało do wyobraźni i było dobrym podsumowaniem życia miłośników szlamu.
- Odpowiedni koniec dla szlamolubów – pokiwała głową, słuchając płomiennej przemowy Deirdre. Wiedziała, że to ona musiała kryć się za maską, rozpoznała jej głos, tak wiele razy słyszany już na spotkaniach organizacji. Ciekawe, czy Theo zdążył już poznać wielu rycerzy? Czy dopiero czekał na ten przywilej? Musiała to jednak przyznać, Deirdre była dobrą mówczynią umiejącą odpowiednio sterować emocjami tłumu. Oby wszyscy tutaj łatwo i gładko przyjęli jej słowa i uwierzyli, że Rycerze Walpurgii robią to wszystko dla ich dobra, że chronią tych, którzy przestrzegają praw i karzą tylko tych, którzy na ukaranie zasłużą. Przelewanie czarodziejskiej krwi nie było im w końcu na rękę, bo ktoś musiał stanowić ten nowy świat, ale czasem było niezbędne. Zgniłe gałęzie trzeba odcinać, by zapewnić żywotność całego drzewa. To Harold Longbottom i jego zwolennicy musieli zostać pokazani jako ci źli, niszczący spokój, a wydarzenia w Stonehenge, które zostało zniszczone przez dwóch bezmyślnych szlamolubów, mogły być ku temu dobrym przykładem, przypominającym bolesne rany, jakie otrzymało pokojowe społeczeństwo czystej krwi.
Po przemowie Deirdre nastąpił wyczekiwany przez wszystkich moment – wszyscy skazańcy, łącznie z wprowadzonym później krnąbrnym graczem quidditcha, zostali straceni. Lyanna ani na chwilę nie odwróciła wzroku od tego widoku, patrząc jak magiczne ostrza oddzielają głowy zdrajców od tułowi. Pierwszy raz była świadkiem czegoś takiego, choć nie była to pierwsza śmierć oglądana jej oczami. Choć zachowała beznamiętny wyraz twarzy, nie mogło nie zrobić to na niej żadnego wrażenia, bo widok był szokujący, zwłaszcza chlustająca krew i głowy toczące się po podeście, a następnie opadające bezwładnie ciała.
Pierwszy, ale pewnie nie ostatni publiczny koniec zdrajców.
Nagle jednak, tak jak wszyscy w pobliżu, mogła usłyszeć czyjś wrzeszczący głos. Dopiero po chwili, gdy wsłuchała się bardziej, mogła wychwycić słowa – które wcale nie brzmiały jak pochwała tego, co wydarzyło się przed chwilą. Od razu zaczęła się rozglądać, a choć głos zdawał się dobiegać z góry, niczego nie widziała. Czyżby ktoś z buntowników zdołał tu przeniknąć? Może nawet był to ktoś z Zakonu Feniksa? Ktokolwiek to był, jak widać nie brakowało mu głupiej, brawurowej odwagi, skoro wpakował się w paszczę smoka. Niemal dosłownie, w końcu byli tu praktycznie wszyscy rycerze, byli sprzyjający im czarodzieje (choć pewnie większość z nich ucieknie gdyby cokolwiek zaczęło się dziać) a także olbrzym.
- Nic nie widzę… - rzuciła pod nosem, przyglądając się, jak Theo rzuca na siebie jakieś nieznane jej zaklęcie. W transmutacji nigdy nie była dobra, ale pamiętała z dawnych lat, że jej były znał się na tej dziedzinie, więc może sięgnął właśnie po nią. – Ci szlamolubi są doprawdy bezczelni. Ale ktokolwiek to jest, pewnie i tak nie wyjdzie stąd żywy. Przyszedł tu po własną zgubę.
Rosier najwyraźniej próbował ratować sytuację i zagłuszyć wrzaski szalonej niewidzialnej czarownicy swoją przemową, niektórzy zaczęli panikować, przepychając się, potrącając także Lyannę. Nagle też mogła zobaczyć materializującą się w powietrzu sylwetkę kobiety na miotle, która z jakiegoś nieznanego powodu nie uciekała. Zabini spojrzała na jej twarz… i rozpoznała ją, w końcu plakaty z jej podobizną wisiały w wielu miejscach Londynu.
- To ta poszukiwana szlama! – syknęła do Theo, który zapewne też widział plakaty, trudno było je przegapić. Odruchowo sięgnęła po różdżkę, zacisnęła palce lewej dłoni na znajomym drewnie z zamiarem zrobienia z niego użytku – ale drewno wydawało się martwe, pozbawione wibrującej w nim magii. Nie odpowiadało na dotyk ani na próby wykrzesania z niego mocy. Znała się dobrze na magii ochronnej, więc domyślała się, jakie zaklęcie miało taki skutek. Czyżby rzucił je ktoś z patrolów? A może sama szlama? Choć tym sposobem odbierała sobie szansę ucieczki, ale na placu czarować nie mógł teraz nikt, nawet najpotężniejsi rycerze. Wszyscy mogli co najwyżej pogrozić jej palcem i obrzucić ją obelgami, bo na pewno nie zaklęciami.
Ale nadal był tu olbrzym, zapewne zdolny w kilka kroków dobiec do zawieszonej w powietrzu miotły i siedzącej na niej szlamy. Jego siła fizyczna nie została w żaden sposób magicznie stępiona, mógł działać.
- Lepiej się odsuńmy, nim ten olbrzym nas stratuje – ostrzegła byłego, ostatecznie mimo tego, jaką krzywdę wyrządził jej w przeszłości, nie chciała go ujrzeć jako krwawego placka pod stopą olbrzyma. To zdecydowanie nie był godny koniec dla żadnego czystokrwistego czarodzieja o właściwych poglądach. Nie chciała też widzieć tam siebie, dlatego klucząc między ludźmi czym prędzej przemieściła się w stronę środka placu, tak aby zejść z drogi, którą potencjalnie mógł biec olbrzym. Przemieszczenie się było właściwie jedynym, co mogli teraz zrobić, skoro odebrano im możliwość czarowania. A bez magii Lyanna już nie czuła się tak pewnie, w końcu to dzięki różdżce mogła korzystać ze swojej mocy, mogącej chronić ją przed zagrożeniami. Pozostawało mieć nadzieję, że olbrzym złapie szlamę, a gdy tylko magia wróci, rycerze odpowiednio się nią zajmą. Być może podest zrosi dziś jeszcze jedna plama krwi, wszystko na oczach rozjuszonego tłumu, którego bezpieczeństwo zostało zagrożone przez szaloną Zakonniczkę Feniksa, próbującą wywrzaskiwać te swoje chore idee.
| 2 kratki w górę mapki chcę iść, tak jak mogę żeby nie stanąć na kimś, góra-lewo?
Teraz zdała sobie sprawę, że trochę jej tego brakuje, bo w nikim innym nie znalazła równie dobrego kompana do rozmów, ale także i do milczenia, bo chwile ciszy również się zdarzały i kiedyś wcale nie były niezręczne. Zawsze świetnie się uzupełniali, więc tym boleśniejsza była jego utrata. By rozgonić te myśli, musiała zacząć sobie przypominać, jak ją skrzywdził i porzucił. Drugi raz nie mógł przedostać się przez jej mur, ale przecież nie musiała go za niego wpuszczać, by uciąć sobie tę niezobowiązującą pogawędkę, niemal służbową, sztywną, pozbawioną dawnej bliskości.
- Najwyraźniej naiwnie i jakże stereotypowo wierzą w kobiecą łagodność – skwitowała, gdy jeden z mężczyzn błagał o litość zgromadzone w loży honorowej damy. Zawsze uważała szlachcianki za słabe mimozy niezdolne do niczego więcej niż ładne wyglądanie i rodzenie dzieci, ale zdawała sobie też sprawę, że raczej nie było w nich wiele zrozumienia i współczucia dla tego, co niskie, brudne i upodlone, a tym teraz byli skazańcy, sprowadzeni na samo dno pod każdym względem.
I rzeczywiście mieli zginąć jak mugole, co przemawiało do wyobraźni i było dobrym podsumowaniem życia miłośników szlamu.
- Odpowiedni koniec dla szlamolubów – pokiwała głową, słuchając płomiennej przemowy Deirdre. Wiedziała, że to ona musiała kryć się za maską, rozpoznała jej głos, tak wiele razy słyszany już na spotkaniach organizacji. Ciekawe, czy Theo zdążył już poznać wielu rycerzy? Czy dopiero czekał na ten przywilej? Musiała to jednak przyznać, Deirdre była dobrą mówczynią umiejącą odpowiednio sterować emocjami tłumu. Oby wszyscy tutaj łatwo i gładko przyjęli jej słowa i uwierzyli, że Rycerze Walpurgii robią to wszystko dla ich dobra, że chronią tych, którzy przestrzegają praw i karzą tylko tych, którzy na ukaranie zasłużą. Przelewanie czarodziejskiej krwi nie było im w końcu na rękę, bo ktoś musiał stanowić ten nowy świat, ale czasem było niezbędne. Zgniłe gałęzie trzeba odcinać, by zapewnić żywotność całego drzewa. To Harold Longbottom i jego zwolennicy musieli zostać pokazani jako ci źli, niszczący spokój, a wydarzenia w Stonehenge, które zostało zniszczone przez dwóch bezmyślnych szlamolubów, mogły być ku temu dobrym przykładem, przypominającym bolesne rany, jakie otrzymało pokojowe społeczeństwo czystej krwi.
Po przemowie Deirdre nastąpił wyczekiwany przez wszystkich moment – wszyscy skazańcy, łącznie z wprowadzonym później krnąbrnym graczem quidditcha, zostali straceni. Lyanna ani na chwilę nie odwróciła wzroku od tego widoku, patrząc jak magiczne ostrza oddzielają głowy zdrajców od tułowi. Pierwszy raz była świadkiem czegoś takiego, choć nie była to pierwsza śmierć oglądana jej oczami. Choć zachowała beznamiętny wyraz twarzy, nie mogło nie zrobić to na niej żadnego wrażenia, bo widok był szokujący, zwłaszcza chlustająca krew i głowy toczące się po podeście, a następnie opadające bezwładnie ciała.
Pierwszy, ale pewnie nie ostatni publiczny koniec zdrajców.
Nagle jednak, tak jak wszyscy w pobliżu, mogła usłyszeć czyjś wrzeszczący głos. Dopiero po chwili, gdy wsłuchała się bardziej, mogła wychwycić słowa – które wcale nie brzmiały jak pochwała tego, co wydarzyło się przed chwilą. Od razu zaczęła się rozglądać, a choć głos zdawał się dobiegać z góry, niczego nie widziała. Czyżby ktoś z buntowników zdołał tu przeniknąć? Może nawet był to ktoś z Zakonu Feniksa? Ktokolwiek to był, jak widać nie brakowało mu głupiej, brawurowej odwagi, skoro wpakował się w paszczę smoka. Niemal dosłownie, w końcu byli tu praktycznie wszyscy rycerze, byli sprzyjający im czarodzieje (choć pewnie większość z nich ucieknie gdyby cokolwiek zaczęło się dziać) a także olbrzym.
- Nic nie widzę… - rzuciła pod nosem, przyglądając się, jak Theo rzuca na siebie jakieś nieznane jej zaklęcie. W transmutacji nigdy nie była dobra, ale pamiętała z dawnych lat, że jej były znał się na tej dziedzinie, więc może sięgnął właśnie po nią. – Ci szlamolubi są doprawdy bezczelni. Ale ktokolwiek to jest, pewnie i tak nie wyjdzie stąd żywy. Przyszedł tu po własną zgubę.
Rosier najwyraźniej próbował ratować sytuację i zagłuszyć wrzaski szalonej niewidzialnej czarownicy swoją przemową, niektórzy zaczęli panikować, przepychając się, potrącając także Lyannę. Nagle też mogła zobaczyć materializującą się w powietrzu sylwetkę kobiety na miotle, która z jakiegoś nieznanego powodu nie uciekała. Zabini spojrzała na jej twarz… i rozpoznała ją, w końcu plakaty z jej podobizną wisiały w wielu miejscach Londynu.
- To ta poszukiwana szlama! – syknęła do Theo, który zapewne też widział plakaty, trudno było je przegapić. Odruchowo sięgnęła po różdżkę, zacisnęła palce lewej dłoni na znajomym drewnie z zamiarem zrobienia z niego użytku – ale drewno wydawało się martwe, pozbawione wibrującej w nim magii. Nie odpowiadało na dotyk ani na próby wykrzesania z niego mocy. Znała się dobrze na magii ochronnej, więc domyślała się, jakie zaklęcie miało taki skutek. Czyżby rzucił je ktoś z patrolów? A może sama szlama? Choć tym sposobem odbierała sobie szansę ucieczki, ale na placu czarować nie mógł teraz nikt, nawet najpotężniejsi rycerze. Wszyscy mogli co najwyżej pogrozić jej palcem i obrzucić ją obelgami, bo na pewno nie zaklęciami.
Ale nadal był tu olbrzym, zapewne zdolny w kilka kroków dobiec do zawieszonej w powietrzu miotły i siedzącej na niej szlamy. Jego siła fizyczna nie została w żaden sposób magicznie stępiona, mógł działać.
- Lepiej się odsuńmy, nim ten olbrzym nas stratuje – ostrzegła byłego, ostatecznie mimo tego, jaką krzywdę wyrządził jej w przeszłości, nie chciała go ujrzeć jako krwawego placka pod stopą olbrzyma. To zdecydowanie nie był godny koniec dla żadnego czystokrwistego czarodzieja o właściwych poglądach. Nie chciała też widzieć tam siebie, dlatego klucząc między ludźmi czym prędzej przemieściła się w stronę środka placu, tak aby zejść z drogi, którą potencjalnie mógł biec olbrzym. Przemieszczenie się było właściwie jedynym, co mogli teraz zrobić, skoro odebrano im możliwość czarowania. A bez magii Lyanna już nie czuła się tak pewnie, w końcu to dzięki różdżce mogła korzystać ze swojej mocy, mogącej chronić ją przed zagrożeniami. Pozostawało mieć nadzieję, że olbrzym złapie szlamę, a gdy tylko magia wróci, rycerze odpowiednio się nią zajmą. Być może podest zrosi dziś jeszcze jedna plama krwi, wszystko na oczach rozjuszonego tłumu, którego bezpieczeństwo zostało zagrożone przez szaloną Zakonniczkę Feniksa, próbującą wywrzaskiwać te swoje chore idee.
| 2 kratki w górę mapki chcę iść, tak jak mogę żeby nie stanąć na kimś, góra-lewo?
Magia go nie usłuchała, lecz czyjaś inna różdżka z powodzeniem oblepiła przestrzeń wokół antmagicznym zaklęciem. Claude mentalnie odetchną z ulgą. Nie chciałby sobie nawet wyobrażać jak mógł wyglądać plac po tym, jak tłum mniej lub bardziej spanikowanych czarodziei chwyciło by za różdżki. Niewątpliwie część uczyniłaby to w słusznym celu, druga część... nie zamierzał pozawalać na to, by jakiekolwiek inne destrukcyjne inkantacje zostały kierowane w tym kierunku w sposób tak lekki.
- Pani, Lady Carrow... Proszę, to miejsce nie jest już dłużej bezpieczne - zwrócił się kolejno do małżonki nestora, lady Evandry, a zaraz przeskoczył nerwowo spojrzeniem na lady Isabellę. To nie było miejsce dla nich. Musiał szybko ewakuować je z placu, a przede wszystkim odsunąć je od jego południowego zakątka wyraźnie będącego źródłem całego zamieszania. Kontrolnie spojrzał na Tristana będąc jednak pewnym, że w tym momencie właśnie tego od niego oczekiwał. Bez względu na to co śmierciożerca z pod znaku Róży planował obie kobiety musiały stąd zniknąć, a już na pewno znaleźć się w oddaleniu od niego samego jeżeli zamierzał chwycić za różdżkę. Był potężnym czarodziejem, lecz musiał mieć swobodę w korzystaniu ze swego potencjału. Przyległa do niego małżonka w tym momencie mogła mu to utrudnić. Podobnie zresztą jak szwagier - Sir Lestrange, nalegałbym by udał się lord z nami. - zasugerował nie wiedząc czy bardziej miało to się przysłużyć jemu, czy też Evandrze. Znacząco zawiesił na nim spojrzenie martwiąc się o jej wrodzoną przypadłość, jak i kruche ciało - Proszę za mną... - zachęcił zachowując mimo wszystko pozory spokoju. Zaoferował lady Evandrze z pokorą sługi prowadzenie, lecz jeżeli mimo wszystko jej brat zamierzał go w tym wyręczyć to skupił się na lady Carrow. Swoje kroki skierował w stronę północnego wyjścia.
|Poruszam się dwa oczka po skosie na lewo
- Pani, Lady Carrow... Proszę, to miejsce nie jest już dłużej bezpieczne - zwrócił się kolejno do małżonki nestora, lady Evandry, a zaraz przeskoczył nerwowo spojrzeniem na lady Isabellę. To nie było miejsce dla nich. Musiał szybko ewakuować je z placu, a przede wszystkim odsunąć je od jego południowego zakątka wyraźnie będącego źródłem całego zamieszania. Kontrolnie spojrzał na Tristana będąc jednak pewnym, że w tym momencie właśnie tego od niego oczekiwał. Bez względu na to co śmierciożerca z pod znaku Róży planował obie kobiety musiały stąd zniknąć, a już na pewno znaleźć się w oddaleniu od niego samego jeżeli zamierzał chwycić za różdżkę. Był potężnym czarodziejem, lecz musiał mieć swobodę w korzystaniu ze swego potencjału. Przyległa do niego małżonka w tym momencie mogła mu to utrudnić. Podobnie zresztą jak szwagier - Sir Lestrange, nalegałbym by udał się lord z nami. - zasugerował nie wiedząc czy bardziej miało to się przysłużyć jemu, czy też Evandrze. Znacząco zawiesił na nim spojrzenie martwiąc się o jej wrodzoną przypadłość, jak i kruche ciało - Proszę za mną... - zachęcił zachowując mimo wszystko pozory spokoju. Zaoferował lady Evandrze z pokorą sługi prowadzenie, lecz jeżeli mimo wszystko jej brat zamierzał go w tym wyręczyć to skupił się na lady Carrow. Swoje kroki skierował w stronę północnego wyjścia.
|Poruszam się dwa oczka po skosie na lewo
Wiedziała, że kiedyś to osiągnie; że będzie stała naprzeciwko tłumu, pewna siebie, silna, budząca respekt i lęk, nie musząca krzyczeć czy w inny, żałosny sposób zwracać na siebie uwagi - a oni będą słuchać, skupieni, nieodrywający wzroku od czarownicy, jaką się stała. Marzyła o tym od dziecka, o władzy i posłuchu, lecz także o tym, by móc działać w imię rozwoju magicznego świata, przykładając rękę do wielkich zmian, niszczących dotychczasowe nieefektywne konwenanse czy wręcz granice poznania. I choć osiągnęła już wiele na magicznym polu, to publiczne wystąpienie, pierwsze tak poważne, prawie polityczne, było dla Deirdre ostatecznym dowodem celu, jaki osiągnęła. Dawno nie czuła już takiej autentycznej dumy, zdającej się wypełniać ją aż do opuszków palców - nawet splunięcie Rodericka nie przekłuło bańki zadowolenia, prawie nie zauważyła prostackiego zachowania, skupiona na dreszczu przyjemności, mknącym wzdłuż kręgosłupa, gdy świst gilotyn zakończył się miękkim pacnięciem i chluśnięciem krwi. Głowy skazańców potoczyły się tuż obok niej, uśmiechnęła się promiennie do tego makabrycznego obrazka, lecz nikt ze zgromadzonych nie mógł tego zauważyć. Lustrzana maska śmierciożerczyni odbijała tylko falujący, podekscytowany tłum, aplauzami żegnający marne życia zdrajców i morderców. Rozkoszowała się echem braw a także świeżą wonią krwi. Powoli obróciła się nieco w bok, patrząc na leżące obok głowy oraz zdekapitowane ciała. Głowa Rodericka znajdowała się najbliżej, martwe, szkliste oczy wpatrywały się w niebo - i Dei ledwie powstrzymała się od uniesienia nogi, by wbić długą szpilkę w gałkę oczną aż z oczodołu wypłynęłoby białko, krew i wydobyte obcasem mózgowie. Kolano zadrżało, lecz zanim poddałaby się instynktowi rozbudzanemu przez metaliczny zapach krwi zdrajców, sytuacja na placu nieco się zmieniła. Krzyk, groźna inkantacja, szelest powietrza, tupot nóg: Mericourt wyprostowała się i poderwała spojrzenie, rozglądając się po placu. Uniesione różdżki, dalekie echo wypowiadanych zaklęć, poruszenie wśród ludzi: naprawdę początkowo nie wierzyła w to, co widziała, w pierwszej chwili prawie zirytowana, że jakiś idiota, zapewne nowy sojusznik Rycerzy, postanowił udać terrorystę, by wzmocnić działanie propagandowe egzekucji - oczywiście nie konsultując tej farsy z śmierciożercami. Po kolejnych sekundach to podejrzenie rozwiało się, widocznie naprawdę ktoś z terrorystów postanowił dać społeczeństwu koronny dowód na to, że zagrażają zwykłym ludziom. Cóż, mogła się jedynie ucieszyć, lecz nie lubiła niespodzianek. Dalej stała spokojnie na podeście, z suknią ubrudzoną krwią i śliną skazańca, spoglądając najpierw na zaaferowane straże, olbrzyma i śmierciożerców, potem zaś na przemawiającego z loży arystokratów Tristana. Zapewne nie mógł z tej odległości - i spod cienia oczodołów maski - dostrzec spojrzenia, najpierw nieco zaniepokojonego. Od razu do jej umysłu wpadło tornado myśli; czy powiedziała coś nie tak, czy zrobiła coś źle i nestor od razu zapragnął poprawić niedopatrzenia? Pewny, niski głos Tristana, a raczej wypowiedziane przez niego słowa nie przeczyły jednak niczemu, co wygłosiła, wręcz dopieszczając przemowę. Mówili razem, jednym głosem; wsparcie ze strony arystokraty, nestora potężnego rodu, było dla polityki Czarnego Pana i Cronusa Malfoya niezwykle ważne, ale Deirdre odbierała je też na innym poziomie. Intymniejszym, zarezerowanym tylko dla ich dwojga; nie dała się jednak porwać uczuciom, skupiona na tym, by uspokoić rozkołysany tłum.
- Nie macie się czego obawiać, porządku pilnują strażnicy oraz wierni słudzy Lorda Voldemorta. Ta terrorystka zostanie pochwycona i nikomu już nie zagrozi - podniosła głos, tak, by dotarł on jak najdalej; modulowała go też odpowiednio, by brzmiał spokojnie, bezpiecznie. Nie chciała, by ktokolwiek został ranny podczas wiecu, a panika oraz wzajemne tratowanie się również niosły ze sobą ryzyko, choć i taki koniec egzekucji mogli propagandowo odpowiednio rozegrać. Wszystko dzięki tej głupiej szlamie, która w pozbawionym logiki szale postanowiła zaatakować najlepiej strzeżone miejsce Londynu. - Oto byliśmy świadkiem kolejnej haniebnej próby zamachu; to następny budzący oburzenie dowód na to, że ci plugawi terroryści ciągle ukrywają się wśród nas, atakują niewinnych, wprowadzają zamęt, plują na ustawione prawo - podjęła z lodowatym spokojem, a w jej głosie nie było nawet krztyny paniki, tylko pogarda podkreślona dodatkową emocją: troskliwym smutkiem. Modulowała tembr wypowiedzi tak, by dotrzeć do zaskoczonych i przerażonych obywateli, także tych kierujących się w stronę wyjścia. Kontrolnie zerknęła w bok, na pozostałych zamaskowanych śmierciożerców oraz na strażników, pewna, że ci zajmą się zatrzymaną w locie wariatką. Sama gotowa byłaby pozbawić ją głowy jednym celnym zaklęciem, stała jednakże ciągle na scenie, doskonale widoczna i słyszana - ze świadomością, że nagła ucieczka z podestu czy jakiekolwiek gwałtowne ruchy mogą tylko wzmóc atak paniki w tłumie, ewentualnie: zmniejszyć propagandowy charakter tego spektaklu. Który jasnowłosa zbrodniarka, wisząca na miotle, tylko polepszyła. - Ilu z nas mogłoby zostać rannych, gdyby ta Bombarda okazała się udana? Kto straciłby życie przez to potężne zaklęcie? Ta czarownica...ta przestępczyni, bo na miano czarownicy nie zasługuje, chciała waszego bólu i krzywdy - splunęła na żałobę po zamordowanych z zimną krwią bohaterach, magach, ojcach i mężach - tu głos Deirdre nieco zadrżał z perfekcyjnie odegranego poruszenia, mieszaniny gniewu i żalu, który chciała przelać na tłum. Przeniosła spojrzenie na płaczące, wystraszone wdowy, po czym skłoniła się w ich kierunku. - Pamiętajcie o tym i bądźcie bezwzględni wobec poszukiwanych przestępców - zakończyła poważnym tonem, robiąc krok w tył, czujna, ciągle zwrócona przodem do tłumu, nie uciekała z podestu, ale przesuwała się w bardziej strategiczne miejsce, kątem oka ciągle zerkając na olbrzyma, śmierciożerców i wiszącą nad tłumem kobietę.
| poruszam się kratka w dolne lewo, rzut na retorykę (?)
- Nie macie się czego obawiać, porządku pilnują strażnicy oraz wierni słudzy Lorda Voldemorta. Ta terrorystka zostanie pochwycona i nikomu już nie zagrozi - podniosła głos, tak, by dotarł on jak najdalej; modulowała go też odpowiednio, by brzmiał spokojnie, bezpiecznie. Nie chciała, by ktokolwiek został ranny podczas wiecu, a panika oraz wzajemne tratowanie się również niosły ze sobą ryzyko, choć i taki koniec egzekucji mogli propagandowo odpowiednio rozegrać. Wszystko dzięki tej głupiej szlamie, która w pozbawionym logiki szale postanowiła zaatakować najlepiej strzeżone miejsce Londynu. - Oto byliśmy świadkiem kolejnej haniebnej próby zamachu; to następny budzący oburzenie dowód na to, że ci plugawi terroryści ciągle ukrywają się wśród nas, atakują niewinnych, wprowadzają zamęt, plują na ustawione prawo - podjęła z lodowatym spokojem, a w jej głosie nie było nawet krztyny paniki, tylko pogarda podkreślona dodatkową emocją: troskliwym smutkiem. Modulowała tembr wypowiedzi tak, by dotrzeć do zaskoczonych i przerażonych obywateli, także tych kierujących się w stronę wyjścia. Kontrolnie zerknęła w bok, na pozostałych zamaskowanych śmierciożerców oraz na strażników, pewna, że ci zajmą się zatrzymaną w locie wariatką. Sama gotowa byłaby pozbawić ją głowy jednym celnym zaklęciem, stała jednakże ciągle na scenie, doskonale widoczna i słyszana - ze świadomością, że nagła ucieczka z podestu czy jakiekolwiek gwałtowne ruchy mogą tylko wzmóc atak paniki w tłumie, ewentualnie: zmniejszyć propagandowy charakter tego spektaklu. Który jasnowłosa zbrodniarka, wisząca na miotle, tylko polepszyła. - Ilu z nas mogłoby zostać rannych, gdyby ta Bombarda okazała się udana? Kto straciłby życie przez to potężne zaklęcie? Ta czarownica...ta przestępczyni, bo na miano czarownicy nie zasługuje, chciała waszego bólu i krzywdy - splunęła na żałobę po zamordowanych z zimną krwią bohaterach, magach, ojcach i mężach - tu głos Deirdre nieco zadrżał z perfekcyjnie odegranego poruszenia, mieszaniny gniewu i żalu, który chciała przelać na tłum. Przeniosła spojrzenie na płaczące, wystraszone wdowy, po czym skłoniła się w ich kierunku. - Pamiętajcie o tym i bądźcie bezwzględni wobec poszukiwanych przestępców - zakończyła poważnym tonem, robiąc krok w tył, czujna, ciągle zwrócona przodem do tłumu, nie uciekała z podestu, ale przesuwała się w bardziej strategiczne miejsce, kątem oka ciągle zerkając na olbrzyma, śmierciożerców i wiszącą nad tłumem kobietę.
| poruszam się kratka w dolne lewo, rzut na retorykę (?)
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Nie odwracaj wzroku - nakazała sama sobie, nieświadoma, że Tristan szeptał te same słowa do Evandry. Wyczuła, że jej reakcja na słowa o wyłapaniu wszystkich zdrajców była odpowiednia. Poczuła nawet mimowolną dumę, że zdołała okiełznać własne emocje, że jej fasada okazała się skuteczna. Nie mogła jej teraz skruszyć.
Nigdy nie widziała nikogo, kto umierał, ale zmusiła się do szerokiego otworzenia oczu. Gilotyna była szybka, wręcz błyskawiczna. Ku swemu zaskoczeniu, Belle nie zdążyła nawet odruchowo zacisnąć powiek, gdy ostrze opadło. Zamrugała nerwowo dopiero później, gdy pod szyjami skazańców zaczęły rozlewać się plamy krwi, gdy dotarło do niej, że ich głowy są już oderwane od ciał. Na moment zabrakło jej oddechu, a co gorsza zaczęło się jej zbierać na nudności. Nerwowo wzięła głębszy oddech i przełknęła ślinę, usiłując powstrzymać grozę i obrzydzenie. Nie mogła sobie pozwolić na słabość, nie tutaj. Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuła podświadomy żal do swojego słabego, chorowitego ciała, do delikatnych płuc. Gdyby była zdrowa, mogłaby być silniejsza. Nie byłaby na łasce Klątwy Ondyny, byłaby odpowiednią partnerką do Percivala albo ojciec znalazłby jej ważniejszego i bardziej przewidywalnego męża. Nie musiałaby obawiać się o swoje zdrowie i bezpieczeństwo - bowiem pojawienie się kobiety na miotle zachwiało nawet poczuciem stabilności Isabelle tutaj, na tym podeście. Tristan zaczął przemawiać i chciała wierzyć w jego słowa, ale mimo woli nerwowo zerknęła na Francisa. W jego oczach dostrzegła zaś zmartwienie, w dodatku nazwał ją publicznie po imieniu. Gdyby była naiwniejsza, uznałaby to nawet za czuły gest, ale zauważyła przecież, że starał się ochronić zaklęciem Evandrę, a nie ją. Była tylko doczepką do rodziny Lestrange'ów i Rosierów, a jej ojciec znajdował się na tyle daleko, że nie mogła już do niego dobiec. Na placu zaczął wybuchać chaos, a ona poczuła strach - strach, że gdyby doszło do czegoś naprawdę niebezpiecznego, to wszyscy o niej zapomną, ratując swoich bliskich lub siebie. Chciała wierzyć w słowa kobiety na podium, której głos wydawał się dziwnie znajomy; chciała wierzyć w przemowę Tristana - ale wiedziała przecież, że Percival był bardzo zdolnym czarodziejem i dołączył do wywrotowców. Co, jeśli po ich stronie są jeszcze zdolniejsi? Co, jeśli jest ich tu więcej, jeśli ukryli się w tłumie? Czy Francis użył jej imienia, bo nie był zatroskany, a zmartwiony? Czy powinna się czymś martwić?
Serce zaczęło jej bić mocno i nerwowo, ale na szczęście uspokoiła się nieco dzięki konkretnym słowom pana Claude'a. Posłała blady uśmiech lokajowi Rosierów i posłusznie skinęła głową.
-Mamy stąd... zejść? - bąknęła, nerwowo zerkając na plac. Wyżej czuła się bezpieczniejsza niż w tłumie, ale może nie powinni tkwić na swoich miejscach? Zaczęło się robić ciasno, więc Isabelle podciągnęła ostrożnie suknię i spróbowała zejść z podestu dla arystokracji, robiąc zarazem miejsce dla Evandry i licząc na pomoc Francisa lub innego gentlemana. Złapała przy tym kontakt wzrokowy z lady Rosier, podświadomie zastanawiając się, czy i w jej oczach ujrzy niepokój - czy też uspokajającą wiarę w bezpieczeństwo wszystkich zebranych.
dwie kratki po skosie na lewo (równolegle do Claude'a) - (chyba) schodzę z podestu, licząc że gentlemani mi pomogą!
Nigdy nie widziała nikogo, kto umierał, ale zmusiła się do szerokiego otworzenia oczu. Gilotyna była szybka, wręcz błyskawiczna. Ku swemu zaskoczeniu, Belle nie zdążyła nawet odruchowo zacisnąć powiek, gdy ostrze opadło. Zamrugała nerwowo dopiero później, gdy pod szyjami skazańców zaczęły rozlewać się plamy krwi, gdy dotarło do niej, że ich głowy są już oderwane od ciał. Na moment zabrakło jej oddechu, a co gorsza zaczęło się jej zbierać na nudności. Nerwowo wzięła głębszy oddech i przełknęła ślinę, usiłując powstrzymać grozę i obrzydzenie. Nie mogła sobie pozwolić na słabość, nie tutaj. Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuła podświadomy żal do swojego słabego, chorowitego ciała, do delikatnych płuc. Gdyby była zdrowa, mogłaby być silniejsza. Nie byłaby na łasce Klątwy Ondyny, byłaby odpowiednią partnerką do Percivala albo ojciec znalazłby jej ważniejszego i bardziej przewidywalnego męża. Nie musiałaby obawiać się o swoje zdrowie i bezpieczeństwo - bowiem pojawienie się kobiety na miotle zachwiało nawet poczuciem stabilności Isabelle tutaj, na tym podeście. Tristan zaczął przemawiać i chciała wierzyć w jego słowa, ale mimo woli nerwowo zerknęła na Francisa. W jego oczach dostrzegła zaś zmartwienie, w dodatku nazwał ją publicznie po imieniu. Gdyby była naiwniejsza, uznałaby to nawet za czuły gest, ale zauważyła przecież, że starał się ochronić zaklęciem Evandrę, a nie ją. Była tylko doczepką do rodziny Lestrange'ów i Rosierów, a jej ojciec znajdował się na tyle daleko, że nie mogła już do niego dobiec. Na placu zaczął wybuchać chaos, a ona poczuła strach - strach, że gdyby doszło do czegoś naprawdę niebezpiecznego, to wszyscy o niej zapomną, ratując swoich bliskich lub siebie. Chciała wierzyć w słowa kobiety na podium, której głos wydawał się dziwnie znajomy; chciała wierzyć w przemowę Tristana - ale wiedziała przecież, że Percival był bardzo zdolnym czarodziejem i dołączył do wywrotowców. Co, jeśli po ich stronie są jeszcze zdolniejsi? Co, jeśli jest ich tu więcej, jeśli ukryli się w tłumie? Czy Francis użył jej imienia, bo nie był zatroskany, a zmartwiony? Czy powinna się czymś martwić?
Serce zaczęło jej bić mocno i nerwowo, ale na szczęście uspokoiła się nieco dzięki konkretnym słowom pana Claude'a. Posłała blady uśmiech lokajowi Rosierów i posłusznie skinęła głową.
-Mamy stąd... zejść? - bąknęła, nerwowo zerkając na plac. Wyżej czuła się bezpieczniejsza niż w tłumie, ale może nie powinni tkwić na swoich miejscach? Zaczęło się robić ciasno, więc Isabelle podciągnęła ostrożnie suknię i spróbowała zejść z podestu dla arystokracji, robiąc zarazem miejsce dla Evandry i licząc na pomoc Francisa lub innego gentlemana. Złapała przy tym kontakt wzrokowy z lady Rosier, podświadomie zastanawiając się, czy i w jej oczach ujrzy niepokój - czy też uspokajającą wiarę w bezpieczeństwo wszystkich zebranych.
dwie kratki po skosie na lewo (równolegle do Claude'a) - (chyba) schodzę z podestu, licząc że gentlemani mi pomogą!
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Justine Tonks. Źle to wróżyło, na placu mogło zjawić się więcej Zakonników - nie byłaby przecież tak głupia, żeby pojawiać się tutaj - przy tak przytłaczającej przewadze - całkiem sama. Czuł bardzo dobrze zaklęcie, które odebrało mu magię, wiedział o jego obecności, przy takiej przewadze Tonks zdawała się nie mieć żadnej możliwości obrony. Przeciągnął wzrokiem dalej - w kierunku olbrzyma górującego nad tłumem, to znów na tłum, który z pewnością również rozpoznał jej twarz - świecącą z plakatów opisujących sumę należną za jej złapanie. Który z tych dzielnych policjantów wzgardziłby sumą pięciu tysięcy galeonów? Mogłaby ustawić każdego z nich do końca życia, całkiem zmienić status życia. Nie spoczął, jego dłonie zacisnęły się na barierce loży honorowej, skinąwszy głową na oklaski i starając się przy tym nie przedkładać nadmiernej uwagi w kierunku zbiegowiska. Nie zdołał opanować paniki - więc nie zamierzał jej też podsycać. Z zamyślenia wytrącił go dopiero głos Claude'a, którego uchwycił spojrzenie, skinąwszy mu głową. Cunnigham zareagował błyskawicznie - niczego innego od niego nie oczekiwał. Sytuacja mogła się zaostrzyć w każdej chwili, a Evandra była łatwym celem - jeśli Tonks zamierzała rzucać w tłum bombardy, nie zawaha się ni chwili, by sięgnąć po słabsze życie.
- Idźcie - zwrócił się do Evandry i Isabelli, na krótko napotykając wzrokiem również Francisa; nic tu po nim, nie oczekiwał po nim, że rzuci się za Tonks z różdżką. Nie było zresztą takiej potrzeby, otoczona kordonem policji, straży, kilkunastu rycerzy, których twarze wychwytywał w tłumie i bliskością kilku śmierciożerców, zdawała się być na przegranej pozycji. Wolał jednak zostać - doglądać sytuacji, jej rozwoju, by móc zareagować, gdyby jej przebieg nie przeszedł tak gładko, jak powinien. - Claude was wyprowadzi - dodał krótko, ufając lokajowi i wierząc, że Evandra wróci dzięki temu cała i zdrowa, informując tym samym o własnej decyzji, zamierzał zostać tu jeszcze przez chwilę. Odnalazł wzrokiem tęczówki żony, wdzięczny, że tu przyszła - i wdzięczny, że zaprezentowała się - jak zawsze - doskonale, nie popełniając ni jednego błędu. Oficjalna część dobiegła jednak końca, ich dalsza obecność była tutaj zbędna. A oni wciąż - nie mogli pozwolić sobie na błąd, którym byłoby zarówno pozostawienie Evandry na niebezpieczeństwie, jak i pozwolenie, by Tonks - jakimś cudem - wymknęła się z sytuacji, która w tym momencie wydawała się patowa.
Słyszał wciąż ciągnący się nad tłumem głos Deirdre, korzystającą z okazji, by przekierować gniew we właściwą stronę. I tak nie wyglądało to dobrze, spędy nowej władzy nie powinny nieść niebezpieczeństwa dla postronnych. Ale jeśli miały je nieść - ludzie musieli wiedzieć, kto był prowodyrem.
- Idźcie - zwrócił się do Evandry i Isabelli, na krótko napotykając wzrokiem również Francisa; nic tu po nim, nie oczekiwał po nim, że rzuci się za Tonks z różdżką. Nie było zresztą takiej potrzeby, otoczona kordonem policji, straży, kilkunastu rycerzy, których twarze wychwytywał w tłumie i bliskością kilku śmierciożerców, zdawała się być na przegranej pozycji. Wolał jednak zostać - doglądać sytuacji, jej rozwoju, by móc zareagować, gdyby jej przebieg nie przeszedł tak gładko, jak powinien. - Claude was wyprowadzi - dodał krótko, ufając lokajowi i wierząc, że Evandra wróci dzięki temu cała i zdrowa, informując tym samym o własnej decyzji, zamierzał zostać tu jeszcze przez chwilę. Odnalazł wzrokiem tęczówki żony, wdzięczny, że tu przyszła - i wdzięczny, że zaprezentowała się - jak zawsze - doskonale, nie popełniając ni jednego błędu. Oficjalna część dobiegła jednak końca, ich dalsza obecność była tutaj zbędna. A oni wciąż - nie mogli pozwolić sobie na błąd, którym byłoby zarówno pozostawienie Evandry na niebezpieczeństwie, jak i pozwolenie, by Tonks - jakimś cudem - wymknęła się z sytuacji, która w tym momencie wydawała się patowa.
Słyszał wciąż ciągnący się nad tłumem głos Deirdre, korzystającą z okazji, by przekierować gniew we właściwą stronę. I tak nie wyglądało to dobrze, spędy nowej władzy nie powinny nieść niebezpieczeństwa dla postronnych. Ale jeśli miały je nieść - ludzie musieli wiedzieć, kto był prowodyrem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Connaught Square
Szybka odpowiedź