Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Gabinet
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet
Wnętrze gabinetu jest jasne i zdecydowanie przywodzi na myśl szpital, choć taki odrobinę bardziej przytulny. Na jednej ze ścian znajduje się szeroki, metalowy zlew, a kilka półek zastawionych jest najczęściej używanymi eliksirami i paroma interesującymi mugolskimi przyrządami medycznymi. Gdzie nie gdzie powieszonych jest parę większych rycin anatomicznych. Jako szafki służą tu stare i odrestaurowane meble, a dwie kozetki oddzielone od siebie ciemnozielonym parawanem zdecydowanie wiodą tu swoje drugie, jak nie trzecie życie. Całość jest jednak zadbana, a choć skromna to właściciele dokładają starań, aby wnętrze pomimo dominującej w nim bieli pozostało tak przyjazne, jak tylko mogłoby być.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Roześmiała się z jego odpowiedzi. Czarny, posępny humor pasował do sytuacji i miejsca, w którym się znaleźli. Do bandaży, które zakrywały rany, do zaklęć i eliksirów znieczulających, do wizji rychłej śmierci, której szczęśliwym trafem udało mu się uniknąć. Nie było w tym nic prawdziwie zabawnego, a jednocześnie trudno było w ocaleniu doszukiwać się tragedii. Mówiło się na to "szczęście w nieszczęściu". Właśnie to miał. Potworne szczęście. Dostał kolejną szansę i nie zamierzała mu pozwolić jej zmarnować. Nie zamierzała pozwolić mu zapomnieć o tym, jaką wartość miała i jak wiele mógł dzięki niej zyskać. Uśmiech zadrżał jej na wargach w mieszaninie strachu i powstrzymywanej salwie płaczu. Widziała w jego oczach, że bardzo starał się trzymać, ale ledwie sekundy dzieliły go do tego, by pęknąć. Sięgnęła dłonią do jego ręki, przykryła ją delikatnie, nie chcąc sprawić mu żadnego bólu. Jestem tu, kochanie, jestem. Pokręciła głową, uciszając go subtelnie.
— Mam — odparła cicho, bezwiednie. Palce musnęły skórę jego twarzy z czułością i troską. Walczyła ze sobą, ale tu i teraz, przy nim miała znacznie więcej siły niż w domu, gdy była sama, czekając na jakiekolwiek informacje lub jego powrót do domu. Patrząc na niego, gdy był w tak opłakanym stanie czuła siłę i motywację do walki, jakby obdarzono ją nią za nich dwoje. Usta wygięły się lekko, a czekoladowe spojrzenie utknęło w jego oku. Milczała, gotowa by go wysłuchać, zamiast zalewać własnymi doświadczeniami i tym, w co wierzyła. Czekała na niego, na to, co chciał jej powiedzieć, czym mógł się z nią podzielić. W końcu poprawiła się na jego leżance, podciągnęła nieco kolana do brzucha, usadawiając się wygodnie. — Możesz mi wszystko opowiedzieć — zapewniła go, wiedząc, że nawet jeśli tego chciał i tego potrzebował miał opory — by jej nie zmartwić, by nie niepokoić. — Wciąż jestem twoja przyjaciółką, Billy. Pamiętaj. — Nie tylko żoną. Nie tylko kobietą, którą chciał chronić, o którą pragnął dbać. Wciąż była tamtą dziewczyną, do której przychodził ponarzeka∂ na sędziów ostatniego meczu, czy pomilczeć po tym jak mama umarła. Wciąż była gotowa być z nim i przy nim i wesprzeć go w tym miejscu, w którym się znalazł.
— Zostanę tu dziś z tobą. Ale nie zdziwiłabym się, gdy po powrocie do domu zastaniemy Tłuczka w łóżku. Potrzeba mu twojej ręki — dodała z lekkim uśmiechem, przyglądając mu się z góry. W bandażach wyglądał paskudnie, ale wiedziała, że był silny i dzielny i każdą kontuzję i każdą walkę przetrwał i przetrwa. To, co martwiło ją najbardziej to jego spojrzenie i to, co w nim widziała. Za znajomymi tęczówkami czaiła się pustka. Głęboka, przepastna i złowieszcza pustka, która przyprawiała ją o ciarki. Zacisnęła palce na jego dłoni delikatnie, opuszkami gładząc jego szorstką skórę. — Cóż za oklepany frazes — mruknęła bez przekonania, obracając lekko głowę. Przygryzła wargę, zerkając na otaczające ich szare, ponure ściany. Brakowało tu światła, które mieli w sypialni. Ciepłych, przyjemnych promieni, które wpadały przez okno prosto na ich łóżko. — Powiedz mi jak się czujesz naprawdę. Wiesz, że nie takie rzeczy chcę usłyszeć. — Nie musiał jej karmić złudzeniami, udawać, że jest w porządku, a przynajmniej lepiej, bo raczyła się zjawić. Wiedziała, że zostanie tu tak długo jak tylko będzie trzeba. Liddy zajmie się Amelką, była w dobrych rękach. — Powiedz mi, co czujesz— po to tu była. Po to, by go wysłuchać, by być przy nim. Zamiast patrzeć mu w oczy, zsunęła ze stóp trzewiki i ułożyła się na skraju leżanki, tuż przy nim. Nie potrzebowała dużo miejsca; biodra wychodziły jej za cienki materac, ale bez trudu utrzymywała równowagę. Przynajmniej na razie. Objęła go delikatnie, a czoło przytknęła do jego skroni. — Mam. Mam i koszulę i spodnie. I piżamę. I szczoteczkę, szczotkę, krem do golenia, twoją wodę kolońską. Kapcie też wzięłam — wymieniała prosto do jego ucha, powoli przesuwając dłoń po cienkiej pościeli tam, gdzie sądziła, że był jego brzuch. Kołdra była cienka, materiał nieprzyjemny, wybielony, ale nie mógł być inny. Biorąc pod uwagę stan pacjentów musiał być ostro traktowany —krew, posoka i wszystkie inne rzeczy musiały być dobrze sprane. W domu czeka na ciebie świeża pościel pachnąca cynamonem, pomyślała. Pokój się wietrzył gotowy na to by go przyjąć. Mogła się zająć nim w domu. Zaopiekować. Nim to się jednak stanie musiała mieć pewność, że nie będzie potrzebna pomoc medyczna. Nie znała się na niej. Może powinna. Czy gdyby trafiła opatrzeć jego rany i zmienić opatrunki mógłby dochodzić do siebie już tam? W Irlandii?
— Nie — wyznała w końcu, po chwili zamyślenia. — Już nie. Wyjaśniłam jej, że jesteś cały i niedługo wrócisz. Powiedziałam, że uzdrowicielka musi tylko się upewnić, że będziesz mógł szybko biegać z nią po łące — zapewniła go, zaczynajac powoli rysować na kołdrze wzorki. Nie chciała by si tym niepokoił, zadręczał, ale nie mogła całkiem okłamać Amelki. Była już dużą i rozumną dziewczynką. — Zrobię — przyrzekła, spoglądając na rysunek jego córeczki. — Ale to będzie wiązać się z dużą ilością testów, a do tego musi szybko wrócić do formy— mruknęła, biorąc głęboki wdech. Poradzimy sobie, pomogę ci, a ty dasz sobie radę. Była tego pewna, ale jednocześnie nie potrafiła przyznać tego głośno. Nie teraz, ni w tej chwili. Uniosła się na przedramieniu, by na niego spojrzeć, kiedy wspomniał o Tedzie.
— Co? Twój brat? — spytała głucho z niedowierzaniem. Patrzyła na Williama z niezrozumieniem po raz pierwszy ogarniającym ją odkąd tu przyszła. — Tak po prostu? Prowadzi gabinet? — Nie dał znaku życia przy tyle lat, nie utrzymywał kontaktu z rodzeństwem, które nie było pewne o jego losie. Martwił się. Wiedziała, że za nim tęsknił. Był starszym bratem, który nigdy nie przestanie oglądać się za siebie, by zyskać pewność, że jego rodzeństwo znajdzie spokój i bezpieczeństwo. A ten tak po prostu żył nieopodal, jak gdyby nigdy nic? — Bywałam w Borrowash.... Nie wiedziałam... — Odwiedziła to miasteczko nawet z Justine. — Zakonowi — powtórzyła, marszcząc brwi. — A wam? Tobie? Powiedział ci coś? Przeprosił? Wyjaśnił dlaczego milczał przez ten czas? — pytała, powoli podnosząc się znów do pozycji siedzącej. Czuła wściekłość, która szczególnie teraz wydawała się gorąca, niszcząca. Billy leżał tu, w lecznicy. Ranny, cierpiący i mówił o bracie z takim... zrozumieniem. Jakby nigdy nic się nie stało. Znalazł się, to wszystko. Dla niej to było za mało. Wiedziała, jak bardzo mu go brakowało. Jak trudno było mu się z tym uporać. — Wie, że tu jesteś?— spytała, ogniskując na nim spojrzenie.
— Mam — odparła cicho, bezwiednie. Palce musnęły skórę jego twarzy z czułością i troską. Walczyła ze sobą, ale tu i teraz, przy nim miała znacznie więcej siły niż w domu, gdy była sama, czekając na jakiekolwiek informacje lub jego powrót do domu. Patrząc na niego, gdy był w tak opłakanym stanie czuła siłę i motywację do walki, jakby obdarzono ją nią za nich dwoje. Usta wygięły się lekko, a czekoladowe spojrzenie utknęło w jego oku. Milczała, gotowa by go wysłuchać, zamiast zalewać własnymi doświadczeniami i tym, w co wierzyła. Czekała na niego, na to, co chciał jej powiedzieć, czym mógł się z nią podzielić. W końcu poprawiła się na jego leżance, podciągnęła nieco kolana do brzucha, usadawiając się wygodnie. — Możesz mi wszystko opowiedzieć — zapewniła go, wiedząc, że nawet jeśli tego chciał i tego potrzebował miał opory — by jej nie zmartwić, by nie niepokoić. — Wciąż jestem twoja przyjaciółką, Billy. Pamiętaj. — Nie tylko żoną. Nie tylko kobietą, którą chciał chronić, o którą pragnął dbać. Wciąż była tamtą dziewczyną, do której przychodził ponarzeka∂ na sędziów ostatniego meczu, czy pomilczeć po tym jak mama umarła. Wciąż była gotowa być z nim i przy nim i wesprzeć go w tym miejscu, w którym się znalazł.
— Zostanę tu dziś z tobą. Ale nie zdziwiłabym się, gdy po powrocie do domu zastaniemy Tłuczka w łóżku. Potrzeba mu twojej ręki — dodała z lekkim uśmiechem, przyglądając mu się z góry. W bandażach wyglądał paskudnie, ale wiedziała, że był silny i dzielny i każdą kontuzję i każdą walkę przetrwał i przetrwa. To, co martwiło ją najbardziej to jego spojrzenie i to, co w nim widziała. Za znajomymi tęczówkami czaiła się pustka. Głęboka, przepastna i złowieszcza pustka, która przyprawiała ją o ciarki. Zacisnęła palce na jego dłoni delikatnie, opuszkami gładząc jego szorstką skórę. — Cóż za oklepany frazes — mruknęła bez przekonania, obracając lekko głowę. Przygryzła wargę, zerkając na otaczające ich szare, ponure ściany. Brakowało tu światła, które mieli w sypialni. Ciepłych, przyjemnych promieni, które wpadały przez okno prosto na ich łóżko. — Powiedz mi jak się czujesz naprawdę. Wiesz, że nie takie rzeczy chcę usłyszeć. — Nie musiał jej karmić złudzeniami, udawać, że jest w porządku, a przynajmniej lepiej, bo raczyła się zjawić. Wiedziała, że zostanie tu tak długo jak tylko będzie trzeba. Liddy zajmie się Amelką, była w dobrych rękach. — Powiedz mi, co czujesz— po to tu była. Po to, by go wysłuchać, by być przy nim. Zamiast patrzeć mu w oczy, zsunęła ze stóp trzewiki i ułożyła się na skraju leżanki, tuż przy nim. Nie potrzebowała dużo miejsca; biodra wychodziły jej za cienki materac, ale bez trudu utrzymywała równowagę. Przynajmniej na razie. Objęła go delikatnie, a czoło przytknęła do jego skroni. — Mam. Mam i koszulę i spodnie. I piżamę. I szczoteczkę, szczotkę, krem do golenia, twoją wodę kolońską. Kapcie też wzięłam — wymieniała prosto do jego ucha, powoli przesuwając dłoń po cienkiej pościeli tam, gdzie sądziła, że był jego brzuch. Kołdra była cienka, materiał nieprzyjemny, wybielony, ale nie mógł być inny. Biorąc pod uwagę stan pacjentów musiał być ostro traktowany —krew, posoka i wszystkie inne rzeczy musiały być dobrze sprane. W domu czeka na ciebie świeża pościel pachnąca cynamonem, pomyślała. Pokój się wietrzył gotowy na to by go przyjąć. Mogła się zająć nim w domu. Zaopiekować. Nim to się jednak stanie musiała mieć pewność, że nie będzie potrzebna pomoc medyczna. Nie znała się na niej. Może powinna. Czy gdyby trafiła opatrzeć jego rany i zmienić opatrunki mógłby dochodzić do siebie już tam? W Irlandii?
— Nie — wyznała w końcu, po chwili zamyślenia. — Już nie. Wyjaśniłam jej, że jesteś cały i niedługo wrócisz. Powiedziałam, że uzdrowicielka musi tylko się upewnić, że będziesz mógł szybko biegać z nią po łące — zapewniła go, zaczynajac powoli rysować na kołdrze wzorki. Nie chciała by si tym niepokoił, zadręczał, ale nie mogła całkiem okłamać Amelki. Była już dużą i rozumną dziewczynką. — Zrobię — przyrzekła, spoglądając na rysunek jego córeczki. — Ale to będzie wiązać się z dużą ilością testów, a do tego musi szybko wrócić do formy— mruknęła, biorąc głęboki wdech. Poradzimy sobie, pomogę ci, a ty dasz sobie radę. Była tego pewna, ale jednocześnie nie potrafiła przyznać tego głośno. Nie teraz, ni w tej chwili. Uniosła się na przedramieniu, by na niego spojrzeć, kiedy wspomniał o Tedzie.
— Co? Twój brat? — spytała głucho z niedowierzaniem. Patrzyła na Williama z niezrozumieniem po raz pierwszy ogarniającym ją odkąd tu przyszła. — Tak po prostu? Prowadzi gabinet? — Nie dał znaku życia przy tyle lat, nie utrzymywał kontaktu z rodzeństwem, które nie było pewne o jego losie. Martwił się. Wiedziała, że za nim tęsknił. Był starszym bratem, który nigdy nie przestanie oglądać się za siebie, by zyskać pewność, że jego rodzeństwo znajdzie spokój i bezpieczeństwo. A ten tak po prostu żył nieopodal, jak gdyby nigdy nic? — Bywałam w Borrowash.... Nie wiedziałam... — Odwiedziła to miasteczko nawet z Justine. — Zakonowi — powtórzyła, marszcząc brwi. — A wam? Tobie? Powiedział ci coś? Przeprosił? Wyjaśnił dlaczego milczał przez ten czas? — pytała, powoli podnosząc się znów do pozycji siedzącej. Czuła wściekłość, która szczególnie teraz wydawała się gorąca, niszcząca. Billy leżał tu, w lecznicy. Ranny, cierpiący i mówił o bracie z takim... zrozumieniem. Jakby nigdy nic się nie stało. Znalazł się, to wszystko. Dla niej to było za mało. Wiedziała, jak bardzo mu go brakowało. Jak trudno było mu się z tym uporać. — Wie, że tu jesteś?— spytała, ogniskując na nim spojrzenie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uśmiechnął się mimowolnie w reakcji na śmiech Hannah, czując, jak jego ciało na moment się rozluźnia. Przymknął powieki, starając się chociaż na parę sekund zapomnieć o tym, gdzie byli; jaki był. Przypomnieć sobie ten sam dźwięk niosący się po kamienistej plaży na wyspie na jeziorze w Irlandii, tuż po ich wodnym wyścigu; tamtego wieczoru, gdy udało im się na parę godzin uciec od otaczającej ich coraz ciaśniej wojny. Wiedział wtedy, że to było tylko na chwilę; że zaklinał rzeczywistość, próbując wydrzeć z niej skrawki szczęścia, które mu się nie należało, i że któregoś dnia przyjdzie mu za to zapłacić – ale nie spodziewał się, że stanie się to tak szybko.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, czując ciepłe palce na własnej dłoni, obrócił ją lekko – żeby jego kciuk znalazł się wyżej. Otworzył powieki, znów ogniskując spojrzenie na Hannah, chciał opowiedzieć jej wszystko – miał wrażenie, że słowa i emocje go dławią, że zaraz się nimi udusi – ale zdołał skleić ze sobą tylko pół zdania, zanim głos odmówił mu posłuszeństwa. Zastanowił się nad pojedynczym, zawieszonym w przestrzeni słowem, no tak – miała rację, oczywiście, że miała. Wiedział, że stanęła już kiedyś naprzeciwko Rosiera, choć nie było go przy niej ani tamtego dnia, ani później. Nigdy jej o to nie zapytał, nie chcąc rozdrapywać zasklepionych ran, ale dzisiaj, teraz, nie mógł nie zastanawiać się, jakim cudem z tego wyszła – dumniejsza, silniejsza. – Jesteś – przytaknął cicho, przyglądając jej się z podziwem w zmęczonym spojrzeniu. Przesunął się z trudem, żeby zrobić jej miejsce na leżance, ciężko, opornie; mając wrażenie, że walczy z własnym ciałem. – Nie wiem, od czego z-z-zacząć, Hanny – przyznał. Chciał to zrobić; czuł, że jeśli zrzuciłby z siebie część tych wspomnień, poczułby się lepiej – ale za każdym razem, kiedy próbował wrócić myślami na tę przeklętą ścieżkę, czuł, jak resztki kontroli wysuwają mu się spomiędzy słabych palców; jak serce zaczyna łomotać w jego klatce piersiowej, jak znów zaczyna mieć problemy ze złapaniem oddechu, grzęznącego w wypełniających się krwią płucach. Przełknął ślinę, spoglądając na żonę przepraszająco.
– Amelia go do tej p-p-pory tak rozpuści, że już niczyja ręka tu nie p-p-pomoże – wtrącił, znów siląc się na uśmiech; w jakiś sposób nie potrafiąc otrząsnąć się z mdlącego przekonania, że mówił o rzeczach, które już były dla niego stracone. Nie były – wiedział przecież, że jego córka była bezpieczna w domu; w domu, o którego zabezpieczenie zadbał z każdej strony, odgrodzonym od świata nie tylko ścianą gór, ale i grubą warstwą ochronnych zaklęć – ale jednocześnie nie mógł odsunąć od siebie przerażającej pewności, że było jedynie kwestią czasu, zanim przegrają. Ta myśl go brzydziła; fakt, że w ogóle ją do siebie dopuścił, wypełniał żołądek piekącym wstydem, to był pierwszy raz, kiedy pozwolił sobie na tak silne zwątpienie – nie tyle w Zakon Feniksa, co w siebie – ale z drugiej strony: jakąż naiwnością musiał się karmić, żeby do tej pory wierzyć, że miał szansę z nimi? Miesiące ćwiczeń, a Tristan Rosier potrzebował pięciu minut, żeby wgnieść go w ziemię jak robaka. – Może oklep-p-pany, ale prawdziwy – zaoponował, przekrzywiając lekko głowę. Nie kłamał; towarzystwo Hannah wystarczało, żeby przynajmniej trochę mógł oderwać myśli od wszechobecnego bólu, od czającego się w kątach lęku. Odkąd tu była, nie nadstawiał w napięciu uszu, wychwytując każdy szmer – jakby się spodziewał, że lada moment do lecznicy wejdzie śmierciożerca, żeby dokończyć robotę. – Jakbym zderzył się z szarżującym garborogiem – odparł, starając się zażartować, chociaż nie było to takie dalekie od prawdy. Odetchnął bezgłośnie, kiedy Hannah położyła się obok, przymykając powieki i przesuwając głowę, mocniej dociskając skroń do jej czoła. Czuł bijące od niej ciepło, pachniała domem; nie był pewien, w którym momencie zaczął właśnie z tym utożsamiać jej zapach. – Czuję, że to wszystko jest za dużo, Hanny – odezwał się po krótkiej przerwie, ciszej, prawie szeptem. – Czuję, że już nie mam siły walczyć – dodał. To było chwilowe, w ciągu najbliższych tygodni słabnący ból miał skrystalizować się w gniew, w płonącą jednostajnym płomieniem złość, skierowaną przeciwko wrogowi – ale w tamtym momencie, gdy leżał ledwie żywy na szpitalnym posłaniu, jego żyły wypełniała wyłącznie bezsilność. – Nigdy nie chciałem – mruknął tonem usprawiedliwienia, choć z pewnością to wiedziała. Znała go od zawsze; nie próbował być bohaterem, jeśli nie musiał, nie szukał zaczepki. W młodości był tym, który rozdzielał bijących się na pięści przyjaciół, czy to na szkolnych korytarzach, czy na sportowym boisku. Co powiedziałaby jego matka, gdyby zobaczyła, kim się stał?
– P-p-pomożesz mi się ubrać? – poprosił po chwili milczenia, nie wykonał jednak żadnego ruchu. Potrzebował tego, żeby poczuć się normalnie, o ile to w ogóle było możliwe – ale nie chciał też rezygnować z bliskości Hannah. – Nie wiem, kiedy to się stanie – przyznał, dzieląc się z nią kolejną ze swoich obaw. Ostatnie godziny obfitowały w te drobne lęki, w zgadywanki prowadzone z samym sobą; w zastanawianie się, co bezpowrotnie utracił. Czy będzie jeszcze w stanie wziąć córkę na barana? Utrzymać w dłoni młotek? Roześmiać się, bez zginania się w pół? – Będzie p-p-przerażona, kiedy mnie zobaczy. Uzdrowicielka powiedziała, że te blizny – że ślady po czarnej magii nie znikają – powiedział. Te na klatce piersiowej nie martwiły go tak bardzo, ale co zrobi Amelia, kiedy zobaczy jego twarz? Czy w ogóle go rozpozna?
Otworzył oko, czując nagły ruch Hannah, i obrócił się nieznacznie, żeby na nią spojrzeć. Kiwnął głową potakująco. – Tak, p-p-pomaga ludziom, których nie przyjęliby w Mungu – wyjaśnił spokojnie. Rozumiał niedowierzanie wkradające się pomiędzy głoski zadającej kolejne pytania żony, jeszcze niedawno sam obrzucił brata oskarżeniami, nie mogąc uwierzyć, że tak długo nie dawał znaku życia – ale teraz nie był w stanie wykrzesać z siebie nawet odłamka tamtych emocji. W zderzeniu z dyszącą mu w kark śmiercią wyblakły, nagle sprawiając wrażenie błahych, nieistotnych; czy powinien być na niego zły – kiedy każdy ich dzień mógł być tym ostatnim? Czy rozpamiętywanie przeszłości miało sens? – On… – zaczął. – P-p-pogubił się, tak myślę – odpowiedział, pamiętał ich rozmowę jak przez mgłę. Wszystkie jego niedawne wspomnienia wydawały się zresztą właśnie takie: wybrakowane, niepoukładane, pozbawione chronologii. Pamiętał pojedyncze obrazy, ale bez szerszego kontekstu, pytania, którym brakowało odpowiedzi. Zmarszczył brwi, starając się przebić przez tę otumaniającą warstwę, jednocześnie wyciągając dłoń, żeby złapać Hannah za nadgarstek; czując namacalnie jej nieobecność, kiedy podniosła się do pozycji siedzącej. – To nie ma znaczenia teraz, Hanny – powiedział, a może: poprosił. Nad następnym pytaniem zastanowił się przez moment. – Nie wiem – przyznał. – Chyba p-p-powiedziałem uzdrowicielce, żeby go powiadomiła, ale… Wszystko działo się tak szybko – dodał bezradnie. Gdy go tu przyniesiono, nie do końca wiedział, co dzieje się naprawdę, a co nie; część rozmów, które przeprowadził, wydawała się nigdy nie mieć miejsca, podobnie jak te, które usłyszał – leżąc półprzytomny i majacząc, podczas gdy jego ciało walczyło o każdy kolejny oddech. – Nie denerwuj się – dodał, przesuwając rękę, żeby pogładzić kciukiem wierzch jej dłoni. Nie złość się, Hannah; nie mamy na to czasu.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, czując ciepłe palce na własnej dłoni, obrócił ją lekko – żeby jego kciuk znalazł się wyżej. Otworzył powieki, znów ogniskując spojrzenie na Hannah, chciał opowiedzieć jej wszystko – miał wrażenie, że słowa i emocje go dławią, że zaraz się nimi udusi – ale zdołał skleić ze sobą tylko pół zdania, zanim głos odmówił mu posłuszeństwa. Zastanowił się nad pojedynczym, zawieszonym w przestrzeni słowem, no tak – miała rację, oczywiście, że miała. Wiedział, że stanęła już kiedyś naprzeciwko Rosiera, choć nie było go przy niej ani tamtego dnia, ani później. Nigdy jej o to nie zapytał, nie chcąc rozdrapywać zasklepionych ran, ale dzisiaj, teraz, nie mógł nie zastanawiać się, jakim cudem z tego wyszła – dumniejsza, silniejsza. – Jesteś – przytaknął cicho, przyglądając jej się z podziwem w zmęczonym spojrzeniu. Przesunął się z trudem, żeby zrobić jej miejsce na leżance, ciężko, opornie; mając wrażenie, że walczy z własnym ciałem. – Nie wiem, od czego z-z-zacząć, Hanny – przyznał. Chciał to zrobić; czuł, że jeśli zrzuciłby z siebie część tych wspomnień, poczułby się lepiej – ale za każdym razem, kiedy próbował wrócić myślami na tę przeklętą ścieżkę, czuł, jak resztki kontroli wysuwają mu się spomiędzy słabych palców; jak serce zaczyna łomotać w jego klatce piersiowej, jak znów zaczyna mieć problemy ze złapaniem oddechu, grzęznącego w wypełniających się krwią płucach. Przełknął ślinę, spoglądając na żonę przepraszająco.
– Amelia go do tej p-p-pory tak rozpuści, że już niczyja ręka tu nie p-p-pomoże – wtrącił, znów siląc się na uśmiech; w jakiś sposób nie potrafiąc otrząsnąć się z mdlącego przekonania, że mówił o rzeczach, które już były dla niego stracone. Nie były – wiedział przecież, że jego córka była bezpieczna w domu; w domu, o którego zabezpieczenie zadbał z każdej strony, odgrodzonym od świata nie tylko ścianą gór, ale i grubą warstwą ochronnych zaklęć – ale jednocześnie nie mógł odsunąć od siebie przerażającej pewności, że było jedynie kwestią czasu, zanim przegrają. Ta myśl go brzydziła; fakt, że w ogóle ją do siebie dopuścił, wypełniał żołądek piekącym wstydem, to był pierwszy raz, kiedy pozwolił sobie na tak silne zwątpienie – nie tyle w Zakon Feniksa, co w siebie – ale z drugiej strony: jakąż naiwnością musiał się karmić, żeby do tej pory wierzyć, że miał szansę z nimi? Miesiące ćwiczeń, a Tristan Rosier potrzebował pięciu minut, żeby wgnieść go w ziemię jak robaka. – Może oklep-p-pany, ale prawdziwy – zaoponował, przekrzywiając lekko głowę. Nie kłamał; towarzystwo Hannah wystarczało, żeby przynajmniej trochę mógł oderwać myśli od wszechobecnego bólu, od czającego się w kątach lęku. Odkąd tu była, nie nadstawiał w napięciu uszu, wychwytując każdy szmer – jakby się spodziewał, że lada moment do lecznicy wejdzie śmierciożerca, żeby dokończyć robotę. – Jakbym zderzył się z szarżującym garborogiem – odparł, starając się zażartować, chociaż nie było to takie dalekie od prawdy. Odetchnął bezgłośnie, kiedy Hannah położyła się obok, przymykając powieki i przesuwając głowę, mocniej dociskając skroń do jej czoła. Czuł bijące od niej ciepło, pachniała domem; nie był pewien, w którym momencie zaczął właśnie z tym utożsamiać jej zapach. – Czuję, że to wszystko jest za dużo, Hanny – odezwał się po krótkiej przerwie, ciszej, prawie szeptem. – Czuję, że już nie mam siły walczyć – dodał. To było chwilowe, w ciągu najbliższych tygodni słabnący ból miał skrystalizować się w gniew, w płonącą jednostajnym płomieniem złość, skierowaną przeciwko wrogowi – ale w tamtym momencie, gdy leżał ledwie żywy na szpitalnym posłaniu, jego żyły wypełniała wyłącznie bezsilność. – Nigdy nie chciałem – mruknął tonem usprawiedliwienia, choć z pewnością to wiedziała. Znała go od zawsze; nie próbował być bohaterem, jeśli nie musiał, nie szukał zaczepki. W młodości był tym, który rozdzielał bijących się na pięści przyjaciół, czy to na szkolnych korytarzach, czy na sportowym boisku. Co powiedziałaby jego matka, gdyby zobaczyła, kim się stał?
– P-p-pomożesz mi się ubrać? – poprosił po chwili milczenia, nie wykonał jednak żadnego ruchu. Potrzebował tego, żeby poczuć się normalnie, o ile to w ogóle było możliwe – ale nie chciał też rezygnować z bliskości Hannah. – Nie wiem, kiedy to się stanie – przyznał, dzieląc się z nią kolejną ze swoich obaw. Ostatnie godziny obfitowały w te drobne lęki, w zgadywanki prowadzone z samym sobą; w zastanawianie się, co bezpowrotnie utracił. Czy będzie jeszcze w stanie wziąć córkę na barana? Utrzymać w dłoni młotek? Roześmiać się, bez zginania się w pół? – Będzie p-p-przerażona, kiedy mnie zobaczy. Uzdrowicielka powiedziała, że te blizny – że ślady po czarnej magii nie znikają – powiedział. Te na klatce piersiowej nie martwiły go tak bardzo, ale co zrobi Amelia, kiedy zobaczy jego twarz? Czy w ogóle go rozpozna?
Otworzył oko, czując nagły ruch Hannah, i obrócił się nieznacznie, żeby na nią spojrzeć. Kiwnął głową potakująco. – Tak, p-p-pomaga ludziom, których nie przyjęliby w Mungu – wyjaśnił spokojnie. Rozumiał niedowierzanie wkradające się pomiędzy głoski zadającej kolejne pytania żony, jeszcze niedawno sam obrzucił brata oskarżeniami, nie mogąc uwierzyć, że tak długo nie dawał znaku życia – ale teraz nie był w stanie wykrzesać z siebie nawet odłamka tamtych emocji. W zderzeniu z dyszącą mu w kark śmiercią wyblakły, nagle sprawiając wrażenie błahych, nieistotnych; czy powinien być na niego zły – kiedy każdy ich dzień mógł być tym ostatnim? Czy rozpamiętywanie przeszłości miało sens? – On… – zaczął. – P-p-pogubił się, tak myślę – odpowiedział, pamiętał ich rozmowę jak przez mgłę. Wszystkie jego niedawne wspomnienia wydawały się zresztą właśnie takie: wybrakowane, niepoukładane, pozbawione chronologii. Pamiętał pojedyncze obrazy, ale bez szerszego kontekstu, pytania, którym brakowało odpowiedzi. Zmarszczył brwi, starając się przebić przez tę otumaniającą warstwę, jednocześnie wyciągając dłoń, żeby złapać Hannah za nadgarstek; czując namacalnie jej nieobecność, kiedy podniosła się do pozycji siedzącej. – To nie ma znaczenia teraz, Hanny – powiedział, a może: poprosił. Nad następnym pytaniem zastanowił się przez moment. – Nie wiem – przyznał. – Chyba p-p-powiedziałem uzdrowicielce, żeby go powiadomiła, ale… Wszystko działo się tak szybko – dodał bezradnie. Gdy go tu przyniesiono, nie do końca wiedział, co dzieje się naprawdę, a co nie; część rozmów, które przeprowadził, wydawała się nigdy nie mieć miejsca, podobnie jak te, które usłyszał – leżąc półprzytomny i majacząc, podczas gdy jego ciało walczyło o każdy kolejny oddech. – Nie denerwuj się – dodał, przesuwając rękę, żeby pogładzić kciukiem wierzch jej dłoni. Nie złość się, Hannah; nie mamy na to czasu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gabinet
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica