Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Gabinet
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet
Wnętrze gabinetu jest jasne i zdecydowanie przywodzi na myśl szpital, choć taki odrobinę bardziej przytulny. Na jednej ze ścian znajduje się szeroki, metalowy zlew, a kilka półek zastawionych jest najczęściej używanymi eliksirami i paroma interesującymi mugolskimi przyrządami medycznymi. Gdzie nie gdzie powieszonych jest parę większych rycin anatomicznych. Jako szafki służą tu stare i odrestaurowane meble, a dwie kozetki oddzielone od siebie ciemnozielonym parawanem zdecydowanie wiodą tu swoje drugie, jak nie trzecie życie. Całość jest jednak zadbana, a choć skromna to właściciele dokładają starań, aby wnętrze pomimo dominującej w nim bieli pozostało tak przyjazne, jak tylko mogłoby być.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Zawsze wiedziała, że śmierć miała być częścią życia kogoś związanego z uzdrowicielstwem. Nie ważne czy tyczyło się pielęgniarki, sprzątaczki czy inwestora. Ludzie po prostu wiedzieli, jak to wyglądało. A mimo tego strasznego zagrożenia, Cecily widziała w tym również życie. Cel, jaki miała dawać innym, jaki miała chronić i próbować ratować. W końcu o co innego można było tak zawzięcie walczyć, jeżeli właśnie nie o życie? Istnienie? Mimo iż pracowała bardzo krótko jako pomoc medyczna, czasy, w jakich przyszło im egzystować, zrzucały momentalnie ogromny bagaż i wrzucały każdego, nawet cywila w wir okrucieństwa. Historie, jakie kiedyś słyszało się od dziadków, stawały się rzeczywistością, a krew, jaka tryskała po wersetach książki, zalewała teraz ręce. Lockhart wiedziała, że się nie podda. Że będzie robiła co w jej mocy, aby uratować drugiego człowieka, bo przez wyciągnięcie z cierpienia jednego istnienia, można było ocalić wiele innych. Oczywiście nie zapominała o swoich braciach, którzy byli dla niej podstawą wszystkiego. A jednak niewiele wiązali się z lecznicą i faktem, iż ich siostra spełniała się w pomaganiu innym. Gdyby nie lecznictwo, zapewne znalazłaby inną pracę, lecz tutaj... Tutaj czuła się inaczej. Czuła się istotna — nie niezastąpiona, ale faktycznie pomagająca. Uzdrowiciele często mieli oschły stosunek do pielęgniarek, a już w ogóle do tych, które się dopiero uczyły. Trzeba było być rezolutnym i samemu się organizować, ale także nie wykraczać poza własne kompetencje.
- Tak jest, proszę pani - odpowiedziała od razu, gdy dostała kolejne polecenie. Z tym mogła sobie poradzić. Nie chciała także, aby panna Sorensen musiała nad nią stać, gdy na pewno miała pełne ręce roboty innymi sprawunkami. Jeżeli Cecily miała się przydać nawet w ten sposób, zamierzała to zrobić z dużym zaangażowaniem. - Dziękuję bardzo - dodała jeszcze z wdzięcznością, słysząc słowa uzdrowicielki. Skrzyżowała z kobietą spojrzenia, gdy wspomniała o wojnie. Nikły, smutny uśmiech tylko na moment pojawił się na ustach Lockhart. W końcu w pomieszczeniu zapadła cisza przerywana jedynie głośniejszym oddechem lotnika. - Będzie dobrze. Zajmiemy się panem - mówiła, powoli oczyszczając mężczyznę z brudu wojny. Zajmiemy się wami wszystkimi.
|zt
- Tak jest, proszę pani - odpowiedziała od razu, gdy dostała kolejne polecenie. Z tym mogła sobie poradzić. Nie chciała także, aby panna Sorensen musiała nad nią stać, gdy na pewno miała pełne ręce roboty innymi sprawunkami. Jeżeli Cecily miała się przydać nawet w ten sposób, zamierzała to zrobić z dużym zaangażowaniem. - Dziękuję bardzo - dodała jeszcze z wdzięcznością, słysząc słowa uzdrowicielki. Skrzyżowała z kobietą spojrzenia, gdy wspomniała o wojnie. Nikły, smutny uśmiech tylko na moment pojawił się na ustach Lockhart. W końcu w pomieszczeniu zapadła cisza przerywana jedynie głośniejszym oddechem lotnika. - Będzie dobrze. Zajmiemy się panem - mówiła, powoli oczyszczając mężczyznę z brudu wojny. Zajmiemy się wami wszystkimi.
|zt
I show not your face but your heart's desire
28 marca 1958
Archibald od dłuższego czasu nie opuszczał bezpiecznych terenów Weymouth, ale dzisiaj obudził się z silną potrzebą odetchnięcia świeżym powietrzem – powietrzem innym niż w Dorset. Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, bo dobrze wiedział, że jeżeli tego dzisiaj nie zrobi to niechybnie wkrótce się udusi. Spokojnie zjadł pożywne śniadanie, czytając przy tym najnowsze wydanie Horyzontów zaklęć, po czym poszedł się przebrać. Nie zamierzał dzisiaj ubierać niczego szczególnie eleganckiego, nie chciał zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Ot, zwykłe beżowe spodnie i ciepły brązowy sweter, żadnych garniturów, krawatów, spinek od mankietów czy nestorskich sygnetów. Postanowił udać się na popołudniową herbatę do Norton Avenue i zamienić kilka słów z bratem Lorraine – nie widzieli się już kilka tygodni, a rozmowa w cztery oczy zawsze była bardziej satysfakcjonująca od zwykłej wymiany listów. Coś go jednak tknęło, by przed wizytą w pałacu zajść do leśnej lecznicy. Tam też już długo się nie pojawiał, choć starał się pomagać za każdym razem, kiedy został o to poproszony przez któregoś uzdrowicieli. Obawiał się, że zaraz wyjdzie z wprawy w magii leczniczej, tak rzadko ostatnio sięgał za różdżkę. Niezmiennie tęsknił za chaosem szpitala świętego Munga, choć minął już rok odkąd złożył tam wypowiedzenie. Teraz szpital nie był taki sam jak kiedyś, Archibald dobrze wiedział, że nie wytrzymałby tam pewnie nawet jednego dnia – tęsknił za atmosferą tego starego szpitala, kiedy wszystko jeszcze było w normie. Za swoim gabinetem na końcu korytarza na trzecim piętrze, za bliskością szpitalnych alchemików, za swoim bardzo dobrze uzupełnioną szafką pełną leczniczych eliksirów, za zapasem soku dyniowego stojącego gdzieś pomiędzy innymi fiolkami. Leśna lecznica nie umywała się do szpitala św. Munga, a jednak było w niej coś wyjątkowego – zdawała się być bliżej ludzi. Szczególnie teraz, kiedy opieka medyczna stała się dużo trudniej dostępna. W środku na szczęście nikogo nie było, dlatego Archibald podszedł do niewielkiej półki, sprawdzając co na niej leży.
Archibald od dłuższego czasu nie opuszczał bezpiecznych terenów Weymouth, ale dzisiaj obudził się z silną potrzebą odetchnięcia świeżym powietrzem – powietrzem innym niż w Dorset. Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, bo dobrze wiedział, że jeżeli tego dzisiaj nie zrobi to niechybnie wkrótce się udusi. Spokojnie zjadł pożywne śniadanie, czytając przy tym najnowsze wydanie Horyzontów zaklęć, po czym poszedł się przebrać. Nie zamierzał dzisiaj ubierać niczego szczególnie eleganckiego, nie chciał zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Ot, zwykłe beżowe spodnie i ciepły brązowy sweter, żadnych garniturów, krawatów, spinek od mankietów czy nestorskich sygnetów. Postanowił udać się na popołudniową herbatę do Norton Avenue i zamienić kilka słów z bratem Lorraine – nie widzieli się już kilka tygodni, a rozmowa w cztery oczy zawsze była bardziej satysfakcjonująca od zwykłej wymiany listów. Coś go jednak tknęło, by przed wizytą w pałacu zajść do leśnej lecznicy. Tam też już długo się nie pojawiał, choć starał się pomagać za każdym razem, kiedy został o to poproszony przez któregoś uzdrowicieli. Obawiał się, że zaraz wyjdzie z wprawy w magii leczniczej, tak rzadko ostatnio sięgał za różdżkę. Niezmiennie tęsknił za chaosem szpitala świętego Munga, choć minął już rok odkąd złożył tam wypowiedzenie. Teraz szpital nie był taki sam jak kiedyś, Archibald dobrze wiedział, że nie wytrzymałby tam pewnie nawet jednego dnia – tęsknił za atmosferą tego starego szpitala, kiedy wszystko jeszcze było w normie. Za swoim gabinetem na końcu korytarza na trzecim piętrze, za bliskością szpitalnych alchemików, za swoim bardzo dobrze uzupełnioną szafką pełną leczniczych eliksirów, za zapasem soku dyniowego stojącego gdzieś pomiędzy innymi fiolkami. Leśna lecznica nie umywała się do szpitala św. Munga, a jednak było w niej coś wyjątkowego – zdawała się być bliżej ludzi. Szczególnie teraz, kiedy opieka medyczna stała się dużo trudniej dostępna. W środku na szczęście nikogo nie było, dlatego Archibald podszedł do niewielkiej półki, sprawdzając co na niej leży.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Samopomoc nie okazała się tak skuteczna, jak mogłaby przypuszczać i chciała sobie tego życzyć. Nie ukrywajmy — Aurora, chcąc sama siebie uleczyć, tak naprawdę pogorszyła sytuację. Nieuwaga? Jakieś drżenie ręki, wcale przecież nie tak rzadkie w ostatnim czasie? Nieprzytomny umysł, który kołował gdzieś na granicy jawy i snu nawet chyba nie do końca zarejestrował, co poszło źle, do momentu, aż poczuła silne uderzenie mdłości. Nie jadła wiele, chociaż w ostatnich tygodniach i tak można było uznać, że nastąpiła jakaś poprawa. Niemniej jednak wszystko, co dzisiaj spożyła, wydostało się z organizmu. Jednocześnie kobietę zmogła gorączka, niemal odbierająca jej władzę w nogach. Jakim cudem zachowała na tyle świadomości, żeby wybrać się do lecznicy? Nie miała pojęcia. Rozmawiała kiedyś z przyjacielem, Arturem Longbottomem i chyba wyszło wspomnienie o mężczyźnie, którego oboje znali, chociaż z dwóch różnych miejsc. W każdym razie Aurora pamiętała, że jest znakomitym toksykologiem i nikomu innemu nie zaufała, by dzisiaj na tyle, by pójść prosić o pomoc.
Pogoda dopiero zaczynała przypominać nieśmiałą wiosnę, więc resztą sił ubrała się na cebulkę i ruszyła do wyznaczonego celu. Miała przy tym wrażenie, że częściej stała w miejscu, pochylona nad zaspami śniegu, niźli rzeczywiście posuwała się do przodu. Nie pomyślała nawet, żeby wziąć ze sobą fiolkę wypitego przez siebie specyfiku. Gdyby wybiła się z sekwencji — kilka kroków, oddech, seria dreszczy i mdłości, a potem znów kilka kroków, chyba rozbiłaby się w drobny mak — nie mogła myśleć. Jej ciało miało siłę jedynie na działanie.
Co było w środku? Nie miała pojęcia. Nagła zmiana z chłodu na ciepło wnętrza, nieco ją ogłupiło, ale dała się poprowadzić. Gabinet? Sala? Chyba to pierwsze. Posadzono ją na krześle, a ona w głowie miała tylko tyle, że dobrze, że już nie ma czym zwracać. Z drugiej strony czuła palącą żółć w ustach.
Ktoś coś powiedział? Że ktoś przyjdzie? A może już jest i nie mówiono tego do niej?
Aurora powiodła nieco nieprzytomnym wzrokiem po gabinecie.
Gdzie jej wiejskim leczniczym metodom blisko było do tego wszystkiego. Czysto, zadbanie — ciemnozielony parawan oddzielił ją od reszty pokoju. Wzięła głęboki oddech, ale nie pomogło w niczym. Świat zawirował jej, a ona uznała, że byłaby bezpieczniejsza, gdyby z krzesła przeniosła się na kozetkę. Bała się jednak, że gdy się ruszy, wrócą mdłości i wnętrze gabinetu nie będzie już takie czyste.
Pogoda dopiero zaczynała przypominać nieśmiałą wiosnę, więc resztą sił ubrała się na cebulkę i ruszyła do wyznaczonego celu. Miała przy tym wrażenie, że częściej stała w miejscu, pochylona nad zaspami śniegu, niźli rzeczywiście posuwała się do przodu. Nie pomyślała nawet, żeby wziąć ze sobą fiolkę wypitego przez siebie specyfiku. Gdyby wybiła się z sekwencji — kilka kroków, oddech, seria dreszczy i mdłości, a potem znów kilka kroków, chyba rozbiłaby się w drobny mak — nie mogła myśleć. Jej ciało miało siłę jedynie na działanie.
Co było w środku? Nie miała pojęcia. Nagła zmiana z chłodu na ciepło wnętrza, nieco ją ogłupiło, ale dała się poprowadzić. Gabinet? Sala? Chyba to pierwsze. Posadzono ją na krześle, a ona w głowie miała tylko tyle, że dobrze, że już nie ma czym zwracać. Z drugiej strony czuła palącą żółć w ustach.
Ktoś coś powiedział? Że ktoś przyjdzie? A może już jest i nie mówiono tego do niej?
Aurora powiodła nieco nieprzytomnym wzrokiem po gabinecie.
Gdzie jej wiejskim leczniczym metodom blisko było do tego wszystkiego. Czysto, zadbanie — ciemnozielony parawan oddzielił ją od reszty pokoju. Wzięła głęboki oddech, ale nie pomogło w niczym. Świat zawirował jej, a ona uznała, że byłaby bezpieczniejsza, gdyby z krzesła przeniosła się na kozetkę. Bała się jednak, że gdy się ruszy, wrócą mdłości i wnętrze gabinetu nie będzie już takie czyste.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na półce znajdowały się podstawowe eliksiry lecznicze. Archibald wodził wzrokiem po różnokształtnych fiolkach, biorąc co poniektóre do ręki, żeby lepiej im się przyjrzeć. Żadne z nich nie należały do szczególnie wymagających ani trudnych do uwarzenia, ale domyślał się, że powodem była cena i dostępność składników. On mógł sobie pozwolić na uzupełnienie domowej apteczki najsilniejszymi specyfikami, ale nie był do końca pewny skąd fundusze bierze lecznica – tak czy inaczej z pewnością nie mogły być wysokie. Obiecał sobie, że wkrótce odezwie się do Panny Wright, ona najlepiej powinna wiedzieć czego im brakuje.
Wtem usłyszał zamieszanie przy wejściu. Odstawił podłużną fiolkę na miejsce, nabierając czujności. Wciąż nie czuł się bezpiecznie poza Weymouth, nawet w leśnej lecznicy pod pieczą zaprzyjaźnionych Abbottów. Zbliżył dłoń do różdżki, a przez głowę przeszła mu elektryzująca myśl, że nie potrafi się porządnie bronić. A potem, że przesadza. Mimo wszystko dopiero widok pacjentki zdołał go uspokoić, kojarzył tę twarz. Wyraźnie się rozluźnił, przymykając za nią drzwi do gabinetu, żeby zapewnić im choć odrobinę prywatności – ściany i tak były dość cienkie i pozbawione zaklęć wyciszających, przynajmniej takie odnosił wrażenie.
– Dzień dobry – Przywitał się z kobietą, wychodząc zza zielonego parawanu. Ach, jak brakowało mu limonkowego kitla! – Panna Sprout, prawda? – Zapytał dla pewności, choć był bardziej niż pewny, że to właśnie ona. – Jeszcze raz dziękuję za eliksiry, bardzo się przydały – dodał jak gdyby nie zauważał jej złego stanu, ale nic bardziej mylnego. Szybko podwinął rękawy swetra, po czym wyjął z kieszeni swoją jasną różdżkę. – Ale panna blada! – Stwierdził, przyglądając jej się badawczo. Wodziła nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu, a jej ciałem wstrząsały dreszcze. To były jednak objawy mnóstwa dolegliwości, a on nie zamierzał stawiać tak szybkiej i ryzykownej diagnozy. – Co dokładnie pannie dolega? – Zapytał, kładąc chłodną dłoń na jej czole (czyżby miała gorączkę?), po czym przyjrzał się jej źrenicom. – Proszę podążać wzrokiem za różdżką – przesunął ją powoli to w lewo, to w prawo. Czuł jak rośnie w nim ekscytacja. Tak tęsknił za podobnymi chwilami! Wreszcie czuł się jak prawdziwy uzdrowiciel, a nie anatom-hobbysta. – Paxo – często sięgał po to proste uspokajające zaklęcie, żeby ułatwić sobie komunikację z pacjentem. Stres i strach bywały równie męczące co dolegliwości, które je powodowały. A wiedział (wciąż pamiętał!), że dobry wywiad pozwalał na szybkie odrzucenie mnóstwa chorób i postawienie szybszej diagnozy. Tak więc cierpliwie czekał aż dowie się od Aurory czegoś więcej.
Wtem usłyszał zamieszanie przy wejściu. Odstawił podłużną fiolkę na miejsce, nabierając czujności. Wciąż nie czuł się bezpiecznie poza Weymouth, nawet w leśnej lecznicy pod pieczą zaprzyjaźnionych Abbottów. Zbliżył dłoń do różdżki, a przez głowę przeszła mu elektryzująca myśl, że nie potrafi się porządnie bronić. A potem, że przesadza. Mimo wszystko dopiero widok pacjentki zdołał go uspokoić, kojarzył tę twarz. Wyraźnie się rozluźnił, przymykając za nią drzwi do gabinetu, żeby zapewnić im choć odrobinę prywatności – ściany i tak były dość cienkie i pozbawione zaklęć wyciszających, przynajmniej takie odnosił wrażenie.
– Dzień dobry – Przywitał się z kobietą, wychodząc zza zielonego parawanu. Ach, jak brakowało mu limonkowego kitla! – Panna Sprout, prawda? – Zapytał dla pewności, choć był bardziej niż pewny, że to właśnie ona. – Jeszcze raz dziękuję za eliksiry, bardzo się przydały – dodał jak gdyby nie zauważał jej złego stanu, ale nic bardziej mylnego. Szybko podwinął rękawy swetra, po czym wyjął z kieszeni swoją jasną różdżkę. – Ale panna blada! – Stwierdził, przyglądając jej się badawczo. Wodziła nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu, a jej ciałem wstrząsały dreszcze. To były jednak objawy mnóstwa dolegliwości, a on nie zamierzał stawiać tak szybkiej i ryzykownej diagnozy. – Co dokładnie pannie dolega? – Zapytał, kładąc chłodną dłoń na jej czole (czyżby miała gorączkę?), po czym przyjrzał się jej źrenicom. – Proszę podążać wzrokiem za różdżką – przesunął ją powoli to w lewo, to w prawo. Czuł jak rośnie w nim ekscytacja. Tak tęsknił za podobnymi chwilami! Wreszcie czuł się jak prawdziwy uzdrowiciel, a nie anatom-hobbysta. – Paxo – często sięgał po to proste uspokajające zaklęcie, żeby ułatwić sobie komunikację z pacjentem. Stres i strach bywały równie męczące co dolegliwości, które je powodowały. A wiedział (wciąż pamiętał!), że dobry wywiad pozwalał na szybkie odrzucenie mnóstwa chorób i postawienie szybszej diagnozy. Tak więc cierpliwie czekał aż dowie się od Aurory czegoś więcej.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Chyba ktoś coś do niej mówił, chyba próbował wyciągnąć informacje, a ona nie umiała odcedzić słów od własnych myśli pogubionych przy okazji w dudnieniu w jej głowie. Wydawało jej się, że padło jej imię, więc spróbowała spojrzeć w stronę sylwetki w swetrze. Do niego tutaj szła, a teraz, gdy była na miejscu, słowa nie chciały opuścić jej ust. Spróbowała skinąć głową — ostatecznie był lordem, ale spowodowało to jedynie to, że zachwiała się niebezpiecznie w swojej pozycji. Miała więc nadzieję, że zostaną jej wybaczone pewne braki w całym rytualne dobrych manier.
Próbowała utrzymać wzrok na nim, gdy zbliżył się w celu wybadania, co się jej właściwie stało.
Co jej dolega? Bardzo chciała odpowiedzieć, ale gdy tylko rozchyliła wargi, zamiast odpowiedzi wyrwał się z niej jęk bólu. I to bólu przeraźliwego. Pochyliła się do przodu, dłonie splatając na brzuchu, jakby coś miało zaraz wyrwać jej trzewia, a ona tymi rozedrganymi ramionami próbowała to wszystko utrzymać w środku.
- Tak bardzo boli… - Raz, czy dwa jedynie utrzymała kontakt wzrokowy z nim i z jego różdżką, żeby zaraz zacisnąć powieki. - Nie czuje się dobrze… - To mógł najpewniej sam wywnioskować, ale wolała mu potwierdzić.
Jeszcze chwilę temu nie było tak źle, ale zdawało się pogarszać z każdą chwilą. I chociaż zaklęcie rzucone przez lorda, zdawało się nieco ją uspokoić, to jednak twarz wciąż wykrzywiona była w grymasie cierpienia.
- Próbowałam… próbowałam zrobić eliksir… tego, no… - Próbowała się skupić, bo zaklęcie lorda rzeczywiście nieco pomogło, ale widać było, że każde słowo wymaga od niej strasznego poświęcenia. - W-w-wyglądał normalnie. - Co ona tam dodała? Nie mogła sobie przypomnieć. Na pewno dała cynamon. Ale co dalej? Były kostki jakiegoś zwierzęcia, a może łuski?
Znów przeraźliwy jęk i Aurora zacisnęła dłoń w rozpaczy na krawędzi swojego rękawa. Na jej czole pojawiły się kropelki potu, a oddech znów przyspieszał, żeby zaraz zwolnić, jakby kobieta wstrzymywała oddech.
- Lordzie… Proszę mi p-p-pomóc… - Wydusiła z siebie cicho, jakby nagle zyskując pełnie wzroku i uparcie niebieskie oczy wbijając wprost w jego twarz. Bała się. Przeraźliwie się bała. A każda chwila wydawała się przybliżać ją do agonii.
Próbowała utrzymać wzrok na nim, gdy zbliżył się w celu wybadania, co się jej właściwie stało.
Co jej dolega? Bardzo chciała odpowiedzieć, ale gdy tylko rozchyliła wargi, zamiast odpowiedzi wyrwał się z niej jęk bólu. I to bólu przeraźliwego. Pochyliła się do przodu, dłonie splatając na brzuchu, jakby coś miało zaraz wyrwać jej trzewia, a ona tymi rozedrganymi ramionami próbowała to wszystko utrzymać w środku.
- Tak bardzo boli… - Raz, czy dwa jedynie utrzymała kontakt wzrokowy z nim i z jego różdżką, żeby zaraz zacisnąć powieki. - Nie czuje się dobrze… - To mógł najpewniej sam wywnioskować, ale wolała mu potwierdzić.
Jeszcze chwilę temu nie było tak źle, ale zdawało się pogarszać z każdą chwilą. I chociaż zaklęcie rzucone przez lorda, zdawało się nieco ją uspokoić, to jednak twarz wciąż wykrzywiona była w grymasie cierpienia.
- Próbowałam… próbowałam zrobić eliksir… tego, no… - Próbowała się skupić, bo zaklęcie lorda rzeczywiście nieco pomogło, ale widać było, że każde słowo wymaga od niej strasznego poświęcenia. - W-w-wyglądał normalnie. - Co ona tam dodała? Nie mogła sobie przypomnieć. Na pewno dała cynamon. Ale co dalej? Były kostki jakiegoś zwierzęcia, a może łuski?
Znów przeraźliwy jęk i Aurora zacisnęła dłoń w rozpaczy na krawędzi swojego rękawa. Na jej czole pojawiły się kropelki potu, a oddech znów przyspieszał, żeby zaraz zwolnić, jakby kobieta wstrzymywała oddech.
- Lordzie… Proszę mi p-p-pomóc… - Wydusiła z siebie cicho, jakby nagle zyskując pełnie wzroku i uparcie niebieskie oczy wbijając wprost w jego twarz. Bała się. Przeraźliwie się bała. A każda chwila wydawała się przybliżać ją do agonii.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pacjentka (bo od tej chwili była dla Archibalda przede wszystkim pacjentką, a nie Aurorą Sprout, alchemiczką, u której zdarzało mu się zamawiać eliksiry) wyraźnie cierpiała przez swoją dolegliwość, ale zaklęcie uspokajające pomogło jej nawiązać kontakt z otaczającą ją rzeczywistością. Co prawda chaotyczny, jednak ze strzępków jej wypowiedzi dało się wykrzesać kilka przydatnych informacji. Archibald chłonął takie rzucane od niechcenia słowa, dobrze wiedząc, że to właśnie w nich dało się znaleźć przyczynę choroby. – Co boli? Brzuch? – Upewnił się, obserwując jak pacjentka zgina się w pół. Jego początkowy spokój zaczynał ulatywać, kiedy uświadamiał sobie, że ma do czynienia z czymś poważniejszym niż mu się wydawało na początku. – Proszę się położyć na kozetkę – powiedział, choć zdawał sobie sprawę, że kobieta nie będzie w stanie tego zrobić sama, dlatego pomógł jej się podnieść z krzesła i przenieść metr obok na dość twarde łóżko. – Eliksir? – Powtórzył, a niektóre części układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Alchemiczka, eliksir, ból brzucha. Z pewnością musiała się nawdychać jakichś oparów, jeżeli nie wypić coś źle uważonego. A może pomyliły jej się fiolki? Sposób w jaki to zrobiła nie był w tej chwili istotny. Archibald skierował na nią różdżkę, rzucając wyraźnie – Vensistero Maxima – wiedząc, że przyniesie jej ulgę. Zaklęcie wstrzymywało działanie trucizny i dawało uzdrowicielowi cenny czas na zastanowienie się co dalej, czego Archibald w tej chwili potrzebował. Musiał nakłonić pacjentkę do współpracy, bo sam ból brzucha nie nakierowywał go na nic konkretnego, a nie mógł jej podać antidotum, nie wiedząc, co tak naprawdę próbuje wyleczyć – mógłby jej wyrządzić jeszcze więcej szkód. – Czy teraz lepiej, panno Sprout? – Upewnił się, przyglądając jej się uważnie. Ujął w dłoń jej brodę i zaświecił różdżką w oczy, sprawdzając, czy nie są zbytnio przekrwione, czy źrenice wyglądają w porządku. – Jakie serce miał ten eliksir? – Krótkie konkretne pytanie, na które miał nadzieję, że dostanie krótką konkretną odpowiedź. To pozwoli mu wykluczyć znaczną część eliksirów. – Diagno haemo – mruknął pod nosem, kierując różdżkę na jej brzuch.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Aurora doskonale wiedziała, nawet jeśli jej umysł zamglony był swoistą łuną zatrucia, że pomocy może szukać jedynie u alchemika podobnego do właśnie lorda Prewetta. Wymieniali czasem uwagi na temat różnych eliksirów i stąd być może właśnie u niego szukała ratunku. Co ją bolało? W zasadzie to bolało ją wszystko i nie mogłaby wskazać, co najbardziej, ale chyba rzeczywiście powinna zacząć od brzucha, skoro to torsje wstrząsały jej ciałem niczym pacynką, bez żadnej kontroli. Przyjęła dość bezwiednie ramię, które oferowało jej pomoc. Kozetka rzeczywiście nie należała do najwygodniejszych, ale niespecjalnie jej to teraz przeszkadzało. Wygięła się w nienaturalny łuk — guziki jej koszuli naparły na materiał, gdy kobieta usiłowała wziąć głębszy oddech. Nim jeszcze zaklęcie ją dosięgnęła, czuła, jak w tej pozycji robi się jej duszno. W nieprzemyśleniu szarpnęła kołnierzykiem, luzując jeszcze materiał w okolicy piersi. Spod materiału wychyliła się niewinność białej koronki, a całość falowała w niespokojnej gorączce. Ale niespodziewanie spłynęła na nią ulga, którą w pierwszej kolejności wykorzystała do wzięcia głębszego oddechu. Spróbowała skupić wzrok na uzdrowicielu, ale wiedziała, że nie ma zbyt wiele czasu na przemyślenia. Pozwoliła mu ująć swoją twarz w dłoń, ale gdy tylko światło mignęło jej w oczach, momentalnie je zamknęła. Potrzebowała chwili, by ponownie na niego spojrzeć.
- To były… To chyba były diabelskie sidła. - Wydusiła z siebie, nie kryjąc nawet, że wciąż ciężko jej mówić. Trucizna może i w tym momencie nie działało, ale zmęczony organizm w dalszym ciągu nie miał swojej pełni sił. Oddech zbierało jej się ciężko, a i świadomość, że to wszystko gdzieś w niej krąży, wcale nie pomagała. Nie wiedziała, co zrobiła źle, bo nie skupiła się do końca. Straszliwe konsekwencje ponosiła teraz. Zwykle prowadziła dziennik swoich poczynań i każdy eliksir skrupulatnie spisywała, ale dzisiaj, wszystko szło nie tak, jak należy. Czuła, że to jakaś kara, która doprowadziła ją tutaj i teraz. - Nie chciałam nic złego… - Wolała powiedzieć, że pomimo strasznych czasów, ani w głowie jej było samobójstwo, czy krzywda innych. Miało wyjść coś zupełnie innego.
W odpowiedzi na ostatnie zaklęcie, nieco nieporadnie poprawiła się pod jego lordowską różdżką i oczekiwała na to, co takiego zostanie wskazane. Byle tylko ból ustąpił i już nigdy więcej nie wrócił.
- To były… To chyba były diabelskie sidła. - Wydusiła z siebie, nie kryjąc nawet, że wciąż ciężko jej mówić. Trucizna może i w tym momencie nie działało, ale zmęczony organizm w dalszym ciągu nie miał swojej pełni sił. Oddech zbierało jej się ciężko, a i świadomość, że to wszystko gdzieś w niej krąży, wcale nie pomagała. Nie wiedziała, co zrobiła źle, bo nie skupiła się do końca. Straszliwe konsekwencje ponosiła teraz. Zwykle prowadziła dziennik swoich poczynań i każdy eliksir skrupulatnie spisywała, ale dzisiaj, wszystko szło nie tak, jak należy. Czuła, że to jakaś kara, która doprowadziła ją tutaj i teraz. - Nie chciałam nic złego… - Wolała powiedzieć, że pomimo strasznych czasów, ani w głowie jej było samobójstwo, czy krzywda innych. Miało wyjść coś zupełnie innego.
W odpowiedzi na ostatnie zaklęcie, nieco nieporadnie poprawiła się pod jego lordowską różdżką i oczekiwała na to, co takiego zostanie wskazane. Byle tylko ból ustąpił i już nigdy więcej nie wrócił.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko złączyło się w logiczną całość, kiedy kobieta wyjawiła serce eliksiru. Diabelskie sidła. Niezwykle silna roślina, w większości przypadków szkodliwa dla czarodziejów. Znał jeden eliksir, który siał spustoszenie w ludzkim organizmie i stopniowo doprowadzał je do śmierci – nie chciało mu się wierzyć, że właśnie ta trucizna właśnie płynęła w żyłach czarownicy, ale absolutnie wszystkie znaki na to wskazywały. Pluł sobie w brodę, że od początku nie potraktował jej poważniej, nie mógł jednak cofnąć czasu. Bez słowa doskoczył do półki z eliksirami, próbując odnaleźć wśród nich antidotum. W domu, a także w starym gabinecie w szpitalu, doskonale wiedział gdzie co się znajduje, potrafił z zamkniętymi oczami chwycić odpowiedni eliksir lub leczniczą roślinę – tutaj się gubił, przeglądał podpisane fiolki, czując, jak rośnie w nim frustracja. Vensistero było pomocne, ale nie trwało w nieskończoność. W końcu znalazł potrzebną fiolkę, niedużą i bulwiastą. Podszedł do pacjentki i odchylił jej głowę, wlewając do ust całą zawartość. Całe szczęście, że do wyleczenia eliksiru trutki wystarczyło podstawowe antidotum, bo nie widział na półce nic silniejszego. Odstawił pustą fiolkę na biurku i usiadł obok Aurory, uważnie jej się przyglądając – starał się nie oceniać pacjentów, ale rzadko kiedy mu to wychodziło. – Już lepiej? – Zapytał po kilku minutach, podczas których antidotum powinno było zniwelować działanie trucizny. – Dam pannie chwilę – westchnął i podszedł do biurka, dając kobiecie chwilę na ubranie się i doprowadzenie do porządku. W międzyczasie oczyścił zaklęciem fiolkę (normalnie robiły to za niego pielęgniarki), by można ją było wykorzystać ponownie. – Jak do tego doszło? Eliksir prysnął w twarz? Opary były zbyt intensywne? Wypiła to, panna? – Odwrócił się ponownie w jej kierunku, zawieszając zainteresowane spojrzenie. Tylko czy opary były w stanie wywołać taki ból brzucha? Z drugiej strony, czy wypiwszy cały eliksir zdołałaby tutaj w ogóle dotrzeć? – Ciężko nie chcieć czegoś złego, kiedy warzy się trutkę – dodał, krzyżując dłonie na piersi. Z drugiej strony mógł się zastanawiać, czy kobieta miała tę wygodę wybierania sobie zamówień – widział po znajomych z Zakonu, że moralność odchodziła na drugi plan, nie tyle z wyboru, co z konieczności. – Ale to nie moja sprawa. Następnym razem proszę bardziej uważać, takie potknięcia mogą doprowadzić do śmierci – przypomniał alchemiczce, choć pewnie zdawała sobie z tego sprawę.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
|stąd
Całą drogę do lecznicy doglądała stanu mężczyzny upewniając się, że ten dodatkowo się nie pogarsza, a krwawienie nie zmaga na sile. Wciąż był nieprzytomny, za co była akurat wdzięczna. Gdyby obudził się teraz zrobiłby sobie wyłącznie krzywdę, nie mówiąc o bólu. Droga dłużyła jej się niemiłosiernie, ale w końcu dotarli na miejsce. Jen ruszyła przodem, aby otworzyć im drzwi. Wpadli do środka jak burza ostrożnie przenosząc mężczyznę z noszy na stół.
- Dziękuję wam. - Przelotnie zwróciła się do wciąż towarzyszących im Henrego i Jen, którzy zbyli jej podziękowanie skromnie twierdząc, że nic takiego nie zrobili. Zaraz po tym wyszli z lecznicy już na dobre zostawiając za sobą dwójkę uzdrowicieli i rannego mężczyznę. - Gdzie jest... - Czas zawsze działał inaczej, gdy chodziło o czyjeś życie, wiec nie miała pojęcia ile dokładnie minęło go od momentu, gdy wcześniej wyszła z lecznicy. Wtedy jednak towarzyszyła im inna uzdrowicielka. - Z pacjentką. - Kiwnęła głową patrząc na wciąż martwiącą ją klatkę piersiową mężczyzny na stole. - Pomożesz mi. - Oznajmiła wchodząc do pomieszczenia obok, aby dokładnie wymyć zakrwawione dłonie. - Przyrządy? - Zapytała na tyle głośno, aby usłyszał ją w drugim pokoju.- Sterylne. - Robiła już różne rzeczy, ale nie miała jeszcze okazji pozbywać się fragmentów żeber. Musiała być ostrożna w tym co robi, nie zostawić niczego za sobą, nie pozbyć się za dużej ilości kości, ani nie uważać też, aby krwotok nie nabrał na sile.- Co chcesz z tym zrobić? - Weszła ponownie do gabinetu zauważając, że zakrwawiona koszula została rozcięta po długości gwarantując im dostęp, a cały sprzęt, ten potrzebny i ten mniej leżał już przygotowany.- Żeby powstrzymać krwawienie musimy zamknąć ranę. - Odpowiedziała ubierając rękawiczki. - Tak, to wiem, ale kości... - Były czymś czego wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Nie były nawet pęknięte, a po prostu... urosły. - Wyglądają normalnie? - Zapytała oglądając rozłożone przyrządy układając już plan w głowie. Czynność, po czynności. - Są większe, jakby nadbudowane. - Stwierdził nachylając się nad nimi. Kurs, jak i późniejsza praktyka uzdrowicielska pozwoliły mu łatwo to ocenić.- Oczyść proszę ranę. - Chwyciła za piłkę ręczną, która zgrabnie mieściła się w jej dłoni. - Nie chcesz większej? - Zapytał po rzuceniu zaklęcia głową wskazując na płytową piłkę amputacyjną, a kąciki jej ust mimowolnie drgnęły. - Rozwieraczem musisz dać mi dostęp do kości.
Praca była żmudna, wymagająca od nich groma cierpliwości i staranności. Czas dłużył jej się niesamowicie. Trwało to dłużej niż przypuszczała. Wiedziała, że czas jest kluczowy, ale nie mogła też przyspieszyć zabiegu, przeplatanego ze sprawdzaniem stanu pacjenta. Ostatecznie jednak udało im się wyciąć fragmenty kości, a towarzyszącemu jej uzdrowicielowi zrosnąć przecięte żebra. Gdy drugi uzdrowiciel zajął się obmyciem ran, ona w końcu mogła zamknąć w pełni rozcięcie na piersi. - Curatio vulnera maxima. - Wypowiedziała inkarnacje obserwując jak skóra się zasklepia ukrywając w środku to co już zawsze powinno tam pozostać. Chociaż krwawienie nie było już zagrożeniem, to do odpoczynku było jednak jeszcze daleko. Ponownie wróciła do rany na brzuchu mogąc w końcu, w spokojnych warunkach prawidłowo ją zbadać. - Diagno haemo. - W pełnym skupieniu próbowała ocenić, czy jakikolwiek z narządów jamy brzusznej uległ uszkodzeniu, stwierdzając, że mężczyzna miał dużo szczęścia. Zaklęcie przeszło dokładne zaraz pod prawym płatem wątroby. Zadowolona wskazała różdżką w ciąż nie do końca wyleczoną ranę. - Curatio vulnera horribilis. - Choć zaklęcie się powiodło, wciąż musiała zszyć ranę czym zajęła się od razu. Pracowali w ciszy - ona nie odrywając wzroku od igły, a drugi uzdrowiciel przemywając rany na twarzy mężczyzny. - Wiesz kto to? - Odpowiedziała mu zgodnie z prawą, że nie i w jaki sposób go znaleźli, gdy jednak po tym nastała dłuższa cisza, w trakcie której zdążyła skończyć swoją pracę, uniosła głowę, by zobaczyć zmarszczone czoło, zaciśniętą szczękę i wbite w nią zmartwione spojrzenie. - William Moore. - Moore. Podeszła bliżej, aby móc teraz na spokojnie przyjrzeć się oczyszczonej, wciąż głęboko pokaleczonej twarzy mężczyzny. Teraz widziała podobieństwo. Ten sam kolor włosów, ta sama szczęka, kształt ust, czy zamkniętych wciąż oczu. Teddy. Widziała tą twarz również gdzie indziej. Naoglądała się ich wszystkich na listach gończych, gdy jeszcze "żyli". - Macie tu sowę? - Powinna w pierwszej kolejności napisać do Castora. On będzie wiedzieć co robić dalej. Młodszy uzdrowiciel potwierdził, nie mieli jednak ani czasu pociągnąć rozmowy dalej, ani kiedy wrócić do pracy, gdy powieki wciąż leżącego na stole mężczyzny poruszyły się. - Panie Moore? William? - Powieki zadrżały jeszcze mocniej, tak jakby próbował usilnie wybudzić się ze snu, może koszmaru. - Słyszysz mnie? Jesteś w leśnej lecznicy. Bezpieczny. - Nie będąc wciąż pewną czy ją faktycznie słyszy mówiła spokojnie i wyraźnie. Uzdrowiciel obok z równą uwagą ostrożnie położył dłoń jego ramieniu, aby móc w porę zareagować, gdyby wykonał jakikolwiek nagły ruch, w co jednak wątpiła biorąc pod uwagę w jakim wciąż był stanie.
PŻ: 17/330 [w tym krwotok: zatrzymany (-64); rana cięta II stopnia: 43 - 61 (15+23x2) = wyleczona]
Całą drogę do lecznicy doglądała stanu mężczyzny upewniając się, że ten dodatkowo się nie pogarsza, a krwawienie nie zmaga na sile. Wciąż był nieprzytomny, za co była akurat wdzięczna. Gdyby obudził się teraz zrobiłby sobie wyłącznie krzywdę, nie mówiąc o bólu. Droga dłużyła jej się niemiłosiernie, ale w końcu dotarli na miejsce. Jen ruszyła przodem, aby otworzyć im drzwi. Wpadli do środka jak burza ostrożnie przenosząc mężczyznę z noszy na stół.
- Dziękuję wam. - Przelotnie zwróciła się do wciąż towarzyszących im Henrego i Jen, którzy zbyli jej podziękowanie skromnie twierdząc, że nic takiego nie zrobili. Zaraz po tym wyszli z lecznicy już na dobre zostawiając za sobą dwójkę uzdrowicieli i rannego mężczyznę. - Gdzie jest... - Czas zawsze działał inaczej, gdy chodziło o czyjeś życie, wiec nie miała pojęcia ile dokładnie minęło go od momentu, gdy wcześniej wyszła z lecznicy. Wtedy jednak towarzyszyła im inna uzdrowicielka. - Z pacjentką. - Kiwnęła głową patrząc na wciąż martwiącą ją klatkę piersiową mężczyzny na stole. - Pomożesz mi. - Oznajmiła wchodząc do pomieszczenia obok, aby dokładnie wymyć zakrwawione dłonie. - Przyrządy? - Zapytała na tyle głośno, aby usłyszał ją w drugim pokoju.- Sterylne. - Robiła już różne rzeczy, ale nie miała jeszcze okazji pozbywać się fragmentów żeber. Musiała być ostrożna w tym co robi, nie zostawić niczego za sobą, nie pozbyć się za dużej ilości kości, ani nie uważać też, aby krwotok nie nabrał na sile.- Co chcesz z tym zrobić? - Weszła ponownie do gabinetu zauważając, że zakrwawiona koszula została rozcięta po długości gwarantując im dostęp, a cały sprzęt, ten potrzebny i ten mniej leżał już przygotowany.- Żeby powstrzymać krwawienie musimy zamknąć ranę. - Odpowiedziała ubierając rękawiczki. - Tak, to wiem, ale kości... - Były czymś czego wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Nie były nawet pęknięte, a po prostu... urosły. - Wyglądają normalnie? - Zapytała oglądając rozłożone przyrządy układając już plan w głowie. Czynność, po czynności. - Są większe, jakby nadbudowane. - Stwierdził nachylając się nad nimi. Kurs, jak i późniejsza praktyka uzdrowicielska pozwoliły mu łatwo to ocenić.- Oczyść proszę ranę. - Chwyciła za piłkę ręczną, która zgrabnie mieściła się w jej dłoni. - Nie chcesz większej? - Zapytał po rzuceniu zaklęcia głową wskazując na płytową piłkę amputacyjną, a kąciki jej ust mimowolnie drgnęły. - Rozwieraczem musisz dać mi dostęp do kości.
Praca była żmudna, wymagająca od nich groma cierpliwości i staranności. Czas dłużył jej się niesamowicie. Trwało to dłużej niż przypuszczała. Wiedziała, że czas jest kluczowy, ale nie mogła też przyspieszyć zabiegu, przeplatanego ze sprawdzaniem stanu pacjenta. Ostatecznie jednak udało im się wyciąć fragmenty kości, a towarzyszącemu jej uzdrowicielowi zrosnąć przecięte żebra. Gdy drugi uzdrowiciel zajął się obmyciem ran, ona w końcu mogła zamknąć w pełni rozcięcie na piersi. - Curatio vulnera maxima. - Wypowiedziała inkarnacje obserwując jak skóra się zasklepia ukrywając w środku to co już zawsze powinno tam pozostać. Chociaż krwawienie nie było już zagrożeniem, to do odpoczynku było jednak jeszcze daleko. Ponownie wróciła do rany na brzuchu mogąc w końcu, w spokojnych warunkach prawidłowo ją zbadać. - Diagno haemo. - W pełnym skupieniu próbowała ocenić, czy jakikolwiek z narządów jamy brzusznej uległ uszkodzeniu, stwierdzając, że mężczyzna miał dużo szczęścia. Zaklęcie przeszło dokładne zaraz pod prawym płatem wątroby. Zadowolona wskazała różdżką w ciąż nie do końca wyleczoną ranę. - Curatio vulnera horribilis. - Choć zaklęcie się powiodło, wciąż musiała zszyć ranę czym zajęła się od razu. Pracowali w ciszy - ona nie odrywając wzroku od igły, a drugi uzdrowiciel przemywając rany na twarzy mężczyzny. - Wiesz kto to? - Odpowiedziała mu zgodnie z prawą, że nie i w jaki sposób go znaleźli, gdy jednak po tym nastała dłuższa cisza, w trakcie której zdążyła skończyć swoją pracę, uniosła głowę, by zobaczyć zmarszczone czoło, zaciśniętą szczękę i wbite w nią zmartwione spojrzenie. - William Moore. - Moore. Podeszła bliżej, aby móc teraz na spokojnie przyjrzeć się oczyszczonej, wciąż głęboko pokaleczonej twarzy mężczyzny. Teraz widziała podobieństwo. Ten sam kolor włosów, ta sama szczęka, kształt ust, czy zamkniętych wciąż oczu. Teddy. Widziała tą twarz również gdzie indziej. Naoglądała się ich wszystkich na listach gończych, gdy jeszcze "żyli". - Macie tu sowę? - Powinna w pierwszej kolejności napisać do Castora. On będzie wiedzieć co robić dalej. Młodszy uzdrowiciel potwierdził, nie mieli jednak ani czasu pociągnąć rozmowy dalej, ani kiedy wrócić do pracy, gdy powieki wciąż leżącego na stole mężczyzny poruszyły się. - Panie Moore? William? - Powieki zadrżały jeszcze mocniej, tak jakby próbował usilnie wybudzić się ze snu, może koszmaru. - Słyszysz mnie? Jesteś w leśnej lecznicy. Bezpieczny. - Nie będąc wciąż pewną czy ją faktycznie słyszy mówiła spokojnie i wyraźnie. Uzdrowiciel obok z równą uwagą ostrożnie położył dłoń jego ramieniu, aby móc w porę zareagować, gdyby wykonał jakikolwiek nagły ruch, w co jednak wątpiła biorąc pod uwagę w jakim wciąż był stanie.
PŻ: 17/330 [w tym krwotok: zatrzymany (-64); rana cięta II stopnia: 43 - 61 (15+23x2) = wyleczona]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tym, co wyciągnęło go na powierzchnię świadomości, był ból.
Odczuwany w każdej jednej komórce ciała, koncentrujący się w okolicach klatki piersiowej i brzucha, potęgujący się przy każdym oddechu, którego nie powinien móc nabrać – umierał przecież – a które jednak jakimś cudem przywracały go do rzeczywistości, uparcie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, okrutnie, bezlitośnie. Czy Rosier naprawdę nadal się nim bawił? Nie, rozległo się gdzieś we wnętrzu jego czaszki, błagalna prośba, której nie był w stanie wypowiedzieć na głos, bo coś niemożliwie ciężkiego przygniatało go do ziemi; niewyobrażalna siła zgniatała płuca, potężna stopa stojącego nad nim olbrzyma naciskała na żebra, sprawiając, że mógł jedynie spazmatycznie łapać powietrze, walcząc o pozostanie ponad kołyszącą się miarowo taflą wody. Przypomniał sobie – bez żadnego sensownego powodu – jak na poszukiwania młodego giganta wybrał się razem z Hannah, w zupełnie innym świecie i w innym czasie, lepka mgła utrudniała im wtedy odnalezienie właściwej drogi – ta sama, być może, która otaczała go teraz, niemożliwa do odgonienia ani przejrzenia, chłodna, lodowatymi igiełkami wbijająca się w skórę.
Było mu zimno – dlaczego było mu zimno? Było przecież lato, pamiętał jasne słońce przebijające się przez liście na obrastających ścieżkę drzewach; ciepłe promienie powinny były go ogrzać, a jednak – drżał na całym ciele, nie będąc w stanie powstrzymać wstrząsających mięśniami drgawek, zupełnie jakby wrzucono go do chłodnego jeziora. Może właśnie tak było – może dlatego musiał walczyć o pozostanie na powierzchni, wiedząc, że każda drobna fala wciągnie go z powrotem pod nią.
Panie Moore? William?
Zabawne; nikt się tak do niego nie zwracał, oprócz Hannah – w momentach, w których była na niego zła. Ale Hannah nie mogło tu przecież być, była bezpieczna – w ich domu w Irlandii, tylko ta myśl jeszcze chwilę temu trzymała go przy życiu, gdy słuchał w bezsilności, jak Rosier ustala ze szmalcownikiem cenę za jej życie. Wciągnął gwałtowniej powietrze w płuca, gdzieś ponad nim rozbrzmiały kolejne słowa; wypowiedziane obcym głosem, brzmiały jak groźba, irracjonalne, pozbawione sensu. Leśna lecznica? Czy to on mu o niej powiedział? Serce zaczęło bić mu gwałtowniej, prawa dłoń zacisnęła się w pięść, lewa – nie była w stanie, zamiast tego posyłając w górę ramienia falę otrzeźwiającego bólu. Otworzył powieki, dostrzegając ponad sobą jedynie mozaikę pomieszanych kolorów, obrazów, które nie miały żadnego sensu. – Nie – wychrypiał, nie powiedział mu przecież nic; nie mógł, nie chciał. – Nie, nie tutaj – mówił dalej bez sensu; zakręciło mu się w głowie, wstrząsnęły nim mdłości; zacisnął powieki, ból prawie go oślepił. – Kerstin – czy jest tu K-k-kerstin? – zapytał, pamiętał przecież, że tu pomagała; jeśli tu była – musiała uciekać, Rosier mógł przyjść za nim w każdej chwili – szukając Tonksów, nie dbając o to, kim byli, kim była – jak śmiała się, tańcząc wokół ogniska w Oazie, w różowej sukience wirującej wokół kostek.
Odczuwany w każdej jednej komórce ciała, koncentrujący się w okolicach klatki piersiowej i brzucha, potęgujący się przy każdym oddechu, którego nie powinien móc nabrać – umierał przecież – a które jednak jakimś cudem przywracały go do rzeczywistości, uparcie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, okrutnie, bezlitośnie. Czy Rosier naprawdę nadal się nim bawił? Nie, rozległo się gdzieś we wnętrzu jego czaszki, błagalna prośba, której nie był w stanie wypowiedzieć na głos, bo coś niemożliwie ciężkiego przygniatało go do ziemi; niewyobrażalna siła zgniatała płuca, potężna stopa stojącego nad nim olbrzyma naciskała na żebra, sprawiając, że mógł jedynie spazmatycznie łapać powietrze, walcząc o pozostanie ponad kołyszącą się miarowo taflą wody. Przypomniał sobie – bez żadnego sensownego powodu – jak na poszukiwania młodego giganta wybrał się razem z Hannah, w zupełnie innym świecie i w innym czasie, lepka mgła utrudniała im wtedy odnalezienie właściwej drogi – ta sama, być może, która otaczała go teraz, niemożliwa do odgonienia ani przejrzenia, chłodna, lodowatymi igiełkami wbijająca się w skórę.
Było mu zimno – dlaczego było mu zimno? Było przecież lato, pamiętał jasne słońce przebijające się przez liście na obrastających ścieżkę drzewach; ciepłe promienie powinny były go ogrzać, a jednak – drżał na całym ciele, nie będąc w stanie powstrzymać wstrząsających mięśniami drgawek, zupełnie jakby wrzucono go do chłodnego jeziora. Może właśnie tak było – może dlatego musiał walczyć o pozostanie na powierzchni, wiedząc, że każda drobna fala wciągnie go z powrotem pod nią.
Panie Moore? William?
Zabawne; nikt się tak do niego nie zwracał, oprócz Hannah – w momentach, w których była na niego zła. Ale Hannah nie mogło tu przecież być, była bezpieczna – w ich domu w Irlandii, tylko ta myśl jeszcze chwilę temu trzymała go przy życiu, gdy słuchał w bezsilności, jak Rosier ustala ze szmalcownikiem cenę za jej życie. Wciągnął gwałtowniej powietrze w płuca, gdzieś ponad nim rozbrzmiały kolejne słowa; wypowiedziane obcym głosem, brzmiały jak groźba, irracjonalne, pozbawione sensu. Leśna lecznica? Czy to on mu o niej powiedział? Serce zaczęło bić mu gwałtowniej, prawa dłoń zacisnęła się w pięść, lewa – nie była w stanie, zamiast tego posyłając w górę ramienia falę otrzeźwiającego bólu. Otworzył powieki, dostrzegając ponad sobą jedynie mozaikę pomieszanych kolorów, obrazów, które nie miały żadnego sensu. – Nie – wychrypiał, nie powiedział mu przecież nic; nie mógł, nie chciał. – Nie, nie tutaj – mówił dalej bez sensu; zakręciło mu się w głowie, wstrząsnęły nim mdłości; zacisnął powieki, ból prawie go oślepił. – Kerstin – czy jest tu K-k-kerstin? – zapytał, pamiętał przecież, że tu pomagała; jeśli tu była – musiała uciekać, Rosier mógł przyjść za nim w każdej chwili – szukając Tonksów, nie dbając o to, kim byli, kim była – jak śmiała się, tańcząc wokół ogniska w Oazie, w różowej sukience wirującej wokół kostek.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Spokojnie. Straciłeś dużo krwi. - Wolną dłoń położyła na jego lewym nadgarstku, zaraz nad zaciśniętą pięścią. Wcześniej jego tętno było słabo wyczuwalne, teraz przyśpieszone na wskutek zatrzymania krwawienia i wybudzenia się. Spokojny, płytki oddech stał się przerywany, twarz wykrzywił grymas, a skórę pokryła gęsia skórka. Jego wybudzenie się było dobrą rzeczą, choć w idealnym scenariuszu wolałaby, aby do tego doszło jakby już zajęli się wszystkimi jego obrażeniami. - Nie ma jej tu teraz. - Korzystając z okazji, że drugi uzdrowiciel odpowiedział mężczyźnie na pytanie, uniosła, wciąż trzymaną w prawej dłoni różdżkę chcąc ukoić widoczne u niego gołym okiem, cierpienie. - Subsisto dolorem maxima. - Na zaklęciu przeciwbólowym jednak nie poprzestała. Mężczyzna wciąż musiał się uspokoić. Skupiona na jego mięśniach i pulsie, który wciąż czuła pod palcami lewej dłoni wypowiedziała kolejna inkarnację. - Paxo horribilis. - Od razu mogła zauważyć efekt rzuconego zaklęcia, gdy spięte mięśnie zaczęły się pod jego działaniem rozluźniać, a grymas na jego twarzy pomału zanikał.
- Mam na imię Yvette, jest tu ze mną też Joseph. Oboje jesteśmy uzdrowicielami. - Tłumaczyła chcąc go zapewnić, że żadna więcej krzywda go więcej nie spotka. Na pewno nie z ich ręki i nie w tym miejscu. Niepokój był całkowicie zrozumiały. Mogła sobie tylko wyobrażać jakie było jego ostatnie wspomnienie zanim stracił przytomność. Teraz zdezorientowany wybudził się w bólu, w obcym miejscu, otoczony obcymi ludźmi, których intencji nie znał. - Zajmiesz się bandażami? - Zapytała drugiego uzdrowiciela, który w odpowiedzi od razu zabrał się do pracy. Chciała jak najszybciej dokończyć leczenie, aby móc przenieść mężczyznę z chłodnego stołu na kozetkę. - Znalazłam cię na ścieżce. Rannego i nieprzytomnego. Pamiętasz co się stało? - Ponownie zwróciła się do Billego. Nie chciała ciągnąć tej rozmowy za długo. Mężczyzna potrzebował teraz przede wszystkim wypoczynku. Chciała jednak dowiedzieć się co powinna zawrzeć w liście i czy w ogóle mężczyzna cokolwiek pamięta, co mogłoby pomóc jej określić dalej w jakim stanie się znajdował. Ciało nie było w stanie wskazać jej choćby tego co działo się teraz w jego głowie. Magipsychiatra był z niej żaden, ale znała wpływ niektórych zaklęć, jak duże sieją spustoszenie w organiźmie.
PŻ: 120/330 [w tym: 5 + 35 = 40 (na 5 tur); 15 + 24x2 = 63]
| idziemy do szafeczki
- Mam na imię Yvette, jest tu ze mną też Joseph. Oboje jesteśmy uzdrowicielami. - Tłumaczyła chcąc go zapewnić, że żadna więcej krzywda go więcej nie spotka. Na pewno nie z ich ręki i nie w tym miejscu. Niepokój był całkowicie zrozumiały. Mogła sobie tylko wyobrażać jakie było jego ostatnie wspomnienie zanim stracił przytomność. Teraz zdezorientowany wybudził się w bólu, w obcym miejscu, otoczony obcymi ludźmi, których intencji nie znał. - Zajmiesz się bandażami? - Zapytała drugiego uzdrowiciela, który w odpowiedzi od razu zabrał się do pracy. Chciała jak najszybciej dokończyć leczenie, aby móc przenieść mężczyznę z chłodnego stołu na kozetkę. - Znalazłam cię na ścieżce. Rannego i nieprzytomnego. Pamiętasz co się stało? - Ponownie zwróciła się do Billego. Nie chciała ciągnąć tej rozmowy za długo. Mężczyzna potrzebował teraz przede wszystkim wypoczynku. Chciała jednak dowiedzieć się co powinna zawrzeć w liście i czy w ogóle mężczyzna cokolwiek pamięta, co mogłoby pomóc jej określić dalej w jakim stanie się znajdował. Ciało nie było w stanie wskazać jej choćby tego co działo się teraz w jego głowie. Magipsychiatra był z niej żaden, ale znała wpływ niektórych zaklęć, jak duże sieją spustoszenie w organiźmie.
PŻ: 120/330 [w tym: 5 + 35 = 40 (na 5 tur); 15 + 24x2 = 63]
| idziemy do szafeczki
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zapasowe ubrania i przybory niezbędne do zachowania osobistej higieny znajdowały się w płóciennej torbie, którą przewiesiła przez ramię, kiedy świstoklikiem przenosiła się z Irlandii do Anglii. W dłoni, kurczowo przyciśnięty do piersi, ściskała żeliwny garnek wypełniony kaszą z warzywami. Dawno tego nie robiła — nie przenosiła się z miejsca na miejsce z jedzeniem, a właściwie z pełnym garnkiem jedzenia. Przeczuwała, że Billy nie wyjdzie tego dnia do domu, potrzebował zapasów czegoś pożywnego, co doda mu sił i pozwoli stanąć na nogi. Kasza była przygotowana inaczej niż zwykle, duża ilość przypraw miała nie tylko zakonserwować obiad, ale też przypomnieć Billemu, jak pachnie i smakuje dom. Nie oszczędzała tego popołudnia, na warzywach, dodatkach tak, aby wyszło perfekcyjnie. Biednie, skromnie, ale jednocześnie tak dobrze jak w domu. By do niego wrócić musiał stanąć na nogi. Przed wojną miała zwyczaj rytualnego spędzania czasu w kuchni. Gdy była smutna piekła słodkości na poprawę humoru, gdy była szczęśliwa skupiała się na wytrawnych daniach, którymi dzieliła się z najbliższymi, bo sama nie była w stanie tego przejść. Teraz nosiło ją w kuchni od kąta do kąta, bo wszystkiego brakowało. Nie mieli mąki, cukru, masła. Nie mogła zrobić rogalików ani bułek, a tak chciała zanieść jeszcze ciepłe smakołyki Billemu. W ten sposób próbowała zawsze zająć myśli, skoncentrować się na gotowaniu, przepisach, mieszaniu składników i wyrabianiu ciasta, oddalając się od tego, co ją trapiło. Nie potrafiła przestać płakać. Naprzemiennie nawiedzała ją ponura myśl, że Billy mógł zginąć, ale jednak przetrwał ale to pozostanie w jego pamięci już na zawsze, zmieniając go całkowicie. Takie zdarzenia zostawiały rysę, niewidoczna, cienką, ale bardzo głęboką, która potrafiła otworzyć się w najmniej oczekiwanym momencie i zaboleć tak, jakby dopiero rana została zadana.
Jeszcze nie zastanawiała się nad tym, jak to przetrwają ‚ było tu i teraz. ten moment, w którym miała zobaczyć Williama w bandażach i na szpitalnym łóżku, opowiedzieć mu kilka historii i opowieści z domowego zacisza. Najchętniej zatrzymałaby go przy sobie, u swojego boku, pewna, że pozostanie bezpieczny i zdrowy. Będzie ojcem, na jakiego Amelia i jej dzieci zasłużyły, ale nie potrafiła być taką egoistką. Zmienił się. Z gwiazdy quidditcha stał się bohaterem. Wierzyła, że bez niego świat się zawali i ta myśl sprawiała, że cierpiała. Nie tylko odkąd została jego żoną, ale już znacznie wcześniej. Raniła ją wizja, że musiał poświęcić się dla świata by go uratować. By jego dzieci mogły mieć jakiekolwiek życie, jakąkolwiek przyszłość.
Szpital, który znajdował się w lesie z jednej strony był miejscem dającym poczucie bezpieczeństwa, z drugiej miała wrażenie, że był trudnodostrępny i przeznaczony dla tych, którzy wiedzieli, gdzie go szukać. Ona miała ten przywilej, wiedziała którą ścieżką pójść. Podejrzewała, że spotka tu Kertin, a może nawet i Just, ale szła przed siebie szybko, twarda stawiając kroki na ubitej ścieżce wśród leśnej ściółki. Weszła do środka bez pukania, wpadając zdyszana i zmachana do korytarzyka, który pewnie służył jako poczekalnia. Tam spotkała Kerstin. Miała w głowie to, co powiedział jej Michael o niej i jej zawodzie miłosnym, ale nie potrafiła z nią o tym porozmawiać u i teraz, musiała zobaczyć się z mężem. Poprosiła ją, by ją zaprowadziła. Uściskawszy ją jedną ręką pożyczyła im rychłego spotkania i przystanęła nad łóżkiem Billego.
Spał.
Spał jak niemowlę, z twarzą obandażowaną. Przełknęła ślinę i przysiadła na łóżku obok, stawiając sobie żeliwny garnek na udach. W naturalnym odruchu przeczesałby jego włosy, ale pokryty był bandażami. Przełknęła ślinę, ciche skrzypienie materaca rozbrzmiało po całej, pogrążonej w zupełnej ciszy sali.
Jeszcze nie zastanawiała się nad tym, jak to przetrwają ‚ było tu i teraz. ten moment, w którym miała zobaczyć Williama w bandażach i na szpitalnym łóżku, opowiedzieć mu kilka historii i opowieści z domowego zacisza. Najchętniej zatrzymałaby go przy sobie, u swojego boku, pewna, że pozostanie bezpieczny i zdrowy. Będzie ojcem, na jakiego Amelia i jej dzieci zasłużyły, ale nie potrafiła być taką egoistką. Zmienił się. Z gwiazdy quidditcha stał się bohaterem. Wierzyła, że bez niego świat się zawali i ta myśl sprawiała, że cierpiała. Nie tylko odkąd została jego żoną, ale już znacznie wcześniej. Raniła ją wizja, że musiał poświęcić się dla świata by go uratować. By jego dzieci mogły mieć jakiekolwiek życie, jakąkolwiek przyszłość.
Szpital, który znajdował się w lesie z jednej strony był miejscem dającym poczucie bezpieczeństwa, z drugiej miała wrażenie, że był trudnodostrępny i przeznaczony dla tych, którzy wiedzieli, gdzie go szukać. Ona miała ten przywilej, wiedziała którą ścieżką pójść. Podejrzewała, że spotka tu Kertin, a może nawet i Just, ale szła przed siebie szybko, twarda stawiając kroki na ubitej ścieżce wśród leśnej ściółki. Weszła do środka bez pukania, wpadając zdyszana i zmachana do korytarzyka, który pewnie służył jako poczekalnia. Tam spotkała Kerstin. Miała w głowie to, co powiedział jej Michael o niej i jej zawodzie miłosnym, ale nie potrafiła z nią o tym porozmawiać u i teraz, musiała zobaczyć się z mężem. Poprosiła ją, by ją zaprowadziła. Uściskawszy ją jedną ręką pożyczyła im rychłego spotkania i przystanęła nad łóżkiem Billego.
Spał.
Spał jak niemowlę, z twarzą obandażowaną. Przełknęła ślinę i przysiadła na łóżku obok, stawiając sobie żeliwny garnek na udach. W naturalnym odruchu przeczesałby jego włosy, ale pokryty był bandażami. Przełknęła ślinę, ciche skrzypienie materaca rozbrzmiało po całej, pogrążonej w zupełnej ciszy sali.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Obiecywał sobie, że nie zaśnie.
Kiedy drzwi niewielkiego gabinetu zamknęły się za Liddy, pozostawiając go znów w przygniatającej samotności cichego pomieszczenia, postanowił, że zaczeka. Wiedział, że Hannah wybierała się do leśnej lecznicy, a choć nie miał pojęcia, czy dotarcie z Irlandii do Doliny Godryka zabierze jej kilka godzin czy cały dzień, nie chciał stracić nawet minuty z tych odwiedzin. Tęsknota zaciskająca się żelazną obręczą wokół jego serca była wręcz absurdalna, wiedział o tym – widzieli się przecież poprzedniego ranka – ale chociaż próbował, nie był w stanie uspokoić targających nim emocji, uczuć niemogących w żaden sposób odnaleźć ujścia. Początkowo udawało mu się je odepchnąć, zagłuszyć lęki bardziej naglącymi sprawami: przekazaniem ostrzeżenia Tonksom, skontaktowaniem się z rodziną, upewnieniem się, że wieści o jego spotkaniu z Rosierem dotrą do dowództwa – ale kiedy ciężar odpowiedzialności zniknął już z jego barków, pozostała mu tylko bezsilność – i niekończące się godziny tkwienia sam na sam z własnymi myślami.
Nie zarejestrował nawet momentu, w którym jego umysł wreszcie się poddał, a miękkość poduszki zniweczyła próby zapanowania nad sennością. Nieznośna słabość walczącego z głębokimi ranami ciała była kolejną nowością, nie był do tego przyzwyczajony; chociaż drobniejsze kontuzje niemal od zawsze należały do jego codzienności, to po raz pierwszy w życiu czuł się tak bardzo oderwany od siebie (stracił dużo krwi, przypomniał sobie mgliście słowa uzdrowicielki) – zupełnie jakby jego ręce i nogi, kości i mięśnie, nie należały już do niego, sprzeciwiając mu się, gdy starał się nad nimi zapanować. Utracone poczucie kontroli do niego nie powróciło; najpierw siłą wyrwane przez czarnoksiężnika, który jednym machnięciem różdżki zmusił jego żebra do nienaturalnego rozrośnięcia się; który zaklęciem niewybaczalnym przedarł się przez wszystkie zakończenia nerwowe, podpalając je, rażąc i rwąc – później zostało przejęte przez ratujących jego życie uzdrowicieli. Tych drugich nie obwiniał, zdawał sobie sprawę z tego, że zawdzięczał im wszystko – ale i tak nie potrafił pozbyć się nieprzyjemnego posmaku bezradności, niepodzielnie związanego ze świadomością, że nadal znajdował się na czyjejś łasce; że to, czy miał żyć czy umrzeć, nie zależało już od niego.
Nie wiedział, co dokładnie wyrwało go ze snu (tym razem) pozbawionego snów; czy było to rozlegające się gdzieś na granicy świadomości skrzypnięcie materaca, czy dźwięk kroków, czy może – wychwycone podprogowo pojawienie się w pokoju kogoś jeszcze, ciepła obecność rozpraszająca otaczającą go szczelnie samotność. Przytomność wracała do niego stopniowo, powoli; pełzł w jej kierunku nieporadnie i ciężko, nie od razu otwierając oczy; wprost przeciwnie, w pierwszej chwili jedynie mocniej zacisnął powieki, gdy przez senną nicość znów przedarł się promieniujący od brzucha ból. Palce prawej dłoni drgnęły, w lewej czuł jedynie nieprzyjemne mrowienie i tępą, wędrującą wzdłuż ramienia bolesność zmiażdżonych kości. Przeciwbólowe zaklęcia i eliksiry przestały działać już dawno, nie poprosił jednak o nowe, przypominając sobie, że byli ludzie, którzy potrzebowali ich bardziej – wiedział o tym, praca łącznika już dawno zarysowała w jego świadomości skalę wywołanych wojną braków. Wciągnął ostrożnie powietrze do płuc, płytko, z wahaniem; krzywiąc się, gdy poraniona klatka piersiowa uniosła się o centymetr w górę. W ustach miał sucho, w gardle czuł drapanie – ale niewyjaśnione wrażenie, że ktoś mu się przyglądał, zdołało przedrzeć się przez inne bodźce.
Otworzył oczy, czy właściwie – oko, bo to lewe, zabandażowane, wydawało się sklejone, nie reagując na próby uniesienia w górę powieki. Obrócił głowę, chcąc dostrzec coś więcej niż sufit i ściana po jego prawej stronie, zamierając, kiedy jego wzrok zatrzymał się wreszcie na Hannah. Urywany oddech uciekł mu spomiędzy ust, kiedy otaczająca go rzeczywistość wydała mu się nagle odrobinę bardziej prawdziwa; choć wciąż czuł się tak, jakby tonął, to świadomość, że Hannah była przy nim, cała i zdrowa, wystarczyła, by jego stopy – do tej pory desperacko szukające stałego gruntu – natrafiły na fragment miękkiego dna, pozwalając mu stanąć na nim pewniej. – Hannah – wychrypiał, z mieszaniną zaskoczenia, ulgi, troski, czułości; i wstydu, tego paskudnego wstydu, którego nie potrafił się pozbyć. Oparł się prawą dłonią o leżankę, nagle boleśnie świadomy tego, jak żałośnie musiał wyglądać; zaciskając zęby, spróbował unieść się nieco wyżej, oprzeć się plecami o poduszkę, na której do tej pory opierał głowę. Ból przepalający się przez mięśnie brzucha zmusił go do zaciśnięcia zębów, znieruchomiał na moment, czekając, aż stępieje. – Nap-p-prawdę tu jesteś? – upewnił się, w pierwszych godzinach po przebudzeniu, gdy na zmianę wybudzał się i zapadał w wypełnioną majakami drzemkę, widział ją kilkukrotnie – ale ostatecznie zawsze okazywała się złudzeniem, życzeniowym wytworem zmęczonego umysłu. – Pięknie wyglądasz – powiedział, starając się uśmiechnąć. Miała potargane włosy i zaczerwienione (od płaczu?) oczy, i kilka ciemnoróżowych plam na bladych policzkach – ale i tak wydawała mu się najcudowniejszym widokiem, jaki mógłby zobaczyć. Chciał ją przytulić do siebie, ale leżanka, na której usiadła, była niemożliwie wręcz daleko; metr, który musiałby przebyć, wymagałby od niego więcej wysiłku niż przepłynięcie całego jeziora. Nienawidził tego, jak bardzo był słaby. Uniósł się jeszcze odrobinę wyżej, pozwalając, by koc zsunął mu się z ramion; nie miał koszuli, ale niemal całą jego klatkę piersiową osłaniały owinięte ciasno opatrunki.
Było tyle rzeczy, które chciał jej powiedzieć. Słów, które powtarzał we własnej głowie przez ostatnie godziny, ślizgając się gdzieś między jawą a snem – ale kiedy wreszcie znalazła się obok, nie był w stanie wydusić z siebie niczego. Nie zasłużyła na to – na ciężar, jaki zrzucił na jej barki, na strach, i lęk, i obawy; na długą podróż do Anglii, i na to wszystko, co miało nadejść później. – P-p-przepraszam – wypadło mu z ust, ciszej niż zamierzał. Emocje ścisnęły go za gardło, nadal był zbyt słaby, by się im sprzeciwić. Zbyt słaby, by zrobić cokolwiek.
Kiedy drzwi niewielkiego gabinetu zamknęły się za Liddy, pozostawiając go znów w przygniatającej samotności cichego pomieszczenia, postanowił, że zaczeka. Wiedział, że Hannah wybierała się do leśnej lecznicy, a choć nie miał pojęcia, czy dotarcie z Irlandii do Doliny Godryka zabierze jej kilka godzin czy cały dzień, nie chciał stracić nawet minuty z tych odwiedzin. Tęsknota zaciskająca się żelazną obręczą wokół jego serca była wręcz absurdalna, wiedział o tym – widzieli się przecież poprzedniego ranka – ale chociaż próbował, nie był w stanie uspokoić targających nim emocji, uczuć niemogących w żaden sposób odnaleźć ujścia. Początkowo udawało mu się je odepchnąć, zagłuszyć lęki bardziej naglącymi sprawami: przekazaniem ostrzeżenia Tonksom, skontaktowaniem się z rodziną, upewnieniem się, że wieści o jego spotkaniu z Rosierem dotrą do dowództwa – ale kiedy ciężar odpowiedzialności zniknął już z jego barków, pozostała mu tylko bezsilność – i niekończące się godziny tkwienia sam na sam z własnymi myślami.
Nie zarejestrował nawet momentu, w którym jego umysł wreszcie się poddał, a miękkość poduszki zniweczyła próby zapanowania nad sennością. Nieznośna słabość walczącego z głębokimi ranami ciała była kolejną nowością, nie był do tego przyzwyczajony; chociaż drobniejsze kontuzje niemal od zawsze należały do jego codzienności, to po raz pierwszy w życiu czuł się tak bardzo oderwany od siebie (stracił dużo krwi, przypomniał sobie mgliście słowa uzdrowicielki) – zupełnie jakby jego ręce i nogi, kości i mięśnie, nie należały już do niego, sprzeciwiając mu się, gdy starał się nad nimi zapanować. Utracone poczucie kontroli do niego nie powróciło; najpierw siłą wyrwane przez czarnoksiężnika, który jednym machnięciem różdżki zmusił jego żebra do nienaturalnego rozrośnięcia się; który zaklęciem niewybaczalnym przedarł się przez wszystkie zakończenia nerwowe, podpalając je, rażąc i rwąc – później zostało przejęte przez ratujących jego życie uzdrowicieli. Tych drugich nie obwiniał, zdawał sobie sprawę z tego, że zawdzięczał im wszystko – ale i tak nie potrafił pozbyć się nieprzyjemnego posmaku bezradności, niepodzielnie związanego ze świadomością, że nadal znajdował się na czyjejś łasce; że to, czy miał żyć czy umrzeć, nie zależało już od niego.
Nie wiedział, co dokładnie wyrwało go ze snu (tym razem) pozbawionego snów; czy było to rozlegające się gdzieś na granicy świadomości skrzypnięcie materaca, czy dźwięk kroków, czy może – wychwycone podprogowo pojawienie się w pokoju kogoś jeszcze, ciepła obecność rozpraszająca otaczającą go szczelnie samotność. Przytomność wracała do niego stopniowo, powoli; pełzł w jej kierunku nieporadnie i ciężko, nie od razu otwierając oczy; wprost przeciwnie, w pierwszej chwili jedynie mocniej zacisnął powieki, gdy przez senną nicość znów przedarł się promieniujący od brzucha ból. Palce prawej dłoni drgnęły, w lewej czuł jedynie nieprzyjemne mrowienie i tępą, wędrującą wzdłuż ramienia bolesność zmiażdżonych kości. Przeciwbólowe zaklęcia i eliksiry przestały działać już dawno, nie poprosił jednak o nowe, przypominając sobie, że byli ludzie, którzy potrzebowali ich bardziej – wiedział o tym, praca łącznika już dawno zarysowała w jego świadomości skalę wywołanych wojną braków. Wciągnął ostrożnie powietrze do płuc, płytko, z wahaniem; krzywiąc się, gdy poraniona klatka piersiowa uniosła się o centymetr w górę. W ustach miał sucho, w gardle czuł drapanie – ale niewyjaśnione wrażenie, że ktoś mu się przyglądał, zdołało przedrzeć się przez inne bodźce.
Otworzył oczy, czy właściwie – oko, bo to lewe, zabandażowane, wydawało się sklejone, nie reagując na próby uniesienia w górę powieki. Obrócił głowę, chcąc dostrzec coś więcej niż sufit i ściana po jego prawej stronie, zamierając, kiedy jego wzrok zatrzymał się wreszcie na Hannah. Urywany oddech uciekł mu spomiędzy ust, kiedy otaczająca go rzeczywistość wydała mu się nagle odrobinę bardziej prawdziwa; choć wciąż czuł się tak, jakby tonął, to świadomość, że Hannah była przy nim, cała i zdrowa, wystarczyła, by jego stopy – do tej pory desperacko szukające stałego gruntu – natrafiły na fragment miękkiego dna, pozwalając mu stanąć na nim pewniej. – Hannah – wychrypiał, z mieszaniną zaskoczenia, ulgi, troski, czułości; i wstydu, tego paskudnego wstydu, którego nie potrafił się pozbyć. Oparł się prawą dłonią o leżankę, nagle boleśnie świadomy tego, jak żałośnie musiał wyglądać; zaciskając zęby, spróbował unieść się nieco wyżej, oprzeć się plecami o poduszkę, na której do tej pory opierał głowę. Ból przepalający się przez mięśnie brzucha zmusił go do zaciśnięcia zębów, znieruchomiał na moment, czekając, aż stępieje. – Nap-p-prawdę tu jesteś? – upewnił się, w pierwszych godzinach po przebudzeniu, gdy na zmianę wybudzał się i zapadał w wypełnioną majakami drzemkę, widział ją kilkukrotnie – ale ostatecznie zawsze okazywała się złudzeniem, życzeniowym wytworem zmęczonego umysłu. – Pięknie wyglądasz – powiedział, starając się uśmiechnąć. Miała potargane włosy i zaczerwienione (od płaczu?) oczy, i kilka ciemnoróżowych plam na bladych policzkach – ale i tak wydawała mu się najcudowniejszym widokiem, jaki mógłby zobaczyć. Chciał ją przytulić do siebie, ale leżanka, na której usiadła, była niemożliwie wręcz daleko; metr, który musiałby przebyć, wymagałby od niego więcej wysiłku niż przepłynięcie całego jeziora. Nienawidził tego, jak bardzo był słaby. Uniósł się jeszcze odrobinę wyżej, pozwalając, by koc zsunął mu się z ramion; nie miał koszuli, ale niemal całą jego klatkę piersiową osłaniały owinięte ciasno opatrunki.
Było tyle rzeczy, które chciał jej powiedzieć. Słów, które powtarzał we własnej głowie przez ostatnie godziny, ślizgając się gdzieś między jawą a snem – ale kiedy wreszcie znalazła się obok, nie był w stanie wydusić z siebie niczego. Nie zasłużyła na to – na ciężar, jaki zrzucił na jej barki, na strach, i lęk, i obawy; na długą podróż do Anglii, i na to wszystko, co miało nadejść później. – P-p-przepraszam – wypadło mu z ust, ciszej niż zamierzał. Emocje ścisnęły go za gardło, nadal był zbyt słaby, by się im sprzeciwić. Zbyt słaby, by zrobić cokolwiek.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiedy była mała, babcia opowiadała jej stare historie o śpiących królewnach budzonych pocałunkiem księcia, ale on nie wyglądał w tej chwili ani jak królewna ani jak książę, a jego sen — choć nie rzucał się na łóżku — napewno nie był spokojny. Musiał paść z wyczerpania. Wyglądał okropnie, a ona nie potrafiła ukryć zdumienia, że to przetrwał — zdumienia dalekiego od zadowolenia, a jednak blisko mu było do podziwu, że jego determinacja, siła i wola walki umożliwiła mu przetrwanie. Był o krok od śmierci. Minęły niespełna dwa lata od zdarzeń w sowiej poczcie. Już wtedy Tristan Rosier był potężny, bezwzględny i okrutny. Nie liczył się z ludźmi, dbając tylko o cel jaki sobie założył. Jaki był dziś? Po dwóch latach? W gazetach pisali o nim, bliski był najpotężniejszym czarodziejom wszechczasów. Może właśnie takim był, a czas tylko czynił go mocniejszym. Budził w niej lęk i grozę. Budził nienawiść. Wspomnienie cierpień Bena dręczyło ją miesiącami. Oszpecił wtedy i ją. Wydłubał jej oko; sprawił, że znienawidziła własne odbicie w lustrze, powracając do niepewności i dezaprobaty wobec własnego wyglądu sprzed wielu lat. Billy tego nie pamiętał, nie mógł. Nie było go wtedy przy niej. Ale kiedy się obudziła na szpitalnej pryczy, miała na sobie taki sam bandaż. Zasłaniał dziurę po oku, którego nie miała. Być może właśnie to wspomnienie pozwoliło jej teraz myśleć, że mogła go zrozumieć lepiej niż inni. Była w takim miejscu jak on, takim położeniu. Cierpiała, ale rany w sercu i głowie goiły się znacznie dłużej niż te, które uzdrowił Alexander. Część z nich nie zagoiła się do teraz, część być może nie zniknie już nigdy.
Nabrała powietrza w płucach, nerwowo zaciskając palce na żeliwnych uszach garnka.
Leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, cały w opatrunkach i bandażach. Przełknęła ślinę, powracając wzrokiem do jego twarzy. Kiedy jego powieki drgnęły, odłożyła na niewielki stoliczek obok żeliwny garnek obłożony zaklęciem zmniejszającym jego wagę (bo wypełniony po brzegi byłby bardzo ciężki i przez to trudny do przetransportowania) i przysunęła się na krawędź materaca.
— Shh — nie mów nic, nic nie trzeba. Odpoczywaj, kochanie. Uśmiechnęła się lekko jeszcze nim na dobre jego świadomość znalazła się w leśnej lecznicy. — Jestem tu, jestem tu z tobą — szepnęła, nie wiedząc, skąd w głosie zdobyła taką siłę i zdecydowanie, gdy jeszcze kilka minut wcześniej miała ochotę się rozpłakać nad tym, co widziała. Teraz czuła coś innego, mieszaninę determinacji i surowości, bardziej dla siebie niż dla Billego. Wiedziała dobrze, że potrzebował jej teraz silnej i stawiającej go do pionu, nie płaczącej i ubolewającej nad jego losem. To on leżał; to on nieświadomie wyciągał ku niej rękę, a jej zadaniem było ją złapać i pomóc mu się podnieść. Obiecała przecież, że będzie to robić póki śmierć ich nie rozłączy.
Zsunęła się z materaca całkiem, gdy spróbował się poprawić. Stając przy nim pochyliła się i dwoma rękami złapała po dwóch stronach poduszkę i uniosła ją lekko, by pomóc mu zrobić to, czego sam nie był w stanie; choć bardzo chciał i bardzo próbował udowodnić, że da sobie radę.
— Teraz dobrze?— spytała, ale zamiast na materacu obok usiadła na tym, na którym leżał, tuż obok jego ciała, ostrożnie przycupnąwszy na skraju tak, by go nie dotknąć instynktowie czując, że sprawiłoby mu to ból. Bandaże wystawały spod materiału, którym był okryty.
Zaśmiała się cicho, doskonale zdając sobie sprawę, że jej policzki były napuchnięte podobnie jak oczy, tak samo zaczerwienione i pokryte plamami z płaczu. Szczęśliwie zdążyła wysiąkać nos przed przyjściem.
— Nie byłam pewna, jaki strój obowiązuje w trakcie szpitalnych odwiedzin, ale uznałam, że bardziej formalny byłby trochę pogrzebowy, a ty jeszcze żyjesz. Przypominam ci, że nie zbiłeś sobie trumny — wytknęła mu, unosząc wyżej jedną brew. — Chyba byś mnie nie zostawił tak, prawda? — spytała, siląc się na słaby uśmiech. To nie był temat do żartu, naprawdę mało brakowało, by nigdy już nie rozmawiali, ale nie potrafiła inaczej pozbyć się tego napięcia niż obracając to w kiepski żart. Gdy przeprosił spoważniała. Dławiące uczucie zgniotło jej pierś; nie chciała tego czuć i nie chciała się rozkleić, a jednak bardzo starał się doprowadzić ją znów do płaczu.
— Nie przepraszaj — skarciła go, sięgając w końcu dłonią do jego twarzy. Musnęła palcami policzek, który nie był pokryty bandażem, bojąc się spytać o jego stan. Pewnie nawet sam nie wiedział. — Chyba, że za to, że spóźniłeś się na kolację. Musiałam twoją porcję oddać Tłuczkowi. Pewnie jest ci za to wdzięczny — mruknęła z niezadowoleniem. Opuściła wzrok niżej, na jego pierś i zaraz poprawiła koc, który się osunął, naciągając go mocniej na jego tors. — Przyniosłam ci coś do jedzenia, jesteś głodny? Jak się czujesz? — spytała, choć na ustach zabłąkało się wcześniej niezadane pytanie o to, jak do tego wszystkiego doszło. Czy powinna do tego wracać? Czy powinna prosić go, by wysilił się i wrócił wspomnieniami do tej masakry? — Amelka namalowała dla ciebie obrazek — przypomniała sobie nagle, sięgając do torby przewieszonej przez ramię. — Kiedy cię pakowałam. Powiedziałam jej, że miałeś mały wypadek... — Uniosła na niego wzrok. Nie chciała jej okłamywać, ale prawda była zbyt brutalna. — Że już się dobrze czujesz, ale muszą cię jeszcze zbadać— mówiąc to rozwinęła rulon. Na pergaminie, prócz przypadkowych odbić od małej dłoni znalazły się dwie duże sylwetki, dwie małe i pies. Wszyscy na jednej miotle. — To my — powiedziała z dumą, prezentując mu obrazek.
Nabrała powietrza w płucach, nerwowo zaciskając palce na żeliwnych uszach garnka.
Leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, cały w opatrunkach i bandażach. Przełknęła ślinę, powracając wzrokiem do jego twarzy. Kiedy jego powieki drgnęły, odłożyła na niewielki stoliczek obok żeliwny garnek obłożony zaklęciem zmniejszającym jego wagę (bo wypełniony po brzegi byłby bardzo ciężki i przez to trudny do przetransportowania) i przysunęła się na krawędź materaca.
— Shh — nie mów nic, nic nie trzeba. Odpoczywaj, kochanie. Uśmiechnęła się lekko jeszcze nim na dobre jego świadomość znalazła się w leśnej lecznicy. — Jestem tu, jestem tu z tobą — szepnęła, nie wiedząc, skąd w głosie zdobyła taką siłę i zdecydowanie, gdy jeszcze kilka minut wcześniej miała ochotę się rozpłakać nad tym, co widziała. Teraz czuła coś innego, mieszaninę determinacji i surowości, bardziej dla siebie niż dla Billego. Wiedziała dobrze, że potrzebował jej teraz silnej i stawiającej go do pionu, nie płaczącej i ubolewającej nad jego losem. To on leżał; to on nieświadomie wyciągał ku niej rękę, a jej zadaniem było ją złapać i pomóc mu się podnieść. Obiecała przecież, że będzie to robić póki śmierć ich nie rozłączy.
Zsunęła się z materaca całkiem, gdy spróbował się poprawić. Stając przy nim pochyliła się i dwoma rękami złapała po dwóch stronach poduszkę i uniosła ją lekko, by pomóc mu zrobić to, czego sam nie był w stanie; choć bardzo chciał i bardzo próbował udowodnić, że da sobie radę.
— Teraz dobrze?— spytała, ale zamiast na materacu obok usiadła na tym, na którym leżał, tuż obok jego ciała, ostrożnie przycupnąwszy na skraju tak, by go nie dotknąć instynktowie czując, że sprawiłoby mu to ból. Bandaże wystawały spod materiału, którym był okryty.
Zaśmiała się cicho, doskonale zdając sobie sprawę, że jej policzki były napuchnięte podobnie jak oczy, tak samo zaczerwienione i pokryte plamami z płaczu. Szczęśliwie zdążyła wysiąkać nos przed przyjściem.
— Nie byłam pewna, jaki strój obowiązuje w trakcie szpitalnych odwiedzin, ale uznałam, że bardziej formalny byłby trochę pogrzebowy, a ty jeszcze żyjesz. Przypominam ci, że nie zbiłeś sobie trumny — wytknęła mu, unosząc wyżej jedną brew. — Chyba byś mnie nie zostawił tak, prawda? — spytała, siląc się na słaby uśmiech. To nie był temat do żartu, naprawdę mało brakowało, by nigdy już nie rozmawiali, ale nie potrafiła inaczej pozbyć się tego napięcia niż obracając to w kiepski żart. Gdy przeprosił spoważniała. Dławiące uczucie zgniotło jej pierś; nie chciała tego czuć i nie chciała się rozkleić, a jednak bardzo starał się doprowadzić ją znów do płaczu.
— Nie przepraszaj — skarciła go, sięgając w końcu dłonią do jego twarzy. Musnęła palcami policzek, który nie był pokryty bandażem, bojąc się spytać o jego stan. Pewnie nawet sam nie wiedział. — Chyba, że za to, że spóźniłeś się na kolację. Musiałam twoją porcję oddać Tłuczkowi. Pewnie jest ci za to wdzięczny — mruknęła z niezadowoleniem. Opuściła wzrok niżej, na jego pierś i zaraz poprawiła koc, który się osunął, naciągając go mocniej na jego tors. — Przyniosłam ci coś do jedzenia, jesteś głodny? Jak się czujesz? — spytała, choć na ustach zabłąkało się wcześniej niezadane pytanie o to, jak do tego wszystkiego doszło. Czy powinna do tego wracać? Czy powinna prosić go, by wysilił się i wrócił wspomnieniami do tej masakry? — Amelka namalowała dla ciebie obrazek — przypomniała sobie nagle, sięgając do torby przewieszonej przez ramię. — Kiedy cię pakowałam. Powiedziałam jej, że miałeś mały wypadek... — Uniosła na niego wzrok. Nie chciała jej okłamywać, ale prawda była zbyt brutalna. — Że już się dobrze czujesz, ale muszą cię jeszcze zbadać— mówiąc to rozwinęła rulon. Na pergaminie, prócz przypadkowych odbić od małej dłoni znalazły się dwie duże sylwetki, dwie małe i pies. Wszyscy na jednej miotle. — To my — powiedziała z dumą, prezentując mu obrazek.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Była tu. Naprawdę tu była, obok niego, na wyciągnięcie ręki. Po tych wszystkich dłużących się w nieskończoność, przepełnionych bólem sekundach niepewności, za morzem bezbrzeżnego strachu, w którym prawie utonął. Niemal w to nie wierzył, nawet po rozmowie przez dwukierunkowe lusterko, nawet po tym, jak obiecała. Groźby nakreślone przez Śmierciożercę były głośniejsze niż jakiekolwiek obietnice, a w nieznośnej samotności czterech ścian lekarskiego gabinetu łatwo było stracić nadzieję, utknąć w zamkniętym kole własnych lęków i myśli, ale była tu; nie miał już co do tego wątpliwości, jej głos, dołeczki w policzkach, ciepło promieniujące od ciała, kiedy nachyliła się nad nim, by poprawić poduszkę, zapach – nie byłby w stanie wyobrazić sobie tego tak dokładnie, tak ostro. Nawet desperacka tęsknota za bliskością nie malowała mu przed oczami aż tak żywych obrazów. – Tak – przytaknął, opierając się wygodniej. Od zmiany pozycji zakręciło mu się w głowie, leżał chyba zbyt długo; wciągnął powietrze do płuc, żeby wypuścić je powoli, czekając, aż zawroty złagodnieją i ustaną. – Dziękuję – powiedział na wydechu, uśmiechając się, gdy Hannah usiadła tuż obok, na jego leżance. Najchętniej przyciągnąłby ją do siebie, ale nie pozwalała mu na to instynktowna ostrożność, rezerwa wymuszona bolesnością poranionego ciała, wkradająca się w każdy, najdrobniejszy gest.
Zaśmiał się cicho z jej żartu, wdzięczny za każdy skrawek normalności, wyrywający go – choćby na chwilę – spod tego przygniatającego ciężaru bezradności i bezsilności. – No tak – na śmierć zap-p-pomniałem – odpowiedział, starając się zabrzmieć lekko, ale fala wstrzymywanych emocji dopadła go zaraz potem. – Nie ośmieliłbym się – zapewnił, chyba brzmiąc nieszczerze. Głos załamał mu się na ostatnich sylabach, przechodząc w zachrypnięty szept, a później: w ledwie słyszalne przeprosiny. Bo przecież to nie była prawda; mało brakowało, a by ją zostawił, w ostatnich momentach już nawet nie walczył – prosząc o koniec, nie mając wystarczająco siły, żeby opierać się dłużej. Poddał się, mimo obietnicy, że nigdy tego nie zrobi – że będzie walczył do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi. Dopiero teraz wiedział, jak puste były te zapewnienia, wypowiadane w bezpiecznych czterech ścianach ratusza albo domu; i jak trudno było zachować odwagę w chwili, gdy ból odbierał resztki zmysłów. – Muszę – zaoponował w reakcji na jej zaprzeczenie. – Nie masz p-p-pojęcia, co ja… – zaczął – ale zamilkł, gdy opuszki palców Hannah dotknęły delikatnie skóry na jego policzku. Głos uwiązł mu w gardle, przymknął powieki; uniósł zdrową rękę, żeby zacisnąć palce na jej dłoni i przycisnąć ją mocniej do siebie, tak, jakby nigdy nie chciał i nie miał zamiaru jej wypuścić. Wziął drżący oddech, w jakiś sposób odnajdując siłę w tym dotyku, w cieple skóry, dopiero teraz orientując się, że jego własna była zimna. W ogóle było mu chłodno, prawdopodobnie z wyczerpania, bo letnie, wypełniające lecznicę powietrze zdążyło już nagrzać się od wpadającego przez okna słońca.
Otworzył oczy, opuszczając ich splecione dłonie, ale tylko trochę; wierzch tej należącej do Hannah przycisnął do ust, później, powoli, opuszczając rękę na koc. – Oby się tylko nie p-p-przyzwyczaił – skomentował, starając się uśmiechnąć. Poprawił się odruchowo, żeby ułatwić Hannah naciągnięcie wyżej okrywającego go nakrycia, czując jak niechciana i całkowicie egoistyczna myśl uderza go w tył głowy. Czy kiedykolwiek jeszcze miała spojrzeć na niego tak, jak wcześniej? Nie bywał próżny, rzadko przejmował się swoim wyglądem, ale skłamałby mówiąc, że nie lubił, kiedy na niego patrzyła; gdy jej oczy wędrowały po jego twarzy, jakby starała się zapamiętać każdy detal, albo prześledzić ścieżki widoczne tylko dla niej. Co, jeśli następnym razem w jej oczach zobaczy tylko odrazę? Nie wiedział jeszcze co prawda, jakie spustoszenie zasiały zaklęcia Rosiera, ale przecież pamiętał ból oddzieranej od mięśni skóry; słyszał o trwałych śladach, jakie pozostawiała po sobie czarna magia, i widywał je: na ciałach i twarzach rebeliantów, u mieszkańców Oazy. To było strasznie płytkie, myśleć o tym teraz, a jednak – uporczywe kłucie za mostkiem istniało, i nie dało się odegnać tak łatwo.
Uniósł wzrok na Hannah, jak się czuł? Jakby się rozpadł; jakby paskudne klątwy rozbiły go na wiele kanciastych odłamków, których nie potrafił poskładać z powrotem. Jakby każdy element jego życia, i wszystko, czego do tej pory pragnął i co uznawał za istotne, straciło swoje stałe miejsce, zamiast tego wirując w bezładnej mieszaninie niewiadomej. Nie wiedział, jak ubrać to w słowa, nie był pewien, czy powinien. – Lep-p-piej teraz, kiedy tu jesteś – powiedział więc, posyłając jej ciepłe spojrzenie. – I – t-t-tak, tylko najpierw – nie spakowałaś przypadkiem jakiejś mojej k-koszuli? I spodni? – zapytał. Nie wiedział, czy był w stanie przełknąć cokolwiek, ani czy da radę się ubrać – ale jedno i drugie, choć prozaiczne, kojarzyło mu się z normalnością. Z domem, z czymś, czego potrzebował wręcz desperacko. Chciał znów poczuć się sobą, nie jak gość w obcym ciele; nie jakby umierał.
Wspomnienie o córce skutecznie odwróciło jego uwagę od jedzenia. Coś wywróciło mu się w żołądku, nie zasługiwała na to wszystko. – Martwi się? – zapytał cicho, wyciągając prawą dłoń, żeby przyciągnąć rysunek bliżej, próbując nieporadnie rozłożyć go jedną ręką na płasko na kocu, ale zwinięte długo boki uparcie wywijały się do środka, przesunął palcami po namalowanych przez Amelię sylwetkach, mając wrażenie, że żelazna dłoń ścisnęła go nagle za przełyk. Zamrugał szybko, kiedy prawe oko go zapiekło, a ramiona zadrżały. Oni wszyscy, na miotle; wszyscy – razem, zdrowi, cali. Uśmiechnął się, starając się bezskutecznie zapanować nad mimiką, ukryć wzruszenie. – Będziesz m-m-musiała nam taką zrobić – powiedział, mając na myśli miotłę. A potem emocje – na chwilę, na moment – wzięły nad nim górę; zgarbił się, wypuszczając pergamin, pozwalając, by zwinął się z powrotem w zgrabną rolkę – samemu sięgając dłonią do odkrytej części twarzy, palcami trąc załzawione z jakiegoś powodu oko. Weź się w garść, Billy, przykazał sobie stanowczo, a przynajmniej: na tyle stanowczo, na ile w tamtej chwili mógł. Opuścił rękę, raz jeszcze przenosząc wzrok na zwinięty rysunek, przesuwając opuszkami po szorstkim papierze. – Sp-p-potkałem Teda – odezwał się po dłuższej pauzie. Myśl o rodzinie, o ich czwórce uwiecznionej na rysunku, w jakiś naturalny sposób popchnęła jego myśli w stronę tamtego spotkania. – Mojego brata – doprecyzował, nie mieli ze sobą kontaktu tak długo, że Hannah mogła nie skojarzyć od razu, o czym mówił. – W Borrowash. Ma tam swój g-g-gabinet, jest uzdrowicielem. Miałem mały wypadek na miotle i mieszkańcy mnie do niego zaprowadzili – kontynuował. Tamten dzień, tak jak i wszystko, co wydarzyło się przed, sprawiało wrażenie nierealnego; jakby rozegrało się w innym życiu, albo we śnie, z którego boleśnie się obudził. – P-p-powiedział, że chce nam pomóc. Zakonowi – dodał ciszej. Powiedział tez, że powinien wracać prosto do domu; co go podkusiło, żeby zajrzeć najpierw do Doliny Godryka?
Zaśmiał się cicho z jej żartu, wdzięczny za każdy skrawek normalności, wyrywający go – choćby na chwilę – spod tego przygniatającego ciężaru bezradności i bezsilności. – No tak – na śmierć zap-p-pomniałem – odpowiedział, starając się zabrzmieć lekko, ale fala wstrzymywanych emocji dopadła go zaraz potem. – Nie ośmieliłbym się – zapewnił, chyba brzmiąc nieszczerze. Głos załamał mu się na ostatnich sylabach, przechodząc w zachrypnięty szept, a później: w ledwie słyszalne przeprosiny. Bo przecież to nie była prawda; mało brakowało, a by ją zostawił, w ostatnich momentach już nawet nie walczył – prosząc o koniec, nie mając wystarczająco siły, żeby opierać się dłużej. Poddał się, mimo obietnicy, że nigdy tego nie zrobi – że będzie walczył do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi. Dopiero teraz wiedział, jak puste były te zapewnienia, wypowiadane w bezpiecznych czterech ścianach ratusza albo domu; i jak trudno było zachować odwagę w chwili, gdy ból odbierał resztki zmysłów. – Muszę – zaoponował w reakcji na jej zaprzeczenie. – Nie masz p-p-pojęcia, co ja… – zaczął – ale zamilkł, gdy opuszki palców Hannah dotknęły delikatnie skóry na jego policzku. Głos uwiązł mu w gardle, przymknął powieki; uniósł zdrową rękę, żeby zacisnąć palce na jej dłoni i przycisnąć ją mocniej do siebie, tak, jakby nigdy nie chciał i nie miał zamiaru jej wypuścić. Wziął drżący oddech, w jakiś sposób odnajdując siłę w tym dotyku, w cieple skóry, dopiero teraz orientując się, że jego własna była zimna. W ogóle było mu chłodno, prawdopodobnie z wyczerpania, bo letnie, wypełniające lecznicę powietrze zdążyło już nagrzać się od wpadającego przez okna słońca.
Otworzył oczy, opuszczając ich splecione dłonie, ale tylko trochę; wierzch tej należącej do Hannah przycisnął do ust, później, powoli, opuszczając rękę na koc. – Oby się tylko nie p-p-przyzwyczaił – skomentował, starając się uśmiechnąć. Poprawił się odruchowo, żeby ułatwić Hannah naciągnięcie wyżej okrywającego go nakrycia, czując jak niechciana i całkowicie egoistyczna myśl uderza go w tył głowy. Czy kiedykolwiek jeszcze miała spojrzeć na niego tak, jak wcześniej? Nie bywał próżny, rzadko przejmował się swoim wyglądem, ale skłamałby mówiąc, że nie lubił, kiedy na niego patrzyła; gdy jej oczy wędrowały po jego twarzy, jakby starała się zapamiętać każdy detal, albo prześledzić ścieżki widoczne tylko dla niej. Co, jeśli następnym razem w jej oczach zobaczy tylko odrazę? Nie wiedział jeszcze co prawda, jakie spustoszenie zasiały zaklęcia Rosiera, ale przecież pamiętał ból oddzieranej od mięśni skóry; słyszał o trwałych śladach, jakie pozostawiała po sobie czarna magia, i widywał je: na ciałach i twarzach rebeliantów, u mieszkańców Oazy. To było strasznie płytkie, myśleć o tym teraz, a jednak – uporczywe kłucie za mostkiem istniało, i nie dało się odegnać tak łatwo.
Uniósł wzrok na Hannah, jak się czuł? Jakby się rozpadł; jakby paskudne klątwy rozbiły go na wiele kanciastych odłamków, których nie potrafił poskładać z powrotem. Jakby każdy element jego życia, i wszystko, czego do tej pory pragnął i co uznawał za istotne, straciło swoje stałe miejsce, zamiast tego wirując w bezładnej mieszaninie niewiadomej. Nie wiedział, jak ubrać to w słowa, nie był pewien, czy powinien. – Lep-p-piej teraz, kiedy tu jesteś – powiedział więc, posyłając jej ciepłe spojrzenie. – I – t-t-tak, tylko najpierw – nie spakowałaś przypadkiem jakiejś mojej k-koszuli? I spodni? – zapytał. Nie wiedział, czy był w stanie przełknąć cokolwiek, ani czy da radę się ubrać – ale jedno i drugie, choć prozaiczne, kojarzyło mu się z normalnością. Z domem, z czymś, czego potrzebował wręcz desperacko. Chciał znów poczuć się sobą, nie jak gość w obcym ciele; nie jakby umierał.
Wspomnienie o córce skutecznie odwróciło jego uwagę od jedzenia. Coś wywróciło mu się w żołądku, nie zasługiwała na to wszystko. – Martwi się? – zapytał cicho, wyciągając prawą dłoń, żeby przyciągnąć rysunek bliżej, próbując nieporadnie rozłożyć go jedną ręką na płasko na kocu, ale zwinięte długo boki uparcie wywijały się do środka, przesunął palcami po namalowanych przez Amelię sylwetkach, mając wrażenie, że żelazna dłoń ścisnęła go nagle za przełyk. Zamrugał szybko, kiedy prawe oko go zapiekło, a ramiona zadrżały. Oni wszyscy, na miotle; wszyscy – razem, zdrowi, cali. Uśmiechnął się, starając się bezskutecznie zapanować nad mimiką, ukryć wzruszenie. – Będziesz m-m-musiała nam taką zrobić – powiedział, mając na myśli miotłę. A potem emocje – na chwilę, na moment – wzięły nad nim górę; zgarbił się, wypuszczając pergamin, pozwalając, by zwinął się z powrotem w zgrabną rolkę – samemu sięgając dłonią do odkrytej części twarzy, palcami trąc załzawione z jakiegoś powodu oko. Weź się w garść, Billy, przykazał sobie stanowczo, a przynajmniej: na tyle stanowczo, na ile w tamtej chwili mógł. Opuścił rękę, raz jeszcze przenosząc wzrok na zwinięty rysunek, przesuwając opuszkami po szorstkim papierze. – Sp-p-potkałem Teda – odezwał się po dłuższej pauzie. Myśl o rodzinie, o ich czwórce uwiecznionej na rysunku, w jakiś naturalny sposób popchnęła jego myśli w stronę tamtego spotkania. – Mojego brata – doprecyzował, nie mieli ze sobą kontaktu tak długo, że Hannah mogła nie skojarzyć od razu, o czym mówił. – W Borrowash. Ma tam swój g-g-gabinet, jest uzdrowicielem. Miałem mały wypadek na miotle i mieszkańcy mnie do niego zaprowadzili – kontynuował. Tamten dzień, tak jak i wszystko, co wydarzyło się przed, sprawiało wrażenie nierealnego; jakby rozegrało się w innym życiu, albo we śnie, z którego boleśnie się obudził. – P-p-powiedział, że chce nam pomóc. Zakonowi – dodał ciszej. Powiedział tez, że powinien wracać prosto do domu; co go podkusiło, żeby zajrzeć najpierw do Doliny Godryka?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gabinet
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica