Brama
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brama
Niewielu zdawało sobie sprawę z istnienia wielkiej kamiennej bramy, która obłożona wieloma zabezpieczeniami chroniła wejście do Locus Nihil. Potężnego, magicznego artefaktu, na który przed wieloma latami odnalazły gobliny i które po tym, co wydarzyło się z całą rasą olbrzymów postanowiły na zawsze zamknąć znalezisko i skryć sekret przed czarodziejskim światem. Mawia się, że ci, którzy nałożyli zabezpieczenia zostali pozbawieni wspomnień, że rzeczywiście się tego podjęli. Wejście znajduje się głęboko, głęboko pod ziemią w miejscu skrytym za jedną z kamiennych ścian obleczonej iluzją. W przestrzennej, komnacie wyciosane zostały złote wrota, które ostrzegają w runicznym języku każdego, kto jest w stanie je zrozumieć. Napis na nich głosi: strzeżcie się wszyscy, którzy tu wejdziecie
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
Zdawała sobie sprawę, że obłożone klątwami i pułapkami wrota stanowiły jedynie początek i nie były najgorszą rzeczą jaką dziś napotkają. Przekraczając je oprócz ekscytacji poczuła i ukłucie lęku; chyba tylko głupiec nie poczułby go, wkraczając w takie miejsce, na zupełnie obcy, nieznany grunt potencjalnie najeżony niebezpieczeństwami. Nikt nie wędrował tędy od wieków, zapewne odkąd zapieczętowano to miejsce i zadbano o to, by pamięć o nim przepadła. Dopiero Czarny Pan w jakiś sposób odkrył legendę i zapragnął posiąść skrywany tu artefakt, który mieli mu dostarczyć właśnie oni. To było ich zadanie.
Nie widziała niczego, poruszała się po omacku, nie widząc nikogo ani przed, ani za sobą. Ściskając różdżkę wymamrotała ciche lumos, ale nawet ono nie ukazało jej zbyt wiele. Wytrwale przesuwała się do przodu; poczuła krótki podmuch wiatru, ale poza tym nic konkretnego, choć nerwy miała napięte jak struny, nie wiedząc, z której strony może nadejść zagrożenie i jakie ono będzie. Miała dziwne wrażenie, jakby ktoś ich obserwował, ale może to tylko wyobraźnia płatała jej figla.
W końcu, po nie wiadomo jak długim czasie (równie dobrze mogło minąć pięć minut jak i parę godzin, nie była pewna), dotarli do większego pomieszczenia oświetlonego słabym blaskiem magicznych kamieni i wtedy Zabini zdała sobie sprawę, że z całej licznej grupy rycerzy pozostała ich tylko trójka. Ona, Rosier oraz ten nowy sojusznik, który na spotkaniu został usadzony obok Sigrun. Nie było ani śladu po Theo ani innych. Gdzie się podziali? Czy po ciemku się zgubili i trafili do innego korytarza niż reszta? Tak czy inaczej musieli iść przed siebie, przy odrobinie szczęścia odnajdą pozostałych.
Ściany były pokryte runami; należały jednak do jakiegoś starego, od dawna nieużywanego alfabetu, z tego powodu Lyanna potrafiła zrozumieć tylko niektóre słowa brzmiące podobnie do znanych jej odpowiedników z zapisów runicznych wciąż pozostających w użyciu. Wszystkim co zrozumiała podzieliła się z towarzyszami.
- To bardzo stary, nieużywany już runiczny zapis. Nie jestem w stanie odczytać wszystkich znaków, ale widnieją tu kolejne ostrzeżenia, wychwytuję też słowa takie jak moc, duch, większy od innych, twórca – powiedziała cicho. Ktokolwiek wyrył tu te runy, zapewne miał w tym jakiś cel. Ostrzeżenie potencjalnych śmiałków? Przestraszenie ich na tyle, żeby zaniechali dalszej wędrówki i zawrócili? Korytarze którymi szli wyglądały na niedokończone, tylko niektóre ściany były ozdobione. Zupełnie jakby porzucono to miejsce w pośpiechu, nie kończąc prac nad nim.
A potem jej oczom ukazała się następna komnata. Kwadratowa z posadzką wyłożoną płytkami, które jednak zaczęły spadać w dół, kiedy próbowali na nich stanąć. Nie wiadomym było, czy to kolejna pułapka, czy po prostu posadzka zapadała się ze starości. Coś musiało być pod spodem i to tam musieli się udać, gdyż przed nimi nie było niczego poza tą zapadającą się podłogą.
Już zastanawiała się nad tym, jakiego zaklęcia użyć, by możliwie bez szwanku dostać się na dół, kiedy zaskoczył ją sojusznik, wyciągający z kieszeni jakiś mały przedmiot i powiększający go po chwili do rozmiarów… dywanu. Prawdziwego latającego dywanu. Lyanna jedynie słyszała o nich, ale nigdy nie miała okazji na żadnym latać. Jak większość angielskich czarodziejów uczyła się latania na miotle, ale tu nie mieli mioteł. Był za to dywan, ale jeśli ta noc miałaby się okazać jej ostatnią, to przynajmniej przeżyje jakieś nowe doświadczenie.
Bez protestów przesunęła się ku dywanowi i z pomocą Tristana ostrożnie zajęła na nim miejsce, nie wiedząc nawet, czego się trzymać, żeby nie spaść kiedy dywan pomknie do przodu, a potem w dół. Naprawdę nie chciała przekonywać się, jak bolałby upadek z niego, tym bardziej że do wykonywania zadania potrzebowała być w jednym kawałku. Starając się nie spaść zerknęła na boki i w dół, próbując dojrzeć coś w pomieszczeniu pod nimi. Jak głęboko się ono znajdowało? I co najważniejsze, czy nie lecieli prosto w jakąś pułapkę? Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś w dole, jakąś zapowiedź ewentualnego niebezpieczeństwa (a może kolejne runy?), by w razie czego na czas zaalarmować pozostałych zanim wylądują na nieznanym jeszcze gruncie pomieszczenia poniżej.
| spostrzegawczość (poziom II, +30)
Nie widziała niczego, poruszała się po omacku, nie widząc nikogo ani przed, ani za sobą. Ściskając różdżkę wymamrotała ciche lumos, ale nawet ono nie ukazało jej zbyt wiele. Wytrwale przesuwała się do przodu; poczuła krótki podmuch wiatru, ale poza tym nic konkretnego, choć nerwy miała napięte jak struny, nie wiedząc, z której strony może nadejść zagrożenie i jakie ono będzie. Miała dziwne wrażenie, jakby ktoś ich obserwował, ale może to tylko wyobraźnia płatała jej figla.
W końcu, po nie wiadomo jak długim czasie (równie dobrze mogło minąć pięć minut jak i parę godzin, nie była pewna), dotarli do większego pomieszczenia oświetlonego słabym blaskiem magicznych kamieni i wtedy Zabini zdała sobie sprawę, że z całej licznej grupy rycerzy pozostała ich tylko trójka. Ona, Rosier oraz ten nowy sojusznik, który na spotkaniu został usadzony obok Sigrun. Nie było ani śladu po Theo ani innych. Gdzie się podziali? Czy po ciemku się zgubili i trafili do innego korytarza niż reszta? Tak czy inaczej musieli iść przed siebie, przy odrobinie szczęścia odnajdą pozostałych.
Ściany były pokryte runami; należały jednak do jakiegoś starego, od dawna nieużywanego alfabetu, z tego powodu Lyanna potrafiła zrozumieć tylko niektóre słowa brzmiące podobnie do znanych jej odpowiedników z zapisów runicznych wciąż pozostających w użyciu. Wszystkim co zrozumiała podzieliła się z towarzyszami.
- To bardzo stary, nieużywany już runiczny zapis. Nie jestem w stanie odczytać wszystkich znaków, ale widnieją tu kolejne ostrzeżenia, wychwytuję też słowa takie jak moc, duch, większy od innych, twórca – powiedziała cicho. Ktokolwiek wyrył tu te runy, zapewne miał w tym jakiś cel. Ostrzeżenie potencjalnych śmiałków? Przestraszenie ich na tyle, żeby zaniechali dalszej wędrówki i zawrócili? Korytarze którymi szli wyglądały na niedokończone, tylko niektóre ściany były ozdobione. Zupełnie jakby porzucono to miejsce w pośpiechu, nie kończąc prac nad nim.
A potem jej oczom ukazała się następna komnata. Kwadratowa z posadzką wyłożoną płytkami, które jednak zaczęły spadać w dół, kiedy próbowali na nich stanąć. Nie wiadomym było, czy to kolejna pułapka, czy po prostu posadzka zapadała się ze starości. Coś musiało być pod spodem i to tam musieli się udać, gdyż przed nimi nie było niczego poza tą zapadającą się podłogą.
Już zastanawiała się nad tym, jakiego zaklęcia użyć, by możliwie bez szwanku dostać się na dół, kiedy zaskoczył ją sojusznik, wyciągający z kieszeni jakiś mały przedmiot i powiększający go po chwili do rozmiarów… dywanu. Prawdziwego latającego dywanu. Lyanna jedynie słyszała o nich, ale nigdy nie miała okazji na żadnym latać. Jak większość angielskich czarodziejów uczyła się latania na miotle, ale tu nie mieli mioteł. Był za to dywan, ale jeśli ta noc miałaby się okazać jej ostatnią, to przynajmniej przeżyje jakieś nowe doświadczenie.
Bez protestów przesunęła się ku dywanowi i z pomocą Tristana ostrożnie zajęła na nim miejsce, nie wiedząc nawet, czego się trzymać, żeby nie spaść kiedy dywan pomknie do przodu, a potem w dół. Naprawdę nie chciała przekonywać się, jak bolałby upadek z niego, tym bardziej że do wykonywania zadania potrzebowała być w jednym kawałku. Starając się nie spaść zerknęła na boki i w dół, próbując dojrzeć coś w pomieszczeniu pod nimi. Jak głęboko się ono znajdowało? I co najważniejsze, czy nie lecieli prosto w jakąś pułapkę? Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś w dole, jakąś zapowiedź ewentualnego niebezpieczeństwa (a może kolejne runy?), by w razie czego na czas zaalarmować pozostałych zanim wylądują na nieznanym jeszcze gruncie pomieszczenia poniżej.
| spostrzegawczość (poziom II, +30)
The member 'Lyanna Zabini' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 7
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
#1 'k100' : 7
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
Im głębiej się zapuszczali, im dalej szli, tym Craiga ogarniał większy lęk. Powracały do niego wspomnienia - strzępki obrazów z czasu spędzonego w innym, równie ciemnym, pozbawionym wszelakiej nadziei i radości miejsca. Miejsca, które więziło go przez czas, który wtedy wydawał mu się wiecznością - choć tak naprawdę spędził tam zaledwie dwa miesiące. Tutaj brakowało co prawda upiornych strażników w postaci złowróżbnie powiewających strzępami szat dementorów... ale mimo to Craig wcale nie czuł się lepiej. Jakiś nieznany, nieprzyjemny i niematerialny ciężar osiadł my na klatce piersiowej i na ramionach. Nikłe światło nie radziło sobie zbyt dobrze z rozpraszaniem mroku, tylko potęgując uczucie beznadziei. Mężczyzna próbował dostrzec cokolwiek, usłyszeć cokolwiek poza głuchymi, odbijającymi się od ścian odgłosami ich kroków - oraz przyspieszonego bicia własnego serca. Nad wszelakimi doznaniami górowała jednak świadomość tego, że przed nimi znajduje się coś ogromnego, coś potężnego. Przytłaczająca czarna energia. Coś uśpionego, co tylko czekało na to, aby zgasić nierozważne dusze - niczym płomień świecy na wietrze.
W którym momencie się rozdzielili? Nie sposób było się zorientować. Echa kroków całej grupy odbijały się od ścian dezorientując, teatr cieni rzucany przez ich sylwetki musiał poprowadzić ich gdzie indziej. Gdy wydawało mu się, że za kimś kroczy - w następnej sekundzie okazało się, że droga przed nim była pusta, chociaż przysiąc by mógł, że jeszcze chwilę temu znajdował się tam inny rycerz. W tym też momencie Craiga po raz kolejny chwyciła lodowata dłoń strachu. Nie chciał tu zostać sam. Na Salazara, nie mógł tu zostać sam. Krótkie spojrzenie, którym mężczyzna w lekkiej panice rozejrzał się wokół, wyłoniło z mroku dwie sylwetki. Dwie materialne, realne sylwetki. Na jedną z nich niemal wpadł - co na szczęście nie nastąpiło, gdyż zatrzymał się w ostatniej chwili.
Zaklął siarczyście, prędko odsuwając się od krawędzi półki, wypuszczając gwałtownie powietrze z płuc i odzyskując równowagę. - Dlaczego mnie nie dziwi, że już na początku ta wyprawa się pierdoli...? - warknął, bardziej do siebie, niż do współtowarzyszy. Naprawdę, tego się mógł spodziewać. Przecież już na wstępie, do pokonania wrót potrzeba było całej ich grupy, aby móc ściągnąć wszystkie zabezpieczenia. Rozdzielenie ich było idealnym sposobem, by utrudnić im dalsze poszukiwania. Powinni się chyba wszyscy powiązać liną czy coś. Może wtedy by się nie pogubili jak niedorozwinięte dzieci we mgle! Miał tylko nadzieję, że jeśli i inni wylądowali w podobnych grupkach, będą w stanie przeciwstawić się wszystkim przeciwnościom. I że nie będzie musiał przekazywać swojej rodzinie wieści o śmierci nestora rodu...
Odzyskawszy odrobinę rezon, Burke podszedł bliżej do krawędzi, rozglądając się uważnie po ścianach. Zawsze irytowało go, gdy nie był do końca w stanie zrozumieć to, co czytał. A tak właśnie było tym razem. Runy, które udało mu się odszyfrować, także nie były zbyt pomocne. Chociaż... przynajmniej wyglądało na to, że byli na dobrym tropie. - Istota, twórca, trwoga. Uroczo. Jest tu coś więcej, ale nie umiem tego odczytać. - podzielił się z Goylem i Wilkesem swoim znaleziskiem, wskazując na runy pokrywające ściany. Miał tylko cichą nadzieję, że nie chodzi tu o druidów. Myśl, że ci nieszczęśnicy mogliby, zmuszeni magią, trwać tutaj, w mroku, przez dziesięciolecia pilnując swojego przeklętego artefaktu, nie napawała go optymizmem. Z czymś jednak przyjdzie im walczyć na pewno. Co do tego nie było wątpliwości.
- Homenum Revelio - nie pamiętał kiedy ostatnim razem sięgnął po to zaklęcie, nie był też przecież zbyt dobry w tej dziedzinie magii - ale tego wymagała zdecydowanie obecna sytuacja. Chciał wiedzieć, gdzie poniosło pozostałych... i czy na ich własnej drodze nie czai się coś z kłami i pazurami... albo co gorsza, z własną różdżką.
W którym momencie się rozdzielili? Nie sposób było się zorientować. Echa kroków całej grupy odbijały się od ścian dezorientując, teatr cieni rzucany przez ich sylwetki musiał poprowadzić ich gdzie indziej. Gdy wydawało mu się, że za kimś kroczy - w następnej sekundzie okazało się, że droga przed nim była pusta, chociaż przysiąc by mógł, że jeszcze chwilę temu znajdował się tam inny rycerz. W tym też momencie Craiga po raz kolejny chwyciła lodowata dłoń strachu. Nie chciał tu zostać sam. Na Salazara, nie mógł tu zostać sam. Krótkie spojrzenie, którym mężczyzna w lekkiej panice rozejrzał się wokół, wyłoniło z mroku dwie sylwetki. Dwie materialne, realne sylwetki. Na jedną z nich niemal wpadł - co na szczęście nie nastąpiło, gdyż zatrzymał się w ostatniej chwili.
Zaklął siarczyście, prędko odsuwając się od krawędzi półki, wypuszczając gwałtownie powietrze z płuc i odzyskując równowagę. - Dlaczego mnie nie dziwi, że już na początku ta wyprawa się pierdoli...? - warknął, bardziej do siebie, niż do współtowarzyszy. Naprawdę, tego się mógł spodziewać. Przecież już na wstępie, do pokonania wrót potrzeba było całej ich grupy, aby móc ściągnąć wszystkie zabezpieczenia. Rozdzielenie ich było idealnym sposobem, by utrudnić im dalsze poszukiwania. Powinni się chyba wszyscy powiązać liną czy coś. Może wtedy by się nie pogubili jak niedorozwinięte dzieci we mgle! Miał tylko nadzieję, że jeśli i inni wylądowali w podobnych grupkach, będą w stanie przeciwstawić się wszystkim przeciwnościom. I że nie będzie musiał przekazywać swojej rodzinie wieści o śmierci nestora rodu...
Odzyskawszy odrobinę rezon, Burke podszedł bliżej do krawędzi, rozglądając się uważnie po ścianach. Zawsze irytowało go, gdy nie był do końca w stanie zrozumieć to, co czytał. A tak właśnie było tym razem. Runy, które udało mu się odszyfrować, także nie były zbyt pomocne. Chociaż... przynajmniej wyglądało na to, że byli na dobrym tropie. - Istota, twórca, trwoga. Uroczo. Jest tu coś więcej, ale nie umiem tego odczytać. - podzielił się z Goylem i Wilkesem swoim znaleziskiem, wskazując na runy pokrywające ściany. Miał tylko cichą nadzieję, że nie chodzi tu o druidów. Myśl, że ci nieszczęśnicy mogliby, zmuszeni magią, trwać tutaj, w mroku, przez dziesięciolecia pilnując swojego przeklętego artefaktu, nie napawała go optymizmem. Z czymś jednak przyjdzie im walczyć na pewno. Co do tego nie było wątpliwości.
- Homenum Revelio - nie pamiętał kiedy ostatnim razem sięgnął po to zaklęcie, nie był też przecież zbyt dobry w tej dziedzinie magii - ale tego wymagała zdecydowanie obecna sytuacja. Chciał wiedzieć, gdzie poniosło pozostałych... i czy na ich własnej drodze nie czai się coś z kłami i pazurami... albo co gorsza, z własną różdżką.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
Przed wyruszeniem w przytłaczającą, klaustrofobiczną ciemność podchwycił jeszcze przeciągłe spojrzenie Morgana; szanowny lord Lestrange nie wyglądał, jakby chciał wesprzeć ich sprawę z własnej woli, jednak wyprawa ta niewątpliwie miała zweryfikować jego – i nie tylko jego – zamiary. Kto opuści podziemia Gringotta żywy, kto okaże się przydatny, a kto zacznie panikować przy pierwszej możliwej okazji. Zapewne żaden z nowych sojuszników nie spodziewał się, że będą mogli wykazać się tak szybko. Caelan zaś nie miał zamiaru narzekać na dodatkowe towarzystwo; choć z jednej strony ich obecność mogła poskutkować większym chaosem, to spisana na pergaminie legenda brzmiała niepokojąco – gdyby musieli się kogoś pozbyć, by odzyskać dla Czarnego Pana owiany mgłą tajemnicy artefakt, Goyle wolałby spisać na straty nieznajomego lub nieznajomą, nie zaś czarodziejów, których umiejętności mógł być już świadom i pewien. Daleko było mu do sadyzmu, kierował się chłodną kalkulacją, pozbawionym emocji rachunkiem, jakich czynił w codziennym życiu wiele. Nie mógł wiedzieć, co oznaczały pokrywające ściany znaki, nie podobała mu się jednak wąska półka, po której musieli stąpać
Nie przywykł do takich sytuacji, tym bardziej takich miejsc – małych, wąskich, ograniczających. Dobrze czuł się na otwartych przestrzeniach, obserwując rozciągające się po horyzont morze, teraz jednak podążał po omacku śladem innych, zagłębiając się w zapomniane przez wszystkich korytarze, a otaczający ich mrok był nieprzenikniony, gęsty. Zmarszczył nos, gdy dobiegł ich powiew zatęchłego powietrza; wolał nie zastanawiać się nad tym, kiedy ostatnio ktoś przemierzał tę część podziemi Gringotta. Znajdą szczątki? Kolejne pułapki…? Stracił rachubę czasu, mogli tak iść kilka minut, a mogli też maszerować i godzinę; w końcu jednak coś uległo zmianie, droga zaczęła prowadzić w dół. Próbował rozświetlić ciemności łuną odpowiedniego zaklęcia, nie przyniosło to jednak pożądanego efektu. Widział tylko, że idzie za kimś, słyszał odbijające się echem kroki. Nagle przystanął – w ostatniej chwili, by nie wpaść na sylwetkę przed nim. Co to miało znaczyć? Zamrugał gwałtownie, próbując na powrót przyzwyczaić oczy do rejestrowania pobliskich obrazów. Po chwili rozpoznał twarze towarzyszących mu czarodziejów, tylko dwóch, Theodore’a i lorda Burke’a. Gdzie była reszta? Przed nimi? Za nimi…? Dałby sobie rękę uciąć, że droga, którą przebyli, była prosta, nie było czasu ani miejsca na obranie innego korytarza. Westchnął cicho, wciąż czując się, jakby ktoś ich obserwował. Nachalnie, badawczo. – Nie mam pojęcia – odpowiedział zgodnie z prawdą; choć ubolewał nad tym, że i Rookwood, i Macnair zniknęli mu w ciemnościach, to cieszył się, że wciąż miał obok krewniaka, którego w to wszystko wciągnął i Craiga, jednego z najbardziej zaufanych sług Czarnego Pana. Nie mógł zrozumieć znaczenia znaków, które pokrywały ściany, zaś rzucone przez Wilkesa zaklęcie nie objawiło im wiele – w dole majaczyła posadzka, jednak jaka dokładnie dzieliła ich od niej odległość, nie wiedział. Pamiętał o miotle, którą przezornie zabrał z domu, wpierw jednak chciałby upewnić się, że nie otaczają ich kolejne pułapki. Istota, twórca, trwoga…? To nie brzmiało pokrzepiająco. – Carpiene – mruknął, wolał dmuchać na zimne. – Mam ze sobą miotłę, wpierw wolałbym jednak zyskać pewność, że lądowanie tam w dole nie niesie ze sobą ryzyka – wyjaśnił po chwili, kątem oka obserwując poczynania pozostałych. Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, półka była wąska, zbyt wąska jak na jego gust.
| Korzystając z okazji chciałabym jeszcze dodać do ekwipunku ten kryształ (+10 do transmutacji).
Nie przywykł do takich sytuacji, tym bardziej takich miejsc – małych, wąskich, ograniczających. Dobrze czuł się na otwartych przestrzeniach, obserwując rozciągające się po horyzont morze, teraz jednak podążał po omacku śladem innych, zagłębiając się w zapomniane przez wszystkich korytarze, a otaczający ich mrok był nieprzenikniony, gęsty. Zmarszczył nos, gdy dobiegł ich powiew zatęchłego powietrza; wolał nie zastanawiać się nad tym, kiedy ostatnio ktoś przemierzał tę część podziemi Gringotta. Znajdą szczątki? Kolejne pułapki…? Stracił rachubę czasu, mogli tak iść kilka minut, a mogli też maszerować i godzinę; w końcu jednak coś uległo zmianie, droga zaczęła prowadzić w dół. Próbował rozświetlić ciemności łuną odpowiedniego zaklęcia, nie przyniosło to jednak pożądanego efektu. Widział tylko, że idzie za kimś, słyszał odbijające się echem kroki. Nagle przystanął – w ostatniej chwili, by nie wpaść na sylwetkę przed nim. Co to miało znaczyć? Zamrugał gwałtownie, próbując na powrót przyzwyczaić oczy do rejestrowania pobliskich obrazów. Po chwili rozpoznał twarze towarzyszących mu czarodziejów, tylko dwóch, Theodore’a i lorda Burke’a. Gdzie była reszta? Przed nimi? Za nimi…? Dałby sobie rękę uciąć, że droga, którą przebyli, była prosta, nie było czasu ani miejsca na obranie innego korytarza. Westchnął cicho, wciąż czując się, jakby ktoś ich obserwował. Nachalnie, badawczo. – Nie mam pojęcia – odpowiedział zgodnie z prawdą; choć ubolewał nad tym, że i Rookwood, i Macnair zniknęli mu w ciemnościach, to cieszył się, że wciąż miał obok krewniaka, którego w to wszystko wciągnął i Craiga, jednego z najbardziej zaufanych sług Czarnego Pana. Nie mógł zrozumieć znaczenia znaków, które pokrywały ściany, zaś rzucone przez Wilkesa zaklęcie nie objawiło im wiele – w dole majaczyła posadzka, jednak jaka dokładnie dzieliła ich od niej odległość, nie wiedział. Pamiętał o miotle, którą przezornie zabrał z domu, wpierw jednak chciałby upewnić się, że nie otaczają ich kolejne pułapki. Istota, twórca, trwoga…? To nie brzmiało pokrzepiająco. – Carpiene – mruknął, wolał dmuchać na zimne. – Mam ze sobą miotłę, wpierw wolałbym jednak zyskać pewność, że lądowanie tam w dole nie niesie ze sobą ryzyka – wyjaśnił po chwili, kątem oka obserwując poczynania pozostałych. Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, półka była wąska, zbyt wąska jak na jego gust.
| Korzystając z okazji chciałabym jeszcze dodać do ekwipunku ten kryształ (+10 do transmutacji).
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'Kamienie' :
Droga była prosta. A może jedynie taką się wydawała. Nie byliście w stanie ocenić zanurzając się w ciemny korytarz w którym wędrówka z czasem zdawała się zwyczajnie monotonna. Przynajmniej do momentu w którym poczuliście obecność, która z każdym krokiem rosła i pośród tej towarzyszy, dało się wyróżnić inne, mniej znajome, zwyczajnie obce. Czasem wydawało się, że słyszycie głos, echo, a może jedynie wiatr, który mknął pomiędzy podziemnymi korytarzami. Była tylko jedna droga, a przynajmniej żadne z was nie dostrzegło innej. Nie mieliście pojęcia w którym momencie podzieliliście się z resztą Rycerzy - czy stało się to na samym początku, czy może w późniejszym momencie?
Tristan, Lyanna, Francis
Znaleźliście się kwadratowej komnacie, ta, w porównaniu z niektórymi fragmentami i miejscami na które natknęliście się po drodze wydawała się dopracowana, prawie skończona. Wrażenie to szybko minęło, kiedy pod naciskiem stopy Tristana kamienne misterne płytki runęły w dół. Nie zastanawialiście się długo zdając sobie sprawę, że cofnięcie się, nie było żadną z opcji. Wyciągnięty przez Francisa dywan był nowością zarówno dla Tristana, jak i Lyanny. Mimo to, oboje zdecydowali się wejść na niego. Wraz z wypowiedzeniem pierwszego zaklęcia posypała się reszta gruntu, tworząc kupki gruzu w pomieszczeniu na dole. Kiedy dywan ruszył wszyscy trzej znów ją poczuliście, obecność, a może nawet ingerencję. Francis poczuł otaczające go zewnątrz zimno, było pewien, że jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak zimno jak w tej konkretnej, jednej chwili. Chwili która przypominała spotkanie z dementorem, chwili w której poczuł się jak na ułamek sekundy przed śmiercią. Jego serce stanęło, a może tylko tak mu się wydawało, bo zaraz zaczerpnął w płuca powietrze, łapczywie, zachłannie, jakby jego ciało samo wiedziało lepiej co było mu potrzebne. Tristan w tym samym czasie poczuł napływ uczuć, a może ich zwielokrotnienie. Te zaatakowały, bez ostrzeżenia, nagle, przebijając się przez wszystko, za czym trzymał je wcześniej. Wątpliwości, obawy, strach przez krótką chwilę - nie dłuższą niż mrugnięcie okiem, były na tyle przytłaczające, że najwyższy rangą śmierciożerca czuł jak przygniata go ich ciężar. Ciężar, oczekiwań, wymagań, obaw, pokładanych nadziei, wszystkiego tego co doświadczył i ciągle doświadczał. Lyannie zaś, stojącej na należącym do Franicsa dywanie zaświtała pewna myśl, irracjonalna, dziką, ale tak bardzo kusząca. Jej stopa sama przesunęła się ku krawędzi magicznego środka transportu, bo… czyż nie zabawnie byłoby z niego teraz zejść, spaść i sprawdzić, jak wiele złamie sobie kości z tej wysokości?
Wszyscy trzej mieliście wrażenie ingerencji, coś, wcześniejsza siła, moc, obecność, już nie tylko patrzyła. Nie obserwowała. Tutaj, stawała się widocznie silniejsza i całkowicie niezrozumiała.
Kula zaklęcia powędrowała w dół rozświetlając pomieszczenie znajdujące się poniżej. To było obszerniejsze i gdy tylko się w nim znaleźliście, magiczne kamienie rozłożone tutaj rozpaliły się ciepłym światłem. Pomieszczenie wspierały kamienne kolumny, które ciągnęły się rzędami. Poruszaliście się dalej, ku mocy, którą wyczuwał Tristan, tutaj wyraźnej, pulsującej miarowo. Co jakiś czas coś zdawało się mignąć z boku, dochodziły was dźwięki, podobne do uderzenia kopyt o grunt. Nic jednak nie atakowało, nic nie podchodziło, nic was nie zatrzymywało. Dotarliście do końca kolumn wspierających sufit pomieszczenia, a na jego końcu dostrzegliście trzy przejścia każde z posiadało zdobienie nad wejściem - pierwsze, przedstawiało wilka, drugie coś, co swym kształtem przypominało dla wszystkich węża - Tristan rozpoznał, że jest to węgorz, trzecie ukazywały pysk krowy bez rogów. Kiedy minęliście ostatnią z kolumn, pierwsze z nich - te na samym początku pomieszczenia zaczęły wybuchać, a całe pomieszczenie zapełniało się mknącą ku wam falą ognia. Musieliście zdecydować rozdzielić się, czy wspólnie dalej podróżować i nie pozwolić, żeby dosięgnął was ogień, mieliście ledwie sekund na reakcję. Zza każdego wejścia Tristan czuł tą samą energię, żadne z nich nie wydawało się różnić niczym więcej, poza znakiem nad wejściem.
| w swoim poście możecie założyć że poruszacie się po komnacie nadal na dywanie, albo, że wędrowaliście po niej na nogach.
Theodore, Calean, Craig
Znaleźliście się w owalnej komnacie, o zadbanych gładkich ścianach, które zdobiły wyryte w nich runy, znaki starożytne w języku właściwie już zapomnianym i nieużywanym. Nie było innej drogi, jak tej prowadzącej na dół. Wrażenia bycia obserwowanym zaczęło się mieszać z uczuciem bycia niechcianym. Niczym nieproszony gość, albo złodziej, który wchodził na włości kogoś, nie otrzymując wcześniej stosownego pozwolenia. Pierwszy zareagował Theo i kiedy wypowiedział zaklęcie, owalne, płaskie ściany zaczęły się przesuwać, coraz mocniej zmniejszając miejsce na stopy. Jego zaklęcie utworzyło przed wami stalaktyt, który sięgał do komnaty znajdującej się na dole. Kiedy magia tworzyła skalny twór, stało się coś jeszcze. Coś, co tylko Theodore odczuł, przez chwilę, zalewie kilka krótkich sekund zapomniał całkowicie gdzie się znajduje w jakim momencie, kim jest i co robi. Jakby wszystkie wspomnienia, doświadczenia, to, co składało się na jego jednostkę na ten krótki czas zostały całkowicie wyjęte. Wszystko wróciło, nagle, bez ostrzeżenia, przynosząc wiedźmiemu strażnikowi dziwne poczucie, że w jego głowie był ktoś jeszcze. Ale obecność zbladła i znikła równie szybko, jak się pojawiła wycofując się, umykając. W tym samym czasie zaklęcie Craiga powiedziało mu, że niżej, dalej, w głębi na krańcach zaklęcia - prawdopodobnie komnaty do której właśnie schodziliście znajdowały się byty. Kiedy zerknął przez ramię dostrzegł coś, na czterech nogach z porożem i dwa, wijące się po jego bokach kształty. W tamtej okolicy znajdowały się jeszcze inne kształty, dużo mniejsze, ledwie widoczne z tego miejsca. Prawdopodobnie jakieś gryzonie. Zaklęcie Caleana, wskazało tylko jedno miejsce pułapki, tej, która właśnie zaczynała was spychać w okrągłą wnękę. Zadziała, na pierwsze użycie magii, widocznie miała delikwenta zrzucić w dół i połamać go trochę - albo trochę więcej.
Zeszliście na dół* i gdy tylko wasze stopy dotknęły kamieni długi, szerszy korytarz rozbłysł włożonymi w ściany bursztynowymi kamieniami, które nikłym światłem rozświetliły pomieszczenie. Droga była tylko jedna, prowadziła ku kolejnemu przejściu. Dopiero podchodząc bliżej zauważyliście, że składa się ze zdobień, które przedstawiały liście, kwiaty i gdzieniegdzie zerkające ku wam łby węży. Całość zdobień kończyło poroże znajdujące się centralnie nad wejściem. Na wejściu nie znajdowały się pułapki - tych nie wykryło wcześniej rzucone przez Caleana zaklęcie. Który dzięki sprawnie rzuconemu Carpienie potwierdził też, że nie ma na nim żadnych zabezpieczeń. Pierwsze kępki trawy wyrastające z kamieni korytarza który był przejściem w tym samym momencie zauważyli Theo i Craig, chwilę po nich dostrzegł je też Calean. Każdy pokonywany odcinek wydawał się zarastać coraz gęściej i gęściej, trawa zarastała wyżej, aż w końcu pochłonęła zielenią wszystko dookoła. Czuliście dokładnie zapach zielonej, świeżej trawy, czuliście jej miękkość pod butami, słyszeliście szelest, gdy stawialiście kolejne kroki by w końcu znaleźć się w - a może na - polanie. Przynajmniej takie było wasze pierwsze wrażenie, to psuł skalny sufit, którego bujna roślinność nie była w stanie całkowicie zasłonić. Na drugim końcu nietypowej komnaty dostrzegliście to, co Craig wyczuł wcześniej. Dorodny, szlachetny, piękny i zdecydowanie zachwycający rozmiarem rogaty jeleń unosił właśnie łeb znad trawy i zawieszał na was swoje spojrzenie. Za nim majaczyło niewielkie przejście, zza niego - choć nie był w stanie wyczuć odległości Craig czuł czarnomagiczną moc. Zwierzę rozwarło pysk, a z jego paszczy potoczył się głośny wyraźny ryk. Który niósł w sobie siłę i potęgę. Wszystko wokół zdawało mu się odpowiedź, trawa zaszumiała, a poruszenie przy jego nogach wyłoniło dwa dużych rozmiarów węże, ze swojej odległości nie mogliście dokładnie stwierdzić jak duże są, ale było pewne że i one nie są przeciętnych rozmiarów. Do tego zielona, spokojna trawa zaczęła przy waszych stopach gęstnieć, nim się obejrzeliście, oplatała wam kostki i wspinała się po łydkach wyżej. Dalej, około siedem, może osiem metrów od was, trochę przed jeleniem znajdował się niewielki strumyk, jedyne miejsce, którego nie pokrywała zielona połać.
siłowe wyrwanie się z trawy na ten moment ma ST 30, węże zmierzają w waszą stronę, na razie nie atakują
wasza sprawność pomnożona przed dwa pozwala na zmieszczenie się w ST jesteście uprawnieni do wykonania dodatkowej akcji
* zejścia na dół możecie uznać, że wykonane z powodzeniem:
spuszczając się po stalaktycie jak strażaki - jeśli posiadacie przynajmniej 10 punktów zwinności lub sprawności
skacząc w dół i rzucając Lento - jeśli posiadacie przynajmniej 20 punktów OPCM
możecie również zaproponować własne rozwiązanie, którego określi Mistrz Gry
jeśli podejmujecie się jednego z powyższych nie spełniając wymagań zawartych wyżej, wasze działanie nie powiedzie się lub powiedzie się połowicznie, niosąc obrażenia 20 lub 10 tłuczonych
INFO DLA WSZYSTKICH:
| wędrowaliście na tyle długo, że bonus Tristana z Magicusa wyczerpał się po drodze
kostka "kamienie" została przemianowana na "Gringott" i pod tą nazwą jej szukajcie(możliwe że dzisiaj jeszcze w szybciej odpowiedzi będą nadal "kamienie"
Craig, to jest twoja ostatnia szansa na poprawienie ekwipunku, jeśli tego nie zrobisz, Mistrz Gry sam zredukuje liczbę przedmiotów, które posiadasz.
Znaleźliście się kwadratowej komnacie, ta, w porównaniu z niektórymi fragmentami i miejscami na które natknęliście się po drodze wydawała się dopracowana, prawie skończona. Wrażenie to szybko minęło, kiedy pod naciskiem stopy Tristana kamienne misterne płytki runęły w dół. Nie zastanawialiście się długo zdając sobie sprawę, że cofnięcie się, nie było żadną z opcji. Wyciągnięty przez Francisa dywan był nowością zarówno dla Tristana, jak i Lyanny. Mimo to, oboje zdecydowali się wejść na niego. Wraz z wypowiedzeniem pierwszego zaklęcia posypała się reszta gruntu, tworząc kupki gruzu w pomieszczeniu na dole. Kiedy dywan ruszył wszyscy trzej znów ją poczuliście, obecność, a może nawet ingerencję. Francis poczuł otaczające go zewnątrz zimno, było pewien, że jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak zimno jak w tej konkretnej, jednej chwili. Chwili która przypominała spotkanie z dementorem, chwili w której poczuł się jak na ułamek sekundy przed śmiercią. Jego serce stanęło, a może tylko tak mu się wydawało, bo zaraz zaczerpnął w płuca powietrze, łapczywie, zachłannie, jakby jego ciało samo wiedziało lepiej co było mu potrzebne. Tristan w tym samym czasie poczuł napływ uczuć, a może ich zwielokrotnienie. Te zaatakowały, bez ostrzeżenia, nagle, przebijając się przez wszystko, za czym trzymał je wcześniej. Wątpliwości, obawy, strach przez krótką chwilę - nie dłuższą niż mrugnięcie okiem, były na tyle przytłaczające, że najwyższy rangą śmierciożerca czuł jak przygniata go ich ciężar. Ciężar, oczekiwań, wymagań, obaw, pokładanych nadziei, wszystkiego tego co doświadczył i ciągle doświadczał. Lyannie zaś, stojącej na należącym do Franicsa dywanie zaświtała pewna myśl, irracjonalna, dziką, ale tak bardzo kusząca. Jej stopa sama przesunęła się ku krawędzi magicznego środka transportu, bo… czyż nie zabawnie byłoby z niego teraz zejść, spaść i sprawdzić, jak wiele złamie sobie kości z tej wysokości?
Wszyscy trzej mieliście wrażenie ingerencji, coś, wcześniejsza siła, moc, obecność, już nie tylko patrzyła. Nie obserwowała. Tutaj, stawała się widocznie silniejsza i całkowicie niezrozumiała.
Kula zaklęcia powędrowała w dół rozświetlając pomieszczenie znajdujące się poniżej. To było obszerniejsze i gdy tylko się w nim znaleźliście, magiczne kamienie rozłożone tutaj rozpaliły się ciepłym światłem. Pomieszczenie wspierały kamienne kolumny, które ciągnęły się rzędami. Poruszaliście się dalej, ku mocy, którą wyczuwał Tristan, tutaj wyraźnej, pulsującej miarowo. Co jakiś czas coś zdawało się mignąć z boku, dochodziły was dźwięki, podobne do uderzenia kopyt o grunt. Nic jednak nie atakowało, nic nie podchodziło, nic was nie zatrzymywało. Dotarliście do końca kolumn wspierających sufit pomieszczenia, a na jego końcu dostrzegliście trzy przejścia każde z posiadało zdobienie nad wejściem - pierwsze, przedstawiało wilka, drugie coś, co swym kształtem przypominało dla wszystkich węża - Tristan rozpoznał, że jest to węgorz, trzecie ukazywały pysk krowy bez rogów. Kiedy minęliście ostatnią z kolumn, pierwsze z nich - te na samym początku pomieszczenia zaczęły wybuchać, a całe pomieszczenie zapełniało się mknącą ku wam falą ognia. Musieliście zdecydować rozdzielić się, czy wspólnie dalej podróżować i nie pozwolić, żeby dosięgnął was ogień, mieliście ledwie sekund na reakcję. Zza każdego wejścia Tristan czuł tą samą energię, żadne z nich nie wydawało się różnić niczym więcej, poza znakiem nad wejściem.
| w swoim poście możecie założyć że poruszacie się po komnacie nadal na dywanie, albo, że wędrowaliście po niej na nogach.
Znaleźliście się w owalnej komnacie, o zadbanych gładkich ścianach, które zdobiły wyryte w nich runy, znaki starożytne w języku właściwie już zapomnianym i nieużywanym. Nie było innej drogi, jak tej prowadzącej na dół. Wrażenia bycia obserwowanym zaczęło się mieszać z uczuciem bycia niechcianym. Niczym nieproszony gość, albo złodziej, który wchodził na włości kogoś, nie otrzymując wcześniej stosownego pozwolenia. Pierwszy zareagował Theo i kiedy wypowiedział zaklęcie, owalne, płaskie ściany zaczęły się przesuwać, coraz mocniej zmniejszając miejsce na stopy. Jego zaklęcie utworzyło przed wami stalaktyt, który sięgał do komnaty znajdującej się na dole. Kiedy magia tworzyła skalny twór, stało się coś jeszcze. Coś, co tylko Theodore odczuł, przez chwilę, zalewie kilka krótkich sekund zapomniał całkowicie gdzie się znajduje w jakim momencie, kim jest i co robi. Jakby wszystkie wspomnienia, doświadczenia, to, co składało się na jego jednostkę na ten krótki czas zostały całkowicie wyjęte. Wszystko wróciło, nagle, bez ostrzeżenia, przynosząc wiedźmiemu strażnikowi dziwne poczucie, że w jego głowie był ktoś jeszcze. Ale obecność zbladła i znikła równie szybko, jak się pojawiła wycofując się, umykając. W tym samym czasie zaklęcie Craiga powiedziało mu, że niżej, dalej, w głębi na krańcach zaklęcia - prawdopodobnie komnaty do której właśnie schodziliście znajdowały się byty. Kiedy zerknął przez ramię dostrzegł coś, na czterech nogach z porożem i dwa, wijące się po jego bokach kształty. W tamtej okolicy znajdowały się jeszcze inne kształty, dużo mniejsze, ledwie widoczne z tego miejsca. Prawdopodobnie jakieś gryzonie. Zaklęcie Caleana, wskazało tylko jedno miejsce pułapki, tej, która właśnie zaczynała was spychać w okrągłą wnękę. Zadziała, na pierwsze użycie magii, widocznie miała delikwenta zrzucić w dół i połamać go trochę - albo trochę więcej.
Zeszliście na dół* i gdy tylko wasze stopy dotknęły kamieni długi, szerszy korytarz rozbłysł włożonymi w ściany bursztynowymi kamieniami, które nikłym światłem rozświetliły pomieszczenie. Droga była tylko jedna, prowadziła ku kolejnemu przejściu. Dopiero podchodząc bliżej zauważyliście, że składa się ze zdobień, które przedstawiały liście, kwiaty i gdzieniegdzie zerkające ku wam łby węży. Całość zdobień kończyło poroże znajdujące się centralnie nad wejściem. Na wejściu nie znajdowały się pułapki - tych nie wykryło wcześniej rzucone przez Caleana zaklęcie. Który dzięki sprawnie rzuconemu Carpienie potwierdził też, że nie ma na nim żadnych zabezpieczeń. Pierwsze kępki trawy wyrastające z kamieni korytarza który był przejściem w tym samym momencie zauważyli Theo i Craig, chwilę po nich dostrzegł je też Calean. Każdy pokonywany odcinek wydawał się zarastać coraz gęściej i gęściej, trawa zarastała wyżej, aż w końcu pochłonęła zielenią wszystko dookoła. Czuliście dokładnie zapach zielonej, świeżej trawy, czuliście jej miękkość pod butami, słyszeliście szelest, gdy stawialiście kolejne kroki by w końcu znaleźć się w - a może na - polanie. Przynajmniej takie było wasze pierwsze wrażenie, to psuł skalny sufit, którego bujna roślinność nie była w stanie całkowicie zasłonić. Na drugim końcu nietypowej komnaty dostrzegliście to, co Craig wyczuł wcześniej. Dorodny, szlachetny, piękny i zdecydowanie zachwycający rozmiarem rogaty jeleń unosił właśnie łeb znad trawy i zawieszał na was swoje spojrzenie. Za nim majaczyło niewielkie przejście, zza niego - choć nie był w stanie wyczuć odległości Craig czuł czarnomagiczną moc. Zwierzę rozwarło pysk, a z jego paszczy potoczył się głośny wyraźny ryk. Który niósł w sobie siłę i potęgę. Wszystko wokół zdawało mu się odpowiedź, trawa zaszumiała, a poruszenie przy jego nogach wyłoniło dwa dużych rozmiarów węże, ze swojej odległości nie mogliście dokładnie stwierdzić jak duże są, ale było pewne że i one nie są przeciętnych rozmiarów. Do tego zielona, spokojna trawa zaczęła przy waszych stopach gęstnieć, nim się obejrzeliście, oplatała wam kostki i wspinała się po łydkach wyżej. Dalej, około siedem, może osiem metrów od was, trochę przed jeleniem znajdował się niewielki strumyk, jedyne miejsce, którego nie pokrywała zielona połać.
siłowe wyrwanie się z trawy na ten moment ma ST 30, węże zmierzają w waszą stronę, na razie nie atakują
wasza sprawność pomnożona przed dwa pozwala na zmieszczenie się w ST jesteście uprawnieni do wykonania dodatkowej akcji
* zejścia na dół możecie uznać, że wykonane z powodzeniem:
spuszczając się po stalaktycie jak strażaki - jeśli posiadacie przynajmniej 10 punktów zwinności lub sprawności
skacząc w dół i rzucając Lento - jeśli posiadacie przynajmniej 20 punktów OPCM
możecie również zaproponować własne rozwiązanie, którego określi Mistrz Gry
jeśli podejmujecie się jednego z powyższych nie spełniając wymagań zawartych wyżej, wasze działanie nie powiedzie się lub powiedzie się połowicznie, niosąc obrażenia 20 lub 10 tłuczonych
INFO DLA WSZYSTKICH:
| wędrowaliście na tyle długo, że bonus Tristana z Magicusa wyczerpał się po drodze
kostka "kamienie" została przemianowana na "Gringott" i pod tą nazwą jej szukajcie(możliwe że dzisiaj jeszcze w szybciej odpowiedzi będą nadal "kamienie"
Craig, to jest twoja ostatnia szansa na poprawienie ekwipunku, jeśli tego nie zrobisz, Mistrz Gry sam zredukuje liczbę przedmiotów, które posiadasz.
- Ekwipunek i żywotność:
- Żywotoność:
Tristan 220/220
Lyanna 202/202
Francis 215/215
Craig 248/248
Caelan 240/240
Theodore 220/220
Tristan:
1. Eliksir kociego wzroku
2. Kryształ
3. Eliksir siły
4. Brzękadło
+ Rękawice
Lyanna:
Różdżka, Oko Ślepego jako biżuteria na palcu, nakładka na pas z sakwami, a w niej eliksiry:
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 21)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 21)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 21)
- Eliksir przeciwbólowy x1
- Antidotum podstawowe x1
- Pasta na oparzenia x1 (+39)
Francis:
magiczny dywan (pomniejszony)
różdżka
eliksir siły (+31)
marynowaną narośl ze szczuroszczeta
maść z wodnej gwiazdy (+31)
petki i skręcik
Criag:
Różdżka, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie, wszystkowidzące okulary, kamień runiczny
- Wywar wzmacniający x2
- Mieszanka antydepresyjna x1
- Wywar ze szczuroszczeta x1
Claean:
- miotła (pomniejszona, w kieszeni)
- Mieszanka antydepresyjna x1
- Czuwający Strażnik x1 (+28)
- Mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 32, z mocą 130 oczek)
ten kryształ (+10 do transmutacji).
Theodore:
- wywar ze szczuroszczeta
- eliksir banshee
- eliksir kociego wzroku (+30)
- czuwający strażnik (+28)
+ kryształ[/size]
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak niepewnie jak teraz - niepewny, czy zmierzali we właściwą stronę, niepewny, czy ktokolwiek prócz nich ocalał, niepewny nawet... grawitacji, czymkolwiek i jakąkolwiek magią był dywan Francisa, zetknął się z tym po raz pierwszy; prędkością przypominał może aetonana, ale na końskim grzbiecie trzymał się siłą nóg - jak miał się trzymać tego? Zacisnął dłoń na brzegu materiału, w duchu mając nadzieję, że Francis - dla odmiany - wiedział, co robił. Może wszystko to, a może coś jeszcze, tajemnicza siła, sprawiały, że zaczynał wątpić - wątpić w siebie - że przez jego umysł zaczynały przemykać myśli, że wymagano od niego zbyt wiele. Że nie wiedział, gdzie jest cholerne przejście i nie wiedział, jak ma się tam dostać z Lyanną i Francisem na karku. Lewy rękaw jego koszuli pozostał podciągnięty, tatuaż mrocznego znaku wił się na przedramieniu - a on zacisnął lewą pięść, w znaku, któremu ślubował oddać życie, szukając odpowiedzi. Czuł tę przedziwną moc, nawoływała, przeczuwał, że zmierzali w jej kierunku. Czy właściwym, czy ciągnięci byli tyko w pułapkę - tego już nie wiedział. Bał się, bał się, gdzie byli pozostali. A jeśli to ta moc - zabawiała się z nim okrutniej, niż początkowo sądził? Tu - tu była mocniej wyczuwalna. Pulsowała, jak pulsuje serce. Życie. Ściągnął wzrok w bok, wsłuchując się w dźwięki, mógłby sobie dać za to odrąbać rękę, kopyt. Ale to nie miało żadnego sensu, konie nie mogły znaleźć się tak głęboko. Nie mogły wytrzymać tu bez opieki. Zatem, czym były te dźwięki? Francis kierował dywanem naprzód, żadne z nich z niego nie zeszło, a osobliwy korytarz wreszcie się zakończył.
- Wilk, węgorz, krowa - zwrócił uwagę na znaki, gdy znaleźli się już blisko; rozchylone usta i ściągnięta brew zdradzały, że choć próbował, co sił, nie mógł skojarzyć ich z żadną symboliką adekwatną do tego miejsca. Od każdego z nich biła ta sama energia - czym się różniły, czy tylko drogą? Wilk kojarzony był ze złem, mógł prowadzić do miejsca, którego poszukiwali - a mógł być zdradziecką pułapką lub ścieżką najbardziej śmiercionośną. Czy powinni obrać łagodniejszą? Nim zdążył powiedzieć cokolwiek i wybrać drogę, rozległy się dźwięki... wybuchów. Ostatnie, czego pragnął, to zostać w tym miejscu pogrzebanym żywcem. - Subeo! - zażądał, chcąc, by ogień minął ich po bokach - jednocześnie w tej sekundzie tracąc zainteresowanie trasą i jej wyborem; na reakcje mieli tylko chwile, zbyt szybkie, by zdążyli skupić sponiewierane przedziwną mocą myśli. Ciało koncentrowało się na przetrwaniu. - Przyśpiesz tym, Francis! - rzucił, wciąż niepewny, czy zdoła wykrzesać z siebie dość mocy, by choć na chwilę opędzić ich od płomieni.
- Wilk, węgorz, krowa - zwrócił uwagę na znaki, gdy znaleźli się już blisko; rozchylone usta i ściągnięta brew zdradzały, że choć próbował, co sił, nie mógł skojarzyć ich z żadną symboliką adekwatną do tego miejsca. Od każdego z nich biła ta sama energia - czym się różniły, czy tylko drogą? Wilk kojarzony był ze złem, mógł prowadzić do miejsca, którego poszukiwali - a mógł być zdradziecką pułapką lub ścieżką najbardziej śmiercionośną. Czy powinni obrać łagodniejszą? Nim zdążył powiedzieć cokolwiek i wybrać drogę, rozległy się dźwięki... wybuchów. Ostatnie, czego pragnął, to zostać w tym miejscu pogrzebanym żywcem. - Subeo! - zażądał, chcąc, by ogień minął ich po bokach - jednocześnie w tej sekundzie tracąc zainteresowanie trasą i jej wyborem; na reakcje mieli tylko chwile, zbyt szybkie, by zdążyli skupić sponiewierane przedziwną mocą myśli. Ciało koncentrowało się na przetrwaniu. - Przyśpiesz tym, Francis! - rzucił, wciąż niepewny, czy zdoła wykrzesać z siebie dość mocy, by choć na chwilę opędzić ich od płomieni.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Ciemność się rozrasta, a my się kurczymy. Została nas tylko trójka i dla mych towarzyszy to też jest zaskoczenie; poznaję to po głosie Tristana, który rzuca w przestrzeń dwa imiona, bez odpowiedzi. Skupiam się na pierdołach, ale w piersiach rośnie mi uścisk i mam ochotę dać mu w pysk. Pieprzył się z Deirdre, później ofiarował jej posadę w balecie ku czci mej siostrzyczki, siadał przy niej przy stole i to ją wzywa, gdy tak nagle tracimy grunt pod nogami. Zaciskam zęby, prawą dłoń w pięść, a lewą na różdżkę, dla otrzeźwienia powtarzam sobie wskazówki tej dziewczyny: moc, duch, twórca. Równie dobrze może o tym opowiadać po chińsku, nosz kurwa, ale ja jestem dowcipny, ale w dalszym ciągu, nic mi to nie daje. Skojarzeniowo działam szybko, ale fakty łączę kiepsko, a to akurat okazałoby się pomocne. Jeśli coś pójdzie nie tak, czy Czarny Pan - czemu myślę o nim w ten sposób? - wyciągnie nas z opresji? Boję się spytać, bo znam odpowiedź. Zakład Pogrzebowy A.S. Bytom już zaciera rączki i szykuje wycenę.
-Raz czy dwa - odkrzykuję Tristanowi, gdy już wszyscy jesteśmy na pokładzie, innego wyboru nie ma i cóż, jednak zdaje się na mnie. Pochlebiające, ale właściwie wisi mi to, bo z wysuniętym koniuszkiem języka koncentruję się na pilotażu. Dotąd latałem jedynie rekreacyjnie, a teraz, jebs, dwóch dodatkowych pasażerów, ponad sto kilo żywej wagi i sypiąca się posadzka. Dobrze, że zdecydowałem się na model sportowy, ha, teraz już nikt nie nazwie mnie tanim szpanerem. Tristan rzuca w dół kulę światła, perfekto, przynajmniej widzę, gdzie lecę, może uda się nie zaryć w ścianę. Aerodynamika zachwyca i prawie czerpię przyjemność z tej przejażdżki - adrenalina skacze w górę, a razem z nią strzela mi serotonina i czuję się prawie jak na dragach. Serce w gardle i... Coś się zmienia, bo nagle przeszywa mnie strach tak potężny, że brakuje mi powietrza. Lodowaty lęk spływa po ciele, oddycham spazmatycznie, a wrażenie, że zaraz coś się stanie paraliżuje moje mięśnie. Znosi nas lekko, ułamek sekundy zawahania, ale obawy spinają mnie do ogarnięcia dupy. To nic, że zalewa mnie fala niewytłumaczalnego przerażenia, że wydaje mi się, że dosłownie za chwilę, jedno mrugnięcie okiem i będzie po mnie - świta mi, że tam za mną są jeszcze dwie osoby, w połączeniu z ssącym strachem o samego siebie zapodaje mi to konkretnego kopa. Walczę, mam duszę na ramieniu i coś niezdrowego w środku, ale lecimy dalej - a przytłaczająca obecność robi się coraz wyraźniejsza. Bezpiecznie wlatujemy do komnaty, która jak za dotknięciem różdżki rozpala się światłem mdłych pochodni, z dala dochodzi coś jakby tętent kopyt? - konie, tutaj? - a przed nami są trzy pary drzwi.
-Subeo - warczę zaraz po Tristanie, bo nagle atmosfera robi się gorąca - niestety nie wydaje mi się, żeby w podziemiach Gringotta przetrzymywali wile, miotające fireballami, co jeszcze dałbym radę znieść - lecimy w krowę - decyduję i dodaję gazu, bez większego zastanowienia wybierając przejście. Moc decyzyjna, mmm, ale w końcu jestem tu najstarszy.
-Raz czy dwa - odkrzykuję Tristanowi, gdy już wszyscy jesteśmy na pokładzie, innego wyboru nie ma i cóż, jednak zdaje się na mnie. Pochlebiające, ale właściwie wisi mi to, bo z wysuniętym koniuszkiem języka koncentruję się na pilotażu. Dotąd latałem jedynie rekreacyjnie, a teraz, jebs, dwóch dodatkowych pasażerów, ponad sto kilo żywej wagi i sypiąca się posadzka. Dobrze, że zdecydowałem się na model sportowy, ha, teraz już nikt nie nazwie mnie tanim szpanerem. Tristan rzuca w dół kulę światła, perfekto, przynajmniej widzę, gdzie lecę, może uda się nie zaryć w ścianę. Aerodynamika zachwyca i prawie czerpię przyjemność z tej przejażdżki - adrenalina skacze w górę, a razem z nią strzela mi serotonina i czuję się prawie jak na dragach. Serce w gardle i... Coś się zmienia, bo nagle przeszywa mnie strach tak potężny, że brakuje mi powietrza. Lodowaty lęk spływa po ciele, oddycham spazmatycznie, a wrażenie, że zaraz coś się stanie paraliżuje moje mięśnie. Znosi nas lekko, ułamek sekundy zawahania, ale obawy spinają mnie do ogarnięcia dupy. To nic, że zalewa mnie fala niewytłumaczalnego przerażenia, że wydaje mi się, że dosłownie za chwilę, jedno mrugnięcie okiem i będzie po mnie - świta mi, że tam za mną są jeszcze dwie osoby, w połączeniu z ssącym strachem o samego siebie zapodaje mi to konkretnego kopa. Walczę, mam duszę na ramieniu i coś niezdrowego w środku, ale lecimy dalej - a przytłaczająca obecność robi się coraz wyraźniejsza. Bezpiecznie wlatujemy do komnaty, która jak za dotknięciem różdżki rozpala się światłem mdłych pochodni, z dala dochodzi coś jakby tętent kopyt? - konie, tutaj? - a przed nami są trzy pary drzwi.
-Subeo - warczę zaraz po Tristanie, bo nagle atmosfera robi się gorąca - niestety nie wydaje mi się, żeby w podziemiach Gringotta przetrzymywali wile, miotające fireballami, co jeszcze dałbym radę znieść - lecimy w krowę - decyduję i dodaję gazu, bez większego zastanowienia wybierając przejście. Moc decyzyjna, mmm, ale w końcu jestem tu najstarszy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Rozpłynięcie się w nicości co najmniej kilkunastu towarzyszących im Rycerzy Walpurgii docierało do niego stopniowo, oblepiając go coraz szczelniej niczym lodowata, osiadająca na ciele mgiełka - mrożąca płynącą w żyłach krew tym dotkliwiej, im mocniej uświadamiał sobie, że nawet nie zauważył kiedy to się stało. I najwidoczniej nie zauważyli tego również Caelan i Craig; zacisnął mocniej wargi w reakcji na padające z ust krewniaka zaprzeczenie, odpowiadając jedynie krótkim kiwnięciem głowy. Uwagi rzuconej przez Śmierciożercę nie skomentował, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć - bo sytuacja w oczywisty sposób wymknęła im się spod kontroli. Pytanie brzmiało: co teraz? Czy powinni kontynuować próbę wykonania stojącego przed nimi zadania we trzech, czy zawrócić i spróbować odszukać resztę? Starając się z całych sił odsunąć od siebie bezcelowe rozważania odnośnie tego, co właśnie mogło dziać się z Lyanną, posłał pytające spojrzenie w kierunku ich przywódcy, ale ten ruszył dalej - najwidoczniej doszukując się wśród zdobiących ściany run czegoś, czego Theodore zobaczyć nie był w stanie. - Czy to połączenie pojęć coś znaczy? - zapytał; wypowiedziane przez Craiga słowa brzmiały dla niego jak przypadkowy zbiór - kojarzący się raczej złowieszczo. - Nie znam się na... - zaczął, urwał jednak gwałtownie, bo nagle kilka rzeczy stało się jednocześnie. Najpierw odniósł wrażenie obecności - obcej, innej niż ta związana z towarzystwem Craiga i Caelana, prawie namacalnej; odwrócił się za siebie, spodziewając się ujrzeć w korytarzu jeszcze jedną sylwetkę, ale nie zobaczył niczego: przejście wciąż było puste. Serce załomotało mu szybciej w klatce piersiowej, a choć magia przywołująca stalaktyt posłusznie spłynęła z palców, to zdawała się zabrać ze sobą coś jeszcze: wspomnienia, myśli, wszystko to, co składało się na niego. W jednej chwili jego umysł stał się pusty, trochę jak wtedy, gdy pamięć odebrały mu anomalie - a to, co działo się dookoła, znaki, ściany, twarze, straciło jakiekolwiek znaczenie. Wrażenie było ulotne, po krótkiej chwili rozwiało się jak strzęp mgły, ale pozostawiło nieprzyjemny posmak - i nieodparte wrażenie, że przez chwilę jego umysł zajmował ktoś inny.
Chciał zapytać, czy jego towarzysze również to poczuli, jednak nie zdążył - bo w następnej sekundzie grunt dosyć dosłownie umknął mu spod stóp. Zachwiał się, rozkładając ręce na boki w instynktownej próbie zachowania równowagi, a potem jego spojrzenie zatrzymało się na wyczarowanym stalaktycie. Gdyby zależało to od niego, wolałby zaczekać, aż Caelan i Craig potwierdzą brak dodatkowego towarzystwa i pułapek, ale nie było na to czasu - uchwycił się więc skały, żeby następnie zsunąć się w dół - niczym po maszcie statku, tylko nieco bardziej chropowatym.
Rozbłysk bursztynowego światła ściągnął jego uwagę niemal natychmiast, ledwie stopy dotknęły gładkiej posadzki; spojrzał w głąb korytarza, kolejnego, znów - ozdobionego dziwnymi symbolami. - Czy tylko odnoszę wrażenie, że ktoś bardzo nas tutaj nie chce? - zapytał, wreszcie werbalizując przekonanie, którego od dłuższego czasu nie potrafił pozbyć się z myśli; otworzył usta, chcąc jeszcze zapytać o nagłą utratę pamięci i to, że przez moment ktoś zdawał się wejść w jego umysł - ale zmienił zdanie nim słowa odnalazłyby drogę na jego usta. Nawet w jego głowie brzmiało to nieprawdopodobnie. Odchrząknął, zamiast tego decydując się zapytać o coś innego. - Zaklęcia wykryły cokolwiek? - Zerknął najpierw na Goyle'a, później na Burke'a, czekając na potwierdzenie - i dopiero później ruszając dalej, przejściem prowadzącym... Na łąkę?
W pierwszej chwili pomyślał, że mają do czynienia z iluzją - bo jak inaczej trawa, strumień i żywe stworzenia mogłyby funkcjonować tutaj, całe kilometry pod ziemią? Ale im dłużej się temu przyglądał, tym wyraźniej czuł zapach trawy, świeżej, nieco wilgotnej; przeszywające spojrzenie jelenia wywołało przebiegające po jego plecach dreszcze, ryk wdarł się do uszu, każąc mu zatrzymać się w miejscu - a gdy zielone zarośla zaczęły oplatać jego stopy, po raz pierwszy odkąd znaleźli się w Gringotcie pomyślał, że być może zadarli z magią zbyt potężną, starożytną, inną - taką, która została uśpiona i pogrzebana nie bez powodu. Za późno było jednak na odwrót. - Jeleń zdaje się strzec przejścia - odezwał się, dostrzegając za sylwetką zwierzęcia kolejny korytarz; czy żeby się do niego dostać, musieli go pokonać? Czy węże również były strażnikami? Skupił spojrzenie głównie na nich, wyraźnie pełznących w ich stronę. Choć pierwszy odruch kazał mu wyrwać się z trawy, na razie go zignorował - same pnącza wydawały się nie robić im krzywdy, poza tym porastały wszystko za wyjątkiem strumienia, do którego nie miał najmniejszej ochoty wchodzić; za bardziej naglący problem uznał więc dwa potężne gady - i to na jednego z nich skierował różdżkę. - Ericus - wypowiedział, chcąc, by podłużne ciało węża zamieniło się w wysuszoną kłodę - podobną kształtem i rozmiarem, ale nieruchomą i zdecydowanie mniej groźną.
| próbuję rzucić zaklęcie na jednego z węży (przedmiot ożywiony -> przedmiot nieożywiony)
Chciał zapytać, czy jego towarzysze również to poczuli, jednak nie zdążył - bo w następnej sekundzie grunt dosyć dosłownie umknął mu spod stóp. Zachwiał się, rozkładając ręce na boki w instynktownej próbie zachowania równowagi, a potem jego spojrzenie zatrzymało się na wyczarowanym stalaktycie. Gdyby zależało to od niego, wolałby zaczekać, aż Caelan i Craig potwierdzą brak dodatkowego towarzystwa i pułapek, ale nie było na to czasu - uchwycił się więc skały, żeby następnie zsunąć się w dół - niczym po maszcie statku, tylko nieco bardziej chropowatym.
Rozbłysk bursztynowego światła ściągnął jego uwagę niemal natychmiast, ledwie stopy dotknęły gładkiej posadzki; spojrzał w głąb korytarza, kolejnego, znów - ozdobionego dziwnymi symbolami. - Czy tylko odnoszę wrażenie, że ktoś bardzo nas tutaj nie chce? - zapytał, wreszcie werbalizując przekonanie, którego od dłuższego czasu nie potrafił pozbyć się z myśli; otworzył usta, chcąc jeszcze zapytać o nagłą utratę pamięci i to, że przez moment ktoś zdawał się wejść w jego umysł - ale zmienił zdanie nim słowa odnalazłyby drogę na jego usta. Nawet w jego głowie brzmiało to nieprawdopodobnie. Odchrząknął, zamiast tego decydując się zapytać o coś innego. - Zaklęcia wykryły cokolwiek? - Zerknął najpierw na Goyle'a, później na Burke'a, czekając na potwierdzenie - i dopiero później ruszając dalej, przejściem prowadzącym... Na łąkę?
W pierwszej chwili pomyślał, że mają do czynienia z iluzją - bo jak inaczej trawa, strumień i żywe stworzenia mogłyby funkcjonować tutaj, całe kilometry pod ziemią? Ale im dłużej się temu przyglądał, tym wyraźniej czuł zapach trawy, świeżej, nieco wilgotnej; przeszywające spojrzenie jelenia wywołało przebiegające po jego plecach dreszcze, ryk wdarł się do uszu, każąc mu zatrzymać się w miejscu - a gdy zielone zarośla zaczęły oplatać jego stopy, po raz pierwszy odkąd znaleźli się w Gringotcie pomyślał, że być może zadarli z magią zbyt potężną, starożytną, inną - taką, która została uśpiona i pogrzebana nie bez powodu. Za późno było jednak na odwrót. - Jeleń zdaje się strzec przejścia - odezwał się, dostrzegając za sylwetką zwierzęcia kolejny korytarz; czy żeby się do niego dostać, musieli go pokonać? Czy węże również były strażnikami? Skupił spojrzenie głównie na nich, wyraźnie pełznących w ich stronę. Choć pierwszy odruch kazał mu wyrwać się z trawy, na razie go zignorował - same pnącza wydawały się nie robić im krzywdy, poza tym porastały wszystko za wyjątkiem strumienia, do którego nie miał najmniejszej ochoty wchodzić; za bardziej naglący problem uznał więc dwa potężne gady - i to na jednego z nich skierował różdżkę. - Ericus - wypowiedział, chcąc, by podłużne ciało węża zamieniło się w wysuszoną kłodę - podobną kształtem i rozmiarem, ale nieruchomą i zdecydowanie mniej groźną.
| próbuję rzucić zaklęcie na jednego z węży (przedmiot ożywiony -> przedmiot nieożywiony)
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Theodore Wilkes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Gringott' :
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Gringott' :
Dobrze, że jedno z nich pomyślało o tym, by zabrać jakiś środek lokomocji. Teraz, przy sypiącej się posadzce i konieczności przemieszczenia się do pomieszczenia poniżej, dywan okazał się bardzo przydatny, choć dla Lyanny znalezienie się na nim bez wątpienia było niecodziennym doświadczeniem. Latanie na miotle było oczywiste, wiadomo było, jak nią kierować i czego się trzymać. A tutaj nawet tego nie wiedziała, dlatego miała nadzieję, że Francis (teraz przypomniała sobie imię padające na spotkaniu) wie co robi i nie właduje ich na jakąś ścianę.
Nagle, gdy tak lecieli w dół, zbyt szybko by mogła dostrzec coś konkretnego lub odczytać jakieś nowe runy, zaczęła doświadczać czegoś dziwnego. Jakiegoś nieznanego, irracjonalnego, niemal dzikiego uczucia, pokusy, by zsunąć się z dywanu i runąć w dół. Zabini przez całe życie pozostawała osobą rozsądną, i choć lubiła czasem ulegać różnym pokusom, to jednak nie miała nigdy zapędów autodestrukcyjnych – a teraz coś kusiło ją, by zeskoczyć, spaść w dół. Zupełnie jakby coś zdało sobie sprawę z obaw, które miała wchodząc na dywan i obróciło je o sto osiemdziesiąt stopni, kusząc wizją upadku. Czuła dziwną, niepokojącą obecność, jakby w przestrzeni wokół byli nie tylko dwaj rycerze, ale i coś innego, bezcielesna moc zdolna wedrzeć się do umysłu i pomieszać zmysły. Próbowała z tym walczyć, powtarzając sobie w duchu, że to nie jest jej pragnienie, że to ta obecność miesza jej w głowie, zapewne po to, żeby pozbyć się intruzów, którzy się tu wdarli. Czy jej towarzysze też to czuli? Co, jeśli te artefakty, skrywane nie wiadomo gdzie w podziemiach, miały taką moc, by naprawdę pomieszać im zmysły i w ten sposób uniemożliwić im osiągnięcie celu? Mierzyli się wszyscy z czymś obcym, nieznanym, potężniejszym niż jakikolwiek artefakt, z jakim zetknęła się do tej pory.
Pomieszczenie poniżej było większe, wypełnione rzędami kamiennych kolumn. Słyszała dziwne dźwięki, przypominające dudnienie kopyt, ale nie dostrzegła żadnego zwierzęcia ani niczego innego, co mogłoby ich zaatakować. Gdy dotarli do końca kolumn dostrzegła trzy przejścia, każde ozdobione wizerunkiem jakiegoś zwierzęcia: wilka, czegoś co przypominało węża, oraz krowy. A przynajmniej myślała, że to jest krowa.
Jakby tego wszystkiego było mało, kolumny na drugim końcu pomieszczenia zaczęły nagle wybuchać, a ku nim ruszyła ściana ognia, gotowa spopielić i ich, i dywan. Już ścisnęła w palcach różdżkę, ale mężczyźni zareagowali pierwsi. Miała nadzieję że zaklęcie zapewni im bezpieczne przejście dalej i dostanie się do wybranych drzwi. Nie wiadomo, które wiodły do celu, ale nie było czasu na zatrzymanie się i zastanowienie. Rozdzielanie się byłoby zaś skrajnie nierozsądne, już i tak z dużej grupy pozostała ich tylko trójka, i razem mieli największe szanse przetrwać spotkania z pułapkami i dotrzeć do celu. Wolną od różdżki ręką próbowała się przytrzymać dywanu, żeby nie spaść; w wiodącej mocno zaciskała drewno różdżki, gotowa do rzucenia jakiegoś ochronnego zaklęcia, gdyby czar Francisa zawiódł i ogień nadal im zagrażał. Ale miała nadzieję że zaraz znajdą się za drzwiami – choć tam mogło wcale nie być bezpieczniej.
Nagle, gdy tak lecieli w dół, zbyt szybko by mogła dostrzec coś konkretnego lub odczytać jakieś nowe runy, zaczęła doświadczać czegoś dziwnego. Jakiegoś nieznanego, irracjonalnego, niemal dzikiego uczucia, pokusy, by zsunąć się z dywanu i runąć w dół. Zabini przez całe życie pozostawała osobą rozsądną, i choć lubiła czasem ulegać różnym pokusom, to jednak nie miała nigdy zapędów autodestrukcyjnych – a teraz coś kusiło ją, by zeskoczyć, spaść w dół. Zupełnie jakby coś zdało sobie sprawę z obaw, które miała wchodząc na dywan i obróciło je o sto osiemdziesiąt stopni, kusząc wizją upadku. Czuła dziwną, niepokojącą obecność, jakby w przestrzeni wokół byli nie tylko dwaj rycerze, ale i coś innego, bezcielesna moc zdolna wedrzeć się do umysłu i pomieszać zmysły. Próbowała z tym walczyć, powtarzając sobie w duchu, że to nie jest jej pragnienie, że to ta obecność miesza jej w głowie, zapewne po to, żeby pozbyć się intruzów, którzy się tu wdarli. Czy jej towarzysze też to czuli? Co, jeśli te artefakty, skrywane nie wiadomo gdzie w podziemiach, miały taką moc, by naprawdę pomieszać im zmysły i w ten sposób uniemożliwić im osiągnięcie celu? Mierzyli się wszyscy z czymś obcym, nieznanym, potężniejszym niż jakikolwiek artefakt, z jakim zetknęła się do tej pory.
Pomieszczenie poniżej było większe, wypełnione rzędami kamiennych kolumn. Słyszała dziwne dźwięki, przypominające dudnienie kopyt, ale nie dostrzegła żadnego zwierzęcia ani niczego innego, co mogłoby ich zaatakować. Gdy dotarli do końca kolumn dostrzegła trzy przejścia, każde ozdobione wizerunkiem jakiegoś zwierzęcia: wilka, czegoś co przypominało węża, oraz krowy. A przynajmniej myślała, że to jest krowa.
Jakby tego wszystkiego było mało, kolumny na drugim końcu pomieszczenia zaczęły nagle wybuchać, a ku nim ruszyła ściana ognia, gotowa spopielić i ich, i dywan. Już ścisnęła w palcach różdżkę, ale mężczyźni zareagowali pierwsi. Miała nadzieję że zaklęcie zapewni im bezpieczne przejście dalej i dostanie się do wybranych drzwi. Nie wiadomo, które wiodły do celu, ale nie było czasu na zatrzymanie się i zastanowienie. Rozdzielanie się byłoby zaś skrajnie nierozsądne, już i tak z dużej grupy pozostała ich tylko trójka, i razem mieli największe szanse przetrwać spotkania z pułapkami i dotrzeć do celu. Wolną od różdżki ręką próbowała się przytrzymać dywanu, żeby nie spaść; w wiodącej mocno zaciskała drewno różdżki, gotowa do rzucenia jakiegoś ochronnego zaklęcia, gdyby czar Francisa zawiódł i ogień nadal im zagrażał. Ale miała nadzieję że zaraz znajdą się za drzwiami – choć tam mogło wcale nie być bezpieczniej.
Brama
Szybka odpowiedź