Balkon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Balkon
Świeże powietrze, a przynajmniej idea takowego zaczerpnięcia konfrontuje się z szarą rzeczywistością, która objawia się poprzez zapach portowy unoszący się dookoła. Widok padający ze skromnego balkonu skierowany jest bezpośrednio na statki przycumowane przy pobliskiej krawędzi lądu.
Prostokątny, betonowy balkonik raczy dwoma krzesłami i nieco przypalonym hamakiem zawieszonym w poprzek, co zawadza przy wejściu do mieszkania.
Prostokątny, betonowy balkonik raczy dwoma krzesłami i nieco przypalonym hamakiem zawieszonym w poprzek, co zawadza przy wejściu do mieszkania.
Mieszkanie objęte zaklęciem - Cave Inimicum, Mała Twierdza, Nierusz, Widzimisię (iluzja Jeremiego)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 28.06.21 19:31, w całości zmieniany 4 razy
Obawa o zniknięcie tego czegoś, które tak uporczywie mrowiło pod skórą i powodowało przyjazne dreszcze, momentami zakrawające o zbyt dużą przyjemność by mógł śmiało powiedzieć, że chodziło tylko i wyłącznie o połączenie na płaszczyznach tych poza pierwotną, fizyczną rzeczywistością. Nigdy wcześniej nikt nie wzbudzał w nim tak wiele, a jednak pozwalała mu poznawać każdą z szat będących dotychczas jedynie odległym widokiem za szybą. Bał się psuć tego porozumienia własnymi pragnieniami ciała, stąd brały się wszystkie te niedopowiedzenia i ruchy, których powinien się wystrzegać, a jednak jego odruchy były jak te z zaklęcia trwałego przylepca. Wstydził się pożądania, bo przecież nie wiedział co czuła, jak reagowała sama, czy nie przekraczał pewnych granic ich milczenia, które stworzone zostało z czegoś o wiele głębszego niż powierzchowny dotyk. Mimo wszystko reakcją na każdy z jej ruchów przy twarzy było odkrywanie siebie, niczym plaster zerwany nagle i zbyt niespodziewanie by mogło zaboleć. Do świadomości nie dochodziły myśli o niebezpieczeństwie, w które się wpakowywał, choć całkiem nieźle przeczył temu, co mówił Michaelowi, ale czy oni starali się coś razem osiągnąć? Czy nie chodziło po prostu o wsparcie? Może to tak cholernie przeszkadzało w przekroczeniu barier niedopowiedzenia, ale wciąż nie miał nic przeciwko, bo była i nie próbowała go odrzucić, pomimo wszystkich tych kłamstw, nie starał się rozdrapywać tego, co zbyt świeże, rozumiała. Przynajmniej takie odnosił wrażenie.
Cieszył się razem z nią gdzieś w głębi, choć uniesiony kącik ust i nieco rozświetlony błysk w oku zdecydowanie przekazywał wystarczająco dużo jak na wcześniejszy brak obecności, z którym przyszedł do mieszkania. Ściągała go dokładnie gdzieś obok siebie i pozwalała zapominać o reszcie, nawet tym naznaczeniu tak czuło dotkniętym przez badające opuszki drobnych palców. Niejednokrotnie bywał zauroczony, a teraz? Przecież znał jej ujmy, pomimo braku dobrej znajomości wiedział, że ma charakterek, jednak w tych oczach zdawał się doszukiwać jakby więcej, a może to tylko dziwne złudzenie? Próba wmówienia sobie czegoś, co nie miało racji bytu? Patrząc na ciemne, rozmazane wciąż smugi na jej twarzy nie był w stanie powiedzieć, że była najpiękniejszym widokiem jako fizycznym obiektem do obserwowania, a jednak stała się najważniejszym elementem całego wystroju, bo była nie tylko tak blisko i to bez żadnych skrzywień, po prostu dawała swoją obecność i stalowe zapewnienie mieszane gdzieś z małym uśmiechem, który zinterpretował może trochę zbyt pozytywnie, a jednak go poznawała. Nawet te poskręcane części.
Łapał jej wzrok dosyć nieświadomie, bo też przez cały czas patrzył na tę mokrą głowę, która zawierała tak wiele niezrozumiałych odpowiedzi na jego pytania. Nie wiedział, gdzie powinien zacząć, jednocześnie nie wzniecając niczego w drugą stronę, bo przecież nie powinien mówić niczego o sobie, nieważne jak bardzo chciał, odsłonił się dość… nierozważnie. Nie bywał nierozważny. W głowie wybrzmiała znajoma sentencja o kobietach będących niebezpiecznymi, ona też, tylko dlaczego tak bardzo chciał dać się jej zatopić? Głupotą było uznawanie wojny za coś poza już nie tak dusznym pokojem, a jednak przyjmował to w sposób nader naturalny, jakby ta jedna obecność była w stanie zapewnić o lepszym jutrze… ale przecież musiała wrócić do siebie, powinna…
Ponownie kąciki ust uniosły się w przyjaznym geście względem jej słów, bo przecież nie miał nic przeciwko. Na poliki wkradły się delikatne rumieńce, wiedział, w jakim stanie musiała zastać mieszkanie, z rana nawet nie był w stanie pomyśleć o tym małym fakcie. Ślady po szarpaninie zniknęły, to samo stało się z listami porozrzucanymi po podłodze, butelkami, skrawkami rozbitych talerzy i narkotyków wyciągniętych w nagłej chęci skończenia wszystkiego jednym ze znanych sposobów. Układała wszystko od nowa i jakoś wcale nie miał nic przeciwko, znów i, znów i znów – wydawało się, że ten bieg wydarzeń zamykał się w kręgu nieskończoności, bo który to już raz pozwalał jej na wszystko, nawet przyjmował to z czystą przyjemnością wyczuwalną gdzieś w brzuchu. – Wymyślisz – powtórzył trochę jakby w zauroczeniu faktem, że użyła tych słów, jakby potwierdzała to, że faktycznie zostanie. W bardzo krótkim czasie kolejna sprzeczność sygnałów zawitała pomiędzy ich dwójkę, bo zimno powietrza wlatującego przez otwarte okiennice balkonowe spowodowało, że zniknięcie jej dłoni odczuł wręcz podwójnie. Całe ciało zadrżało, a przez myśl przesmyknęło się kilka niezrozumiałych wyrazów. Zostawi mnie przez te szczury? Zamiast wyjść z jego swetrem podeszła bliżej kufra, schylając się do jego dna… w tym jego długim swetrze, który sięgał jej lekko ponad połowę ud… wręcz momentalnie ruszył do dźwięków zwijającego się portu ze strony balkonu. Mroźny powiew powietrza zderzył się z jego skroploną skórą, na której pojawiła się gęsia skórka. Było już tak dobrze. Wcale nie wracał myślami do miękkiej faktury jej skóry. Ciekawe czy nogi też były równie przyjemne w dotyku… Przestań. Warknął w myślach, przewijając się ręcznikiem w pasie. Zimno październikowego powietrza znad Tamizy na szczęście świetnie ocucało, tym bardziej że zaczął drżeć z zimna. Płynnym ruchem zamknął jedną z okiennic, wracając do niej i małego stworzenia, który nazwała niuchaczem. Faktycznie, było grubsze od szczura i jakieś takie dziobowate? Skupienie na stworzeniu pozwoliło na oderwanie myśli od niej, co starał się zrobić całym sobą. Nie chciał niczego psuć. – Niuchacz – powtórzył ponownie, jakby faktycznie była jego nauczycielką. Musiał wszystko przetworzyć, jednak starał się skupić na małej istocie, na którą patrzył z szerokimi oczami. Pierwszy raz widział to połączenie puchatego futerka i jakiegoś ptasiego dzioba. Ciekawe czy potrafił latać. Dopiero na wzmiankę o kradzieży zorientował się, że istotka miała kieszeń. Prychnął w rozbawieniu, bacznie obserwując malca, unikając trochę jej wzroku. Kiedy odkładała stworzenie, zrozumiał, że przyszła razem z nim, czyli to nie żaden szkodnik, dobrze. Mimo wszystko należało pozbyć się tych szczurów grasujących za kuchennymi blatami, ale zdecydowanie nie teraz. Kilka sekund bił się z myślami, żeby zwyczajnie usiąść do stołu, finalnie podjął inną decyzję kierowaną przez rozsądek. Większa ilość powietrza pomiędzy nimi pozwalała mu na nieco więcej myśli i skupienie, szczególnie kiedy na nią nie patrzył. Poprawił ręcznik zawinięty w pasie i podszedł do kufra z rodzinnymi pamiątkami, zamykając go zaraz. Jeden sekret w czasie, twarz mogła pozostawać bez nazwiska, tak było bezpieczniej. W czterech krokach przemierzył odległość do szafy z rzeczami. Otworzył półkę z rzeczami Małego Jima, ubierając materiałowe, portowe spodnie, które wpijały się w boczki. Przemieniając twarz ciało również wróciło do normy, bo po co miał dłużej trzymać tę niefortunną wizualizację, która tylko i wyłącznie rozczarowywała? Powróciły jego niedoskonałości, a nawet i doskonałości, bo przecież plecy nijak miały się z tymi Małego Jima, prawdziwej portowej bestii, która z pewnością zaradziła niejednej katastrofie. Przewiesił ręcznik przez krzesło, na którym kilka sekund później usiadł. Nie widział jej przechylenia w stronę torby, być może nawet zrobił to nieco intencjonalnie, widząc kątem oka jak ponownie zniża się do niebezpiecznego poziomu, gdzie wyobraźnia o ciele zaczynała przechodzić w rzeczywistość. Nie miał nic przeciwko, a jednak… nie było to zbyt fortunne, szczególnie w tym czasie i miejscu. – Chyba nie ma potrzeby na maść... dobrze, że są – stwierdził dosyć prosto z jakąś dziwaczną melancholią, której nie pozwalał sobie nigdy wypowiadać względem samego siebie, może chciał, żeby trochę go żałowała? – to nic takiego. – sprostował zaraz stanowczo, jakby faktycznie miał to na myśli. Oddał jej ręce, zawieszając swoje spojrzenie na ich czerwoności i to właśnie patrząc na nie, stwierdził jedną z największych oczywistości, jakie był w stanie wypowiedzieć. – Nie chcę niszczyć tego, co… mamy. – powiedział śmiało, ściszając głos przy końcu i przenosząc na nią niepewny wzrok, bo była to prawda, stąd cios w kafelki – dla opanowania. Chodziło o ich porozumienie, bo na cóż więcej można było liczyć. Kolejne pytanie rozbiło nieco pohamowanej świadomości i mocne, czyste – Nie – wyrwało się jeszcze zanim zdążył pomyśleć. Nie powinna widzieć go w tym stanie, a tym bardziej starać się przyciągnąć go do siebie. Dzisiaj się udało okiełznać pożądanie, czy innym razem nie spieprzy wszystkiego, co znaleźli… tego poranka? – Philippa – szepnął od razu, ujmując jej dłonie i kompletnie nie przejmując się tym, że zabolało. Spojrzał na nią z czułością, bo przecież nie chodziło o odrzucenie jej oferty, po prostu bał się o nią i o nich. Niestety wypowiedziane słowa zostały już raz i dopiero kiedy umysł przepracował całą sytuację, wydało się to bardzo rozsądne, tylko jej piwne tęczówki nijak zdawały się odrzucać jego inność i jak mógł odmówić? Otworzył lekko usta, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale nic nie wyszło z ust. Był zbyt speszony, żeby się odezwać. Puścił jej dłonie jakby w oparzeniu, bo przecież nie mógł tak bezkarnie zabierać jej przestrzeni! Był nikim, czemu więc dawała mu poczucie bycia kimś? Zdecydowanie coś w tym wszystkim traciło swój sens, a może właśnie to tak powinno wyglądać? Wzrokiem zaczął szukać Niuchacza, jak swojej deski ratunku od tej niewygody zapytał – Te niuchacze potrafią latać?
Cieszył się razem z nią gdzieś w głębi, choć uniesiony kącik ust i nieco rozświetlony błysk w oku zdecydowanie przekazywał wystarczająco dużo jak na wcześniejszy brak obecności, z którym przyszedł do mieszkania. Ściągała go dokładnie gdzieś obok siebie i pozwalała zapominać o reszcie, nawet tym naznaczeniu tak czuło dotkniętym przez badające opuszki drobnych palców. Niejednokrotnie bywał zauroczony, a teraz? Przecież znał jej ujmy, pomimo braku dobrej znajomości wiedział, że ma charakterek, jednak w tych oczach zdawał się doszukiwać jakby więcej, a może to tylko dziwne złudzenie? Próba wmówienia sobie czegoś, co nie miało racji bytu? Patrząc na ciemne, rozmazane wciąż smugi na jej twarzy nie był w stanie powiedzieć, że była najpiękniejszym widokiem jako fizycznym obiektem do obserwowania, a jednak stała się najważniejszym elementem całego wystroju, bo była nie tylko tak blisko i to bez żadnych skrzywień, po prostu dawała swoją obecność i stalowe zapewnienie mieszane gdzieś z małym uśmiechem, który zinterpretował może trochę zbyt pozytywnie, a jednak go poznawała. Nawet te poskręcane części.
Łapał jej wzrok dosyć nieświadomie, bo też przez cały czas patrzył na tę mokrą głowę, która zawierała tak wiele niezrozumiałych odpowiedzi na jego pytania. Nie wiedział, gdzie powinien zacząć, jednocześnie nie wzniecając niczego w drugą stronę, bo przecież nie powinien mówić niczego o sobie, nieważne jak bardzo chciał, odsłonił się dość… nierozważnie. Nie bywał nierozważny. W głowie wybrzmiała znajoma sentencja o kobietach będących niebezpiecznymi, ona też, tylko dlaczego tak bardzo chciał dać się jej zatopić? Głupotą było uznawanie wojny za coś poza już nie tak dusznym pokojem, a jednak przyjmował to w sposób nader naturalny, jakby ta jedna obecność była w stanie zapewnić o lepszym jutrze… ale przecież musiała wrócić do siebie, powinna…
Ponownie kąciki ust uniosły się w przyjaznym geście względem jej słów, bo przecież nie miał nic przeciwko. Na poliki wkradły się delikatne rumieńce, wiedział, w jakim stanie musiała zastać mieszkanie, z rana nawet nie był w stanie pomyśleć o tym małym fakcie. Ślady po szarpaninie zniknęły, to samo stało się z listami porozrzucanymi po podłodze, butelkami, skrawkami rozbitych talerzy i narkotyków wyciągniętych w nagłej chęci skończenia wszystkiego jednym ze znanych sposobów. Układała wszystko od nowa i jakoś wcale nie miał nic przeciwko, znów i, znów i znów – wydawało się, że ten bieg wydarzeń zamykał się w kręgu nieskończoności, bo który to już raz pozwalał jej na wszystko, nawet przyjmował to z czystą przyjemnością wyczuwalną gdzieś w brzuchu. – Wymyślisz – powtórzył trochę jakby w zauroczeniu faktem, że użyła tych słów, jakby potwierdzała to, że faktycznie zostanie. W bardzo krótkim czasie kolejna sprzeczność sygnałów zawitała pomiędzy ich dwójkę, bo zimno powietrza wlatującego przez otwarte okiennice balkonowe spowodowało, że zniknięcie jej dłoni odczuł wręcz podwójnie. Całe ciało zadrżało, a przez myśl przesmyknęło się kilka niezrozumiałych wyrazów. Zostawi mnie przez te szczury? Zamiast wyjść z jego swetrem podeszła bliżej kufra, schylając się do jego dna… w tym jego długim swetrze, który sięgał jej lekko ponad połowę ud… wręcz momentalnie ruszył do dźwięków zwijającego się portu ze strony balkonu. Mroźny powiew powietrza zderzył się z jego skroploną skórą, na której pojawiła się gęsia skórka. Było już tak dobrze. Wcale nie wracał myślami do miękkiej faktury jej skóry. Ciekawe czy nogi też były równie przyjemne w dotyku… Przestań. Warknął w myślach, przewijając się ręcznikiem w pasie. Zimno październikowego powietrza znad Tamizy na szczęście świetnie ocucało, tym bardziej że zaczął drżeć z zimna. Płynnym ruchem zamknął jedną z okiennic, wracając do niej i małego stworzenia, który nazwała niuchaczem. Faktycznie, było grubsze od szczura i jakieś takie dziobowate? Skupienie na stworzeniu pozwoliło na oderwanie myśli od niej, co starał się zrobić całym sobą. Nie chciał niczego psuć. – Niuchacz – powtórzył ponownie, jakby faktycznie była jego nauczycielką. Musiał wszystko przetworzyć, jednak starał się skupić na małej istocie, na którą patrzył z szerokimi oczami. Pierwszy raz widział to połączenie puchatego futerka i jakiegoś ptasiego dzioba. Ciekawe czy potrafił latać. Dopiero na wzmiankę o kradzieży zorientował się, że istotka miała kieszeń. Prychnął w rozbawieniu, bacznie obserwując malca, unikając trochę jej wzroku. Kiedy odkładała stworzenie, zrozumiał, że przyszła razem z nim, czyli to nie żaden szkodnik, dobrze. Mimo wszystko należało pozbyć się tych szczurów grasujących za kuchennymi blatami, ale zdecydowanie nie teraz. Kilka sekund bił się z myślami, żeby zwyczajnie usiąść do stołu, finalnie podjął inną decyzję kierowaną przez rozsądek. Większa ilość powietrza pomiędzy nimi pozwalała mu na nieco więcej myśli i skupienie, szczególnie kiedy na nią nie patrzył. Poprawił ręcznik zawinięty w pasie i podszedł do kufra z rodzinnymi pamiątkami, zamykając go zaraz. Jeden sekret w czasie, twarz mogła pozostawać bez nazwiska, tak było bezpieczniej. W czterech krokach przemierzył odległość do szafy z rzeczami. Otworzył półkę z rzeczami Małego Jima, ubierając materiałowe, portowe spodnie, które wpijały się w boczki. Przemieniając twarz ciało również wróciło do normy, bo po co miał dłużej trzymać tę niefortunną wizualizację, która tylko i wyłącznie rozczarowywała? Powróciły jego niedoskonałości, a nawet i doskonałości, bo przecież plecy nijak miały się z tymi Małego Jima, prawdziwej portowej bestii, która z pewnością zaradziła niejednej katastrofie. Przewiesił ręcznik przez krzesło, na którym kilka sekund później usiadł. Nie widział jej przechylenia w stronę torby, być może nawet zrobił to nieco intencjonalnie, widząc kątem oka jak ponownie zniża się do niebezpiecznego poziomu, gdzie wyobraźnia o ciele zaczynała przechodzić w rzeczywistość. Nie miał nic przeciwko, a jednak… nie było to zbyt fortunne, szczególnie w tym czasie i miejscu. – Chyba nie ma potrzeby na maść... dobrze, że są – stwierdził dosyć prosto z jakąś dziwaczną melancholią, której nie pozwalał sobie nigdy wypowiadać względem samego siebie, może chciał, żeby trochę go żałowała? – to nic takiego. – sprostował zaraz stanowczo, jakby faktycznie miał to na myśli. Oddał jej ręce, zawieszając swoje spojrzenie na ich czerwoności i to właśnie patrząc na nie, stwierdził jedną z największych oczywistości, jakie był w stanie wypowiedzieć. – Nie chcę niszczyć tego, co… mamy. – powiedział śmiało, ściszając głos przy końcu i przenosząc na nią niepewny wzrok, bo była to prawda, stąd cios w kafelki – dla opanowania. Chodziło o ich porozumienie, bo na cóż więcej można było liczyć. Kolejne pytanie rozbiło nieco pohamowanej świadomości i mocne, czyste – Nie – wyrwało się jeszcze zanim zdążył pomyśleć. Nie powinna widzieć go w tym stanie, a tym bardziej starać się przyciągnąć go do siebie. Dzisiaj się udało okiełznać pożądanie, czy innym razem nie spieprzy wszystkiego, co znaleźli… tego poranka? – Philippa – szepnął od razu, ujmując jej dłonie i kompletnie nie przejmując się tym, że zabolało. Spojrzał na nią z czułością, bo przecież nie chodziło o odrzucenie jej oferty, po prostu bał się o nią i o nich. Niestety wypowiedziane słowa zostały już raz i dopiero kiedy umysł przepracował całą sytuację, wydało się to bardzo rozsądne, tylko jej piwne tęczówki nijak zdawały się odrzucać jego inność i jak mógł odmówić? Otworzył lekko usta, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale nic nie wyszło z ust. Był zbyt speszony, żeby się odezwać. Puścił jej dłonie jakby w oparzeniu, bo przecież nie mógł tak bezkarnie zabierać jej przestrzeni! Był nikim, czemu więc dawała mu poczucie bycia kimś? Zdecydowanie coś w tym wszystkim traciło swój sens, a może właśnie to tak powinno wyglądać? Wzrokiem zaczął szukać Niuchacza, jak swojej deski ratunku od tej niewygody zapytał – Te niuchacze potrafią latać?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Przy tej obiecanej obecności zamierzała pozostać. Ona stanowiła jedną z niewielu wygłoszonych potrzeb, tych potwierdzonych na tyle wyraźnie, by potrafiła odciągnąć na bok wątpliwość – nawet gdy chwilę później robił coś, co niemożliwie kusiło do bolesnej interpretacji. Miała zostać. Chciała zostać. To jedno odnajdywało potwierdzenie u obu par oczu. Mimo kolejnego wtargnięcia wcale jej nie wygonił, choć podeszła bardzo blisko mężczyzny wetkniętego w cała sieć krzywdzących zdarzeń. Wciąż nie powiedział, co się wydarzyło. Być może wypracowywali zupełnie inne drogi zaufania. Chaos i mowa pokus budowały dość zaskakujący plan tego spotkania. Nie potrzebowała wcale wiele, by się w tym zatracić, dawała mu wybór, choć coraz trudniej było odkładać narastające pytania i ignorować czasem zbyt odsłonięte w oczach emocje. Rano wybrał jej drogę, teraz próbowali rozgryźć jego niemożliwą historię. Wspólnie ewoluowali, nawet bardzo szybko, biorąc pod uwagę krótki moment rozstania i zbyt wiele napiętych zderzeń. To miejsce, to mieszkanie z jednym pokojem i tyloma niewiadomymi wzbudzało w niej namiastkę sprzecznych uczuć. Odsuwała na kilka chwil wszystko, co było, próbując znaleźć jakiś ład w ich wspólnej rzeczywistości, rodzącej się właśnie teraz, w nagłości, między krwią, bólem i dreszczem. To nie powinno się nigdy zdarzyć. Nie powinna wracać w cztery kąty własnych krzywd. Specjalizowała się w drążeniu, w wydobywaniu sekretów, pociąganiu za język i łączeniu faktów. Gdzie więc teraz podział się ten cały instynkt? Dokąd zbiegł? Tak chętnie, wręcz łagodnie przyzwalała, tak ostrożnie stąpała po kruchej przestrzeni, nie odstępując na krok tego bardziej tylko rozbitego człowieka. I choć teraz wydawało jej się, że odzyskuje trzeźwość umysłu, do tej rozsądnej pełni wciąż droga pozostawała daleka. Charakter czekał gdzieś w przyczajeniu, gotowy, by drasnąć w najmniej oczywistym momencie. W bardzo niezrozumiałej głębi po prostu wiedziała, że nie może. Że do zrozumienia musi wygasić część żarzących się niepokojów. A może właśnie nie powinna tak robić? W przytarganym pod drzwi, nieszczęściu, w objętym zbyt wielkimi materiałami człowieku szukała jakiegoś porządku. Tymczasem nic zdawało się do siebie nie pasować. Nic, tylko to jedno spojrzenie, które powtarzał, gdy tylko przyglądała się mu bardziej. Wydawało jej się, że patrzył troskliwie, że stawał się prowokatorem reakcji na jej ciele, zbyt nieprzewidzianych w tak ponurych tygodniach. Że bocznym wejściem wkradał się w sieć smutków i zaklętych dawno temu spraw. A przecież sam reprezentował jakiś fatalny świat, dziś prawie niemożliwy do złożenia w całość. Kim był?
Chyba razem utknęli w dziwnej bańce. Wyjścia były dwa. Balkon i drzwi. Wolne, otwarte. Naciągali z dwóch stron, a tutaj zbiegali się w całość. Tutaj spędzali minuty rozciągające się aż do godzin. Tutaj obiecała zostać, bo czuła, że on tego potrzebuje, że sama tego potrzebuje. Podpowiedzi płynące z pokuszonych myśli wcale nie dodawały jej otuchy. Musiała rozważyć możliwości dotarcia do sensu, zdobycia klucza. Jednocześnie podarował jej go właśnie teraz, przyznając się do zupełnie niespodziewanej twarzy i imienia. To chyba duży krok. Zapracowanymi ramionami obejmowała go wtedy mocno, a on przestał karać się za coś, czego nie pojmowała. Co stało się tamtego wieczoru? Do tego chciałaby dojść, przed tym mógł jednak uciekać. Tylko że nie mogła godzić się na wieczne milczenie i tkwienie w tak potężnym, uzbrojonym w nasycone emocje czymś. W rzeczywistości, w której nawet nadejście świtu nie było pewne, a co dopiero przeżycie do kolejnego dnia, w czasie utraty i kolejnych i kolejnych, chciała gdzieś uwić gniazdo, gdzieś mieć jakąś swoją pewność. Obawiała się, że wcale nie mógłby jej tego dać. Racjonalne myśli wydawały się naprawdę zdrowe, brzmiały dobrze, brzmiały tak, by w razie co jeszcze mogła się uratować. Tylko że wcale nie działała zgodnie z ich taktem.
Wymyślę. Bezgłośnie usta ułożyły się w potwierdzenie, a łagodniejący wyraz twarzy dawał znak, że naprawdę ten fakt nie był żadnym powodem do przeprosin. Wiedziała bardzo dobrze, jak żyło się w Londynie, jak ludzie wbijali pazury we własne brzuchy, by zniwelować uczucie głodu. Miała to szczęście, że pracowała w, cóż, poniekąd jadłodajni, że przy pustych szafkach wciąż mogła podjadać w pracy. A i tak pozostawała tak niepokojąco drobna, rozkruszona, choć dalej twardo unosząca ramiona. Przecież nie wydarzyło się nic złego. Naprawdę nic? W okłamywaniu samej siebie, w ignorowaniu, niezdrowym ignorowaniu własnych stanów stawała się mistrzem. Choć mogła wszystko i po wszystko też śmiało sięgała, czasem po prostu należało się zamknąć i przypomnieć sobie o konieczności przetrwania. Może dlatego nie rozpaliła jeszcze ognia w porcie. Jej zaradność stanowiła dla niego dość jasny dowód. Barmanka zrobi drinka z niczego, stworzy herbatę bez herbaty, z zimna wydobędzie ciepło. Radzili sobie. On zamykał okna, ona walczyła z bezczelnym szczurem. To niosło jakąś wątłą pociechę, że zdołał nakierować ciało i umysł na jakieś konkretne zadanie, że może wybudzał się wolno z tego otępienia. Wcale nie utknęli. Skupiała się na wyłowieniu futerka i sprawdzeniu, jak bardzo wypełnił się ten pojemny brzuch. Bimber miał zajęcie, chyba czuł się w tym kufrze dobrze. Ulżyło jej, że nie cierpiał zmuszony do przebywania w zupełnie nieznajomym miejscu. Był ciekawski, typowy niuchacz, wielki poszukiwacz skarbów. Drążył, drążył sekrety chyba zamiast niej. Philippa za sukces odnalazła opanowanie wahającej się temperatury ciała i irytujących skoków w oddechu. Chociaż nawet i to było tak pozorne. Prezentując stworzenie, mimowolnie zdradziła własną czułość wobec małej, ale zdecydowanie niewartej lekceważenia istoty. Wydawał się zdziwiony. No tak, mało kto spodziewa się w domu więcej niż jednego złodzieja. Tymczasem on miał przed sobą aż dwójkę. Obydwoje chcieli coś mu odebrać, coś dla siebie zagarnąć. Głaszczący ruch przywołał tęsknotę za byciem blisko. Niego. Cholera, jakie to było trudne, jak bardzo palące, jak przyciągał. Może powinna poprosić, by potraktował ją zaklęciem balneo. I to nic, że dopiero co wyszli z jego lodowatego działania.
Dobrze było zająć czymś ręce. Odciągnąć uwagę od jedynego obiektu, skupić się na misji, na jakimś rozsądnym działaniu. Normalność, łowili tę normalność w zwykłej domowej przestrzeni. Przewietrzone wnętrze jeszcze teraz pozwalało na jakąś świeżość myśli, choć tego wrażenia złapała się chyba zbyt naiwnie. Ubrał się, zanotowała to, zerkając gdzieś znad swoich szpargałów. Gdy usiadła przy stole, sprowokował. – Jest potrzeba – ucięła krótko, zamierzając zaraz przejść do rzeczy. Chciał się kłócić? Chciał jej tłumaczyć, jak bardzo go nie bolało, gdy jednocześnie krzywił się za każdym razem, gdy łapał jej dłoń? Myślał, że tego nie widziała? Zmrużyła oczy, przyglądając się mu przez chwilę z podejrzeniem. Prawie tak, jakby znów te karty przynosiły mu zbyt wiele szczęścia. Tym razem nie miał jednak rękawów, którymi mógł dyktować wygodny wynik. Tym razem był nagi, a ona miała go bardzo, ale to bardzo na oku. Mimo tego i tak zgrywał twardziela, i tak brnął w zaparte. Nie chciał się przyłapać na słabości? Nie chciał powiedzieć, jak było naprawdę? Gdy jej palce oceniały straty, dotykając lekko przestrzeni wokoło największych ran, ona zawiesiła się zupełnie na słowach, które padły później. Cicho, niepewnie. Zinterpretowała to gdzieś pomiędzy speszeniem a tajemnicą. Poczuła zadrapnie rozczarowania, posunęło się ostro po całej linii pleców. Niewidzialnie. O wiele większy był jednak niepokój. – Myślałam, że było dobrze. Że poczułeś się lepiej. Wtedy, zanim wyszłam – zaczęła z wyraźnymi pauzami, podczas gdy palce uparcie moczyły się w mazi, a potem rozsmarowywały zbawienie na czerwonych plamach. Musiała przypilnować odpowiedniej warstwy. Nie patrzyła na niego. – Inaczej bym cię nie zostawiła. – A jednak powietrze znów zaczynało gęstnieć. Powrót do tego nie przychodził aż tak łatwo. Chyba jednak uznała, że nie należy się tego bać. – Próbuję zrozumieć. Chcę wiedzieć, żeby ci pomóc – wyjaśniła coś, co chyba było najbardziej oczywiste na świecie, ale może miał jakieś dziwaczne wątpliwości. Nie odpieraj mnie. Drążyła więc w czymś, wobec czego właśnie się zbuntował. Nie dał jej nic, choć przyznał, że było coś. Nienazwane, wychwycone przez nich obydwoje. Jak miała się jednak przedzierać przez to, skoro otrzymywała tylko… nic. – Porozmawiaj ze mną. Zmierzę się z tym – właśnie po to, by nie niszczyć. By odkryć problem. Choć była pewna, że chodzi o to, co się wydarzyło pod księżycem, co nim tak wstrząsnęło. Co go skrzywdziło. Znów prosiła, łudząc się, że tym razem nie ucieknie jak tchórz.
Zaprzeczenie zmroziło ją do tego stopnia, że aż gwałtownie wyprostowała plecy, tłumiąc złość. Chciała chyba za dużo. Coś jej się po prostu wydawało. Odzew był natychmiastowy, prosty do wyliczenia nawet bez skomplikowanych rozważań. Nie, nie przeliczyła emocji przy pomocy metod Frances. A może powinna, by może tak byłoby łatwiej jakoś z tego wyjść. Zagarniała go dla siebie, a przecież nie był jej. Nie musiał poddawać się woli. Był wolny, a jej się coś ubzdurało. Po prostu patrzyła, gdy objął ją intensywnym spojrzeniem, gdy echo srogości wciąż demolowało wąską przestrzeń między nimi. A potem nagle ścisnął jej lepkie od lekarstwa dłonie, wymówił imię, jakby coś chciał, o coś wołał, ale ona znowu nie wiedziała nic. Wychwycił może namiastkę smutku, przykrość tak ciężką, że wpadła gdzieś na dno spojrzenia. Umiała jednak wymiatać z siebie to, co nigdy nie powinno rozrywać jej od środka. Naprawdę umiała? W ułamku sekundy drasnął ją czymś milszym, czymś jak plaster na świeże drapnięcie. O co chodziło? Dlaczego tak wszystko utrudniał? Zagubione spojrzenie mierzyło go, było suche, przykre. Dłonie, jakby wiotkie, opadły na stolik, a on znów uciekł. Przechyliła lekko głowę, zastanawiając się, która z emocji w tamtej chwili objęła nad nią całkowitą dominację. Niczego przecież nie wiedziała, podczas gdy on otrzymał od niej chyba zbyt oczywiste obietnice. Nie umiała poruszać się po takiej relacji, a wydarzenia sprzed chwili były jasnym tego dowodem. Chyba nie chciał z nią porozmawiać. – Nie latają – odpowiedziała krótko, gardząc jego prymitywną zmianą tematu. – Nie ruszaj się – nakazała, podciągając się na tym krześle wyżej, bardziej do niego. Musiała sięgnąć do twarzy i wydobyć to cholerne szkło. Dłonie już były w porządku. Zbliżyła się, dość znacząco, ale chciała dobrze widzieć. Przytknęła mały metalowy przyrząd, który czarował jej trudne do przeoczenia brwi. Wyciągnęła z rany odłamki, wyłączając w tamtej chwili wszystkie możliwe emocje. W tym czasie mierzyła się jednak z chłodem. W osłabieniu wiele odczuć chłonęła jak gąbka. Może on był jednym z nich. Warstwą magicznego specyfiku przykryła szramę. Wszystkie ślady powinny zniknąć. – Gdzieś jeszcze? – zapytała, mimowolnie kierując dłonie na jego obtłuczony brzuch. Ostrożnie go dotknęła. Chciała mieć pewność, że może tym razem nie zlekceważy tego bólu. Stała się jednak milcząca. Zgubiona, nie wiedziała, czy cokolwiek z tego wszystkiego było prawdą. Może wszystko istniało tylko w jej głowie, może wyobraźnia kusiła zbyt mocno. Potrzebowała się nim zająć chyba o wiele bardziej, niż on chciał, a przecież przymus nie był dobry. Oderwała oczy od sinej skóry, miedzy jednym i drugim spojrzeniem odgarnęła wilgotne kosmyki za ucho, a potem spróbowała złączyć ich spojrzenia. Chłonęła go, miała nadzieję, potrzebowała. To chyba doprowadzi ją do katastrofy. Obydwoje musieli pragnąć tego samego, ich myśli musiały się zbiegnąć, jeśli kiedykolwiek mieliby… - Chcę spróbować – wydusiła w końcu, znów przegrana. Spróbować zrozumieć, spróbować pomóc, spróbować być, spróbować trwać, spróbować razem, spróbować się odnaleźć. Spróbować uwierzyć.
Niczego sie nie nauczyła.
Chyba razem utknęli w dziwnej bańce. Wyjścia były dwa. Balkon i drzwi. Wolne, otwarte. Naciągali z dwóch stron, a tutaj zbiegali się w całość. Tutaj spędzali minuty rozciągające się aż do godzin. Tutaj obiecała zostać, bo czuła, że on tego potrzebuje, że sama tego potrzebuje. Podpowiedzi płynące z pokuszonych myśli wcale nie dodawały jej otuchy. Musiała rozważyć możliwości dotarcia do sensu, zdobycia klucza. Jednocześnie podarował jej go właśnie teraz, przyznając się do zupełnie niespodziewanej twarzy i imienia. To chyba duży krok. Zapracowanymi ramionami obejmowała go wtedy mocno, a on przestał karać się za coś, czego nie pojmowała. Co stało się tamtego wieczoru? Do tego chciałaby dojść, przed tym mógł jednak uciekać. Tylko że nie mogła godzić się na wieczne milczenie i tkwienie w tak potężnym, uzbrojonym w nasycone emocje czymś. W rzeczywistości, w której nawet nadejście świtu nie było pewne, a co dopiero przeżycie do kolejnego dnia, w czasie utraty i kolejnych i kolejnych, chciała gdzieś uwić gniazdo, gdzieś mieć jakąś swoją pewność. Obawiała się, że wcale nie mógłby jej tego dać. Racjonalne myśli wydawały się naprawdę zdrowe, brzmiały dobrze, brzmiały tak, by w razie co jeszcze mogła się uratować. Tylko że wcale nie działała zgodnie z ich taktem.
Wymyślę. Bezgłośnie usta ułożyły się w potwierdzenie, a łagodniejący wyraz twarzy dawał znak, że naprawdę ten fakt nie był żadnym powodem do przeprosin. Wiedziała bardzo dobrze, jak żyło się w Londynie, jak ludzie wbijali pazury we własne brzuchy, by zniwelować uczucie głodu. Miała to szczęście, że pracowała w, cóż, poniekąd jadłodajni, że przy pustych szafkach wciąż mogła podjadać w pracy. A i tak pozostawała tak niepokojąco drobna, rozkruszona, choć dalej twardo unosząca ramiona. Przecież nie wydarzyło się nic złego. Naprawdę nic? W okłamywaniu samej siebie, w ignorowaniu, niezdrowym ignorowaniu własnych stanów stawała się mistrzem. Choć mogła wszystko i po wszystko też śmiało sięgała, czasem po prostu należało się zamknąć i przypomnieć sobie o konieczności przetrwania. Może dlatego nie rozpaliła jeszcze ognia w porcie. Jej zaradność stanowiła dla niego dość jasny dowód. Barmanka zrobi drinka z niczego, stworzy herbatę bez herbaty, z zimna wydobędzie ciepło. Radzili sobie. On zamykał okna, ona walczyła z bezczelnym szczurem. To niosło jakąś wątłą pociechę, że zdołał nakierować ciało i umysł na jakieś konkretne zadanie, że może wybudzał się wolno z tego otępienia. Wcale nie utknęli. Skupiała się na wyłowieniu futerka i sprawdzeniu, jak bardzo wypełnił się ten pojemny brzuch. Bimber miał zajęcie, chyba czuł się w tym kufrze dobrze. Ulżyło jej, że nie cierpiał zmuszony do przebywania w zupełnie nieznajomym miejscu. Był ciekawski, typowy niuchacz, wielki poszukiwacz skarbów. Drążył, drążył sekrety chyba zamiast niej. Philippa za sukces odnalazła opanowanie wahającej się temperatury ciała i irytujących skoków w oddechu. Chociaż nawet i to było tak pozorne. Prezentując stworzenie, mimowolnie zdradziła własną czułość wobec małej, ale zdecydowanie niewartej lekceważenia istoty. Wydawał się zdziwiony. No tak, mało kto spodziewa się w domu więcej niż jednego złodzieja. Tymczasem on miał przed sobą aż dwójkę. Obydwoje chcieli coś mu odebrać, coś dla siebie zagarnąć. Głaszczący ruch przywołał tęsknotę za byciem blisko. Niego. Cholera, jakie to było trudne, jak bardzo palące, jak przyciągał. Może powinna poprosić, by potraktował ją zaklęciem balneo. I to nic, że dopiero co wyszli z jego lodowatego działania.
Dobrze było zająć czymś ręce. Odciągnąć uwagę od jedynego obiektu, skupić się na misji, na jakimś rozsądnym działaniu. Normalność, łowili tę normalność w zwykłej domowej przestrzeni. Przewietrzone wnętrze jeszcze teraz pozwalało na jakąś świeżość myśli, choć tego wrażenia złapała się chyba zbyt naiwnie. Ubrał się, zanotowała to, zerkając gdzieś znad swoich szpargałów. Gdy usiadła przy stole, sprowokował. – Jest potrzeba – ucięła krótko, zamierzając zaraz przejść do rzeczy. Chciał się kłócić? Chciał jej tłumaczyć, jak bardzo go nie bolało, gdy jednocześnie krzywił się za każdym razem, gdy łapał jej dłoń? Myślał, że tego nie widziała? Zmrużyła oczy, przyglądając się mu przez chwilę z podejrzeniem. Prawie tak, jakby znów te karty przynosiły mu zbyt wiele szczęścia. Tym razem nie miał jednak rękawów, którymi mógł dyktować wygodny wynik. Tym razem był nagi, a ona miała go bardzo, ale to bardzo na oku. Mimo tego i tak zgrywał twardziela, i tak brnął w zaparte. Nie chciał się przyłapać na słabości? Nie chciał powiedzieć, jak było naprawdę? Gdy jej palce oceniały straty, dotykając lekko przestrzeni wokoło największych ran, ona zawiesiła się zupełnie na słowach, które padły później. Cicho, niepewnie. Zinterpretowała to gdzieś pomiędzy speszeniem a tajemnicą. Poczuła zadrapnie rozczarowania, posunęło się ostro po całej linii pleców. Niewidzialnie. O wiele większy był jednak niepokój. – Myślałam, że było dobrze. Że poczułeś się lepiej. Wtedy, zanim wyszłam – zaczęła z wyraźnymi pauzami, podczas gdy palce uparcie moczyły się w mazi, a potem rozsmarowywały zbawienie na czerwonych plamach. Musiała przypilnować odpowiedniej warstwy. Nie patrzyła na niego. – Inaczej bym cię nie zostawiła. – A jednak powietrze znów zaczynało gęstnieć. Powrót do tego nie przychodził aż tak łatwo. Chyba jednak uznała, że nie należy się tego bać. – Próbuję zrozumieć. Chcę wiedzieć, żeby ci pomóc – wyjaśniła coś, co chyba było najbardziej oczywiste na świecie, ale może miał jakieś dziwaczne wątpliwości. Nie odpieraj mnie. Drążyła więc w czymś, wobec czego właśnie się zbuntował. Nie dał jej nic, choć przyznał, że było coś. Nienazwane, wychwycone przez nich obydwoje. Jak miała się jednak przedzierać przez to, skoro otrzymywała tylko… nic. – Porozmawiaj ze mną. Zmierzę się z tym – właśnie po to, by nie niszczyć. By odkryć problem. Choć była pewna, że chodzi o to, co się wydarzyło pod księżycem, co nim tak wstrząsnęło. Co go skrzywdziło. Znów prosiła, łudząc się, że tym razem nie ucieknie jak tchórz.
Zaprzeczenie zmroziło ją do tego stopnia, że aż gwałtownie wyprostowała plecy, tłumiąc złość. Chciała chyba za dużo. Coś jej się po prostu wydawało. Odzew był natychmiastowy, prosty do wyliczenia nawet bez skomplikowanych rozważań. Nie, nie przeliczyła emocji przy pomocy metod Frances. A może powinna, by może tak byłoby łatwiej jakoś z tego wyjść. Zagarniała go dla siebie, a przecież nie był jej. Nie musiał poddawać się woli. Był wolny, a jej się coś ubzdurało. Po prostu patrzyła, gdy objął ją intensywnym spojrzeniem, gdy echo srogości wciąż demolowało wąską przestrzeń między nimi. A potem nagle ścisnął jej lepkie od lekarstwa dłonie, wymówił imię, jakby coś chciał, o coś wołał, ale ona znowu nie wiedziała nic. Wychwycił może namiastkę smutku, przykrość tak ciężką, że wpadła gdzieś na dno spojrzenia. Umiała jednak wymiatać z siebie to, co nigdy nie powinno rozrywać jej od środka. Naprawdę umiała? W ułamku sekundy drasnął ją czymś milszym, czymś jak plaster na świeże drapnięcie. O co chodziło? Dlaczego tak wszystko utrudniał? Zagubione spojrzenie mierzyło go, było suche, przykre. Dłonie, jakby wiotkie, opadły na stolik, a on znów uciekł. Przechyliła lekko głowę, zastanawiając się, która z emocji w tamtej chwili objęła nad nią całkowitą dominację. Niczego przecież nie wiedziała, podczas gdy on otrzymał od niej chyba zbyt oczywiste obietnice. Nie umiała poruszać się po takiej relacji, a wydarzenia sprzed chwili były jasnym tego dowodem. Chyba nie chciał z nią porozmawiać. – Nie latają – odpowiedziała krótko, gardząc jego prymitywną zmianą tematu. – Nie ruszaj się – nakazała, podciągając się na tym krześle wyżej, bardziej do niego. Musiała sięgnąć do twarzy i wydobyć to cholerne szkło. Dłonie już były w porządku. Zbliżyła się, dość znacząco, ale chciała dobrze widzieć. Przytknęła mały metalowy przyrząd, który czarował jej trudne do przeoczenia brwi. Wyciągnęła z rany odłamki, wyłączając w tamtej chwili wszystkie możliwe emocje. W tym czasie mierzyła się jednak z chłodem. W osłabieniu wiele odczuć chłonęła jak gąbka. Może on był jednym z nich. Warstwą magicznego specyfiku przykryła szramę. Wszystkie ślady powinny zniknąć. – Gdzieś jeszcze? – zapytała, mimowolnie kierując dłonie na jego obtłuczony brzuch. Ostrożnie go dotknęła. Chciała mieć pewność, że może tym razem nie zlekceważy tego bólu. Stała się jednak milcząca. Zgubiona, nie wiedziała, czy cokolwiek z tego wszystkiego było prawdą. Może wszystko istniało tylko w jej głowie, może wyobraźnia kusiła zbyt mocno. Potrzebowała się nim zająć chyba o wiele bardziej, niż on chciał, a przecież przymus nie był dobry. Oderwała oczy od sinej skóry, miedzy jednym i drugim spojrzeniem odgarnęła wilgotne kosmyki za ucho, a potem spróbowała złączyć ich spojrzenia. Chłonęła go, miała nadzieję, potrzebowała. To chyba doprowadzi ją do katastrofy. Obydwoje musieli pragnąć tego samego, ich myśli musiały się zbiegnąć, jeśli kiedykolwiek mieliby… - Chcę spróbować – wydusiła w końcu, znów przegrana. Spróbować zrozumieć, spróbować pomóc, spróbować być, spróbować trwać, spróbować razem, spróbować się odnaleźć. Spróbować uwierzyć.
Niczego sie nie nauczyła.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Niezrozumiały do granic możliwości starał się odseparować wszystkie brudy skrywane za uszami, które tak skrzętnie starała się wyczyścić i zrozumieć skąd pochodzą. Obawiał się praktycznie wszystkiego, a szczególnie tego, że mogłaby odejść i go potępić. Nie wiedział, w jaki sposób należało się zachowywać, a tym bardziej rozmawiać o rzeczach dotychczas niewypowiadanych, bo przecież z kim miał rozmawiać? Z rodziną? Z przyjacielem? Ze znajomymi? Przecież każdy miał swoje problemy, a on nigdy nie planował dokładać swoich, więc dobrze było się z tym zamknąć i pozwolić by rosło. W ciągu dwóch dni wydało się, że wszystko go zwyczajnie przerosło. Nie zdołał udźwignąć tych wszystkich sekretów, bo gdyby było inaczej nie ściągnąłby czaru. Głupiec wierzył, że zrobił to sam, świadomie, choć prawda była zgoła inna. Opatuliła słowem tak mocnym, że brak wiary zdawał się tylko skrajnością, w którą zwykle nie wpadał. Wierzył, więc pozwalał się topić. Oddechy jednak nie były nieprzyjemne, wręcz przeciwnie. Brak znajomości pływania pośród tych odmętów sprawiał, że stał się milczący i precyzyjny, starając się być przy tym możliwie łagodnym i rozważnym. Niestety natura czasem pokazywała własne kły. Jej była w stanie go zabić, a ta jego dogłębnie ją smuciła. Nigdy nie powinna podejść tak blisko, by był w stanie do tego doprowadzić.
Zaklęty we własnym przekleństwie namaszczonej śladami dziupli pozwalał sobie na ucieczkę gdzieś do niej, tej, która zapowiadała zmianę samą swoją obecnością. Mogła tylko być, a i tak była to jego wystarczająca latarnia, którą sprowadzała go do siebie. Zawierzał jej całego siebie – ten, który nie potrafił nawet zaufać najbliższym, powierzył się nieznajomej. Życie bywało naprawdę dziwaczne.
Nie było to zbyt rozsądne, kiedy przez myśl przebiegała chęć znalezienia się pod drobną dłonią, która jeszcze niedawno sprawdzała sprężystość jego loków, cholera chciał je wszystkie wyrwać, żeby tylko móc spoglądać na nią nawet kątem oka, żeby każdą częścią ciała wiedzieć, że była obecna. Pozwolił sobie na bezrefleksyjność względem tych pragnień, bo nie powinny znaleźć ujścia w fizyczności. Spodziewał się, że to wszystko popsuje, nie był idealny, cholera od ideału dzieliły go miliony mil, a mimo wszystko powierzał się tej głupocie emocji przyciągających ją pomimo wszystkich tych niedogodności, które mógł zaoferować. Potrzebował wytchnienia, ale jak złapać nieco świeżego powietrza, kiedy wszystko, czym pragnął wdychać, była ona? Zmysły zdawały się szaleć, a on stał jak zagubiony, szarpiąc się ze wszystkim, co wydawało się nie na miejscu, choć wydawało się, że byli dokładnie u celu – tam – pomiędzy bliskością wzroku i splecionych razem ciał. Chyba powoli zaczynał wariować.
Przemilczał dwa słowa stwierdzające fakt. Wydawało się, że wiedziała lepiej, ale skąd mogła mieć choćby namiastkę świadomości, skoro nie miała pojęcia kim był? Naznaczenie na poliku wydawało się palić, a jednak nie odtrącała go pomimo wszystkich tych niedoskonałości. Wydawała się bardzo nierzeczywista, choć przecież potrafił rozróżnić to nieprawdziwe od prawdziwego… chyba. Czasem oszusta najłatwiej oszukać oszukując, czyż nie? Tylko to coś pomiędzy nimi mogło nietaktownie poruszać jego klatką piersiową nawet w przypadku iluzji, w pełni mógł się dostosować, byle tylko została. Niestety ponownie doprowadził do smagnięcia niewidzialnego bicza słów wypowiedzianych w dobrej intencji, bo przecież się o nią martwił, tylko dlatego próbował odsunąć całą tę niedogodność, jaką była jego osoba. Widok jej niezrozumienia wyczuwalnego w pauzach i wyrazach przeganiał go do strefy troski, którą przecież starał się jej zapewnić od samego początku. – Przepraszam – powiedział krótko, bo nijak inaczej potrafił wytłumaczyć wszystko, co zaszło. Pierwszy raz zamiast na dotyku skupił się na jej twarzy i emocjach, które wysmykiwały się gdzieś pomiędzy nacieraniem warstw maści w zaczerwienione kości. Była skupiona gdzieś indziej, choć słowa wypowiadała z zabójczą precyzją. Brak możliwości zatopienia się w piwne oczy powodował, że w umyśle zapalała się ostrzegawcza lampka, że znowu coś spieprzył. – Było dobrze… – zaczął powoli – jest dobrze… – przyznał w końcu – tylko ja… – zaciął się na chwilę, starając się dobrać odpowiednie słowa – nie chcę, żeby coś ci się stało... – dokończył cicho, marszcząc brwi w nagłym geście zdenerwowania. Nie powinien tego mówić z tak dużą dozą uczuć. Wydawał się odkryty już nie tylko fizycznie, ale również emocjonalnie. Co ona z nim robiła? – Jestem potworem. – stwierdził zwyczajnie, odnosząc się do całej tej scysji związanej z Celine, dziewczyną, której niewinność legła w gruzach od jego dłoni. Nie był w stanie pozwolić, aby obrazy przewijające się przez trzeźwy umysł zostawiły go w spokoju. Cała przyjemność połączona z bólem powodowała, że znowu wycofywał się gdzieś głębiej, do tej pochłaniającej ciemności, która była chyba jedynym jego prawdziwym towarzyszem przez życie. Brak latarni powodował, że znikał zamyślony w okropieństwach własnych czynów. Żadne duszące wrażenie nie objęło już piersi, jedynie ciężar na ramionach, który przygniótł go do siedzenia o wiele precyzyjniej i mocniej. Powinien dać się zabić nieznajomemu, wyzwać go jeszcze trochę, może nawet zaszturmować i sprowokować do przyniesienia ukojenia w niebycie.
W końcu złapał swoją światłość w piwnych tęczówkach, które wyrażały niezrozumiałe sygnały. Zdenerwowała się? Przyciągnięty tą drugą obecnością i nagłym błyskiem wrócił, starając się sprostać wszystkiemu co przeszkadzało na drodze do czystości jej jasności. Intensywnie spojrzał, przypominając sobie, jak mocno zareagował na jej pytanie, może trochę był już zbyt daleko? Zauważył namiastkę smutku, które zastąpiło zaraz suchość i przykrość. Ponownie zawiódł, znów nie tylko siebie. Zagubione spojrzenie poszukujące Niuchacza wróciło do niej, badając. Nie wiedział już, gdzie wodził wzrokiem, w którym momencie był tam, zamiast wiernie niczym pies obserwować ją. Kurwa. Przemknęło przez zmącony umysł, który starał się nadążyć za wszystkimi tymi drobinami łuskanymi przez wspólnie spędzony czas. Jeden krok w przód, pięć w tył. Zamilknął i znieruchomiał. Zbliżyła się pomimo tego cholernego niedopowiedzenia, którym ściągnął ich do całkiem nieodpowiedniego brzegu. Oczami tylko patrzył, jak bardzo zaczęła się oddalać, choć przecież ponownie niczym magnez, znalazła się tuż przy jego twarzy. Zabójczą precyzją wyciągnęła drobinki i ponownie nałożyła maść. Zaszczypało, ale co z tego skoro ją tracił? Fizyczność przestawała mieć tak duże znaczenie, kiedy zaczynał wyczuwać emocjonalny chłód, a mimo wszystko wzdłuż kręgosłupa przeszedł dreszcz, gdy położyła dłoń na jego mało perfekcyjnym brzuchu. Dlaczego wciąż nie odeszła? Odnalazła jego wzrok, a on zauważył to zagubienie chwytające gdzieś powyżej ciepła, które oferowała drobnymi dłońmi na jego skórze. Klatka piersiowa uniosła się arytmicznie, gdy wypowiedziała najbardziej nieoczekiwane ze wszystkich dwa słowa, a może nawet pragnienia. Ponownie wyciągnęła go z otchłani, a on złapał się jej, jakby była ostatnią deską ratunku na ich szalejącym oceanie niedopowiedzeń. Nieświadomie wręcz powędrował nasmarowanymi maścią dłońmi do jej boków, przyciągając bliżej siebie, prosto na niego, na kolana, byle tylko zjednoczyć ich ciała, bo tylko w niej było to oparcie, bo tylko tak był w stanie powiedzieć, że on też, bo każde wypowiedzenie słowa kosztowały go więcej niż kiedykolwiek w życiu, ale i tak zdołał to wydusić szeptem dla niej, dla siebie i tego czegoś pomiędzy. – Spróbujmy – prosto w jej ucho, jedną ręką przytulił ją w pasie, zaś drugą wplótł w głowę. Starał się być delikatny, choć stanowczość ruchów zaprzepaszczała wszelkie próby łagodności. Zatopił nos w jej mokrych włosach, wdychając po prostu ją, bo przecież w żaden sposób nie zdołali się nawet porządnie umyć. Wciąż była rozmazana, co wiedział pomimo braku widoku jej twarzy. Nagła potrzeba odnalezienia piwnych tęczówek zmusiła go do odpuszczenia nieco na tym przyciąganiu do siebie, wyplątał rękę z wilgotnych pasm i odnalazł jej policzek, którego ciepło przyniosło zbawienną ulgę. Akceptowała go takim, jakim był. Błysk w oczach szczypał, a jednak mimo to skierował je prosto do niej, pozwalając, by ich nosy dzieliły te milimetry, ponownie przyjmował jej oddech tym razem w pełni na swoim ciele, bez żadnych cholernych bród, które odbierały namiastkę zimna zmieszanego z ciepłem. – Też chcę spróbować – szepnął tylko dla ich par uszu, bo przecież Nochal już dawno został zapomniany gdzieś na podłodze. Kciukiem ponownie zaczął gładzić jej ubrudzoną od tuszu twarz, od nosa, aż po własną dłoń, tą drugą wciąż przytrzymując jej plecy, żeby nie upadła, choć dotyk już zelżał, to wciąż była jego odnalezionym skarbem. Od kiedy zrobił się tak dotykalski? Co w sobie miała, że cała jego nieśmiałość względem kobiet sprowadzała się do poprowadzenia ją na własne kolana? Zamiast jednak przejmować się tym jak była blisko, skupiał się w pełni na powadze ich obietnic i temu czemuś, które nie miało prawda zostać zbrukane pierwotnością potrzeb, choć piwne tęczówki ponownie sprawiały, że już dawno stracił rytm oddechu i bijącego serca. Było mu ciepło. – Jesteś zbyt ważna. – najważniejsza. Kiedy? Dlaczego? Czy wciąż chodził o to cierpienie, które dojrzał w jej spojrzeniu rano?
Na piegowatych polikach pojawiły się rumieńce, a lekko otwarte usta zaczęły nieco zbyt głośno wydychać ciężkie powietrze. Temperatura wybiła już dawno zbyt wiele stopni, by mógł opanować czerwień pojawiającą się również na szyi i powoli wędrującą w dół z całym tym ładunkiem dostarczanym przez nie byle jaką bliskość. Wciąż była rozmazana, ale to nie czarne smugi liczyły się w tej twarzy, a latarnia piwnych tęczówek i nagła chęć przybliżenia się o drobną odległość od jej ust. Nawet nie patrząc na wargi, chciał ich skosztować, przedostać się przez granicę, którą przecież właśnie wyznaczali. Zbliżył się nieznacznie, pozwalając, by nos dotknął przestrzeni wolnej od jego ręki, tuż obok tego drobniejszego. Oparł się na nim nieco z góry, ponownie łącząc ich czoła. Cholernie go przyciągała. – Powoli – szepnął niemalże w te pełne usta, trzymając już w bezruchu dłoń na jej twarzy. – Proszę – słodko gorzka tortura przelała się po ciele, prowokując zasłonięte skrawki. Nie potrafił zrobić kolejnego ruchu, choć ciało wręcz wyło z potrzeby jeszcze większego zatopienia. Była zbyt ważna, żeby mógł to zepsuć kalając ich relację… własnym niedoświadczeniem. Zadrżał z potrzeby bliskości, ale nie teraz, nie w ten sposób, nie kiedy wszystko zaczynało nabierać innego kolorytu kierowanego piwnym odcieniem jej tęczówek. Od kiedy ocean zaczynał być oczami okalanymi na skraju małymi rzęsami? Nie zdołał się odsunąć.
Zaklęty we własnym przekleństwie namaszczonej śladami dziupli pozwalał sobie na ucieczkę gdzieś do niej, tej, która zapowiadała zmianę samą swoją obecnością. Mogła tylko być, a i tak była to jego wystarczająca latarnia, którą sprowadzała go do siebie. Zawierzał jej całego siebie – ten, który nie potrafił nawet zaufać najbliższym, powierzył się nieznajomej. Życie bywało naprawdę dziwaczne.
Nie było to zbyt rozsądne, kiedy przez myśl przebiegała chęć znalezienia się pod drobną dłonią, która jeszcze niedawno sprawdzała sprężystość jego loków, cholera chciał je wszystkie wyrwać, żeby tylko móc spoglądać na nią nawet kątem oka, żeby każdą częścią ciała wiedzieć, że była obecna. Pozwolił sobie na bezrefleksyjność względem tych pragnień, bo nie powinny znaleźć ujścia w fizyczności. Spodziewał się, że to wszystko popsuje, nie był idealny, cholera od ideału dzieliły go miliony mil, a mimo wszystko powierzał się tej głupocie emocji przyciągających ją pomimo wszystkich tych niedogodności, które mógł zaoferować. Potrzebował wytchnienia, ale jak złapać nieco świeżego powietrza, kiedy wszystko, czym pragnął wdychać, była ona? Zmysły zdawały się szaleć, a on stał jak zagubiony, szarpiąc się ze wszystkim, co wydawało się nie na miejscu, choć wydawało się, że byli dokładnie u celu – tam – pomiędzy bliskością wzroku i splecionych razem ciał. Chyba powoli zaczynał wariować.
Przemilczał dwa słowa stwierdzające fakt. Wydawało się, że wiedziała lepiej, ale skąd mogła mieć choćby namiastkę świadomości, skoro nie miała pojęcia kim był? Naznaczenie na poliku wydawało się palić, a jednak nie odtrącała go pomimo wszystkich tych niedoskonałości. Wydawała się bardzo nierzeczywista, choć przecież potrafił rozróżnić to nieprawdziwe od prawdziwego… chyba. Czasem oszusta najłatwiej oszukać oszukując, czyż nie? Tylko to coś pomiędzy nimi mogło nietaktownie poruszać jego klatką piersiową nawet w przypadku iluzji, w pełni mógł się dostosować, byle tylko została. Niestety ponownie doprowadził do smagnięcia niewidzialnego bicza słów wypowiedzianych w dobrej intencji, bo przecież się o nią martwił, tylko dlatego próbował odsunąć całą tę niedogodność, jaką była jego osoba. Widok jej niezrozumienia wyczuwalnego w pauzach i wyrazach przeganiał go do strefy troski, którą przecież starał się jej zapewnić od samego początku. – Przepraszam – powiedział krótko, bo nijak inaczej potrafił wytłumaczyć wszystko, co zaszło. Pierwszy raz zamiast na dotyku skupił się na jej twarzy i emocjach, które wysmykiwały się gdzieś pomiędzy nacieraniem warstw maści w zaczerwienione kości. Była skupiona gdzieś indziej, choć słowa wypowiadała z zabójczą precyzją. Brak możliwości zatopienia się w piwne oczy powodował, że w umyśle zapalała się ostrzegawcza lampka, że znowu coś spieprzył. – Było dobrze… – zaczął powoli – jest dobrze… – przyznał w końcu – tylko ja… – zaciął się na chwilę, starając się dobrać odpowiednie słowa – nie chcę, żeby coś ci się stało... – dokończył cicho, marszcząc brwi w nagłym geście zdenerwowania. Nie powinien tego mówić z tak dużą dozą uczuć. Wydawał się odkryty już nie tylko fizycznie, ale również emocjonalnie. Co ona z nim robiła? – Jestem potworem. – stwierdził zwyczajnie, odnosząc się do całej tej scysji związanej z Celine, dziewczyną, której niewinność legła w gruzach od jego dłoni. Nie był w stanie pozwolić, aby obrazy przewijające się przez trzeźwy umysł zostawiły go w spokoju. Cała przyjemność połączona z bólem powodowała, że znowu wycofywał się gdzieś głębiej, do tej pochłaniającej ciemności, która była chyba jedynym jego prawdziwym towarzyszem przez życie. Brak latarni powodował, że znikał zamyślony w okropieństwach własnych czynów. Żadne duszące wrażenie nie objęło już piersi, jedynie ciężar na ramionach, który przygniótł go do siedzenia o wiele precyzyjniej i mocniej. Powinien dać się zabić nieznajomemu, wyzwać go jeszcze trochę, może nawet zaszturmować i sprowokować do przyniesienia ukojenia w niebycie.
W końcu złapał swoją światłość w piwnych tęczówkach, które wyrażały niezrozumiałe sygnały. Zdenerwowała się? Przyciągnięty tą drugą obecnością i nagłym błyskiem wrócił, starając się sprostać wszystkiemu co przeszkadzało na drodze do czystości jej jasności. Intensywnie spojrzał, przypominając sobie, jak mocno zareagował na jej pytanie, może trochę był już zbyt daleko? Zauważył namiastkę smutku, które zastąpiło zaraz suchość i przykrość. Ponownie zawiódł, znów nie tylko siebie. Zagubione spojrzenie poszukujące Niuchacza wróciło do niej, badając. Nie wiedział już, gdzie wodził wzrokiem, w którym momencie był tam, zamiast wiernie niczym pies obserwować ją. Kurwa. Przemknęło przez zmącony umysł, który starał się nadążyć za wszystkimi tymi drobinami łuskanymi przez wspólnie spędzony czas. Jeden krok w przód, pięć w tył. Zamilknął i znieruchomiał. Zbliżyła się pomimo tego cholernego niedopowiedzenia, którym ściągnął ich do całkiem nieodpowiedniego brzegu. Oczami tylko patrzył, jak bardzo zaczęła się oddalać, choć przecież ponownie niczym magnez, znalazła się tuż przy jego twarzy. Zabójczą precyzją wyciągnęła drobinki i ponownie nałożyła maść. Zaszczypało, ale co z tego skoro ją tracił? Fizyczność przestawała mieć tak duże znaczenie, kiedy zaczynał wyczuwać emocjonalny chłód, a mimo wszystko wzdłuż kręgosłupa przeszedł dreszcz, gdy położyła dłoń na jego mało perfekcyjnym brzuchu. Dlaczego wciąż nie odeszła? Odnalazła jego wzrok, a on zauważył to zagubienie chwytające gdzieś powyżej ciepła, które oferowała drobnymi dłońmi na jego skórze. Klatka piersiowa uniosła się arytmicznie, gdy wypowiedziała najbardziej nieoczekiwane ze wszystkich dwa słowa, a może nawet pragnienia. Ponownie wyciągnęła go z otchłani, a on złapał się jej, jakby była ostatnią deską ratunku na ich szalejącym oceanie niedopowiedzeń. Nieświadomie wręcz powędrował nasmarowanymi maścią dłońmi do jej boków, przyciągając bliżej siebie, prosto na niego, na kolana, byle tylko zjednoczyć ich ciała, bo tylko w niej było to oparcie, bo tylko tak był w stanie powiedzieć, że on też, bo każde wypowiedzenie słowa kosztowały go więcej niż kiedykolwiek w życiu, ale i tak zdołał to wydusić szeptem dla niej, dla siebie i tego czegoś pomiędzy. – Spróbujmy – prosto w jej ucho, jedną ręką przytulił ją w pasie, zaś drugą wplótł w głowę. Starał się być delikatny, choć stanowczość ruchów zaprzepaszczała wszelkie próby łagodności. Zatopił nos w jej mokrych włosach, wdychając po prostu ją, bo przecież w żaden sposób nie zdołali się nawet porządnie umyć. Wciąż była rozmazana, co wiedział pomimo braku widoku jej twarzy. Nagła potrzeba odnalezienia piwnych tęczówek zmusiła go do odpuszczenia nieco na tym przyciąganiu do siebie, wyplątał rękę z wilgotnych pasm i odnalazł jej policzek, którego ciepło przyniosło zbawienną ulgę. Akceptowała go takim, jakim był. Błysk w oczach szczypał, a jednak mimo to skierował je prosto do niej, pozwalając, by ich nosy dzieliły te milimetry, ponownie przyjmował jej oddech tym razem w pełni na swoim ciele, bez żadnych cholernych bród, które odbierały namiastkę zimna zmieszanego z ciepłem. – Też chcę spróbować – szepnął tylko dla ich par uszu, bo przecież Nochal już dawno został zapomniany gdzieś na podłodze. Kciukiem ponownie zaczął gładzić jej ubrudzoną od tuszu twarz, od nosa, aż po własną dłoń, tą drugą wciąż przytrzymując jej plecy, żeby nie upadła, choć dotyk już zelżał, to wciąż była jego odnalezionym skarbem. Od kiedy zrobił się tak dotykalski? Co w sobie miała, że cała jego nieśmiałość względem kobiet sprowadzała się do poprowadzenia ją na własne kolana? Zamiast jednak przejmować się tym jak była blisko, skupiał się w pełni na powadze ich obietnic i temu czemuś, które nie miało prawda zostać zbrukane pierwotnością potrzeb, choć piwne tęczówki ponownie sprawiały, że już dawno stracił rytm oddechu i bijącego serca. Było mu ciepło. – Jesteś zbyt ważna. – najważniejsza. Kiedy? Dlaczego? Czy wciąż chodził o to cierpienie, które dojrzał w jej spojrzeniu rano?
Na piegowatych polikach pojawiły się rumieńce, a lekko otwarte usta zaczęły nieco zbyt głośno wydychać ciężkie powietrze. Temperatura wybiła już dawno zbyt wiele stopni, by mógł opanować czerwień pojawiającą się również na szyi i powoli wędrującą w dół z całym tym ładunkiem dostarczanym przez nie byle jaką bliskość. Wciąż była rozmazana, ale to nie czarne smugi liczyły się w tej twarzy, a latarnia piwnych tęczówek i nagła chęć przybliżenia się o drobną odległość od jej ust. Nawet nie patrząc na wargi, chciał ich skosztować, przedostać się przez granicę, którą przecież właśnie wyznaczali. Zbliżył się nieznacznie, pozwalając, by nos dotknął przestrzeni wolnej od jego ręki, tuż obok tego drobniejszego. Oparł się na nim nieco z góry, ponownie łącząc ich czoła. Cholernie go przyciągała. – Powoli – szepnął niemalże w te pełne usta, trzymając już w bezruchu dłoń na jej twarzy. – Proszę – słodko gorzka tortura przelała się po ciele, prowokując zasłonięte skrawki. Nie potrafił zrobić kolejnego ruchu, choć ciało wręcz wyło z potrzeby jeszcze większego zatopienia. Była zbyt ważna, żeby mógł to zepsuć kalając ich relację… własnym niedoświadczeniem. Zadrżał z potrzeby bliskości, ale nie teraz, nie w ten sposób, nie kiedy wszystko zaczynało nabierać innego kolorytu kierowanego piwnym odcieniem jej tęczówek. Od kiedy ocean zaczynał być oczami okalanymi na skraju małymi rzęsami? Nie zdołał się odsunąć.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Zamiast szczegółowych wyjaśnień i jasno tłumaczonych emocji były znaki, niekompletne interpretacje, przedłużające się spojrzenia. Opierała się na tych znakach, mając już tylko je, kiedy milczał, kiedy zachowywał się nie tak, jak wydawało jej się, że postąpi. Wyciskała z drobnostek dodatkową treść, szukała mowy w milczeniu i prawdy czającej się we wszystkich światłach jego oczu. Szukała chyba zbyt zdesperowana, potrzebująca jego – tego czegoś, co znikąd nadeszło i oplotło ją całą od środka. Egoistycznie zgarniała w siebie więcej i więcej, naiwnie wykarmiała połamaną duszę kolejną już nadzieją, tym razem definitywną. A może tym razem o wiele głębszą od wszystkich poprzednich? On nosił w sobie dozę niewinności, on miał swoje twarze i niebezpieczne sekrety, emanował sprzecznością, która mogła zadławić zbyt chłonne ciało. Tym bardziej teraz, kiedy pozbawiona kilka tygodni temu swoich niezawodnych mechanizmów ochronnych była o wiele bardziej podatna, mniej rozsądna, chętnie układająca się przy jego ramieniu i wybaczająca o wiele więcej. Miała setki doświadczeń, z takimi jak on, a jednak całkiem różnymi, z taką dawką emocji, a jednak całkowicie inną. W czasie rzeczywistym nie odwoływała się do niczego, nawet własna pewność opadła razem z tamtą sukienką, a pod nią było tylko czyste teraz. Czyste – jakże to nieprawidłowo, jakże wstrętnie brzmiało, kiedy mowa była o kimś, kto dawno wyzbył się niewinności. On jednak jakąś w sobie miał. W ich ślepych labiryntach czasem natrafiali na zaułki, jego zaułki malowane speszeniem, niepewnością wobec zupełnej błahostki. Poniekąd rozumiała, przecież dokładnie to samo działo się z nią. Gdy wydawało się, że o wszystkim już zdołała się dowiedzieć, wszystkiego mogła dotknąć bez żadnego wstydu i wątpliwości – potykała się o sprawę najmniej spodziewaną. Nie zniechęcała się, pragnęła go bardziej, gdy stawał przed nią taki całkiem niemożliwy, prawie wyśniony, zbudowany z mocnych ramion i czułych spojrzeń. Jakby ktoś go tu przysłał, jakby niewidzialna magia przyciągnęła dziewczynę na balkon, dając jej przygodę, która nie miała końca ani o świcie, ani przy kolejnym wieczorze. Która zmuszała do wyjścia z siebie, do znoszenia nieustannie podkręconego nową energią serca, nawracających kumulacji dreszczy i bezpiecznego ciepła, jakiejś jego uplastycznionej, człowieczej formy. Do niego, po prostu niego. Bo już teraz dobrze wiedziała, że nie powstrzyma się, nie porzuci niesamowitego towarzystwa, nie będzie umiała o nim zapomnieć. Musiała tu przyjść, odejście jawiło się jako wielka niemożliwość. Pozostanie zaś nie tylko pieczętowało obietnicę, ale i pogłębiało rodzące się w ciasnej przestrzeni między nimi emocje. Potrzebowała go, pragnęła go, był jak pierwsze wiosenne zauroczenie, jak spacer w słońcu, jak wolny port pośrodku wojny. Przemycał do jej serca groźną beztroskę, rozmiękczał, usypiał czujność, podczas gdy była niemal całkowicie pewna, że tym razem, przy tym stole, w tych ścianach pozwoliła sobie na głęboką obserwację każdego elementu, najmniejszego detalu, słowa i oddechu – wszystkiego, co znajdowało się w nim, w rozpracowywanym aż za bardzo otoczeniu. A jej skupienie było tak naprawdę kompletnym rozbrojeniem, dusza wymykała się ciału, ciało nie mogło nadążyć za parującą duszą. Zostałaby, nawet gdyby tego nie chciał, nawet gdyby kazał jej odejść.
Charakter jednak nie przetransmutował się do całkowicie innej postaci, to przecież niemożliwe. Wciąż była Philippą Moss, o wiele bardziej zagubioną, dziwnie wrażliwą i chłonącą wszystko, co tylko dotyczyło Uriena. Już miał swoje miejsce, tam głęboko w niej, już go nikomu nie chciała oddawać, już potrzebowała wiedzieć i mierzyć się z jego cierpieniem – niezależnie od tego, jaką przybrać miało figurę. Niezależnie od tego, że sama ledwo potrafiła poradzić sobie teraz z samą sobą, że nie wygasił jeszcze echa tego, co istniało wcześniej, choć z całą pewnością zdołał je ukoić. Dlatego podjęła starania, dlatego tak jasno, dość odważnie wyrażała swoją potrzebę – tak bardzo łączącą się z nim samym. By mógł odkryć coś, gdy ona lewitowała w wielkiej niewiadomej. By dać mu ten sygnał, by pojął, jak bardzo jest gotowa tutaj pozostać, zgodnie z tym wszystkim, co ofiarowała mu w skruszonych ścianach łazienki. – Coś się stało? – Brwi wyraźnie się zmarszczyły, a w głosie pobrzmiało zmartwienie. O czym on mówił? Co mogłoby jej grozić? Czego tutaj w swoim porcie mogłaby się bać? Jego odejścia. Zgodził się z jej wrażeniem, a potem mu zaprzeczył. Wina nagle zepchnęła się prosto na jego i tak dostatecznie poobijaną postać. Pokręciła lekko głową, by wyrazić sprzeciw. A potem przyznał coś, co zaczęło od środka rozgniatać jej pierś. – Urien, nie – zaprzeczyła, przyjmując ten zbyt głęboki wdech, godząc się, aby odkryły się przed nim reakcje jej zatroskanego ciała. Przy nim odkrywała, jak wiele wskazówek mogło się czaić w gestach, ale gdy teraz zaczął opowiadać, jego ból rozświetlał się nazbyt wymownie. – Nic mi nie zrobisz. Nie mów tak. Wiem, że… nie mógłbyś i że łatwo myśleć o sobie jako o największym złu, że łatwo zwiastować sobie tylko ten najgorszy los. Ale proszę, widzę twój ból, nie widzę żadnego potwora. A w tej skórze to już całkiem nie – wyjawiła najpierw z powagą, a na koniec z odrobiną pogody i dość skomplikowanego komplementu, którego pewnie i tak nie wyłapie. Cokolwiek skłoniło go do takiego myślenia o sobie, widywała przypadki naprawdę ciężkie, całkowicie zanurzone w bestialskim wcieleniu, mające o wiele więcej powodów, by nazwać się potworem. Chociażby ten Tonks i jego księżycowy problem. Albo największe mendy w porcie, które własnych braci wieszały na masztach, które własne córki wpychały w ramiona przemocy. Albo ci ludzie, ci mordercy, czarnoksiężnicy, z którymi walczył Zakon Feniksa. Chciałaby zapytać: dlaczego więc on? Musiało być coś, nie miała co do tego już żadnej wątpliwości. Coś miotało nim po świecie, zmieniał twarze, gubił się pewnie sam między nimi. Nie chciał, by coś jej się stało. Nie był pierwszym, który jej to mówił, ale w dotychczasowym wspólnym czasie objawił to, w różnych formach, w chłodnych i ciepłych emocjach – o wiele wcześniej, długo przed tymi słowami. Wiedziała o tym. Czuła to, to dziwne bezpieczeństwo w niebezpieczeństwie. Mierzłyby się z jej lękami i marami tak samo, jak ona chciała stanąć przeciwko jego koszmarom. Rodziła się w niej ta siła, ta poszerzająca się jednak obietnica, rósł zasięg, rosło uczucie. I to nic, że dalej nie istniał dla niej dramatyczny plan zdarzeń z tego całego przed przyjściem Małego Jima tutaj. Bez tego przeszli, zaskakująco płynnie, dalej, choć i to miało w którymś momencie wydostać się na powierzchnie, bo przecież nie mógł przechowywać tego wciąż i wciąż.
Czy się zdenerwowała? Czy się zasmuciła? To takie uczucie, kiedy tworzysz przejście, między tobą i nim, a on to przejście niszczy, nie dając ani jednej szansy, nie wstępując nawet na nową drogę. To przejście powstałe w chwili, gdy zbyt wiele pomyślnych zwiastunów dało się wypatrzeć za horyzontem, gdy okolica wydawała się zaufana i bezpieczna, gdy nastało niesamowite połączenie między dwoma cierpiącymi ludźmi. Takimi, którzy znikąd znaleźli się przy sobie. Nie zapytałaby, gdyby nie była pewna, że gdy wyciągnie znów dłoń, Urien ją złapie. I tak się stało, choć uścisk nastąpił z dziwnym opóźnieniem, gdy oczy zderzały się z oczami, gdy miała wrażenie, że nie bała się nigdy wcześniej tak bardzo jak teraz. Bała tego, że wymyśliła sobie jego, ich przeżywane rozmowy i niedopowiedziane emocje, ich wciąż łapiące się dłonie i tak oczywiste pragnienia. Przyjęła więc ratunek w skupieniu, w dokładnym beznamiętnym działaniu, w zdejmowaniu bólu i jednoczesnym zadeptywaniu tego własnego, teraz chowającego się po norach. By nie wypatrzył. Ale wiedziała, że bardzo dobrze wiedział i poczuł chłód zbyt sztywnych dłoni i ciszy, a potem nakazów, potem uporczywej, tak miernej próby wypływania z samego środka wirów. Tak się broniła, tak oswajała się z zawodem i rozstaniem, tak przywoływała odpędzone porcje rozsądku. Tak go przez chwilę traciła, a potem on tracił ją.
Potem wyjawiła tajemnicę, o której wiedział, między spojrzeniami, które znał, w drżeniu, które mogło ją całkowicie pogrążyć. Potem wyciągała znów ku niemu niewidzialnie ramiona, choć tysiąc szeptów wołało, by już złożyła broń. Bo przecież wcale nie chciał. Posłuchała siebie, żałując tej głośnej prawdy jeszcze przed ostatnią smutną sylabą. Musiała być dzielna, choć wiedziała, że wyeksponowane uczucie mógłby zdeptać nawet w prostym milczeniu. Chciała, żeby wiedział, żeby otrzymał to ostatnie potwierdzenie oddania. Wciąż przesycony jego bliskością umysł podpowiadał najgorsze scenariusze, zbyt zgubne dla dziewczyny, która nie bywała tak głęboko oczarowana i jednocześnie tak bardzo przestraszona. Po prostu pragnąca.
Przebudziła się w ramionach, mocno obejmowana. Ciało rozgrzało się natychmiast. Jakby ktoś wciągnął ją w bramy szatańskiej pożogi. Tak lekko i ufnie oddała się jego sile - ręce, nogi, biodra, wszystko – byleby mógł ją porwać, zdobyć, skryć znów w sobie. Najpierw obawiała się ruchu, po prostu zamarła w tym niespodziewanym ułożeniu. Spojrzenie było przymglone, pozwalała się tulić i, nim dopuściła odczucia, próbowała wypełnić tak intymną, tak bardzo kompletną pozę. Przy nim i w nim. Tak sprawiał, że stawała się jego, tak znaczył ją swoim zapachem, tak tylko bardziej uzależniał, prowokował dwa serca, by nauczyły się wspólnego rytmu. Zakłopotane ręce ułożyły się na jego ramionach, jedna z dłoni gubiła się w plątaninie długich, rudych włosów. Przymknęła powieki i starała się nie zapomnieć, że jeszcze trzeba było oddychać. Sprawił jednak, że każdej bliskości musiała się uczyć od początku. Jakby była pierwsza. Jakby on był pierwszy. Wygłoszona obietnica sprowokowała wczepione w niego ciało do przybliżenia się jeszcze bardziej, jeszcze mocniej. Głośniejszy ślad łykanego powietrza wydostał się z jej ust. Tylko jej się wydawało, że była tak stateczna w tym mocnym ułożeniu dwóch postaci. Na pewno zdążył to wyczuć. Że otwierała się dla niego, kolejny raz, że przestawała hamować reakcje. Poczuła się chciana, tak bardzo, bardzo chciana. Przyznał się, ich pragnienia stawały się jednym. A potem powtórzył – jak gdyby wciąż nie mogła uwierzyć. Oczy były otwarte, policzki w paskach zaschniętej czerni demonstrowały przejęcie tak niepodobne do Philippy Moss. Obecna przy twarz dłoń niosła powolną pieszczotę, ale wcale nie czuła ukojenia, wcale nie znalazła spokoju. Znalazł się tak blisko, czuła go każdą cząstka w ciele, wszystkimi zmysłami. Tak w całkowitym otumanieniu. W ich sekretnym cieple natychmiast rozpraszała się gorycz sprzed paru chwil, szeptał, mówił o niej, mówił dla niej. Czuła, że to nie było łatwe, że chyba zdradzał lęk podobny do tego, który jeszcze niedawno prowadził ją. Mocniej zlepiła dłoń gdzieś przy tyle jego głowy, bardziej przysunęła twarz, ku twarzy. Prosto w pragnienia. O tak, ciepło, w cieple jeszcze jedno zdanie, jeszcze jeden powód, by zamknąć w piwnicy każdy lęk i pozwolić im trwać, by zdusić ostatnią granicę. Była dla niego ważna. Powiedział to, powiedział, że była ważna. Zbyt ważna, by? Przejęta uda zacisnęła wokół niego chyba za mocno, za bardzo, by kontrolować coraz trudniej te resztki zachowanego dystansu, by wciąż odprawiać budzące się znów do życia orkiestry dreszczy, całe wariacje o tym cieple i nieodkrytych namiętnościach. Nie potrafiła nic powiedzieć, wysuszone usta zablokowały się, straciła wszystkie słowa. Zamiast tego miał każdy z tych ruchów, miał uwodzący go zapach, który nagle między nimi zrobił się tak palący, bardzo intensywny. W lekkim poruszeniu głowy przyłapała żar jego policzka, a jej usta uśmiechnęły się całe. Opanował ją, całą, wszędzie. Czoło trwało przy czole, oddechy mieszały się, przedłużając magię, sprawiając, że marzenia pęczniały, potrzeba rosła, odbierając całkowicie trzeźwość umysłu. Nie było odwrotu. Stali się dla siebie, cali dla siebie, prawie bezgranicznie. – Powoli – powtórzyła za nim, z trudem gdzieś na pierwszy plan wkradła się pewna myśl. Poskładała w całość skrawki jego zawstydzenia, niepewność i ostrożność. On mógł.. on mógł nie znać tej bliskości? – Dobrze – wydusiła resztkami mocy. Sweter gryzł, palił, drażnił pragnące ciało, sweter tak bardzo ją teraz drażnił, podwinięty gdzieś za bardzo, całkiem zbędny w ich nowej formie ciepła. – Dobrze – wymówiła znów, cicho, tylko tak dla jego ust. Dobrze, bo będę nad tobą czuwać. Bo nie zrobię ci krzywdy, bo poprowadzę cię. Jak mogła powoli, gdy w głębi wszystko szalało? Spróbowała. Wystarczyło tylko lekko wygiąć się ku drugim ustom, by posmakować ich pierwszy raz. By upewnić się, że już cała należała do niego. Wystarczyło tylko ostrożnie nacisnąć, niespiesznie, czule. To właśnie zrobiła, zupełnie delikatnie, jakby miała chłopca z portu uczyć, jak powinno się całować.
Charakter jednak nie przetransmutował się do całkowicie innej postaci, to przecież niemożliwe. Wciąż była Philippą Moss, o wiele bardziej zagubioną, dziwnie wrażliwą i chłonącą wszystko, co tylko dotyczyło Uriena. Już miał swoje miejsce, tam głęboko w niej, już go nikomu nie chciała oddawać, już potrzebowała wiedzieć i mierzyć się z jego cierpieniem – niezależnie od tego, jaką przybrać miało figurę. Niezależnie od tego, że sama ledwo potrafiła poradzić sobie teraz z samą sobą, że nie wygasił jeszcze echa tego, co istniało wcześniej, choć z całą pewnością zdołał je ukoić. Dlatego podjęła starania, dlatego tak jasno, dość odważnie wyrażała swoją potrzebę – tak bardzo łączącą się z nim samym. By mógł odkryć coś, gdy ona lewitowała w wielkiej niewiadomej. By dać mu ten sygnał, by pojął, jak bardzo jest gotowa tutaj pozostać, zgodnie z tym wszystkim, co ofiarowała mu w skruszonych ścianach łazienki. – Coś się stało? – Brwi wyraźnie się zmarszczyły, a w głosie pobrzmiało zmartwienie. O czym on mówił? Co mogłoby jej grozić? Czego tutaj w swoim porcie mogłaby się bać? Jego odejścia. Zgodził się z jej wrażeniem, a potem mu zaprzeczył. Wina nagle zepchnęła się prosto na jego i tak dostatecznie poobijaną postać. Pokręciła lekko głową, by wyrazić sprzeciw. A potem przyznał coś, co zaczęło od środka rozgniatać jej pierś. – Urien, nie – zaprzeczyła, przyjmując ten zbyt głęboki wdech, godząc się, aby odkryły się przed nim reakcje jej zatroskanego ciała. Przy nim odkrywała, jak wiele wskazówek mogło się czaić w gestach, ale gdy teraz zaczął opowiadać, jego ból rozświetlał się nazbyt wymownie. – Nic mi nie zrobisz. Nie mów tak. Wiem, że… nie mógłbyś i że łatwo myśleć o sobie jako o największym złu, że łatwo zwiastować sobie tylko ten najgorszy los. Ale proszę, widzę twój ból, nie widzę żadnego potwora. A w tej skórze to już całkiem nie – wyjawiła najpierw z powagą, a na koniec z odrobiną pogody i dość skomplikowanego komplementu, którego pewnie i tak nie wyłapie. Cokolwiek skłoniło go do takiego myślenia o sobie, widywała przypadki naprawdę ciężkie, całkowicie zanurzone w bestialskim wcieleniu, mające o wiele więcej powodów, by nazwać się potworem. Chociażby ten Tonks i jego księżycowy problem. Albo największe mendy w porcie, które własnych braci wieszały na masztach, które własne córki wpychały w ramiona przemocy. Albo ci ludzie, ci mordercy, czarnoksiężnicy, z którymi walczył Zakon Feniksa. Chciałaby zapytać: dlaczego więc on? Musiało być coś, nie miała co do tego już żadnej wątpliwości. Coś miotało nim po świecie, zmieniał twarze, gubił się pewnie sam między nimi. Nie chciał, by coś jej się stało. Nie był pierwszym, który jej to mówił, ale w dotychczasowym wspólnym czasie objawił to, w różnych formach, w chłodnych i ciepłych emocjach – o wiele wcześniej, długo przed tymi słowami. Wiedziała o tym. Czuła to, to dziwne bezpieczeństwo w niebezpieczeństwie. Mierzłyby się z jej lękami i marami tak samo, jak ona chciała stanąć przeciwko jego koszmarom. Rodziła się w niej ta siła, ta poszerzająca się jednak obietnica, rósł zasięg, rosło uczucie. I to nic, że dalej nie istniał dla niej dramatyczny plan zdarzeń z tego całego przed przyjściem Małego Jima tutaj. Bez tego przeszli, zaskakująco płynnie, dalej, choć i to miało w którymś momencie wydostać się na powierzchnie, bo przecież nie mógł przechowywać tego wciąż i wciąż.
Czy się zdenerwowała? Czy się zasmuciła? To takie uczucie, kiedy tworzysz przejście, między tobą i nim, a on to przejście niszczy, nie dając ani jednej szansy, nie wstępując nawet na nową drogę. To przejście powstałe w chwili, gdy zbyt wiele pomyślnych zwiastunów dało się wypatrzeć za horyzontem, gdy okolica wydawała się zaufana i bezpieczna, gdy nastało niesamowite połączenie między dwoma cierpiącymi ludźmi. Takimi, którzy znikąd znaleźli się przy sobie. Nie zapytałaby, gdyby nie była pewna, że gdy wyciągnie znów dłoń, Urien ją złapie. I tak się stało, choć uścisk nastąpił z dziwnym opóźnieniem, gdy oczy zderzały się z oczami, gdy miała wrażenie, że nie bała się nigdy wcześniej tak bardzo jak teraz. Bała tego, że wymyśliła sobie jego, ich przeżywane rozmowy i niedopowiedziane emocje, ich wciąż łapiące się dłonie i tak oczywiste pragnienia. Przyjęła więc ratunek w skupieniu, w dokładnym beznamiętnym działaniu, w zdejmowaniu bólu i jednoczesnym zadeptywaniu tego własnego, teraz chowającego się po norach. By nie wypatrzył. Ale wiedziała, że bardzo dobrze wiedział i poczuł chłód zbyt sztywnych dłoni i ciszy, a potem nakazów, potem uporczywej, tak miernej próby wypływania z samego środka wirów. Tak się broniła, tak oswajała się z zawodem i rozstaniem, tak przywoływała odpędzone porcje rozsądku. Tak go przez chwilę traciła, a potem on tracił ją.
Potem wyjawiła tajemnicę, o której wiedział, między spojrzeniami, które znał, w drżeniu, które mogło ją całkowicie pogrążyć. Potem wyciągała znów ku niemu niewidzialnie ramiona, choć tysiąc szeptów wołało, by już złożyła broń. Bo przecież wcale nie chciał. Posłuchała siebie, żałując tej głośnej prawdy jeszcze przed ostatnią smutną sylabą. Musiała być dzielna, choć wiedziała, że wyeksponowane uczucie mógłby zdeptać nawet w prostym milczeniu. Chciała, żeby wiedział, żeby otrzymał to ostatnie potwierdzenie oddania. Wciąż przesycony jego bliskością umysł podpowiadał najgorsze scenariusze, zbyt zgubne dla dziewczyny, która nie bywała tak głęboko oczarowana i jednocześnie tak bardzo przestraszona. Po prostu pragnąca.
Przebudziła się w ramionach, mocno obejmowana. Ciało rozgrzało się natychmiast. Jakby ktoś wciągnął ją w bramy szatańskiej pożogi. Tak lekko i ufnie oddała się jego sile - ręce, nogi, biodra, wszystko – byleby mógł ją porwać, zdobyć, skryć znów w sobie. Najpierw obawiała się ruchu, po prostu zamarła w tym niespodziewanym ułożeniu. Spojrzenie było przymglone, pozwalała się tulić i, nim dopuściła odczucia, próbowała wypełnić tak intymną, tak bardzo kompletną pozę. Przy nim i w nim. Tak sprawiał, że stawała się jego, tak znaczył ją swoim zapachem, tak tylko bardziej uzależniał, prowokował dwa serca, by nauczyły się wspólnego rytmu. Zakłopotane ręce ułożyły się na jego ramionach, jedna z dłoni gubiła się w plątaninie długich, rudych włosów. Przymknęła powieki i starała się nie zapomnieć, że jeszcze trzeba było oddychać. Sprawił jednak, że każdej bliskości musiała się uczyć od początku. Jakby była pierwsza. Jakby on był pierwszy. Wygłoszona obietnica sprowokowała wczepione w niego ciało do przybliżenia się jeszcze bardziej, jeszcze mocniej. Głośniejszy ślad łykanego powietrza wydostał się z jej ust. Tylko jej się wydawało, że była tak stateczna w tym mocnym ułożeniu dwóch postaci. Na pewno zdążył to wyczuć. Że otwierała się dla niego, kolejny raz, że przestawała hamować reakcje. Poczuła się chciana, tak bardzo, bardzo chciana. Przyznał się, ich pragnienia stawały się jednym. A potem powtórzył – jak gdyby wciąż nie mogła uwierzyć. Oczy były otwarte, policzki w paskach zaschniętej czerni demonstrowały przejęcie tak niepodobne do Philippy Moss. Obecna przy twarz dłoń niosła powolną pieszczotę, ale wcale nie czuła ukojenia, wcale nie znalazła spokoju. Znalazł się tak blisko, czuła go każdą cząstka w ciele, wszystkimi zmysłami. Tak w całkowitym otumanieniu. W ich sekretnym cieple natychmiast rozpraszała się gorycz sprzed paru chwil, szeptał, mówił o niej, mówił dla niej. Czuła, że to nie było łatwe, że chyba zdradzał lęk podobny do tego, który jeszcze niedawno prowadził ją. Mocniej zlepiła dłoń gdzieś przy tyle jego głowy, bardziej przysunęła twarz, ku twarzy. Prosto w pragnienia. O tak, ciepło, w cieple jeszcze jedno zdanie, jeszcze jeden powód, by zamknąć w piwnicy każdy lęk i pozwolić im trwać, by zdusić ostatnią granicę. Była dla niego ważna. Powiedział to, powiedział, że była ważna. Zbyt ważna, by? Przejęta uda zacisnęła wokół niego chyba za mocno, za bardzo, by kontrolować coraz trudniej te resztki zachowanego dystansu, by wciąż odprawiać budzące się znów do życia orkiestry dreszczy, całe wariacje o tym cieple i nieodkrytych namiętnościach. Nie potrafiła nic powiedzieć, wysuszone usta zablokowały się, straciła wszystkie słowa. Zamiast tego miał każdy z tych ruchów, miał uwodzący go zapach, który nagle między nimi zrobił się tak palący, bardzo intensywny. W lekkim poruszeniu głowy przyłapała żar jego policzka, a jej usta uśmiechnęły się całe. Opanował ją, całą, wszędzie. Czoło trwało przy czole, oddechy mieszały się, przedłużając magię, sprawiając, że marzenia pęczniały, potrzeba rosła, odbierając całkowicie trzeźwość umysłu. Nie było odwrotu. Stali się dla siebie, cali dla siebie, prawie bezgranicznie. – Powoli – powtórzyła za nim, z trudem gdzieś na pierwszy plan wkradła się pewna myśl. Poskładała w całość skrawki jego zawstydzenia, niepewność i ostrożność. On mógł.. on mógł nie znać tej bliskości? – Dobrze – wydusiła resztkami mocy. Sweter gryzł, palił, drażnił pragnące ciało, sweter tak bardzo ją teraz drażnił, podwinięty gdzieś za bardzo, całkiem zbędny w ich nowej formie ciepła. – Dobrze – wymówiła znów, cicho, tylko tak dla jego ust. Dobrze, bo będę nad tobą czuwać. Bo nie zrobię ci krzywdy, bo poprowadzę cię. Jak mogła powoli, gdy w głębi wszystko szalało? Spróbowała. Wystarczyło tylko lekko wygiąć się ku drugim ustom, by posmakować ich pierwszy raz. By upewnić się, że już cała należała do niego. Wystarczyło tylko ostrożnie nacisnąć, niespiesznie, czule. To właśnie zrobiła, zupełnie delikatnie, jakby miała chłopca z portu uczyć, jak powinno się całować.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W spojrzeniu była emocja, w dotyku paląca potrzeba, w głowie nietypowy spokój podsycany całym tym pożądaniem zapalonym w zwyczajnej bliskości, do której doprowadzało się czasem przypadkiem nawet w życiu codziennym. Z nią było inaczej. Każda próba delikatności i okazanej troski przenikała do strefy żądzy dyktowanej przez instynkt – o poranku uśpionego przerażeniem, wieczorem rozdrażnionego do granic możliwości; niepozorne spotkania zaczynały nabierać coraz bardziej intensywnego tempa, a jednak chodziło o coś innego niż ich okryte skrawki ciała, nawet te tylko w psotnej wyobraźni. Zanurzał się w poznanych tęczówkach, to one były mu tym światłem, które wyznaczało odpowiednią drogę; głębia z wieloma dnami, które mógł przybliżyć za jej zgodą, którymi obejmowała go czule i nawet jeśli nie ze zrozumieniem, to z pełnią akceptacji będącej mu największym problemem w codziennym, trzeźwym życiu. Cała ta obecność drugiej osoby – jej – powodowała, że rzeczywistość zaginała się w sposób o wiele zbyt intensywny by mógł jakkolwiek odmówić tego istnienia. Gęstniejąca atmosfera nijak rozbijała się pomimo jednej z otwartych okiennic balkonowych, przez które wpadało światło księżyca i wody odbijającej światło zapalanych latarni z przybrzeżnych ulic. Kryształki z prowizorycznej lampki już dawno kreśliły wzory po pomieszczeniu, jednak światło wewnątrz pokoju padające z jedynej zapalonej świecy na kuchennym blacie rozpraszała wszelki potencjał ciemności przecinanej różnorodnymi kształtami na ścianach. Nie miał pojęcia, dlaczego nie pozbył się tego wraz z wprowadzeniem na miejsce, a jednak w pewien sposób wydawało się to pasować, jakby była to jedyna faktyczna rzecz, która podnosi na duchu w całym wystroju przerażającej nory, którą posprzątała. Przyszła i zmieniła… wszystko. Starała się zgarnąć wszystko co trawiło go od wewnątrz i zewnątrz, powinien się stawiać i denerwować, a zamiast tego pozwalał by mocny blask świeczki docierał jeszcze do ich dłoni, które były smarowane w tak delikatny sposób… powoli zaczynało mu brakować tchu, ale przecież to nie na rękach się wtedy skupiał. Musiał poznawać tę twarz, która była jedną ze składowych osoby, za którą podążał niczym wariat, odkrywał się jak głupiec, a nawet mówił to, co nigdy nie powinno uciec w powietrze pomiędzy dwojgiem w czasach wojny. Najgorszy zdawał się brak żalu do tej hipokryzji. Z całym szacunkiem do najlepszego przyjaciela, ale te niespotykane, wyjątkowe chwile, kiedy faktycznie odnalazł swoją podróż do kosmosu… nie potrafił się powstrzymać. Wciąż nie chodziło o to czyste pożądanie – wiedział, że gdzie nie pójdzie ona tam będzie, trzymając ramiona otwarte, nigdy nie byłby w stanie uznać tego za zwyczajne. W ciągu tego jednego dnia wydawała się przedrzeć do najmniej oczekiwanego kąta, który stał się jednym z ważniejszych punktów, gdzie na chwilę mógł usiąść z uśmiechem na twarzy i pełnią niedoskonałego ducha oraz ciała. Dlaczego i jak tam weszła? Czemu był na tyle słaby i poddawał się temu urokowi, bo czym innym było to całe zdarzenie, które zaplątało ich we własne towarzystwo już trzykrotnie w ciągu doby? Przy niej u boku nie miał zamiaru o tym myśleć, po prostu czerpał z każdej chwili trwania. Była wszystkim czego dotychczas unikał i wszystkim czego najbardziej potrzebował, ale wciąż uparcie starał się wybić to z własnych myśli szarpiąc się i wołając o wytłumaczenie zgoła lepsze niż – stało się, zamiast tego zaczął mówić, a ona odpowiadała.
Nie rozumiała do czasu, aż to wyznał. Dwa proste, ciężkie, okrutnie prawdziwe i niszczące słowa, przez które nie byli w stanie pójść dalej, bo jak? Takich mętów się unika, nie przyciąga bliżej, a ona jakby na przekór całemu światu postanowiła go zapewnić, że nie osiadł na tym najgłębszym dnie, że był na przedsionku, od którego dzieliło być może nawet i niewiele, czego nie miał ochoty sprawdzać, bo pojawił się powód większy niż ogólna idea. Ponownie odnalazł początki kotwic piwnych oczu, które zarzucały liny pozwalające wydostać się z własnych ciemności i odmętów głębi. Gdyby kiedykolwiek można było zachłysnąć się samym patrzeniem, z pewnością zrobiłby to wiele razy, o ile już tego nie robił. Znali się przecież nie od dziś, a jednak poznawali dopiero od rana, które w rzeczywistości wydawało się wieloma latami wstecz; zwyczajnie niemożliwe, żeby w ciągu jednego dnia zdołał zdradzić i poznać tak wiele, dać się ukołysać w tym zwyczajnie nadzwyczajnym trwaniu, a nawet pozwolić sobie na chwilę płaczu tego jej i jego, kiedy za plecami mieli tylko rozbite kafelki i zamknięte drzwi od łazienki. Zbyt mało miejsca, a jednak wciąż komfortowo. Wypowiedziała jego imię, a świat ponownie zdawał się zatrzymać na te kilka sekund, przez które przetwarzał i uświadamiał sobie, że wciąż musi oddychać. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek usłyszy to imię wypowiadane tym głosem, z tych ust, w takiej intencji i z przekonaniem, że ma w tej kwestii rację. Rozbity i pogubiony zawierzał jej całego siebie, bo chciał wierzyć, że na chwilę może być tak inaczej, bez tych zmartwień o odrzucenie i niedopasowanie, jakby faktycznie rozumiała, co mówił. Z początku nawet nie chciał jej wierzyć, dopiero z czasem zaczął rozpoznawać w jej słowach dobitną szczerość, którą oferowała od kiedy tylko pamiętał. Czułość z jaką objął ją spojrzeniem nie była w stanie wyrazić nawet ćwiartki tego co czuł. Rozgoryczenie po powrocie z Oslo zasłaniane było promykami, które tak rzadko pojawiały się w przeciągu ostatnich miesięcy, wprowadzała je bez zbędnych pytań, kiedy tego tak usilnie potrzebował. Wiedział, że sama znała to z autopsji, nie miał pojęcia skąd, ale to przeczucie, że wyrazy nie są puste i kryje się w nich coś więcej, to wszystko pozwalało na prawdziwe zaufanie, którym dotychczas ją darzył dość nieświadomie. Znał jej cierpienie, może nie z samej historii, ale wzroku, który powiedział mu już tak wiele o poranku. Komfort jaki poczuł, ukołysał go wraz z ciałem, które zbliżyło się akceptując zaproszenie. Nie wiedział dlaczego i skąd brały się te wszystkie dotychczas nieznajome odruchy, a jednak starał się nie dać jej odpłynąć, tak jak ona nie pozwalała jemu. Każdym gestem starał się coś naprawić zarówno dla niej, jak i dla siebie, może już nawet dla tego powoli kształtującego się ich.
Praktycznie od razu wyczuł jej napięcie, a może to była właśnie chęć zbliżenia się? Nie wiedział czy dobrze kieruje sobą i nią, a jednak mówił, to co tak bardzo leżało gdzieś w środku przez cały czas ściskając w poszczególnych momentach, zasługiwała na tę wiedzę, choć sam był dość nieporadny w wyrażaniu wszystkiego słowami; miewał wrażenie, że nie była wystarczająco świadoma jak bardzo na niego działała, jakby poświadczeniem nie był fakt, że niemal notorycznie od jej przyjścia pod prysznic przez cały czas był na nią gotów i co gorsza… faktycznie przestawał się hamować. Oddech zaczął łapać wspólny rytm z nią, choć serce uparcie tłukło we własnym tempie wyczuwalnym w całym jego ciele. Wyczuł mocniejsze zaciśnięcie jej ud na bokach swoich, wyczuł uśmiech rozciągający się na jej wargach, kiedy próbował opanować każdą cząstkę ciała przed rzuceniem się do otchłani niepoprawności przywracającej go w odmęty opuszczonego amfiteatru. Starał się zapierać każdą częścią ciała, jednak to dawno już przestało z nim współpracować, przyciągając inną energię, tą która zdawała się przepędzać wszystko inne, tulić, wybaczać, a nawet nęcić o więcej czułości i ciepła. Nie czuł zapachów, liczył się dotyk i oczy, które uparcie starał się wlepić w te piwne, bo nie musiał się martwić, że są jasne, nieznajome i nierozumiejące, a jednak tamte też były równie blisko. Tylko to nie tamte się zgodziły i pozwalały im trwać w tak głębokim ścisku, a te znajome, bliskie i zdecydowanie zbyt mocno oddziałujące, które potwierdzały jego prośbę… przybliżyła się o te milimetry delikatnie, wręcz niewyczuwalnie, może zwyczajnie nie chciał jej przerywać, kiedy możliwość zamknięcia się w tym samym oddechu i powietrzu pozwalałaby na otwarcie całkiem nowego rozdziału. Jednak zamiast czułej lekkości warg zetkniętych z wargami potrzebował o wiele więcej, był gotów już od zbyt długiego czasu, żeby pozwalać sobie tej niespieszności na ciągłą kontrolę. Dotychczas nigdy nie posiadał potrzeby trzymania czegokolwiek na własność. W tym konkretnym momencie miał ochotę wydać wszystko, żeby tylko uwaga jej ust skupiona była na nim, nikim więcej, całe ciało spięło się w nagłej potrzebie bliskości. Ręka z policzka zaplątała się we włosach ponownie, a ta na plecach zdecydowanie przybliżyła ją do niego, dobrze wiedział, że przydługawy sweter już dawno niebezpiecznie podwinął się od jego przyciągnięcia i pozy, jednak we własnych spodniach miał o wiele większy obudzony do życia problem. Jasny znak o chęciach z jej strony pozwoliły mu na przepadnięcie w tym parnym cieple, które wydawało się suszyć jego gacie schowane pod spodniami – tylko wydawało. Nie wiedział już kiedy pozwolił swojemu pragnieniu przejąć władzę by choć na chwilę zespolić ich tak jak jeszcze nigdy nie próbowali. Delikatność okalana była kolcami gwałtowności, które musiał wnosić on, ten niedoświadczony, pomimo wszystkich prób kontroli własnego nie tylko ciała, ale również myśli. Wszystko wzięło na łeb, kiedy powoli zbliżała się coraz bliżej tego wygłodniałego od niedoboru uwagi elementu jego bytu. Wcześniej obawiał się tylko jednego, żeby nie dopuścić jej tak blisko, teraz już głupio prosił, żeby nie odchodziła zbyt daleko. Próbując postawić granicę nie miała pojęcia, że drzemało w nim dokładnie to przed czym ostrzegał. Ani chwili nie był dłużny jej zbliżeniu, wręcz przeciwnie – chciał więcej. Zdecydowanym naporem przez usta i język starał się dostać do środka, pierwszy raz pozwolić im zjednoczyć się w sposób fizyczny o wiele bardziej bezpośredni niż dotychczas, bo tylko tak wydawało się na miejscu. Każdy skrawek skóry palił, gorąco przebiegało po całej gołej klatce piersiowej, a do głowy w końcu dotarło, że pachniała jak dom. Była w jego swetrze. Nie zdołał opanować tempa, poczuł się jak zwierzę spuszczone ze smyczy, które tylko pragnie dalej, więcej i bez przerwy, nawet nie starał się opanować, bo przecież już wiedział, że go nie odrzuci, że go akceptuje, choćby na jeden wieczór, w którym zamykał się cały świat. Pierwszy raz nie istniało żadne jutro, pozwalał się prowadzić, przejmując inicjatywę niemalże z miejsca, kiedy tylko pokazała, że ona też chciała. W łapczywości bycia blisko brakowało gracji, choć przez cały czas starał się by pocałunek imitował taniec, nie był w stanie opanować własnej rządzy i nagłych reakcji. Działała o wiele skuteczniej niż narkotyk, mocniej niż klin o poranku, zdawała się dopasować do jego popieprzonego, wciąż nieznanego jej świata. Było jeszcze jakieś przed piwnymi tęczówkami?
Chociaż maść dawała ukojenie, to nijak nie sprawdzało się do materiału spodni, na które ją przyciągnął. Nie wyczuwał szczypania, a tym bardziej kąsającej niewygody, po prostu było mu piekielnie gorąco, a dreszcze przyjemności zakrawającej o brak komfortu powodowały, że chciał się pozbyć ubrania praktycznie od razu. Ręka przyciągająca i wciąż trzymająca ją w pasie nabierała większego zdecydowania i gwałtowności, sam zgubił się już w czuciu, do czasu, kiedy tą samą dłonią znalazł się pod podwiniętym swetrem. Nie ważne jak bardzo chciał zbadać każdy skrawek jej ciała w tym jednym momencie liczyło się wypełnienie całej pustki, żalu i smutku w bliskości drugiej postaci, jej akceptacji i zrozumienia, czemu tylko wszystko było tak szybkie? Ta sama zbyt rozpędzona dłoń odnalazła jej mocno zaciśnięte udo, które ujął od spodu, dokładnie w tym samym czasie wstając i przytrzymując jej plecy ręką zabraną z mokrych włosów. Unosił ją z niemałym wysiłkiem, ponieważ wciąż odczuwalne były wszystkie obrażenia zadane ze strony nieznajomego; drobinki szkła wbitego w trakcie pierwszego spotkanie w nocy na boku również dawały pewne znaki, jednak mimo to nie miał zamiaru odpuszczać. Popędzany był niezaspokojeniem, które nijak spełniało się w intensywnym pocałunku, w którym odnalazł chęć dominacji. Więcej. Nie miał pojęcia co się z nim działo, jednak paląca potrzeba była ważniejsza od zdrowego rozsądku, szczególnie kiedy zaczynało powoli braknąć tlenu, a płuca zapełniał nią. Wszystko wydawało się na miejscu, może poza tą prędkością z jaką nie tylko odpowiadał, ale również przyciągał bliżej siebie, przez cały czas próbując przemienić taniec w wyścigi. Zdecydowanie zbyt długo przebywał w porcie by móc opanować się i podejść z jakąś delikatnością i powolnością, którą przecież chwilę temu sobie obiecali. Stanął z nią splecioną w pasie, zbyt blisko wrażliwego miejsca, które tak bardzo domagało się uwagi, nie mógł powstrzymać cichego, zwierzęcego pomruku, który wyrwał się z głębi gardła. Nie zrobił nawet trzech kroków, ponieważ w jednym skrócił dystans do stołu, na który ją położył, momentalnie pochylając się bliżej niej, cały czas łącząc spragnione uwagi usta. Nie miał pojęcia, kiedy zabrakło śliny i czy w ogóle miało to rację bytu, kiedy dostarczała mu tak wiele wszystkiego, przyjmował i oddawał to ze zdwojoną intensywnością, wciąż próbując objąć prowadzenie; wcale nie było mowy o delikatnej próbie zjednoczenia, wręcz przeciwnie. Pomimo całej samokontroli, która skończyła się wraz z jej czułym dotknięciem spragnionych warg, wciąż próbował nie zapędzać się zbyt szybko i daleko, choć chęć do dominacji odbierała już dość jego typowego, ostrożnego ja. Dłoń trzymająca udo od spodu będąc przytwierdzoną do stołu przeniosła się wyżej, zatrzymując się w zdecydowanym uścisku na biodrze, już nie mogła uciec. Druga dłoń dotychczas przytrzymująca ją na plecach pokrytych swetrem odnalazła drogę do mokrych włosów, za które pociągnął ją w dół, odrywając się w tym samym czasie od ust. Swoją uwagę przeniósł na szyję, którą zaczął oznaczać drobnymi acz bardzo gorącymi pocałunkami pozostawiającymi mokry ślad w tym jesiennym powietrzu wpadającym przez jedną z otwartych okiennic balkonowych. Zimne podmuchy zderzały się z palącymi dreszczami przyjemności powoli zakrawającymi o ból. Ponownie wypchnął biodra w jej kierunku, pieprzone spodnie jedynie przeszkadzały, kiedy starał się dotrzeć gdzieś bliżej; jedyne co zdołał zrobić, to uderzyć udami o drewniany stół. Nacisk na jej biodrze znacznie się umocnił, a jego już dawno rozpędzona pierś i bicie serca, którym zdawał się łapać ten sam rytm co ona, zaczęło jeszcze bardziej przyspieszać. Tracąc z oczu jej rozmazaną, choć wciąż drogą sobie twarz, przestawał trzymać się tego co tu i teraz, zostało tylko to przerażające pragnienie, które już czuł tego dnia. Piwne tęczówki dawno zostały gdzieś na górze, a on znowu zaczął się gubić i schodzić niżej, zarówno pocałunkami, jak i zaczerwienioną ręką, która przeniosła się bezpośrednio na miejsce, gdzie materiał drobnych majtek łączył się na jej boku. Paląca czerwień nie obejmowała już tylko jego twarzy, ale również szyję, pierś, ramiona, ręce, opuszki palców, podbrzusze, nieco jakby zbyt miękkie choć stabilnie stojące nogi, a przede wszystkim naprężone, schowane choć wyczuwalne pod materiałami przyrodzenie.
Przestał walczyć, po prostu poddał się chwili, a ta ponownie wykorzystała pełen potencjał zmuszając go do zatopienia się w tym pragnieniu bliskości i zaczerpnięcia głębi piwnych tęczówek, które zgubiły się w trakcie tego całego biegu. Nie było tam mowy o żadnej powolności. Każda cząstka ciała domagała się uwagi, którą powoli zaczynał im dawać, kompletnie zapominając o fakcie, że to nie była po prostu kobieta, a ona… ta najważniejsza, która zauważyła, nie uciekła i przemknęła niepostrzeżenie przez wszystkie bariery. Raptowna myśl o znajomych myślach przechodzących tym razem w czyn – odnosił się do momentu, kiedy nie był w stanie sięgnąć do łabędziej szyi baletnicy-narkomanki – sprawił, że na chwilę zastygł w bezruchu. Nie mógł jej tego robić, zarówno jednej, jak i drugiej. Potwór ponownie wyszczerzył kły, tym razem będąc na odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i z bardzo nieodpowiednimi zamiarami, które nabierały całkiem innej trajektorii bez piwnych tęczówek kierujących nim jako latarnią. Zanim zdążył się zorientować, już tyłem nogi uderzył o krzesło, za którym szybko schował się dla zwiększenia dystansu, jakby faktycznie mogło to wpłynąć na całe ich niespodziewane przyciąganie. Starał się postawić przedmiot pomiędzy sobą, a nią, żeby tylko uciec od tej całej niepoprawności, w której zawinęli się zbyt komfortowo i pożądliwie by móc to ugasić zwykłą odległością. Położył zmarnowane, zaczerwienione choć już niebolące ręce na górnej części krzesła, opierając się o nie i mocno zaciskając w nagłej konwulsji. Dyszał przez jakiś czas wpatrzony w podłogę i swoje stopy, próbował opanować wszystkie te pokrętne myśli, które przywoływały obrazy jasnowłosej, którą tak dogłębnie skrzywdził, a raczej mógł, wewnątrz potwór z pewnością nawet chciał, bo któż wie co w rzeczywistości by się tam stało? Ona nie była tak naiwna, a jednak jako bardzo ważna potrzebowała wiedzieć, jak wielkim był głupcem, który szamotał się tylko i wyłącznie ze sobą próbując naprawić wszystko co dawno zepsute. Zaszli zbyt daleko i choć przez chwilę pojawiła się myśl jedynej, bezpiecznej ucieczki, nie zamierzał się poddawać, choć nie wiedział w jaki sposób należało walczyć. Podniósł głowę, pozwalając rudym sprężynom podskoczyć niespodziewanie, szukał piwnych tęczówek, bo tylko one mogły dać mu siłę i nakreślić drogę. Stał w bezruchu napięty do granic możliwości. Nie miał pojęcia w jaki sposób miałoby to funkcjonować, ale chciał, bardzo chciał. – Przepraszam – wyszeptał w końcu, zatapiając się spojrzeniem w jej twarzy, gdyby tylko ją zlustrował od stóp do głów z pewnością nie zdołałby powstrzymać tej pierwotności, którą potrafiła pobudzić nawet wychodząc ze zwykłą czułością. Czerwony na całym ciele, z najbardziej widocznych polików, próbował uspokoić szaleńczo bijące serce i rozpędzony oddech. Zimne powietrze skutecznie uderzało w gołe plecy, sprawnie ochładzając odklejone już od jej wspaniałego ciała jego niedoskonałą masę. Wstyd mieszał się z ciągłym pożądaniem, a to wciąż trzymało go na powierzchni jeszcze poza w potwornymi otchłaniami, które miała nadejść dopiero ze świadomością. Aby funkcjonować musieli odnaleźć własną ścieżkę, była gotowa?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie rozumiała do czasu, aż to wyznał. Dwa proste, ciężkie, okrutnie prawdziwe i niszczące słowa, przez które nie byli w stanie pójść dalej, bo jak? Takich mętów się unika, nie przyciąga bliżej, a ona jakby na przekór całemu światu postanowiła go zapewnić, że nie osiadł na tym najgłębszym dnie, że był na przedsionku, od którego dzieliło być może nawet i niewiele, czego nie miał ochoty sprawdzać, bo pojawił się powód większy niż ogólna idea. Ponownie odnalazł początki kotwic piwnych oczu, które zarzucały liny pozwalające wydostać się z własnych ciemności i odmętów głębi. Gdyby kiedykolwiek można było zachłysnąć się samym patrzeniem, z pewnością zrobiłby to wiele razy, o ile już tego nie robił. Znali się przecież nie od dziś, a jednak poznawali dopiero od rana, które w rzeczywistości wydawało się wieloma latami wstecz; zwyczajnie niemożliwe, żeby w ciągu jednego dnia zdołał zdradzić i poznać tak wiele, dać się ukołysać w tym zwyczajnie nadzwyczajnym trwaniu, a nawet pozwolić sobie na chwilę płaczu tego jej i jego, kiedy za plecami mieli tylko rozbite kafelki i zamknięte drzwi od łazienki. Zbyt mało miejsca, a jednak wciąż komfortowo. Wypowiedziała jego imię, a świat ponownie zdawał się zatrzymać na te kilka sekund, przez które przetwarzał i uświadamiał sobie, że wciąż musi oddychać. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek usłyszy to imię wypowiadane tym głosem, z tych ust, w takiej intencji i z przekonaniem, że ma w tej kwestii rację. Rozbity i pogubiony zawierzał jej całego siebie, bo chciał wierzyć, że na chwilę może być tak inaczej, bez tych zmartwień o odrzucenie i niedopasowanie, jakby faktycznie rozumiała, co mówił. Z początku nawet nie chciał jej wierzyć, dopiero z czasem zaczął rozpoznawać w jej słowach dobitną szczerość, którą oferowała od kiedy tylko pamiętał. Czułość z jaką objął ją spojrzeniem nie była w stanie wyrazić nawet ćwiartki tego co czuł. Rozgoryczenie po powrocie z Oslo zasłaniane było promykami, które tak rzadko pojawiały się w przeciągu ostatnich miesięcy, wprowadzała je bez zbędnych pytań, kiedy tego tak usilnie potrzebował. Wiedział, że sama znała to z autopsji, nie miał pojęcia skąd, ale to przeczucie, że wyrazy nie są puste i kryje się w nich coś więcej, to wszystko pozwalało na prawdziwe zaufanie, którym dotychczas ją darzył dość nieświadomie. Znał jej cierpienie, może nie z samej historii, ale wzroku, który powiedział mu już tak wiele o poranku. Komfort jaki poczuł, ukołysał go wraz z ciałem, które zbliżyło się akceptując zaproszenie. Nie wiedział dlaczego i skąd brały się te wszystkie dotychczas nieznajome odruchy, a jednak starał się nie dać jej odpłynąć, tak jak ona nie pozwalała jemu. Każdym gestem starał się coś naprawić zarówno dla niej, jak i dla siebie, może już nawet dla tego powoli kształtującego się ich.
Praktycznie od razu wyczuł jej napięcie, a może to była właśnie chęć zbliżenia się? Nie wiedział czy dobrze kieruje sobą i nią, a jednak mówił, to co tak bardzo leżało gdzieś w środku przez cały czas ściskając w poszczególnych momentach, zasługiwała na tę wiedzę, choć sam był dość nieporadny w wyrażaniu wszystkiego słowami; miewał wrażenie, że nie była wystarczająco świadoma jak bardzo na niego działała, jakby poświadczeniem nie był fakt, że niemal notorycznie od jej przyjścia pod prysznic przez cały czas był na nią gotów i co gorsza… faktycznie przestawał się hamować. Oddech zaczął łapać wspólny rytm z nią, choć serce uparcie tłukło we własnym tempie wyczuwalnym w całym jego ciele. Wyczuł mocniejsze zaciśnięcie jej ud na bokach swoich, wyczuł uśmiech rozciągający się na jej wargach, kiedy próbował opanować każdą cząstkę ciała przed rzuceniem się do otchłani niepoprawności przywracającej go w odmęty opuszczonego amfiteatru. Starał się zapierać każdą częścią ciała, jednak to dawno już przestało z nim współpracować, przyciągając inną energię, tą która zdawała się przepędzać wszystko inne, tulić, wybaczać, a nawet nęcić o więcej czułości i ciepła. Nie czuł zapachów, liczył się dotyk i oczy, które uparcie starał się wlepić w te piwne, bo nie musiał się martwić, że są jasne, nieznajome i nierozumiejące, a jednak tamte też były równie blisko. Tylko to nie tamte się zgodziły i pozwalały im trwać w tak głębokim ścisku, a te znajome, bliskie i zdecydowanie zbyt mocno oddziałujące, które potwierdzały jego prośbę… przybliżyła się o te milimetry delikatnie, wręcz niewyczuwalnie, może zwyczajnie nie chciał jej przerywać, kiedy możliwość zamknięcia się w tym samym oddechu i powietrzu pozwalałaby na otwarcie całkiem nowego rozdziału. Jednak zamiast czułej lekkości warg zetkniętych z wargami potrzebował o wiele więcej, był gotów już od zbyt długiego czasu, żeby pozwalać sobie tej niespieszności na ciągłą kontrolę. Dotychczas nigdy nie posiadał potrzeby trzymania czegokolwiek na własność. W tym konkretnym momencie miał ochotę wydać wszystko, żeby tylko uwaga jej ust skupiona była na nim, nikim więcej, całe ciało spięło się w nagłej potrzebie bliskości. Ręka z policzka zaplątała się we włosach ponownie, a ta na plecach zdecydowanie przybliżyła ją do niego, dobrze wiedział, że przydługawy sweter już dawno niebezpiecznie podwinął się od jego przyciągnięcia i pozy, jednak we własnych spodniach miał o wiele większy obudzony do życia problem. Jasny znak o chęciach z jej strony pozwoliły mu na przepadnięcie w tym parnym cieple, które wydawało się suszyć jego gacie schowane pod spodniami – tylko wydawało. Nie wiedział już kiedy pozwolił swojemu pragnieniu przejąć władzę by choć na chwilę zespolić ich tak jak jeszcze nigdy nie próbowali. Delikatność okalana była kolcami gwałtowności, które musiał wnosić on, ten niedoświadczony, pomimo wszystkich prób kontroli własnego nie tylko ciała, ale również myśli. Wszystko wzięło na łeb, kiedy powoli zbliżała się coraz bliżej tego wygłodniałego od niedoboru uwagi elementu jego bytu. Wcześniej obawiał się tylko jednego, żeby nie dopuścić jej tak blisko, teraz już głupio prosił, żeby nie odchodziła zbyt daleko. Próbując postawić granicę nie miała pojęcia, że drzemało w nim dokładnie to przed czym ostrzegał. Ani chwili nie był dłużny jej zbliżeniu, wręcz przeciwnie – chciał więcej. Zdecydowanym naporem przez usta i język starał się dostać do środka, pierwszy raz pozwolić im zjednoczyć się w sposób fizyczny o wiele bardziej bezpośredni niż dotychczas, bo tylko tak wydawało się na miejscu. Każdy skrawek skóry palił, gorąco przebiegało po całej gołej klatce piersiowej, a do głowy w końcu dotarło, że pachniała jak dom. Była w jego swetrze. Nie zdołał opanować tempa, poczuł się jak zwierzę spuszczone ze smyczy, które tylko pragnie dalej, więcej i bez przerwy, nawet nie starał się opanować, bo przecież już wiedział, że go nie odrzuci, że go akceptuje, choćby na jeden wieczór, w którym zamykał się cały świat. Pierwszy raz nie istniało żadne jutro, pozwalał się prowadzić, przejmując inicjatywę niemalże z miejsca, kiedy tylko pokazała, że ona też chciała. W łapczywości bycia blisko brakowało gracji, choć przez cały czas starał się by pocałunek imitował taniec, nie był w stanie opanować własnej rządzy i nagłych reakcji. Działała o wiele skuteczniej niż narkotyk, mocniej niż klin o poranku, zdawała się dopasować do jego popieprzonego, wciąż nieznanego jej świata. Było jeszcze jakieś przed piwnymi tęczówkami?
Chociaż maść dawała ukojenie, to nijak nie sprawdzało się do materiału spodni, na które ją przyciągnął. Nie wyczuwał szczypania, a tym bardziej kąsającej niewygody, po prostu było mu piekielnie gorąco, a dreszcze przyjemności zakrawającej o brak komfortu powodowały, że chciał się pozbyć ubrania praktycznie od razu. Ręka przyciągająca i wciąż trzymająca ją w pasie nabierała większego zdecydowania i gwałtowności, sam zgubił się już w czuciu, do czasu, kiedy tą samą dłonią znalazł się pod podwiniętym swetrem. Nie ważne jak bardzo chciał zbadać każdy skrawek jej ciała w tym jednym momencie liczyło się wypełnienie całej pustki, żalu i smutku w bliskości drugiej postaci, jej akceptacji i zrozumienia, czemu tylko wszystko było tak szybkie? Ta sama zbyt rozpędzona dłoń odnalazła jej mocno zaciśnięte udo, które ujął od spodu, dokładnie w tym samym czasie wstając i przytrzymując jej plecy ręką zabraną z mokrych włosów. Unosił ją z niemałym wysiłkiem, ponieważ wciąż odczuwalne były wszystkie obrażenia zadane ze strony nieznajomego; drobinki szkła wbitego w trakcie pierwszego spotkanie w nocy na boku również dawały pewne znaki, jednak mimo to nie miał zamiaru odpuszczać. Popędzany był niezaspokojeniem, które nijak spełniało się w intensywnym pocałunku, w którym odnalazł chęć dominacji. Więcej. Nie miał pojęcia co się z nim działo, jednak paląca potrzeba była ważniejsza od zdrowego rozsądku, szczególnie kiedy zaczynało powoli braknąć tlenu, a płuca zapełniał nią. Wszystko wydawało się na miejscu, może poza tą prędkością z jaką nie tylko odpowiadał, ale również przyciągał bliżej siebie, przez cały czas próbując przemienić taniec w wyścigi. Zdecydowanie zbyt długo przebywał w porcie by móc opanować się i podejść z jakąś delikatnością i powolnością, którą przecież chwilę temu sobie obiecali. Stanął z nią splecioną w pasie, zbyt blisko wrażliwego miejsca, które tak bardzo domagało się uwagi, nie mógł powstrzymać cichego, zwierzęcego pomruku, który wyrwał się z głębi gardła. Nie zrobił nawet trzech kroków, ponieważ w jednym skrócił dystans do stołu, na który ją położył, momentalnie pochylając się bliżej niej, cały czas łącząc spragnione uwagi usta. Nie miał pojęcia, kiedy zabrakło śliny i czy w ogóle miało to rację bytu, kiedy dostarczała mu tak wiele wszystkiego, przyjmował i oddawał to ze zdwojoną intensywnością, wciąż próbując objąć prowadzenie; wcale nie było mowy o delikatnej próbie zjednoczenia, wręcz przeciwnie. Pomimo całej samokontroli, która skończyła się wraz z jej czułym dotknięciem spragnionych warg, wciąż próbował nie zapędzać się zbyt szybko i daleko, choć chęć do dominacji odbierała już dość jego typowego, ostrożnego ja. Dłoń trzymająca udo od spodu będąc przytwierdzoną do stołu przeniosła się wyżej, zatrzymując się w zdecydowanym uścisku na biodrze, już nie mogła uciec. Druga dłoń dotychczas przytrzymująca ją na plecach pokrytych swetrem odnalazła drogę do mokrych włosów, za które pociągnął ją w dół, odrywając się w tym samym czasie od ust. Swoją uwagę przeniósł na szyję, którą zaczął oznaczać drobnymi acz bardzo gorącymi pocałunkami pozostawiającymi mokry ślad w tym jesiennym powietrzu wpadającym przez jedną z otwartych okiennic balkonowych. Zimne podmuchy zderzały się z palącymi dreszczami przyjemności powoli zakrawającymi o ból. Ponownie wypchnął biodra w jej kierunku, pieprzone spodnie jedynie przeszkadzały, kiedy starał się dotrzeć gdzieś bliżej; jedyne co zdołał zrobić, to uderzyć udami o drewniany stół. Nacisk na jej biodrze znacznie się umocnił, a jego już dawno rozpędzona pierś i bicie serca, którym zdawał się łapać ten sam rytm co ona, zaczęło jeszcze bardziej przyspieszać. Tracąc z oczu jej rozmazaną, choć wciąż drogą sobie twarz, przestawał trzymać się tego co tu i teraz, zostało tylko to przerażające pragnienie, które już czuł tego dnia. Piwne tęczówki dawno zostały gdzieś na górze, a on znowu zaczął się gubić i schodzić niżej, zarówno pocałunkami, jak i zaczerwienioną ręką, która przeniosła się bezpośrednio na miejsce, gdzie materiał drobnych majtek łączył się na jej boku. Paląca czerwień nie obejmowała już tylko jego twarzy, ale również szyję, pierś, ramiona, ręce, opuszki palców, podbrzusze, nieco jakby zbyt miękkie choć stabilnie stojące nogi, a przede wszystkim naprężone, schowane choć wyczuwalne pod materiałami przyrodzenie.
Przestał walczyć, po prostu poddał się chwili, a ta ponownie wykorzystała pełen potencjał zmuszając go do zatopienia się w tym pragnieniu bliskości i zaczerpnięcia głębi piwnych tęczówek, które zgubiły się w trakcie tego całego biegu. Nie było tam mowy o żadnej powolności. Każda cząstka ciała domagała się uwagi, którą powoli zaczynał im dawać, kompletnie zapominając o fakcie, że to nie była po prostu kobieta, a ona… ta najważniejsza, która zauważyła, nie uciekła i przemknęła niepostrzeżenie przez wszystkie bariery. Raptowna myśl o znajomych myślach przechodzących tym razem w czyn – odnosił się do momentu, kiedy nie był w stanie sięgnąć do łabędziej szyi baletnicy-narkomanki – sprawił, że na chwilę zastygł w bezruchu. Nie mógł jej tego robić, zarówno jednej, jak i drugiej. Potwór ponownie wyszczerzył kły, tym razem będąc na odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i z bardzo nieodpowiednimi zamiarami, które nabierały całkiem innej trajektorii bez piwnych tęczówek kierujących nim jako latarnią. Zanim zdążył się zorientować, już tyłem nogi uderzył o krzesło, za którym szybko schował się dla zwiększenia dystansu, jakby faktycznie mogło to wpłynąć na całe ich niespodziewane przyciąganie. Starał się postawić przedmiot pomiędzy sobą, a nią, żeby tylko uciec od tej całej niepoprawności, w której zawinęli się zbyt komfortowo i pożądliwie by móc to ugasić zwykłą odległością. Położył zmarnowane, zaczerwienione choć już niebolące ręce na górnej części krzesła, opierając się o nie i mocno zaciskając w nagłej konwulsji. Dyszał przez jakiś czas wpatrzony w podłogę i swoje stopy, próbował opanować wszystkie te pokrętne myśli, które przywoływały obrazy jasnowłosej, którą tak dogłębnie skrzywdził, a raczej mógł, wewnątrz potwór z pewnością nawet chciał, bo któż wie co w rzeczywistości by się tam stało? Ona nie była tak naiwna, a jednak jako bardzo ważna potrzebowała wiedzieć, jak wielkim był głupcem, który szamotał się tylko i wyłącznie ze sobą próbując naprawić wszystko co dawno zepsute. Zaszli zbyt daleko i choć przez chwilę pojawiła się myśl jedynej, bezpiecznej ucieczki, nie zamierzał się poddawać, choć nie wiedział w jaki sposób należało walczyć. Podniósł głowę, pozwalając rudym sprężynom podskoczyć niespodziewanie, szukał piwnych tęczówek, bo tylko one mogły dać mu siłę i nakreślić drogę. Stał w bezruchu napięty do granic możliwości. Nie miał pojęcia w jaki sposób miałoby to funkcjonować, ale chciał, bardzo chciał. – Przepraszam – wyszeptał w końcu, zatapiając się spojrzeniem w jej twarzy, gdyby tylko ją zlustrował od stóp do głów z pewnością nie zdołałby powstrzymać tej pierwotności, którą potrafiła pobudzić nawet wychodząc ze zwykłą czułością. Czerwony na całym ciele, z najbardziej widocznych polików, próbował uspokoić szaleńczo bijące serce i rozpędzony oddech. Zimne powietrze skutecznie uderzało w gołe plecy, sprawnie ochładzając odklejone już od jej wspaniałego ciała jego niedoskonałą masę. Wstyd mieszał się z ciągłym pożądaniem, a to wciąż trzymało go na powierzchni jeszcze poza w potwornymi otchłaniami, które miała nadejść dopiero ze świadomością. Aby funkcjonować musieli odnaleźć własną ścieżkę, była gotowa?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 27.04.21 22:02, w całości zmieniany 1 raz
Uruchamiał ją. Ożywiał, napędzał i prowokował do niepoprawnych decyzji. Do niedawna uznałaby je za olbrzymią słabość, wypierałaby się w chwili przyłapania na tak palącej intensywności. Choć nigdy nie narzekała na brak towarzystwa, przez życie raczej wędrowała samotnie. Od samego początku naznaczona tą obietnicą, samodzielną tułaczką, wymuszoną, pilną i totalną zaradnością. Wielu emocji nigdy nie poznała, wiele historii znajdowało się wokół niej, ale nigdy w środku, nigdy nie dla niej. Obrała trasę, ścisłą, skupioną, mająca zapewnić jej jakieś przetrwanie w i tak dość nędznym starcie. Z ludzi, kłamstw i emocji aktywowanych niczym zaklęcia pod różdżką czerpała mocno, bardzo, wybierała dla siebie, dla życia, dla idei, która bardziej była planem niż marzeniem. Świat wydawał się taki plastyczny, a ona mogła go lepić, prowadzić dłoń, wgniatać miękkie części i tworzyć wygodne i niezbędne dla swoich potrzeb kształty. Pomiędzy tym były sojusze, zapuszczała korzenie, bez krwi miała rodzinę, bez pieniędzy pozyskała własną formę bogactwa. A przecież tyle skarbów było jej nienależnych, przecież świat wydawał się działać na przekór. Mimo to nauczyła się go zdobywać, zdzierała kolana, ciężko pracowała, uparcie skręcała w te kierunki, gdzie nikt nie spodziewał się na nią natrafić. On też. On też nigdy nie miał znaleźć się na tej jednej drodze, tak blisko, naprzeciw, ale nie tylko od spojrzenia od spojrzenia. Nie tylko w tej jednej linii kontaktu. Wypływał zewsząd, rozgrzewał skołowane myśli, ofiarował nowy rodzaj energii, może uśpiony, a może nigdy w niej nienarodzony. Chciała podążyć tym tropem, nawet ślepo, tak bezmyślnie, wbrew wszystkiemu, co obiecała sobie jeszcze nie tak dawno. Bo zawsze przecież powinna liczyć na siebie, a nie na kogoś innego, nie dla kilku godzin gotującego się w głowie wulkanu. Pare tygodni temu myślała, że największą pożogę już przeżyła, że wymiotła resztki porzuconego wokół popiołu i świat powoli zaczynał się odbudowywać. Norma, chciała jakieś przeklętej normy jakiejś stabilnej obietnicy. Wszystko to, co wiązało się z tak nieodgadnionymi, bezkształtnymi formami odczuć, wydawało się zgubne. Mogło runąć w każdej chwili. Jak mury portowych kamienic, jak szkło niesione siłą marynarskiej pięści. Rozbić się o te zatęchłe ściany i stać się jedynie wspomnieniem. Mało miała tych wspomnień. Philippa zaczynała się od tej prawie dwudziestoletniej. Wcześniej nie było nic, a później… później składało się na krzyżówki podobnych sytuacji, krzyków, rozprawy z chaosem, wpływających i odpływających ludzi. Przy Urienie odkryła nowy rodzaj wzniosłości. Znalazł sposób, znalazł ją, inną ją w dość dobrze kontrolowanej twarzy. Strzegła wszystkich, przestała bronić siebie. Moce składały się nie tylko na siłę uroku w różdżce i uparte spojrzenie. Moc tkwiła znacznie głębiej, jej własna pozostała wciąż niewydobyta, albo gdzieś dawno temu odsunięta. Jakby nie miała prawa istnieć. Przy nim się budziła. Przy nim otwierała swoje bramy, zachęcająco wychylała się w tę stronę, wcale nie będąc pewną, co jest dalej. Na nowo uczyła się bycia, zgarniała w siebie wszystko to, czym emanował w zaskakującej formie bliskości. Uczyła się rozprawy wcale niełatwej, wcale nie bolesnej. Urien nie był jak prezent pięknie opakowany. Otwierał się sam, a potem zaraz zamykał. Pociągała za wieko, by zaraz poczuć, jak wymyka się ono z rąk. Czuła, że w środku kryło się pulsujące serce, czaił mrok i szeptała nadzieja. Łatała więc dziury, dając temu wszystkiemu czas, którego nie mieli, na który tak naprawdę wcale sobie nie pozwolili. Napoczęta o poranku historia składała się z kilku zaskakujących spojrzeń z przeszłości i zbyt jaskrawej przyszłości. Wyobraźnia była bezlitosna, wyobraźnia nęciła, kazała nawet boso wstępować na tak niepewny grunt. Trzymała tę dłoń, wylizywała rany jakby były jej, jakby on cały stał się nieodłączną częścią historii o tamtej dziewczynie z pubu. Odpowiadała jej cisza, o którą wcale nie była zła i którą dopiero uczyła się pojmować.
Z niewypowiedzenia wychodziło zrozumienie, za zrozumieniem podążały spojrzenia, o wiele głębsze, przedłużane, nieprzemrugane w jakimś dziwnym oczekiwaniu. Jakby byle ruch rozerwać mógł kruchą nić pojęcia. Moss nie bywała tak ostrożna. Nie stąpała na palcach, ale umiała już stawać na drodze demonom. Wyłapywała problem, choć póki co przypominał zlepek pojedynczych tropów. Poskładanie tego w jakiś konkret zająć miało o wiele więcej czasu. Miał tę agresje, był zgubiony, sponiewierany blisko czegoś, w strachu przed czymś. Był ludzki, oddychający. Przeżywał. Wojna rozgryzała ludzi, wyciskała z nich sprawdzone zachowania, prowokowała do obrania nowych, nęciła zło. O co wołało to głębokie spojrzenie? Co tak bardzo próbował przekazać? Odnalezienie się w sobie prosiło o więcej chwil, o tygodnie i zdarzenia, o jakąś normalność, której zakleszczeni między jedną i drugą klatką schodową wcale nie pozyskali, choć jednocześnie tak bardzo wszystko było zgodne, tak bardzo ukierunkowywał jej pragnienia. Nie dawał wielu odpowiedzi, nie dawał ich wcale, a jednocześnie gotowa była przystać na inny rodzaj tempa. Na ich wspólne wzloty i upadki. Był przy niej wtedy, teraz to ona zamierzała przepędzić strach. Ponad składanymi dłońmi i wypowiedzianymi obawami istniało jednak o wiele więcej.
Zapominała, odsuwała od siebie wszystkie czające się bezczelnie widma za ciężkimi kotarami w jej ponurej sypialni, bolesne pustki wyglądające zza chłodnych szafek w kuchni i niepokojące melodie ulicy – gdzie w każdej chwili mogła po prostu rozpłynąć się, zapaść jak w orcumiano. Zapominała, przez chwilę dając oczom i wrażeniom jedynie jego, jego całego. Od rudego czubka aż po bose stopy, przez bolesne promienie na twarzy i sine mapy na brzuchu. Od Małego Jima aż po Urienia niewiadomego z innych przydomków i głosów. Nie pozwalał jej przysnąć, mógł tylko napędzać, choć w prowokowanej ciszy czaił się naprawdę intensywny dialog. Dostępny tylko dla nich, niemożliwy do wytłumaczenia dla kogokolwiek innego. Pełen był luk, znaków zapytanie, wątpliwości i alarmujących plam czerni. Pełen był tej niebezpiecznej tajemnicy. W pierwszym rzędzie widziała jednak ból, kryzys, chaos i agresję, która pisała dość przerażające scenariusze na to wieczorne przedstawienie.
Po pierwszym akcie był drugi, po drugim wpadli w ciepłe promienie trzeciego. Rozgrzani przy sobie, blisko, o wiele bardziej skazani na bezwzględne czucie niż przełamywanie symboli spojrzeń. Napinała się i miękła, wysychała i wilgotniała w przeciągającym się oczekiwaniu. Pomiędzy jakimś przyczajonym szeptem a podniosłą obietnicą. Temperatura wzrastała, nie dało się nad nią zapanować, ucisk w klatce zaczynał promieniować, od środka aż do całego ciała. Nie chciała chyba tak, nie musiała tak pośpiesznie, tak blisko i bezgranicznie. Wypowiedziane przecież słowa wskazywały na potęgę i powagę zbliżenia. Był przecież ważny, tak wyjątkowy. Ciało reagowało za mocno, choć przecież nic się jeszcze nie przytrafiło. Naprawdę? Na skórze czuła tysiące igieł rysujących drobne zaczerwienienia, ale bardziej będących tym bodźcem. On spojrzał, tylko spojrzał, albo musnął jej usta tak drażniącym oddechem, a wrażliwsze zakamarki zaczynały wypalać w niej dotyk bez nawet realnej czułości. Chciała mu obiecać gotowość, chciała dowiedzieć się, co w sobie krył i skąd brały się tak strachliwe opinie. Dotyk był ostrożny, głaszczący, choć tuż obok ciało wzniecało ruch, którego wcale nie zaplanowała. Zbliżała się, usta w ustach, scalone, spragnione. Emanował fantazją, nie była aż tak oderwana, by nie odkryć, że gdzieś zbiegały się w sobie ich prośby i potrzeby. Że złączone wargi zdawały się wychodzić dla siebie, ignorować ostatnią wątłą granicę. Ale tego potrzebowali, to wywołał w niej już pod lodowatym strumieniem, gdy oblane zimnem ramiona parowały nazbyt gwałtownie. Kumulacja energii spod piersi przesuwała się w dół, po brzuchu i niżej, i bardziej. Tak bardzo czuła go przy sobie. Zupełnie jakby nie mieli dla siebie pierwszego pocałunku, a o wiele więcej przejmującej namiętności, tak totalnej i nagłej, tak wołającej do siebie dwa nieostrożne ciała.
Odpowiedź była gwałtowna. Sprzeczna z tysiącem jej wizji na temat tego, jak można poprowadzić to powoli. Bo gdy ona zamierzała się postarać, ścisnął ją bardzo, wdarł się o wiele bliżej i za szybko, by można było mówić o niespieszności. Nie zapanował? Nie umiał? Rozdrażniła ją gdzieś na marginesie ta niewiedza, wolałaby pomoc lepiej, wyjść ku niemu, podążyć drogą, którą zaproponował. Szaleństwo przesiąkało przez mocno obejmujące ją dłonie. Rozwarte wargi, głębsze pocałunki, dzielona przy języku wilgoć i gdzieś kilka dotyków niżej niespokojne biodra próbujące wyjść ku sobie tylko bardziej. Nie przestraszyła się, dawała mu się, pozwalała poznać, przysunąć, wedrzeć się głębiej. Namiętność wydostawała się z niego nagle, dziko, czarował nią ją, nadawał ton - kiedy to przecież ona obiecała sobie poprowadzić - wyczuwając jakąś dziwną niepewność pomiędzy nieśmiałymi prośbami. Skłócił jej myśli, podrażnił pragnienia, podrażnił te usta, które zachwycone wybierały spomiędzy chaotycznych muśnięć wszystkie nowe doznania. Odnajdywali się w tym, w krótkiej chwili wychwycili siebie, tęskni, wyczerpani tyloma sprawami, przez tę chwilę kompletnie niepewni i jednocześnie tak bardzo brnący dalej. Choćby nie wiem co. Przylegała, może czasem westchnęła, może innym razem powierciła się na jego udach, by wydobyć jeszcze jeden nacisk, by go poczuć, by go sobą całą objąć. Powinien wiedzieć. O tym wszystkim: że czuła się tak dobrze, że przestawało boleć, że wystarczyło, aby po prostu trwał razem z nią, by mogli z drobnego porozumienia wytworzyć własną głębię. Jakże jej dłonie wciskały się, wybijały rytmy westchnień na plecach, na ramionach, u boku głowy. Wsunięte pomiędzy rude pasma palce mogły czasem skleić się za silnie, gdy próbowała nadążyć, gdy dopasowywała się do szturmu wrażeń. To jej dawał, tym się stało jego wyproszone powoli, jego tak nierozważna rozważność. Tak chętnym dotykiem opowiadał jej o własnym pragnieniu. Poruszeni zbyt nagle i w całości mogliby podążyć drogą tej pieszczoty, między zlewające się ze sobą ciała wprowadzić energię, zawiązać kolejną formę niesamowitego uczucia. Ale czy powinni? Tak czuła jego ciepło, jego coraz bardziej wonne ciało, ruchliwe, naglące, wołające ją do siebie. Przygarniał ją blisko. I czuła, że mogłaby to wszystko mu dać. Bo to on, to jej on, ten sam on, ten z poranka, choć w jej oczach odbijała się rudość, a myśli szeptały o tych nowych imionach. Gdzieś bardzo z tyłu pojawiła się wątpliwość, strach, potrzeba ucieczki, bo ciało wciąż miało w sobie pamiątkę po pierwszym październikowym dniu. Zagojone rany wydawały się jakby świeże, gdzieś wciąż obecne – znacznie bardziej w głowie niż w fizycznym tropie. Nierozsądek, on dał jej ból, on dał jej tamtą tragedię. Tak nie mogli, tak nie powinni. T a k bardzo go teraz pragnęła. Scałowywane emocje drażniły, było intymnie, nad nami zawisła obietnica próby, pozostania, niewyobrażalnego pragnienia, by… już zawsze.
Nie zraził jej, potrafiła nadążyć, potrafiła odpowiedzieć, oddać mu siebie, przyjąć tamten pęd, zaakceptować natężenie czułości. Potrzebowała tych pocałunków, dyktowane przez uczucie wybrzmiewały znacznie mocniej. Nie potrafiła porzucić ust, nie potrafiła uspokoić oddechów i powstrzymać coraz bardziej aktywnego ciała. Zakradała się dłońmi, po jego piersi, po brzuchu, do boków, w dół pleców. Cały miał być jej, całego potrzebowała poznać. Wyczuwała go, bardzo dobrze wyczuwała między własnymi udami, tak chętnego i gotowego dla niej. Jeszcze chwila, a te i tak mdłe kawałki ubrań zaszczyciłyby podłogę. W przelotnym oderwaniu dwóch twarzy zaczerpnęła wspólnego oddechu, zdusiła własny huragan, potrzebę pochwycenia jego dłoni i doprowadzenia jej tam do siebie, do resztek przesiąkniętego materiału, w żar pragnienia, które obudził i które działało z niesamowitą siłą. Musiała się pilnować. Tylko że on wcale pomagał. Nagie uda rozdrażnił chłód stołu, pod jej ciężarem zaskrzypiała wątpliwa konstrukcja. Dominował, choć wcześniej była niemal pewna, że potrzebował jej tonu, jej kierunku. Wydawał się głodny, bardzo spragniony. Przylegał zaraz znów, zanim zdążyła jakkolwiek odnaleźć się w tej nowej pozycji. Jej klatka piersiowa unosiła się szybko, pod swetrem niezbadane przestrzenie ciała próbowały zawoła o tamtą dłoń, o dotyk, o porzucenie wreszcie tego ubrania. Byli razem w szale. On skryty przy niej, wspaniały, czujący, choć zatęskniła za jego udami, za wygodną możliwością wwiercania się we wspólne podniecenie. Zachęcona noga powędrowała wyżej, objęła go, zgarnęła gwałtownie do siebie. Sama znalazła się przy granicy blatu, swoją dłoń poprowadziła po jego plecach aż pod materiał spodni. Na co mu one? Dlaczego tam były? Dlaczego nie mogła mieć go całego? Tylko czy powinna? Nie miała pojęcia, jak daleko chciał pójść, jak głęboko podążyć. Wiedziała, że nie mogą wszystkiego i chociaż w każdym innym momencie życia nie miałaby nic przeciwko, tak teraz należało wyznaczyć granicę. Poprosić o wypowiedziane przez niego powoli. Tym razem i dla niej. Nie wiedział. Ona też nie znała pokaleczonego pożądania, tak zmęczonego ciągłym bujaniem się przy ekstazie i jednocześnie daleko od niej. Brnęli w to tak nieświadomi i zarazem tą jedną namiętnością całkowicie przejęci.
Zakradającą się dłoń Uriena pociągnąć chciała głębiej pod przegrzany sweter, skusić, podpowiedzieć, ale on sam wiedział. Wszystko czuł, słuchał własnych pragnień, odpowiadał na jej, nie rozczarowywał, choć niepokoił. Wciąż w przelocie, między czerwieniącymi się śladami po jej paznokciach na jego ciele, próbowała pojąć ten szał. Niedobitki słów zostały zastąpione przez westchnienia, coraz głośniejsze wdechy, zderzenia warg i skrzypnięcia stołu. Parowała, w duchu błagając o uwolnienie, o zdjęcie okrycia. Ostatkami broniła się przed zsunięciem z niego spodni, bo ciała wołały o jeszcze więcej. I ona też chciała jego, przy sobie, za blisko. A potem przerwał.
Stanął czas, zatrzymało się powietrze. Wstrzymała oddech, przestała własnymi biodrami naciskać. Dudnienie z piersi mógłby odczuć nawet w miejscu, gdzie jej kolana stykały się z jego udami. Ustał promień, ta przepływająca między nimi magia – jeszcze chwilę temu puszczona wolno, a teraz nagle wyciszona. Dlaczego? Ze zdwojoną siłą powróciło do niej tamto wcześniejsze podejrzenie. Nie wiedział, co robić. Albo się bał. Może nie był gotowy, choć pozornie wydawał się najbardziej odpowiedni, najbardziej pożądany i pożądający. Przecież jej pragnął, czuła go. Może nie wiedział, czy i ona? Może ten wariacki dzień dał im obojgu zbyt wiele, by dało się to udźwignąć. Nie, nie rozumiała, co się działo. Odciągał się od niej, traciła uczucie obejmujących ja ramion i czuwających przy skórze ust. – Hej… – wychrypiała w miernym proteście. Nabrzmiałe od pocałunków usta pozostały lekko rozchylone, jakby coś jeszcze chciała dodać, ale zamiast słów pojawiło się spojrzenie. Znów prześwietlające go, zaniepokojone, stroskane. Wewnątrz sama poczuła strach. Pozostała tam, jej nogi zwisały ze stołu, tkwiła w rozkroku, w pomiętym swetrze, zaczerwieniona, oderwana od źródła wszystkich pragnień. Nie mogła jeszcze przez chwilę odnaleźć choćby odrobiny spokoju, strzępów trzeźwości, z podniecenia przechodziła płynnie w niepokój. Lęk przed utratą przemknął chłodnym dreszczem po gorących plecach. W nosie miała to, jak bardzo to było głupie, jak nierealnie postępowali. Obiecali spróbować. Razem. Ale przecież nie musieli tak bardzo wchodzić w tę bliskość, nie musieli już teraz. Wiedział o tym? Szukała rozwiązania, patrzyła. Na to wędrujące krzesło, na mur, który miedzy nimi ustawił. Tkwiła porzucona tak niedaleko i jednocześnie zbyt odlegle. Nie mogła go dosięgnąć. Chłód wspiął się po łydce i wymusił drżenie od kolan po uda. Przeprosił. Znowu. Coś go blokowało, zmuszało do ucieczki, gdy spotkanie stawało się zbyt bliskie. Chciała mu pomóc, sama wciąż pozostawała tak pokuszona, tak otwarta i pożądająca. – Powiedz mi, co się stało, a ja… zrobię tak, by było dobrze. Jesteśmy w tym razem, wiesz? Ja też… – urwała i kciukiem przejechała mimowolnie po własnej rozognionej skórze, wysoko na udzie. Wciąż wydzielała ogromne ciepło. Też cię pragnę. A jednak gdy się tak odgradzał, poczuła, że może powinna dać mu przestrzeń. Tego chciał? Zrezygnowała z próby podejścia. – Chodź do mnie – wyszeptała i wyciągnęła w jego stronę dłoń. Mógł sam zdecydować.– Wróć – A gdy na niego spoglądała, wydał jej się najpiękniejszy, rozgrzany, maźnięty czerwienią pomiędzy całymi morzami piegów. Mógłby być jej. A może już był?– Powoli – obiecała, bo chyba musieli nauczyć się tego razem. Jeszcze raz. Jak dwie zbłądzone dusze. Cokolwiek go spotkało, nie chciała niczego wymuszać, o nic wołać. Mogła go po prostu przytulić, albo spróbować nową drogą przejść przez ten ogrom czułości. Wytworzyć coś, co miałoby istnieć wyłącznie dla nich.
Z niewypowiedzenia wychodziło zrozumienie, za zrozumieniem podążały spojrzenia, o wiele głębsze, przedłużane, nieprzemrugane w jakimś dziwnym oczekiwaniu. Jakby byle ruch rozerwać mógł kruchą nić pojęcia. Moss nie bywała tak ostrożna. Nie stąpała na palcach, ale umiała już stawać na drodze demonom. Wyłapywała problem, choć póki co przypominał zlepek pojedynczych tropów. Poskładanie tego w jakiś konkret zająć miało o wiele więcej czasu. Miał tę agresje, był zgubiony, sponiewierany blisko czegoś, w strachu przed czymś. Był ludzki, oddychający. Przeżywał. Wojna rozgryzała ludzi, wyciskała z nich sprawdzone zachowania, prowokowała do obrania nowych, nęciła zło. O co wołało to głębokie spojrzenie? Co tak bardzo próbował przekazać? Odnalezienie się w sobie prosiło o więcej chwil, o tygodnie i zdarzenia, o jakąś normalność, której zakleszczeni między jedną i drugą klatką schodową wcale nie pozyskali, choć jednocześnie tak bardzo wszystko było zgodne, tak bardzo ukierunkowywał jej pragnienia. Nie dawał wielu odpowiedzi, nie dawał ich wcale, a jednocześnie gotowa była przystać na inny rodzaj tempa. Na ich wspólne wzloty i upadki. Był przy niej wtedy, teraz to ona zamierzała przepędzić strach. Ponad składanymi dłońmi i wypowiedzianymi obawami istniało jednak o wiele więcej.
Zapominała, odsuwała od siebie wszystkie czające się bezczelnie widma za ciężkimi kotarami w jej ponurej sypialni, bolesne pustki wyglądające zza chłodnych szafek w kuchni i niepokojące melodie ulicy – gdzie w każdej chwili mogła po prostu rozpłynąć się, zapaść jak w orcumiano. Zapominała, przez chwilę dając oczom i wrażeniom jedynie jego, jego całego. Od rudego czubka aż po bose stopy, przez bolesne promienie na twarzy i sine mapy na brzuchu. Od Małego Jima aż po Urienia niewiadomego z innych przydomków i głosów. Nie pozwalał jej przysnąć, mógł tylko napędzać, choć w prowokowanej ciszy czaił się naprawdę intensywny dialog. Dostępny tylko dla nich, niemożliwy do wytłumaczenia dla kogokolwiek innego. Pełen był luk, znaków zapytanie, wątpliwości i alarmujących plam czerni. Pełen był tej niebezpiecznej tajemnicy. W pierwszym rzędzie widziała jednak ból, kryzys, chaos i agresję, która pisała dość przerażające scenariusze na to wieczorne przedstawienie.
Po pierwszym akcie był drugi, po drugim wpadli w ciepłe promienie trzeciego. Rozgrzani przy sobie, blisko, o wiele bardziej skazani na bezwzględne czucie niż przełamywanie symboli spojrzeń. Napinała się i miękła, wysychała i wilgotniała w przeciągającym się oczekiwaniu. Pomiędzy jakimś przyczajonym szeptem a podniosłą obietnicą. Temperatura wzrastała, nie dało się nad nią zapanować, ucisk w klatce zaczynał promieniować, od środka aż do całego ciała. Nie chciała chyba tak, nie musiała tak pośpiesznie, tak blisko i bezgranicznie. Wypowiedziane przecież słowa wskazywały na potęgę i powagę zbliżenia. Był przecież ważny, tak wyjątkowy. Ciało reagowało za mocno, choć przecież nic się jeszcze nie przytrafiło. Naprawdę? Na skórze czuła tysiące igieł rysujących drobne zaczerwienienia, ale bardziej będących tym bodźcem. On spojrzał, tylko spojrzał, albo musnął jej usta tak drażniącym oddechem, a wrażliwsze zakamarki zaczynały wypalać w niej dotyk bez nawet realnej czułości. Chciała mu obiecać gotowość, chciała dowiedzieć się, co w sobie krył i skąd brały się tak strachliwe opinie. Dotyk był ostrożny, głaszczący, choć tuż obok ciało wzniecało ruch, którego wcale nie zaplanowała. Zbliżała się, usta w ustach, scalone, spragnione. Emanował fantazją, nie była aż tak oderwana, by nie odkryć, że gdzieś zbiegały się w sobie ich prośby i potrzeby. Że złączone wargi zdawały się wychodzić dla siebie, ignorować ostatnią wątłą granicę. Ale tego potrzebowali, to wywołał w niej już pod lodowatym strumieniem, gdy oblane zimnem ramiona parowały nazbyt gwałtownie. Kumulacja energii spod piersi przesuwała się w dół, po brzuchu i niżej, i bardziej. Tak bardzo czuła go przy sobie. Zupełnie jakby nie mieli dla siebie pierwszego pocałunku, a o wiele więcej przejmującej namiętności, tak totalnej i nagłej, tak wołającej do siebie dwa nieostrożne ciała.
Odpowiedź była gwałtowna. Sprzeczna z tysiącem jej wizji na temat tego, jak można poprowadzić to powoli. Bo gdy ona zamierzała się postarać, ścisnął ją bardzo, wdarł się o wiele bliżej i za szybko, by można było mówić o niespieszności. Nie zapanował? Nie umiał? Rozdrażniła ją gdzieś na marginesie ta niewiedza, wolałaby pomoc lepiej, wyjść ku niemu, podążyć drogą, którą zaproponował. Szaleństwo przesiąkało przez mocno obejmujące ją dłonie. Rozwarte wargi, głębsze pocałunki, dzielona przy języku wilgoć i gdzieś kilka dotyków niżej niespokojne biodra próbujące wyjść ku sobie tylko bardziej. Nie przestraszyła się, dawała mu się, pozwalała poznać, przysunąć, wedrzeć się głębiej. Namiętność wydostawała się z niego nagle, dziko, czarował nią ją, nadawał ton - kiedy to przecież ona obiecała sobie poprowadzić - wyczuwając jakąś dziwną niepewność pomiędzy nieśmiałymi prośbami. Skłócił jej myśli, podrażnił pragnienia, podrażnił te usta, które zachwycone wybierały spomiędzy chaotycznych muśnięć wszystkie nowe doznania. Odnajdywali się w tym, w krótkiej chwili wychwycili siebie, tęskni, wyczerpani tyloma sprawami, przez tę chwilę kompletnie niepewni i jednocześnie tak bardzo brnący dalej. Choćby nie wiem co. Przylegała, może czasem westchnęła, może innym razem powierciła się na jego udach, by wydobyć jeszcze jeden nacisk, by go poczuć, by go sobą całą objąć. Powinien wiedzieć. O tym wszystkim: że czuła się tak dobrze, że przestawało boleć, że wystarczyło, aby po prostu trwał razem z nią, by mogli z drobnego porozumienia wytworzyć własną głębię. Jakże jej dłonie wciskały się, wybijały rytmy westchnień na plecach, na ramionach, u boku głowy. Wsunięte pomiędzy rude pasma palce mogły czasem skleić się za silnie, gdy próbowała nadążyć, gdy dopasowywała się do szturmu wrażeń. To jej dawał, tym się stało jego wyproszone powoli, jego tak nierozważna rozważność. Tak chętnym dotykiem opowiadał jej o własnym pragnieniu. Poruszeni zbyt nagle i w całości mogliby podążyć drogą tej pieszczoty, między zlewające się ze sobą ciała wprowadzić energię, zawiązać kolejną formę niesamowitego uczucia. Ale czy powinni? Tak czuła jego ciepło, jego coraz bardziej wonne ciało, ruchliwe, naglące, wołające ją do siebie. Przygarniał ją blisko. I czuła, że mogłaby to wszystko mu dać. Bo to on, to jej on, ten sam on, ten z poranka, choć w jej oczach odbijała się rudość, a myśli szeptały o tych nowych imionach. Gdzieś bardzo z tyłu pojawiła się wątpliwość, strach, potrzeba ucieczki, bo ciało wciąż miało w sobie pamiątkę po pierwszym październikowym dniu. Zagojone rany wydawały się jakby świeże, gdzieś wciąż obecne – znacznie bardziej w głowie niż w fizycznym tropie. Nierozsądek, on dał jej ból, on dał jej tamtą tragedię. Tak nie mogli, tak nie powinni. T a k bardzo go teraz pragnęła. Scałowywane emocje drażniły, było intymnie, nad nami zawisła obietnica próby, pozostania, niewyobrażalnego pragnienia, by… już zawsze.
Nie zraził jej, potrafiła nadążyć, potrafiła odpowiedzieć, oddać mu siebie, przyjąć tamten pęd, zaakceptować natężenie czułości. Potrzebowała tych pocałunków, dyktowane przez uczucie wybrzmiewały znacznie mocniej. Nie potrafiła porzucić ust, nie potrafiła uspokoić oddechów i powstrzymać coraz bardziej aktywnego ciała. Zakradała się dłońmi, po jego piersi, po brzuchu, do boków, w dół pleców. Cały miał być jej, całego potrzebowała poznać. Wyczuwała go, bardzo dobrze wyczuwała między własnymi udami, tak chętnego i gotowego dla niej. Jeszcze chwila, a te i tak mdłe kawałki ubrań zaszczyciłyby podłogę. W przelotnym oderwaniu dwóch twarzy zaczerpnęła wspólnego oddechu, zdusiła własny huragan, potrzebę pochwycenia jego dłoni i doprowadzenia jej tam do siebie, do resztek przesiąkniętego materiału, w żar pragnienia, które obudził i które działało z niesamowitą siłą. Musiała się pilnować. Tylko że on wcale pomagał. Nagie uda rozdrażnił chłód stołu, pod jej ciężarem zaskrzypiała wątpliwa konstrukcja. Dominował, choć wcześniej była niemal pewna, że potrzebował jej tonu, jej kierunku. Wydawał się głodny, bardzo spragniony. Przylegał zaraz znów, zanim zdążyła jakkolwiek odnaleźć się w tej nowej pozycji. Jej klatka piersiowa unosiła się szybko, pod swetrem niezbadane przestrzenie ciała próbowały zawoła o tamtą dłoń, o dotyk, o porzucenie wreszcie tego ubrania. Byli razem w szale. On skryty przy niej, wspaniały, czujący, choć zatęskniła za jego udami, za wygodną możliwością wwiercania się we wspólne podniecenie. Zachęcona noga powędrowała wyżej, objęła go, zgarnęła gwałtownie do siebie. Sama znalazła się przy granicy blatu, swoją dłoń poprowadziła po jego plecach aż pod materiał spodni. Na co mu one? Dlaczego tam były? Dlaczego nie mogła mieć go całego? Tylko czy powinna? Nie miała pojęcia, jak daleko chciał pójść, jak głęboko podążyć. Wiedziała, że nie mogą wszystkiego i chociaż w każdym innym momencie życia nie miałaby nic przeciwko, tak teraz należało wyznaczyć granicę. Poprosić o wypowiedziane przez niego powoli. Tym razem i dla niej. Nie wiedział. Ona też nie znała pokaleczonego pożądania, tak zmęczonego ciągłym bujaniem się przy ekstazie i jednocześnie daleko od niej. Brnęli w to tak nieświadomi i zarazem tą jedną namiętnością całkowicie przejęci.
Zakradającą się dłoń Uriena pociągnąć chciała głębiej pod przegrzany sweter, skusić, podpowiedzieć, ale on sam wiedział. Wszystko czuł, słuchał własnych pragnień, odpowiadał na jej, nie rozczarowywał, choć niepokoił. Wciąż w przelocie, między czerwieniącymi się śladami po jej paznokciach na jego ciele, próbowała pojąć ten szał. Niedobitki słów zostały zastąpione przez westchnienia, coraz głośniejsze wdechy, zderzenia warg i skrzypnięcia stołu. Parowała, w duchu błagając o uwolnienie, o zdjęcie okrycia. Ostatkami broniła się przed zsunięciem z niego spodni, bo ciała wołały o jeszcze więcej. I ona też chciała jego, przy sobie, za blisko. A potem przerwał.
Stanął czas, zatrzymało się powietrze. Wstrzymała oddech, przestała własnymi biodrami naciskać. Dudnienie z piersi mógłby odczuć nawet w miejscu, gdzie jej kolana stykały się z jego udami. Ustał promień, ta przepływająca między nimi magia – jeszcze chwilę temu puszczona wolno, a teraz nagle wyciszona. Dlaczego? Ze zdwojoną siłą powróciło do niej tamto wcześniejsze podejrzenie. Nie wiedział, co robić. Albo się bał. Może nie był gotowy, choć pozornie wydawał się najbardziej odpowiedni, najbardziej pożądany i pożądający. Przecież jej pragnął, czuła go. Może nie wiedział, czy i ona? Może ten wariacki dzień dał im obojgu zbyt wiele, by dało się to udźwignąć. Nie, nie rozumiała, co się działo. Odciągał się od niej, traciła uczucie obejmujących ja ramion i czuwających przy skórze ust. – Hej… – wychrypiała w miernym proteście. Nabrzmiałe od pocałunków usta pozostały lekko rozchylone, jakby coś jeszcze chciała dodać, ale zamiast słów pojawiło się spojrzenie. Znów prześwietlające go, zaniepokojone, stroskane. Wewnątrz sama poczuła strach. Pozostała tam, jej nogi zwisały ze stołu, tkwiła w rozkroku, w pomiętym swetrze, zaczerwieniona, oderwana od źródła wszystkich pragnień. Nie mogła jeszcze przez chwilę odnaleźć choćby odrobiny spokoju, strzępów trzeźwości, z podniecenia przechodziła płynnie w niepokój. Lęk przed utratą przemknął chłodnym dreszczem po gorących plecach. W nosie miała to, jak bardzo to było głupie, jak nierealnie postępowali. Obiecali spróbować. Razem. Ale przecież nie musieli tak bardzo wchodzić w tę bliskość, nie musieli już teraz. Wiedział o tym? Szukała rozwiązania, patrzyła. Na to wędrujące krzesło, na mur, który miedzy nimi ustawił. Tkwiła porzucona tak niedaleko i jednocześnie zbyt odlegle. Nie mogła go dosięgnąć. Chłód wspiął się po łydce i wymusił drżenie od kolan po uda. Przeprosił. Znowu. Coś go blokowało, zmuszało do ucieczki, gdy spotkanie stawało się zbyt bliskie. Chciała mu pomóc, sama wciąż pozostawała tak pokuszona, tak otwarta i pożądająca. – Powiedz mi, co się stało, a ja… zrobię tak, by było dobrze. Jesteśmy w tym razem, wiesz? Ja też… – urwała i kciukiem przejechała mimowolnie po własnej rozognionej skórze, wysoko na udzie. Wciąż wydzielała ogromne ciepło. Też cię pragnę. A jednak gdy się tak odgradzał, poczuła, że może powinna dać mu przestrzeń. Tego chciał? Zrezygnowała z próby podejścia. – Chodź do mnie – wyszeptała i wyciągnęła w jego stronę dłoń. Mógł sam zdecydować.– Wróć – A gdy na niego spoglądała, wydał jej się najpiękniejszy, rozgrzany, maźnięty czerwienią pomiędzy całymi morzami piegów. Mógłby być jej. A może już był?– Powoli – obiecała, bo chyba musieli nauczyć się tego razem. Jeszcze raz. Jak dwie zbłądzone dusze. Cokolwiek go spotkało, nie chciała niczego wymuszać, o nic wołać. Mogła go po prostu przytulić, albo spróbować nową drogą przejść przez ten ogrom czułości. Wytworzyć coś, co miałoby istnieć wyłącznie dla nich.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Trudności przez cały czas narastały, a niepokój dyktował gwałtowność i spieszność, jakby zaraz wszystko miało pęknąć w nagłym niebycie niczym dmuchana bańka. Niestety oni nie byli tak czyści; za nią zdecydowało urodzenie, on za siebie samego, bo przecież możliwości na starcie było wiele, w jaki sposób stoczył się tak daleko, że wciąż nie było do końca wiadomo czy wciąż był i jest tym samym człowiekiem. W jej spojrzeniu odnajdywał pełnię, bezgraniczną akceptację nawet tego z najgorszych, które widziała w łazience. Prysznic wydawał się bardzo odległy, jej kuchnia również, dopiero z biegiem czasu zaczynało do niego docierać to, że faktycznie była przy nim tak blisko, jeszcze kilka sekund temu te usta proponowały mu ciepło i zainteresowanie, które przecież chłonął jak uschnięta na pustyni roślina. Nigdy nie spodziewał się takiego żaru, usilnie oddawanego w każdym dotyku i ruchu ciała. W rzeczywistości nie mieli pierwszego pocałunku, od razu teleportowali się do oceanu pożądania oddalonego od wspomnianej prośby – powoli. Między ich oddechami nie było żadnej nieprędkości, oboje oddawali się nieprawdopodobnie szybkiemu tempu, które wystartowało, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, a nawet jeśli, po cóż się zatrzymywać? Umysł już dawno odszedł w niepamięć, pozwalając dłoniom i przyjemnemu uczuciu pełznąć od karku wzdłuż kręgosłupa w dół, zakorzeniając się na dłużej i o wiele ciężej niż zwykle. Szarpał się pomiędzy czysto fizycznym pożądaniem, aż po troskę, z jaką obejmował ją nie tylko wzrokiem, ale również całą swoją uwagą. Zniknęło wszystko poza tym jednym najmroczniejszym, najbardziej pierwotnym i najmniej oczekiwanym pragnieniem, które napinało i buzowało we krwi skumulowanej w miejscu nieuchwytnym w nagości, choć znacznie łatwym do wyłapania przez oko. Spuszczając z całej tej farsy, którą wydawała się delikatność, tracił cząstkę siebie, zapominając o wszelakiej moralności, czyli fundamentach powoli kruszących się pod naporami znajomo nieznajomego poruszenia. Bywał w podobnych sytuacjach, jednak nigdy nie ośmielał się stawiać kroków tak bliskich wspólnemu zespoleniu, a raczej nie pozwalał rozpędzać się myślom i pragnieniom, które w tym konkretnym momencie żądały więcej niż tylko poznawania jej ciała. Chciał być w niej – z nią i zmazać całe to ‘nigdy’ nijak trzymające się dalszych dróg, gdzie jej obecność była priorytetem, bo w tych kilku wspólnych godzinach stała się jego pewnością, nawet jeśli nie na lepsze jutro, to na coś. Te jedyne piwne oczy odebrały mu chęci do dalszej walki z własną naturą i potrzebami, szczególnie kiedy odpowiadała tak chętnie i żywo, jakby ogień płonący w jego piersi obejmował również ją, bo przecież te przyspieszone oddechy łapiące powietrze nie mogły być przypadkowe. Nie chciał wierzyć, że cokolwiek przeżywanego pomiędzy nimi było inne, niż czuł, a nieograniczoność była wręcz niedopowiedzeniem wszystkiego, co biło pod rudymi sprężynami. Za plecami zostawił strach i troskę. Wszystko zlepiało się w jedną niewypowiedzianą plątaninę słów, których padło między nimi zbyt mało by móc cokolwiek wywnioskować, bo przecież mógł być tylko zabawką, jednym z wielu, miała przecież amantów na pęczki, a jemu dawała poczucie, że jest wyjątkowy. Chłonąc jej paznokcie wpijające się w plecy, wyrzucał z głowy te drobnostki będące ciężarami świadomego umysłu, ale teraz nie zamierzał być rozsądny, a tym bardziej przytomny, chciał dać się ponieść, do czasu, kiedy zniknęły piwne tęczówki, a pozostało rozrywające pragnienie, które wcześniej nie docierało tak głęboko i żywo jak przy niej. Naprawdę była wyjątkowa.
Świadomość poraziła go do granic możliwości, choć próbował dystansu, nawet odgradzał się lichym krzesłem, które ani myślało go jakkolwiek zabezpieczyć przed pełnym zatraceniem i wstydem odczuwalnym wraz z odklejeniem się od jej ciała. Rozgorączkowany na twarzy nie pozwolił rumieńcom zastąpić czerwieni polików, choć z całych sił starał się powstrzymać ponowną chęć złączenia ich razem. Zimno wiatru nijak koiło ciepło buchające z każdego skrawka skóry, nawet ślady po jej paznokciach płonęły, zamiast wściekle szczypać. Próbował utrzymać wzrok na piwnych tęczówkach, jednak pożądające oko wyłapywało jej lekkie zamglenie, o wiele wyraźniejsze kolory polików przykryte lekko czarnymi smugami, a przede wszystkim te napuchnięte, dokrwione, smakowite wargi, w których chciał zanurzyć się ponownie. Napięcie przemieniło się w bolesne ukłucie, jasno dając znak, że był już blisko i jak ostatni głupiec odebrał sobie przyjemność tej bliskości i energii, którą przesyłali z jednego na drugie ciało. Widział, że zaczęła coś mówić, słyszał ten głos niejednokrotnie, ale ta szczerość, z jaką wybrzmiały wszystkie słowa… zajęło mu dobrą chwilę, zanim zdążył zrozumieć, co miała na myśli. Ruch palca przejeżdżającego po otwartym udzie, którym jeszcze przed chwilą go przyciskała, oddając całe to ciepło, był zbyt zauważalny, choć przecież skupiony był na jej twarzy. Pomimo zaciskania dłoni na krześle i lekkiego pochylenia w jego stronę drgnął w napięciu, jakby jego ciało reagowało na mniejsze palce, które jeszcze przed chwilą znajdowały się na oprószonych piegami plecach. Nie wiedział, czy czuć wstyd, czy może zadowolenie, głównym odczuciem nieopuszczającym jego lędźwie był ból odnoszący się do braku oporu, w którym mógłby zatopić całe to skumulowane w podbrzuszu napięcie. Ona też. Zadźwięczało w głowie, a on sapnął w pośpiechu, wypuszczając więcej niż jeden oddech. Nawet nie dotykając - doprowadzała go do skrajności, w której cieszył się z podparcia w postaci mocno ściskanego mebla. Ponownie przestawał być sobą. Wystarczyły tylko cztery kroki do łazienki i znów pozwoli wszystkiemu zniknąć, jakby to nigdy się nie wydarzyło. Chcę więcej. Chcę pamiętać. Zaświtało dosyć jasno, jakby w nagłym przebłysku i wtedy zrobiła najmniej spodziewane, wyciągnęła dłoń, zaprosiła, bez manipulacji i kokieterii, bez wielkich słów i skomplikowanych komunikatów, tak zwyczajnie – zrozumiał.
Kroki były bolesne, jednak bardziej powinien zaboleć nieusłyszany przez niego dźwięk krzesła przesuniętego gdzieś na bok, które zachybotało się i uderzyło głucho o podłogę, strasząc niuchacza schowanego gdzieś w kącie. W jego głowie odbijały się pojedyncze słowa będące nadzwyczajnym afrodyzjakiem nie dla ciała, a duszy, która tak usilnie starała się wcześniej doprosić, o spokój jakiego jeszcze nigdy w życiu nie zaznał, a który wierzył, że zdoła odnaleźć z nią, tą, która rozstawiała wszystkich po kątach, tą, która przy nim potrafiła milczeć, tą, która nie uciekała i pozwalała się poznać nawet samym spojrzeniem. Zaczął tracić głowę nad tym, czy było to już tylko fizyczne, czy chodziło o coś więcej, jednak to, że kiedy ujął jej dłoń, wszystkie zmartwienia nagle odeszły było zwyczajnym faktem. Odbierała mu wszystkie argumenty, które chciał użyć przeciwko temu ich nieodpowiedniemu zbliżeniu, które sam rozpoczął, przyciągając ją na kolana, a może zdarzyło się to jeszcze wcześniej?
Ból nie ustąpił od nabrzmiałego członka, który prężnie odznaczał się na spodniach. Wciąż mokre gacie nijak poprawiały komfort, a jednak gdy zbliżył się do niej, wszystko jakby odeszło. Fizyczny ból przestawał się liczyć, choć paląca potrzeba była priorytetem, to zakleszczyło się gdzieś to przyjemne, nieparzące ciepło. Wyczuł, jak bardzo naciska sobą na jej ciało i pomimo całej tej udręki poczuł faktyczny wstyd. – Przepraszam ja… – tak bardzo Cię pragnę – nie potrafię się… powstrzymać… – szepnął w jej ucho, pochylając się lekko do przodu, jakby chciał jeszcze bardziej zatopić się w tych mokrych pasmach, gdzie schował swoją czerwoną twarz. – ale nie mogę tutaj… nie teraz… nie w ten sposób… – z każdym wydechem było coraz ciężej, choć starał się opanować własne pożądanie wręcz zmuszające go do ściągnięcia odzieży, którą śmiali wciąż nosić na sobie. – Jesteś pierwszą… – wydusił z siebie w końcu, trącając ją nosem o tył szyi, brzmiało to żałośnie, ale przecież cały był żałosny, więc nikogo nawet nie powinno zdziwić to małe wyznanie, na które pokusił się tylko i wyłącznie w ramach jednego z bardziej płytkich wytłumaczeń tego nieporozumienia… tylko ona nie mogła dostać tak prostych słów pełnych obawy i niedopowiedzenia. Szczypanie w oczach było niczym, tak samo jak mgła, którą przysłoniły zbierające się krople pomiędzy powiekami. Przymknął je, starając się przedostać przez ten niezrozumiały labirynt samego siebie. – nie mogę tego zepsuć. – wyjawił w końcu, mówiąc o tym, czego najbardziej się obawiał, że to właśnie on przyciągnie na nich nieszczęście, choć ona nie była idealna, to jej kolor włosów wciąż pozostawał niezmienny. Wystarczyło mu naprawdę niewiele, żeby zaznać rozluźnienia w bolącej od napięcia i naprężenia części ciała, a była tak blisko...
Częściowo świadom otoczenia próbował ponownie wciągnąć domowy zapach, który z pewnością wcześniej unosił się od swetra, teraz został zastąpiony czymś o wiele bardziej konkretnym, ostrzejszym, bardziej kwaśnym i zdecydowanie zbyt pobudzającym, żeby mógł zwyczajnie się oddalić. Jego biodra wręcz boleśnie wbijały się w stół, na którym siedziała, a gdzieś w kącikach umysłu wciąż było zbyt mało, tylko problem wciąż nie malał… – Mów do mnie. – ni to szepnął, ni warknął, ni poprosił, prosto do jej ucha, przy którym trzymał pamiętające namiętne pocałunki usta, ileż by dał za jeszcze odrobinę więcej tej rozkoszy. Rękoma przycisnął ją do siebie mocniej, oddając w ten sposób wszystkie swoje troski, winy i prośby, których nie była w stanie zobaczyć na jego wykrzywionej w bólu twarzy. Bał się, że jeśli spojrzy w jej oczy, ponownie straci kontrolę, choć tak dzielnie próbowali wyznaczyć tę nęcącą granicę powolności.
Świadomość poraziła go do granic możliwości, choć próbował dystansu, nawet odgradzał się lichym krzesłem, które ani myślało go jakkolwiek zabezpieczyć przed pełnym zatraceniem i wstydem odczuwalnym wraz z odklejeniem się od jej ciała. Rozgorączkowany na twarzy nie pozwolił rumieńcom zastąpić czerwieni polików, choć z całych sił starał się powstrzymać ponowną chęć złączenia ich razem. Zimno wiatru nijak koiło ciepło buchające z każdego skrawka skóry, nawet ślady po jej paznokciach płonęły, zamiast wściekle szczypać. Próbował utrzymać wzrok na piwnych tęczówkach, jednak pożądające oko wyłapywało jej lekkie zamglenie, o wiele wyraźniejsze kolory polików przykryte lekko czarnymi smugami, a przede wszystkim te napuchnięte, dokrwione, smakowite wargi, w których chciał zanurzyć się ponownie. Napięcie przemieniło się w bolesne ukłucie, jasno dając znak, że był już blisko i jak ostatni głupiec odebrał sobie przyjemność tej bliskości i energii, którą przesyłali z jednego na drugie ciało. Widział, że zaczęła coś mówić, słyszał ten głos niejednokrotnie, ale ta szczerość, z jaką wybrzmiały wszystkie słowa… zajęło mu dobrą chwilę, zanim zdążył zrozumieć, co miała na myśli. Ruch palca przejeżdżającego po otwartym udzie, którym jeszcze przed chwilą go przyciskała, oddając całe to ciepło, był zbyt zauważalny, choć przecież skupiony był na jej twarzy. Pomimo zaciskania dłoni na krześle i lekkiego pochylenia w jego stronę drgnął w napięciu, jakby jego ciało reagowało na mniejsze palce, które jeszcze przed chwilą znajdowały się na oprószonych piegami plecach. Nie wiedział, czy czuć wstyd, czy może zadowolenie, głównym odczuciem nieopuszczającym jego lędźwie był ból odnoszący się do braku oporu, w którym mógłby zatopić całe to skumulowane w podbrzuszu napięcie. Ona też. Zadźwięczało w głowie, a on sapnął w pośpiechu, wypuszczając więcej niż jeden oddech. Nawet nie dotykając - doprowadzała go do skrajności, w której cieszył się z podparcia w postaci mocno ściskanego mebla. Ponownie przestawał być sobą. Wystarczyły tylko cztery kroki do łazienki i znów pozwoli wszystkiemu zniknąć, jakby to nigdy się nie wydarzyło. Chcę więcej. Chcę pamiętać. Zaświtało dosyć jasno, jakby w nagłym przebłysku i wtedy zrobiła najmniej spodziewane, wyciągnęła dłoń, zaprosiła, bez manipulacji i kokieterii, bez wielkich słów i skomplikowanych komunikatów, tak zwyczajnie – zrozumiał.
Kroki były bolesne, jednak bardziej powinien zaboleć nieusłyszany przez niego dźwięk krzesła przesuniętego gdzieś na bok, które zachybotało się i uderzyło głucho o podłogę, strasząc niuchacza schowanego gdzieś w kącie. W jego głowie odbijały się pojedyncze słowa będące nadzwyczajnym afrodyzjakiem nie dla ciała, a duszy, która tak usilnie starała się wcześniej doprosić, o spokój jakiego jeszcze nigdy w życiu nie zaznał, a który wierzył, że zdoła odnaleźć z nią, tą, która rozstawiała wszystkich po kątach, tą, która przy nim potrafiła milczeć, tą, która nie uciekała i pozwalała się poznać nawet samym spojrzeniem. Zaczął tracić głowę nad tym, czy było to już tylko fizyczne, czy chodziło o coś więcej, jednak to, że kiedy ujął jej dłoń, wszystkie zmartwienia nagle odeszły było zwyczajnym faktem. Odbierała mu wszystkie argumenty, które chciał użyć przeciwko temu ich nieodpowiedniemu zbliżeniu, które sam rozpoczął, przyciągając ją na kolana, a może zdarzyło się to jeszcze wcześniej?
Ból nie ustąpił od nabrzmiałego członka, który prężnie odznaczał się na spodniach. Wciąż mokre gacie nijak poprawiały komfort, a jednak gdy zbliżył się do niej, wszystko jakby odeszło. Fizyczny ból przestawał się liczyć, choć paląca potrzeba była priorytetem, to zakleszczyło się gdzieś to przyjemne, nieparzące ciepło. Wyczuł, jak bardzo naciska sobą na jej ciało i pomimo całej tej udręki poczuł faktyczny wstyd. – Przepraszam ja… – tak bardzo Cię pragnę – nie potrafię się… powstrzymać… – szepnął w jej ucho, pochylając się lekko do przodu, jakby chciał jeszcze bardziej zatopić się w tych mokrych pasmach, gdzie schował swoją czerwoną twarz. – ale nie mogę tutaj… nie teraz… nie w ten sposób… – z każdym wydechem było coraz ciężej, choć starał się opanować własne pożądanie wręcz zmuszające go do ściągnięcia odzieży, którą śmiali wciąż nosić na sobie. – Jesteś pierwszą… – wydusił z siebie w końcu, trącając ją nosem o tył szyi, brzmiało to żałośnie, ale przecież cały był żałosny, więc nikogo nawet nie powinno zdziwić to małe wyznanie, na które pokusił się tylko i wyłącznie w ramach jednego z bardziej płytkich wytłumaczeń tego nieporozumienia… tylko ona nie mogła dostać tak prostych słów pełnych obawy i niedopowiedzenia. Szczypanie w oczach było niczym, tak samo jak mgła, którą przysłoniły zbierające się krople pomiędzy powiekami. Przymknął je, starając się przedostać przez ten niezrozumiały labirynt samego siebie. – nie mogę tego zepsuć. – wyjawił w końcu, mówiąc o tym, czego najbardziej się obawiał, że to właśnie on przyciągnie na nich nieszczęście, choć ona nie była idealna, to jej kolor włosów wciąż pozostawał niezmienny. Wystarczyło mu naprawdę niewiele, żeby zaznać rozluźnienia w bolącej od napięcia i naprężenia części ciała, a była tak blisko...
Częściowo świadom otoczenia próbował ponownie wciągnąć domowy zapach, który z pewnością wcześniej unosił się od swetra, teraz został zastąpiony czymś o wiele bardziej konkretnym, ostrzejszym, bardziej kwaśnym i zdecydowanie zbyt pobudzającym, żeby mógł zwyczajnie się oddalić. Jego biodra wręcz boleśnie wbijały się w stół, na którym siedziała, a gdzieś w kącikach umysłu wciąż było zbyt mało, tylko problem wciąż nie malał… – Mów do mnie. – ni to szepnął, ni warknął, ni poprosił, prosto do jej ucha, przy którym trzymał pamiętające namiętne pocałunki usta, ileż by dał za jeszcze odrobinę więcej tej rozkoszy. Rękoma przycisnął ją do siebie mocniej, oddając w ten sposób wszystkie swoje troski, winy i prośby, których nie była w stanie zobaczyć na jego wykrzywionej w bólu twarzy. Bał się, że jeśli spojrzy w jej oczy, ponownie straci kontrolę, choć tak dzielnie próbowali wyznaczyć tę nęcącą granicę powolności.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Porzucona długo jeszcze, w tak zastygłej pozie, przeżywała pozostawiony na ustach smak przyjemności. Ani drgnęła, duchem będąc wciąż jeszcze tak głęboko w nim i to nic, że ciało zaczynało powoli wchłaniać spokój i chłód związany z wytworzonym nagle dystansem. Przecież pozostał, gdzieś niedaleko, przepędzony niewiadomą myślą, oderwany przez lęk. Ona tam trwała, promieniowała skóra, na której rozmazał ślady swoich dłoni, piekły wargi i błyszczały się brązowe oczy – tak wyraźnie próbujące wyłowić to drugie spojrzenie. Przestrzeń między nimi wydawała się rozciągać z każdą sekundą rozstania. Powinien pozostać, ale ze wszystkich spraw, słów i gestów, które należało wspólnie realizować, akurat to zderzenie wydawało się najbardziej niespodziewane i jednocześnie tak upragnione. Kusiła, wyciągała w jego stronę szyję, ściskała ciało pazurami, zgarniała bliżej i bardziej. Czy przesadziła? Ten czas wypełniły chaotyczne, całkiem intuicyjne analizy, bo jeśli w ogóle mogła o czymkolwiek teraz myśleć, jakkolwiek wydostać się z tej chmury odurzenia, to był to wyłącznie lęk o niego. Dyktowany pożądaniem, zaplatany troską, ale przede wszystkim podpowiadany przez uczucie odkrycia jego całego. Nawet jeśli miałaby własne rozpalenie ugasić. Poruszali się przy sobie, objęci i złączeni, ale mimo tego czuła dziwną maskę czerni na oczach i w gotującym się umyśle. Gdy prowadziła ją pewność, że postępuje dobrze, działo się coś, co przywoływało tak uparcie odsuwane myśli i wątpliwości. Nie mieli czasu i przestrzeni, nie mieli znajomości i jasnego porozumienia. Nie mieli, ale równolegle była zupełnie pewna jego, jemu oddana, dla niego tłumiąca złość i być może irytujące uczucie bezradności. Dzielność nie wiązała się bowiem z byciem wciąż ponad, przejmowaniem sterów i prowadzeniem tej łodzi – nie tak do końca. Nie przy nim. Zdawało jej się, że mimo wyczuwalnego zgubienia dobrze wiedział, czego potrzebował i jak rozpatrywał jej bliskość. Oddawała się mu, stawała się bezpieczną przystanią, obejmowała ciepłem w chwili, gdy przyniesione z dworu traumy i krzywdy nakłuwały jego myśli. Jeszcze go nie znała, jeszcze nie wiedziała, co czaiło się pod ogromem rozbłysków w głębi oczu, o czym świadczyło drżenie i ucieczki doprowadzające go gdzieś między kruszące się ściany. Odkąd wrócił do swojego mieszkania, przeżywali wzloty i upadki, w sobie i między sobą. Próbowała za tym nadążyć, wspomóc go, zaleczyć część bólu i załagodzić wypalane na skórze blizny. Być może jednak wszystko to było złe, niedopasowane, być może pomagała mu tylko staczać się w dół, nęcąc i okrywając czułością. Własnej intuicji ufała bezgranicznie, a teraz nawet ona utknęła, wahała się. Szukała sposobu, ale może on nie istniał. Albo miała go tuż na wyciągnięcie ręki. Tej samej ręki, która utknęła w powietrzu. Na gorących wciąż palcach wymuszała stałość, by już nie zdradzały, by przestały emanować jej pragnieniami w chwili, gdy jakaś niesamowita katastrofa odpędziła go od jej mrowiących ud. Philippa pozostała tam wciąż upojona, ociekała czarem przeżytego doświadczenia, ono było tylko ich, tak intymne i całkowite, choć trzymane jeszcze resztkami materiałowych barier. Chodź. Chodź. Chodź. Zęby lekko nacisnęły na zaczerwienione mocniej usta, oczy dyktowały zaklęcia. Nie chciała być tą rozpustnicą, która za wszelką cenę przyciągnie do siebie mężczyznę, jakby musiał być jej całkowicie podległy. Nie musiał. Tak naprawdę od samego początku obserwowała go i uczyła się wyciągać wnioski – wciąż niewłaściwie. Z miernych prób i drobnych słów formułowała definicję, choćby jej szkic, jakąś namiastkę, która pomoże jej wreszcie zrozumieć. Pod tym obiecującym wezwaniem lekko zakołysały się nogi, nieco odrętwiałe wcześniej, odczuwające wciąż jeszcze przepełniające ją podniecenie. Mogłaby zsunąć się ze stołu, przełamać bolesną tak odległość, ale chyba nie chciała wypuścić spomiędzy siebie resztek tej namiętności, wyłapywanych gdzieś wciąż na skórze tropów – śladów tego, który krył się zbiegły za tym cholernym krzesłem. I unikała niepotrzebnego tarcia w czasie, gdy ciało gotowe było doświadczyć erupcji, wciąż bulgoczące i wołające o spełnienie. Nawet gdy ledwie wczoraj czuła, że to długo jeszcze nie będzie jej należne. Odbudowywał ją. Działała po tym przymusowym zblokowaniu. Otwierała się dla niego i rozgrzewała magicznie. Wystarczyło, że był, a jej emocje pozwalały się przejrzeć, a jej ramiona wyciągały się ku niemu. Tylko tego teraz chciała. By był. By nie uciekał. Nawet jeśli do świtu towarzyszyć miała już im tylko potrzeba odzyskania utraconego spokoju.
Przy krześle widziała walkę, niejasną, na pewno trudną. Patrzyła, jak czasem palce zaciskały się, jak mierzył się z wciąż tak napiętym ciałem. Doświadczyli tej intymności we dwoje, we dwoje również pozostali przesiąknięci tak niesamowitą mocą dotyku. Jej mięśnie wewnątrz nieharmonijnie zaciskały się, byle ruch, byle obdarcie osłaniającego materiału tak bardzo drażniło. Dlatego ratowała się prawie niezmienną pozą. Dlatego starała się o ostrożne gesty, gdy w spojrzeniu bezsprzecznie odznaczało się pragnienie. Nie pospieszała, po deszczu rozpędzonych oddechów zawołał przecież o przerwę, być może nie mieli jeszcze długo powracać do tak obiecującej kontynuacji. Jej własne palce chciały znaleźć się w tej nieustającej wilgoci i poszukać spełnienia, ale nie mogła, nie teraz, gdy niemożliwym było odciągnięcie uwagi od wciąż rozgrzanego Uriena. Nie znajdował się aż tak daleko, by przestała reagować nawet na ten widok. Bo to on, wciąż on. Zmartwienie urastało jednak, spychając wszystkie inne emocje na daleki plan. Własną potrzebę konsekwentnie zadeptywała, ale gdy tylko odbił się od tego krzesła, ciało natychmiast się spięło, a oddech utknął w płucach. Podarowaną dłoń palce objęły natychmiast, stęsknione, jakby ściskały swój nowy nałóg. Być może tak było, bo od drobnego dotyku pomknął przez całą dłoń aż do klatki piersiowej prąd. Dopiero wtedy wciągnęła powietrze, wciąż przez te rozchylone usta. Gdy stanął już bliżej, przez chwilę nie była pewna, czy wolno jej go objąć, czy czułość nie spłoszy. Spodziewała się milczenia, ale mówił. Ostrożnie, tylko trochę przysunęła się bardziej, jakby automatycznie. Wracało wrażenie elektryzującej obecności. Słuchała, rejestrując powrót naciskających się ciał. Nie chciała puszczać dłoni, złowionych palców, złowionego człowieka. Szept drażnił ucho miło, ale starała się powstrzymać reakcje i skupić na zupełnie nowej, choć nieco wcześniej podejrzewanej informacji. Powielające się przeprosiny pozwoliły jej pomyśleć, że tak bardzo mu zależało, że też był w tym zagubiony i szukał właściwej drogi. Drogi dla nich obojga. Przyznanie do pragnień, o których przecież wiedziała, dobrze wyczuwając, jak przyjmował ich dzielone doznania. Wyczuwała oddech, wątpliwość w głosie i trud, z jakim o tym opowiadał. Musiało być to dla niego ważne. Ona, ona była dla niego ważna. Zbliżenie urastało o zupełnie wyjątkowego przeżycia, pojmowała je dopiero teraz, ucząc się jego zaskakującej perspektywy. Obawiał się tego i nigdy nie… Obróciła lekko głowę, ale w tym ułożeniu trudno było skrzyżować spojrzenia. Jedna z jej dłoni lekko ułożyła się przy jego boku i przemknęła z wielką delikatnością, ale bardzo czule. Przymknęła oczy, choć wewnątrz serce łomotało chyba jeszcze donośniej niż wcześniej.
- Urienie – wypowiedziała kolejny raz tego wieczoru to nowe imię. Szeptem, kierując usta gdzieś blisko jego ucha. To, co właśnie powiedział, wydawało się ogromną podpowiedzią. Nigdy nie pomyślałaby o jego niedoświadczeniu, o powadze dla wspólnej namiętności, o tak głębokim oddaniu dla niej – dla tej, którą poznał jakby kiedyś, ale jednak dopiero dzisiaj. A tak ogromną sieć uczuć odczuwała i w sobie samej, na nią chciała odpowiadać, dla niej chciała nauczyć się zupełnie innej formy bycia przy kimś. Ich własnej, może niespiesznej, choć stworzonej i dyktowanej w przestrzeni kilkunastu godzin. Zdarzył jej się taki niesamowity. Jakże mogłaby go wypuścić z rąk? Jakże mogłaby go teraz utracić? I chociaż na samo to wyznanie fizyczność znów się zaczęła przebudzać (choć chyba nie zdążyła usnąć), to oddała uwagę tej nowej wiedzy, odczytywaniu zdradzonych emocji. Potrzebie i niepewności, która dopiero teraz stawała się tak… możliwa do pojęcia. – Chciałabym być pierwsza, twoja, cały czas jestem. Czujesz? – rozpoczęła, ważąc najpewniej każde z tych słów. Były potężne i chyba nigdy nikomu czegoś takiego nie mówiła. – Nie musimy już dziś, ani tutaj, ani tak, poczekam na ciebie. Ile tylko będzie trzeba – przyrzekła, wieńcząc słowa nikłym pocałunkiem na jego szyi, pozbawionym tamtego żaru. Troskliwym jak każde z tych słów. – Bardzo cię pragnę, po prostu ciebie – objawiła, czując, że wbrew raniącym słowom, nie mógłby zniweczyć ich bliskości. A już na pewno nie przez swoją nieznajomość. – Nie zepsujesz, nie mógłbyś – dodała jeszcze ciszej. Wtulając głowę gdzieś w jego ramie, swoje usta lokując blisko skóry. Nie chciała jednak znów prowokować. Chciała mu obiecać siebie, że będzie czekać, że któregoś dnia oddadzą się tym fantazjom. – Tylko bądź i jutro i pojutrze. – Bo nie zniosę odejścia, nie zniosę, gdy znów pozostanę sama, porzucona. Nie mogę cię utracić. A po tamtych słowach powieki zacisnęły się bardziej i objęła go nieco mocniej, czując, że znów oddech staje się zbyt głęboki, że pewnie drażni nim jego skórę. Powinna się uspokoić. Przestać. Stawał się tak nagle jej marzeniem, on cały. Wynurzający się nagle z cienia. To nic, to wszystko nic, nic wielkiego, nic, co mogłoby ją od niego odepchnąć, choć domyślała się, że w jego myśli wątki te urastają do palących przeszkód. Powolnym dotykiem próbowała łagodzić jego strach, łatać bolesne dziury. Cały wydawał się poturbowany. Wyciągnięty z jakiejś złej opowieści. Chciała być jego bohaterką, zająć się tym wszystkim, zostać. I wiedziała, że on dokładnie to samo uczyniłby dla niej.
Gęstniało, o tak, odtwarzana bliskość na nowo rozlewała między nimi ten żar. Chciała być kojąca, przywrócić im spokój, ale to wydawało się wyzwaniem, gdy z każdą wspólną minutą odczuwała coraz większe związanie. Coraz bardziej i coraz łatwiej lgnęła do niego. Miała jednak czuwać. Wiedziała, że powinno potrafić zapanować nad tym, gdy on nie potrafił. Dystans wydawał się usprawiedliwiony i konieczny. Może powinni? Nie. Prosił o słowa, a ona, mając go wokół rąk tak wyraźnie objętego pożądaniem, musiała się właśnie na tym skupić. Na słowach. Po jego szepcie wciąż czuła muśnięcie ust, które chyba nawet jej nie dotknęły. – To nie minie, nie tak. Też to czuję – spróbowała znaleźć jakąś podpowiedź, dość marne pocieszenie. Przecież wyraźnie czuła, jak się do niej przysuwał i jak mimowolnie szukał kontaktu. Znała to. Wystarczyło mieć świadomość, jak bardzo była teraz upragniona i jak głęboko na niego działała. I sama mogła przepaść. – Możesz… pozwól mi, będę przy tobie – zaproponowała, choć wydawało jej się to nagle tak żałosne, gdy wcześniej obiecała spokój, obiecała poczekanie. Przecież się męczył, wiedziała, że rozkosz przeradzała się w cierpienie, gdy stawała się taka możliwa do uchwycenia. A on się bronił. Panuj nad tym, Moss, wołała do siebie, gdy palce z boku przemykały gdzieś bliżej jego brzucha. Ale przecież to, co mogłaby zrobić, wydawało się ryzykowne. Tyle razy czuła dziś, że postępuje dobrze, a potem rwał sobie pieści. – Albo możemy tak pozostać, poczekać. I to też nie będzie nic złego – szepnęła, tonąc w tych wszystkich rozwiązaniach. Byleby tylko go nie krzywdzić.
Przy krześle widziała walkę, niejasną, na pewno trudną. Patrzyła, jak czasem palce zaciskały się, jak mierzył się z wciąż tak napiętym ciałem. Doświadczyli tej intymności we dwoje, we dwoje również pozostali przesiąknięci tak niesamowitą mocą dotyku. Jej mięśnie wewnątrz nieharmonijnie zaciskały się, byle ruch, byle obdarcie osłaniającego materiału tak bardzo drażniło. Dlatego ratowała się prawie niezmienną pozą. Dlatego starała się o ostrożne gesty, gdy w spojrzeniu bezsprzecznie odznaczało się pragnienie. Nie pospieszała, po deszczu rozpędzonych oddechów zawołał przecież o przerwę, być może nie mieli jeszcze długo powracać do tak obiecującej kontynuacji. Jej własne palce chciały znaleźć się w tej nieustającej wilgoci i poszukać spełnienia, ale nie mogła, nie teraz, gdy niemożliwym było odciągnięcie uwagi od wciąż rozgrzanego Uriena. Nie znajdował się aż tak daleko, by przestała reagować nawet na ten widok. Bo to on, wciąż on. Zmartwienie urastało jednak, spychając wszystkie inne emocje na daleki plan. Własną potrzebę konsekwentnie zadeptywała, ale gdy tylko odbił się od tego krzesła, ciało natychmiast się spięło, a oddech utknął w płucach. Podarowaną dłoń palce objęły natychmiast, stęsknione, jakby ściskały swój nowy nałóg. Być może tak było, bo od drobnego dotyku pomknął przez całą dłoń aż do klatki piersiowej prąd. Dopiero wtedy wciągnęła powietrze, wciąż przez te rozchylone usta. Gdy stanął już bliżej, przez chwilę nie była pewna, czy wolno jej go objąć, czy czułość nie spłoszy. Spodziewała się milczenia, ale mówił. Ostrożnie, tylko trochę przysunęła się bardziej, jakby automatycznie. Wracało wrażenie elektryzującej obecności. Słuchała, rejestrując powrót naciskających się ciał. Nie chciała puszczać dłoni, złowionych palców, złowionego człowieka. Szept drażnił ucho miło, ale starała się powstrzymać reakcje i skupić na zupełnie nowej, choć nieco wcześniej podejrzewanej informacji. Powielające się przeprosiny pozwoliły jej pomyśleć, że tak bardzo mu zależało, że też był w tym zagubiony i szukał właściwej drogi. Drogi dla nich obojga. Przyznanie do pragnień, o których przecież wiedziała, dobrze wyczuwając, jak przyjmował ich dzielone doznania. Wyczuwała oddech, wątpliwość w głosie i trud, z jakim o tym opowiadał. Musiało być to dla niego ważne. Ona, ona była dla niego ważna. Zbliżenie urastało o zupełnie wyjątkowego przeżycia, pojmowała je dopiero teraz, ucząc się jego zaskakującej perspektywy. Obawiał się tego i nigdy nie… Obróciła lekko głowę, ale w tym ułożeniu trudno było skrzyżować spojrzenia. Jedna z jej dłoni lekko ułożyła się przy jego boku i przemknęła z wielką delikatnością, ale bardzo czule. Przymknęła oczy, choć wewnątrz serce łomotało chyba jeszcze donośniej niż wcześniej.
- Urienie – wypowiedziała kolejny raz tego wieczoru to nowe imię. Szeptem, kierując usta gdzieś blisko jego ucha. To, co właśnie powiedział, wydawało się ogromną podpowiedzią. Nigdy nie pomyślałaby o jego niedoświadczeniu, o powadze dla wspólnej namiętności, o tak głębokim oddaniu dla niej – dla tej, którą poznał jakby kiedyś, ale jednak dopiero dzisiaj. A tak ogromną sieć uczuć odczuwała i w sobie samej, na nią chciała odpowiadać, dla niej chciała nauczyć się zupełnie innej formy bycia przy kimś. Ich własnej, może niespiesznej, choć stworzonej i dyktowanej w przestrzeni kilkunastu godzin. Zdarzył jej się taki niesamowity. Jakże mogłaby go wypuścić z rąk? Jakże mogłaby go teraz utracić? I chociaż na samo to wyznanie fizyczność znów się zaczęła przebudzać (choć chyba nie zdążyła usnąć), to oddała uwagę tej nowej wiedzy, odczytywaniu zdradzonych emocji. Potrzebie i niepewności, która dopiero teraz stawała się tak… możliwa do pojęcia. – Chciałabym być pierwsza, twoja, cały czas jestem. Czujesz? – rozpoczęła, ważąc najpewniej każde z tych słów. Były potężne i chyba nigdy nikomu czegoś takiego nie mówiła. – Nie musimy już dziś, ani tutaj, ani tak, poczekam na ciebie. Ile tylko będzie trzeba – przyrzekła, wieńcząc słowa nikłym pocałunkiem na jego szyi, pozbawionym tamtego żaru. Troskliwym jak każde z tych słów. – Bardzo cię pragnę, po prostu ciebie – objawiła, czując, że wbrew raniącym słowom, nie mógłby zniweczyć ich bliskości. A już na pewno nie przez swoją nieznajomość. – Nie zepsujesz, nie mógłbyś – dodała jeszcze ciszej. Wtulając głowę gdzieś w jego ramie, swoje usta lokując blisko skóry. Nie chciała jednak znów prowokować. Chciała mu obiecać siebie, że będzie czekać, że któregoś dnia oddadzą się tym fantazjom. – Tylko bądź i jutro i pojutrze. – Bo nie zniosę odejścia, nie zniosę, gdy znów pozostanę sama, porzucona. Nie mogę cię utracić. A po tamtych słowach powieki zacisnęły się bardziej i objęła go nieco mocniej, czując, że znów oddech staje się zbyt głęboki, że pewnie drażni nim jego skórę. Powinna się uspokoić. Przestać. Stawał się tak nagle jej marzeniem, on cały. Wynurzający się nagle z cienia. To nic, to wszystko nic, nic wielkiego, nic, co mogłoby ją od niego odepchnąć, choć domyślała się, że w jego myśli wątki te urastają do palących przeszkód. Powolnym dotykiem próbowała łagodzić jego strach, łatać bolesne dziury. Cały wydawał się poturbowany. Wyciągnięty z jakiejś złej opowieści. Chciała być jego bohaterką, zająć się tym wszystkim, zostać. I wiedziała, że on dokładnie to samo uczyniłby dla niej.
Gęstniało, o tak, odtwarzana bliskość na nowo rozlewała między nimi ten żar. Chciała być kojąca, przywrócić im spokój, ale to wydawało się wyzwaniem, gdy z każdą wspólną minutą odczuwała coraz większe związanie. Coraz bardziej i coraz łatwiej lgnęła do niego. Miała jednak czuwać. Wiedziała, że powinno potrafić zapanować nad tym, gdy on nie potrafił. Dystans wydawał się usprawiedliwiony i konieczny. Może powinni? Nie. Prosił o słowa, a ona, mając go wokół rąk tak wyraźnie objętego pożądaniem, musiała się właśnie na tym skupić. Na słowach. Po jego szepcie wciąż czuła muśnięcie ust, które chyba nawet jej nie dotknęły. – To nie minie, nie tak. Też to czuję – spróbowała znaleźć jakąś podpowiedź, dość marne pocieszenie. Przecież wyraźnie czuła, jak się do niej przysuwał i jak mimowolnie szukał kontaktu. Znała to. Wystarczyło mieć świadomość, jak bardzo była teraz upragniona i jak głęboko na niego działała. I sama mogła przepaść. – Możesz… pozwól mi, będę przy tobie – zaproponowała, choć wydawało jej się to nagle tak żałosne, gdy wcześniej obiecała spokój, obiecała poczekanie. Przecież się męczył, wiedziała, że rozkosz przeradzała się w cierpienie, gdy stawała się taka możliwa do uchwycenia. A on się bronił. Panuj nad tym, Moss, wołała do siebie, gdy palce z boku przemykały gdzieś bliżej jego brzucha. Ale przecież to, co mogłaby zrobić, wydawało się ryzykowne. Tyle razy czuła dziś, że postępuje dobrze, a potem rwał sobie pieści. – Albo możemy tak pozostać, poczekać. I to też nie będzie nic złego – szepnęła, tonąc w tych wszystkich rozwiązaniach. Byleby tylko go nie krzywdzić.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wiedział, że to błąd. Nie powinni znaleźć się tak blisko, nigdy nie było w nim miejsca na choćby chwilę tak intensywnej przyjemności dla siebie, nie planował tego zmieniać, a jednak go przyłapała. Kiedy starał się oddalić, wyłapywała, odznaczała się niespotykanym zrozumieniem, delikatnością, którą okalała jej kusicielska natura, a on? Chciał jeszcze raz skosztować tych ust bardziej niż kropel najlepszego z dotychczas próbowanych win, ugniatające się pod wargami wargi kusiły jak drobiny czerwieni alkoholu tak dawno niezaspokojonego, wysuszonego gardła, chociaż była smaczniejsza, o wiele bardziej doprowadzająca do skraju od razu, bez gier wstępnych; był gotowy zapomnieć o świecie i wojnie, po prostu oddawał się rozkoszy, przynajmniej starał, a temu dotrzymywała kroku zbliżająca się ciemność i wyobcowanie, chciał zaryzykować. Nie spodziewał się tak wielkiego czucia, namiętności, która odbierała mu zdolność oddechu, której nie widział, kiedy obsługiwała innych klientów, a nawet jego w tym obskurnym, choć swojskim barze, może po prostu nie chciał dojrzeć? Może właśnie ten poranek, kiedy wyszedł naprzeciw tym piwnym oczom, które zwykle tak błagał o przegraną w kości czy karty, nigdy nie zamierzał wpuszczać, szczególnie nie jej, była niebezpieczna – niebezpiecznie kusząca, niebezpiecznie przyciągająca, niebezpiecznie oddziałująca na tyle, by mógł odpuścić wszelkim zasadom skrywanym w świetle dnia, nie chciał się kryć, tej jeden jedyny raz być prawdziwym, jak to uczucie, bo było, proszę, błagała każda część ciała, był gotów zareagować, jak tylko chciała. Broniły go najświeższe wspomnienia, te, które ściskały i ściągały do ciemni, oddalające od niej, choć była tak blisko, one sprawiały, że nie widział osoby, było tylko to czucie, pieprzone, obezwładniające, kumulujące się i nękające w jedynym miejscu, gdzie znajdował się materiał, tam, gdzie go nie poznała, gdzie poznać nigdy nie miała. Nigdy nabierało całkiem innego znaczenia. W ciągu ostatniej doby zdołał przekroczyć tak wiele własnych przyrzeczeń i zasad, tego, co kształtowało go na świadomego i trzeźwego siebie po powrocie z Oslo, a teraz? Przestawał już łapać się w tożsamości, którą mógłby podawać jako tę prawdziwą – jej pomoc przestawała być taka pomocna, zaczynała działać w drugą stronę, choć to on poczynił pierwsze kroki, pozwolił barierze opaść, przyciągnąć ją bliżej, dać przekroczyć to, co sam konsekwentnie stawiał i przestrzegał. Wierzył, że to nie była zabawa, liczyła się, mówił to całym sobą, potem nawet słowami, starał się, tylko żeby wiedziała, była świadoma, mogła uciec, bo przecież zawsze gdzieś uciekały, nigdy nie zostawały dłużej, nieważne jak długo patrzył i prosił wzrokiem, jej wyznał to słownie, głupio, z pełną wiarą i bezradnością, bo nie był w stanie dłużej już się ukrywać. Potrzebował i wiedział już, że się stracił, nie jak on, jak narkoman, któremu nie wystarczy jedna dawka, chciał jej zawsze. Nie rozumiał wciąż dlaczego, czy była wyjątkowa, bo zauważyła, czy dlatego, że to właśnie ona?
Ciemne smugi na twarzy nijak zniechęcały, wręcz przeciwnie, nakierowywały do piwnych tęczówek, które samym patrzeniem doprowadzały gęstą atmosferę do ściśnięcia piersi i wypchnięcia bioder bardziej, bo inaczej już nie był w stanie reagować. Dotyk gołej skóry podrażniał, ale palce były mu symbolem zjednoczenia, tego niepojętego czegoś, które zrodziło się o poranku w jej mieszkaniu, kiedy pozwoliła mu dojrzeć i wszystko zaczęło się komplikować. Niczego nie planował, wydawało się, że ona też, więc tkwili w tej niespodziewaności, trochę nieporadnie robiąc kroki, raz milowe w przód, za drugim razem milionowe w tył. Powinien wiedzieć już z rana, kiedy dłonie nie potrafiły się rozłączyć, gdy z potężnym ciężarem rozstawał się z ciepłem, które oferowało jej ciało, pomimo zimnych dłoni; wtedy chodziło o troskę, a teraz? Przestawał łapać się w tych wszystkich granicach i sposobnościach na postawienie ich, pewne było jedno – piwne tęczówki nakierowywały nieznajomą drogę, jedyne wybawienie od ciemności, może nie do końca zdrowe i pewne, ale wspólne, to ich.
Poczuł jej ruch głowy, gwałtowność, z jaką zareagowała na jego wyznanie, palący wstyd wciąż tak nikły w stosunku do pożądania, którym starał się być tak blisko drugiego ciała. Materiał przestał już korcić, był zwyczajnie bolesny, jak cała ta nieczystość sytuacji, kiedy jeszcze przed kilkoma godzinami wierzył, że kogoś miała, a teraz? Łamał każdą z niemalże świętych reguł, które wpajane były od małego berbecia i po co? Żeby stać się jednym z nich? Portowców, którzy zatracili dawno duszę i rozum w butelce rumu? Czy nie zrobił już tego kilkadziesiąt godzin wcześniej? Wydawało się, że to wykroczenie było stosunkowo małe, dlaczego więc wciąż odnajdywał te hamulce? Celine zaświtało w myślach, obraz skrzywdzonego i roztrzęsionego dziewczęcia przywołany został niemalże natychmiast; urywek z niepamiętnej nocy, która kształtowała się dość wyraźnie, kiedy tak żywo reagowała na jego dotyk. Nie był w stanie wpuścić jej pomiędzy siebie a piwne tęczówki. Jasność blond włosów odbierała mu wszelką siłę do podążania za jasnością latarni oferowanej od tych oczu postaci obecnej każdą cząstką siebie. Nie był w stanie tego wyczuć, do czasu, aż sama spytała. Przymknął oczy, wdychając zbyt kuszącą, znajomo nieznaną woń, spięcie jej wszystkich mięśni, naprężenie kręgosłupa, bezruch, który gwałcił swoim śmiałym przylgnięciem do jej ciała, jakby była ostatkiem wartym wszelkiej jego uwagi i tak było. Powoli zaczęło do niego docierać, jak bardzo oddał się własnemu czuciu, kiedy była spragniona, być może nawet równie boleśnie, jak on. Ściągnął brwi w złości na siebie, dlaczego zawsze musiał wychodzić na takiego głupca? Obiecując opiekę, nigdy nie pomyślał o tym, że również wymagała uwagi i w tym małym momencie, kiedy krańce swojej uwagi skierował na przylegające do niego ciało, zrozumiał, jak bardzo reagowała. – Czuję – mruknął cicho, smagając delikatnym oddechem jej skórę w okolicach szyi. Poczuł na sobie jej pocałunek, powolny, z uczuciem, jakby troskliwy. Mimowolnie zareagował ruchem bioder, przeklinając się zaraz w duchu za ten brak samokontroli, wolna ręka próbowała zbić się w pięść, zamiast tego zetknęła się z materiałem swetra, który mocno zmiął w zaciśniętej dłoni. Pragnie… mnie… odbijało się od pustego umysłu, który prawdziwie małym skrawkiem rozumiał jej słowa. Nawet nie myślał, odpowiadając oczywistość, której moc była równa jego napięciu, bo to było pewne i rozumiał – Będę – wyszeptał prosto w jeszcze bardziej przylegającą do niego mniejszą postać, chłonął każdy ruch, choć zaczynało to być bolesne, tak samo, jak każdy dodatkowy ruch materiałem, który kusiła swoim ciepłem przebijającym się nawet przez skórę. – Zawsze… będę – mruknął w jej ucho, przenosząc wolną dłoń do wciąż wilgotnych włosów, przysuwając jej głowę bliżej siebie; ręka trzymająca mniejszą zacisnęła się w nagłym impulsie obietnicy przesłanej gdzieś pomiędzy całą tą wybuchową mieszanką napięcia, którego nie był w stanie już zbyt długo powstrzymywać. Ból przechodził od głowy i piersi wzdłuż całego kręgosłupa, aż po wypchnięte biodra, które domagały się jeszcze większej gimnastyczności i zasięgu do niej, wciąż mu było mało. Każde jej kolejne słowo powodowało, że zaczynał wyczuwać koniec i początek wszystkiego. Kusiła go już nie tylko własną obecnością, ciałem, ale również zapachem i smakiem rozpamiętywanych przez usta tych drugich współpracujących. Nigdy nie mieli pierwszego pocałunku, pojawili się od razu spragnieni czegoś więcej i dokładnie tego sobie dostarczyli, tylko czy tak powinni? Prosił ją o opanowanie za nią i siebie, a w zamian otrzymywał czułość, tak kompletnie nieodpowiednią do sytuacji, nęcącą każdą jego cząstkę, która już wyraźnie pokazywała, jak bardzo pragnie uwagi, jej uwagi, był żałosny, na tyle, by zaskomleć dla dotyku. Nie zrobił tego, zbyt skupiony na przeżywaniu i badaniu napięcia drugiego ciała, reakcji skóry na jego oddech tuż przy delikatnej skórze, odsunął się nieco, żeby złapać jej wzrok. Rumieńce zaszły piegi wysypane na twarzy, a ramiona przeszła gęsia skórka z braku ciepła. Niepewnie odnalazł piwne tęczówki, złączone ręce kładąc na jej nagim udzie. Powolnym ruchem kciuka zaczął głaskać skórę. Przeżywał już różne katusze, ta była jedną z większych, a mimo wszystko wciąż starał się dalej utrzymać na nogach, choć kolana wydawały się powoli zbyt słabe dla utrzymania jego całego. Przeżywał każdą jej reakcję, razem i obok, jakby to dotyczyło też jego, bo przecież w ciągu tych godzin niedopowiedzeń stali się sobie tak bliscy, a może zwyczajnie ciało szukało ciała? Ból przebił się przez rdzeń kręgosłupa, rozprowadzając się między potylicą a czołem, mimo to odnalazł swoją latarnię z niewymownym bólem w oczach i ściągniętych brwiach. – Philippa… – rzucił krótko, nie starając się być wielce szarmanckim, a tym bardziej rozmownym, wystarczyło mu to potwierdzenie, że ona też, a to oznaczało, że miała pierwszeństwo. Nigdy nie powinna tego odczuwać i nawet pod największym bólem na świecie zdołałby powiedzieć to samo, przejąć się kimś innym, a siebie pozostawić na końcu. – potrzebujesz uwagi… – dopowiedział, kończąc urwaną myśl, dosyć nierozsądnie myślał, że wszystko było oczywiste, chciał, by tak było. – może… – pomóc, zakomunikował krótko, dłoń na swetrze odnalazła skrawek podwiniętego materiału, powolnym ruchem dotknął nagiego pod nim ciała, tuż nad jedyną częścią odzienia, które należało do niej. Wyczuwał, że nie miała na sobie nic więcej poza majtkami, badał jej skórę, każdy dreszcz przechodzący po ciele był wyczuwalny, tak samo, jak jej palce wyraźnie przemykające w okolicach brzucha. Zareagował wręcz natychmiast, przybliżając się jeszcze bliżej, wręcz gniotąc trzymaną mniejszą rękę. Kciuk przestał głaskać udo, a dłoń zapleciona w drugą przeniosła się na wysokość jego ramion, gdzie rozplątał ich place, powracając ręką do górnej części uda, jedynie kciukiem dotykał wewnętrznej strony, niespiesznie, może nawet nie bardzo wiedząc, jak bardzo to działa i jak dalece mógłby sobie pozwolić. Odnalazł jej oczy, szukając wskazówki. Nie miał pojęcia, dlaczego jej na to wszystko pozwalał, ale chwila mogła trwać wieki, być może nawet trochę na to liczył, pomimo tego przerażającego bólu, który coraz bardziej odbierał mu zdolność do myślenia. Czuł jak pulsuje już nie tylko podbrzusze, ale również i całe ciało gotowe do choćby jednego słowa, jakby zaraz miał odlecieć w przestworza bez miotły. Czy to było legalne? Dlaczego robiła wszystko na opak? I co gorsza, dlaczego nie był w stanie się temu oprzeć? Po co wychodził jej naprzeciw? Na sekundę pojawiało się zbyt wiele pytań, którym nikt nie zaszczycał odpowiedzi, było tego zbyt wiele, a jednak wierzył, że tylko ona była w stanie go nakierować w tym dobrym kierunku, mogła?
Ciemne smugi na twarzy nijak zniechęcały, wręcz przeciwnie, nakierowywały do piwnych tęczówek, które samym patrzeniem doprowadzały gęstą atmosferę do ściśnięcia piersi i wypchnięcia bioder bardziej, bo inaczej już nie był w stanie reagować. Dotyk gołej skóry podrażniał, ale palce były mu symbolem zjednoczenia, tego niepojętego czegoś, które zrodziło się o poranku w jej mieszkaniu, kiedy pozwoliła mu dojrzeć i wszystko zaczęło się komplikować. Niczego nie planował, wydawało się, że ona też, więc tkwili w tej niespodziewaności, trochę nieporadnie robiąc kroki, raz milowe w przód, za drugim razem milionowe w tył. Powinien wiedzieć już z rana, kiedy dłonie nie potrafiły się rozłączyć, gdy z potężnym ciężarem rozstawał się z ciepłem, które oferowało jej ciało, pomimo zimnych dłoni; wtedy chodziło o troskę, a teraz? Przestawał łapać się w tych wszystkich granicach i sposobnościach na postawienie ich, pewne było jedno – piwne tęczówki nakierowywały nieznajomą drogę, jedyne wybawienie od ciemności, może nie do końca zdrowe i pewne, ale wspólne, to ich.
Poczuł jej ruch głowy, gwałtowność, z jaką zareagowała na jego wyznanie, palący wstyd wciąż tak nikły w stosunku do pożądania, którym starał się być tak blisko drugiego ciała. Materiał przestał już korcić, był zwyczajnie bolesny, jak cała ta nieczystość sytuacji, kiedy jeszcze przed kilkoma godzinami wierzył, że kogoś miała, a teraz? Łamał każdą z niemalże świętych reguł, które wpajane były od małego berbecia i po co? Żeby stać się jednym z nich? Portowców, którzy zatracili dawno duszę i rozum w butelce rumu? Czy nie zrobił już tego kilkadziesiąt godzin wcześniej? Wydawało się, że to wykroczenie było stosunkowo małe, dlaczego więc wciąż odnajdywał te hamulce? Celine zaświtało w myślach, obraz skrzywdzonego i roztrzęsionego dziewczęcia przywołany został niemalże natychmiast; urywek z niepamiętnej nocy, która kształtowała się dość wyraźnie, kiedy tak żywo reagowała na jego dotyk. Nie był w stanie wpuścić jej pomiędzy siebie a piwne tęczówki. Jasność blond włosów odbierała mu wszelką siłę do podążania za jasnością latarni oferowanej od tych oczu postaci obecnej każdą cząstką siebie. Nie był w stanie tego wyczuć, do czasu, aż sama spytała. Przymknął oczy, wdychając zbyt kuszącą, znajomo nieznaną woń, spięcie jej wszystkich mięśni, naprężenie kręgosłupa, bezruch, który gwałcił swoim śmiałym przylgnięciem do jej ciała, jakby była ostatkiem wartym wszelkiej jego uwagi i tak było. Powoli zaczęło do niego docierać, jak bardzo oddał się własnemu czuciu, kiedy była spragniona, być może nawet równie boleśnie, jak on. Ściągnął brwi w złości na siebie, dlaczego zawsze musiał wychodzić na takiego głupca? Obiecując opiekę, nigdy nie pomyślał o tym, że również wymagała uwagi i w tym małym momencie, kiedy krańce swojej uwagi skierował na przylegające do niego ciało, zrozumiał, jak bardzo reagowała. – Czuję – mruknął cicho, smagając delikatnym oddechem jej skórę w okolicach szyi. Poczuł na sobie jej pocałunek, powolny, z uczuciem, jakby troskliwy. Mimowolnie zareagował ruchem bioder, przeklinając się zaraz w duchu za ten brak samokontroli, wolna ręka próbowała zbić się w pięść, zamiast tego zetknęła się z materiałem swetra, który mocno zmiął w zaciśniętej dłoni. Pragnie… mnie… odbijało się od pustego umysłu, który prawdziwie małym skrawkiem rozumiał jej słowa. Nawet nie myślał, odpowiadając oczywistość, której moc była równa jego napięciu, bo to było pewne i rozumiał – Będę – wyszeptał prosto w jeszcze bardziej przylegającą do niego mniejszą postać, chłonął każdy ruch, choć zaczynało to być bolesne, tak samo, jak każdy dodatkowy ruch materiałem, który kusiła swoim ciepłem przebijającym się nawet przez skórę. – Zawsze… będę – mruknął w jej ucho, przenosząc wolną dłoń do wciąż wilgotnych włosów, przysuwając jej głowę bliżej siebie; ręka trzymająca mniejszą zacisnęła się w nagłym impulsie obietnicy przesłanej gdzieś pomiędzy całą tą wybuchową mieszanką napięcia, którego nie był w stanie już zbyt długo powstrzymywać. Ból przechodził od głowy i piersi wzdłuż całego kręgosłupa, aż po wypchnięte biodra, które domagały się jeszcze większej gimnastyczności i zasięgu do niej, wciąż mu było mało. Każde jej kolejne słowo powodowało, że zaczynał wyczuwać koniec i początek wszystkiego. Kusiła go już nie tylko własną obecnością, ciałem, ale również zapachem i smakiem rozpamiętywanych przez usta tych drugich współpracujących. Nigdy nie mieli pierwszego pocałunku, pojawili się od razu spragnieni czegoś więcej i dokładnie tego sobie dostarczyli, tylko czy tak powinni? Prosił ją o opanowanie za nią i siebie, a w zamian otrzymywał czułość, tak kompletnie nieodpowiednią do sytuacji, nęcącą każdą jego cząstkę, która już wyraźnie pokazywała, jak bardzo pragnie uwagi, jej uwagi, był żałosny, na tyle, by zaskomleć dla dotyku. Nie zrobił tego, zbyt skupiony na przeżywaniu i badaniu napięcia drugiego ciała, reakcji skóry na jego oddech tuż przy delikatnej skórze, odsunął się nieco, żeby złapać jej wzrok. Rumieńce zaszły piegi wysypane na twarzy, a ramiona przeszła gęsia skórka z braku ciepła. Niepewnie odnalazł piwne tęczówki, złączone ręce kładąc na jej nagim udzie. Powolnym ruchem kciuka zaczął głaskać skórę. Przeżywał już różne katusze, ta była jedną z większych, a mimo wszystko wciąż starał się dalej utrzymać na nogach, choć kolana wydawały się powoli zbyt słabe dla utrzymania jego całego. Przeżywał każdą jej reakcję, razem i obok, jakby to dotyczyło też jego, bo przecież w ciągu tych godzin niedopowiedzeń stali się sobie tak bliscy, a może zwyczajnie ciało szukało ciała? Ból przebił się przez rdzeń kręgosłupa, rozprowadzając się między potylicą a czołem, mimo to odnalazł swoją latarnię z niewymownym bólem w oczach i ściągniętych brwiach. – Philippa… – rzucił krótko, nie starając się być wielce szarmanckim, a tym bardziej rozmownym, wystarczyło mu to potwierdzenie, że ona też, a to oznaczało, że miała pierwszeństwo. Nigdy nie powinna tego odczuwać i nawet pod największym bólem na świecie zdołałby powiedzieć to samo, przejąć się kimś innym, a siebie pozostawić na końcu. – potrzebujesz uwagi… – dopowiedział, kończąc urwaną myśl, dosyć nierozsądnie myślał, że wszystko było oczywiste, chciał, by tak było. – może… – pomóc, zakomunikował krótko, dłoń na swetrze odnalazła skrawek podwiniętego materiału, powolnym ruchem dotknął nagiego pod nim ciała, tuż nad jedyną częścią odzienia, które należało do niej. Wyczuwał, że nie miała na sobie nic więcej poza majtkami, badał jej skórę, każdy dreszcz przechodzący po ciele był wyczuwalny, tak samo, jak jej palce wyraźnie przemykające w okolicach brzucha. Zareagował wręcz natychmiast, przybliżając się jeszcze bliżej, wręcz gniotąc trzymaną mniejszą rękę. Kciuk przestał głaskać udo, a dłoń zapleciona w drugą przeniosła się na wysokość jego ramion, gdzie rozplątał ich place, powracając ręką do górnej części uda, jedynie kciukiem dotykał wewnętrznej strony, niespiesznie, może nawet nie bardzo wiedząc, jak bardzo to działa i jak dalece mógłby sobie pozwolić. Odnalazł jej oczy, szukając wskazówki. Nie miał pojęcia, dlaczego jej na to wszystko pozwalał, ale chwila mogła trwać wieki, być może nawet trochę na to liczył, pomimo tego przerażającego bólu, który coraz bardziej odbierał mu zdolność do myślenia. Czuł jak pulsuje już nie tylko podbrzusze, ale również i całe ciało gotowe do choćby jednego słowa, jakby zaraz miał odlecieć w przestworza bez miotły. Czy to było legalne? Dlaczego robiła wszystko na opak? I co gorsza, dlaczego nie był w stanie się temu oprzeć? Po co wychodził jej naprzeciw? Na sekundę pojawiało się zbyt wiele pytań, którym nikt nie zaszczycał odpowiedzi, było tego zbyt wiele, a jednak wierzył, że tylko ona była w stanie go nakierować w tym dobrym kierunku, mogła?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Gdy pojedyncze zrywy tego drugiego ciała przywoływały do niej wątpliwości, gdy ochładzały tak podatne ramiona i mroziły rozognione policzki, nadchodziło ciepło spojrzenia, jaśniejące, miodowe – do niego tuliła się o wiele bardziej, niż do ciała poruszającego się czasem niepewnie, czasem zbyt nagle. Tam, w oczach czaiła się jakaś prawda, najszczersza emocja. Zawsze chciał patrzyć, zawsze szukał jej twarzy, nawet gdy strach uciskał całą postać, gdy myśli blokowały ruch i zapędzały w kolejną pułapkę. Ogłupieni? Odurzeni? To, co się przy nim z Philippy wydobywało, było jakąś niesamowitą wariacją. To były aury nieodkryte, naznaczone jakąś wielką dawką rozpaczy i natychmiastowego pragnienia. Jeśli teraz przepadłby, ona zniknęłaby razem z nim. Chociaż tak niebezpiecznie się kołysał, chociaż wydawał się tak wyniszczony, gdy po prostu trwał i pozwalał jej być, oddychała. Z podarowanej w południe nadziei zrodziło się pragnienie. Nigdy nie czuła się tak zauważona, tak potrzebna. Podnosił ją, gdy miała za sobą wiele dni kroków łamiących kolana, wyrywających z ust samotny krzyk. Przestała być niezniszczalna, zaczęła się chybotać, a uczucie to wydawało jej się paskudne, jak wstrętny chwast, który czym prędzej należało wyrwać. Nawet bólem. Zdawało jej się, że wygnanie koszmarów opanowała do perfekcji, że umie zderzyć się ze wszystkim. Ale wtedy nie było wojny, nie było tak silnych więzi, rodziny zbudowanej z niczego i z nikogo. Naznaczona piętnem sierocej samotności po prostu chciała gdzieś być, do czegoś przynależeć, rzucić temu złu wyzwanie. Ryzyko utraty odsłaniało te twarze, obce lub porzucone dawno temu wyrazy, słowa zbyt śmiałe i nagłe. Choć mogła oszukać i uwieść cały świat, w tym samą siebie, to jego po prostu nie chciała. Kimkolwiek był tak naprawdę, przeżyli przez ten jeden dzień niepojętą kakofonię emocji. Coś, co nie może minąć bez echa, coś, czego nie da się zignorować i po prostu pójść dalej. Dlatego chciała obiecać, walczyć, nie pozwolić temu wszystkiemu wytracić się z rąk. Dłonie pierwszy raz pozwoliły im się poczuć, znała je od poranka, widziała krew i sine plamy cierpienia, widziała w nich powrót i bezpieczny azyl. Połączenie.
Skupiona całkowicie na jego postaci, wcale nie pamiętała o własnych wytarganych włosach, czarnych resztkach pod oczami, twarzy odsłoniętej, pozbawionej idealnie wytrenowanych spojrzeń kokietki i konkretnych uśmiechów, które miały prowokować u niego odpowiedni ruch. Miała też mieć plan i dobrze to rozegrać, ale to nie tak działało. To ona była tą, która całkowicie dawała się czarować w jakiejś pokrzywdzonej chwili, gdy nikt nie myśli o pocałunkach, gdy opowieści ze świata wykrzykiwane są tak boleśnie. Pamiętała jego milczenie, przerażające otępienie, gdy przyszedł i popatrzył na jej uśmiech. Rozprawiła się z tamtym stanem, ale dopiero potem przyznał się, że tego jest więcej. Rozkładało się warstwami, tak w nim jak i w niej. Burzyło melodię wspólnego pragnienia, w którym trwali natchnieni, ale dziwnie niezdarni, zabłądzeni. Mieli przecież drogę, drogę pisaną ciągłymi potknięciami. Chciałaby się o niego zatroszczyć, chciałaby, by mieli ten czas, przetrwać to, uwolnić się i móc być już przy sobie. Spełnić się mogły urywki słów, marzenia wydłubywane ze spojrzeń i spod ciepłego dotyku palców. Mogły, prawda?
Opuściła swój komfort chyba wraz z pierwszym nagłym słowem, zerwała z obiecaną sobie ostrożnością, z uparcie budowanymi murami. Po prostu przyszedł do niej, a te zaczęły się rozsypywać same, czyniąc ją tak nagą, zupełnie otwartą i głęboko pragnącą. Ale musiał wiedzieć, chciała to wszystko powiedzieć, dać mu kawałek siebie, taką siebie, w której mógłby się ukryć. Byli tu przecież razem. Obydwoje skołowani i wciąż jeszcze odziani w ekscytację. Najdrobniejsze poruszenie dziewczęcego palca na jego skórze paliło. Byle spojrzenie przypominało jej, że nie był imaginacją, z wyraźną ulgą wdychała jego zapach, a przez chwilę ustały rozpaczliwe melodie nerwów. Urien wrócił. Słuchał jej, gdy rozplotła nagle wargi, gdy zaczynała zbyt śmiało nazywać swoje uczucia, gdy stawiała między nimi tak ogromne obietnice. Wierzyła w niego, chciała mu zaufać, choć przecież przyrzekała sobie, że nie może już nigdy więcej tak bardzo nikogo pragnąć, tak mocno nikomu się oddawać. A jednak to się działo i chociaż rozsądek podpowiadał, wołał, błagał, by natychmiast uciekła i przestała – nic nie potrafiła z tym zrobić. Docierał do każdej komórki, dotykał jej całej, od środka, po wysuszonych ranach i skruszonych niedawno nadziejach, po tych martwych marzeniach. Jeszcze mogli się uratować, jeszcze nie musiała więzić samej siebie w tak ostatecznym, gorzkim przekonaniu. Tuliła się ostrożnie, zapadała w wyśnionych ramionach, które okazywały się prawdziwe. Postępowała powoli, chciała niegwałtownie, przeciwnie do zbyt wymownego wyznania, do całkowicie prostych i ostatecznych słów. Czuwał nad nią, kiedy miała być już tylko sama dla siebie, odważna i bezczelna, całkiem głośna i nie oglądająca się za siebie. Tylko że gdy tylko zniknął, myśli ściągały ją do niego. Tak wtedy o poranku, tak teraz wieczorem i tak w każdej chwili, kiedy dramatycznie wymykał jej się z rąk, a ona niemal fizycznie odczuwała jego krzywdę. Bo jakaś była, to już wiedziała. Ich wzajemne zdarzenie spisywane było wstydem i strachem, to go dręczyło, coś ze sobą stamtąd targał, coś skołowało głaskane przez nią uczucia. Żadne z nich nie było proste i gotowe, by przyjąć tę nową bliskość tak po prostu, ale ona też była zbyt silna, by można było ją porzucić.
Ten akt budowały wzniesienia i upadki. Krótkie, pojedyncze słowa Uriena rozsmarowywały po jej duszy tę maść, pokrywały palące, niepewne miejsca, wyciszały jakimś cudem to wtrącone znów w niespokojną toń ciało. Zawierzała mu siebie. Delikatnie układała głowę przy jego ciele, uczyła się powolniejszego oddechu na nowo, zaczynała przez chwilę wierzyć, że uda im się rozmyć kąśliwość tej sytuacji, że potrzeba kontynuacji, dopisanie kolejnej sceny rozkoszy jakimś cudem nie odbierze im rozumu. Będą razem, zawsze. I chociaż brzmiało to jak naiwna romantyczna opowiastka z książek, których się wystrzegała, to teraz przestało ją to obchodzić. Nie mógł okazać się jej osobistą halucynacją, nie mógł za minutę lub pięć rozmyć się i bezpowrotnie rozpuścić w jej ramionach. Nie mógł.
Ten spokój był im potrzebny, ale tak trudny do osiągnięcia. Czuła naturalne, całkiem zrozumiałe ruchy jego bioder, sama reagowała drżeniem i walczyła z potrzebą bycia bliżej, bardziej przy całym jego napięciu, z dala od irytujących materiałów, tak tylko przy sobie. Potrzebowali się wyciszyć, a otrzymywali nagły wzrost. Tempo oddechów rosło, ciało zaczynało na powrót się palić, a przecież to nie była ani dobra chwila. Zapamiętała jego wypowiedziane z trudem wątpliwości. Jak echo trwały w niej, zaprowadzając bezwstydne odruchy pod ścianę. Łykała jego potwierdzenia, przyłapywała zaciskające się czasem palce, sztywniejące ciało i niespokojny świst wypływający spomiędzy tych ulubionych ust, do których tak tęskniła. Rozmawiali, a teraz dopalały się resztki, znów wpływali w ciszę, a w niej jedyną melodią był szelest dwóch ciał i wędrujące między nimi powietrze. Prawie nic, a jednak na tyle dużo, by oduczyć usta mowy i zwabić je prosto do tych drugich, podyktować jeszcze raz tamtą ledwie rozsmakowaną czułość. Bo nigdy nie mieli pierwszego pocałunku, bo wszystko to obrało dziwaczną kolejność, w scenerii porzuconych ubrań i zmytych mroźnym deszczem krzywd. Czy można było jeszcze odwrócić czas? Poskładać źle połączone kawałki w bardziej harmonijną całość? Naprostować krzywe szlaki? Powinna tego chcieć, ale nie umiała żałować niczego, co wiązało się z nim. Ani też wygasić elektryzujących odczuć, tych, które próbowały zachęcić jej uda, by zgarnęły go w siebie. Przymknęła oczy, napawając się jego byciem. Próbowała przywyknąć do obecności tak wyraźnych pragnień, ale ignorowanie ich wydawało się potężnym wyzwaniem. Gdy nagle rozłączył ich ciała, popatrzyła, dość nieprzytomnie, trochę z lękiem, że zaraz znów wymsknie jej się z rąk i stanie mdłym wspomnieniem. Zbyt zimnym i ulotnym, by dało się w nie wtulić. Patrzył, więc patrzyła i ona. Powieki opadły na sekundę, gdy ułożył dłonie na jej udach. Odczuła to, bardzo. Przecież nie marzyła teraz o niczym innym. Tylko o nim. Dostrzegał to w tym prawie szklistym spojrzeniu? Popatrzyła na jego zaczerwienioną twarz, na te naturalne i te alarmujące ślady, na całe skupiska pięknych miedzianych kropek. Przechyliła głowę i zapatrzyła się w nie, w jego takiego jeszcze oswajanego, tak kuszącego. Podobał jej się. Wiedział o tym? Ale niezależnie jaką twarz by teraz ubrał, ważne, że był to on. W tej skórze rozpoznawała wrażliwego mężczyznę z poranka. Zawsze się o nią troszczył. Nawet teraz, gdy żar łamał go boleśnie. Dotykał jej ciała, automatycznie palce od nóg ścisnęły się, a całe stopy napięły. Dreszcze mknął niewdzięcznie do niej całej. Dlaczego to robił, skoro to ona zamierzała zaopiekować się jego spełnieniem? Chciał… chciał ją rozdrażnić? Coś złowieszczego mignęło w jej spojrzeniu, ale zaraz po nim nastąpiło jakieś dziwne uczucie rozczulenia. Wywołane słowami. To ona. Chciał zająć się nią, wypełnić palące miejsce swoją kojącą obecnością, zaoferować się jej. Rozbić kumulujące się potrzeby. Skąd się wziął? Tak bezwarunkowo, tak zupełnie oddający jej swój dotyk i grę rozkoszy, gdy sam nie mógł, gdy sam bronił się przed tym tak uparcie, uwagę natychmiast przeciągając w jej stronę. Nie wiedział, że ból, który czuła, wcale nie był tożsamy z jego, nie rodził się z ich jednego pragnienia. Choć obezwładniało ją to pożądanie, to istniało coś, o czym nie wiedział, coś, co mogło nie pozwolić je iść dalej, oddawać siebie w tej największej, bezgranicznej formie fizycznego zaspokojenia. Od początku wiedziała, że sobie z tym poradzi. Zresztą czuła się tak pierwszy raz, odkąd tylko opuściła tamtą wannę. I długo jeszcze nie spodziewała się powrotu tak przejmującej namiętności. Wywołał to tak szybko i łatwo, jakby przez cały ten czas czekała tylko na niego. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie powinna, gdy ciału zdarzało się wciąż przypominać jej o tamtych katuszach, o okrutnej decyzji, która już na zawsze pozostanie raną w jej sercu. Imponował jej, był taki silny, choć czuła, że tak niewiele potrzebował, by się poddać. Rozprawienie się z własnym pożądaniem odsuwał, byleby być dla niej, całkiem dla niej. Tak dobry i zmartwiony, zupełnie jak twór dziewczęcej fantazji, ale czuła go przy sobie zbyt głęboko, by wątpić w jego prawdziwość. Tak niepewnie i zarazem odważnie próbował zaznaczyć swoje zamiary, sunął czule palcami, nęcąco, idealnie. I naprawdę mogłaby go puścić dalej, ale bała się zbyt świeżej rany. Ściskał jej dłoń, objawiał tak niesamowitą gotowość bycia całym dla niej. Wychodził naprzeciw, podejmował się zadania, o którym chyba nie wiedział zbyt wiele, a które zdawał się tak dobrze rozumieć, bo gdzieś w bliskości jednoczyło ich przecież to jedno pragnienie, wspólna potrzeba obdarowania się największym ukojeniem. – Chciałabym… - wyrwało jej się najpierw, ale z trudem, bo gdy błądził palcami, coraz trudniej jej było mówić. Opanowanie, potrzebowała ich z tego wszystkiego wyprowadzić, jakoś wyjaśnić. Jak bardzo ta chwila była nieodpowiednia, na wspólnej drodze odsłaniały się kolejne przeszkody. – Teraz nie mogę. Stało się coś bolesnego – próbowała jakoś to wytłumaczyć, dobrze wiedząc, że właśnie stawia pod znakiem zapytania ich wspólną przestrzeń. I nagle zaczęła się zastanawiać, czy zrozumiałby. Czy może kiedyś mogłaby opowiedzieć mu o dziecku, które nie mogło cierpieć? Wzięła głęboki wdech, zanim do oczu napłynęły łzy. Łzy, których nie było wcale, kiedy siedziała w gorącej wannie i patrzyła, jak czerwień barwi wodę. Posmutniała, ale obawiała się też tego, jak Urien to przyjmie, kiedy przecież tak wspaniale chciał być dla niej. Pod spojrzeniem odnalazła jego dłoń na swoim udzie. Złączyła natychmiast ich palce. Zamiast prowadzenia go, przerwała jego próbę. Opuściła powoli głowę, trochę przestraszona, przytłoczona ogromem tego wszystkiego. Pokój z kuchnią i sypialnią wydawał się zbyt mały, by objąć to wszystko, co działo się wewnątrz. Urien tak bardzo jej pragnął. Powoli, proszę. – Poczekasz? – zapytała, unosząc nagle głowę, by wyłowić gdzieś jego miodowe oczy. Ogrom emocji rozmył się na jej twarzy, prosiła i przepraszała. Bo chyba też potrzebowała dokładnie tego samo, co on. To nie była dobra chwila. Pogłaskała kciukiem wierzch dłoni spoczywającej na jej udzie. Ich lęki i pragnienia były sobie o wiele bliższe, niż mogłaby podejrzewać. Dopiero teraz to pojęła. Tak w pełni. Zamarła w tej niepewności. Przepraszam.
Skupiona całkowicie na jego postaci, wcale nie pamiętała o własnych wytarganych włosach, czarnych resztkach pod oczami, twarzy odsłoniętej, pozbawionej idealnie wytrenowanych spojrzeń kokietki i konkretnych uśmiechów, które miały prowokować u niego odpowiedni ruch. Miała też mieć plan i dobrze to rozegrać, ale to nie tak działało. To ona była tą, która całkowicie dawała się czarować w jakiejś pokrzywdzonej chwili, gdy nikt nie myśli o pocałunkach, gdy opowieści ze świata wykrzykiwane są tak boleśnie. Pamiętała jego milczenie, przerażające otępienie, gdy przyszedł i popatrzył na jej uśmiech. Rozprawiła się z tamtym stanem, ale dopiero potem przyznał się, że tego jest więcej. Rozkładało się warstwami, tak w nim jak i w niej. Burzyło melodię wspólnego pragnienia, w którym trwali natchnieni, ale dziwnie niezdarni, zabłądzeni. Mieli przecież drogę, drogę pisaną ciągłymi potknięciami. Chciałaby się o niego zatroszczyć, chciałaby, by mieli ten czas, przetrwać to, uwolnić się i móc być już przy sobie. Spełnić się mogły urywki słów, marzenia wydłubywane ze spojrzeń i spod ciepłego dotyku palców. Mogły, prawda?
Opuściła swój komfort chyba wraz z pierwszym nagłym słowem, zerwała z obiecaną sobie ostrożnością, z uparcie budowanymi murami. Po prostu przyszedł do niej, a te zaczęły się rozsypywać same, czyniąc ją tak nagą, zupełnie otwartą i głęboko pragnącą. Ale musiał wiedzieć, chciała to wszystko powiedzieć, dać mu kawałek siebie, taką siebie, w której mógłby się ukryć. Byli tu przecież razem. Obydwoje skołowani i wciąż jeszcze odziani w ekscytację. Najdrobniejsze poruszenie dziewczęcego palca na jego skórze paliło. Byle spojrzenie przypominało jej, że nie był imaginacją, z wyraźną ulgą wdychała jego zapach, a przez chwilę ustały rozpaczliwe melodie nerwów. Urien wrócił. Słuchał jej, gdy rozplotła nagle wargi, gdy zaczynała zbyt śmiało nazywać swoje uczucia, gdy stawiała między nimi tak ogromne obietnice. Wierzyła w niego, chciała mu zaufać, choć przecież przyrzekała sobie, że nie może już nigdy więcej tak bardzo nikogo pragnąć, tak mocno nikomu się oddawać. A jednak to się działo i chociaż rozsądek podpowiadał, wołał, błagał, by natychmiast uciekła i przestała – nic nie potrafiła z tym zrobić. Docierał do każdej komórki, dotykał jej całej, od środka, po wysuszonych ranach i skruszonych niedawno nadziejach, po tych martwych marzeniach. Jeszcze mogli się uratować, jeszcze nie musiała więzić samej siebie w tak ostatecznym, gorzkim przekonaniu. Tuliła się ostrożnie, zapadała w wyśnionych ramionach, które okazywały się prawdziwe. Postępowała powoli, chciała niegwałtownie, przeciwnie do zbyt wymownego wyznania, do całkowicie prostych i ostatecznych słów. Czuwał nad nią, kiedy miała być już tylko sama dla siebie, odważna i bezczelna, całkiem głośna i nie oglądająca się za siebie. Tylko że gdy tylko zniknął, myśli ściągały ją do niego. Tak wtedy o poranku, tak teraz wieczorem i tak w każdej chwili, kiedy dramatycznie wymykał jej się z rąk, a ona niemal fizycznie odczuwała jego krzywdę. Bo jakaś była, to już wiedziała. Ich wzajemne zdarzenie spisywane było wstydem i strachem, to go dręczyło, coś ze sobą stamtąd targał, coś skołowało głaskane przez nią uczucia. Żadne z nich nie było proste i gotowe, by przyjąć tę nową bliskość tak po prostu, ale ona też była zbyt silna, by można było ją porzucić.
Ten akt budowały wzniesienia i upadki. Krótkie, pojedyncze słowa Uriena rozsmarowywały po jej duszy tę maść, pokrywały palące, niepewne miejsca, wyciszały jakimś cudem to wtrącone znów w niespokojną toń ciało. Zawierzała mu siebie. Delikatnie układała głowę przy jego ciele, uczyła się powolniejszego oddechu na nowo, zaczynała przez chwilę wierzyć, że uda im się rozmyć kąśliwość tej sytuacji, że potrzeba kontynuacji, dopisanie kolejnej sceny rozkoszy jakimś cudem nie odbierze im rozumu. Będą razem, zawsze. I chociaż brzmiało to jak naiwna romantyczna opowiastka z książek, których się wystrzegała, to teraz przestało ją to obchodzić. Nie mógł okazać się jej osobistą halucynacją, nie mógł za minutę lub pięć rozmyć się i bezpowrotnie rozpuścić w jej ramionach. Nie mógł.
Ten spokój był im potrzebny, ale tak trudny do osiągnięcia. Czuła naturalne, całkiem zrozumiałe ruchy jego bioder, sama reagowała drżeniem i walczyła z potrzebą bycia bliżej, bardziej przy całym jego napięciu, z dala od irytujących materiałów, tak tylko przy sobie. Potrzebowali się wyciszyć, a otrzymywali nagły wzrost. Tempo oddechów rosło, ciało zaczynało na powrót się palić, a przecież to nie była ani dobra chwila. Zapamiętała jego wypowiedziane z trudem wątpliwości. Jak echo trwały w niej, zaprowadzając bezwstydne odruchy pod ścianę. Łykała jego potwierdzenia, przyłapywała zaciskające się czasem palce, sztywniejące ciało i niespokojny świst wypływający spomiędzy tych ulubionych ust, do których tak tęskniła. Rozmawiali, a teraz dopalały się resztki, znów wpływali w ciszę, a w niej jedyną melodią był szelest dwóch ciał i wędrujące między nimi powietrze. Prawie nic, a jednak na tyle dużo, by oduczyć usta mowy i zwabić je prosto do tych drugich, podyktować jeszcze raz tamtą ledwie rozsmakowaną czułość. Bo nigdy nie mieli pierwszego pocałunku, bo wszystko to obrało dziwaczną kolejność, w scenerii porzuconych ubrań i zmytych mroźnym deszczem krzywd. Czy można było jeszcze odwrócić czas? Poskładać źle połączone kawałki w bardziej harmonijną całość? Naprostować krzywe szlaki? Powinna tego chcieć, ale nie umiała żałować niczego, co wiązało się z nim. Ani też wygasić elektryzujących odczuć, tych, które próbowały zachęcić jej uda, by zgarnęły go w siebie. Przymknęła oczy, napawając się jego byciem. Próbowała przywyknąć do obecności tak wyraźnych pragnień, ale ignorowanie ich wydawało się potężnym wyzwaniem. Gdy nagle rozłączył ich ciała, popatrzyła, dość nieprzytomnie, trochę z lękiem, że zaraz znów wymsknie jej się z rąk i stanie mdłym wspomnieniem. Zbyt zimnym i ulotnym, by dało się w nie wtulić. Patrzył, więc patrzyła i ona. Powieki opadły na sekundę, gdy ułożył dłonie na jej udach. Odczuła to, bardzo. Przecież nie marzyła teraz o niczym innym. Tylko o nim. Dostrzegał to w tym prawie szklistym spojrzeniu? Popatrzyła na jego zaczerwienioną twarz, na te naturalne i te alarmujące ślady, na całe skupiska pięknych miedzianych kropek. Przechyliła głowę i zapatrzyła się w nie, w jego takiego jeszcze oswajanego, tak kuszącego. Podobał jej się. Wiedział o tym? Ale niezależnie jaką twarz by teraz ubrał, ważne, że był to on. W tej skórze rozpoznawała wrażliwego mężczyznę z poranka. Zawsze się o nią troszczył. Nawet teraz, gdy żar łamał go boleśnie. Dotykał jej ciała, automatycznie palce od nóg ścisnęły się, a całe stopy napięły. Dreszcze mknął niewdzięcznie do niej całej. Dlaczego to robił, skoro to ona zamierzała zaopiekować się jego spełnieniem? Chciał… chciał ją rozdrażnić? Coś złowieszczego mignęło w jej spojrzeniu, ale zaraz po nim nastąpiło jakieś dziwne uczucie rozczulenia. Wywołane słowami. To ona. Chciał zająć się nią, wypełnić palące miejsce swoją kojącą obecnością, zaoferować się jej. Rozbić kumulujące się potrzeby. Skąd się wziął? Tak bezwarunkowo, tak zupełnie oddający jej swój dotyk i grę rozkoszy, gdy sam nie mógł, gdy sam bronił się przed tym tak uparcie, uwagę natychmiast przeciągając w jej stronę. Nie wiedział, że ból, który czuła, wcale nie był tożsamy z jego, nie rodził się z ich jednego pragnienia. Choć obezwładniało ją to pożądanie, to istniało coś, o czym nie wiedział, coś, co mogło nie pozwolić je iść dalej, oddawać siebie w tej największej, bezgranicznej formie fizycznego zaspokojenia. Od początku wiedziała, że sobie z tym poradzi. Zresztą czuła się tak pierwszy raz, odkąd tylko opuściła tamtą wannę. I długo jeszcze nie spodziewała się powrotu tak przejmującej namiętności. Wywołał to tak szybko i łatwo, jakby przez cały ten czas czekała tylko na niego. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie powinna, gdy ciału zdarzało się wciąż przypominać jej o tamtych katuszach, o okrutnej decyzji, która już na zawsze pozostanie raną w jej sercu. Imponował jej, był taki silny, choć czuła, że tak niewiele potrzebował, by się poddać. Rozprawienie się z własnym pożądaniem odsuwał, byleby być dla niej, całkiem dla niej. Tak dobry i zmartwiony, zupełnie jak twór dziewczęcej fantazji, ale czuła go przy sobie zbyt głęboko, by wątpić w jego prawdziwość. Tak niepewnie i zarazem odważnie próbował zaznaczyć swoje zamiary, sunął czule palcami, nęcąco, idealnie. I naprawdę mogłaby go puścić dalej, ale bała się zbyt świeżej rany. Ściskał jej dłoń, objawiał tak niesamowitą gotowość bycia całym dla niej. Wychodził naprzeciw, podejmował się zadania, o którym chyba nie wiedział zbyt wiele, a które zdawał się tak dobrze rozumieć, bo gdzieś w bliskości jednoczyło ich przecież to jedno pragnienie, wspólna potrzeba obdarowania się największym ukojeniem. – Chciałabym… - wyrwało jej się najpierw, ale z trudem, bo gdy błądził palcami, coraz trudniej jej było mówić. Opanowanie, potrzebowała ich z tego wszystkiego wyprowadzić, jakoś wyjaśnić. Jak bardzo ta chwila była nieodpowiednia, na wspólnej drodze odsłaniały się kolejne przeszkody. – Teraz nie mogę. Stało się coś bolesnego – próbowała jakoś to wytłumaczyć, dobrze wiedząc, że właśnie stawia pod znakiem zapytania ich wspólną przestrzeń. I nagle zaczęła się zastanawiać, czy zrozumiałby. Czy może kiedyś mogłaby opowiedzieć mu o dziecku, które nie mogło cierpieć? Wzięła głęboki wdech, zanim do oczu napłynęły łzy. Łzy, których nie było wcale, kiedy siedziała w gorącej wannie i patrzyła, jak czerwień barwi wodę. Posmutniała, ale obawiała się też tego, jak Urien to przyjmie, kiedy przecież tak wspaniale chciał być dla niej. Pod spojrzeniem odnalazła jego dłoń na swoim udzie. Złączyła natychmiast ich palce. Zamiast prowadzenia go, przerwała jego próbę. Opuściła powoli głowę, trochę przestraszona, przytłoczona ogromem tego wszystkiego. Pokój z kuchnią i sypialnią wydawał się zbyt mały, by objąć to wszystko, co działo się wewnątrz. Urien tak bardzo jej pragnął. Powoli, proszę. – Poczekasz? – zapytała, unosząc nagle głowę, by wyłowić gdzieś jego miodowe oczy. Ogrom emocji rozmył się na jej twarzy, prosiła i przepraszała. Bo chyba też potrzebowała dokładnie tego samo, co on. To nie była dobra chwila. Pogłaskała kciukiem wierzch dłoni spoczywającej na jej udzie. Ich lęki i pragnienia były sobie o wiele bliższe, niż mogłaby podejrzewać. Dopiero teraz to pojęła. Tak w pełni. Zamarła w tej niepewności. Przepraszam.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Chciał być jej oparciem, wszystkim czego potrzebowała, a nie była w stanie dostarczyć sobie samej, choć to mieszało się z podążaniem spragnionego uwagi ciała. Mimo bólu z braku osiągnięcia spełnienia był w stanie się powstrzymać, bo nie chodziło tylko o niego, nawet w tak napiętej sytuacji ktoś został postawiony jako ważniejszy, nie ktoś – ona – Philippa; świadom drugiej, tak jawnej i potrzebującej obecności zwyczajnie odnajdywał kolejne pokłady siły na powstrzymywanie ręki przed zwyczajnym ulżeniem, a tym bardziej uderzeniem w cokolwiek dla przeniesienia środka bólu. W drugim ciele odnajdywał ostoję, momentami zbyt mocno zaciskał na niej dłonie, gdy materiał spodni przesunął się choćby o centymetr, nie było już mowy o wygodzie, a jednak palce odnajdujące swoją ostoję – nawet źródło całego tego pożądania, i w końcu również tęczówki – piwną jasność w ciemności już nie tylko własnej, wewnętrznej, ale również tej w pokoju, gdzie tylko jedna świeca z kuchennego aneksu pozwalała na dojrzenie jak bardzo była prawdziwa. Czuł ją całą sobą, wypełniała każdą z luk, otwierając nowe, niepobudzone dotychczas pragnienia, które sięgały, aż do ścisku klatki piersiowej, bo przestało być już ważne, co przed czy po, kiedy odsłaniała się po raz pierwszy. Nie myślał o tym, jak wielki był to krok jej, jako Philippy Moss, przecież wciąż jej nie znał, choć wszystko wskazywało na to, że pozwalała docierać gdzieś dalej, równie intensywnie, jak on, choć jedyne co dotychczas zostało zrzucone to powłoki wielu twarzy i zdroworozsądkowe panowanie nad sytuacją. Nigdy nie potrafił zapanować nad kotłującymi się emocjami, nie jeśli zakrawało to o strefę niemożliwości, bo przecież właśnie to wszystko oferowała. W całym tym bólu i namiastce nieprzerwanych rozmów spojrzeń tliła się jako ta jedyna wybawicielka, która nie tylko poświęciła czas, ale również dojrzała, przeciągając na chwilę uwagę ze swoich smutnych oczu, nigdy o to nie prosił. Wystrzegał się wszystkiego, co mogło doprowadzić do choćby najmniejszego nieporozumienia, które jeszcze bardziej budziłoby chęć destrukcji jako jedynego sposobu na pozbywanie się bólu ze środka.
Nie był w stanie powstrzymywać reakcji ciała, które nie dręczyła tylko i wyłącznie bliskość, był w tym jej kuszący zapach, wspomnienie warg ugniatających się od nacisku tych jego, dźwięk jej głosu, nawet tego przechodzącego w szept, jedynego takiego dla nich i nikogo więcej. Brakowało mu porównań, była pierwsza i jedyna i nigdy nie chciał innych, jej postać zapełniała się w całym umyśle, a nawet i piersi, kiedy potężne słowa wypowiadała jako oczywistość. Wierzył jej, powierzał całego siebie z nieskrywanym wstydem i nieporadnością, bardzo mu zależało, nie wyobrażał sobie już tak bez niej… ale wciąż byli przecież obcy! W tej magii bez różdżek i zaklęć działały tylko inkantacje, po których poruszał się pod jej czujnym, choć przymkniętym okiem. Nie zamierzał robić krzywdy, nie po raz drugi, nie kiedy wiedział, jak bardzo potrafi zniszczyć i zdeptać bez żadnej litości. Ciekawość naćpanej willi doprowadziła go do wykorzystania jej jak zwyczajnego obiektu, który zapewniał ukojenie, każdą częścią ciała bał się ponownego przerodzenia tej potężnej siły, która wtedy objęła pijany umysł. Nie pamiętał wszystkiego, choć moc niektórych z urywków nocy sprawiała, że obawiał się dwukrotnie, bo przecież nie wiedział co dokładnie jej zrobił. Czerwone smugi po palcach powinny zostać na policzku od zawsze, a te zlewały się z kolorem uwydatniającym własną nieporadność w sytuacji. Nie pierwszy raz chciał być odpowiedni i wystarczający, ale był to jego debiut w tak znacznej bliskości, która nie miała na celu, tylko sprawdzić, czy ciało faktycznie jest takie, jak opisują w księgach. Dawno już zapomniał o tych książkach, a tym bardziej w pewien sposób podobnego do tej chęci przynależności pragnienia. Tego wieczoru chciał więcej, jeszcze nigdy nie pragnął tak wiele i tak bardzo, choć dawała mu wszystko w słowie i geście, nie pozwalało to osiągnąć błogiego spełnienia. Rozdrażnione i pulsujące pożądanie powodowało w jego ruchach gwałtowność, choć jak to on – skupił się na kimś innym i jego pragnieniach, bo przecież on wytrzyma, skona, ale wytrzyma. Człowiek był dziwacznym tworem. Na jej potwierdzenie chęci wciągnął mocno powietrze, zespalając jej potrzebę ze swoją. Całe ciało zadrżało w niespokojności, był gotów rzucić się na nią na tym stole, a jednak piwne tęczówki przeganiały każdą głupią myśl, bo przecież w ten sposób mógłby ją stracić ze wzroku i co wtedy? Byłaby tam jeszcze, czy może rzeczywistość okazałaby się snem z mokrym finiszem na łóżku? Palce zastygły, gdy kolejne słowa dotarły do nieco głuchawych uszu. Momentalnie odebrał to jako przytyk w swoją stronę, znowu coś zawalił, zepsuł, przemknął dłonią w złym miejscu, nie był odpowiedni i skrzywdził, tym razem kogoś bliskiego do granic możliwości i dlaczego? Zauważył niebezpiecznie smutny błysk w jej oczach i zrozumiał, to było to samo z poranku, cierpienie, które zauważył jako ten zwykle dość ślepy na granice taktu i otoczenia. Piwne tęczówki wręcz krzyczały, nie potrafił być obojętny, a ona nimi próbowała uciec. Znajoma twarz uciekła, choć mała dłoń zaplątała się w jednej z jego dłoni. Drugą wycofał wręcz momentalnie, od razu przenosząc ją na tył materiału założonego przez nią swetra. Zbyt podniecony wciąż odczuwał palącą potrzebę rozluźnienia, które mógłby dostarczyć sobie samemu, jednak te ucieczki przetrącane wołaniem o pomoc zbyt ciążyły w tych ostatkach świadomości, której nie był w stanie zepchnąć bez procentów płynących we krwi, przy niej nie czuł potrzeby, nie teraz i nie tutaj, jeszcze. Chciał sięgnąć po głowę z piwnymi tęczówkami, bez nich mógłby zatracić się w zwierzęcym pociągu, którego nie kierowałaby żadna latarnia, zrobiła to sama, odnalazła jego wzrok. Zatopił się ponownie w głębi cierpienia i oferowanej szczerości. Wyczuł głaszczący opuszek kciuka na swojej dłoni, który pomimo drobności ruchu dorzucił swój udział do rozpalonego ciała. Usłyszał jej prośbę, pytanie i nadzieję, na którą nie był w stanie zareagować inaczej niż mocnym wciągnięciem powietrza i uwolnieniem tego, co tak długo powstrzymywał na rzecz… jej? Potrzeba dotarła do granicy, a ta wybrała moment jej prośby o powolność, tą samą, o którą prosił on. Bliskość przestawała sięgać tylko jednego poziomu i nie miał pojęcia, kiedy pozwolił na to, by zapełniła wszystkie te luki, rysy, ślady, ciepłem, własną obecnością, którą oferowała wszystko, czego dotychczas nie znał. Niewypuszczane dotychczas powietrze nie dostarczyło wystarczająco powietrza, by pomyślał trzeźwo, a jednak gdzieś przemknęło nowe marzenie i dwa słowa, które tliły się jako błahe opowieści głupich romansów. Oni nie byli bajką, a jednak magia zadziałała. Biodra szarpnęły się mocno do przodu, uda uderzyły o stół, ręka ze swetra opadła na stół, gdzie starał się złapać oparcie, gdy w kolanach zabrakło siły do podtrzymywania całego kręgosłupa, a dłoń na ciepłym udzie zacisnęła się nieświadomie w nagłym impulsie przyjemnego spuszczenia całego rozluźnienia, które rozprowadziło się po wnętrzu materiału. Nacisk ustał, a powietrze wdarło się do głośno dyszących ust. Całą sylwetką umknął gdzieś na bok, starając się uciec przed proszącym spojrzeniem, które doprowadziło go do skraju i ulgi w naciskającym bólu. Nachylił się nad jednym z jej ramion. Otępienie oplecione zostało przez wstyd, wiedziała, była tu i obiecywała przewodnictwo, obecność, a on? Wygłupił się, nie wytrzymał napięcia, był zwyczajnie słaby, nawet teraz nie był w stanie się odsunąć, choć wiedział, że czuła każdy z mięśni rozluźniających się od pasa w dół. Barki z kolei spiął w potężnym impulsie strachu. Odrzuci go, bo cóż innego mogła zrobić, kiedy on pozwalał nieprzyjemnemu już napięciu znikać, gdy prosiła? Ręka mocno ściskająca jej udo rozluźniła się, zaraz zsuwając się na stół po boku ciała. Wciąż była blisko jednak nie dotykali się już nigdzie poza nogami. Stał tam w pełnym odrętwieniu, nie śmiąc podnieść wzroku i poszukać tych piwnych tęczówek, pochylony na wysokości jej ramienia dyszał w sweter. Pierś zaczęła przygniatać kolejna fala poczucia winy, był beznadziejny, zwyczajnie zabrakło mu słów. Zamknął powieki czując zbierającą się złość, która zaczęła palić poliki, szyję, pierś i wszystko co było na widoku. Zadrżał w zduszonym szlochu na własną nieporadność, był taki kurewsko nieudany.
Nie był w stanie powstrzymywać reakcji ciała, które nie dręczyła tylko i wyłącznie bliskość, był w tym jej kuszący zapach, wspomnienie warg ugniatających się od nacisku tych jego, dźwięk jej głosu, nawet tego przechodzącego w szept, jedynego takiego dla nich i nikogo więcej. Brakowało mu porównań, była pierwsza i jedyna i nigdy nie chciał innych, jej postać zapełniała się w całym umyśle, a nawet i piersi, kiedy potężne słowa wypowiadała jako oczywistość. Wierzył jej, powierzał całego siebie z nieskrywanym wstydem i nieporadnością, bardzo mu zależało, nie wyobrażał sobie już tak bez niej… ale wciąż byli przecież obcy! W tej magii bez różdżek i zaklęć działały tylko inkantacje, po których poruszał się pod jej czujnym, choć przymkniętym okiem. Nie zamierzał robić krzywdy, nie po raz drugi, nie kiedy wiedział, jak bardzo potrafi zniszczyć i zdeptać bez żadnej litości. Ciekawość naćpanej willi doprowadziła go do wykorzystania jej jak zwyczajnego obiektu, który zapewniał ukojenie, każdą częścią ciała bał się ponownego przerodzenia tej potężnej siły, która wtedy objęła pijany umysł. Nie pamiętał wszystkiego, choć moc niektórych z urywków nocy sprawiała, że obawiał się dwukrotnie, bo przecież nie wiedział co dokładnie jej zrobił. Czerwone smugi po palcach powinny zostać na policzku od zawsze, a te zlewały się z kolorem uwydatniającym własną nieporadność w sytuacji. Nie pierwszy raz chciał być odpowiedni i wystarczający, ale był to jego debiut w tak znacznej bliskości, która nie miała na celu, tylko sprawdzić, czy ciało faktycznie jest takie, jak opisują w księgach. Dawno już zapomniał o tych książkach, a tym bardziej w pewien sposób podobnego do tej chęci przynależności pragnienia. Tego wieczoru chciał więcej, jeszcze nigdy nie pragnął tak wiele i tak bardzo, choć dawała mu wszystko w słowie i geście, nie pozwalało to osiągnąć błogiego spełnienia. Rozdrażnione i pulsujące pożądanie powodowało w jego ruchach gwałtowność, choć jak to on – skupił się na kimś innym i jego pragnieniach, bo przecież on wytrzyma, skona, ale wytrzyma. Człowiek był dziwacznym tworem. Na jej potwierdzenie chęci wciągnął mocno powietrze, zespalając jej potrzebę ze swoją. Całe ciało zadrżało w niespokojności, był gotów rzucić się na nią na tym stole, a jednak piwne tęczówki przeganiały każdą głupią myśl, bo przecież w ten sposób mógłby ją stracić ze wzroku i co wtedy? Byłaby tam jeszcze, czy może rzeczywistość okazałaby się snem z mokrym finiszem na łóżku? Palce zastygły, gdy kolejne słowa dotarły do nieco głuchawych uszu. Momentalnie odebrał to jako przytyk w swoją stronę, znowu coś zawalił, zepsuł, przemknął dłonią w złym miejscu, nie był odpowiedni i skrzywdził, tym razem kogoś bliskiego do granic możliwości i dlaczego? Zauważył niebezpiecznie smutny błysk w jej oczach i zrozumiał, to było to samo z poranku, cierpienie, które zauważył jako ten zwykle dość ślepy na granice taktu i otoczenia. Piwne tęczówki wręcz krzyczały, nie potrafił być obojętny, a ona nimi próbowała uciec. Znajoma twarz uciekła, choć mała dłoń zaplątała się w jednej z jego dłoni. Drugą wycofał wręcz momentalnie, od razu przenosząc ją na tył materiału założonego przez nią swetra. Zbyt podniecony wciąż odczuwał palącą potrzebę rozluźnienia, które mógłby dostarczyć sobie samemu, jednak te ucieczki przetrącane wołaniem o pomoc zbyt ciążyły w tych ostatkach świadomości, której nie był w stanie zepchnąć bez procentów płynących we krwi, przy niej nie czuł potrzeby, nie teraz i nie tutaj, jeszcze. Chciał sięgnąć po głowę z piwnymi tęczówkami, bez nich mógłby zatracić się w zwierzęcym pociągu, którego nie kierowałaby żadna latarnia, zrobiła to sama, odnalazła jego wzrok. Zatopił się ponownie w głębi cierpienia i oferowanej szczerości. Wyczuł głaszczący opuszek kciuka na swojej dłoni, który pomimo drobności ruchu dorzucił swój udział do rozpalonego ciała. Usłyszał jej prośbę, pytanie i nadzieję, na którą nie był w stanie zareagować inaczej niż mocnym wciągnięciem powietrza i uwolnieniem tego, co tak długo powstrzymywał na rzecz… jej? Potrzeba dotarła do granicy, a ta wybrała moment jej prośby o powolność, tą samą, o którą prosił on. Bliskość przestawała sięgać tylko jednego poziomu i nie miał pojęcia, kiedy pozwolił na to, by zapełniła wszystkie te luki, rysy, ślady, ciepłem, własną obecnością, którą oferowała wszystko, czego dotychczas nie znał. Niewypuszczane dotychczas powietrze nie dostarczyło wystarczająco powietrza, by pomyślał trzeźwo, a jednak gdzieś przemknęło nowe marzenie i dwa słowa, które tliły się jako błahe opowieści głupich romansów. Oni nie byli bajką, a jednak magia zadziałała. Biodra szarpnęły się mocno do przodu, uda uderzyły o stół, ręka ze swetra opadła na stół, gdzie starał się złapać oparcie, gdy w kolanach zabrakło siły do podtrzymywania całego kręgosłupa, a dłoń na ciepłym udzie zacisnęła się nieświadomie w nagłym impulsie przyjemnego spuszczenia całego rozluźnienia, które rozprowadziło się po wnętrzu materiału. Nacisk ustał, a powietrze wdarło się do głośno dyszących ust. Całą sylwetką umknął gdzieś na bok, starając się uciec przed proszącym spojrzeniem, które doprowadziło go do skraju i ulgi w naciskającym bólu. Nachylił się nad jednym z jej ramion. Otępienie oplecione zostało przez wstyd, wiedziała, była tu i obiecywała przewodnictwo, obecność, a on? Wygłupił się, nie wytrzymał napięcia, był zwyczajnie słaby, nawet teraz nie był w stanie się odsunąć, choć wiedział, że czuła każdy z mięśni rozluźniających się od pasa w dół. Barki z kolei spiął w potężnym impulsie strachu. Odrzuci go, bo cóż innego mogła zrobić, kiedy on pozwalał nieprzyjemnemu już napięciu znikać, gdy prosiła? Ręka mocno ściskająca jej udo rozluźniła się, zaraz zsuwając się na stół po boku ciała. Wciąż była blisko jednak nie dotykali się już nigdzie poza nogami. Stał tam w pełnym odrętwieniu, nie śmiąc podnieść wzroku i poszukać tych piwnych tęczówek, pochylony na wysokości jej ramienia dyszał w sweter. Pierś zaczęła przygniatać kolejna fala poczucia winy, był beznadziejny, zwyczajnie zabrakło mu słów. Zamknął powieki czując zbierającą się złość, która zaczęła palić poliki, szyję, pierś i wszystko co było na widoku. Zadrżał w zduszonym szlochu na własną nieporadność, był taki kurewsko nieudany.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Los chyba próbował z niej kpić. Odbierał, a potem obdarowywał, kiedy nie zdążyła jeszcze przełknąć tamtej nostalgii, kiedy rozsypane wspomnienia tak znacząco uwierały. Umiała tak głośno to wszystko odpychać, rozbudowywać obronę, bo z całych kaskad doświadczeń lepiła własną siłę. Skuteczną dotąd, potrafiącą dostarczyć jej wszystkich potrzeb, a jednocześnie gdzieś tak bardzo nijaką, prawie martwą. Lubiła myśleć o sobie jak o tej, która sięgnęła po wszystko i wydobyła z niczego całkiem niezłe życie, obfite, zdolne nasycić ją na długie lata. W pewnej chwili jednak to przestało wystarczać, warunki wokół zrobiły się niestabilne, zatapiała się w tym mule, a wyciągane w jej stronę dłonie nijak nie mogły wystarczyć. By uratować, by wywołać odpowiednią porcje motywacji. Urien tymczasem przybył i tak po prostu odsłonił twarz, zrzucił masę rewelacji i tak czystej, nieskończonej emocji, która umoczyła końcówki włosów. A wilgoć pięła się dalej, głębiej i wyżej, aż na szczyt nieelegancko rozczesany, aż pod promieniującą skórę i tam bliżej, w środek pompującego serca, tam między stopy, w sam środek niewidzialnych ran, które tylko czasem mrugały alarmująco, ale prawie nikt nie potrafił ich ujrzeć. Nikt, dopiero on. Dano im wiele minut, przeciągnęli to w godziny, w kolejne sytuacje i kroki dość śmiałe jak na pewną formę obcości, która dalej gdzieś się za nimi włóczyła – nawet gdy trwali porzuceni na tym stole, bez ruchu, bardziej w milczeniu niż faktycznej rozmowie, która ścierałaby z nich warstwę nieznajomości. Choć brakowało kilku elementów, rytuał ten wciąż był kontynuowany, gdy rozbierały się krzywdy, gdy narastały winy i przemawiała wątpliwość. Strach i wstyd nie były jednak na tyle silne, by zniweczyć cały ten czar, by zniechęcić ich do siebie. Strach i wstyd, to coś czego właściwie w ogóle nie odczuwała, na co się prawie zamknęła, ale będąc tuż przy nim, nie umiała ignorować tego, że on się z tym mierzył. Wciąż, nawet mimo jej odważnego zapewnienia. Byli w tej sytuacji zagubieni, a Moss rzadko nie była pewna tego, jaką drogę należało wybrać. Działania podejmowane przez Uriena i jego słowa, wyłapywane przez nią emocje wcale nie przypominały tego, z czym wcześniej miała do czynienia. Może gdzieś pojedynczo, ale nie w tak charakterystycznej kumulacji. Nieproszone szepty przybiegały same, by wabić jej uszy, by doradzać i prosić o coś, przed czym tak długo uciekała, bo każde mdłe podejście kończyło się niepowodzeniem, bo chociaż pragnęła, to wszelka próba okazywała się jakaś nieodpowiednia, jakby była tego wszystkiego niegodna. Jego dobra, zwalczenia tej krzywdy, podtrzymania większego od niej ciała. A jednak powielała w kółko te same ruchy, odtwarzała określone formuły będące wyraźnym znakiem tego, jak bardzo starała się po prostu być. Naprawiać chciała błędy, które popełniała, spychając go za sobą w dół. Gasić chciała naturę uwodzącą go, tę naturę, która bardzo dobrze wiedziała, że był niemożliwie chłonny, że działała na niego bardzo. Wystarczyło tylko zbyt czule przesunąć dłonią, zachęcić usta, by dosięgły tych drugich. Doprowadzić do katastrofy. I jego i swojej.
Była coś dalej? Była jeszcze szansa, aby wydostali się z tej tonącej łodzi? Dobrze pływała, całkiem dobrze, ale czy mogła mieć w sobie tyle sił, aby pociągnąć go w górę? Próbował ją ratować, a jednocześnie siebie spychał na dno, odbierał ostatnie ciężkie oddechy, by ofiarować je jej. Dla niej chciał trwać, ją chciał wybawić, obdarzyć zbawienną rozkoszą – nawet gdyby miało to go zaboleć. Nie powinna się nigdy godzić. Buntowała się, stawała do walki z każdą jego krzywdą, wychodziła naprzeciw, wyciągała dłonie, obiecywała być przewodnikiem, ale za sobą ciągnęła ciężar niedokończonych spraw i nieokiełznanych urojeń. Nie musiał o tym wiedzieć, choć gdy tylko mimowolnie cofała się wstecz, do poranka, do mieszkania numer pięć – odtwarzała jego spojrzenie, to nagłe, niesamowite porozumienie, uczucia bycia przejrzaną i jednocześnie leczoną. Teraz również, gdy z zaskakującym obliczem lęku wyznała coś, co nigdy nie powinno zostać przywołane w ich rozpalonej wzajemności. Chociaż całe jej ciało i dusza, Philippa po prostu, Philippa bez cienia skrępowania wyrażała, jak bardzo pragnie mu się cała oddać, to rozsądek nagle wrócił. Przypomniała sobie o ostrożności, przywołała namiastkę trzeźwości. Ucierpiała wtedy, to nie było coś, co się dokonało, co zakuło tylko raz, a potem pozwalało wrócić do normalności. To się ciągnęło. A teraz wybrzmiało między nimi, w półsłowach, chociaż na tyle konkretnie, by zrozumiał, porzucił tak kuszący pomysł rozpieszczenia jej, próbował odsunąć dłonie i umknąć przed kolejną formułą bliskości. A jej opadająca głowa, jej wchłaniające łapczywie wyobrażony chłód wargi, nogi próbujące powstrzymać żałosne drgnięcie – czuła, że stawia to wszystko pod znakiem zapytania, a jednocześnie tak bardzo wierzyła, że on jeszcze raz, jeszcze tylko jeden raz po prostu przyjmie ją taką, zaakceptuje, że pomoże i objawi cierpliwość. W tym stanie ta prośba brzmiała jak obietnica kolejnej tortury. Moss bardzo dobrze o tym wiedziała. I gotowa była natychmiast wysunąć dłonie i objąć go całego pieszczotą, podczas gdy sama nie mogła nic. Albo też przyjąć zamierzała pustkę i na nowo wydzielony dystans. Przewodził on czy przewodziła ona? Nieważne, obydwoje nie byli ani prości, ani bezboleśni. Wymagali jakieś formy terapii.
Skupić się mogła na powolnym ruchu, palec symbolicznie przemykał po jego skórze, a te pozostałe ściskały wyraźnie, by tylko jakimś cudem nie pomyślał, że nie chciała go przy sobie, że to pora, by uciekać. Wcale nie. Nie zawołała, nie ściągała go jeszcze bardziej do siebie. To była ta chwila, gdy powietrze między nimi powinno się rozluźnić, gdy odrobina racjonalnej myśli powinna przedostać się pod rozmazane tęczówki. Jego oczy, jego potrzebowała. Nigdy nie musiała się powstrzymywać, nigdy nie stąpała na palcach, byleby nie zbudzić jakiejś złej emocji, jakiegoś impulsu, który mógłby ich nagle rozdzielić. Czuła, że teraz należy utrzymywać kontakt między ciałami, choć jednocześnie zaraz wołała o czas. O kolejną obietnicę, nienależną jej przecież, zbyt wiążącą, zbyt wyśnioną, by mógł potwierdzić. Spodziewała się, jak bardzo mogło go to zszokować, zniechęcić do niej natychmiast, jakby rzucała odbierający wolę walki urok, jakby skazywała ich na obojętność. Nie odszedł jednak, trwał blisko, a ruchach jego ciała wyczuwała nieustającą walkę, podniecenia wołające o akcję nie ustało, wciąż jej tak pragnął. Palce wolnej dłoni uniosły się gdzieś mimowolnie, chciały dosięgnąć do pęczniejącego ciała, chciały pomóc mu się uwolnić, wydobyć zbyt długo powstrzymywane westchnienie i przynieść długo wyczekiwaną ulgę. Wolno jej było? Przestała, czując się jak bestia kąsająca duszącą się ofiarę. Widziała pułapki, ale wcale ich nie usuwała. Zamiast tego dostawiała kolejne, czyniąc to wszystko jakąś wstrętną karykaturą bliskości, odzierajać namiętność z jej naturalnego piękna. Jak mógł chcieć wciąż tu być? Czuła, jak ustępował dotyk, jak odjął obejmującą ją dłoń, jak pochylał się, jak dociskał do stołu, prowokując skrzypienie starego kawałka drewna. A w tym wszystkim ona, ta, która zupełnie nic nie mogła, chociaż tyle przyrzekała, choć powinna rozprawić się z tym już dawno temu. Cholera jasna, Moss. Zależało jej na nim, tak mocno i nagle, tak, by nie umiała pomyśleć rozważnie. Cokolwiek miał w głowie, cokolwiek drażniło jego ciało i miotało się za nim okrutnie – nie chciała nigdzie uciekać. Widok rozpalonego mężczyzny, którego przecież uwiodła, w którym rozpaliła to pożądanie, a którego nie mogła tak po prostu puścić… Oczy przy oczach, zagryziona za bardzo warga, która stłumić miała odgłos poruszenia. Wyczuwała, że już dłużej nie mógł, że już przestawał walczyć, że jeszcze chwila, a wybuchnie. Odpowiedziała na ucisk dłoni, a potem nagle zamknęła oczy, stała się świadkiem. Nie tak idealnym strażnikiem, prędzej niegrzeczną prowokatorką, która przygarniała bezwstydnie, a potem prosiła o wycofanie. Trwała przy nim, trzymała mocno te palce, a potem ostrożnie wyciągnęła drugą dłoń i opatuliła go, palce rozłożyły się na nagich, gorących plecach, pomazały wilgoć gromadzącą się na skórze, przesunęły się niespiesznie, łagodnie. Zamknęli się we wspólnej ciszy, wygaszającym się stopniowo oddechu. Domyślała się, że mógł czuć wstyd, że paliło go jakieś okrutne przekonanie o własnej słabości. Wcale tak nie myślała. Gdy docierał na skraj, gdzieś pod nim ona spinała się i tłumiła pioruny chętne, by załaskotać ją od głębi. Napawała się, przeżywając to wszystko gdzieś razem z nim. Poszukała zaraz dłoni wysuwającej się nagle spomiędzy jej palców. Pozwolił się złapać? Chciała popatrzeć mu w oczy, odkryć spojrzenie, ale skrył się z nim. W chaosie i tej całej niezdarności budowała się coraz wyższa wieża, konstrukcja ich pragnień, niestabilna, ale chętnie wyciągająca się ku niebu. Philippa go przytuliła, tak po prostu. Otarła się policzkiem o zgłębienie gdzieś przy ramieniu, wciągnęła to ciało bliżej siebie. Oddychali przez chwilę ciszą. Już dobrze, już dobrze, szeptały bezgłośnie usta gdzieś przy jego skórze. Był taki ciepły. – Urienie – wymówiła pierwsze słowo, jakie przyszło jej na myśl.Prawdziwy on. Usta w końcu musnęły zaróżowione miejsce przy jego szyi. – Następnym razem… - wypuściła mocniej powietrze z ust. – będę bardziej – dodała, próbując dopuścić do głosu nieco śmielszą naturę. Cieszyła się, że pozostawał przy niej. Niczego, co właśnie się wydarzyło, nie mogłaby nazwać żałosnym. Językiem lekko przesunęła po swoich wysuszonych ustach. Może to pora, by choć trochę zejść na ziemię. – Poszukam czegoś do picia. Co ty na to? Chyba nam się przyda – odezwała się za chwilę i lekko odgięła ich ciała. Przyłożyła dłoń do jego brody i spróbowała skrzyżować dwa spojrzenia. Pogłaskała go lekko po policzku, już było lepiej, prawda? W cieniu jasnych oczu szukała wszystkiego, co mogłoby podpowiedzieć jej, jak należało do niego mówić. Wciąż nie miała pewności. – Potem... moglibyśmy położyć się razem? – zapytała, jasno sugerując, że zostanie, na noc, na poranek. Na zawsze. Miał coś przeciwko? Odgarnęła włosy z twarzy, a potem wzięła głębszy wdech i chwyciła go za ramiona, by zsunąć się ze stołu i nie ścierać się przy tym z jego ciałem aż tak. Zapewne dalej był dość czuły. Gdy stanęła na podłodze, zadarła głowę do góry i zaczepiła go bardziej promiennym spojrzeniem. Kąciki ust wyciągnęły się pogodnie. Przetrwali to razem. A niuchacz wysunął się z tajemniczego kąta i stanął na środku pokoju z łupami w łapce. Zerknął na ich dwójkę i podrapał się pazurkiem po brzuszku. Tego Moss nawet nie zdołała zauważyć.
Była coś dalej? Była jeszcze szansa, aby wydostali się z tej tonącej łodzi? Dobrze pływała, całkiem dobrze, ale czy mogła mieć w sobie tyle sił, aby pociągnąć go w górę? Próbował ją ratować, a jednocześnie siebie spychał na dno, odbierał ostatnie ciężkie oddechy, by ofiarować je jej. Dla niej chciał trwać, ją chciał wybawić, obdarzyć zbawienną rozkoszą – nawet gdyby miało to go zaboleć. Nie powinna się nigdy godzić. Buntowała się, stawała do walki z każdą jego krzywdą, wychodziła naprzeciw, wyciągała dłonie, obiecywała być przewodnikiem, ale za sobą ciągnęła ciężar niedokończonych spraw i nieokiełznanych urojeń. Nie musiał o tym wiedzieć, choć gdy tylko mimowolnie cofała się wstecz, do poranka, do mieszkania numer pięć – odtwarzała jego spojrzenie, to nagłe, niesamowite porozumienie, uczucia bycia przejrzaną i jednocześnie leczoną. Teraz również, gdy z zaskakującym obliczem lęku wyznała coś, co nigdy nie powinno zostać przywołane w ich rozpalonej wzajemności. Chociaż całe jej ciało i dusza, Philippa po prostu, Philippa bez cienia skrępowania wyrażała, jak bardzo pragnie mu się cała oddać, to rozsądek nagle wrócił. Przypomniała sobie o ostrożności, przywołała namiastkę trzeźwości. Ucierpiała wtedy, to nie było coś, co się dokonało, co zakuło tylko raz, a potem pozwalało wrócić do normalności. To się ciągnęło. A teraz wybrzmiało między nimi, w półsłowach, chociaż na tyle konkretnie, by zrozumiał, porzucił tak kuszący pomysł rozpieszczenia jej, próbował odsunąć dłonie i umknąć przed kolejną formułą bliskości. A jej opadająca głowa, jej wchłaniające łapczywie wyobrażony chłód wargi, nogi próbujące powstrzymać żałosne drgnięcie – czuła, że stawia to wszystko pod znakiem zapytania, a jednocześnie tak bardzo wierzyła, że on jeszcze raz, jeszcze tylko jeden raz po prostu przyjmie ją taką, zaakceptuje, że pomoże i objawi cierpliwość. W tym stanie ta prośba brzmiała jak obietnica kolejnej tortury. Moss bardzo dobrze o tym wiedziała. I gotowa była natychmiast wysunąć dłonie i objąć go całego pieszczotą, podczas gdy sama nie mogła nic. Albo też przyjąć zamierzała pustkę i na nowo wydzielony dystans. Przewodził on czy przewodziła ona? Nieważne, obydwoje nie byli ani prości, ani bezboleśni. Wymagali jakieś formy terapii.
Skupić się mogła na powolnym ruchu, palec symbolicznie przemykał po jego skórze, a te pozostałe ściskały wyraźnie, by tylko jakimś cudem nie pomyślał, że nie chciała go przy sobie, że to pora, by uciekać. Wcale nie. Nie zawołała, nie ściągała go jeszcze bardziej do siebie. To była ta chwila, gdy powietrze między nimi powinno się rozluźnić, gdy odrobina racjonalnej myśli powinna przedostać się pod rozmazane tęczówki. Jego oczy, jego potrzebowała. Nigdy nie musiała się powstrzymywać, nigdy nie stąpała na palcach, byleby nie zbudzić jakiejś złej emocji, jakiegoś impulsu, który mógłby ich nagle rozdzielić. Czuła, że teraz należy utrzymywać kontakt między ciałami, choć jednocześnie zaraz wołała o czas. O kolejną obietnicę, nienależną jej przecież, zbyt wiążącą, zbyt wyśnioną, by mógł potwierdzić. Spodziewała się, jak bardzo mogło go to zszokować, zniechęcić do niej natychmiast, jakby rzucała odbierający wolę walki urok, jakby skazywała ich na obojętność. Nie odszedł jednak, trwał blisko, a ruchach jego ciała wyczuwała nieustającą walkę, podniecenia wołające o akcję nie ustało, wciąż jej tak pragnął. Palce wolnej dłoni uniosły się gdzieś mimowolnie, chciały dosięgnąć do pęczniejącego ciała, chciały pomóc mu się uwolnić, wydobyć zbyt długo powstrzymywane westchnienie i przynieść długo wyczekiwaną ulgę. Wolno jej było? Przestała, czując się jak bestia kąsająca duszącą się ofiarę. Widziała pułapki, ale wcale ich nie usuwała. Zamiast tego dostawiała kolejne, czyniąc to wszystko jakąś wstrętną karykaturą bliskości, odzierajać namiętność z jej naturalnego piękna. Jak mógł chcieć wciąż tu być? Czuła, jak ustępował dotyk, jak odjął obejmującą ją dłoń, jak pochylał się, jak dociskał do stołu, prowokując skrzypienie starego kawałka drewna. A w tym wszystkim ona, ta, która zupełnie nic nie mogła, chociaż tyle przyrzekała, choć powinna rozprawić się z tym już dawno temu. Cholera jasna, Moss. Zależało jej na nim, tak mocno i nagle, tak, by nie umiała pomyśleć rozważnie. Cokolwiek miał w głowie, cokolwiek drażniło jego ciało i miotało się za nim okrutnie – nie chciała nigdzie uciekać. Widok rozpalonego mężczyzny, którego przecież uwiodła, w którym rozpaliła to pożądanie, a którego nie mogła tak po prostu puścić… Oczy przy oczach, zagryziona za bardzo warga, która stłumić miała odgłos poruszenia. Wyczuwała, że już dłużej nie mógł, że już przestawał walczyć, że jeszcze chwila, a wybuchnie. Odpowiedziała na ucisk dłoni, a potem nagle zamknęła oczy, stała się świadkiem. Nie tak idealnym strażnikiem, prędzej niegrzeczną prowokatorką, która przygarniała bezwstydnie, a potem prosiła o wycofanie. Trwała przy nim, trzymała mocno te palce, a potem ostrożnie wyciągnęła drugą dłoń i opatuliła go, palce rozłożyły się na nagich, gorących plecach, pomazały wilgoć gromadzącą się na skórze, przesunęły się niespiesznie, łagodnie. Zamknęli się we wspólnej ciszy, wygaszającym się stopniowo oddechu. Domyślała się, że mógł czuć wstyd, że paliło go jakieś okrutne przekonanie o własnej słabości. Wcale tak nie myślała. Gdy docierał na skraj, gdzieś pod nim ona spinała się i tłumiła pioruny chętne, by załaskotać ją od głębi. Napawała się, przeżywając to wszystko gdzieś razem z nim. Poszukała zaraz dłoni wysuwającej się nagle spomiędzy jej palców. Pozwolił się złapać? Chciała popatrzeć mu w oczy, odkryć spojrzenie, ale skrył się z nim. W chaosie i tej całej niezdarności budowała się coraz wyższa wieża, konstrukcja ich pragnień, niestabilna, ale chętnie wyciągająca się ku niebu. Philippa go przytuliła, tak po prostu. Otarła się policzkiem o zgłębienie gdzieś przy ramieniu, wciągnęła to ciało bliżej siebie. Oddychali przez chwilę ciszą. Już dobrze, już dobrze, szeptały bezgłośnie usta gdzieś przy jego skórze. Był taki ciepły. – Urienie – wymówiła pierwsze słowo, jakie przyszło jej na myśl.Prawdziwy on. Usta w końcu musnęły zaróżowione miejsce przy jego szyi. – Następnym razem… - wypuściła mocniej powietrze z ust. – będę bardziej – dodała, próbując dopuścić do głosu nieco śmielszą naturę. Cieszyła się, że pozostawał przy niej. Niczego, co właśnie się wydarzyło, nie mogłaby nazwać żałosnym. Językiem lekko przesunęła po swoich wysuszonych ustach. Może to pora, by choć trochę zejść na ziemię. – Poszukam czegoś do picia. Co ty na to? Chyba nam się przyda – odezwała się za chwilę i lekko odgięła ich ciała. Przyłożyła dłoń do jego brody i spróbowała skrzyżować dwa spojrzenia. Pogłaskała go lekko po policzku, już było lepiej, prawda? W cieniu jasnych oczu szukała wszystkiego, co mogłoby podpowiedzieć jej, jak należało do niego mówić. Wciąż nie miała pewności. – Potem... moglibyśmy położyć się razem? – zapytała, jasno sugerując, że zostanie, na noc, na poranek. Na zawsze. Miał coś przeciwko? Odgarnęła włosy z twarzy, a potem wzięła głębszy wdech i chwyciła go za ramiona, by zsunąć się ze stołu i nie ścierać się przy tym z jego ciałem aż tak. Zapewne dalej był dość czuły. Gdy stanęła na podłodze, zadarła głowę do góry i zaczepiła go bardziej promiennym spojrzeniem. Kąciki ust wyciągnęły się pogodnie. Przetrwali to razem. A niuchacz wysunął się z tajemniczego kąta i stanął na środku pokoju z łupami w łapce. Zerknął na ich dwójkę i podrapał się pazurkiem po brzuszku. Tego Moss nawet nie zdołała zauważyć.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przepadał, kawałek po kawałku sypał się z całej tej siły, która powinna składać się na zdecydowanego swojego zdania mężczyznę. Nie dość, że pozwolił jej wejść w głąb siebie bez zapytania, to dodatkowo dał patrzeć na żałość, która trzęsła jego wycieńczonym ciałem z przesytu bodźców fizycznych, jak i psychicznych. Próbował powstrzymać całą kakofonię ostrzegających myśli będących dotychczas głównym powodem jego przeżycia, słuchał się racjonalności, a teraz? Zamiast czerwonej lampki były jej piwne tęczówki, wszystko zaczynało nabierać całkiem innego sensu, zachłysnął się całą nią i nijak potrafił odnaleźć mądre wyjście, które pozwoliłoby na uratowanie się przed kolejnym zatopieniem. W rzeczywistości dawno już było za późno. Nawet uczucie podmuchu wydychanego przez nią powietrza na jego ciele pamiętany był jako największa rozkosz świata, kiedy była tuż obok, obecna i prawdziwa. Wszystko zaczęło się od niewinnej troski, a ta przerodziła w rządzę, w której poprawność uwierzył, jak zwykle dając plamy. Wiedział, że przekroczenie pewnych granic będzie miało efekt gdzieś później i dalej, ale nie zamierzał nigdy sprawdzać w jaki sposób. Ona weszła i zwyczajnie skusiła do ścieżki jawiącej się jako ta niebezpieczna, gdzie cienie podrzucały kolce i przeszkody, byle tylko nie pozwolić wyjść z tego cało. Czuł miliony myśli naciskającej na umysł, jednak w bezrefleksyjnym letargu skupił się na uspokajaniu oddechu, chłonięciu zimna na rozgrzanym, skropionym drobinkami wody i potu ciele, które oferował lekki wiatr chylącego się ku nocy wieczoru, a wtedy ona, zamiast uciec, przysunęła się bliżej. Ciało spragnione dotyku, pieszczoty, nadzwyczajnej czułości zareagowało, momentalnie tworząc dreszcz, który przebiegł prosto do karku i piersi. Nie był w stanie sprostować, dlaczego i jak, ale wszystko to miało potężne znaczenie, które sam nie bardzo mógł zrozumieć. Umysł ponownie wycofywał się do otępienia, do sieci wszystkich tych zmartwień i wątpliwości, na które się składała jego wielotwarzowa postać, jednak palce, które starały się uciec, zostały pochwycone przez te mniejsze. Cała była mu kotwicą uczył się czerpać z niej siłę, samemu będąc zbyt lichym na jakąkolwiek pomoc, bo w jaki sposób mógł jawić się jako ostoja wsparcia, kiedy rozbijał się na zakrwawione kawałki? Pozwolił złączyć ich dłonie w jedność, której nigdy nie zdołałby wymierzyć w kafelki z napływu całej bezradności i kotłujących się, niezachęcających myśli ciągnących do dna. Ciepło mieszało się z zimnem, rozpędzony oddech wyłapywał ten spokojniejszy, ucząc się oddychać na nowo, umysł wolny od cielesnego bólu przestał ciążyć, choć jej obecność sprawiała, że strach ostrzył zęby, żeby tylko zatopić się w kolejnych wątpliwościach związanych z samym sobą. Otarła się o jego czułe ramię, oddechem wprawiając skórę w gęsią skórkę. Nie był w stanie jej odtrącić, przestał nawet już rozważać te wszystkie możliwości, które zostały podsuwane przez racjonalność i strażników od przemkniętych przez nią barier i murów. Był tu i teraz, poddawał się jej całkowicie. Oduczony bliskości kierował się instynktem nawet wtedy, gdy przytuliła, zareagował zwyczajnym kładąc swoją brodę na jej ramieniu. Powróciły wilgotne pasma nieco potarmoszonych włosów. Myślał nad jej ustami, choć dobrze wiedział, że to nie była pora i miejsce, nie po tym wszystkim, co zakomunikowała chwilę przed jego aktem gwałcącym wszelkie konwenanse ufności. Wciąż tam była, przyciągając bliżej, uspokajając, jakby faktycznie to jej nie przeszkadzało, miał w głowie mętlik. Była mu najbardziej nęcącym ciało i duszę uzależnieniem. W całej tej niepoprawności upojenia jej obecnością chciał dłużej, może była w stanie tak być na zawsze? Cały czas wydawało mu się, że szeptane słowa, każdy z gestów nie były jednonocną przygodą, dla której postanowiła grać, bo on ściągnął wszystkie okowy pierwszych wrót, za które przemknęła niezapowiedziana. Melodyjny głos, w którym brakowało znajomej ostrości i konkretu wymówił jego imię. Mocno ściągnął brwi, wykrzywiając się mimowolnie, bo dobrze wiedział, co nastąpi dalej. Nie chciał, żeby odchodziła, nie był pewien czy znajdzie na tyle siły, by się odsunąć, choć każdy jej ruch i gest wskazywały na coś całkiem innego, to nie był w stanie zbyt trzeźwo myśleć, do czasu, aż obiecała następny raz i… bycie bardziej? Mocno wciągnął powietrze i łaskoczący w gardło zapach jego zawartości spodni, które wypełnione były jego wstydem, zaszczypało w nozdrza. Był przeczulony. Zamarł, chcąc na powrót zapaść się pod ziemię. Proponowała kolejne spotkanie i aktywność, o którą prosiło jego ciało, nie pozwalając umysłowi na zagaszenie tej pożogi, był tylko jeden problem – tego zaklęcia nie można zwyczajnie skończyć. Coś mocno ścisnęło się w jego klatce piersiowej, bo przecież to nie było celem, to nigdy nie miało się zdarzyć, nie kiedy próbował być opiekuńczy i troskliwy. Może jej ścieżka wcale nie była tak dobra, jak mu się wydawało? Przyszedł przecież z chęcią pomocy tonącej głębinie, a ona przemieniła to w płomień żądzy. Mieszało się w tym zbyt wiele pragnień i odczuć do nieznajomej znajomej, która odsłoniła tylko lekko swoje strapienie, a on przecież zawsze rzucał się do pomocy, bo pomyślał, że zdoła jej jakoś ulżyć. Głupiec zaplątał sobie sznur na własnej szyi.
Złapała za brodę bez żadnego zarostu, włosy załaskotały na bokach twarzy, a oczy otworzyły się po raz pierwszy od tej tragicznej sceny upadku wszelkiej godności. Obawiał się, ale mimowolnie złapał piwne tęczówki w moście już nie tylko dłoni, ale również i spojrzeń. Nie oceniała go, badała. Zauważył ten przejaw niepewności, który odbijał się również w jego oczach, choć te okalał ciężar straszliwych win wyciąganych przez sumienie. Chyba nie bardzo potrafił jej odpowiedzieć, choć wyraz zmartwienia na twarzy wyrażał wszystko. Kiwnął głową na pierwsze pytanie o picie, bo cóż by innego mógł zrobić, kiedy czuł suchość ust i spierzchnięte, wciąż pamiętające te drugie, nabrzmiałe wargi chętne ponownie odnaleźć się w płomieniu pożądania. Przyjął jej gest na poliku niczym spragnione szczenię, które wtuliło się w jej dłoń, dokładnie tak samo, jak ona wcześniej, przymknął oczy. Wierzył każdą częścią ciała, że była dokładnie taka realna, chętna pomóc, chętna pomocy, chętna być i zostać… położyć się razem? Zastygł nagle, otwierając oczy i w potrzebie szukając piwnych tęczówek. Burza myśli przebiegła przez umysł, choć odpowiedź wyklarowała się sama, bez zastanowienia i choćby grama zwątpienia, po prostu… Ze mną? Głupiec topił się w nadziei, że była taka jego, tylko dla niego, zwyczajnie nadzwyczajna. Widząc jej chęć zejścia, zrobił trochę miejsca, odsuwając się. Dłonie rozplątały się, a on mimo wszystko czuł, że jest. Wzrokiem nie był w stanie odczepić się od obserwacji, bo była, jeśli nie jego, to przynajmniej na miejscu, a to wystarczyło. Złapał uśmiech i lekką pogodność w rozmazanej buzi, mimowolnie nie był w stanie zrobić nic innego niż odpowiedzieć tym samym. Kąciki ust uniosły się lekko do góry, a w oczach lekko przygasł cały ten strach i zmartwienie, jedną dłonią znalazł jej nadgarstek. Nie pozwalała mu zatonąć. – Zostań – wyszeptał w końcu myśl, która pojawiła się momentalnie po ostatnim pytaniu. Wysuszone z nagłości gardło nie pozwalało mu na głośne wypowiadanie myśli, a te jakby spuszczone ze smyczy próbowały objąć władzę w każdym geście i słowie, których dotychczas zrobił niewiele w bardzo niepodobnym do siebie stylu. Było tylko jedno, co faktycznie wydawało mu się na miejscu w głośnym wypowiedzeniu. – Nigdy nie musisz być bardziej. – zachrypiał, bardziej niż powiedział, bo musiała wiedzieć, że nie chodziło o jego fizyczną potrzebę, że zostanie z nią do ostatniego momentu, że będzie, kiedy tylko zawoła, że to wcale nie było tak płytkie, jak mogłoby się wydawać, bo wciąż nie potrafił zrozumieć, że ona też czuła to potężne coś, przez które oddech był tak ciężki, a wzrok mimowolnie odnajdywał ten drugi, pozwalając zapomnieć o reszcie świata. Z drobnymi, spracowanymi, choć wciąż delikatnymi palcami we własnej ręce wiedział, że zdołają wszystko, w końcu zdołali już pokonać jednego potwora, czyż nie? – Mam tylko cytrynę – szepnął w nagłej potrzebie podzielenia się tą wiedzą, nie potrafił zrozumieć, dlaczego było to tak ważne w tym momencie, jednak sprawa picia wydawała się pełną akceptacją jej obecności w swoim życiu. Powinna wiedzieć… wszystko. Nagła myśl oprzytomniła nieco ciało, które jeszcze przed chwilą przeżywało potężne rozluźnienie, a teraz trzymał się na nieco miękkich nogach. – Ja… prysznic. – zachrypiał krótko, odwracając wzrok od niej i patrząc na drzwi łazienki, za nimi czaił się demon, ten, którego tylko ona zdołała odpędzić na tyle, by nie pochłonął świadomości do otchłani ciemności. Zmarszczył brwi w nagłym zacięciu na tę walkę, musiał się w końcu z tym zmierzyć, nawet jeśli był to pierwszy trzeźwy raz, wyczuwał jej obecność i wiedział, że zdoła pokonać wszystko. Wrócił do jej rozmazanej twarzy i patrzył przez chwilę w piwne tęczówki, odnajdując w złączonej dłoni jakąś niespotykaną siłę, która rozlewała się wzdłuż całego ramienia, aż po klatkę piersiową. – Zaraz wracam. – stwierdził twardo przekonany, że zdoła to pokonać, nawet jeśli każda dotychczasowa sytuacja sam na sam ze sobą mówiła coś całkiem innego. Był człowiekiem wiary, nadziei, ale też czynu i nie zamierzał stać tak bezradnie przez całe życie. Po drugim, głębszym wdechu wypuścił jej dłoń, obracając się do drzwi łazienki, gdzie należało zmierzyć się ze sobą, znowu tak samo, a jednak inaczej, bo wiedział, że ona zostanie. Oby mówiła prawdę.
Drzwi skrzypnęły za jego wyprostowaną, gotową do starcia sylwetką.
Złapała za brodę bez żadnego zarostu, włosy załaskotały na bokach twarzy, a oczy otworzyły się po raz pierwszy od tej tragicznej sceny upadku wszelkiej godności. Obawiał się, ale mimowolnie złapał piwne tęczówki w moście już nie tylko dłoni, ale również i spojrzeń. Nie oceniała go, badała. Zauważył ten przejaw niepewności, który odbijał się również w jego oczach, choć te okalał ciężar straszliwych win wyciąganych przez sumienie. Chyba nie bardzo potrafił jej odpowiedzieć, choć wyraz zmartwienia na twarzy wyrażał wszystko. Kiwnął głową na pierwsze pytanie o picie, bo cóż by innego mógł zrobić, kiedy czuł suchość ust i spierzchnięte, wciąż pamiętające te drugie, nabrzmiałe wargi chętne ponownie odnaleźć się w płomieniu pożądania. Przyjął jej gest na poliku niczym spragnione szczenię, które wtuliło się w jej dłoń, dokładnie tak samo, jak ona wcześniej, przymknął oczy. Wierzył każdą częścią ciała, że była dokładnie taka realna, chętna pomóc, chętna pomocy, chętna być i zostać… położyć się razem? Zastygł nagle, otwierając oczy i w potrzebie szukając piwnych tęczówek. Burza myśli przebiegła przez umysł, choć odpowiedź wyklarowała się sama, bez zastanowienia i choćby grama zwątpienia, po prostu… Ze mną? Głupiec topił się w nadziei, że była taka jego, tylko dla niego, zwyczajnie nadzwyczajna. Widząc jej chęć zejścia, zrobił trochę miejsca, odsuwając się. Dłonie rozplątały się, a on mimo wszystko czuł, że jest. Wzrokiem nie był w stanie odczepić się od obserwacji, bo była, jeśli nie jego, to przynajmniej na miejscu, a to wystarczyło. Złapał uśmiech i lekką pogodność w rozmazanej buzi, mimowolnie nie był w stanie zrobić nic innego niż odpowiedzieć tym samym. Kąciki ust uniosły się lekko do góry, a w oczach lekko przygasł cały ten strach i zmartwienie, jedną dłonią znalazł jej nadgarstek. Nie pozwalała mu zatonąć. – Zostań – wyszeptał w końcu myśl, która pojawiła się momentalnie po ostatnim pytaniu. Wysuszone z nagłości gardło nie pozwalało mu na głośne wypowiadanie myśli, a te jakby spuszczone ze smyczy próbowały objąć władzę w każdym geście i słowie, których dotychczas zrobił niewiele w bardzo niepodobnym do siebie stylu. Było tylko jedno, co faktycznie wydawało mu się na miejscu w głośnym wypowiedzeniu. – Nigdy nie musisz być bardziej. – zachrypiał, bardziej niż powiedział, bo musiała wiedzieć, że nie chodziło o jego fizyczną potrzebę, że zostanie z nią do ostatniego momentu, że będzie, kiedy tylko zawoła, że to wcale nie było tak płytkie, jak mogłoby się wydawać, bo wciąż nie potrafił zrozumieć, że ona też czuła to potężne coś, przez które oddech był tak ciężki, a wzrok mimowolnie odnajdywał ten drugi, pozwalając zapomnieć o reszcie świata. Z drobnymi, spracowanymi, choć wciąż delikatnymi palcami we własnej ręce wiedział, że zdołają wszystko, w końcu zdołali już pokonać jednego potwora, czyż nie? – Mam tylko cytrynę – szepnął w nagłej potrzebie podzielenia się tą wiedzą, nie potrafił zrozumieć, dlaczego było to tak ważne w tym momencie, jednak sprawa picia wydawała się pełną akceptacją jej obecności w swoim życiu. Powinna wiedzieć… wszystko. Nagła myśl oprzytomniła nieco ciało, które jeszcze przed chwilą przeżywało potężne rozluźnienie, a teraz trzymał się na nieco miękkich nogach. – Ja… prysznic. – zachrypiał krótko, odwracając wzrok od niej i patrząc na drzwi łazienki, za nimi czaił się demon, ten, którego tylko ona zdołała odpędzić na tyle, by nie pochłonął świadomości do otchłani ciemności. Zmarszczył brwi w nagłym zacięciu na tę walkę, musiał się w końcu z tym zmierzyć, nawet jeśli był to pierwszy trzeźwy raz, wyczuwał jej obecność i wiedział, że zdoła pokonać wszystko. Wrócił do jej rozmazanej twarzy i patrzył przez chwilę w piwne tęczówki, odnajdując w złączonej dłoni jakąś niespotykaną siłę, która rozlewała się wzdłuż całego ramienia, aż po klatkę piersiową. – Zaraz wracam. – stwierdził twardo przekonany, że zdoła to pokonać, nawet jeśli każda dotychczasowa sytuacja sam na sam ze sobą mówiła coś całkiem innego. Był człowiekiem wiary, nadziei, ale też czynu i nie zamierzał stać tak bezradnie przez całe życie. Po drugim, głębszym wdechu wypuścił jej dłoń, obracając się do drzwi łazienki, gdzie należało zmierzyć się ze sobą, znowu tak samo, a jednak inaczej, bo wiedział, że ona zostanie. Oby mówiła prawdę.
Drzwi skrzypnęły za jego wyprostowaną, gotową do starcia sylwetką.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
To ten wieczór, to chwila, w której sami dla siebie stawali się zasłoną. Pod nią stopniowo wyrzucali kolejne warstwy, zbliżając się – coraz bardziej prawdziwi, coraz pełniejsi w bliznach i nieporozumieniach, z których utkana była dusza. Gdzieś pomiędzy wprawionym w największe drżenie ciałem i pierwszą wyczuwalną pod palcami oznaką jego rozluźnienia poczuła, że już nie będzie umiała skazać go na zapomnienie, że już nie pozbędzie się tego nagłego uczucia przynależności. Była pierwsza, czynił ją pierwszą. Podpierała go wcale nie tak zręcznie i stabilnie, jak powinna, czując, że w jego gestach i drobniejszych wyznaniach nie było kłamstwa, że ich spotkanie nie było jakąś zgubną igraszką, że naprawdę mieli pozostać przy sobie. Przeżywał to, ona go rozpędziła, ona go zbudziła po dziwnej kombinacji krzywdy i prysznicowego chłodu, ona wyjawiła pragnienie przyjęcia próby, choć tak w tamtej chwili, jak i teraz, nie posiadali zupełnie niczego, żadnej podstawy, żadnej znajomości na tyle realnej, by można było zacząć mówić tak odważnie. Rozszerzająca się na plecach dłoń umazywała się nim całym, włosom pozwalała wchłaniać zapach, naznaczać się nim, jakby obawiała się, że zniknie wraz z uspokajającym się oddechem. Mówiła mu wtedy, że pozostanie, prosiła go, aby wrócił, ale nim zdążył jeszcze raz uderzyć siną pięścią w drzwi jej mieszkania, ona nawiedziła go tutaj, postępując jak nakarmiona amortencją czarownica, jak ktoś, kto nie potrafił oprzeć się tak kuriozalnym przeczuciom – że odtąd miała być obok, że odtąd mieli się poprowadzić, że było jakieś gdzieś, że mogło być nawet to tanie mieszkanie w podłej okolicy. Liczyło się tylko to, że nie nikło źródło zapachu, źródło mocy. W otwartej dłoni zbierała spływające dreszcze, łowiła je wszystkie, sunąc powoli po szerokich plecach. Znała ich widok, choć nie rozszyfrowała jeszcze wszystkich tropów rozrzuconych po wgłębieniach i dolinach piegowatej skóry. Opuszki były takie leniwe, dość czułe, choć z każdym ruchem robiły się bardziej określone. Jakby pisała na jego skórze obietnice, które nie miały prawa przerywać ich uspokojenia. Pomagała mu wyjść z tej ekstazy, pomagała i samej sobie, czując, jak porzucone na stole uda zatrzymują się, nieruchomieją i odpuszczają, choć ani na moment nie cichnie wygrywana gdzieś dreszczem melodia pragnienia, bezczelne wołanie o uwagę. Chciał je to dać, to wszystko dla niej, samo wspomnienie zmartwionego głosu rozczulało ją, a przecież nie bywała podatna aż tak. Zmienił to? Otworzył niesamowite segmenty w jej ciele? Zadumana, zawieszona gdzieś w tylu soczystych myślach drasnęła kilka razy palce zakleszczone w jej o wiele mniejszej dłoni. To nic, że nie była na tyle szeroka, by całego go zmieścić, ściskała z determinacją, a rozluźniony na pewno dobrze to czuł. Taką miała nadzieję. Ułożona na jego ramieniu, roztulona w boku i wyciągała się do uspokojenia, lekko poruszała głową, czasem drasnęła wargą kawałek ciepłej skóry, czasem wdech przeistaczał się w niewygodne westchnienie – resztki rozkoszy niedoczekanej, a jednak chyba przeżytej. Zapamiętanej. Odtwarzanie ich wszystkich momentów opanowała już prawie do perfekcji i przestała się bronić przed cwanymi obrazami, zbyt wybujałą czasem fantazją tej zwykłej dziewczyny z doków, która nie powinna mieć niczego. Ani tak upragnionego chłopca ani wielkich czarów pośród potłuczonego szkła. Tymczasem tu przy nim, złączona i przyczajona otrzymywała wszystko to, o co długie lata nie była w stanie poprosić. W co nie śmiała wierzyć. Aż potem przytrafił się on. Może nie wiedział, ale czuła, jak pod mocą miodowego spojrzenia topiły się stalowe kolce powbijane w sieroce ciało. Ciepłą dłonią naprawiał ją od samego środka, tak łatwo dopuszczała go tam, jakby jego miejsce od samego początku było właśnie w niej. Już chyba o tym wiedział. A może nie? W całej swej pewności i bojowości tym razem nie umiała aż tak bezpośrednio i ochoczo nazywać rzeczy po imieniu. Nazywać jak? Nazywać czym?
Otworzyła gdzieś pomiędzy tymi słowami oczy, wyczekiwała, badała reakcje na może zbyt śmiało wysuwane karty traktujące o przyszłości. O wróżbach nie wiedziała nic, znała tylko kilka myków stosowanych przez panią Boyle. Jakiś czas temu ta… wywróżyła jej zakochanie, a Philippa wykpiła durną przyszłość, w której nigdy by się nie odnalazła. Teraz niczego już nie wiedziała. Zamiast symbolicznych rysunków ułożonych na dłoni mistyczki miała jego twarz. Porysowaną promieniem wstydu, rozświetloną miodową troską, drgającą jak dwie wymarzone wargi. To tam zakradły się gdzieś jej opuszczające jego plecy palce. To tam gdzieś dosięgła do twarzy, do brody i ust, których samo wspomnienie rozpalało ją, było jak szatańska pożoga. Choć jeszcze kilka miesięcy temu była pewna, że najtrudniejsze spotkanie z ogniem przetrwała dawno temu, teraz zdawało jej się, że ma je dopiero przed sobą. Chociaż Urien jej nie parzył, on kołysał ją w pogodnym cieple, kiedy wszystko wokoło wydawało się tak kruche i lodowate. Zima deptała im po pietach. Miała być głodna i mordercza. A co gdyby tak mogli po prostu się skryć? Oddać się sobie, osłonić przed chłodem? Coraz śmielsze wizje łechtały myśli, karmiła nimi gdzieniegdzie jeszcze skroplone podekscytowaniem ciało. Odbijało jej, prawda? Durnie zawierzała pojedynczemu punktowi na rozległej osi czasu. I chociaż pulsował wyraźnie, chociaż dominował wszystko to, co przeżyła i nieprzyjazne obietnice przyszłych planów, to nigdy nie powinna porywać się prosto, bezwarunkowo w żadne męskie ramiona. A jego nawet nie potrafiła puścić, przeciągała się ich bliskość, kojenie stawało się wieloma minutami, czas wygrywały naciski palców i świsty wdechów. Mięta zaczepiła o jej nos, wysunęła się na pierwszy plan, spychając piżmową, tak dominującą woń, żar, pot i gęste podniecenie. Miał w domu miętę? Wyłowił ją z jakiejś robotniczej skrzynki? Hodował na balkonie? Nie, nie miał jej na balkonie. Przecież ten balkon znała tak dobrze, widywała go. Nigdy jednak nie w świetle dnia. Może coś przegapiła.
Gładząc ten policzek, monitorowała podpowiedzi oczu. Powieki opadały i unosiły się, spojrzenie jaśniało i dziwiło się, a w reakcji na to wszystko dziewczęcy dotyk gubił się gdzieś przy nosie albo i skroni, może nawet musnął rzęsy. Tak go odkrywała, powoli. Zostań, wysuwał prośbę, a ona przecież i godzinę przed nią wiedziała, że nie odejdzie. Nawet gdyby upadł w rozpaczy i bezsilności, gdyby posypał się jej cały w ramionach i pociągnął ją za sobą na marudzące podłogi. Zostałaby. Dziś czuła, jak bardzo tego potrzebował. I ona sama również nie potrafiłaby zmrużyć powiek gdzieś w swojej pustej sypialni. Musiała tu być. Przypilnować go, uczyć się razem z nim, jak można było trwać, mając gdzieś w środku jakieś nienazwane uczucie, rozdzwonione, drgające raz szybciej i raz wolniej, dyktujące wszystkie słowa i czyny. Potężne. Przyjęła zapewnienie, domyślając się chyba, co takiego próbował jej przekazać. Wszystko jednak wydobywało się z niej zupełnie naturalnie, traciła kontrolę nad dobrze funkcjonującą pozą, nad drapiącym rzeczywistość charakterem. Formował ją jakoś na nowo, zasklepiał pęknięcia, dawał nadzieję. Wciąż nie mogła uwierzyć, ani bezsprzecznie tego wszystkiego przyjąć. Tylko że… potrzebowała zostać. Może wskazówki dotarłyby z czasem. Może czaiły się w tym złotawym spojrzeniu? Przecież chciała być bardziej. – I masz jeszcze barmankę – odpowiedziała, a jakiś dobrze znany błysk odsłonił się przed nim. Bo przecież nie musiał mieć niczego, by stworzyć coś. A cytryna sama w sobie już stanowiła dobrą podstawę. Niechaj ufa jej dłoniom, bo te potrafiły kreować niesamowite napoje, nawet gdy naprawdę brakowało materiałów. O tak, niech wie, kogo trzymał w ramionach. Miał ją. Pozwalała mu tak myśleć, choć nie wiedziała jeszcze, na co dokładnie się pisze. To nic. Chciała brnąć dalej i któregoś dnia dowiedzieć się o tym wszystkim, czego jeszcze nie zdążyli odkryć. – No idź – ponagliła go lekko, trochę zaczepnie, a w jej głosie pobrzmiewały o wiele cieplejsze tony. – Nigdzie się nie wybieram. Tylko do tej cytryny – zapewniła go, gdzieś w tym wszystkim pokrętnie wyczuwając, że to rozstanie szło im wyjątkowo powoli. Potrzebowali jednak zaczerpnąć samotnego kawałka przestrzeni, potrzebowali rozdmuchać zdominowane ich namiętnością powietrze. Wróć, szepnęły bezgłośnie jej usta, a potem popatrzyła, jak zniknął za drzwiami. Pozostawiona sama sobie dłoń opadła, choć w jej wnętrzu iskrzyły się jeszcze ślady po jego dotyku. Mimowolnie wsunęła tam palce. Przesunęła nimi wokół tego środka, czując, jak ożywione znów dreszcze mknął przez nadgarstek i potem w górę, do ramienia i szyi. Stała tak, samotna w pokoju z kuchnią i salonem, muskała własną skórę i rozpamiętywała niesamowite wrażenie, które powinna dawno uśpić, ale nie mogła się powstrzymać. Potem w końcu ruszyła do kąta z szafkami i ogniem. Po drodze ściągnęła z podłogi torbę i pogrzebała w niej trochę, jakby spodziewała się odnaleźć tam coś przydatnego. Nic tam nie było, wokół palca owinęła się tylko gumka do włosów. Zebrała wilgotne kosmyki i uwiązała, a potem podwinęła rękawy swetra. Wciąż czuła pod nieco gryzącym materiałem dominujące gorąco. Odgięła dekolt, by wpuścić do nagiego ciała nieco więcej powietrza. Przy blacie wyłowiła dwie różne szklanki, a potem podgrzała wodę. Wrzątek to chyba coś, do czego im obojgu nie było już śpieszno. Niemniej wodę należało wygotować. Nie miał herbaty, chyba nawet wspomniał o tym wcześniej. Przygotowała cytrynę, zaczęła ją kroić, a gdzieś między jednym i drugim ruchem noża odgięła głowę i przyłożyła dłoń do dziwnie zdrętwiałej szyi. Radziła sobie z ciałem, które zdawało się przez cały ten czas pamiętać. O nim. Magią ostudziła nieco wodę, a potem umieściła w niej kawałki obranej cytryny. Niezbyt wymyślny drink, ale dobry na początek. Postawiła szkło na stole. Miała nadzieję, że Urien nie zrobi sobie już krzywdy. Z któregoś kąta dotarł do niej odgłos rozmarzonego chrapnięcia. Bimber zasnął.
Otworzyła gdzieś pomiędzy tymi słowami oczy, wyczekiwała, badała reakcje na może zbyt śmiało wysuwane karty traktujące o przyszłości. O wróżbach nie wiedziała nic, znała tylko kilka myków stosowanych przez panią Boyle. Jakiś czas temu ta… wywróżyła jej zakochanie, a Philippa wykpiła durną przyszłość, w której nigdy by się nie odnalazła. Teraz niczego już nie wiedziała. Zamiast symbolicznych rysunków ułożonych na dłoni mistyczki miała jego twarz. Porysowaną promieniem wstydu, rozświetloną miodową troską, drgającą jak dwie wymarzone wargi. To tam zakradły się gdzieś jej opuszczające jego plecy palce. To tam gdzieś dosięgła do twarzy, do brody i ust, których samo wspomnienie rozpalało ją, było jak szatańska pożoga. Choć jeszcze kilka miesięcy temu była pewna, że najtrudniejsze spotkanie z ogniem przetrwała dawno temu, teraz zdawało jej się, że ma je dopiero przed sobą. Chociaż Urien jej nie parzył, on kołysał ją w pogodnym cieple, kiedy wszystko wokoło wydawało się tak kruche i lodowate. Zima deptała im po pietach. Miała być głodna i mordercza. A co gdyby tak mogli po prostu się skryć? Oddać się sobie, osłonić przed chłodem? Coraz śmielsze wizje łechtały myśli, karmiła nimi gdzieniegdzie jeszcze skroplone podekscytowaniem ciało. Odbijało jej, prawda? Durnie zawierzała pojedynczemu punktowi na rozległej osi czasu. I chociaż pulsował wyraźnie, chociaż dominował wszystko to, co przeżyła i nieprzyjazne obietnice przyszłych planów, to nigdy nie powinna porywać się prosto, bezwarunkowo w żadne męskie ramiona. A jego nawet nie potrafiła puścić, przeciągała się ich bliskość, kojenie stawało się wieloma minutami, czas wygrywały naciski palców i świsty wdechów. Mięta zaczepiła o jej nos, wysunęła się na pierwszy plan, spychając piżmową, tak dominującą woń, żar, pot i gęste podniecenie. Miał w domu miętę? Wyłowił ją z jakiejś robotniczej skrzynki? Hodował na balkonie? Nie, nie miał jej na balkonie. Przecież ten balkon znała tak dobrze, widywała go. Nigdy jednak nie w świetle dnia. Może coś przegapiła.
Gładząc ten policzek, monitorowała podpowiedzi oczu. Powieki opadały i unosiły się, spojrzenie jaśniało i dziwiło się, a w reakcji na to wszystko dziewczęcy dotyk gubił się gdzieś przy nosie albo i skroni, może nawet musnął rzęsy. Tak go odkrywała, powoli. Zostań, wysuwał prośbę, a ona przecież i godzinę przed nią wiedziała, że nie odejdzie. Nawet gdyby upadł w rozpaczy i bezsilności, gdyby posypał się jej cały w ramionach i pociągnął ją za sobą na marudzące podłogi. Zostałaby. Dziś czuła, jak bardzo tego potrzebował. I ona sama również nie potrafiłaby zmrużyć powiek gdzieś w swojej pustej sypialni. Musiała tu być. Przypilnować go, uczyć się razem z nim, jak można było trwać, mając gdzieś w środku jakieś nienazwane uczucie, rozdzwonione, drgające raz szybciej i raz wolniej, dyktujące wszystkie słowa i czyny. Potężne. Przyjęła zapewnienie, domyślając się chyba, co takiego próbował jej przekazać. Wszystko jednak wydobywało się z niej zupełnie naturalnie, traciła kontrolę nad dobrze funkcjonującą pozą, nad drapiącym rzeczywistość charakterem. Formował ją jakoś na nowo, zasklepiał pęknięcia, dawał nadzieję. Wciąż nie mogła uwierzyć, ani bezsprzecznie tego wszystkiego przyjąć. Tylko że… potrzebowała zostać. Może wskazówki dotarłyby z czasem. Może czaiły się w tym złotawym spojrzeniu? Przecież chciała być bardziej. – I masz jeszcze barmankę – odpowiedziała, a jakiś dobrze znany błysk odsłonił się przed nim. Bo przecież nie musiał mieć niczego, by stworzyć coś. A cytryna sama w sobie już stanowiła dobrą podstawę. Niechaj ufa jej dłoniom, bo te potrafiły kreować niesamowite napoje, nawet gdy naprawdę brakowało materiałów. O tak, niech wie, kogo trzymał w ramionach. Miał ją. Pozwalała mu tak myśleć, choć nie wiedziała jeszcze, na co dokładnie się pisze. To nic. Chciała brnąć dalej i któregoś dnia dowiedzieć się o tym wszystkim, czego jeszcze nie zdążyli odkryć. – No idź – ponagliła go lekko, trochę zaczepnie, a w jej głosie pobrzmiewały o wiele cieplejsze tony. – Nigdzie się nie wybieram. Tylko do tej cytryny – zapewniła go, gdzieś w tym wszystkim pokrętnie wyczuwając, że to rozstanie szło im wyjątkowo powoli. Potrzebowali jednak zaczerpnąć samotnego kawałka przestrzeni, potrzebowali rozdmuchać zdominowane ich namiętnością powietrze. Wróć, szepnęły bezgłośnie jej usta, a potem popatrzyła, jak zniknął za drzwiami. Pozostawiona sama sobie dłoń opadła, choć w jej wnętrzu iskrzyły się jeszcze ślady po jego dotyku. Mimowolnie wsunęła tam palce. Przesunęła nimi wokół tego środka, czując, jak ożywione znów dreszcze mknął przez nadgarstek i potem w górę, do ramienia i szyi. Stała tak, samotna w pokoju z kuchnią i salonem, muskała własną skórę i rozpamiętywała niesamowite wrażenie, które powinna dawno uśpić, ale nie mogła się powstrzymać. Potem w końcu ruszyła do kąta z szafkami i ogniem. Po drodze ściągnęła z podłogi torbę i pogrzebała w niej trochę, jakby spodziewała się odnaleźć tam coś przydatnego. Nic tam nie było, wokół palca owinęła się tylko gumka do włosów. Zebrała wilgotne kosmyki i uwiązała, a potem podwinęła rękawy swetra. Wciąż czuła pod nieco gryzącym materiałem dominujące gorąco. Odgięła dekolt, by wpuścić do nagiego ciała nieco więcej powietrza. Przy blacie wyłowiła dwie różne szklanki, a potem podgrzała wodę. Wrzątek to chyba coś, do czego im obojgu nie było już śpieszno. Niemniej wodę należało wygotować. Nie miał herbaty, chyba nawet wspomniał o tym wcześniej. Przygotowała cytrynę, zaczęła ją kroić, a gdzieś między jednym i drugim ruchem noża odgięła głowę i przyłożyła dłoń do dziwnie zdrętwiałej szyi. Radziła sobie z ciałem, które zdawało się przez cały ten czas pamiętać. O nim. Magią ostudziła nieco wodę, a potem umieściła w niej kawałki obranej cytryny. Niezbyt wymyślny drink, ale dobry na początek. Postawiła szkło na stole. Miała nadzieję, że Urien nie zrobi sobie już krzywdy. Z któregoś kąta dotarł do niej odgłos rozmarzonego chrapnięcia. Bimber zasnął.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zamknięcie drzwi odbiło się od kafelek tych niepełnych i pełnych frustracji wyrzucanej przez obite pięści. Wchodząc nie myślał o niczym konkretnym poza piwnymi tęczówkami i uspokajającym, leczniczym dotyku jej palców zaciśniętych w jego. Chyba do końca wciąż nie potrafił uwierzyć, że to wszystko miało rację bytu, a jednak niekomfortowe uczucie przy każdym kroku kwitowało całą żałość, którą przyjęła z tak potężną czułością. Nigdy nie spodziewał się dać tak wielkiej plamy, już nie wspominając o dopuszczeniu kogokolwiek tak blisko siebie, ale ona… nie była kimkolwiek. Philippa Moss, pod takim imieniem i nazwiskiem ją znał, nie do końca znając, wpuścił ją głęboko, otulił z każdej możliwej strony, w zamian otrzymał obietnicę, że będzie, że jest, że zostanie. Dopiero wraz z zetknięciem się stopami o zimne kafelki pod prysznicem zrozumiał, że ciepło wyczuwalne w całym ciele nie było minionym rozgrzaniem, które spowodowało wybuch wulkanu. Przez cały czas odczuwał przyjemne ogrzewające ogniki, które wędrowały po całym ciele, już nie tylko tam, gdzie przemknęła swoją dłonią, wypełniała go całego każdym wypowiedzianym słowem. Kąciki ust gdzieś mimowolnie powędrowały do góry, zespajając się z pustostanem głowy, która również ostrzegała przed słabymi nogami. Nie czuł bezsilności, wręcz przeciwnie, wydawało się, że zdoła zrobić wszystko, szczególnie kiedy odbiło się echo jej słów, momentalnie wspomniał raz jeszcze – mam jeszcze barmankę. Powiedziała, że jest… jego. Wszystko rozumiał dosłownie, może nawet zbyt mocno, ale siła, którą przekazała tymi kilkoma słowy sprawiała, że trzymał się tego jak największy naiwniak na świecie. Nigdy żadna nie była jego, tak w pełni tego wszystkiego, co odstraszające i przyciągające. Zwykle starał się ograniczać każdy z możliwych kontaktów, może nawet trochę zaszywał się pod postacią tego wzroczącego szczenięcym wzrokiem adoratora, który i tak nie zasługuje na nic więcej, gdzie ona pojawiła się i pokazała nie tylko własny ból, ale również otuliła ten jego, wyciągając z ciemności, jak jeszcze nikt nigdy nie zdołał, jak nigdy nikomu nie pokazywał. Była pierwsza niemal we wszystkim i pragnął by została, tak do końca. Nijak sprawdzało się to z każdą dewizą, która przewodziła to jego dotychczasowym życiem, ale wiara w jej słowa i gesty sprawiała, że dawał się czarować. Wprawdzie oczarowany był już dawno, jak to w każdej kobiecie, jednak wraz z momentem przyznania się do tak potężnej głębi bólu pozwoliła mu wyciągnąć tę skrywaną troskę w swoim kierunku, co więcej – przyjęła ją z tak żywą reakcją, cały czas pamiętał jej zamglony wzrok, kiedy odnaleźli swoje dłonie po raz pierwszy, gdy splątały się dwa tak różne żyjące obok siebie światy i przestrzeń nieprawdopodobności zagięła się psotliwie, pozostawiając ich w sile komplikacji bliskich, wątłych ciał. Przy niej moralność tworzyła się na nowo, a każda granica pojętego obdzierała niepojętość dotychczasowych myśli i obaw. Powoli rozświetlała cienie, które wydawały się niedobre i złe – świadoma tego, że są, akceptowała je, doprowadzając do jeszcze większego niedowierzania, które okalane było chciwością jej uwagi. Z początku myślał, że to zwyczajne pragnienie wyciągnięcia do niej pomocnej dłoni, coś łatwego do wykonania i jeszcze prostszego w utrzymaniu czułości. Nigdy nie spodziewał się, że sama zapragnie zrobić w jego kierunku to samo, dorzucając jeszcze własną nutę kusicielstwa, na które tak żywo zareagowało jego spragnione bliskości ciało. Nie było to pierwsze takie zderzenie z własną rządzą, przyszedł przecież z całkiem rozbity po pierwszym tym… niepełnym? Ciało Celine kusiło, to prawda, jednak to nie jej oczy miały odcień tego, co tak lubił pić prosto z kufla w Parszywym, nie w niej odnajdywał potwierdzenie, nie przy niej czuł niepewność i strach przed odrzuceniem, a tym bardziej skrzywdzeniem kruchego porozumienia, które utworzyło się w kilku słowach, drobnych gestach wydających się najważniejszymi i spojrzeniach opowiadających sobie te wszystkie niewypowiedziane historie. Odnajdując piwne tęczówki, wiedział, że mieli czas, że będzie i pozwoli się poznać w samych nawet głębinach oczu, przez które pozwoliła się dojrzeć już wtedy, rano, cierpiała, a on pomimo braku zdolności uzdrowicielskich starał się pomóc. Jeszcze nie próbował tego zrozumieć, a tym bardziej rozgryźć, na razie liczyło się wzięcie prysznica, pozbycie się jedynej pamiątki po jego braku taktu, który zaakceptowała. Pierś wypełniła jakaś nieprawdopodobna siła.
Nie miał pojęcia, jak długo stał tak pod prysznicem, czując chłód pomieszczenia, które zderzało się ze spoconym, mokrym ciałem i klejącym się materiałem. Myślą powoli zaczynał do czegoś dochodzić, dość nieśmiało docierając do tego, że wciąż z nim była. Nie miał ochoty zmywać z siebie jej dotyku i przyjaznych dreszczy, kiedy przypominał sobie, że przeżyli to wspólnie. Czuł powoli budujące się napięcie, a kiedy pomyślał, że jest na wyciągnięcie ręki… dłoń szybko odnalazła gałkę od prysznica. W kilku ruchach ściągnął spodnie, wieszając je na ścianie i majtki, które rzucił do kosza z dawno nierobionym praniem. Zimno momentalnie ostudziło myśli i organizm, który nieprawdopodobnie szybko był w stanie zareagować na myśl o jej gotowości i słowach, którymi otaczała go cieplej niż niejedna pierzyna, starał się nie myśleć o opuszkach, które tak nęcąco wędrowały po wielu skrawkach ciała. Ślady wbitych paznokci na plecach odezwały się, dopiero kiedy krople zderzyły się z potem, zaszczypały, pobudziły do trzeźwych myśli o tym, co tu i teraz, ale nie był w stanie tak łatwo pozbyć się tej niesamowitości, choć powinien założyć, że kiedy wyjdzie, nie znajdzie w mieszkaniu nikogo poza samym sobą i rozbujaną fantazją. Momentalnie obrazem wrócił do jej winnych ust i piwnych oczu, a wtedy świadomość przypomniała o chwili, w której atmosfera zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni, pomimo jego naprężenia i spuszczenia z napięcia. Była skrzywdzona. Od tego wszystko się zaczęło. Miał jej strzec, nie pozwalać nęcącym słowom i gestom dać zdominować powolność czułości, z którą wyszedł na samym początku ich dziennego zdarzenia. Musiał być silny dla niej i z nią, nie zamierzał się poddawać. W kilku ruchach nasmarował się mydłem, które przemyło jedynie jej powierzchowną obecność, jednak dzięki temu umysł powoli zaczynał odzyskiwać pewną sprawność. W kilka minut przemył się na tyle, by zapomnieć o palącym wstydzie, pozostały tylko lekkie rumieńce, na jednym poliku przecięte, lekko już schodzące czerwone ślady od wymierzonego ciosu, plecy wciąż naznaczone były pasmami śladów przynależności tylko do niej, choć on nijak pozostawił coś po sobie, może nie powinien? Może on tylko miał być jej, a ona chciała nieco wolności? Do myśli ponownie wkradło się zwątpienie, bo przecież jak mogła chcieć zostać z nim w tej dziurze choćby na jedną noc? Nie wydawało się to zbyt realne. W kilku ruchach zmył z siebie świeże ślady i podniósł wzrok, szukając ręcznika, który… został przewieszony przez krzesło leżące na podłodze. Kurwa mać. Idiotyzm poganiał za idiotyzmem, a on pośród tego całego idiotycznego bałaganu królował jako największy z bałwanów i idiotów świata, bo oczywiście NIE BYŁ W STANIE pomyśleć o tak prostej i ważnej kwestii…
Ściągnął spodnie z wieszaka i wyrzucił je do kosza z praniem, były bezużyteczne, cholera jasna, zaklął ponownie w myślach. Jakim cudem miał tak niewyobrażalnego pecha? Czy to naprawdę mogło być jakieś przekleństwo rudych? Odgarnął długie pasma za plecy. Wziął kilka głębokich oddechów i pozwolił sobie na najbardziej kompromitującą rzecz na świecie w postaci lekkiego uchylenia drzwi. Ten wieczór, a raczej już noc, miały zdecydowanie zbyt wiele niespodziewanych zwrotów akcji, kiedy musiał poniżyć się do niemożliwie niskiego stopnia. Wychylił głowę z zaczerwienioną twarzą, aż po same koniuszki uszu.
- Philippa – szepnął, przerywając ciszę zalegającą w pomieszczeniu, może faktycznie jej tam nie było? Mimowolnie wolał zaryzykować. – khym… czy mogłabyś… zamknąć oczy? – zapytał speszony, starając się brzmieć dość naturalnie, choć nijak to kaszlnięcie odpowiadało rozluźnieniu, szczególnie kiedy szybko dodał – Tylko na chwilkę, muszę coś zabrać. – tłumaczył, próbując myśleć o tym jako czymś naturalnym, bo przecież… zdarzało się, tak? Po otrzymaniu jakiegoś potwierdzenia uchylił drzwi, przechodząc przez framugę nagusieńki jak przy narodzinach. W kilku krokach znalazł się przy ręczniku leżącym na podłodze. Bez zastanowienia szarpnął nim do siebie, przesuwając też pieprzonym krzesłem, które wywrócił wcześniej przy powrocie do niej. Szybkim ruchem przewinął go sobie wokół bioder, oddychając już nieco spokojniej. Bał się spojrzeć na jej postać, bo gdyby tylko zorientował się, że właśnie paradował przed nią, kiedy nie miała zamkniętych oczu, to… w sumie nie wiedział co, ale wystarczyło mu już tego wstydu, żeby nie chcieć pogłębiać tego straszliwego uczucia żenady z samego siebie. Skupił się na działaniu, świadom tego, że sama pewnie chciała nieco prywatności, podszedł do szafki i wyciągnął z niej czysty ręcznik. W kilku krokach znalazł się przy niej i choć dzielił ich ten metr odległości, wyczuwał to samo powietrze, którym oddychała. Znalazła sosnowy syrop? Z czułością i ostrożnością złapał za jej nadgarstek, podciągając go na wysokość piersi. Bez zastanowienia wręczył najbardziej puchaty ze wszystkich ręczników, jakie posiadał i czekał, aż ta sama zrozumie prosty gest, którym chciał jedynie pomóc. Uśmiechnął się niepewnie, wciąż pozwalając czerwieni obejmować całą twarz, uszy i szyje. – Ostrzegam, jest zimna. – powiedział jakby nieco z tłumaczeniem, a może nawet lekkim zaczepieniem dla rozluźnienia, którego nie czuł żadną cząstką siebie, bo przecież nie był pewien czy aby na pewno nie była świadkiem jego gołych przechadzek po pokoju. Przecież miał się nią zajmować, a nie paradować jak nagie bożyszcze, którym nawet nie był! Na pewno drugi raz na to nie pozwoli!
Nie miał pojęcia, jak długo stał tak pod prysznicem, czując chłód pomieszczenia, które zderzało się ze spoconym, mokrym ciałem i klejącym się materiałem. Myślą powoli zaczynał do czegoś dochodzić, dość nieśmiało docierając do tego, że wciąż z nim była. Nie miał ochoty zmywać z siebie jej dotyku i przyjaznych dreszczy, kiedy przypominał sobie, że przeżyli to wspólnie. Czuł powoli budujące się napięcie, a kiedy pomyślał, że jest na wyciągnięcie ręki… dłoń szybko odnalazła gałkę od prysznica. W kilku ruchach ściągnął spodnie, wieszając je na ścianie i majtki, które rzucił do kosza z dawno nierobionym praniem. Zimno momentalnie ostudziło myśli i organizm, który nieprawdopodobnie szybko był w stanie zareagować na myśl o jej gotowości i słowach, którymi otaczała go cieplej niż niejedna pierzyna, starał się nie myśleć o opuszkach, które tak nęcąco wędrowały po wielu skrawkach ciała. Ślady wbitych paznokci na plecach odezwały się, dopiero kiedy krople zderzyły się z potem, zaszczypały, pobudziły do trzeźwych myśli o tym, co tu i teraz, ale nie był w stanie tak łatwo pozbyć się tej niesamowitości, choć powinien założyć, że kiedy wyjdzie, nie znajdzie w mieszkaniu nikogo poza samym sobą i rozbujaną fantazją. Momentalnie obrazem wrócił do jej winnych ust i piwnych oczu, a wtedy świadomość przypomniała o chwili, w której atmosfera zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni, pomimo jego naprężenia i spuszczenia z napięcia. Była skrzywdzona. Od tego wszystko się zaczęło. Miał jej strzec, nie pozwalać nęcącym słowom i gestom dać zdominować powolność czułości, z którą wyszedł na samym początku ich dziennego zdarzenia. Musiał być silny dla niej i z nią, nie zamierzał się poddawać. W kilku ruchach nasmarował się mydłem, które przemyło jedynie jej powierzchowną obecność, jednak dzięki temu umysł powoli zaczynał odzyskiwać pewną sprawność. W kilka minut przemył się na tyle, by zapomnieć o palącym wstydzie, pozostały tylko lekkie rumieńce, na jednym poliku przecięte, lekko już schodzące czerwone ślady od wymierzonego ciosu, plecy wciąż naznaczone były pasmami śladów przynależności tylko do niej, choć on nijak pozostawił coś po sobie, może nie powinien? Może on tylko miał być jej, a ona chciała nieco wolności? Do myśli ponownie wkradło się zwątpienie, bo przecież jak mogła chcieć zostać z nim w tej dziurze choćby na jedną noc? Nie wydawało się to zbyt realne. W kilku ruchach zmył z siebie świeże ślady i podniósł wzrok, szukając ręcznika, który… został przewieszony przez krzesło leżące na podłodze. Kurwa mać. Idiotyzm poganiał za idiotyzmem, a on pośród tego całego idiotycznego bałaganu królował jako największy z bałwanów i idiotów świata, bo oczywiście NIE BYŁ W STANIE pomyśleć o tak prostej i ważnej kwestii…
Ściągnął spodnie z wieszaka i wyrzucił je do kosza z praniem, były bezużyteczne, cholera jasna, zaklął ponownie w myślach. Jakim cudem miał tak niewyobrażalnego pecha? Czy to naprawdę mogło być jakieś przekleństwo rudych? Odgarnął długie pasma za plecy. Wziął kilka głębokich oddechów i pozwolił sobie na najbardziej kompromitującą rzecz na świecie w postaci lekkiego uchylenia drzwi. Ten wieczór, a raczej już noc, miały zdecydowanie zbyt wiele niespodziewanych zwrotów akcji, kiedy musiał poniżyć się do niemożliwie niskiego stopnia. Wychylił głowę z zaczerwienioną twarzą, aż po same koniuszki uszu.
- Philippa – szepnął, przerywając ciszę zalegającą w pomieszczeniu, może faktycznie jej tam nie było? Mimowolnie wolał zaryzykować. – khym… czy mogłabyś… zamknąć oczy? – zapytał speszony, starając się brzmieć dość naturalnie, choć nijak to kaszlnięcie odpowiadało rozluźnieniu, szczególnie kiedy szybko dodał – Tylko na chwilkę, muszę coś zabrać. – tłumaczył, próbując myśleć o tym jako czymś naturalnym, bo przecież… zdarzało się, tak? Po otrzymaniu jakiegoś potwierdzenia uchylił drzwi, przechodząc przez framugę nagusieńki jak przy narodzinach. W kilku krokach znalazł się przy ręczniku leżącym na podłodze. Bez zastanowienia szarpnął nim do siebie, przesuwając też pieprzonym krzesłem, które wywrócił wcześniej przy powrocie do niej. Szybkim ruchem przewinął go sobie wokół bioder, oddychając już nieco spokojniej. Bał się spojrzeć na jej postać, bo gdyby tylko zorientował się, że właśnie paradował przed nią, kiedy nie miała zamkniętych oczu, to… w sumie nie wiedział co, ale wystarczyło mu już tego wstydu, żeby nie chcieć pogłębiać tego straszliwego uczucia żenady z samego siebie. Skupił się na działaniu, świadom tego, że sama pewnie chciała nieco prywatności, podszedł do szafki i wyciągnął z niej czysty ręcznik. W kilku krokach znalazł się przy niej i choć dzielił ich ten metr odległości, wyczuwał to samo powietrze, którym oddychała. Znalazła sosnowy syrop? Z czułością i ostrożnością złapał za jej nadgarstek, podciągając go na wysokość piersi. Bez zastanowienia wręczył najbardziej puchaty ze wszystkich ręczników, jakie posiadał i czekał, aż ta sama zrozumie prosty gest, którym chciał jedynie pomóc. Uśmiechnął się niepewnie, wciąż pozwalając czerwieni obejmować całą twarz, uszy i szyje. – Ostrzegam, jest zimna. – powiedział jakby nieco z tłumaczeniem, a może nawet lekkim zaczepieniem dla rozluźnienia, którego nie czuł żadną cząstką siebie, bo przecież nie był pewien czy aby na pewno nie była świadkiem jego gołych przechadzek po pokoju. Przecież miał się nią zajmować, a nie paradować jak nagie bożyszcze, którym nawet nie był! Na pewno drugi raz na to nie pozwoli!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Balkon
Szybka odpowiedź