Balkon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Balkon
Świeże powietrze, a przynajmniej idea takowego zaczerpnięcia konfrontuje się z szarą rzeczywistością, która objawia się poprzez zapach portowy unoszący się dookoła. Widok padający ze skromnego balkonu skierowany jest bezpośrednio na statki przycumowane przy pobliskiej krawędzi lądu.
Prostokątny, betonowy balkonik raczy dwoma krzesłami i nieco przypalonym hamakiem zawieszonym w poprzek, co zawadza przy wejściu do mieszkania.
Prostokątny, betonowy balkonik raczy dwoma krzesłami i nieco przypalonym hamakiem zawieszonym w poprzek, co zawadza przy wejściu do mieszkania.
Mieszkanie objęte zaklęciem - Cave Inimicum, Mała Twierdza, Nierusz, Widzimisię (iluzja Jeremiego)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 28.06.21 19:31, w całości zmieniany 4 razy
Wszystko wydawało się pędzić, choć przecież kilka minut temu zimne krople obmyły nagie ciało i uspokoiły rozjuszone serce wzbudzające niespotykany dość gorąc. Zwykł kojarzyć takie temperatury z niebezpieczeństwem. Jednak zamiast nieco niezdrowego poczucia szaleństwa przypominało to niespotykane dotychczas przyjemne uczucie stosowności, któremu nie był w stanie odmówić. W żadnym aspekcie nie było to odpowiednie, przynajmniej nie w nocy, kiedy każdy ruch niesiony był tym zatrważającym uczuciem bliskości, którą należało zakleszczyć jeszcze bardziej i mocniej, aż do braku tchu. Przy zupie czasem też zapominał o oddechu, jakby sama jej obecność onieśmielała już na tyle, by mógł zapomnieć o tych wszystkich przykazach nauczanych od dziecka. Miał przecież być porządny. Starał się. Tylko nie był wystarczająco silny, by okazywać opiekuńczość tylko w słowach. Pragnął, żeby mu uwierzyła, była bliżej i uwierzyła pomimo wszystkich tych kłamstw. Nieroztropnie zdzierał każdą z warstw, ukazując się jako żałosny on – człowiek tak mocno niesiony chęcią pomocy i wołający o namiastkę uwagi. Wiedział, że nie powinien, ale w jaki sposób mógł odmawiać tego wszystkiego? Powinien dobrze wiedzieć, że po pierwszym zatopieniu w piwnych tęczówkach stracił już nie tylko pełnię logicznego myślenia, ale również własną identyfikację z ideałami będącymi dotychczas drogowskazem w każdej z relacji z kobietami, bo to, co się stało… nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie w świecie, gdzie się wychowywał. Tamtym świecie. Oni byli w Londynie. Oddychali każdą nieczystością, którą przywiała Tamiza i chyba dlatego właśnie był w stanie się jej oddać. Był już jednym z nich. Chciał być. Przynależeć choćby w jednym miejscu. Wydawało się to dosyć prostym marzeniem. Ona sprawiała, że stawało się realne, bo przy jej boku odnajdywał tę poprawność. Wystarczyło, że oddychała gdzieś tuż obok, była i pozwalała na otaczanie się tym, czego potrzebowała, czego on potrzebował, czego oboje być może tak łakomie, choć skrycie szukali. Pragnął być jej wsparciem. Nie wiedział tylko, kiedy stało się to tak elektryzujące, że samo patrzenie paraliżowało, jednocześnie kopiąc do sięgnięcia po to drugie ciało. Nigdy dotychczas nie był tak śmiały w ruchach, a wczoraj? Przyciągnął ją na własne kolana. Żadna z nauk nie mówiła o tak przebojowych ruchach, do których targnął się i przyznawał samemu przed sobą, że był w stanie tak o wiele więcej i częściej, jeśli tylko zapadnie zmierzch. Świadomie jednak stawiał opór i jedynie to stanowiło główny problem, bo chciał, wiedząc, że nie powinien. Nie tak dawno temu przecież mówił Michaelowi, jak bardzo jest to nieodpowiednie. Było, a mimo to chciał tak częściej.
Starał się nie fantazjować o niej, a tym bardziej o wspaniałym uczuciu, które rozlewała gdzieś wewnątrz. Nie był pewien siebie. Jej obecność jedynie potęgowała niechęć do słów, chciał znów poczuć jej dłoń w swojej. Wydawała się mu przesyłać coś więcej poza temperaturą drugiego ciała. Starał się nie rozpraszać, bo przecież nie było to możliwe, żeby wzbudzała tak wiele. Wciąż się przecież znali jedynie z kilku partyjek i jednego wylanego piwa. Być może to był właśnie ten kufel za dużo? Był w stanie wytrzymać takich jeszcze milion, byle chciała tak zostać na dłużej. Nie było to rozsądne. Zaprzeczał samemu sobie nieco zagubiony. Na szczęście lub jego brak co jakiś czas para unosząca się z zupy przeczyła określania zaistniałej sytuacji jako przypadkowego snu. Nie miał zamiaru się budzić, choć każda przerwa wymuszała przełknięcie śliny, a to powodowało bolesne ukłucie w gardle, gdzie pulsowało serce. Wydawało mu się, że robi z siebie głupka, był tego wręcz pewien, a jednak ciągnął to dalej. Nigdy nie czuł się zbyt dobrze w świetle jupiterów, szczególnie takich jak te dwie ciemne głębiny, które patrzyły z taką intensywnością. Peszyła go w każdym geście i na każdym kroku, nie mówiąc już o słowach, a tym bardziej wzroku mówiącym wszystkie te niewypowiedziane słowa. Zauważył w nich przeprosiny. Nie chciał, żeby czuła się źle, a jednak miał wrażenie, że tego potrzebowali. Wyznaczanie granic nie było proste. Każde jej znieruchomienie w miejscu przyjmował ze złością na siebie, bo przecież dobrze wiedział, że należało jej się to, co okazywał. Powinien przecież dawać więcej, choć kiedy zeszłego dnia zaszło słońce, miała go całego na wyciągnięcie ręki. Dlaczego wciąż wydawało mu się to niewystarczające? Jakby jeszcze bardziej i mocniej chciał zaznaczyć, że ją… że chce ją chronić. O to cały czas się rozchodziło, czyż nie?
Nie miał pojęcia, w jaki sposób miał dobrać odpowiednie słowa. Mózg zdawał się odmawiać współpracy, a raczej postanowił tylko zmuszać go do pochłaniania tej podpartej o ręce głowy, od której starał się nie uciekać wzrokiem. Musiał być dzielny, próbował być, bo powinna wiedzieć o wszystkim. Pragnął, żeby zrozumiała. Niestety, zamiast wyjaśniać, rumienił się jak dojrzały burak, dodając swoim wydukanym słowom sporo niezręczności, którą odczuwał, mówiąc tak niecodzienne rzeczy. Sprawiała, że zaprzeczał samemu sobie, jak ten cholerny hipokryta wkraczał na nieznaną ścieżkę, gdzie wszystko było nie tylko nowe, ale również pożądane. Ona. Nie jako ciało, a nadzwyczajna obecność, która po prostu jest. Czuł się okropnie, kiedy momentami uświadamiał sobie, jak bardzo jest egoistyczny, bo chciałby ją zachować przy sobie, żeby więcej nie musiała tak cierpieć. Wciąż nie znał źródła tego bólu, nie miał pojęcia, że zrobiła to sobie sama z własnej nieuwagi, ale nie to było ważne. Nie, kiedy starał się ponownie przekazać, że jest potworem. W świetle dnia wszystko było jakby trudniejsze. Wyczuwał ten ciekawski wzrok na sobie dwa razy bardziej intensywnie, co dotychczas wydawało się niemożliwe. Zaznaczała swoją obecność, nie robiąc niczego specjalnego. Nie musiała. Zakorzeniła się gdzieś w środku i wydawało się, że dzień bez jej obecności byłby tym niepełnym, a przecież takie zniewolenie… to nie był on. Zbyt mocno kojarzyło się to ze szlacheckimi zasadami, które krytykował wraz z całą rodziną. Każdy powinien mieć wolną wolę, a samych ludzi pracujących u podstaw powinno się stawiać na równi, bo… dlaczego inaczej? Wszystko to zdawało się mało logiczne, a jednak podziały istniały, w nich widział ją, tą, która została sklasyfikowana na straty, jak niejedna Londyńska nic nikomu niewadząca dusza. Wciąż nie był w stanie zrozumieć, dlaczego dał się w to wplątać, kiedy miał być tylko obserwatorem, poboczną postacią, która przygląda się zza rogu, nie wychodzi z inicjatywą i próbuje zwalczyć zło. Dla niej był w stanie podnieść się nawet przy braku jakiejkolwiek siły, bo czuł, że tak trzeba. Otworzył usta, chcąc coś odpowiedzieć, a jednak przy pierwszych kilku podejściach nie wyszło z nich nic konkretnego. Niczym ryba próbował złapać nieco powietrza, rozwierając wargi, żeby zaraz je zamknąć w nagłej sprzeczności z samym sobą. Opleciony w jakiś dziwnie duszące uczucie miał wrażenie, jakby przy pierwszym słowie mógł wszystko zepsuć. Nie chodziło już tylko o spłoszenie jej, po prostu bał się zrobienia krzywdy, znowu. Ściągnął brwi porwany przez ciemne myśli, na twarzy pojawiła się trwoga już nie tylko w zmarszczonym czole, ale również zmartwionym, pełnym winowajczego poczucia spojrzeniu i ciasno zaciśniętych ustach. Bił się pomiędzy powinnością a pragnieniem, ale przecież zasługiwała, żeby wiedzieć, nawet jeśli któryś raz w ciągu ostatniej doby… musiał. Nie chodziło przecież o jego prawdziwe nazwisko, bo to nie ono było głównym problemem, a coś tkwiące gdzieś wewnątrz, wybudzające się i rozprawiające się z wyuczoną moralnością w tak prosty i lekki sposób, że ciężko było mu uwierzyć, że to nie były sny. Wciąż tam była.
- Jestem złym człowiekiem, czarodziejem… nie… ja… ten… Jeremy… ja… nie mam współlokatora… – starał się jakoś wytłumaczyć szarpanymi słowami, bo przecież zasługiwała wiedzieć, że to on uchodził za tego szajbusa. Nikt inny, on. Prawie zrobił jej krzywdę. Nigdy nie zamierzał komukolwiek wchodzić w drogę, a co dopiero występować w roli agresora. Było mu tak głupio, a jednak zamiast czerwonego odcienia na polikach zdawał się wyjątkowo blady. Piegi zdawały się niezdrowo rozróżniać odcienie. Sprawa była już chyba przegrana, nie było żadnego sensu udawać, że to miało rację bytu, bo miał świadomość tego, że odejdzie. Kiedyś w końcu musiała. Ciężko przychodziło mu się tak od razu cieszyć z minionego czasu. Wydawało się, że było go tak niewiele. – przepraszam Philippa, tak bardzo przepraszam. – spuścił na chwilę wzrok, szukając jakiegoś punktu, w którym zdołałby ulokować swoją uwagę, choć dobrze wiedział, że tylko jej widok mógł tak dogłębnie uspokoić. Wzbraniał się przed tym, jakby obawiał się, że dojrzy tam to, czego nie byłby w stanie unieść. Pełne odrzucenie i obrzydzenie, bo cóż innego mogłoby to być? Dla takich jak on nie ma przebaczenia i drugich szans. – Nie chciałem Cię skrzywdzić. – pozwolił szeptowi wyrwać te kilka zgłosek do niej, nawet pozwolił sobie na zerknięcie w głąb piwnych tęczówek. Włosy wciąż lepiły się do twarzy, jednak to nie one grały tam główną rolę. – Ale jestem nieodpowiedni. – na wszystko powiedział jeszcze ciszej, jeszcze bardziej ściągając brwi w złości na siebie, że być może pomyśli o nim jako żałosnej istocie, ale faktycznie tak było. Nic z tego, co się wydarzyło, nie powinno mieć miejsca. Wiedział, że Londyńskie warunki pozwalały jej myśleć rozumem, nie uczuciami, pewnie dlatego nawet nie przeszło mu przez myśl, że mogłaby go pożałować.
Usłyszał głęboki wdech i raptownie wbił swoje poplamione, miodowe oczęta w te piwne, szukając odpowiedzi. Był przerażony, nie tylko tym, co nieświadomie wyszło z jego ust, ale również samą perspektywą tego, że faktycznie mógł ją wystraszyć. Momentalnie zgarbił się w całej tej niepewności, która kuła go w gardło i zaciskała się mocno tuż po ostatnim wypowiedzianym słowie. Ostatni idiota, głupek, mar… zastygł, słysząc pierwsze nuty jej głosu. Rozjaśniała i przytaknęła tym swoim nęcącym głosem, którym potrafiła doprowadzić do granicy, czego nie miał zamiaru teraz sprawdzać, choć dobrze wiedział, że cały drgnął. Próbował przełamać się z dotychczasowego letargu, gdzie współgrały jedynie ich ciała, bo przecież potrzebowali również języka, znaczy się – słów. Sam nie wiedział, co właściwie jej zaproponował, bo przecież przez cały czas myślał, że poprosi o ostudzenie sytuacji, jakąś choćby namiastkę wstrzemięźliwości, może nawet przerwę? Zamiast tego bezrozumnie łapał jej tęczówki w swoje, poliki z bladych ponownie zaczerwieniły się żywo, nijak łącząc się z kolorem mokrych włosów, przez cały czas cicho wierzył, że będzie chciała. Nieprawdopodobna moc przeszła przez całe jego ciało, kiedy poczuł zrzucony ciężar z piersi i barków, bo powiedziała, że tak. Ruszył ręką lekko po blacie w jej kierunku, naprzeciw tej mniejszej. Chyba widział, ale nijak potrafił dostrzec, bo przecież nie tak to wszystko powinno… Jej nagłe wyznanie, słowo 'nigdy' spowodowało nagły impuls nakrycia drobniejszej, choć zahartowanej dłoni w swoją. Oplótł ją, czując ciepło drugiego ciała, ponownie złączonego dokładnie tak samo, jak o poranku. – Nie porzucę Cię – zapewnił momentalnie mocnym głosem, kompletnie odchodząc od tego, do czego odnosiła się ona. Nie rozumiał, ale przecież był mało rozumnym człowiekiem, więc czegóż można było się spodziewać? Sam chyba nie bardzo mógł pojąć, jak bardzo zadeklarował się w tych trzech słowach, ale tak czuł całym sobą. Wyrazy wychodziły bezmyślnie, naturalnie, dokładnie tak samo, jak ten powolny ruch głaskania wnętrza jej dłoni jej w trosce. – Nie musisz mówić. – szepnął cicho, bo przecież to nie było tak istotne, tak bardzo, jak nie było istotne jego prawdziwe nazwisko. Najważniejsze, że byli obok siebie, ze sobą… razem. – Potrzebujesz więcej siły. – zauważył dość śmiało z chrypą. – Na resztę będzie czas. – zaproponował urzeczony tym, że mógł ją dotykać. Dreszcze przebiegały po ciele, a widoczna gęsia skórka raczej jasno określała, że nie był to jakiś tam dotyk, a coś więcej, choć przecież równie dobrze mógł to być wiatr zawiewający z otwartego połowicznie balkonu. Poza nim nikt nie wiedział i wiedzieć nie musiał. – Chyba że mam Cię nakarmić. – powiedział z lekkim rozbawieniem i podniesioną lekko brwią w geście luźnej sugestii. Wystarczyło im tych smutków jeśli nie była na nie gotowa, był przecież cierpliwy, mógł poczekać, szczególnie teraz, kiedy powiedziała, że może. Nie chciał, żeby oddawała się przykrości, kiedy nie musiała i nie czuła się jeszcze na siłach. Od teraz mieli czas. Razem. Chyba wciąż do niego nie docierało, a jednak uśmiechał się jakoś nieporadnie półgębkiem. Wydawało się, że szuka jakiegoś punktu oderwania, bo być może w ten sposób zdoła jakoś ją przekonać, że nie jest tak zły, że nie jest tak źle, że po prostu mogą być, tak zwyczajnie. Po prostu oni i zupa.
Starał się nie fantazjować o niej, a tym bardziej o wspaniałym uczuciu, które rozlewała gdzieś wewnątrz. Nie był pewien siebie. Jej obecność jedynie potęgowała niechęć do słów, chciał znów poczuć jej dłoń w swojej. Wydawała się mu przesyłać coś więcej poza temperaturą drugiego ciała. Starał się nie rozpraszać, bo przecież nie było to możliwe, żeby wzbudzała tak wiele. Wciąż się przecież znali jedynie z kilku partyjek i jednego wylanego piwa. Być może to był właśnie ten kufel za dużo? Był w stanie wytrzymać takich jeszcze milion, byle chciała tak zostać na dłużej. Nie było to rozsądne. Zaprzeczał samemu sobie nieco zagubiony. Na szczęście lub jego brak co jakiś czas para unosząca się z zupy przeczyła określania zaistniałej sytuacji jako przypadkowego snu. Nie miał zamiaru się budzić, choć każda przerwa wymuszała przełknięcie śliny, a to powodowało bolesne ukłucie w gardle, gdzie pulsowało serce. Wydawało mu się, że robi z siebie głupka, był tego wręcz pewien, a jednak ciągnął to dalej. Nigdy nie czuł się zbyt dobrze w świetle jupiterów, szczególnie takich jak te dwie ciemne głębiny, które patrzyły z taką intensywnością. Peszyła go w każdym geście i na każdym kroku, nie mówiąc już o słowach, a tym bardziej wzroku mówiącym wszystkie te niewypowiedziane słowa. Zauważył w nich przeprosiny. Nie chciał, żeby czuła się źle, a jednak miał wrażenie, że tego potrzebowali. Wyznaczanie granic nie było proste. Każde jej znieruchomienie w miejscu przyjmował ze złością na siebie, bo przecież dobrze wiedział, że należało jej się to, co okazywał. Powinien przecież dawać więcej, choć kiedy zeszłego dnia zaszło słońce, miała go całego na wyciągnięcie ręki. Dlaczego wciąż wydawało mu się to niewystarczające? Jakby jeszcze bardziej i mocniej chciał zaznaczyć, że ją… że chce ją chronić. O to cały czas się rozchodziło, czyż nie?
Nie miał pojęcia, w jaki sposób miał dobrać odpowiednie słowa. Mózg zdawał się odmawiać współpracy, a raczej postanowił tylko zmuszać go do pochłaniania tej podpartej o ręce głowy, od której starał się nie uciekać wzrokiem. Musiał być dzielny, próbował być, bo powinna wiedzieć o wszystkim. Pragnął, żeby zrozumiała. Niestety, zamiast wyjaśniać, rumienił się jak dojrzały burak, dodając swoim wydukanym słowom sporo niezręczności, którą odczuwał, mówiąc tak niecodzienne rzeczy. Sprawiała, że zaprzeczał samemu sobie, jak ten cholerny hipokryta wkraczał na nieznaną ścieżkę, gdzie wszystko było nie tylko nowe, ale również pożądane. Ona. Nie jako ciało, a nadzwyczajna obecność, która po prostu jest. Czuł się okropnie, kiedy momentami uświadamiał sobie, jak bardzo jest egoistyczny, bo chciałby ją zachować przy sobie, żeby więcej nie musiała tak cierpieć. Wciąż nie znał źródła tego bólu, nie miał pojęcia, że zrobiła to sobie sama z własnej nieuwagi, ale nie to było ważne. Nie, kiedy starał się ponownie przekazać, że jest potworem. W świetle dnia wszystko było jakby trudniejsze. Wyczuwał ten ciekawski wzrok na sobie dwa razy bardziej intensywnie, co dotychczas wydawało się niemożliwe. Zaznaczała swoją obecność, nie robiąc niczego specjalnego. Nie musiała. Zakorzeniła się gdzieś w środku i wydawało się, że dzień bez jej obecności byłby tym niepełnym, a przecież takie zniewolenie… to nie był on. Zbyt mocno kojarzyło się to ze szlacheckimi zasadami, które krytykował wraz z całą rodziną. Każdy powinien mieć wolną wolę, a samych ludzi pracujących u podstaw powinno się stawiać na równi, bo… dlaczego inaczej? Wszystko to zdawało się mało logiczne, a jednak podziały istniały, w nich widział ją, tą, która została sklasyfikowana na straty, jak niejedna Londyńska nic nikomu niewadząca dusza. Wciąż nie był w stanie zrozumieć, dlaczego dał się w to wplątać, kiedy miał być tylko obserwatorem, poboczną postacią, która przygląda się zza rogu, nie wychodzi z inicjatywą i próbuje zwalczyć zło. Dla niej był w stanie podnieść się nawet przy braku jakiejkolwiek siły, bo czuł, że tak trzeba. Otworzył usta, chcąc coś odpowiedzieć, a jednak przy pierwszych kilku podejściach nie wyszło z nich nic konkretnego. Niczym ryba próbował złapać nieco powietrza, rozwierając wargi, żeby zaraz je zamknąć w nagłej sprzeczności z samym sobą. Opleciony w jakiś dziwnie duszące uczucie miał wrażenie, jakby przy pierwszym słowie mógł wszystko zepsuć. Nie chodziło już tylko o spłoszenie jej, po prostu bał się zrobienia krzywdy, znowu. Ściągnął brwi porwany przez ciemne myśli, na twarzy pojawiła się trwoga już nie tylko w zmarszczonym czole, ale również zmartwionym, pełnym winowajczego poczucia spojrzeniu i ciasno zaciśniętych ustach. Bił się pomiędzy powinnością a pragnieniem, ale przecież zasługiwała, żeby wiedzieć, nawet jeśli któryś raz w ciągu ostatniej doby… musiał. Nie chodziło przecież o jego prawdziwe nazwisko, bo to nie ono było głównym problemem, a coś tkwiące gdzieś wewnątrz, wybudzające się i rozprawiające się z wyuczoną moralnością w tak prosty i lekki sposób, że ciężko było mu uwierzyć, że to nie były sny. Wciąż tam była.
- Jestem złym człowiekiem, czarodziejem… nie… ja… ten… Jeremy… ja… nie mam współlokatora… – starał się jakoś wytłumaczyć szarpanymi słowami, bo przecież zasługiwała wiedzieć, że to on uchodził za tego szajbusa. Nikt inny, on. Prawie zrobił jej krzywdę. Nigdy nie zamierzał komukolwiek wchodzić w drogę, a co dopiero występować w roli agresora. Było mu tak głupio, a jednak zamiast czerwonego odcienia na polikach zdawał się wyjątkowo blady. Piegi zdawały się niezdrowo rozróżniać odcienie. Sprawa była już chyba przegrana, nie było żadnego sensu udawać, że to miało rację bytu, bo miał świadomość tego, że odejdzie. Kiedyś w końcu musiała. Ciężko przychodziło mu się tak od razu cieszyć z minionego czasu. Wydawało się, że było go tak niewiele. – przepraszam Philippa, tak bardzo przepraszam. – spuścił na chwilę wzrok, szukając jakiegoś punktu, w którym zdołałby ulokować swoją uwagę, choć dobrze wiedział, że tylko jej widok mógł tak dogłębnie uspokoić. Wzbraniał się przed tym, jakby obawiał się, że dojrzy tam to, czego nie byłby w stanie unieść. Pełne odrzucenie i obrzydzenie, bo cóż innego mogłoby to być? Dla takich jak on nie ma przebaczenia i drugich szans. – Nie chciałem Cię skrzywdzić. – pozwolił szeptowi wyrwać te kilka zgłosek do niej, nawet pozwolił sobie na zerknięcie w głąb piwnych tęczówek. Włosy wciąż lepiły się do twarzy, jednak to nie one grały tam główną rolę. – Ale jestem nieodpowiedni. – na wszystko powiedział jeszcze ciszej, jeszcze bardziej ściągając brwi w złości na siebie, że być może pomyśli o nim jako żałosnej istocie, ale faktycznie tak było. Nic z tego, co się wydarzyło, nie powinno mieć miejsca. Wiedział, że Londyńskie warunki pozwalały jej myśleć rozumem, nie uczuciami, pewnie dlatego nawet nie przeszło mu przez myśl, że mogłaby go pożałować.
Usłyszał głęboki wdech i raptownie wbił swoje poplamione, miodowe oczęta w te piwne, szukając odpowiedzi. Był przerażony, nie tylko tym, co nieświadomie wyszło z jego ust, ale również samą perspektywą tego, że faktycznie mógł ją wystraszyć. Momentalnie zgarbił się w całej tej niepewności, która kuła go w gardło i zaciskała się mocno tuż po ostatnim wypowiedzianym słowie. Ostatni idiota, głupek, mar… zastygł, słysząc pierwsze nuty jej głosu. Rozjaśniała i przytaknęła tym swoim nęcącym głosem, którym potrafiła doprowadzić do granicy, czego nie miał zamiaru teraz sprawdzać, choć dobrze wiedział, że cały drgnął. Próbował przełamać się z dotychczasowego letargu, gdzie współgrały jedynie ich ciała, bo przecież potrzebowali również języka, znaczy się – słów. Sam nie wiedział, co właściwie jej zaproponował, bo przecież przez cały czas myślał, że poprosi o ostudzenie sytuacji, jakąś choćby namiastkę wstrzemięźliwości, może nawet przerwę? Zamiast tego bezrozumnie łapał jej tęczówki w swoje, poliki z bladych ponownie zaczerwieniły się żywo, nijak łącząc się z kolorem mokrych włosów, przez cały czas cicho wierzył, że będzie chciała. Nieprawdopodobna moc przeszła przez całe jego ciało, kiedy poczuł zrzucony ciężar z piersi i barków, bo powiedziała, że tak. Ruszył ręką lekko po blacie w jej kierunku, naprzeciw tej mniejszej. Chyba widział, ale nijak potrafił dostrzec, bo przecież nie tak to wszystko powinno… Jej nagłe wyznanie, słowo 'nigdy' spowodowało nagły impuls nakrycia drobniejszej, choć zahartowanej dłoni w swoją. Oplótł ją, czując ciepło drugiego ciała, ponownie złączonego dokładnie tak samo, jak o poranku. – Nie porzucę Cię – zapewnił momentalnie mocnym głosem, kompletnie odchodząc od tego, do czego odnosiła się ona. Nie rozumiał, ale przecież był mało rozumnym człowiekiem, więc czegóż można było się spodziewać? Sam chyba nie bardzo mógł pojąć, jak bardzo zadeklarował się w tych trzech słowach, ale tak czuł całym sobą. Wyrazy wychodziły bezmyślnie, naturalnie, dokładnie tak samo, jak ten powolny ruch głaskania wnętrza jej dłoni jej w trosce. – Nie musisz mówić. – szepnął cicho, bo przecież to nie było tak istotne, tak bardzo, jak nie było istotne jego prawdziwe nazwisko. Najważniejsze, że byli obok siebie, ze sobą… razem. – Potrzebujesz więcej siły. – zauważył dość śmiało z chrypą. – Na resztę będzie czas. – zaproponował urzeczony tym, że mógł ją dotykać. Dreszcze przebiegały po ciele, a widoczna gęsia skórka raczej jasno określała, że nie był to jakiś tam dotyk, a coś więcej, choć przecież równie dobrze mógł to być wiatr zawiewający z otwartego połowicznie balkonu. Poza nim nikt nie wiedział i wiedzieć nie musiał. – Chyba że mam Cię nakarmić. – powiedział z lekkim rozbawieniem i podniesioną lekko brwią w geście luźnej sugestii. Wystarczyło im tych smutków jeśli nie była na nie gotowa, był przecież cierpliwy, mógł poczekać, szczególnie teraz, kiedy powiedziała, że może. Nie chciał, żeby oddawała się przykrości, kiedy nie musiała i nie czuła się jeszcze na siłach. Od teraz mieli czas. Razem. Chyba wciąż do niego nie docierało, a jednak uśmiechał się jakoś nieporadnie półgębkiem. Wydawało się, że szuka jakiegoś punktu oderwania, bo być może w ten sposób zdoła jakoś ją przekonać, że nie jest tak zły, że nie jest tak źle, że po prostu mogą być, tak zwyczajnie. Po prostu oni i zupa.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Pierwszy krok. Pierwszy krok po milionie odbytych już kroków. Dało się napisać wstęp, kiedy tkwiło się już przy trzecim rozdziale? Nie znała się na poezji, nie znała się też na byciu tak blisko i intensywnie, tak całkowicie z kimś. To też miała mu za chwilę objawić niesiona zupełnie nieoczekiwanym natchnieniem. Najpierw jednak posiłek. Zbyt wolno chłodzący się między ich co rusz zaczepiającymi się o siebie oczami. Obserwacja była dość spokojna, choć trochę nienaturalna. Powtarzały się w kółko powracające do siebie tęczówki. Nie miała mu tego za złe. Siebie też już nawet nie spróbowała zahamować. Tym razem tkwiła dzielnie przy przekonaniu, że nie robią niczego… zbyt intensywnie. Poza patrzeniem. Po wielkim chaosie dnia, wieczoru i nocy przyjść miała nadzieja skryta w promieniach nowego poranka, które przebijały się przez zadymiony krajobraz doków i prześlizgiwały ukradkiem przez niedomknięte okno. Prosto do nich. Proste potrzeby porządkowały się w ciele, które pod światłem księżyca wciąż dochodziło do granicy – gotowe na wiele, zbyt wiele niespodziewanego i najbardziej pożądanego uczucia. Ani przez chwilę nie chodziło jednak o wytarganie dla siebie spomiędzy rudych kłaków jedynie tej ekstazy. Świeżość odczuć przy nim działała na nią ze znacznie większą siłą. Dopiero ją zgłębiała. Czuła, że niczego nie rozpracuje tak od razu, a już na pewno nie dobrze opanowanymi dotąd metodami. Chciała odróżnić ulotność rozkoszy od trwalszych emocji. I chyba jej się to udawało. Podniosłość tego niekończącego się spotkania, czar zaklęty w tak uporczywych staraniach z jednej i drugiej strony. Łamali przeszkody, uczyli się je niszczyć, a przecież stanął wtedy w korytarzu jak człowiek, który może już tylko paść i załamać się nad sobą. A przecież obiecała sobie już nigdy więcej nie oddawać tyle ciepła żadnemu mężczyźnie. On dostał to wszystko. Od pierwszego pocałunku złożonego pod prysznicem, kiedy stała zaraz za nim gotowa wspomóc chwiejącego się człowieka, kiedy składała w lodowatym deszczu najważniejsze obietnice. Aż do teraz, kiedy mieli za sobą kilkanaście godzin przeżytych maksymalnie. Nawet przez minutę nie zapominała o tym, że był. Że to on. Przedostał się najbliżej, przedarł przez twardą skórę niepozornego ciała. Pod nią tkwiła kobieta tak silna, jak cała gama hartujących ją przeżyć. I jednocześnie chyba bezradna wobec tego, na czym łapała się, kiedy tylko miała go między palcami. Nie mógł być chwilą, żadnym krótkim snem, po którym wraca się do nędznej rzeczywistości. Przy nim zaczynała czuć się lepiej, po prostu lepiej. Chciała naprawdę dotrzymać wielkich słów wygłoszonych w absurdalnym punkcie relacji. Nie były strzępkiem za głośnej emocji, za którą potem żarliwie się przepraszało lub – co gorsza – udawało, że ta nigdy nie miała miejsca. Nie broniła się. Nie przed nim. Po prostu wychodziła naprzeciw, zgłębiała ich wzajemne bycie. Starali się o cząstkę przyziemności w wirze nieustępujących pragnień.
– Jesteś Jeremy – wyłapała po pierwszym poszatkowanym pauzami wyznaniu. Mówił z trudem, niepewnie. Tłumaczył się w momencie, kiedy układali swój zaplątany świat. Dokładał, budząc do życia obrazy obfitujące w półcienie i groźbę krzywdy. W jej niuchające oczy i ogrom niezrozumienia dla tajemniczego mężczyzny z baru. Rozmawiała wtedy z Keatonem przez szkiełko. Wołała o tropy i podpowiedzi. Tymczasem nimi wszystkimi był on. Zeszłego wieczoru narodził się w jej ramionach jako rudy, czysty, obmyty bezdusznymi strumieniami. Wolny od pierwszej iluzji, jaka nastała między nimi. Pamiętała swój strach i poczucie winy. Że wtedy go tam zostawiła. Uciekł, zadał sobie cios. Te same pięści, choć w nieco większej formie, rzucały się na nią, kiedy mierzył się z trującymi skutkami przepicia. Tracił panowanie, tracił zmysły. Zachowała zimną krew, chociaż miała ochotę porządnie go wtedy pacnąć. Jedna z twarzy, kolejna. Oczywiście. Jakoś kompletnie przestała o tym myśleć, kiedy w głowie robił się tłok, kiedy parowała od pragnień i zupełnie w inną stronę skręcały jej rozważania. Martwiła się o niego, odkrywała kolejne rzeczy, podarowywał jej sekret za sekretem. Przez chwilę czuła, jakby ktoś przesunął lodowym językiem po jej ciele. Dziwne wrażenie, wzmagające czujność, budzące do życia uśpioną niepewność. Bo przecież chciała go słuchać i się na niego otwierać. Próbował ją uwięzić, spętać, przelać pijaczą frustrację w ciało o wiele słabsze. Tylko że… - Pamiętasz, co powiedziałam ci wczoraj rano, Urienie? – zapytała, kiedy zaczął przepraszać. Wysoko uniesione powieki odsłaniały skupione oczy. On jednak opuszczał głowę, próbował osłonić się przed tym, jak mogłaby zareagować. Potrafiła wyobrazić sobie, jak daleko zdążyły pomknąć jego uczucia, jak bardzo tamtego poranka, gdy obudził się i być może napił wody, którą dla niego zostawiła, przejął się. Przecież pamiętała jego wczorajsze przeprosiny, błagające o przebaczenie oczy. Te oczy, które już wtedy podrzuciły jej zagadkę. – Że nic mi nie zrobił. Ten twój współlokator – oznajmiła ostrożnie, badając, czy naprawdę jej wierzył. Szyja się wygięła, by poprowadzić głowę w stronę środka stołu. Bliżej niego. – Wyglądałam na bardzo poturbowaną? Albo przestraszoną? Poradziłam sobie z tobą. Ty nie pamiętasz, prawda? Nic? – zastanowiła się głośno, ale chyba nie potrzebowała odpowiedzi. Wiedziała. Stąd panika doprowadzająca Małego Jima prosto pod jej drzwi. – Byłeś pijany. A… nie wiem, czy wiesz, ale akurat mam trochę doświadczenia w panowaniu nad tymi najbardziej upojonymi – mówiła jakoś tak lekko. Szczerze. Być może było kilka chwil, kiedy chciała się gnojka pozbyć i przerzucić przez balustradę, albo potraktować srogim lamino. Tylko że dobrze wiedziała, że po prostu był pijany. On, Mały Jim. On, Urien. – Wiem, że nie chciałeś – wymówiła czulej. Powinna się wydzierać, prawda? Powinna zrobić mu wykład i wylać gorącą zupę na łeb, tak jak zrobiła to wtedy z pienistym kuflem, kiedy zaszedł tylko cień podejrzenia, że oszukał tamtą dziewczynę. Rozsądne dziewczyny nie pakowały się w takie sprawy. Tylko że mieli za sobą coś więcej niż jeden rozlany kufel i kilka pięści, które znalazły się za blisko jej twarzy. Nie był zły. Był zagubiony. – Wiele złych rzeczy się tobie przytrafiło, prawda? – spróbowała inaczej, kiedy tylko stwierdził, że jest nieodpowiedni. Jej zdawało się, że było wprost przeciwnie. Przez te wszystkie lata w dokach nauczyła się, że nie wszystko, co pozornie było złe, naprawdę takie się okazywało. Nie zniechęcił jej. Bardziej zmartwił. Nie umykała ani na chwilę, łowiła choćby mrugnięcie, które odważyłby się skierować w jej stronę. Gdy zaś nadeszło, było jej jakoś łatwiej. Nie przyklaskiwała rozpijaniu się i kłamstwom. Sama jednak też miała swoje za uszami. Wciąż rozmawiali o nim, widział w sobie potwora, kiedy ona wcale nie była zupełnie dobra. Toczyła za sobą winy. Życie tutaj zmuszało do robienia rzeczy niekoniecznie prawych i szlachetnych. Nie wiedziała, jak długo tutaj przebywał Wierzyła tylko, że mógłby zostać. Też mogłaby nazwać siebie nieodpowiednią. Odpowiednią do zbrodni, nieodpowiednią do tego wszystkiego, co nazywano dobrym życiem. Do rodziny, uczciwości, do posiadania prawdziwego domu. Nawet jej stworzenia kradły złoto i pożerały rzeczywistość. Dla mojego bycia nieodpowiednią może jesteś. Najbardziej odpowiedni. Pierwszy raz odpowiedni. To jeden z tych rzadkich razów, kiedy nie myślała właśnie rozumem. Ufała przeczuciu. A przeczucia portowych dziewcząt zwykle umierają na dnie Tamizy.
Nie przestraszyła się żadnego oblicza. Najważniejsze, że to prawdziwe miała przed sobą. Podglądała otwarcie, jak zmieniały się kolory na jego twarzy. Tym razem nie z magii, a z natury. Barwy emocji były na nim widoczne w wyjątkowy sposób. Powstrzymała potrzebę pogładzenia policzka, który na nowo dał się pomalować. Ciągnęło ją, bardzo. Przeszkadzał ten stół, niespokojnie drgały kończyny gotowe kolejny raz zakraść się do jego stóp, posunąć przy łydce, a może nawet ułożyć się na kolanach. Nie była to pora na frywolność. Odnalazł w niej całej potwierdzenie. Że mimo tego wszystkiego, o czym właśnie się dowiedziała, chciała. Po prostu spróbować, sprawdzić, co mogłoby się im przydarzyć. Nie był marzeniem rodziców. Ale ona ich nie miała. Nawet gdyby, sama przecież decydowała o tym, przy kim należało trwać i o kogo dbać. Jedno i drugie dotyczyło właśnie jego. Dlatego wyciągnęła dłoń, wysunęła pierwsze widmo sekretu. Starała się o prawdę. Prawdziwą nią, którą mogłaby objawić, tak, jak on ofiarowywał jej siebie. Było zbyt wcześniej i zbyt intensywnie, aby mogli mieć co do tego wszystkiego pewność, ale to nic. Te dłonie przecież składały się w jedno. Jakby od tak długiego czasu na siebie czekały, a przecież dopiero co trzymał ją w ramionach, tulił w snach, odganiał koszmary. Nie od snów, ale chyba już od wczoraj. Brązowe oczy zalśniły mocno, gdy tak silny głos złożył obietnicę. Nie drżał, nie rozdzielał się na słowa. Czy pomyślał, że Philippa bała się porzucenia? Chyba nie tak, jak po prostu bycia. Tego, że zawiedzie nienauczona takich uczuć, nieprzygotowana do bycia tak blisko, w tak głębokiej formie. Osierocona. Broniąca się przed tym, co mogłoby ją rozbić na kawałki. Nie porzucaj mnie, szeptały bezgłośnie wargi, a ona zaczynała wierzyć, że jakoś sobie poradzą. – Mam siłę – wymówiła trochę na przekór, a palce mimowolnie bardziej zacisnęły się wokół jego, jakby próbowała potwierdzić własne słowa. Uwierzył? Zaczęła powoli głaskać nadgarstek, zmierzała chyba dalej. Słuchała, kiedy dawał jej czas, którego chyba potrzebowała. Nie tak gotowa jak on, by mówić o tym wszystkim. Chociaż było coś, co powinien wiedzieć. – Dajesz mi ją – objawiła, tonąć w jego miodowym wejrzeniu. Potem poczuła się dziwacznie, to było chyba dość ckliwe. W życiu mówiła najbardziej nieprzyzwoite rzeczy, a teraz… teraz to nie była żadna gra. Nie uwodziła go.
Wolna dłoń podsunęła miskę w jego stronę, aż na sam środek stołu. Podobało jej się, że znów się uśmiechał. – Śmiało – odpowiedziała, podrzucając mu pewne wyzwanie. – Nakarm. Zjedzmy już, a potem – przerwała zamyślona i nieprzychylnie popatrzyła na tę dziwną przegrodę między nimi. – zostawmy ten stół. Swoje przeszedł. – oznajmiła o wiele cieplej. Mogli przecież przyjąć wygodniejszą pozycję. Godził się na to? Razem.
– Jesteś Jeremy – wyłapała po pierwszym poszatkowanym pauzami wyznaniu. Mówił z trudem, niepewnie. Tłumaczył się w momencie, kiedy układali swój zaplątany świat. Dokładał, budząc do życia obrazy obfitujące w półcienie i groźbę krzywdy. W jej niuchające oczy i ogrom niezrozumienia dla tajemniczego mężczyzny z baru. Rozmawiała wtedy z Keatonem przez szkiełko. Wołała o tropy i podpowiedzi. Tymczasem nimi wszystkimi był on. Zeszłego wieczoru narodził się w jej ramionach jako rudy, czysty, obmyty bezdusznymi strumieniami. Wolny od pierwszej iluzji, jaka nastała między nimi. Pamiętała swój strach i poczucie winy. Że wtedy go tam zostawiła. Uciekł, zadał sobie cios. Te same pięści, choć w nieco większej formie, rzucały się na nią, kiedy mierzył się z trującymi skutkami przepicia. Tracił panowanie, tracił zmysły. Zachowała zimną krew, chociaż miała ochotę porządnie go wtedy pacnąć. Jedna z twarzy, kolejna. Oczywiście. Jakoś kompletnie przestała o tym myśleć, kiedy w głowie robił się tłok, kiedy parowała od pragnień i zupełnie w inną stronę skręcały jej rozważania. Martwiła się o niego, odkrywała kolejne rzeczy, podarowywał jej sekret za sekretem. Przez chwilę czuła, jakby ktoś przesunął lodowym językiem po jej ciele. Dziwne wrażenie, wzmagające czujność, budzące do życia uśpioną niepewność. Bo przecież chciała go słuchać i się na niego otwierać. Próbował ją uwięzić, spętać, przelać pijaczą frustrację w ciało o wiele słabsze. Tylko że… - Pamiętasz, co powiedziałam ci wczoraj rano, Urienie? – zapytała, kiedy zaczął przepraszać. Wysoko uniesione powieki odsłaniały skupione oczy. On jednak opuszczał głowę, próbował osłonić się przed tym, jak mogłaby zareagować. Potrafiła wyobrazić sobie, jak daleko zdążyły pomknąć jego uczucia, jak bardzo tamtego poranka, gdy obudził się i być może napił wody, którą dla niego zostawiła, przejął się. Przecież pamiętała jego wczorajsze przeprosiny, błagające o przebaczenie oczy. Te oczy, które już wtedy podrzuciły jej zagadkę. – Że nic mi nie zrobił. Ten twój współlokator – oznajmiła ostrożnie, badając, czy naprawdę jej wierzył. Szyja się wygięła, by poprowadzić głowę w stronę środka stołu. Bliżej niego. – Wyglądałam na bardzo poturbowaną? Albo przestraszoną? Poradziłam sobie z tobą. Ty nie pamiętasz, prawda? Nic? – zastanowiła się głośno, ale chyba nie potrzebowała odpowiedzi. Wiedziała. Stąd panika doprowadzająca Małego Jima prosto pod jej drzwi. – Byłeś pijany. A… nie wiem, czy wiesz, ale akurat mam trochę doświadczenia w panowaniu nad tymi najbardziej upojonymi – mówiła jakoś tak lekko. Szczerze. Być może było kilka chwil, kiedy chciała się gnojka pozbyć i przerzucić przez balustradę, albo potraktować srogim lamino. Tylko że dobrze wiedziała, że po prostu był pijany. On, Mały Jim. On, Urien. – Wiem, że nie chciałeś – wymówiła czulej. Powinna się wydzierać, prawda? Powinna zrobić mu wykład i wylać gorącą zupę na łeb, tak jak zrobiła to wtedy z pienistym kuflem, kiedy zaszedł tylko cień podejrzenia, że oszukał tamtą dziewczynę. Rozsądne dziewczyny nie pakowały się w takie sprawy. Tylko że mieli za sobą coś więcej niż jeden rozlany kufel i kilka pięści, które znalazły się za blisko jej twarzy. Nie był zły. Był zagubiony. – Wiele złych rzeczy się tobie przytrafiło, prawda? – spróbowała inaczej, kiedy tylko stwierdził, że jest nieodpowiedni. Jej zdawało się, że było wprost przeciwnie. Przez te wszystkie lata w dokach nauczyła się, że nie wszystko, co pozornie było złe, naprawdę takie się okazywało. Nie zniechęcił jej. Bardziej zmartwił. Nie umykała ani na chwilę, łowiła choćby mrugnięcie, które odważyłby się skierować w jej stronę. Gdy zaś nadeszło, było jej jakoś łatwiej. Nie przyklaskiwała rozpijaniu się i kłamstwom. Sama jednak też miała swoje za uszami. Wciąż rozmawiali o nim, widział w sobie potwora, kiedy ona wcale nie była zupełnie dobra. Toczyła za sobą winy. Życie tutaj zmuszało do robienia rzeczy niekoniecznie prawych i szlachetnych. Nie wiedziała, jak długo tutaj przebywał Wierzyła tylko, że mógłby zostać. Też mogłaby nazwać siebie nieodpowiednią. Odpowiednią do zbrodni, nieodpowiednią do tego wszystkiego, co nazywano dobrym życiem. Do rodziny, uczciwości, do posiadania prawdziwego domu. Nawet jej stworzenia kradły złoto i pożerały rzeczywistość. Dla mojego bycia nieodpowiednią może jesteś. Najbardziej odpowiedni. Pierwszy raz odpowiedni. To jeden z tych rzadkich razów, kiedy nie myślała właśnie rozumem. Ufała przeczuciu. A przeczucia portowych dziewcząt zwykle umierają na dnie Tamizy.
Nie przestraszyła się żadnego oblicza. Najważniejsze, że to prawdziwe miała przed sobą. Podglądała otwarcie, jak zmieniały się kolory na jego twarzy. Tym razem nie z magii, a z natury. Barwy emocji były na nim widoczne w wyjątkowy sposób. Powstrzymała potrzebę pogładzenia policzka, który na nowo dał się pomalować. Ciągnęło ją, bardzo. Przeszkadzał ten stół, niespokojnie drgały kończyny gotowe kolejny raz zakraść się do jego stóp, posunąć przy łydce, a może nawet ułożyć się na kolanach. Nie była to pora na frywolność. Odnalazł w niej całej potwierdzenie. Że mimo tego wszystkiego, o czym właśnie się dowiedziała, chciała. Po prostu spróbować, sprawdzić, co mogłoby się im przydarzyć. Nie był marzeniem rodziców. Ale ona ich nie miała. Nawet gdyby, sama przecież decydowała o tym, przy kim należało trwać i o kogo dbać. Jedno i drugie dotyczyło właśnie jego. Dlatego wyciągnęła dłoń, wysunęła pierwsze widmo sekretu. Starała się o prawdę. Prawdziwą nią, którą mogłaby objawić, tak, jak on ofiarowywał jej siebie. Było zbyt wcześniej i zbyt intensywnie, aby mogli mieć co do tego wszystkiego pewność, ale to nic. Te dłonie przecież składały się w jedno. Jakby od tak długiego czasu na siebie czekały, a przecież dopiero co trzymał ją w ramionach, tulił w snach, odganiał koszmary. Nie od snów, ale chyba już od wczoraj. Brązowe oczy zalśniły mocno, gdy tak silny głos złożył obietnicę. Nie drżał, nie rozdzielał się na słowa. Czy pomyślał, że Philippa bała się porzucenia? Chyba nie tak, jak po prostu bycia. Tego, że zawiedzie nienauczona takich uczuć, nieprzygotowana do bycia tak blisko, w tak głębokiej formie. Osierocona. Broniąca się przed tym, co mogłoby ją rozbić na kawałki. Nie porzucaj mnie, szeptały bezgłośnie wargi, a ona zaczynała wierzyć, że jakoś sobie poradzą. – Mam siłę – wymówiła trochę na przekór, a palce mimowolnie bardziej zacisnęły się wokół jego, jakby próbowała potwierdzić własne słowa. Uwierzył? Zaczęła powoli głaskać nadgarstek, zmierzała chyba dalej. Słuchała, kiedy dawał jej czas, którego chyba potrzebowała. Nie tak gotowa jak on, by mówić o tym wszystkim. Chociaż było coś, co powinien wiedzieć. – Dajesz mi ją – objawiła, tonąć w jego miodowym wejrzeniu. Potem poczuła się dziwacznie, to było chyba dość ckliwe. W życiu mówiła najbardziej nieprzyzwoite rzeczy, a teraz… teraz to nie była żadna gra. Nie uwodziła go.
Wolna dłoń podsunęła miskę w jego stronę, aż na sam środek stołu. Podobało jej się, że znów się uśmiechał. – Śmiało – odpowiedziała, podrzucając mu pewne wyzwanie. – Nakarm. Zjedzmy już, a potem – przerwała zamyślona i nieprzychylnie popatrzyła na tę dziwną przegrodę między nimi. – zostawmy ten stół. Swoje przeszedł. – oznajmiła o wiele cieplej. Mogli przecież przyjąć wygodniejszą pozycję. Godził się na to? Razem.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jak odnaleźć naturalność w nienaturalnym momencie? Wydawało się wręcz nieprawdopodobnym, by wspólnie dojść do tej chwili, a jednak wrodzona wiara w cuda sprawiała, że wciąż próbował zachowywać się odpowiednio. Nie był w stanie spoglądać na nią z tak wielkim pożądaniem, kiedy przypominał sobie, że zdarzyła jej się krzywda, że te piwne tęczówki widziały więcej niż przeciętna kobieta w jej wieku. Nie znał żadnej takiej jak ona, choć domyślał się, że wiele z Londyńskich dziewcząt mogło pochwalić się różnymi doświadczeniami, o jakich nie śniła w koszmarach większość stażystów z drugiego piętra w Ministerstwie Magii. Oprócz żalu czuł podziw, bo przecież cały czas stawała każdego dnia na nogi, próbowała wyprzeć to z pamięci, chciał wiedzieć, z czym się mierzyła, tak po prostu. Był zainteresowany jej historią, bo przecież to ona ją częściowo ukształtowała. Pragnął być jej częścią, tak po prostu, choć nawet prostota wydawała się wyzwaniem. W końcu ona weszła już do jego świata, porządkując to, co znalazło się najbliżej pod ręką. Ani myślał pozwalać, żeby dotknięte przez nią rzeczy ponownie się zakurzyły, przecież w ten sposób wniosła cząstkę siebie, jakąś stabilizację, jakąś pewność, że był tam ktoś jeszcze, już nie tylko on. Pytanie, czy pozwoliłaby mu na dostęp do siebie i to nieznajome dotychczas uczucie poznania? Wydawało mu się, że zdołałby być w chwilach najcięższych, bo przecież czymże było wspieranie innych, jeśli nie trwaniem, kiedy było źle? W najlepszych momentach oczywistym wydawało się, że odeszłaby do kogoś innego, bo przecież wtedy czas spędza się z najbliższymi, choć w skromnej myśli coś zaświtało, jakiś delikatny przejaw nieznanego mu egoizmu, że może mogłaby z nim. Nie rozumiał, dlaczego tak prędko wybiegał z planami w przyszłość, jakby miała faktycznie zostać na dłużej. Niezbyt docierały do niego te wszystkie wypowiedziane słowa, a może zwyczajnie próbował się ich wyprzeć? Łapiąc wzrokiem jej postać, nie był w stanie pozwolić sobie na tak niewdzięczne traktowanie, bo przecież się starali, oboje. Nie był w stanie tak zwyczajnie tego odrzucić. W imię czego? Tej utraconej roztropności?
W reakcji na słowa przymknął oczy. Słyszał złość, słyszał odrzucenie, słyszał wszystko, co najgorsze interpretując zwyczajne słowa tak, jak najbardziej nie chciał. Skulił się już nie tylko w sobie, plecy zgarbiły się znacznie, jakby ten ciężar dwóch słów zarzucił na niego nagle potężną pelerynę, bo tak przecież było. Nie mógł się wyprzeć tego, co zrobił pod tą postacią, bo przecież to wciąż był on… nie żadna choroba, nie żaden mętlik, tylko nieco przemieniony on. Próbował wtedy zrobić jej krzywdę. Jednej nawet zdołał zrobić krzywdę. Nikt nie był w stanie mu wybić z głowy myśli, że był tym cholernym potworem. Powinna trzymać się od niego z daleka, dla własnego dobra. Ponownie w głowie pojawiły się dwa obozy, jeden przekonywał, że nie ma sensu jej więcej uświadamiać zaś drugi, kierował w tę nieznaną stronę… bo chciał zamilknąć i zwyczajnie z nią być, czerpiąc z każdej wspólnej sekundy. Był spragniony tak wyjątkowej obecności. Chciał się nią zająć, tak jak obiecał, zamiast tego mówił, żałując już pierwszych słów z jego strony, bo przecież w ten sposób jej nie pomagał. Jedynie sam siebie pogrążał, jak zwykle… wciąż tam była. Znała przecież twarz Jeremiego z plakatu w Parszywym, znała Jeremiego z agresywnej postawy sprzed nocy, dlaczego wciąż nie uciekała? Dlaczego wyjawił jej tak wiele? Dlaczego? Podniósł lekko wzrok, szukając piwnych tęczówek. Pamiętał wszystko, co stało się rano, każdą chwilę po sekundzie i te oczy, które przemówiły gdzieś do środka, jakby do wewnątrz. Najbardziej zapamiętał jej nieme słowa. Ból w oczach i raptowność drobnej dłoni, która doprowadziła do pierwszego prądu wzdłuż jego złapanej ręki. Próbowała go zapewnić, tak jak on zapewniał ją, choć w innym kontekście, to wciąż zapętlali się, robiąc małe milowe kroki. Chciał się cofnąć, zaprzeczyć i wyznać coś jeszcze, jednak przyłapała go na ciszy. Wstydliwym, hańbiącym wręcz milczeniu. Miała rację, nie pamiętał tego zbyt dokładnie. Była radość, euforia i złość, a postacie zamazywały się równie mocno co poszczególne obrazy, choć wczoraj przy blondynce coś sobie przypomniał. Przerażające uczucie, które nawet przy niej objęło jego postać, wypruło wszelkie inne myśli. Wydawał się pusty. Ponownie zaczął otwierać wrota do własnego demona zżerającego wszystko, co pozwalało przywołać uśmiech. Ziarno zwątpienia ponownie zawitało do wątłego już ciała. Wydawało się, że więcej naprawdę nie można przeżyć bez tej dziwnej obecności pobudzonej drugiej strony medalu. Wciąż milczał, a ona próbowała go wytłumaczyć. Poczuł jakieś nieprzyjemne ukłucie, kiedy powiedziała, że potrafi sobie z takimi radzić. Dobrze o tym wiedział, a nawet i widział, jednak nie chciał być jednym z tych obdartusów, nie dla niej, miała przecież być przy nim… bezpieczna. Przy mnie? Powtórzył nieco zdziwiony tym jasnym komunikatem. Przyciągnęła pusto-zmartwione ślepia tą czułością w głosie. Spojrzał z lekkim zdziwieniem spod zmarszczonych brwi. – Philippa – powiedział suchymi wargami. Zupa już chyba wystygła zabierając wraz z całą parą wodę z jego organizmu. Potrzebował się czegoś napić. – jesteś dobra. – stwierdził tak po prostu. Nie wiedział, w jaki sposób mógłby jej odpowiedzieć, aby wszystko było adekwatne, może nawet niekoniecznie chciał ją naprostowywać, choć starał się być możliwie szczery, chociaż raz, tak do bólu i przeklętej nędzy. Tak bardzo potrzebował zamknąć ją w swoich ramionach, tylko po to, żeby jakoś się odwdzięczyć, powiedzieć ‘dziękuję’ bez żadnych słów, pokazać jak bardzo wierzył w to, co mówiła. – Na pewno przeżyłaś więcej, to co wczoraj to… będziesz chciała opowiedzieć? – zaczął niepewnie, patrząc już prosto na nią, bo przecież zgodzili się na jakąś próbę konwersacji. Starał się, jej starania widział od samego początku. Tylko problem tkwił w szczegółach, ten był dosyć prosty – nie wiedział, w jaki sposób mówić o rzeczach. Pewnie znowu wchodził na grząski teren, jednakże nie był w stanie pozostawić całego tematu dla siebie, kiedy byli tu oboje. – Później – dopowiedział szybko jakby trochę asekuracyjnie. Bardzo chciał ją poznać i dowiedzieć się, co ją dręczy. Zależało mu jakoś bardziej niż zwykle. Wydawało się, że ona… jest wyjątkowa, jak te roztopy po zimie, kiedy wszystko powoli budzi się do życia. Mogła być słońcem, mogła być pąkiem, mogła być każdym elementem, który wprowadza świeżość, choć zewnętrznie nie zmieniało się nic, wewnątrz wszystko wywracało się na drugą stronę. Pochwycona dłoń, przeplecione palce, ciepło płynące z ciała do ciała i ta siła, którą również odczuwał, bo przecież dawali ją sobie wzajemnie. Wszystko wydawało się trochę jak z bajki, bardzo nieuporządkowanej, brudnej i popieprzonej bajki. Uśmiechnął się na jej stwierdzenie o mocy, dopiero przy kolejnych słowach jego twarz przybrała kolejne odcienie czerwieni, bo przecież się nie spodziewał, że mógłby tak bardzo wpływać na kogokolwiek. Zwykle przecież, nawet jeśli był, to nie pchał się na czempiona, inni powinni brylować, bo on nie zasługiwał. Przy niej czuł pełnię uwagi, którą starał się oddać ze zdwojoną siłą i mocą, choć przecież ona wiedziała jak sobie z tym radzić, była swojego rodzaju celebrytką pośród pracownic. Wciągnął powietrze, próbując uspokoić mocno bijące serce w piersi. Nikt nigdy nie powiedział mu tak mocnych słów. Była pierwsza we wszystkim. Nie bardzo potrafił odpowiedzieć adekwatnie do tego wyznania, dlatego po prostu zacisnął jej dłoń w swojej w geście impulsu. Niepewny uśmiech zabłąkał się już nie tylko w kącikach ust, ale również oczu. W jego opinii była zbyt daleko. Czuł się uwiedziony jej osobowością, którą pragnął poznać jeszcze bardziej, bo może w ten sposób zdoła zrozumieć i odpędzić tamten ból?
Nie spodziewał się tak nagłego ruchu z jej strony, choć w rzeczywistości może nawet trochę liczył, że dołączy do jego nieintencjonalnej igraszki. Chciał zabrać ją z tych mrocznych myśli, które wydawały się sięgać po jej postać w najmniej oczekiwanych momentach. Nie zamierzał jej do niczego zmuszać, bo przecież jego słowa nie zmuszały do równie dużych przyrzeczeń, a tym bardziej dzielenia się historią. On zwyczajnie nie był w stanie już dłużej tak kłamać, choć wydawała się jedną z najmniej oczekiwanych osób, którym mógł i powinien to powiedzieć. Niebezpieczeństwo czaiło się wszędzie, a on nieświadomie wybrał jedną z jego cór i co gorsza, ani razu nie pożałował, zwyczajnie chciał poczuć się potrzebnym. Dostarczała mu wszystkiego. Pierwszy raz faktycznie miał wrażenie, że jest w odpowiednim miejscu przy odpowiedniej osobie i właśnie to zdawało się najmniej odpowiednie. W jej oczach coś błysnęło, chęć do rywalizacji? Uwielbiała wygrywać w karty, pamiętał to z Pasażera. Nigdy nawet nie próbował dawać jej forów… zwykle. Poprawił się na krześle, śmiejąc się trochę na myśl, że miałby ją karmić nad stołem w tak dużej odległości. Przypominało mu to czasy dzieciństwa i dziadków, choć niezbyt długo miał okazję odpłynąć w te niewinne rejony, ponieważ coś przypomniała. Uspokojona nieco twarz ponownie zaróżowiła się na polikach. Powędrował wzrokiem na stół, żeby skończyć tę wspinaczkę na tej dobrze znajomej twarzy. – Dobrze – przytaknął zdławionym głosem, bo przecież wciąż wstydził się niefortunnej cielesności, które zdarzyło się zeszłego wieczoru. – a potem porozmawiamy – zdecydował nieco bardziej uprzytomniony, choć w głowie mieszało się wiele kosmatych myśli, próbował przestać, szczególnie że ręka nie mogła drżeć, kiedy podnosił łyżkę z zupą do jej ust. Starał się nie myśleć o tym, jak bardzo kuszące były te wargi, jak bardzo pragnął przesunąć palcami wzdłuż jej nosa, nakreślić szczękę i policzki twardym opuszkiem palców. Powstrzymywał się, był tam przecież jako jej opiekun, musiał być. Wcale nie myślał o tym, jak dobrze będzie ją znów mieć w ramionach, choć wątpił, żeby mogli po raz kolejny dojść do tego poziomu, pomimo tego, że obudzili się wplątani w siebie wzajemnie, musiał wypierać tę myśl na rzecz stabilnego uchwytu łyżki. Z początku było ciężko, jednak każdy kolejny raz powodował, że nabierał wprawy. Nieświadomie, kiedy przykładał sztućca do jej ust, lekko otwierał własne wargi, jakby pokazując, co ma zrobić. Chwyt na najmłodszych, który pozostał z nim nawet w tak niecodziennej sytuacji. Nie karmił nikogo poza dziećmi, stąd nawet nie zauważył specjalnej różnicy w swoich ruchach. Po trzech ruchach zauważył, że zaczyna robić to już machinalnie i przyłapał się na otwieraniu buzi właśnie w ten dziwaczny sposób, jakby pomagał jej jeść. Na poliki momentalnie wpłynęły już nie różowe, a czerwone plamy, a ręka z łyżką wylądowała w zupie. Było mu głupio, bo ponownie robił z siebie jakiegoś imbecyla, teraz kiedy tak bardzo chciał, żeby choć na chwilę zapomniała, że jest takim bęcwałem. Opuścił wzrok na swoją zupę i bez zbędnych pytań oraz słów zjadł ją w kilku podniesieniach łyżki. Palił go kark ze wstydu, w myślach błagał, żeby nie próbowała tego komentować, był już dość skrępowany, dlatego, kiedy tylko skończył, wstał od stołu z zamiarem umycia miski ze sztućcem. Próbował na nią specjalnie nie patrzeć, chyba nawet podszedł do umywalki kuchennej i zaczął ręcznie zmywać. Lodowata woda powinna pomóc przenieść myśli z przerażającego wstydu do jakiegoś innego punktu w rzeczywistości, prawda? Może w rzeczywistości nawet nie zauważyła tego wszystkiego? Chciał rozpuścić się w eterze. Ciężko było mu sobie wyobrazić co dalej, musiał znaleźć jakieś zajęcie, żeby tylko nie złapać jej wzroku z naganą.
W reakcji na słowa przymknął oczy. Słyszał złość, słyszał odrzucenie, słyszał wszystko, co najgorsze interpretując zwyczajne słowa tak, jak najbardziej nie chciał. Skulił się już nie tylko w sobie, plecy zgarbiły się znacznie, jakby ten ciężar dwóch słów zarzucił na niego nagle potężną pelerynę, bo tak przecież było. Nie mógł się wyprzeć tego, co zrobił pod tą postacią, bo przecież to wciąż był on… nie żadna choroba, nie żaden mętlik, tylko nieco przemieniony on. Próbował wtedy zrobić jej krzywdę. Jednej nawet zdołał zrobić krzywdę. Nikt nie był w stanie mu wybić z głowy myśli, że był tym cholernym potworem. Powinna trzymać się od niego z daleka, dla własnego dobra. Ponownie w głowie pojawiły się dwa obozy, jeden przekonywał, że nie ma sensu jej więcej uświadamiać zaś drugi, kierował w tę nieznaną stronę… bo chciał zamilknąć i zwyczajnie z nią być, czerpiąc z każdej wspólnej sekundy. Był spragniony tak wyjątkowej obecności. Chciał się nią zająć, tak jak obiecał, zamiast tego mówił, żałując już pierwszych słów z jego strony, bo przecież w ten sposób jej nie pomagał. Jedynie sam siebie pogrążał, jak zwykle… wciąż tam była. Znała przecież twarz Jeremiego z plakatu w Parszywym, znała Jeremiego z agresywnej postawy sprzed nocy, dlaczego wciąż nie uciekała? Dlaczego wyjawił jej tak wiele? Dlaczego? Podniósł lekko wzrok, szukając piwnych tęczówek. Pamiętał wszystko, co stało się rano, każdą chwilę po sekundzie i te oczy, które przemówiły gdzieś do środka, jakby do wewnątrz. Najbardziej zapamiętał jej nieme słowa. Ból w oczach i raptowność drobnej dłoni, która doprowadziła do pierwszego prądu wzdłuż jego złapanej ręki. Próbowała go zapewnić, tak jak on zapewniał ją, choć w innym kontekście, to wciąż zapętlali się, robiąc małe milowe kroki. Chciał się cofnąć, zaprzeczyć i wyznać coś jeszcze, jednak przyłapała go na ciszy. Wstydliwym, hańbiącym wręcz milczeniu. Miała rację, nie pamiętał tego zbyt dokładnie. Była radość, euforia i złość, a postacie zamazywały się równie mocno co poszczególne obrazy, choć wczoraj przy blondynce coś sobie przypomniał. Przerażające uczucie, które nawet przy niej objęło jego postać, wypruło wszelkie inne myśli. Wydawał się pusty. Ponownie zaczął otwierać wrota do własnego demona zżerającego wszystko, co pozwalało przywołać uśmiech. Ziarno zwątpienia ponownie zawitało do wątłego już ciała. Wydawało się, że więcej naprawdę nie można przeżyć bez tej dziwnej obecności pobudzonej drugiej strony medalu. Wciąż milczał, a ona próbowała go wytłumaczyć. Poczuł jakieś nieprzyjemne ukłucie, kiedy powiedziała, że potrafi sobie z takimi radzić. Dobrze o tym wiedział, a nawet i widział, jednak nie chciał być jednym z tych obdartusów, nie dla niej, miała przecież być przy nim… bezpieczna. Przy mnie? Powtórzył nieco zdziwiony tym jasnym komunikatem. Przyciągnęła pusto-zmartwione ślepia tą czułością w głosie. Spojrzał z lekkim zdziwieniem spod zmarszczonych brwi. – Philippa – powiedział suchymi wargami. Zupa już chyba wystygła zabierając wraz z całą parą wodę z jego organizmu. Potrzebował się czegoś napić. – jesteś dobra. – stwierdził tak po prostu. Nie wiedział, w jaki sposób mógłby jej odpowiedzieć, aby wszystko było adekwatne, może nawet niekoniecznie chciał ją naprostowywać, choć starał się być możliwie szczery, chociaż raz, tak do bólu i przeklętej nędzy. Tak bardzo potrzebował zamknąć ją w swoich ramionach, tylko po to, żeby jakoś się odwdzięczyć, powiedzieć ‘dziękuję’ bez żadnych słów, pokazać jak bardzo wierzył w to, co mówiła. – Na pewno przeżyłaś więcej, to co wczoraj to… będziesz chciała opowiedzieć? – zaczął niepewnie, patrząc już prosto na nią, bo przecież zgodzili się na jakąś próbę konwersacji. Starał się, jej starania widział od samego początku. Tylko problem tkwił w szczegółach, ten był dosyć prosty – nie wiedział, w jaki sposób mówić o rzeczach. Pewnie znowu wchodził na grząski teren, jednakże nie był w stanie pozostawić całego tematu dla siebie, kiedy byli tu oboje. – Później – dopowiedział szybko jakby trochę asekuracyjnie. Bardzo chciał ją poznać i dowiedzieć się, co ją dręczy. Zależało mu jakoś bardziej niż zwykle. Wydawało się, że ona… jest wyjątkowa, jak te roztopy po zimie, kiedy wszystko powoli budzi się do życia. Mogła być słońcem, mogła być pąkiem, mogła być każdym elementem, który wprowadza świeżość, choć zewnętrznie nie zmieniało się nic, wewnątrz wszystko wywracało się na drugą stronę. Pochwycona dłoń, przeplecione palce, ciepło płynące z ciała do ciała i ta siła, którą również odczuwał, bo przecież dawali ją sobie wzajemnie. Wszystko wydawało się trochę jak z bajki, bardzo nieuporządkowanej, brudnej i popieprzonej bajki. Uśmiechnął się na jej stwierdzenie o mocy, dopiero przy kolejnych słowach jego twarz przybrała kolejne odcienie czerwieni, bo przecież się nie spodziewał, że mógłby tak bardzo wpływać na kogokolwiek. Zwykle przecież, nawet jeśli był, to nie pchał się na czempiona, inni powinni brylować, bo on nie zasługiwał. Przy niej czuł pełnię uwagi, którą starał się oddać ze zdwojoną siłą i mocą, choć przecież ona wiedziała jak sobie z tym radzić, była swojego rodzaju celebrytką pośród pracownic. Wciągnął powietrze, próbując uspokoić mocno bijące serce w piersi. Nikt nigdy nie powiedział mu tak mocnych słów. Była pierwsza we wszystkim. Nie bardzo potrafił odpowiedzieć adekwatnie do tego wyznania, dlatego po prostu zacisnął jej dłoń w swojej w geście impulsu. Niepewny uśmiech zabłąkał się już nie tylko w kącikach ust, ale również oczu. W jego opinii była zbyt daleko. Czuł się uwiedziony jej osobowością, którą pragnął poznać jeszcze bardziej, bo może w ten sposób zdoła zrozumieć i odpędzić tamten ból?
Nie spodziewał się tak nagłego ruchu z jej strony, choć w rzeczywistości może nawet trochę liczył, że dołączy do jego nieintencjonalnej igraszki. Chciał zabrać ją z tych mrocznych myśli, które wydawały się sięgać po jej postać w najmniej oczekiwanych momentach. Nie zamierzał jej do niczego zmuszać, bo przecież jego słowa nie zmuszały do równie dużych przyrzeczeń, a tym bardziej dzielenia się historią. On zwyczajnie nie był w stanie już dłużej tak kłamać, choć wydawała się jedną z najmniej oczekiwanych osób, którym mógł i powinien to powiedzieć. Niebezpieczeństwo czaiło się wszędzie, a on nieświadomie wybrał jedną z jego cór i co gorsza, ani razu nie pożałował, zwyczajnie chciał poczuć się potrzebnym. Dostarczała mu wszystkiego. Pierwszy raz faktycznie miał wrażenie, że jest w odpowiednim miejscu przy odpowiedniej osobie i właśnie to zdawało się najmniej odpowiednie. W jej oczach coś błysnęło, chęć do rywalizacji? Uwielbiała wygrywać w karty, pamiętał to z Pasażera. Nigdy nawet nie próbował dawać jej forów… zwykle. Poprawił się na krześle, śmiejąc się trochę na myśl, że miałby ją karmić nad stołem w tak dużej odległości. Przypominało mu to czasy dzieciństwa i dziadków, choć niezbyt długo miał okazję odpłynąć w te niewinne rejony, ponieważ coś przypomniała. Uspokojona nieco twarz ponownie zaróżowiła się na polikach. Powędrował wzrokiem na stół, żeby skończyć tę wspinaczkę na tej dobrze znajomej twarzy. – Dobrze – przytaknął zdławionym głosem, bo przecież wciąż wstydził się niefortunnej cielesności, które zdarzyło się zeszłego wieczoru. – a potem porozmawiamy – zdecydował nieco bardziej uprzytomniony, choć w głowie mieszało się wiele kosmatych myśli, próbował przestać, szczególnie że ręka nie mogła drżeć, kiedy podnosił łyżkę z zupą do jej ust. Starał się nie myśleć o tym, jak bardzo kuszące były te wargi, jak bardzo pragnął przesunąć palcami wzdłuż jej nosa, nakreślić szczękę i policzki twardym opuszkiem palców. Powstrzymywał się, był tam przecież jako jej opiekun, musiał być. Wcale nie myślał o tym, jak dobrze będzie ją znów mieć w ramionach, choć wątpił, żeby mogli po raz kolejny dojść do tego poziomu, pomimo tego, że obudzili się wplątani w siebie wzajemnie, musiał wypierać tę myśl na rzecz stabilnego uchwytu łyżki. Z początku było ciężko, jednak każdy kolejny raz powodował, że nabierał wprawy. Nieświadomie, kiedy przykładał sztućca do jej ust, lekko otwierał własne wargi, jakby pokazując, co ma zrobić. Chwyt na najmłodszych, który pozostał z nim nawet w tak niecodziennej sytuacji. Nie karmił nikogo poza dziećmi, stąd nawet nie zauważył specjalnej różnicy w swoich ruchach. Po trzech ruchach zauważył, że zaczyna robić to już machinalnie i przyłapał się na otwieraniu buzi właśnie w ten dziwaczny sposób, jakby pomagał jej jeść. Na poliki momentalnie wpłynęły już nie różowe, a czerwone plamy, a ręka z łyżką wylądowała w zupie. Było mu głupio, bo ponownie robił z siebie jakiegoś imbecyla, teraz kiedy tak bardzo chciał, żeby choć na chwilę zapomniała, że jest takim bęcwałem. Opuścił wzrok na swoją zupę i bez zbędnych pytań oraz słów zjadł ją w kilku podniesieniach łyżki. Palił go kark ze wstydu, w myślach błagał, żeby nie próbowała tego komentować, był już dość skrępowany, dlatego, kiedy tylko skończył, wstał od stołu z zamiarem umycia miski ze sztućcem. Próbował na nią specjalnie nie patrzeć, chyba nawet podszedł do umywalki kuchennej i zaczął ręcznie zmywać. Lodowata woda powinna pomóc przenieść myśli z przerażającego wstydu do jakiegoś innego punktu w rzeczywistości, prawda? Może w rzeczywistości nawet nie zauważyła tego wszystkiego? Chciał rozpuścić się w eterze. Ciężko było mu sobie wyobrazić co dalej, musiał znaleźć jakieś zajęcie, żeby tylko nie złapać jej wzroku z naganą.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Cienie, blizny, strupy, rany. Krzywdy. Pałętały się w nim. Czaiły się w niej. Żył tutaj, więc musiał przejść jakąś drogę. Musiał mieć powody. I nawet jeśli przybywał z innego świata, coś zepchnęło go w te najgorsze londyńskie odmęty. Ich dwoje. Dwie obarczone mierną tułaczką dusze. Nawet gdy myślała o tym, by się stąd wydostać, nie wiedziałaby, dokąd pójść. Niczego innego nie znała, żadnych krain, żadnych dróg, które, choć nieznane, mogłyby dawać jej ten strzęp nadziei. Nie. Zostawała, by chociaż na tym jedynym kawałku, na tej plamie pośród szerokich map poczuć się pewnie, poczuć się na tyle dobrze, by kolejny krok nie mógł jej już zaskakiwać. Było to zbiorowisko gorszych i lepszych, raczej jednak grząska marnota i całe wielotomowe historie o ludziach pogwałconych przez los. Ona i on. Robiła rzeczy, którymi prawy człowiek gardził. Zaciskała zęby, wznosiła nie nawet siebie, ale i innych. W tym wytrenowała się lata temu, kiedy w oczach tlił się jakiś inny rodzaj światła. To, co dało się ujrzeć teraz, przypominało raczej dogasające ognisko. Albo jakiś podrabiany, ociemniały bursztyn, który próbował udawać klejnot, chociaż wcale nim nie był. Świat, w którym dojrzewała, wiązał się z ciągłym podtrzymywaniem fałszywych wątków. By nie zwariować, by dać sobie jakąś radość, by coś mogło pchnąć do przodu. By nie pamiętać o latach łzawego dzieciństwa i tortury tej gorzkiej niepamięci. Kiedy mówił, że była dobra, czuła sprzeczność. Muśnięte promieniem dobrej wiary serce wybijało pewniejszy rytm, by zatrzymać się nagle, by oprzytomnieć i poczuć, że należy pokręcić głową, strząsnąć jego wiarę, rozdmuchać nieco naiwne stwierdzenie. Chciała, by taką ją widział. Dobrą. Wartą. Pozbawioną złych szram, które może nie były widoczne, ale tkwiły, zdejmowały osłony z czasem, kiedy pozwalała się komuś zbliżyć bardziej. Jemu pozwalała. Bardzo. Bardzo. Bardzo. W głupocie i jakieś strasznej potrzebie popłynięcia z prądem, poddania się tej emocjonalnej burzy. Co to było? Dlaczego tak bardzo wyciągała do niego szyję, dlaczego tak chętnie zaplątywała ich dłonie. Pragnęła.
Wiec był uśmiech, nieco wymuszony, ostrożny. Potem popatrzyła mu bardziej w oczy, smakując kontynuacji, która musiała w końcu paść, ale nie myślała, że tak prędko. Musiało go to więc męczyć, myślał o tym, co jej się stało, dlaczego nie mogła wtedy puścić jego dłoni dalej, między swoje uda, tam głębiej. Co to było: to, co się stało. Co to było? Zwątpienie zalśniło w jej spojrzeniu, które starało się nigdzie nie uciekać i niczego dodatkowo nie wywoływać. – Chcę opowiedzieć – wyjawiła nieco zduszonym głosem. Smutny cień prześlizgnął się po jej twarzy. Cholernie chciała opowiedzieć, ale dziś po prostu jeszcze nie umiała. – Ale nie ma się czym chwalić – mruknęła sucho, gorzko i odwróciła spojrzenie. To akurat prawda, z która musiał się liczyć już wcześniej. Bo to nie będzie żadna wybielająca ją historia. Myślał, że ją skrzywdzono, prawda? Albo że jest naznaczona jakimś piętnem? Może w sumie była. Przeklęta sierota. Może i zapuściła w betonowym Londynie korzenie, ale nie mogła, nie miała prawa mieć rodziny innej niż zgraja przypadkowych przybłęd zaklętych we wspólnym losie. Sierot, złodziei, krętaczy i wszystkich tych kłamców. Królów pośrodku nędzy. Tak jak kiedyś powiedziała Jamesowi. Że też jest jak oni, że też wydaje jej się, że jest kimś więcej niż tym żebrakiem. – Chciałabym, byś wiedział – wymówiła trochę ze wstydem, trochę z lękiem. Bo jeśli miał być jedyną prawdą, jedyną ostoją, jedyną przystania w jej życiu, to musiał wiedzieć. Miała prawo w ogóle tak o nim myśleć? To jej dawała ta doba? Aż tyle powagi, aż tak odważne pieczęcie? A może po prostu przedawkowała wróżkę i ostatnie godziny były wyłącznie imaginacją. Akurat tego była pewna – że nie był ani snem ani fantazją pomalowaną przez magiczne narkotyki. Bo nawet po nich nie czuła się aż tak dobrze, mimo całego ciężaru związanego z przedzieraniem się przez wspólne dramaty. Utrzymywała spojrzenie, strzegła jego obecności, starała się zbadać, jak działa na niego to, co spróbowała właśnie zasugerować: że będzie to historia, w której to ona jest złym charakterem, to ona jest winna i zasługuje na potępienie. Bo nie mogła małemu życiu dać domu i rodziny, bo chociaż było tak niewielkie, już skazano je na los Philippy. Ogarnięte wojną miasto, które udawało przełamanie konfliktu, udawało powrót szczęśliwości.
Dłonie przychodziły na ratunek, ściskała je mocno, zatapiała się w nich, oddawała wrażeniu czucia, że on jest obok i mógłby być na dłużej, mógłby nie opuszczać jej po paru miłych dniach. Nie robić tego, czego bała się najbardziej. Uciekać. Wiele tego było, tych tajemnic, tych czarnych plam na ich twarzach. Złudne uczucie to było, zagarnianie go tak dla siebie, kolejny raz wyrzucanie kotwicy, łapanie się duszy, która znikąd się wynurzyła, znikąd otoczyła ją taką garścią pragnień. Mówił, że była ważna. Zbyt ważna, że zostanie, że będzie obok. Już przecież kiedyś to słyszała. A jednak otworzyła usta i zaczęła mówić o sile. Kompletnie nie wiedziała, jak to się robi. Jak się buduje na podstawach z tak silnych emocji, z tak całkowitych pragnień. Żeby to nie runęło za szybko, żeby nie pochłonęło jej razem z gruzami. Jego uśmiech, pociągnął za sobą i jej wargi. Tam się spotkali. We wzajemnej podporze, przyjemnym błysku, znośnych wreszcie do uniesienia ciężarach. Zanotowała czerwień odznaczającą się krzykliwie wręcz na jego twarzy. Miał w sobie jakiś urok, na który okropnie się łapała. Był jakiś taki… był przyjemny, nieco niewinny, bezgraniczny w swej trosce i czuwaniu. Zupełnie niepodobny do tego, co zdawała się dostrzegać przy pierwszych spotkaniach z Małym Jimem. Uczucie wbijającego się w żebra stołu stało się bardziej odczuwalne. Przyciągali się – już wcale się nie dziwiła temu, że za dłońmi chciało podążyć całe ciało. Bariery gniotły powłoki, albo to powłoki gniotły bariery. By już być bliżej. I chociaż o wiele łatwiej byłyby poddać się wygodnej myśli, że to nie dzieje się naprawdę, to jednak wiedziała, że jego moc, jego miodowe oczy i jego palce wokół stawały się jedyną prawda ostatnich tygodni. Jedyną szansą na… coś, czego nie śmiała nazywać.
Turlali się od kryzysu w kryzys, przełamywali kąsające momenty namiastką czułości i obietnicy. Póki co działało, ale to przypominało fale w największym sztormie. Doskakiwały wysoko i opadały za szybko. Nic nie było dane na dłużej, nikt nie mógł zyskać pewności, że to przetrwa. A może należało cieszyć się drobnostką. Perspektywą dziecinnych czynności, tak prostych trosk i oczu zanurzonych w niej z niesamowitą intensywnością. Głowa poruszyła się, godząc się na jego propozycję. Zjeść, a potem porozmawiać. Gdzieś pod spojrzeniami jeszcze łączyły się dłonie, a usta rozchylały najpierw powoli, leniwie. Pierwszy łyk zupy podanej przez niego smakował inaczej. Nie śmiała oderwać spojrzenia, wyczuwała dziwne speszenie, pewien początkowy opór w ruchach. Jej ciało gdzieś poniżej napinało się, jakby utraciło słuszność tego wszystkiego, jakby testowało tego rudowłosego Uriena, tego chłopca wyjętego nawet nie z fantazji. Nigdy nie prosiła o takie historie. Wręcz je odpędzała. A teraz przełykała kolejne łyżki, moczyła usta we własnej zupie, przyjmowała zbawienne ciepło posiłku, choć.. choć nie pogardziłaby, gdyby tylko przycisnął swoje własne wargi do jej. Jeszcze raz. Na chwilę. Dusiła te wyobrażenia. Jego miny, jego nietypowe zaangażowanie, rozjaśniło jej spojrzenie. Uniosła wyżej brew, a potem zaśmiała się lekko, ciepło, miło. Podobało jej się, to, jak bardzo się wczuwał. Nieco dziwacznie, ale… opiekował się nią. Tak rzadko czuła to uczucie. Ten stan, kiedy ktoś o nią dbał w tak prostej kwestii. Poszła więc w zaproponowaną grę, posłusznie, grzecznie otwierała usta i spróbowała odtworzyć jego ruchy. Gdy odsunął łyżkę, oblizała usta i popatrzyła z troską, nieco rozczulona tym, co właśnie jej zaoferował. Wyrywała się do słów, potrzebowała jakoś podziękować, ale uciekł, zanim jej usta ostygły po przyjęciu tylu porcji zupy. Powiodła za nim spojrzeniem. Coś się stało, coś urodziło się w jego myśli. Przecież mignęły jej poliki w niesłychanie soczystej barwie. – Gdyby ktoś choć raz nakarmiłyby mnie tak w sierocińcu, może miałabym stamtąd choć jedno piękne wspomnienie – wymówiła nagle, bez smutku, świadomie, dzieląc się właśnie tym. A potem wstała i wyruszyła w stronę pleców kryjących się przed… chyba przed nią. Położyła dłoń wysoko na jego łopatce, a potem opuściła ją powoli po ciele w dół, delikatnie, spokojnie, a dalej ręka owinęła się w jego pasie i przyległa bardziej. – Możesz częściej – dorzuciła nieco zauroczonym tonem. Pogłaskała go po brzuchu, tłumiąc ogromną potrzebę wtulenia się. – Nie uciekaj, Urienie. Ode mnie nie musisz. A jak nabroisz, to i tak nie dam ci zwiać. Więc lepiej uważaj – zagroziła nieco rozbawiona i zaciągnęła się zapachem, jaki roztaczał się wokół niego. On, po prostu. Ostrożnie oderwała dłoń i cofnęła się o krok. Dobrze wiedziała, co kilka słów wcześniej powiedziała. Tak wiele miała do nadrobienia. Jej dzieciństwo było podziurawione, szare, bolesne. Pozbawione czułości.
Wiec był uśmiech, nieco wymuszony, ostrożny. Potem popatrzyła mu bardziej w oczy, smakując kontynuacji, która musiała w końcu paść, ale nie myślała, że tak prędko. Musiało go to więc męczyć, myślał o tym, co jej się stało, dlaczego nie mogła wtedy puścić jego dłoni dalej, między swoje uda, tam głębiej. Co to było: to, co się stało. Co to było? Zwątpienie zalśniło w jej spojrzeniu, które starało się nigdzie nie uciekać i niczego dodatkowo nie wywoływać. – Chcę opowiedzieć – wyjawiła nieco zduszonym głosem. Smutny cień prześlizgnął się po jej twarzy. Cholernie chciała opowiedzieć, ale dziś po prostu jeszcze nie umiała. – Ale nie ma się czym chwalić – mruknęła sucho, gorzko i odwróciła spojrzenie. To akurat prawda, z która musiał się liczyć już wcześniej. Bo to nie będzie żadna wybielająca ją historia. Myślał, że ją skrzywdzono, prawda? Albo że jest naznaczona jakimś piętnem? Może w sumie była. Przeklęta sierota. Może i zapuściła w betonowym Londynie korzenie, ale nie mogła, nie miała prawa mieć rodziny innej niż zgraja przypadkowych przybłęd zaklętych we wspólnym losie. Sierot, złodziei, krętaczy i wszystkich tych kłamców. Królów pośrodku nędzy. Tak jak kiedyś powiedziała Jamesowi. Że też jest jak oni, że też wydaje jej się, że jest kimś więcej niż tym żebrakiem. – Chciałabym, byś wiedział – wymówiła trochę ze wstydem, trochę z lękiem. Bo jeśli miał być jedyną prawdą, jedyną ostoją, jedyną przystania w jej życiu, to musiał wiedzieć. Miała prawo w ogóle tak o nim myśleć? To jej dawała ta doba? Aż tyle powagi, aż tak odważne pieczęcie? A może po prostu przedawkowała wróżkę i ostatnie godziny były wyłącznie imaginacją. Akurat tego była pewna – że nie był ani snem ani fantazją pomalowaną przez magiczne narkotyki. Bo nawet po nich nie czuła się aż tak dobrze, mimo całego ciężaru związanego z przedzieraniem się przez wspólne dramaty. Utrzymywała spojrzenie, strzegła jego obecności, starała się zbadać, jak działa na niego to, co spróbowała właśnie zasugerować: że będzie to historia, w której to ona jest złym charakterem, to ona jest winna i zasługuje na potępienie. Bo nie mogła małemu życiu dać domu i rodziny, bo chociaż było tak niewielkie, już skazano je na los Philippy. Ogarnięte wojną miasto, które udawało przełamanie konfliktu, udawało powrót szczęśliwości.
Dłonie przychodziły na ratunek, ściskała je mocno, zatapiała się w nich, oddawała wrażeniu czucia, że on jest obok i mógłby być na dłużej, mógłby nie opuszczać jej po paru miłych dniach. Nie robić tego, czego bała się najbardziej. Uciekać. Wiele tego było, tych tajemnic, tych czarnych plam na ich twarzach. Złudne uczucie to było, zagarnianie go tak dla siebie, kolejny raz wyrzucanie kotwicy, łapanie się duszy, która znikąd się wynurzyła, znikąd otoczyła ją taką garścią pragnień. Mówił, że była ważna. Zbyt ważna, że zostanie, że będzie obok. Już przecież kiedyś to słyszała. A jednak otworzyła usta i zaczęła mówić o sile. Kompletnie nie wiedziała, jak to się robi. Jak się buduje na podstawach z tak silnych emocji, z tak całkowitych pragnień. Żeby to nie runęło za szybko, żeby nie pochłonęło jej razem z gruzami. Jego uśmiech, pociągnął za sobą i jej wargi. Tam się spotkali. We wzajemnej podporze, przyjemnym błysku, znośnych wreszcie do uniesienia ciężarach. Zanotowała czerwień odznaczającą się krzykliwie wręcz na jego twarzy. Miał w sobie jakiś urok, na który okropnie się łapała. Był jakiś taki… był przyjemny, nieco niewinny, bezgraniczny w swej trosce i czuwaniu. Zupełnie niepodobny do tego, co zdawała się dostrzegać przy pierwszych spotkaniach z Małym Jimem. Uczucie wbijającego się w żebra stołu stało się bardziej odczuwalne. Przyciągali się – już wcale się nie dziwiła temu, że za dłońmi chciało podążyć całe ciało. Bariery gniotły powłoki, albo to powłoki gniotły bariery. By już być bliżej. I chociaż o wiele łatwiej byłyby poddać się wygodnej myśli, że to nie dzieje się naprawdę, to jednak wiedziała, że jego moc, jego miodowe oczy i jego palce wokół stawały się jedyną prawda ostatnich tygodni. Jedyną szansą na… coś, czego nie śmiała nazywać.
Turlali się od kryzysu w kryzys, przełamywali kąsające momenty namiastką czułości i obietnicy. Póki co działało, ale to przypominało fale w największym sztormie. Doskakiwały wysoko i opadały za szybko. Nic nie było dane na dłużej, nikt nie mógł zyskać pewności, że to przetrwa. A może należało cieszyć się drobnostką. Perspektywą dziecinnych czynności, tak prostych trosk i oczu zanurzonych w niej z niesamowitą intensywnością. Głowa poruszyła się, godząc się na jego propozycję. Zjeść, a potem porozmawiać. Gdzieś pod spojrzeniami jeszcze łączyły się dłonie, a usta rozchylały najpierw powoli, leniwie. Pierwszy łyk zupy podanej przez niego smakował inaczej. Nie śmiała oderwać spojrzenia, wyczuwała dziwne speszenie, pewien początkowy opór w ruchach. Jej ciało gdzieś poniżej napinało się, jakby utraciło słuszność tego wszystkiego, jakby testowało tego rudowłosego Uriena, tego chłopca wyjętego nawet nie z fantazji. Nigdy nie prosiła o takie historie. Wręcz je odpędzała. A teraz przełykała kolejne łyżki, moczyła usta we własnej zupie, przyjmowała zbawienne ciepło posiłku, choć.. choć nie pogardziłaby, gdyby tylko przycisnął swoje własne wargi do jej. Jeszcze raz. Na chwilę. Dusiła te wyobrażenia. Jego miny, jego nietypowe zaangażowanie, rozjaśniło jej spojrzenie. Uniosła wyżej brew, a potem zaśmiała się lekko, ciepło, miło. Podobało jej się, to, jak bardzo się wczuwał. Nieco dziwacznie, ale… opiekował się nią. Tak rzadko czuła to uczucie. Ten stan, kiedy ktoś o nią dbał w tak prostej kwestii. Poszła więc w zaproponowaną grę, posłusznie, grzecznie otwierała usta i spróbowała odtworzyć jego ruchy. Gdy odsunął łyżkę, oblizała usta i popatrzyła z troską, nieco rozczulona tym, co właśnie jej zaoferował. Wyrywała się do słów, potrzebowała jakoś podziękować, ale uciekł, zanim jej usta ostygły po przyjęciu tylu porcji zupy. Powiodła za nim spojrzeniem. Coś się stało, coś urodziło się w jego myśli. Przecież mignęły jej poliki w niesłychanie soczystej barwie. – Gdyby ktoś choć raz nakarmiłyby mnie tak w sierocińcu, może miałabym stamtąd choć jedno piękne wspomnienie – wymówiła nagle, bez smutku, świadomie, dzieląc się właśnie tym. A potem wstała i wyruszyła w stronę pleców kryjących się przed… chyba przed nią. Położyła dłoń wysoko na jego łopatce, a potem opuściła ją powoli po ciele w dół, delikatnie, spokojnie, a dalej ręka owinęła się w jego pasie i przyległa bardziej. – Możesz częściej – dorzuciła nieco zauroczonym tonem. Pogłaskała go po brzuchu, tłumiąc ogromną potrzebę wtulenia się. – Nie uciekaj, Urienie. Ode mnie nie musisz. A jak nabroisz, to i tak nie dam ci zwiać. Więc lepiej uważaj – zagroziła nieco rozbawiona i zaciągnęła się zapachem, jaki roztaczał się wokół niego. On, po prostu. Ostrożnie oderwała dłoń i cofnęła się o krok. Dobrze wiedziała, co kilka słów wcześniej powiedziała. Tak wiele miała do nadrobienia. Jej dzieciństwo było podziurawione, szare, bolesne. Pozbawione czułości.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie wiedział, dlaczego pozwolił sobie na tak śmiałe myślenie, że gdzieś w jej świecie znajdzie się trochę miejsca dla niego. Przecież jeszcze wczoraj ledwie był świadom, że bytuje w tym wewnętrznym bólu, który pomimo innej palety barw nie był mu obcy. Mimo współczucia nie kierowała nim litość, bardziej zrozumienie – tego, który raczej niespecjalnie starał się dostrzegać takie różnice w świecie. Jego sposób pracy w Wiedźmiej Straży wyglądał nieco inaczej, niż jak mogło się zdawać, był przecież ludzkim człowiekiem, oszustem, nie pierwszym i nie ostatnim. Ona też każdego dnia kłamała, nie chcąc, by ktokolwiek dojrzał, co kryje się w piwnych tęczówkach, a on złapał ją bez dziennej ochrony. Pozwoliła mu to kontynuować. Właśnie tam widział tę dobroć i krzywdę. Miała szramy, historie i wspomnienia, ale to nie one świadczyły o tym, co kryło się w jej środku, a te dwa uspokajające tunele nie były niczym innym jak źródłem tej wiedzy. Nieokrzesana, niewychowana i zdecydowanie bardzo niebezpieczna kobieta, która pozwoliła mu wejść gdzieś dalej na niezbadany teren. To przy niej pierwszej pozwolił sobie na złamanie wszystkich zasad, o których uczył się latami. Był przecież gotów wyłamać wszystkim ręce, gdyby tylko spróbowali w ten sposób zbliżyć się do którejkolwiek dziewczyny z jego rodziny, tylko która z nich była w tak opłakanym stanie? Która pozwoliłaby, żeby z opieki i troski zrodziło się coś. Nie wiedział, czy była to jej zabawa, a on niczym ten głupi kundel podążał za każdą wskazówką, ale był gotów robić to cały czas, bo czuł niewypowiedzianą nić porozumienia. Była mu obca, jednocześnie świadomie dając znaki, że to nie musiało tak wyglądać. Nie musieli pozostać nieznajomymi. Powinni? Zaciskając te mniejsze palce, miał wrażenie, że tak powinno być, bo czuł, że mimo wszystkiego to takie… na miejscu. Próbowała zaprzeczyć, przecież widział, a jednak pozwolił sobie na milczenie. Nie mógł przekonać jej do patrzenia na siebie inaczej, bo przecież nie znał jej tak dobrze, jak ona samą siebie. Jeszcze nie miał takiej odwagi.
Zauważył kolejną trudność, jakieś zawahanie, jakby nie była pewna, znowu przekroczył linię? Powiedział coś głupiego? Spróbował poznać. Wiedział, z jak dużym ciężarem przychodziło znoszenie barier, sam przecież starał się z własnymi, które przygniatały praktycznie już na wstępie. Ona pomimo ich istnienie nie pozwalała im się wznieść o poranku, bo kompletnie nie był przygotowany na to, że zostanie. Miał ochotę ponownie przeprosić, zapewnić, że nie potrzebował tej wiedzy do niczego, a jednak zasiedliło się to gdzieś w umyśle, który starał się nie pogłębiać tego smutnego cienia przemykającego po jej twarzy. Cholera, pierwszy raz widział tak dokładnie. Gdyby nie ten pieprzony stół już dawno skróciłby dystans i spróbował dać jakiś większy komfort niż ciepło własnej ręki. Uciekła spojrzeniem, mówiąc chyba więcej tym ruchem niż czymkolwiek innym. Zacisnął usta, ściągnął brwi, a czoło samo zmarszczyło się w zmartwieniu. Nie chciał, żeby trapiły ją błędy przeszłości, nie przy nim, nie tutaj, a przecież sam do tego doprowadził. Kolejny głupi ruch, którego nie był w stanie powstrzymać. Przemilczał jej słowa, bo jak mógł odnaleźć odpowiedni język, kiedy nie wiedział, co faktycznie miało miejsce, ale chciała powiedzieć… chciała zdradzić, co tkwiło w jej głowie, a to znaczyło bardzo dużo. Nie ważne jak bardzo pożądał tej wiedzy, liczył się brak cierpienia, bo przecież cały czas się martwił, czasem zapominając, że znają się jakby od wczoraj. Przyjemność z przebywania w milczeniu pozwalała na dotarcie do jakiegoś śmiesznego przekonania, że nie ważne kim była, mogli tak bezsprzecznie trwać obok siebie; chciał odebrać te troski mącące jej umysł, jakby faktycznie mógł mieć taką władzę.
Zamiast siły i mocy czuł jedynie potężny wstyd i speszenie, bo wydawało się, że pozwala sobie na głupoty w czasie, kiedy powinni być poważnymi dorosłymi. Tylko on przecież nigdy nie wyrósł z bycia sobą. Czerwień obejmująca uszy, kark i poliki mówiła sama za siebie, znowu kajał się w głupocie własnych ruchów i kiedy w zimnej wodzie mył naczynie, ponownie zaskoczyła. Ręce zamarły. Woda leciała wąskim strumykiem, uderzając w miskę położoną na dnie umywalki, zbierając się w środku z chlupotem charakterystycznym dla lecących z kranu kropli. Sierociniec… powtórzył w myśli, powoli rejestrując, że podzieliła się z nim czymś… ważnym? Nie wiedział, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, choć dobrze wiedział, że takie miejsca nie dostarczały uroku posiadania rodziny, a to było dla niego niewyobrażalne. Zastygł w bezruchu. Słyszał, że wstała. Chciała wyjść? W głębi duszy błagał, żeby nie wyszła, choć wciąż w szoku patrzył się na zbierającą się wodę pomiędzy rękoma trzymającymi umywalkę. Ciepło przemieszczającej się dłoni po jego plecach wybudził go z tego otępienia. Dopiero kiedy przytuliła się do jego pleców, zorientował się, że nie zamierzała nigdzie wychodzić. Nie był w stanie jej odtrącić. Serce zakołatało szybciej, zmuszając pierś do nieco szybszego unoszenia się. Kuł go jej ton, słowa, a nawet sama obecność, bo jedyne co miał ochotę zrobić, to faktycznie schować ją w sobie. Nie zamierzał uciekać, wręcz przeciwnie, ale kto mógłby dać mu to przyzwolenie, żeby mógł związać ją ze sobą na dłużej? Brakowało mu tchu, bo dzieliła się sobą. Robiła coś, na co jego zwyczajnie nie było stać i kiedy nabierał pewności, że zostanie, odczuł brak tej dłoni opatulającej go w pasie. Ciepło bijące z drugiego ciała zniknęło, a on nie był w stanie dłużej wytrzymać bez patrzenia na jej twarz. Z jakąś ponaglającą go potrzebą obrócił się w miejscu, żeby wbić swoje przejęte troską oczy w te piwne tęczówki. Patrząc w dół, nie był w stanie wyobrazić sobie widoku bardziej adekwatnego niż ona. Strapiona dziewczyna, której historia powoli z zagadki robiła się tą znajomą. Nie czuł litości, jedynie potężne przejęcie, które przemieniało się w kolejne bezmyślne czyny. Musiał się nią zaopiekować, po prostu m u s i a ł.
Większa, mokra dłoń odważnie powędrowała do wcięcia w jej talii. Przyciągnął ją niespiesznie, cały czas czujnie patrząc, jakby chciał jej przekazać, że nie musi się bać, że chce jedynie dobrze. Bez zbędnych słów otulił ją, obejmując jedną z dłoni poziomo wzdłuż środka grzbietu, czuł kości kręgosłupa… dobrze, że zjadła zupę, choć czy to nie było zbyt mało? Drugą ręką wspiął się ponad łopatki, zahaczając palce na wysokości karku, tuż na łączeniu z ramieniem. Mimowolnie pozwolił bolącym palcom rozprostować się i zagnieździć na drobniejszym ciele, nieświadomie powoli głaszcząc jakby w zapewnieniu, że już jest w dobrych rękach. Nie był w stanie powiedzieć tego głośno. Nawet przez myśl mu nie przeszło tak śmiałe stwierdzenie, bo… nie uznawał się za tak pewnego i wartościowego człowieka, a tym bardziej opiekuna.
- Powinnaś więcej jeść. – zauważył do jej ucha, bo z całym tym zbliżeniem zdołał już przyłożyć swoją głowę do boku tej drobniejszej. Lekkie pochylenie w żadnym stopniu nie przeszkadzało, choć dobrze wiedział, że jeszcze kilkanaście minut w tej pozie i z pewnością będzie miał kolejne cholerne bolączki w plecach. Niby był młody, a jednak fizyczna praca robiła swoje, mimo to mógł wytrzymać zarówno dla niej, jak i dla siebie. – Chcesz jeszcze trochę? – szepnął cicho, ciesząc się, że nie musi mówić, bo głos z pewnością zdradziłby to nieprawdopodobne przejęcie. – Mogę coś zrobić… – zaproponował niecodziennie, szukając w myślach jakiejkolwiek ostoi, która sprawiłaby, że mogłaby poczuć się lepiej. Tak dobrze było czuć w ramionach to wątłe ciało. Próbował nie myśleć o tym, jak przyjemnie na niego naciskała, bo przecież liczyła się opieka i obiecana rozmowa, nic więcej. – Powinniśmy porozmawiać. – odzyskał w końcu zmysły trzeźwego myślenia, choć przy niej było ciężko o cokolwiek innego niż czerpanie z chwili i nietuzinkowych momentów. Mógłby tak zawsze, a jednak obiecał coś sobie i jej. Oderwał mokre dłonie od jej ciała, orientując się dopiero, że przez cały czas znajdowały się na nich kropelki wody. Próbował nieco zwiększyć dystansu, bo przecież mogło to uchodzić za mało profesjonalne z perspektywy opiekuna, a przecież właśnie na to się umówili, czyż nie? – Wy… wybacz! Może pójdę po ręcznik? – zaproponował, odzywając się po raz pierwszy nieco głośniej. Chrypa oczywiście dała o sobie znać, jednak chwila na wzięcie się w garść pozwoliła mu na codzienną barwę głosu, którą mogła momentami kojarzyć z tą Małego Jima. Wytarł dłonie o spodnie, szukając jakiegoś sposobu na odnalezienie się w sytuacji, kiedy to on zajmuje się kimś. Wciąż nie potrafił zrozumieć tego, na co oboje się zgodzili. Jedyne co było pewne to chęć uzyskania jakiejś chwili wytchnienia obok siebie, gdzie on zdoła zapewnić jej komfort i niespieszność, a ona… po prostu będzie. Na tę chwilę i każdą przyszłą wydawało się to być więcej, niż mógłby sobie wymarzyć, bo przecież bez namysłu prosił ją w tym milczeniu, żeby została. Usłyszała. Ręce odklejone od tego mniejszego ciała chciały ponownie zatopić się w jej kojącym cieple tylko czy to było w ogóle na miejscu? Wyjaśnienia przychodziły z niemałą trudnością, dlatego starał się uspokoić swój oddech i paniczną myśl, że za chwilę mogłaby odejść, a przecież tylko się odsunął, żeby zaraz zakręcić kran. Marnotrawstwo wody przecież nie było na liście codzienności pośród wychowanków Ottery, choć zważywszy na sytuację, w jakiej się znalazł, chyba nie powinien mówić czegokolwiek na temat odpowiednich zachowań… czy ona robiła to intencjonalnie? Dlaczego z taką łatwością przychodziło mu łamanie wszystkich tych zasad i przykazań, kiedy była tuż obok? Szkoda już było pytać ten setny raz, czy mogła zostać na dłużej, choć z pewnością nie miałby z tym wstydu. Przecież chodziło o nią, tylko i wyłącznie o nią.
Zauważył kolejną trudność, jakieś zawahanie, jakby nie była pewna, znowu przekroczył linię? Powiedział coś głupiego? Spróbował poznać. Wiedział, z jak dużym ciężarem przychodziło znoszenie barier, sam przecież starał się z własnymi, które przygniatały praktycznie już na wstępie. Ona pomimo ich istnienie nie pozwalała im się wznieść o poranku, bo kompletnie nie był przygotowany na to, że zostanie. Miał ochotę ponownie przeprosić, zapewnić, że nie potrzebował tej wiedzy do niczego, a jednak zasiedliło się to gdzieś w umyśle, który starał się nie pogłębiać tego smutnego cienia przemykającego po jej twarzy. Cholera, pierwszy raz widział tak dokładnie. Gdyby nie ten pieprzony stół już dawno skróciłby dystans i spróbował dać jakiś większy komfort niż ciepło własnej ręki. Uciekła spojrzeniem, mówiąc chyba więcej tym ruchem niż czymkolwiek innym. Zacisnął usta, ściągnął brwi, a czoło samo zmarszczyło się w zmartwieniu. Nie chciał, żeby trapiły ją błędy przeszłości, nie przy nim, nie tutaj, a przecież sam do tego doprowadził. Kolejny głupi ruch, którego nie był w stanie powstrzymać. Przemilczał jej słowa, bo jak mógł odnaleźć odpowiedni język, kiedy nie wiedział, co faktycznie miało miejsce, ale chciała powiedzieć… chciała zdradzić, co tkwiło w jej głowie, a to znaczyło bardzo dużo. Nie ważne jak bardzo pożądał tej wiedzy, liczył się brak cierpienia, bo przecież cały czas się martwił, czasem zapominając, że znają się jakby od wczoraj. Przyjemność z przebywania w milczeniu pozwalała na dotarcie do jakiegoś śmiesznego przekonania, że nie ważne kim była, mogli tak bezsprzecznie trwać obok siebie; chciał odebrać te troski mącące jej umysł, jakby faktycznie mógł mieć taką władzę.
Zamiast siły i mocy czuł jedynie potężny wstyd i speszenie, bo wydawało się, że pozwala sobie na głupoty w czasie, kiedy powinni być poważnymi dorosłymi. Tylko on przecież nigdy nie wyrósł z bycia sobą. Czerwień obejmująca uszy, kark i poliki mówiła sama za siebie, znowu kajał się w głupocie własnych ruchów i kiedy w zimnej wodzie mył naczynie, ponownie zaskoczyła. Ręce zamarły. Woda leciała wąskim strumykiem, uderzając w miskę położoną na dnie umywalki, zbierając się w środku z chlupotem charakterystycznym dla lecących z kranu kropli. Sierociniec… powtórzył w myśli, powoli rejestrując, że podzieliła się z nim czymś… ważnym? Nie wiedział, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, choć dobrze wiedział, że takie miejsca nie dostarczały uroku posiadania rodziny, a to było dla niego niewyobrażalne. Zastygł w bezruchu. Słyszał, że wstała. Chciała wyjść? W głębi duszy błagał, żeby nie wyszła, choć wciąż w szoku patrzył się na zbierającą się wodę pomiędzy rękoma trzymającymi umywalkę. Ciepło przemieszczającej się dłoni po jego plecach wybudził go z tego otępienia. Dopiero kiedy przytuliła się do jego pleców, zorientował się, że nie zamierzała nigdzie wychodzić. Nie był w stanie jej odtrącić. Serce zakołatało szybciej, zmuszając pierś do nieco szybszego unoszenia się. Kuł go jej ton, słowa, a nawet sama obecność, bo jedyne co miał ochotę zrobić, to faktycznie schować ją w sobie. Nie zamierzał uciekać, wręcz przeciwnie, ale kto mógłby dać mu to przyzwolenie, żeby mógł związać ją ze sobą na dłużej? Brakowało mu tchu, bo dzieliła się sobą. Robiła coś, na co jego zwyczajnie nie było stać i kiedy nabierał pewności, że zostanie, odczuł brak tej dłoni opatulającej go w pasie. Ciepło bijące z drugiego ciała zniknęło, a on nie był w stanie dłużej wytrzymać bez patrzenia na jej twarz. Z jakąś ponaglającą go potrzebą obrócił się w miejscu, żeby wbić swoje przejęte troską oczy w te piwne tęczówki. Patrząc w dół, nie był w stanie wyobrazić sobie widoku bardziej adekwatnego niż ona. Strapiona dziewczyna, której historia powoli z zagadki robiła się tą znajomą. Nie czuł litości, jedynie potężne przejęcie, które przemieniało się w kolejne bezmyślne czyny. Musiał się nią zaopiekować, po prostu m u s i a ł.
Większa, mokra dłoń odważnie powędrowała do wcięcia w jej talii. Przyciągnął ją niespiesznie, cały czas czujnie patrząc, jakby chciał jej przekazać, że nie musi się bać, że chce jedynie dobrze. Bez zbędnych słów otulił ją, obejmując jedną z dłoni poziomo wzdłuż środka grzbietu, czuł kości kręgosłupa… dobrze, że zjadła zupę, choć czy to nie było zbyt mało? Drugą ręką wspiął się ponad łopatki, zahaczając palce na wysokości karku, tuż na łączeniu z ramieniem. Mimowolnie pozwolił bolącym palcom rozprostować się i zagnieździć na drobniejszym ciele, nieświadomie powoli głaszcząc jakby w zapewnieniu, że już jest w dobrych rękach. Nie był w stanie powiedzieć tego głośno. Nawet przez myśl mu nie przeszło tak śmiałe stwierdzenie, bo… nie uznawał się za tak pewnego i wartościowego człowieka, a tym bardziej opiekuna.
- Powinnaś więcej jeść. – zauważył do jej ucha, bo z całym tym zbliżeniem zdołał już przyłożyć swoją głowę do boku tej drobniejszej. Lekkie pochylenie w żadnym stopniu nie przeszkadzało, choć dobrze wiedział, że jeszcze kilkanaście minut w tej pozie i z pewnością będzie miał kolejne cholerne bolączki w plecach. Niby był młody, a jednak fizyczna praca robiła swoje, mimo to mógł wytrzymać zarówno dla niej, jak i dla siebie. – Chcesz jeszcze trochę? – szepnął cicho, ciesząc się, że nie musi mówić, bo głos z pewnością zdradziłby to nieprawdopodobne przejęcie. – Mogę coś zrobić… – zaproponował niecodziennie, szukając w myślach jakiejkolwiek ostoi, która sprawiłaby, że mogłaby poczuć się lepiej. Tak dobrze było czuć w ramionach to wątłe ciało. Próbował nie myśleć o tym, jak przyjemnie na niego naciskała, bo przecież liczyła się opieka i obiecana rozmowa, nic więcej. – Powinniśmy porozmawiać. – odzyskał w końcu zmysły trzeźwego myślenia, choć przy niej było ciężko o cokolwiek innego niż czerpanie z chwili i nietuzinkowych momentów. Mógłby tak zawsze, a jednak obiecał coś sobie i jej. Oderwał mokre dłonie od jej ciała, orientując się dopiero, że przez cały czas znajdowały się na nich kropelki wody. Próbował nieco zwiększyć dystansu, bo przecież mogło to uchodzić za mało profesjonalne z perspektywy opiekuna, a przecież właśnie na to się umówili, czyż nie? – Wy… wybacz! Może pójdę po ręcznik? – zaproponował, odzywając się po raz pierwszy nieco głośniej. Chrypa oczywiście dała o sobie znać, jednak chwila na wzięcie się w garść pozwoliła mu na codzienną barwę głosu, którą mogła momentami kojarzyć z tą Małego Jima. Wytarł dłonie o spodnie, szukając jakiegoś sposobu na odnalezienie się w sytuacji, kiedy to on zajmuje się kimś. Wciąż nie potrafił zrozumieć tego, na co oboje się zgodzili. Jedyne co było pewne to chęć uzyskania jakiejś chwili wytchnienia obok siebie, gdzie on zdoła zapewnić jej komfort i niespieszność, a ona… po prostu będzie. Na tę chwilę i każdą przyszłą wydawało się to być więcej, niż mógłby sobie wymarzyć, bo przecież bez namysłu prosił ją w tym milczeniu, żeby została. Usłyszała. Ręce odklejone od tego mniejszego ciała chciały ponownie zatopić się w jej kojącym cieple tylko czy to było w ogóle na miejscu? Wyjaśnienia przychodziły z niemałą trudnością, dlatego starał się uspokoić swój oddech i paniczną myśl, że za chwilę mogłaby odejść, a przecież tylko się odsunął, żeby zaraz zakręcić kran. Marnotrawstwo wody przecież nie było na liście codzienności pośród wychowanków Ottery, choć zważywszy na sytuację, w jakiej się znalazł, chyba nie powinien mówić czegokolwiek na temat odpowiednich zachowań… czy ona robiła to intencjonalnie? Dlaczego z taką łatwością przychodziło mu łamanie wszystkich tych zasad i przykazań, kiedy była tuż obok? Szkoda już było pytać ten setny raz, czy mogła zostać na dłużej, choć z pewnością nie miałby z tym wstydu. Przecież chodziło o nią, tylko i wyłącznie o nią.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Dużo rzeczy chciała. Dużo rzeczy wypływało z niej mimowolnie, sprzecznie z naturą. Usprawiedliwiała to dziwną miękkością w sobie, za bardzo chłonnym umysłem, myślami, które potrafiły trapić dłużej niż zwykle. Wpadła w jakiś stan przejścia, wpuściła go wtedy do siebie tak blisko. Zjawił się dokładnie wtedy, kiedy istniała szansa, by go wpuścić. Bo była zmęczona, bo potrzebowała… czegoś, kogoś. Bo zaczął dziwaczny taniec krótkich słów i gestów, a jej kokieteryjna dusza popchnęła to, tworząc plastyczną formę trudną do określenia jakimikolwiek słowami, a jednocześnie potwornie mocną. Przyciągała go wciąż, dobrze wiedząc, że niekoniecznie sama potrafi się mu oprzeć. Temu, jak otwierał dla niej serce. Pod poszarpanymi szmatami portowego zbója kryła się zupełnie niemożliwa twarz. Szlachetne intencje, troska, której chyba jeszcze nie potrafiła znieść w tak intensywnej formie. Zrozumienie i oczy, które w asyście dłoni wyciągały z niej zrolowany na dnie duszy ból. Krzywdy, z którymi sama nie śmiała się zmierzyć. Durny ciąg wydarzeń, bezmyślny, głupi, tak słodki, że pewnie trujący w tymi oparami naiwności, że może… jest to jakiś początek. Nie miewała początków. Zwykle przebudzała się w środku akcji wymazana w brudzie, porzucona gdzieś brutalnie. Biegła wtedy ile sił, starając się urosnąć pośród niczego, stworzyć skrzydła z frunącego w powietrzu popiołu. Dla siebie wyszarpać część świata, w której będzie największą zwyciężczynią, w którym będzie coś znaczyć. Urien nie był najlepszym mówcą, kiepsko rozwijał zdania, o wiele więcej treści wkładał w spojrzenia i czułość, której zapewne sam by tak nie nazwał. W niej wydawał się taki nieporadny, ostrożny. Lubiła na niego patrzeć, ale nie szydziła. Uczyła się jakiejś nowej formy mężczyzny, kiedy przecież wydawało się, że poznała ich już wszystkich na wylot, że nad każdym potrafiła zapanować. Z nim nie dało się jak z resztą. On powstrzymywał największe pragnienia, by nieść jej pomoc. On okazywał cierpliwość, o którą nie poprosiła, bo nawet nie wiedziała, że czegoś takiego potrzebuje. On coś zrobił, a ona chciała więcej. Nawet nie tej namiętności. Raczej energii, która między nimi narastała, niespiesznej i jednocześnie najbardziej rozpędzonej. Kiepska była w nazywaniu aż tak potężnych emocji, nie były one jej typowymi narzędziami. Nie żonglowała nimi tak, jak soczystym flirtem i nutą czarującej perswazji. Przez ostatnie godziny przeżyli coś, czego nie dało się upchnąć w mdłej puszce codzienności. Nie według niej. Co jednak dalej? W sobie samej wyczuwała postęp. Wspólnie zaplatali więź, która stawała się mocniejsza z każdym wyłowionym do światła mrokiem.
Najczarniejszym był ten, o którym właśnie usłyszał. O którym rozprawiała tak lekko, szukając gdzieś przy okazji odpowiedzi kryjącej się w jego spojrzeniu. Dziwne to było, tak nagle opowiadać komuś, w oczach kogo chciała wyglądać na dzielną i silną, właśnie o sierocym losie. Jej założenia i tkane dzielnie pragnienia podtrzymania tej pozy spełzły na niczym. Tak w pierwszej chwili o tym pomyślała, ale potem dotarło do niej jeszcze coś. Że wcale tak nie jest. Że uwalniając to z siebie przy nim, niszczy bariery tworzone może z ciszy, a może jeszcze zbyt wątłej znajomości, by można było tak śmiało o niej rozprawiać. Nie obchodziło jej nigdy aż tak zdanie innych. Mogła się tym dzielić, ale nie musiała. Na palcach jednej ręki wyliczała tych, którzy znali jej los. Zwykle mówiła właśnie tak, chłodno, bez wzruszenia. Potrzeba odsłonięcia tych kart zjawiała się nagle. Niby bolało, a z drugiej strony była tak pewna, że największe łzawe lamenty ma już za sobą. Dawała mu to. Nową wiedzę. Wiedziała, że Urien to zapamięta. Ponad chlapiącymi naczyniami zaskakiwała go nową treścią. Wciskała ją w obronne ramiona bezdusznych stwierdzeń – tak dla bezpieczeństwa. Skoro już weszli na tak głęboki poziom wzajemnych dramatów, mogła mu to dać. Chciała mu to dać. Czuł jej postać za plecami, posuwające się wolno dłonie. One dyktowały obecność, niewypowiedziane potrzeby, które starała się przekazać właśnie tak, poza słowami, poza wszystkim, co próbowało ich w ostatnim czasie obciążyć. Kiedy się obrócił, uniosła nieco głowę i otworzyła szerzej oczy. Świeciły, ale nie roztapiającym się smutkiem. Czymś innym. Czuł to, będąc tak blisko, prawda? Nie ostygły jej dłonie po dotyku, po cieple posiłku i nocy spędzonej w troskliwych ramionach. Nie ostygła nadzieja ogrzana przez to nowe źródło. Nie zamierzała od niego odchodzić, choć czuła, że to może być największa groza. Prawie go nie znała, choć naiwne szepty wyrażały zupełnie inny stan rzeczy. Nigdy czegoś takiego nie słuchała, nigdy nie poddawała się takim bzdurom. Aż do teraz, kiedy odnajdywała miodowe punkty na wielkiej mapie wielofunkcyjnego pokoju. Wciągnął ją w wilgotne pędy swoich ramion, pozwalając jeszcze raz zarzucić kotwicę. Niech tak więc będzie. Chciała zgarnąć jeszcze trochę tego wrażenia, chciała zrozumieć, co się między nimi działo, jak daleko zabrnęli w samych siebie. Jak wyciągał ją z wielkich oceanów. Wydobywał na ląd. Te mokre dłonie nie mogły urazić ciała opatulonego kolorowym swetrem. Przyjmowała gest. Odpowiedziały na niego wijące się jeszcze raz wokół pasa dłonie. Oparła głowę wygodnie, przymknęła powieki. Jak te dwa magnesy. Gniotło ją w środku coś, kiedy odkrywała, że nie może przestać. A on nie mógł ani na chwilę wygasić tej troski. Nawet nie próbował komentować tego, co mu powiedziała. Nie zaczepił się o rozbawione strzępy spojrzenia. Może im nie wierzył. Wykładał jednak swoje mądrości, na które wywróciła oczami, ale w tej pozie nie mógł tego dostrzec. – Jem – wyraziła krnąbrnie i aż ją przeszedł dreszcz irytacji. Wypowiadane ciepłym oddechem słowa prosto do wrażliwego ucha zadudniły jednak jeszcze raz. Nawet po jej gorzkiej odpowiedzi. Skóra przy uchu zareagowała, a Philippa poruszyła nieco nerwowo głową, jakby nie było jej do końca z tym wygodnie. Potem szepnął znów, ale nie aż tak bezpośrednio. – Wystarczy mi już. Nie trzeba – odpowiedziała, odrywając lekko głowę od jego ramienia. Wytargany włos przeciął nieznośnie jej oko. – Próbujemy. Chyba tak już od wczoraj. Nie idzie najlepiej, nie? Chociaż ja myślę, że to nie tak. Jesteśmy po prostu… - zaczęła, ale urwała. Po drodze potknęła się chyba o własną pewność siebie. Jesteśmy obydwoje tym zaskoczeni? – Myślę, że nie da się o wszystkim od razu, ale chyba mamy czas. I dużo spraw. Nie sądzisz? – zapytała, nie prosząc wcale o odpowiedź. On wiedział, że w krótkim czasie kilka palących wątków urosło do imponującej wieży. Jakoś mimowolnie starała się wyjść mu naprzeciw i dopasować do tempa, które proponował.
W przeciwieństwie do niego wcale nie zwracała uwagi na mokre dłonie, ubranie, cokolwiek. Uniosła jednak mocno brew. Tak jak zawsze, kiedy coś ją dziwiło. Gest niczym prolog, po którym nastąpić mogło poirytowanie. Nie do końca wiedziała, skąd mu się wzięła teraz ta woda. Bronił się tak? Znów przed rozmową czy bliskością ramion? – Nie przesadzaj – wyraziła krótko i pokręciła głową. Starała się odkryć motywacje, które stały za jego zachowaniami, znaczenia niektórych spojrzeń i ruchów większych, nieco poturbowanych dłoni, ale nie wszystko było tak proste. Była bystra, ale on wyłamywał się z dobrze opracowanych mechanizmów. – Nie jest mi potrzebny – podpowiedziała, kiedy wcierał krople wody w spodnie. Przecież prawie nie było już tam wilgoci. Nie miała pojęcia, że przejmował się tym wszystkim aż tak dobitnie, choć już po tych kilkunastu wspólnych godzinach mogłaby uznać, że przeżywał prostą sytuację inaczej. Po prostu inaczej. – Urien, wyluzuj – wyraziła, pozwalając sobie na drobny uśmiech, który urósł nagle. Widziała, że jego klatka uniosła się jakoś nerwowo, a nagły ruch odebrał spokój niedawnej czułości. Brał to głęboko do siebie. Gdy zakręcił przeklęty kran, spróbowała jeszcze jeden raz podkraść się do zasięgu jego wzroku. – Za dużo myślisz. Zostaw to i, chodź, poszukamy niuchacza. Będę go musiała odstawić do domu, zanim pójdę do roboty… - podrzuciła temat, zaplatając gdzieś po drodze jego palce ze swoimi własnymi. Może potrzebowali się czymś zająć. Ta chwila nie mogła przecież trwać bez końca. Parszywy na nią czekał, a na niego… no właśnie nie wiedziała, czym się właściwie zajmował poza bójkami i zapijaniem się w barach, ale to też przecież mogli nadrobić. Przecież chodziło też o niego. Nie tylko i wyłącznie o nią.
zt x2
Najczarniejszym był ten, o którym właśnie usłyszał. O którym rozprawiała tak lekko, szukając gdzieś przy okazji odpowiedzi kryjącej się w jego spojrzeniu. Dziwne to było, tak nagle opowiadać komuś, w oczach kogo chciała wyglądać na dzielną i silną, właśnie o sierocym losie. Jej założenia i tkane dzielnie pragnienia podtrzymania tej pozy spełzły na niczym. Tak w pierwszej chwili o tym pomyślała, ale potem dotarło do niej jeszcze coś. Że wcale tak nie jest. Że uwalniając to z siebie przy nim, niszczy bariery tworzone może z ciszy, a może jeszcze zbyt wątłej znajomości, by można było tak śmiało o niej rozprawiać. Nie obchodziło jej nigdy aż tak zdanie innych. Mogła się tym dzielić, ale nie musiała. Na palcach jednej ręki wyliczała tych, którzy znali jej los. Zwykle mówiła właśnie tak, chłodno, bez wzruszenia. Potrzeba odsłonięcia tych kart zjawiała się nagle. Niby bolało, a z drugiej strony była tak pewna, że największe łzawe lamenty ma już za sobą. Dawała mu to. Nową wiedzę. Wiedziała, że Urien to zapamięta. Ponad chlapiącymi naczyniami zaskakiwała go nową treścią. Wciskała ją w obronne ramiona bezdusznych stwierdzeń – tak dla bezpieczeństwa. Skoro już weszli na tak głęboki poziom wzajemnych dramatów, mogła mu to dać. Chciała mu to dać. Czuł jej postać za plecami, posuwające się wolno dłonie. One dyktowały obecność, niewypowiedziane potrzeby, które starała się przekazać właśnie tak, poza słowami, poza wszystkim, co próbowało ich w ostatnim czasie obciążyć. Kiedy się obrócił, uniosła nieco głowę i otworzyła szerzej oczy. Świeciły, ale nie roztapiającym się smutkiem. Czymś innym. Czuł to, będąc tak blisko, prawda? Nie ostygły jej dłonie po dotyku, po cieple posiłku i nocy spędzonej w troskliwych ramionach. Nie ostygła nadzieja ogrzana przez to nowe źródło. Nie zamierzała od niego odchodzić, choć czuła, że to może być największa groza. Prawie go nie znała, choć naiwne szepty wyrażały zupełnie inny stan rzeczy. Nigdy czegoś takiego nie słuchała, nigdy nie poddawała się takim bzdurom. Aż do teraz, kiedy odnajdywała miodowe punkty na wielkiej mapie wielofunkcyjnego pokoju. Wciągnął ją w wilgotne pędy swoich ramion, pozwalając jeszcze raz zarzucić kotwicę. Niech tak więc będzie. Chciała zgarnąć jeszcze trochę tego wrażenia, chciała zrozumieć, co się między nimi działo, jak daleko zabrnęli w samych siebie. Jak wyciągał ją z wielkich oceanów. Wydobywał na ląd. Te mokre dłonie nie mogły urazić ciała opatulonego kolorowym swetrem. Przyjmowała gest. Odpowiedziały na niego wijące się jeszcze raz wokół pasa dłonie. Oparła głowę wygodnie, przymknęła powieki. Jak te dwa magnesy. Gniotło ją w środku coś, kiedy odkrywała, że nie może przestać. A on nie mógł ani na chwilę wygasić tej troski. Nawet nie próbował komentować tego, co mu powiedziała. Nie zaczepił się o rozbawione strzępy spojrzenia. Może im nie wierzył. Wykładał jednak swoje mądrości, na które wywróciła oczami, ale w tej pozie nie mógł tego dostrzec. – Jem – wyraziła krnąbrnie i aż ją przeszedł dreszcz irytacji. Wypowiadane ciepłym oddechem słowa prosto do wrażliwego ucha zadudniły jednak jeszcze raz. Nawet po jej gorzkiej odpowiedzi. Skóra przy uchu zareagowała, a Philippa poruszyła nieco nerwowo głową, jakby nie było jej do końca z tym wygodnie. Potem szepnął znów, ale nie aż tak bezpośrednio. – Wystarczy mi już. Nie trzeba – odpowiedziała, odrywając lekko głowę od jego ramienia. Wytargany włos przeciął nieznośnie jej oko. – Próbujemy. Chyba tak już od wczoraj. Nie idzie najlepiej, nie? Chociaż ja myślę, że to nie tak. Jesteśmy po prostu… - zaczęła, ale urwała. Po drodze potknęła się chyba o własną pewność siebie. Jesteśmy obydwoje tym zaskoczeni? – Myślę, że nie da się o wszystkim od razu, ale chyba mamy czas. I dużo spraw. Nie sądzisz? – zapytała, nie prosząc wcale o odpowiedź. On wiedział, że w krótkim czasie kilka palących wątków urosło do imponującej wieży. Jakoś mimowolnie starała się wyjść mu naprzeciw i dopasować do tempa, które proponował.
W przeciwieństwie do niego wcale nie zwracała uwagi na mokre dłonie, ubranie, cokolwiek. Uniosła jednak mocno brew. Tak jak zawsze, kiedy coś ją dziwiło. Gest niczym prolog, po którym nastąpić mogło poirytowanie. Nie do końca wiedziała, skąd mu się wzięła teraz ta woda. Bronił się tak? Znów przed rozmową czy bliskością ramion? – Nie przesadzaj – wyraziła krótko i pokręciła głową. Starała się odkryć motywacje, które stały za jego zachowaniami, znaczenia niektórych spojrzeń i ruchów większych, nieco poturbowanych dłoni, ale nie wszystko było tak proste. Była bystra, ale on wyłamywał się z dobrze opracowanych mechanizmów. – Nie jest mi potrzebny – podpowiedziała, kiedy wcierał krople wody w spodnie. Przecież prawie nie było już tam wilgoci. Nie miała pojęcia, że przejmował się tym wszystkim aż tak dobitnie, choć już po tych kilkunastu wspólnych godzinach mogłaby uznać, że przeżywał prostą sytuację inaczej. Po prostu inaczej. – Urien, wyluzuj – wyraziła, pozwalając sobie na drobny uśmiech, który urósł nagle. Widziała, że jego klatka uniosła się jakoś nerwowo, a nagły ruch odebrał spokój niedawnej czułości. Brał to głęboko do siebie. Gdy zakręcił przeklęty kran, spróbowała jeszcze jeden raz podkraść się do zasięgu jego wzroku. – Za dużo myślisz. Zostaw to i, chodź, poszukamy niuchacza. Będę go musiała odstawić do domu, zanim pójdę do roboty… - podrzuciła temat, zaplatając gdzieś po drodze jego palce ze swoimi własnymi. Może potrzebowali się czymś zająć. Ta chwila nie mogła przecież trwać bez końca. Parszywy na nią czekał, a na niego… no właśnie nie wiedziała, czym się właściwie zajmował poza bójkami i zapijaniem się w barach, ale to też przecież mogli nadrobić. Przecież chodziło też o niego. Nie tylko i wyłącznie o nią.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 7 listopada '57 |
Nie zamierzał wcale się wstydzić, choć po głębszym odetchnięciu po całej tej scysji zmuszony był przyznać, że ponownie głupio wyszło. Tym razem Herbert uratował mu życie, a obok tego nie potrafił już przejść tak obojętnie. Utrzymywanie względnego spokoju nie wychodziło, szczególnie gdy obok była ona. Tego dnia jednak postanowił wrócić. Plan dominujący jego głowę zwiastował tylko jedno - prostą i precyzyjną ucieczkę z tego miejsca, jednak obiecał jej coś innego. Trening, odbicie przyjaciół, a potem może zdoła ją przekonać, że to miejsce nie jest już bezpieczne.
Wyleczone rany pozwalały mu na dość swobodny ruch, choć przechodząc z innego numeru mieszkania na Pont Street, zaciągnął kaptur, który skrzętnie ukrył jego włosy niezależnie co. Przemiany w Alexa Farleya, jeszcze czego mu brakowało?
Na małym, kwadratowym stoliku, który delikatnie zakrywał kurz, położył mapę Anglii. Pomięty i nieco nadszarpnięty przez czas materiał ukazywał granice hrabstw będących podzielonych teraz dodatkowymi powodami niż wyznaczony teren. Szukał odpowiedniej ucieczki, miejsca, gdzie mogliby, choć na chwilę ulotnić się bez przeszkód. Potrzebowała treningu, a żaden zaułek z tych Londyńskich nie dostarczał wystarczająco dużo możliwości. Nie potrafił siedzieć bezczynnie, musiał działać, nawet jeśli przykuty był do ciągłego siedzenia na Pont Street pod 13 lub 37. Z nią przy boku jakoś to wszystko wychodziło łatwiej, choć nie miał pojęcia czym to nazywać, partnerstwem? Należało najpierw spytać rodziców?
Różdżka sama powędrowała do miejsca, gdzie szczurzy pisk spotkał się z pustkami w szafkach. Tylko cztery kilo grochu dzielnie przeżywało te samotności, bo przecież świeżą kurę i trochę marchwi przyniósł do Philippy, głównie tam spędzali czas. Zwierzęta potrzebowały matki, a ona potrzebowała ich i jego, a on ją. Dziwna była to figura, ale nikt raczej nie zamierzał oponować, szczególnie kiedy przestał karmić niuchacze chlebem. Martwił się jej stanem, wyglądała mizernie, szczególnie po wyjściu z celi, te jej ślepo-błyszczące oczy... były na szczęście obecne. Ponowny ruch w głównym salonie przywrócił go do rzeczywistości. Musiał coś z tym zrobić, tak samo, jak z... zabezpieczeniami, które wcale nie były jakoś specjalnie mocne. Ministerstwo mogło wejść wszędzie, choć nikt nie zdołał go wylegitymować, a tym bardziej dowiedzieć się gdzie mieszka, Londyn posiadał swoje tajemnice. Przemieniony w Małego Jima wyszedł na balkon, rozpoczynając zakładanie długotrwałych pułapek, na jakie mogliby się nadziać nieproszeni goście.
Inkantując pod nosem, spędził trochę czasu na zaczarowaniu drzwi balkonowych zaklęciem Małej Twierdzy, kolejno przeszedł do samego wejścia, omijając klamkę w łazience, zaklął dokładnie tym samym zaklęciem zamek w wejściu. Zatrzymawszy się na chwilę, zaczął rozmyślać, jakie z innych zaklęć byłoby odpowiednim dla mieszkania. Nie miał w nim zbyt wiele, jedyną wartościową rzeczą był kufer z rodzinnych stron, który pomimo wszystko pozostawał zamknięty porządnymi zaklęciami. Mieścił się w nim kawałek przeszłości, z której nie był w stanie zrezygnować, coś, o czym najprawdopodobniej będzie zmuszony powiedzieć Herbertowi o ile... wciąż nie wiedział zbytnio, w jaki sposób przeprowadzić tę rozmowę, dlatego szybko uciekając od myślenia, zabrał się za kolejne z zabezpieczeń. Nakierowawszy różdżkę na guzik płaszcza jego postaci pod twarzą Jeremiego, zaczął inkantować Nierusz, które pozwoliłoby mu poczuć, jeśli osoba znajdująca się na terenie posesji jest nieproszonym gościem. Teren, jaki oznaczył był dość prosty, ponieważ obejmował maleńkie pomieszczenie korytarzyka, kuchniosalonosypialni oraz balkonu. Na dokładkę wszystkiego postawił na prostotę iluzji wychodzącej z łazienki do wielofunkcyjnego pokoju, gdzie przebywał najczęściej, czyli Widzimisię. Przemieniając się w Jeremiego, postawił na jego mocną postawę, w której to przemawiać będzie chrapliwym głosem: "Paszoł won", co również miało pojawić się przed każdym obcym, który wkroczy do mieszkania bez uprzedniego zaproszenia. Wszystkie zaklęcia oczywiście nie obejmowały Philippy, mającej możliwość przychodzenia bez żadnych ostrzeżeń.
Gdy założył wszystkie zabezpieczenia, zorientował się, że dochodziła już godzina, o której powinien pojawić się Herbert. Chwila niemałej szczerości? Nie miał kompletnie pomysłu, jak się wytłumaczyć...
| Pułapki: Mała Twierdza (drzwi balkonowe, zamek w wejściu), Nierusz na guzik płaszcza Jeremiego (balkon i wielofunkcyjny pokój), Widzimisię (iluzja Jeremiego wychodząca z łazienki i warcząca "Paszoł won", dla wszystkich niezaproszonych i niezapowiedzianych gości, kiedy jest poza mieszkaniem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 26.07.21 20:29, w całości zmieniany 1 raz
Nie miał kiedy odpocząć czy złapać krótki oddech, cały czas w biegu, ciągle coś robił. List od Starego Szczura mocno go zaskoczył, nie spodziewał się, że ten jeszcze się do niego odezwie. Nie po tym co wydarzyło w okolicy Pasażera. Chciał drążyć, ale uznał, że nie ma sensu. Nie wiedział kim jest Mały Jim, nie wiedział czy to jego prawdziwe oblicze czy nie. Nic nie rozumiał, ale jak zobaczył list nie mógł odmówić przyjścia tutaj; chociażby z czystej ciekawości.
Na razie mógł po Londynie poruszać się swobodnie choć nie sprawiało mu to przyjemności. Miasto było ponure i odpychające, zdecydowanie lepiej czuł się w Dorset, które pewnie z czasem przestanie być spokojną oazą. Nie łudził się, że woja dotrze do Greengrove Farm wcześniej czy później. Bracia Grey skutecznie ją zapraszali w swoje progi.
Dotarł pod adres jaki wskazał mu Jim nadal mając mieszane uczucia do całej tej sytuacji. Jakoś go nie dziwiła okolica, którą wybrał na swoje lokum więc z ociąganiem podniósł dłoń by zapukać prosto do drzwi. Nie musiał długo czekać jak otworzył mu nie kto inny a Stary Szczur. W duch się nawet z tego ucieszył.
-Jim – Mruknął i wszedł do środka nie zdejmując ciepłego wełnianego płaszcza. Nie wiedział ile czasu tu spędzi. Pięć minut czy pięć godzin. Czego oczekiwał od niego Jim, bo on na pewno chciałby usłyszeć choć skrawek prawdy, który rozjaśni kuriozalność sytuacji. Stał więc w środku nie wiedząc gdzie ma się ruszyć, usiąść, odejść. Niezręczność spotkania wręcz dźwięczała w uszach. Zaczął się więc rozglądać dyskretnie po otoczeniu cierpliwie czekają co powie gospodarz. –Jak twoje obrażenia?
Sam w końcu zapytał, bo przecież holował go pod mieszkanie, starając się uratować życie człowiekowi, który uciekał przed terrorem. Trzask łamanego żebra utkwił mu w pamięci oraz moment jak Jim postanowił wymierzyć w niego różdżką nim Herbert wyszedł wysłać sowę do Tonksa. Czy tym razem miał przygotować się na taką możliwość. Różdżka była w pogotowiu, schowana pod płaszcze, w łatwo dostępnej kieszeni.
Na razie mógł po Londynie poruszać się swobodnie choć nie sprawiało mu to przyjemności. Miasto było ponure i odpychające, zdecydowanie lepiej czuł się w Dorset, które pewnie z czasem przestanie być spokojną oazą. Nie łudził się, że woja dotrze do Greengrove Farm wcześniej czy później. Bracia Grey skutecznie ją zapraszali w swoje progi.
Dotarł pod adres jaki wskazał mu Jim nadal mając mieszane uczucia do całej tej sytuacji. Jakoś go nie dziwiła okolica, którą wybrał na swoje lokum więc z ociąganiem podniósł dłoń by zapukać prosto do drzwi. Nie musiał długo czekać jak otworzył mu nie kto inny a Stary Szczur. W duch się nawet z tego ucieszył.
-Jim – Mruknął i wszedł do środka nie zdejmując ciepłego wełnianego płaszcza. Nie wiedział ile czasu tu spędzi. Pięć minut czy pięć godzin. Czego oczekiwał od niego Jim, bo on na pewno chciałby usłyszeć choć skrawek prawdy, który rozjaśni kuriozalność sytuacji. Stał więc w środku nie wiedząc gdzie ma się ruszyć, usiąść, odejść. Niezręczność spotkania wręcz dźwięczała w uszach. Zaczął się więc rozglądać dyskretnie po otoczeniu cierpliwie czekają co powie gospodarz. –Jak twoje obrażenia?
Sam w końcu zapytał, bo przecież holował go pod mieszkanie, starając się uratować życie człowiekowi, który uciekał przed terrorem. Trzask łamanego żebra utkwił mu w pamięci oraz moment jak Jim postanowił wymierzyć w niego różdżką nim Herbert wyszedł wysłać sowę do Tonksa. Czy tym razem miał przygotować się na taką możliwość. Różdżka była w pogotowiu, schowana pod płaszcze, w łatwo dostępnej kieszeni.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Otwierając drzwi i widząc twarz Herberta, nie naszło go żadne oświecenie, wręcz przeciwnie, pustka w głowie wydawała się wiercić dziury, które nie pozwalały mu nawet na porządne przywitanie wybawiciela(?). Nie wiedział, w jaki sposób określać mężczyznę, ale pewne było jedno - nie godziło się, aby żyli w tym ciągłym kłamstwie, nie kiedy okazał się on jedną z zaufanych osób. W tych czasach należało dbać o kontakty, szczególnie gdy sumienie podpowiadało, że miał mu sporo do wytłumaczenia. Pytanie tylko, czy da radę.
- Herbert - odpowiedział kiwnięciem głowy, wpuszczając go do środka. Zdecydowanie obraz pomieszczenia, w którym zawierała się zarówno kuchnia, salon, jak i sypialnia nie były zbyt wykwintne, ale Londyńskie kamienice miały to do siebie, że nie każdy potrafił trafić zbyt fortunnie z inwestycją. - Siadaj, chcesz coś do picia? - spytał kulturalnie, jakoś próbując nie myśleć o tym, że tamten od razu przeszedł do mocnego tematu związanego z felerną ucieczką z Parszywego. Spojrzał na niego jakoś tak przepraszająco, opierając się samemu o kuchenny blat nieopodal stolika, na którym była rozłożona mapa Anglii. W całym tym harmidrze zapomniał jej schować. Westchnął przeciągle, starając się wcale nie myśleć o tym, że przecież musiał coś mu powiedzieć. Najprościej chyba będzie tak prosto z mostu, po portowemu. - Obrażenia są... dokuczliwe. Wybacz, że nie podziękowałem wtedy, ale - urwał na chwilę, szukając słów. Jedna z rąk powędrowała do karku, po którym się podrapał. Było mu głupio i czuł to głównie od swoich czerwonych, gorących uszu, jak i całej szyi. - byłem dość niedysponowany... umysłowo. - kuse dokończenie raczej nie było tym, czego sam się po sobie spodziewał. Głęboki wdech i wydech może pomoże? Nie, to też nie było to. Niczym kamień, wytłumaczenia ciążyły mu na piersi. Cholera, musiał mu przecież coś powiedzieć.
- Wiesz ja... tamta sytuacja, to było... byłem tam wtedy w Parszywym. - zdradził w końcu, starając się nie robić z tego wielkiego melodramatu. Usta zaschły mu już dość konkretnie, powinien mieć jeszcze jakąś napoczętą flaszkę, prawda? - Jakiś... jakiś idiota - kłamstwo, kolejne kłamstwo, bo przecież on był tym imbecylem. - dolał mi świństwo do picia i zamieniłem twarz w tego gościa od plakatów. Alex Farley? Tak go chyba nazywają... - poczucie winy ugodziło go w pierś. Chciał być szczery tylko... odepchnął się od blatu i nachylił w dół, szukając tej pieprzonej flaszki. Nigdy nie uznawał tego za ucieczkę od problemów, ale zwyczajnie musiał się napić. Tak dla rozluźnienia.
Konsekwencje po Parszywym: k6
- Herbert - odpowiedział kiwnięciem głowy, wpuszczając go do środka. Zdecydowanie obraz pomieszczenia, w którym zawierała się zarówno kuchnia, salon, jak i sypialnia nie były zbyt wykwintne, ale Londyńskie kamienice miały to do siebie, że nie każdy potrafił trafić zbyt fortunnie z inwestycją. - Siadaj, chcesz coś do picia? - spytał kulturalnie, jakoś próbując nie myśleć o tym, że tamten od razu przeszedł do mocnego tematu związanego z felerną ucieczką z Parszywego. Spojrzał na niego jakoś tak przepraszająco, opierając się samemu o kuchenny blat nieopodal stolika, na którym była rozłożona mapa Anglii. W całym tym harmidrze zapomniał jej schować. Westchnął przeciągle, starając się wcale nie myśleć o tym, że przecież musiał coś mu powiedzieć. Najprościej chyba będzie tak prosto z mostu, po portowemu. - Obrażenia są... dokuczliwe. Wybacz, że nie podziękowałem wtedy, ale - urwał na chwilę, szukając słów. Jedna z rąk powędrowała do karku, po którym się podrapał. Było mu głupio i czuł to głównie od swoich czerwonych, gorących uszu, jak i całej szyi. - byłem dość niedysponowany... umysłowo. - kuse dokończenie raczej nie było tym, czego sam się po sobie spodziewał. Głęboki wdech i wydech może pomoże? Nie, to też nie było to. Niczym kamień, wytłumaczenia ciążyły mu na piersi. Cholera, musiał mu przecież coś powiedzieć.
- Wiesz ja... tamta sytuacja, to było... byłem tam wtedy w Parszywym. - zdradził w końcu, starając się nie robić z tego wielkiego melodramatu. Usta zaschły mu już dość konkretnie, powinien mieć jeszcze jakąś napoczętą flaszkę, prawda? - Jakiś... jakiś idiota - kłamstwo, kolejne kłamstwo, bo przecież on był tym imbecylem. - dolał mi świństwo do picia i zamieniłem twarz w tego gościa od plakatów. Alex Farley? Tak go chyba nazywają... - poczucie winy ugodziło go w pierś. Chciał być szczery tylko... odepchnął się od blatu i nachylił w dół, szukając tej pieprzonej flaszki. Nigdy nie uznawał tego za ucieczkę od problemów, ale zwyczajnie musiał się napić. Tak dla rozluźnienia.
Konsekwencje po Parszywym: k6
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Nie spodziewał się, że Jim wyśpiewa mu wszystko od progu i w pierwszym zdaniu, ale nie spodziewał się też ponownie takich chaotycznych informacji i zlepku słów, które nic nie wnosiły. Czas był teraz na wagę złota i miał nadzieję, że Jim nie będzie go marnował na zbędne krążenie wokół tematu.
Usiadł na wolnym miejscu dając Staremu Szczurowi miejsce i przestrzeń do zebrania myśli. Wychodziło na to, że potrwa to dłużej niż zakładał.
-Nic nie trzeba. - Pokręcił głową na wspomnienie czy chce coś do picia. O jedzenie było trudno, nie miał zamiaru osuszać zapasów czarodzieja. Za to dokładnie wysłuchał słów mężczyzny starając się mu nie przerywać i nie zniechęcać do gadana kiedy już zaczął, ale nadal nic z tego nie rozumiał. Zmarszczył brwi starając się zebrać paplaninę słów w jakąś logiczną całość.
-Chcesz mi powiedzieć, że ktoś dodał ci eliksiru wielosokowego abyś się zamienił w Farleya czy… sam się w niego zamieniłeś? - Spojrzał teraz uważnie na Jima. Zależnie od tego jak odpowie tak będzie mógł dalej sobie wszystko poukładać. Nie chciał zbyt mocno cisnąć mężczyzny, który miotał się niczym zwierzę w klatce, ale nie mógł spędzić tu pół dnia. Najwyżej Jim znów będzie starał się go uderzyć albo wyceluje w Greya różdżką, gdy to zrobi niech nie liczy na kolejną pomoc. Nie będzie nadstawiał karku za niewdzięcznika, który z jednej strony dziękuję za pomoc, a z drugiej bierze pomagającego za wroga. -O co chodzi Jim? - Zapytał ostrzej niż zamierzał. -W jakie gówno się wpakowałeś?
Wstał ze swojego miejsca by stanąć po drugiej stronie blatu i również oprzeć na nim swoje dłonie. Wtedy też dostrzegł mapę Anglii rozłożoną. Zerknięcie na mapę, a następnie na Jima, kolejny element układanki; na razie leżał luzem ale Grey był niemal pewien, że nie minie dużo czasu jak znajdzie swoje miejsce w tej zagadce jaką na ten moment stanowił Jim. Wbił bezceremonialnie spojrzenie niebieskich oczu w Starego Szczura jasno dając do zrozumienia, że lepiej aby zaczął jednak mówić i to w miarę szybko, bo cierpliwość Herberta właśnie się kończyła.
Usiadł na wolnym miejscu dając Staremu Szczurowi miejsce i przestrzeń do zebrania myśli. Wychodziło na to, że potrwa to dłużej niż zakładał.
-Nic nie trzeba. - Pokręcił głową na wspomnienie czy chce coś do picia. O jedzenie było trudno, nie miał zamiaru osuszać zapasów czarodzieja. Za to dokładnie wysłuchał słów mężczyzny starając się mu nie przerywać i nie zniechęcać do gadana kiedy już zaczął, ale nadal nic z tego nie rozumiał. Zmarszczył brwi starając się zebrać paplaninę słów w jakąś logiczną całość.
-Chcesz mi powiedzieć, że ktoś dodał ci eliksiru wielosokowego abyś się zamienił w Farleya czy… sam się w niego zamieniłeś? - Spojrzał teraz uważnie na Jima. Zależnie od tego jak odpowie tak będzie mógł dalej sobie wszystko poukładać. Nie chciał zbyt mocno cisnąć mężczyzny, który miotał się niczym zwierzę w klatce, ale nie mógł spędzić tu pół dnia. Najwyżej Jim znów będzie starał się go uderzyć albo wyceluje w Greya różdżką, gdy to zrobi niech nie liczy na kolejną pomoc. Nie będzie nadstawiał karku za niewdzięcznika, który z jednej strony dziękuję za pomoc, a z drugiej bierze pomagającego za wroga. -O co chodzi Jim? - Zapytał ostrzej niż zamierzał. -W jakie gówno się wpakowałeś?
Wstał ze swojego miejsca by stanąć po drugiej stronie blatu i również oprzeć na nim swoje dłonie. Wtedy też dostrzegł mapę Anglii rozłożoną. Zerknięcie na mapę, a następnie na Jima, kolejny element układanki; na razie leżał luzem ale Grey był niemal pewien, że nie minie dużo czasu jak znajdzie swoje miejsce w tej zagadce jaką na ten moment stanowił Jim. Wbił bezceremonialnie spojrzenie niebieskich oczu w Starego Szczura jasno dając do zrozumienia, że lepiej aby zaczął jednak mówić i to w miarę szybko, bo cierpliwość Herberta właśnie się kończyła.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gwałtowność nie była rozwiązaniem, jednak o tym miałem się przekonać dopiero wtedy, gdy kucnąłem, chcąc dorwać flaszki. Archibald wspominał coś o powstrzymywaniu się, ale teraz… teraz przecież była doskonała okazja, żeby wznieść toast za znajomość, czyż nie? Gin nie był ulubionym trunkiem, ale z pewnością mocno wpłynąłby na rozluźnienie tak mocno potrzebne w rozmowie, którą mieli przeprowadzić. Cholera, po co w ogóle się na to godził?
Jęk wyrwał się z jego ust, skracając wszelkie pytania ze strony Herberta. Łapa szybko zacisnęła się na blacie, łapiąc go w próbie jakiegoś wyłapania stabilności w nogach, bo żebro kolejny raz gruchnęło, a przecież miał ten dzień spokoju! Kolanem walnął o podłogę, w sposób nader mało zgrabny próbując odzyskać odpowiedni środek ciężkości. Złapał go, w przeciwieństwie do oddechu, który wydawał się niemożliwym. Ręka powędrowała do piersi gdzieś z boku. Kurwa mać. Zmusił się do krótkiego wdechu i tak jednym za drugim starał się powoli odzyskiwać utracony spokój.
- Masz… masz racje, – stwierdził zmęczony. Oparł czoło o rękę podtrzymującą blat. Musiał uspokoić oddech, tylko jak, kiedy w piersi tak przeraźliwie boli? – umiem się przemieniać – przyznał w końcu, obracając się do Greya i wyłapując jego oczy. Wciąż był na klęczkach i jakoś niespecjalnie spieszyło mu się prostować. Unosząca się pierś rozprowadzała ból, który z czasem zaczynał być bardziej ukąszeniem meszki, nie szerszenia. – tylko coś się zjebało. – wytłumaczył niby spokojnie. Był przerażony. Szeroko otwarte oczy bardziej wołały o pomoc, tylko Herbert nic nie był w stanie poradzić na jego pieprzoną głupotę. Po co się tak szybko ruszył? Kwestią było schylenie się, czy może jakaś nagła emocja, która pchała go do flaszki? A może to było poczucie przerażenia?
- Słuchaj… – zaczął powoli, zaciskając mocno zęby, żeby wstać ze złapaną już w rękę flaszką. – wiem, że nie zawsze między nami było kolorowo – stwierdził, powoli już łapiąc, w jaki sposób łapać płytkie oddechy, aby utrzymać pewną płynność w wypowiedzi – ale wiem, że – przerwał na chwilę, szukając odpowiedniego określenia – masz czyste serce. – skończył z patosem, tradycyjnie już odbierając sobie wszelkiej powagi wypowiedzi, bo przecież patrząc na jego dokerską twarz, raczej nikt nie powinien nazywać go człowiekiem o potężnym sercu. Marynarze byli różni. Pytanie tylko jak wielu Herbert znał.
Skutki wyrzuconej 1 - złamane żebro, które bez leczenia źle się zrasta i przeszkadza przy zmianach pogody
Jęk wyrwał się z jego ust, skracając wszelkie pytania ze strony Herberta. Łapa szybko zacisnęła się na blacie, łapiąc go w próbie jakiegoś wyłapania stabilności w nogach, bo żebro kolejny raz gruchnęło, a przecież miał ten dzień spokoju! Kolanem walnął o podłogę, w sposób nader mało zgrabny próbując odzyskać odpowiedni środek ciężkości. Złapał go, w przeciwieństwie do oddechu, który wydawał się niemożliwym. Ręka powędrowała do piersi gdzieś z boku. Kurwa mać. Zmusił się do krótkiego wdechu i tak jednym za drugim starał się powoli odzyskiwać utracony spokój.
- Masz… masz racje, – stwierdził zmęczony. Oparł czoło o rękę podtrzymującą blat. Musiał uspokoić oddech, tylko jak, kiedy w piersi tak przeraźliwie boli? – umiem się przemieniać – przyznał w końcu, obracając się do Greya i wyłapując jego oczy. Wciąż był na klęczkach i jakoś niespecjalnie spieszyło mu się prostować. Unosząca się pierś rozprowadzała ból, który z czasem zaczynał być bardziej ukąszeniem meszki, nie szerszenia. – tylko coś się zjebało. – wytłumaczył niby spokojnie. Był przerażony. Szeroko otwarte oczy bardziej wołały o pomoc, tylko Herbert nic nie był w stanie poradzić na jego pieprzoną głupotę. Po co się tak szybko ruszył? Kwestią było schylenie się, czy może jakaś nagła emocja, która pchała go do flaszki? A może to było poczucie przerażenia?
- Słuchaj… – zaczął powoli, zaciskając mocno zęby, żeby wstać ze złapaną już w rękę flaszką. – wiem, że nie zawsze między nami było kolorowo – stwierdził, powoli już łapiąc, w jaki sposób łapać płytkie oddechy, aby utrzymać pewną płynność w wypowiedzi – ale wiem, że – przerwał na chwilę, szukając odpowiedniego określenia – masz czyste serce. – skończył z patosem, tradycyjnie już odbierając sobie wszelkiej powagi wypowiedzi, bo przecież patrząc na jego dokerską twarz, raczej nikt nie powinien nazywać go człowiekiem o potężnym sercu. Marynarze byli różni. Pytanie tylko jak wielu Herbert znał.
Skutki wyrzuconej 1 - złamane żebro, które bez leczenia źle się zrasta i przeszkadza przy zmianach pogody
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie spodziewał się, że usłyszy ponownie ten dźwięk, tak bardzo nieprzyjemny i zwiastujący kolejne urazy. Chrupnięcie łamanego żebra i jęk Jimiego sprawił, że zaraz znalazł się obok niego, aby pomóc mu wstać – powoli i ostrożnie. Wziął też flaszkę, po którą tamten się schylał.
-Wiesz, że jesteś idiotą? – Zapytał, choć chyba bardziej było to pytanie retoryczne. –Nie jestem wybitnym lekarzem, ale mogę poskładać złamane żebra.
Nie przyjmując żadnych oznak sprzeciwu ze strony Jima zaprowadził go ponownie na kanapę, następnie odkorkował butelkę i rozlał trunek do szklanek jakie znalazł w mieszkaniu. Liczył, że na chwilę znieczuli to czarodzieja i pozwoli mu złapać oddech. Widział jakie męczarnie ten przechodzi, jak jest pokiereszowany i poturbowany. Obecny stan raczej nie ułatwiał życia i zdawało się, że Jim postanowił je uprzykrzyć je sobie jeszcze bardziej. – Ten wygląd to twój prawdziwy, czy jedna z twarzy? – Zapytał bezceremonialnie kiedy siedzący przed nim mężczyzna przyznał się do tego, że jest zmiennym, potrafiącym przyjąć inną twarz, inną tożsamość i tym samym ukrywać się. Pytanie brzmiało czy rozmawiał z obliczem właściwej osoby, czy z jedną z jego twarzy. –Ciągle to samo żebro? Widział to lekarz? – Zapytał wskazując na bok za który się kurczowo trzymał jego rozmówca. Kolejne słowa jakie padły z ust Starego Szczura wywołały ciche prychnięcie ze strony mężczyzny, który teraz pociągnął solidny łyk alkoholu ze szklanki jaką trzymał w dłoni. – Zacząłem coś podejrzewać tego dnia jak chciałeś abym skontaktował się z Tonksem.
Oparł się o stół aby nadal móc mieć przed sobą poobijanego Szczura i w razie czego zareagować w miarę szybko. Nadal nie wiedział do końca czego od niego oczekuje ten człowiek. Chciał wyznać prawdę czy oczekiwał czegoś więcej? Herbert miał wiele pytań do tego człowieka, ale nie mógł patrzeć na to jak ten zmaga się z żebrem.
-Dobra, bo mnie zaraz coś strzeli. – Mruknął wyciągając różdżkę odstawiając w tym samym momencie szklankę z alkoholem. – W Amazonii wielokrotnie musiałem radzić sobie sam. Coś o połamanych żebrach wiem. Nie ruszaj się.
Wyciągnął różdżkę i wycelował w żebro Starego Szczura wypowiadając słowa zaklęcia – Feniterio – W tym momencie jednak Szczur rzucił słowa o czystości serca i zdekoncentrował się więc jedynie poczuł przepływ energii, ale nic się nie stało. Spojrzał z wyrzutem na czarodzieja. –Ty to masz wyczucie chłopie. – Mruknął niezadowolony z efektu, bo nie było żadnego.
|Nieudany rzut na Feniterio, nic się nie dzieje.
-Wiesz, że jesteś idiotą? – Zapytał, choć chyba bardziej było to pytanie retoryczne. –Nie jestem wybitnym lekarzem, ale mogę poskładać złamane żebra.
Nie przyjmując żadnych oznak sprzeciwu ze strony Jima zaprowadził go ponownie na kanapę, następnie odkorkował butelkę i rozlał trunek do szklanek jakie znalazł w mieszkaniu. Liczył, że na chwilę znieczuli to czarodzieja i pozwoli mu złapać oddech. Widział jakie męczarnie ten przechodzi, jak jest pokiereszowany i poturbowany. Obecny stan raczej nie ułatwiał życia i zdawało się, że Jim postanowił je uprzykrzyć je sobie jeszcze bardziej. – Ten wygląd to twój prawdziwy, czy jedna z twarzy? – Zapytał bezceremonialnie kiedy siedzący przed nim mężczyzna przyznał się do tego, że jest zmiennym, potrafiącym przyjąć inną twarz, inną tożsamość i tym samym ukrywać się. Pytanie brzmiało czy rozmawiał z obliczem właściwej osoby, czy z jedną z jego twarzy. –Ciągle to samo żebro? Widział to lekarz? – Zapytał wskazując na bok za który się kurczowo trzymał jego rozmówca. Kolejne słowa jakie padły z ust Starego Szczura wywołały ciche prychnięcie ze strony mężczyzny, który teraz pociągnął solidny łyk alkoholu ze szklanki jaką trzymał w dłoni. – Zacząłem coś podejrzewać tego dnia jak chciałeś abym skontaktował się z Tonksem.
Oparł się o stół aby nadal móc mieć przed sobą poobijanego Szczura i w razie czego zareagować w miarę szybko. Nadal nie wiedział do końca czego od niego oczekuje ten człowiek. Chciał wyznać prawdę czy oczekiwał czegoś więcej? Herbert miał wiele pytań do tego człowieka, ale nie mógł patrzeć na to jak ten zmaga się z żebrem.
-Dobra, bo mnie zaraz coś strzeli. – Mruknął wyciągając różdżkę odstawiając w tym samym momencie szklankę z alkoholem. – W Amazonii wielokrotnie musiałem radzić sobie sam. Coś o połamanych żebrach wiem. Nie ruszaj się.
Wyciągnął różdżkę i wycelował w żebro Starego Szczura wypowiadając słowa zaklęcia – Feniterio – W tym momencie jednak Szczur rzucił słowa o czystości serca i zdekoncentrował się więc jedynie poczuł przepływ energii, ale nic się nie stało. Spojrzał z wyrzutem na czarodzieja. –Ty to masz wyczucie chłopie. – Mruknął niezadowolony z efektu, bo nie było żadnego.
|Nieudany rzut na Feniterio, nic się nie dzieje.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chyba nie powinien spodziewać się ze strony Herberta niczego innego niż pomocy, bo nieważne jak często odtrącał jego dłoń, ta zawsze znajdowała się gdzieś w pobliżu. Faktycznie inną kwestią było to, że momentami zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo przesadza, ale kiedy ważyły się losy osoby dla niego tak ważnej, nie był w stanie być obojętnym. Z jednej strony, gdyby nie Grey nawet przez myśl by mu nie przeszło, że faktycznie Philippa, która miała wtedy zmianę, została zaaresztowana, po prostu siedziałby w jej mieszkaniu, czekając z nadzieją na inny werdykt losu. Zamiast tego Herbert podarował mu odpowiedź na wyciągnięcie ręki. Z biegiem czasu, kiedy to przemyślał, wolał nawet nie wiedzieć, ale mleko było już rozlane i zdecydowanie nie cofnąłby tamtej doby, po której przyszła potężna mieszanka ulgi i innego rodzaju niepokoju.
- Ta, wiem. - odpowiedział na wydechu z uśmiechem, bo jak inaczej mógł odpowiedzieć Herbertowi, że strzelił w więcej niż setkę ze swoimi słowami? Zaraz jednak sapnął głośno, kiwając głową w geście zgody na zajęcie się jego żebrami. - Śmiało... gorzej chyba nie będzie. - melodramatyzm, a może zwyczajna prawda? Ciężko było stwierdzić.
Poprowadzony przez Herberta usiadł na kanapie, wdychając głośno powietrze, choć zdecydowanie nie było to tak ciężkie, jak przy ich parszywym spotkaniu. Złapał w rękę niekoniecznie pierwszej świeżości szklankę, którą podał mu Grey i upił nieco trunku. Cholernie zapaliło w gardło. Kaszlnął porządnie gdzieś w bok, żeby tylko jeszcze bardziej nie denerwować swojego gościa. Nie tak to miało wyglądać. I zaczęły się te pytania... - Jedna z... - nie chciał mówić zbyt dużo, a tym bardziej się odkrywać, ale Grey przecież zasługiwał na nieco informacji, nadstawiał za niego karku! - wybacz, ale to kwestie bezpieczeństwa. Twojego. - stwierdził nieco zapobiegawczo, żeby nie pomyślał, że to jakaś podpucha. - Wydaje mi się, że różne, to już chyba szóste. - odpowiedział na jego pytania jednym zdaniem. Nie miał wystarczająco dużo siły, żeby wysilać się na jakieś mocne zdania, choć chciał powiedzieć mu trochę więcej. Równo z Greyem przełknął kolejny łyk palącego w gardło trunku. - Farleyem na pewno nie jestem. - zaśmiał się pod nosem z tej sytuacji, w której jakiś czas temu się znaleźli.
Nie bolało jakoś strasznie, potrafił to wytrzymać, bo przecież liczyło się w tym wszystkim coś o wiele ważniejszego. Zastygł na chwilę, obserwując, co jego towarzysz zamierza zrobić. Nie spodziewał się niczego dobrego, a jednak tamten wycelował w niego różdżką i zaczął coś inkatnować. Znajome zaklęcie wydawało się przyjazne, dlatego nawet nie zamierzał oponować, jedynie odpowiedział słabym uśmiechem na twarzy. - Wybacz - zaczął, bardziej mrucząc, niż mówiąc - to jakieś lecznicze? - spytał zaciekawiony, bo musiał czymś zająć myśli, nawet jeśli nie był wielkim fanem zaklęć uzdrowicielskich - zwykle nie były używane w zwyczajnych okolicznościach.
- Ta, wiem. - odpowiedział na wydechu z uśmiechem, bo jak inaczej mógł odpowiedzieć Herbertowi, że strzelił w więcej niż setkę ze swoimi słowami? Zaraz jednak sapnął głośno, kiwając głową w geście zgody na zajęcie się jego żebrami. - Śmiało... gorzej chyba nie będzie. - melodramatyzm, a może zwyczajna prawda? Ciężko było stwierdzić.
Poprowadzony przez Herberta usiadł na kanapie, wdychając głośno powietrze, choć zdecydowanie nie było to tak ciężkie, jak przy ich parszywym spotkaniu. Złapał w rękę niekoniecznie pierwszej świeżości szklankę, którą podał mu Grey i upił nieco trunku. Cholernie zapaliło w gardło. Kaszlnął porządnie gdzieś w bok, żeby tylko jeszcze bardziej nie denerwować swojego gościa. Nie tak to miało wyglądać. I zaczęły się te pytania... - Jedna z... - nie chciał mówić zbyt dużo, a tym bardziej się odkrywać, ale Grey przecież zasługiwał na nieco informacji, nadstawiał za niego karku! - wybacz, ale to kwestie bezpieczeństwa. Twojego. - stwierdził nieco zapobiegawczo, żeby nie pomyślał, że to jakaś podpucha. - Wydaje mi się, że różne, to już chyba szóste. - odpowiedział na jego pytania jednym zdaniem. Nie miał wystarczająco dużo siły, żeby wysilać się na jakieś mocne zdania, choć chciał powiedzieć mu trochę więcej. Równo z Greyem przełknął kolejny łyk palącego w gardło trunku. - Farleyem na pewno nie jestem. - zaśmiał się pod nosem z tej sytuacji, w której jakiś czas temu się znaleźli.
Nie bolało jakoś strasznie, potrafił to wytrzymać, bo przecież liczyło się w tym wszystkim coś o wiele ważniejszego. Zastygł na chwilę, obserwując, co jego towarzysz zamierza zrobić. Nie spodziewał się niczego dobrego, a jednak tamten wycelował w niego różdżką i zaczął coś inkatnować. Znajome zaklęcie wydawało się przyjazne, dlatego nawet nie zamierzał oponować, jedynie odpowiedział słabym uśmiechem na twarzy. - Wybacz - zaczął, bardziej mrucząc, niż mówiąc - to jakieś lecznicze? - spytał zaciekawiony, bo musiał czymś zająć myśli, nawet jeśli nie był wielkim fanem zaklęć uzdrowicielskich - zwykle nie były używane w zwyczajnych okolicznościach.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie wierzył w przeznaczenie, ale w przypadku Jima mógł spokojnie stwierdzić, że najzwyczajniej w świecie los sobie z niego kpi. Jawnie i prosto w twarz mu się śmieje; a zaczęło się od gry w kości, gdzie został orżnięty przez Starego Szczura zaraz po powrocie do kraju. Teraz ten leżał pobity, połamany na kanapie i z jednej strony chciał mówić, a z drugiej wymigiwał się od mówienia. Wił się jak piskorz. Obracał w palcach różdżkę, po czym ponownie znów ją wycelował w uszkodzone żebro.
-Nie ruszaj się - Powiedział po czym spojrzał wymownie na Jima. - I najlepiej nic nie mów. - Dodał jeszcze nim ponownie skupił się na zaklęciu jakie miał zamiar wypowiedzieć. -Feniterio - Tym razem magia zadziała, a z różdżki jakby wydostaje się ciepłe powietrze otulające uszkodzone żebro, otaczające miękką, przyjemną powłoką, która powoduje zrastanie się żebra we właściwy sposób, co akurat do najprzyjemniejszych nie należało, ale o tym Herbert zapomniał wspomnieć nim rzucił zaklęcie. Odsunął się do Reggiego sięgając samemu po swoją szklankę by wypić trunek, który wcześniej nalał.
-A teraz kończąc chrzanienie o moim bezpieczeństwie, to w końcu powiesz mi o co chodzi? - Zapytał Grey bo nadal nic nie wiedział. Przyszedł na prośbę Jima, nie pchał się tu sam, a teraz dostawał mgliste informacje więc po co właściwie tu był. Milczenie jednak się przedłużało więc przeszedł parę kroków po pomieszczeniu zbierając myśli. -Zbierzmy to co już wiem. Na pewno nie pałasz miłością do obecnej władzy, znasz Tonksów i lubisz pakował się w kłopoty. Bardziej niż ja, aż zadziwiające. - Zaśmiał się ironicznie po czym podszedł do stołu aby odstawić swoją szklankę na blat. Odwrócił się do Jima. -Po co więc tu jestem, hm?
Patrzył na niego wyczekująco a niebieskie oczy nie schodziły z twarzy Jima. Im dłużej to był tym więcej miał niewiadomych i nie rozumiał tego co się wokół niego działo, a bardzo chciał to poskładać do kupy i mieć pogląd na całość wydarzeń jakie miały miejsce ostatnio w jego życiu.
|udany rzut na Feniterio, st.45 + 7 na leczenie.
-Nie ruszaj się - Powiedział po czym spojrzał wymownie na Jima. - I najlepiej nic nie mów. - Dodał jeszcze nim ponownie skupił się na zaklęciu jakie miał zamiar wypowiedzieć. -Feniterio - Tym razem magia zadziała, a z różdżki jakby wydostaje się ciepłe powietrze otulające uszkodzone żebro, otaczające miękką, przyjemną powłoką, która powoduje zrastanie się żebra we właściwy sposób, co akurat do najprzyjemniejszych nie należało, ale o tym Herbert zapomniał wspomnieć nim rzucił zaklęcie. Odsunął się do Reggiego sięgając samemu po swoją szklankę by wypić trunek, który wcześniej nalał.
-A teraz kończąc chrzanienie o moim bezpieczeństwie, to w końcu powiesz mi o co chodzi? - Zapytał Grey bo nadal nic nie wiedział. Przyszedł na prośbę Jima, nie pchał się tu sam, a teraz dostawał mgliste informacje więc po co właściwie tu był. Milczenie jednak się przedłużało więc przeszedł parę kroków po pomieszczeniu zbierając myśli. -Zbierzmy to co już wiem. Na pewno nie pałasz miłością do obecnej władzy, znasz Tonksów i lubisz pakował się w kłopoty. Bardziej niż ja, aż zadziwiające. - Zaśmiał się ironicznie po czym podszedł do stołu aby odstawić swoją szklankę na blat. Odwrócił się do Jima. -Po co więc tu jestem, hm?
Patrzył na niego wyczekująco a niebieskie oczy nie schodziły z twarzy Jima. Im dłużej to był tym więcej miał niewiadomych i nie rozumiał tego co się wokół niego działo, a bardzo chciał to poskładać do kupy i mieć pogląd na całość wydarzeń jakie miały miejsce ostatnio w jego życiu.
|udany rzut na Feniterio, st.45 + 7 na leczenie.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Balkon
Szybka odpowiedź