Fontanna Magicznego Braterstwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fontanna Magicznego Braterstwa
"Stali na końcu bardzo długiego, imponującego holu z wypolerowaną, lśniącą posadzką z ciemnego drewna. Na suficie koloru pawiego granatu lśniły złote symbole, nieustannie poruszające się i zmieniające jak jakaś wielka, niebiańska tablica ogłoszeń. W pokrytych błyszczącą drewnianą boazerią ścianach widniało mnóstwo kominków. Co parę sekund z jednego z kominków w ścianie po lewej stronie wynurzała się z cichym poświstem postać czarownicy lub czarodzieja, natomiast po prawej stronie przed kominkami tworzyły się krótkie kolejki czarodziejów czekających na odjazd.
W połowie holu była fontanna. Pośrodku okrągłej sadzawki stały wysokie złote posągi. Najwyższym był posąg nobliwie wyglądającego czarodzieja z różdżką wycelowaną prosto w górę. Wokół niego stały posągi pięknej czarownicy, centaura z napiętym łukiem, goblina i skrzata domowego; ci ostatni wpatrywali się z zachwytem w czarodzieja i czarownicę. Z końców ich różdżek, z grotu strzały centaura, z ostro zakończonego szczytu kapelusza goblina i z uszu skrzata tryskały migotliwe strumienie wody, opadające wdzięcznymi łukami do sadzawki, a ich łagodny szmer mieszał się z cichymi pyknięciami i trzaskami aportacji i deportacji oraz z tupotem stóp setek czarownic i czarodziejów zmierzających ku złotym wrotom w drugim końcu holu. Większość miała ponure, trochę zaspane twarze.
Poplamiona tabliczka nad sadzawką głosiła:
Wszystkie datki wrzucone do Fontanny Magicznego Braterstwa zostaną przekazane Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga.
Na dnie migotało morze brązowych knutów i srebrnych sykli."
W połowie holu była fontanna. Pośrodku okrągłej sadzawki stały wysokie złote posągi. Najwyższym był posąg nobliwie wyglądającego czarodzieja z różdżką wycelowaną prosto w górę. Wokół niego stały posągi pięknej czarownicy, centaura z napiętym łukiem, goblina i skrzata domowego; ci ostatni wpatrywali się z zachwytem w czarodzieja i czarownicę. Z końców ich różdżek, z grotu strzały centaura, z ostro zakończonego szczytu kapelusza goblina i z uszu skrzata tryskały migotliwe strumienie wody, opadające wdzięcznymi łukami do sadzawki, a ich łagodny szmer mieszał się z cichymi pyknięciami i trzaskami aportacji i deportacji oraz z tupotem stóp setek czarownic i czarodziejów zmierzających ku złotym wrotom w drugim końcu holu. Większość miała ponure, trochę zaspane twarze.
Poplamiona tabliczka nad sadzawką głosiła:
Wszystkie datki wrzucone do Fontanny Magicznego Braterstwa zostaną przekazane Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga.
Na dnie migotało morze brązowych knutów i srebrnych sykli."
10 marca
Po odbyciu stosownej żałoby, wywołanej noworoczną tragedią, jaka dotknęła mój ród, zdałam sobie sprawę, że była ona na dobrą sprawę impulsem do zainteresowania się tym, co dzieje się dookoła mnie. Wcześniej śledziłam wydarzenia ze świata Czarodziejów, zaczytywałam się w prasie i od czasu do czasu wymieniałam poglądy z członkami swojej rodziny, ale nie brałam czynnego udziału w tym, co działo się dookoła. Jasne, współpracowałam z Ministerstwem Magii w pewien sposób i dzięki temu znałam kilka nazwisk, ale moja praca nie miała większego wpływu na tym, co działo się w samym gmachu i jakie decyzje zapadały tam na górze. Dlatego gdy ogłoszono referendum podeszłam do niego sceptycznie, lecz nie omieszkałam wykorzystać tej okazji, by wykorzystać swój głos.
Nie łudziłam się, że jeden głos coś zmieni, choć miałam cichą nadzieję, że nastroje czarodziejów i czarownic są zbliżone do mojego. Czy nienawidziłam mugoli? Nie, nawet po tym, jak jeden z nich sprawił, że musiałam wyrzec się siostry. Czy wolałam, żeby nasze dwa światy żyły oddzielone od siebie, a niemagiczni nigdy nie poznali magii. Zdecydowanie tak.
W Atrium pojawiłam się w okolicach południa, mimo wszystko zaskoczona tłumem ludzi, jaki zastałam na piętrze. Nie próbowałam się przeciskać, cierpliwie czekałam na swoją kolej, pozdrawiając mijających mnie członków rodzin szlacheckich i tych nieco mniej czystokrwistych znajomych. Co oni sądzili na temat postawionych przed nami pytań? Profilaktycznie wolałam nie wiedzieć, oszczędzając sobie zawodu i ewentualnych, nikomu nie potrzebnych sprzeczek.
Nadeszła wreszcie moja kolej, sprawdzono mi różdżkę i tym samym uprawniono do oddania głosu. Nie zastanawiałam się długo, zaznaczyłam to, co planowałam od samego początku, a później wrzuciłam swój głos do jednej z sześciu urn, rozstawionych przy fontannie. Odetchnęłam, gdy moja karteczka pofrunęła w dół, jak gdybym rzeczywiście trzema słówkami mogła cokolwiek zmienić.
Odwracając się, zauważyłam znajomą sylwetkę, kręcącą się nieopodal. Szybko podjęłam decyzję o podejściu do Odette i nawiązaniu niezobowiązującej rozmowy, w końcu tak dawno już jej nie widziałam. Przyspieszyłam kroku, ale nie truchtałam, nie chciałam żeby ktoś pomyślał, że gonię za piękną półwilą.
- Witaj, Odette – zrównałam się z nią wreszcie, z sukcesem przemieszczając się w prawdziwym tłumie i unikając zetkniecia się z przemoczonymi płaszczami niektórych – Oddałaś już głos? Masz może ochotę na coś ciepłego do picia, zanim opuścimy mury Ministerstwa i uderzy w nas ta okropna pogoda? – zapytałam, mam nadzieje zachęcającym tonem, skinieniem głowy wskazując kawiarnię nieopodal. Niezależnie od tego, jak dostałyśmy się do budynku, na zewnątrz czekała na nas już tylko szara codzienność.
Gość
Gość
Kaprysić potrafił lepiej, od niejednej szlachetnie urodzonej pannicy - może nauczyły go tego mury Beauxbatons, może nieustanne przebywanie wśród rzeszy uroczych koleżanek, strojących mniejsze lub większe fochy. Niezmiernie rzadko zdarzało się, że Marcel ustępował ze swego stanowiska - gdy raz już się na coś uparł, nie istniała szansa nakłonienia go do zmiany zdania. Był prawdziwym osłem i to bynajmniej nie w kwestii intelektualnej (dobrze, w tej również... ale nie dawało to nikomu prawa, by z niego drwić!). Poczuł się dotkliwie zraniony, więc skrzyżował ręce na piersiach i nucił sobie, co prawda niezbyt głośne lalalala, żeby zagłuszyć słowa kuzynki. Demonstracyjnie pokazując jej swój stan emocjonalny. Oczywiście każde zdanie Victorii docierało do niego znakomicie: był nawet całkiem zadowolony, że się przed nim kaja, ale to nadal było za mało. Taka ujma, którą doświadczył od swojej kochanej kuzyneczki! On za nią skoczyłby w ogień, a ona jeszcze sobie z niego kpi.
-Dureń będzie ładniejsze? Głupol? Idiota? Tępak? A może specjalnie dla ciebie, półinteligent - parsknął jadowicie, wciąż zezłoszczony i ciężko urażony. A jednak: nie mógł być tak niemądry, jak sądziła - czyż wynalezienie tylu synonimów nie dowodziło o bystrości umysłu? W dalszym ciągu nie odwrócił się w stronę Victorii, nachmurzony, ze zmarszczonym czołem wysłuchując jej usprawiedliwień. I naprawdę, nie obchodziło go zupełnie, cóż takiego nakazał jej ojciec i czy może nawet zalecił, jak powinna głosować. Marce miał swój własny mózg i nawet, jeśli był on niewielki i nie bardzo pofałdowany, to wolał myśleć samodzielnie. Wbrew pozorom, to nie bolało, a ów artykuł akurat wpadł mu w ręce, kiedy bawił w toalecie, więc naturalnie go przeczytał - chwała Merlinowi za duże litery - i wiedział, na czym polega głosowanie. Z braku innych możliwości mógłby zawsze dziabnąć piórem w przypadkowe miejsce, a Victorii nie byłoby nic do tego. Phi. Był wobec niej stanowczo zbyt miękki, więc się doigrał.
-Nie - burknął tylko, wcale nie uważając propozycji kuzynki za przeprosiny. Zawsze chodzili na zakupy i zawsze wybierał jej ubrania, a ona często je ubierała. Gdzież w tym niby jakaś korzyść dla Marcela?
-Dureń będzie ładniejsze? Głupol? Idiota? Tępak? A może specjalnie dla ciebie, półinteligent - parsknął jadowicie, wciąż zezłoszczony i ciężko urażony. A jednak: nie mógł być tak niemądry, jak sądziła - czyż wynalezienie tylu synonimów nie dowodziło o bystrości umysłu? W dalszym ciągu nie odwrócił się w stronę Victorii, nachmurzony, ze zmarszczonym czołem wysłuchując jej usprawiedliwień. I naprawdę, nie obchodziło go zupełnie, cóż takiego nakazał jej ojciec i czy może nawet zalecił, jak powinna głosować. Marce miał swój własny mózg i nawet, jeśli był on niewielki i nie bardzo pofałdowany, to wolał myśleć samodzielnie. Wbrew pozorom, to nie bolało, a ów artykuł akurat wpadł mu w ręce, kiedy bawił w toalecie, więc naturalnie go przeczytał - chwała Merlinowi za duże litery - i wiedział, na czym polega głosowanie. Z braku innych możliwości mógłby zawsze dziabnąć piórem w przypadkowe miejsce, a Victorii nie byłoby nic do tego. Phi. Był wobec niej stanowczo zbyt miękki, więc się doigrał.
-Nie - burknął tylko, wcale nie uważając propozycji kuzynki za przeprosiny. Zawsze chodzili na zakupy i zawsze wybierał jej ubrania, a ona często je ubierała. Gdzież w tym niby jakaś korzyść dla Marcela?
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Referendum. Nawet nie do końca wiedziałam, co to przedziwne słowo u Brytyjczyków znaczy. Dopiero wuj Rodrick mnie uświadamia. Że głosować trzeba, o karach mówi. Marszczę moje piękne czoło w konsternacji. Jestem Francuzką, ale od dłuższego już czasu mieszkam na Wyspach. Tu jestem zameldowana, tutaj pracuję, płacę podatki. I muszę iść. Zerkam niezadowolona za okno. Szaro, buro, deszczowo. Nie chcę wychodzić. Clemmie chyba lubi deszcz, gdyż ochoczo wyszła wraz z ojcem z domu. Siedzę sama przy stole z niedopitą kawą. Wzdycham nad swoim losem. Co z moimi włosami? Lub też co mnie najbardziej martwi - co z moim głosem? Nie mogę pozwolić sobie na chrypkę. Wzdycham raz po raz, wskazówki kuchennego zegara bezlitośnie poruszają się naprzód. Podpieram podbródek na dłoniach. Na jednej z nich nadal znajduje się zaręczynowy pierścionek, ale te zaręczyny zerwano. Nie z mojej winy - tym dziwniej jest mi z tą świadomością. Nie uważam jednak, że powinnam go zwrócić. Jest taki piękny! I skoro przeszłam z nim tyle złego, to należy się właśnie mnie. Myśli pochłaniają mnie bez reszty, dopiero wtedy orientuję się, że jest już prawie południe. Wstaję od stołu, przywdziewam na siebie jasnoróżową, tiulową sukienkę. Prawie jakbym wybierała się na wieczorne przyjęcie. Chcę wyglądać nienagannie skoro ma mnie ujrzeć tyle osób. Kto wie, może po drodze spotkam moich najgorętszych fanów?
Trzask teleportacji, jasna szata chroniąca przed deszczem. Powietrze jest chłodne, przesycone wilgocią. Krajobraz w gradiencie szarości nie zachęca do wyściubiania nosa spod kołdry - co ja tu robię? Kręcę głową, przemierzam schodki, w środku zdejmuję kaptur. Dopada mnie ciepło wnętrza, wręcz zniechęcająca parność. Wszyscy stłoczeni w jednym miejscu, mieszające się oddechy… drżę zniesmaczona, obracam się na pięcie do wyjścia, ale wtedy tłum porywa mnie do przodu. Stukot moich obcasów miesza się z innymi odgłosami, równie zapracowanych pracowników Ministerstwa co przypadkowego tłumu chcącego oddać swój cenny głos. Nie zastanawiam się długo - chcę mieć ten przykry obowiązek za sobą. Przebieram szybko nogami pragnąc jak najprędzej dostać się do punktu zbiórki. Rozglądam się za Baudelaire’ami, ale ich nie dostrzegam. Wreszcie dopadam tych przykrych karteluszek, bez czytania nawet zaznaczam cokolwiek i wrzucam swój pergamin do urny. Nie interesuje mnie los tego kraju, los innych ludzi. Tylko co najwyżej tych najbliższych, nie wierzę jednak, żeby referendum miało im odmienić życie.
Nie zauważam cię. Dopiero kiedy słyszę twój głos obok mojego ucha, zatrzymuję swój pęd do najbliższego wyjścia. Nie kominka, kominki brudzą piękne suknie. Patrzę na ciebie chwilowo bez zrozumienia; po kilku sekundach uśmiecham się. Dobrze widzieć kogoś przyjaznego w tym motłochu.
- Witaj Cressido - odpowiadam miękko, po francusku skoro już wiem, że znasz ten język; a odgarniając włosy do tyłu godzę kogoś swoim łokciem. I tak przechodzi tak szybko, że żadne słowa nie opuszczają moich ust. - Tak, na szczęście tak. Chciałam jak najprędzej się stąd wydostać, ale perspektywa ciepłego napoju też jest dobra - wyjaśniam zadowolona z pomysłu koleżanki. I każę jej prowadzić - podobno wie, gdzie iść. Ja się czuję tutaj obco. Rzadko tu bywałam. I miałam nadzieję, że tak pozostanie.
zt. x2
Trzask teleportacji, jasna szata chroniąca przed deszczem. Powietrze jest chłodne, przesycone wilgocią. Krajobraz w gradiencie szarości nie zachęca do wyściubiania nosa spod kołdry - co ja tu robię? Kręcę głową, przemierzam schodki, w środku zdejmuję kaptur. Dopada mnie ciepło wnętrza, wręcz zniechęcająca parność. Wszyscy stłoczeni w jednym miejscu, mieszające się oddechy… drżę zniesmaczona, obracam się na pięcie do wyjścia, ale wtedy tłum porywa mnie do przodu. Stukot moich obcasów miesza się z innymi odgłosami, równie zapracowanych pracowników Ministerstwa co przypadkowego tłumu chcącego oddać swój cenny głos. Nie zastanawiam się długo - chcę mieć ten przykry obowiązek za sobą. Przebieram szybko nogami pragnąc jak najprędzej dostać się do punktu zbiórki. Rozglądam się za Baudelaire’ami, ale ich nie dostrzegam. Wreszcie dopadam tych przykrych karteluszek, bez czytania nawet zaznaczam cokolwiek i wrzucam swój pergamin do urny. Nie interesuje mnie los tego kraju, los innych ludzi. Tylko co najwyżej tych najbliższych, nie wierzę jednak, żeby referendum miało im odmienić życie.
Nie zauważam cię. Dopiero kiedy słyszę twój głos obok mojego ucha, zatrzymuję swój pęd do najbliższego wyjścia. Nie kominka, kominki brudzą piękne suknie. Patrzę na ciebie chwilowo bez zrozumienia; po kilku sekundach uśmiecham się. Dobrze widzieć kogoś przyjaznego w tym motłochu.
- Witaj Cressido - odpowiadam miękko, po francusku skoro już wiem, że znasz ten język; a odgarniając włosy do tyłu godzę kogoś swoim łokciem. I tak przechodzi tak szybko, że żadne słowa nie opuszczają moich ust. - Tak, na szczęście tak. Chciałam jak najprędzej się stąd wydostać, ale perspektywa ciepłego napoju też jest dobra - wyjaśniam zadowolona z pomysłu koleżanki. I każę jej prowadzić - podobno wie, gdzie iść. Ja się czuję tutaj obco. Rzadko tu bywałam. I miałam nadzieję, że tak pozostanie.
zt. x2
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Około południa Isabelle zrobiła sobie przerwę w pracy aby udać się na głosowanie. Ot, owo referendum, od którego brzęczało i huczało w całej magicznej społeczności jak dla niej nie było niczym niezwykłym. Jeżeli uda się wprowadzić pewne zmiany, będzie to mile widziane z jej strony, ale jeżeli nie.. wszystko pozostanie tak jak jest. Czyli nie najgorzej.
Nie chciało się jej debatować czy chociażby zastanawiać ‘a co jeżeli’, bo tego było już za wiele i nosiło to nazwę przesycenia. Same przewidywania i brak konkretów, bo nikt nie mógł w pełni sobie wyobrazić jakie pociągnie to za sobą konsekwencje. Należało cierpliwie czekać.
A atrium panował tłok większy niż się spodziewała co jednoczenie zwiększało szanse na spotkanie kogoś znajomego, ale i paradoksalnie zmniejszało, bo wyłowienie znanej twarzy z tego morza.. Od samego rozglądania czuła jak kręci jej się w głowie.
Oddała swoją różdżkę do kontroli, by po chwili móc odebrać krótki formularz do wypełnienia. Wyjątkowo, nie musiała długo zastanawiać się nad wyborem, bo ten był oczywisty dla niej od samego początku.
I tak w ciągu kilku minut było po wszystkim. Ciekawa była, której strony głosy przeważą. Jak szybko zmiany wejdą w życie, jeżeli takowe zostaną wybrane?
Westchnęła.
Trudne było nie zastanawianie się nad tym, bez względu jak dużą irytację wywoływało kiedy po raz kolejny ktoś zaczynał ten temat. Na głowie miała jednak ważniejsze zadanie, a przynajmniej na dzisiaj. Tak więc z cieniem żalu, że nie udało się jej spotkać nikogo kto choćby na chwilę oderwał ją od pracy, zawróciła w stronę wind aby udać się z powrotem do swojej sali.
Nie chciało się jej debatować czy chociażby zastanawiać ‘a co jeżeli’, bo tego było już za wiele i nosiło to nazwę przesycenia. Same przewidywania i brak konkretów, bo nikt nie mógł w pełni sobie wyobrazić jakie pociągnie to za sobą konsekwencje. Należało cierpliwie czekać.
A atrium panował tłok większy niż się spodziewała co jednoczenie zwiększało szanse na spotkanie kogoś znajomego, ale i paradoksalnie zmniejszało, bo wyłowienie znanej twarzy z tego morza.. Od samego rozglądania czuła jak kręci jej się w głowie.
Oddała swoją różdżkę do kontroli, by po chwili móc odebrać krótki formularz do wypełnienia. Wyjątkowo, nie musiała długo zastanawiać się nad wyborem, bo ten był oczywisty dla niej od samego początku.
I tak w ciągu kilku minut było po wszystkim. Ciekawa była, której strony głosy przeważą. Jak szybko zmiany wejdą w życie, jeżeli takowe zostaną wybrane?
Westchnęła.
Trudne było nie zastanawianie się nad tym, bez względu jak dużą irytację wywoływało kiedy po raz kolejny ktoś zaczynał ten temat. Na głowie miała jednak ważniejsze zadanie, a przynajmniej na dzisiaj. Tak więc z cieniem żalu, że nie udało się jej spotkać nikogo kto choćby na chwilę oderwał ją od pracy, zawróciła w stronę wind aby udać się z powrotem do swojej sali.
Gość
Gość
Kolejny kominek rozbłysł zieloną poświatą, zwiastującą przybycie nowej osoby. I chociaż w Ministerstwie tego typu zjawiska nie były niczym szczególnym, to dzisiaj ledwie przybysz wychylił głowę z płomieni, by już po chwili dopadli go urzędnicy. Nie było w tym jednak niczego dziwnego, a szczególnie dla panny Parkinson pracującej w Ministerstwie. Sama nie brała udziału w przygotowaniach, jednakże sztuką byłoby przeoczenie że cokolwiek się święci. Już od jakiegoś czasu wszystkie departamenty pogrążone były w chaosie i chociaż wydarzenie z tego dnia nie musiało być głównym powodem, to z pewnością się do tego w jakiś sposób przyczyniło. W końcu organizacja jakichkolwiek wydarzeń, a zwłaszcza tak szczególnych, nie jest prosta - należy zwracać uwagę na nawet najdrobniejsze szczegóły, martwiąc się na zapas nawet o drobnostki. Jednak kwestia bezpieczeństwa z pewnością nie była błahostką - niewiele brakowało do wybuchu jakiegokolwiek konfliktu, a ponadto wciąż żywa była pamięć o niedawnym Sabacie.
Zaraz po wylegitymowaniu i otrzymaniu formularzu, Elisabeth udała się w dogodne miejsce, gdzie mogłaby w spokoju oddać swój głos. Gdzieniegdzie mignęły jej znajome twarze, możliwe nawet że gdyby dokładniej się rozejrzała, dostrzegłaby swojego ojca, który ukazał się praktycznie w tym samym momencie co ona. I chociaż w domu nie wypowiadał się na temat referendum, to panna Parkinson dobrze go znała - gdyby przyszło jej odpowiadać w jego imieniu, wiedziałaby co wybrać.
Ona jednak nie rozglądała się, a szybko udała w stronę wypatrzonego, dość ustronnego miejsca, w którym na chwilę dane jej było skupić się na postawionych pytaniach. Pierwszy rzut oka na litery wystarczył jednak, by kąciki jej ust delikatnie się uniosły a ona stwierdziła, iż niepotrzebnie oddalała się tak bardzo od urn. Bez wahania w odpowiednim miejscu postawiła odpowiedzi i szybko skierowała swoje kroki ku jednej z kamiennych urn, w której już po chwili zniknął jej formularz. Dopiero w tym momencie zwróciła uwagę na osoby, znajdujące się w jej pobliżu. Kilku kojarzyła tyko z widzenia, niektórych prawdopodobnie pierwszy raz widziała na oczy. Możliwe iż znaleźli się też tacy, których znała dość dobrze, jednak napierający na nią tłum ludzi szybko zniechęcił ją do dalszego przebywania w pomieszczeniu. Zaczęła się wycofywać w kierunku kominków, gdy nagle w pobliżu dostrzegła zarys znajomej postaci, która mimowolnie przykuła jej uwagę. I chociaż z początku nie była do końca pewna czy aby nie myli się co do tożsamości mężczyzny, tak w momencie gdy ten odwzajemnił jej spojrzenie, wszelkie wątpliwości zniknęły. Kąciki jej ust drgnęły, a ona nieznacznie zmieniła kierunek trasy.
- Cyneric Yaxley... Dobrze Cię widzieć - zaczęła, starając się mówić wystarczająco głośno, by ten mógł usłyszeć ją pośród wielu przeróżnych głosów rozbrzmiewających po sali. -Przyznam, iż jest to dość miła odmiana dostrzec przyjazną twarz wśród tłumu tych wszystkich... osób.
Miała nadzieję, iż ten rozumie jej przesłanie. Elisabeth z natury była osobą szczerą i chociaż nie pozwalała siebie tak łatwo poznać, to były poglądy z którymi się nie kryła. Jednym z takowych z pewnością była kwestia czystości krwi, która zresztą nie była niczym zaskakującym u czarodziejów o krwi szlachetnej.
- Mam nadzieję, iż dopisuje ci dobre samopoczucie.
Zaraz po wylegitymowaniu i otrzymaniu formularzu, Elisabeth udała się w dogodne miejsce, gdzie mogłaby w spokoju oddać swój głos. Gdzieniegdzie mignęły jej znajome twarze, możliwe nawet że gdyby dokładniej się rozejrzała, dostrzegłaby swojego ojca, który ukazał się praktycznie w tym samym momencie co ona. I chociaż w domu nie wypowiadał się na temat referendum, to panna Parkinson dobrze go znała - gdyby przyszło jej odpowiadać w jego imieniu, wiedziałaby co wybrać.
Ona jednak nie rozglądała się, a szybko udała w stronę wypatrzonego, dość ustronnego miejsca, w którym na chwilę dane jej było skupić się na postawionych pytaniach. Pierwszy rzut oka na litery wystarczył jednak, by kąciki jej ust delikatnie się uniosły a ona stwierdziła, iż niepotrzebnie oddalała się tak bardzo od urn. Bez wahania w odpowiednim miejscu postawiła odpowiedzi i szybko skierowała swoje kroki ku jednej z kamiennych urn, w której już po chwili zniknął jej formularz. Dopiero w tym momencie zwróciła uwagę na osoby, znajdujące się w jej pobliżu. Kilku kojarzyła tyko z widzenia, niektórych prawdopodobnie pierwszy raz widziała na oczy. Możliwe iż znaleźli się też tacy, których znała dość dobrze, jednak napierający na nią tłum ludzi szybko zniechęcił ją do dalszego przebywania w pomieszczeniu. Zaczęła się wycofywać w kierunku kominków, gdy nagle w pobliżu dostrzegła zarys znajomej postaci, która mimowolnie przykuła jej uwagę. I chociaż z początku nie była do końca pewna czy aby nie myli się co do tożsamości mężczyzny, tak w momencie gdy ten odwzajemnił jej spojrzenie, wszelkie wątpliwości zniknęły. Kąciki jej ust drgnęły, a ona nieznacznie zmieniła kierunek trasy.
- Cyneric Yaxley... Dobrze Cię widzieć - zaczęła, starając się mówić wystarczająco głośno, by ten mógł usłyszeć ją pośród wielu przeróżnych głosów rozbrzmiewających po sali. -Przyznam, iż jest to dość miła odmiana dostrzec przyjazną twarz wśród tłumu tych wszystkich... osób.
Miała nadzieję, iż ten rozumie jej przesłanie. Elisabeth z natury była osobą szczerą i chociaż nie pozwalała siebie tak łatwo poznać, to były poglądy z którymi się nie kryła. Jednym z takowych z pewnością była kwestia czystości krwi, która zresztą nie była niczym zaskakującym u czarodziejów o krwi szlachetnej.
- Mam nadzieję, iż dopisuje ci dobre samopoczucie.
A little learning is a dangerous thing...
Kolejny dzień wycięty z życiorysu. Urwane plany, zawracanie głowy nic nieznaczącymi sprawami, kiedy było tak dużo pracy. P r a c y. Trolle nie zajmą się same sobą, a przynajmniej nie tak, jakby chcieli tego czarodzieje. To półgłówki - należy poświęcić im mnóstwo cennej uwagi. Której Cyneric miał jak na lekarstwo właśnie przez zarządzenie Ministerstwa odnośnie referendum. To miłe - cóż za paradoks - że władza pyta szarych obywateli o zdanie, lecz zdaniem Yaxley'a było to bezsensowne. Te zmiany, które teraz oni nagle wspaniałomyślnie pragną wdrożyć, powinny były zostać wprowadzone już lata temu. Prawdopodobnie społeczeństwo nie zdążyłoby się tak rozpasać moralnie, mugole oraz zdrajcy krwi zostaliby nareszcie wyplenieni, a świat magiczny podążałby we właściwym kierunku. W kierunku jedynie słusznych wartości, zachowując należyty mu prestiż oraz odpowiedni porządek we wszechświecie. Zdaniem Cynerica urzędnicy za późno zauważyli rozpad fundamentalnych praw oraz zasad, a także tradycji; przeoczyli gnicie poglądów czarodziejów i teraz było już za późno na naprawę. Bojownicy o szlam rozprzestrzeniają się jak grzyby po deszczu, a tego w Wielkiej Brytanii nie brakuje. Całkowity upadek był niestety tylko kwestią czasu, ku osobistemu ubolewaniu mężczyzny.
To sprawiło, że wybrał się na referendum bardzo niechętnie, wręcz z nietypowym dla siebie ociąganiem. Dumnie kroczył przez kolejne korytarze Ministerstwa zdając się nie zwracać uwagi na wszechobecny tłum piętrzący się na każdym metrze kwadratowym budynku. Szczerze obawiał się jak wielu niepowołanych ludzi ocierało się o jego ramiona oraz oddychało niezasłużonym powietrzem, współdzieląc je właśnie z nim. Niemal fizycznie - a już na pewno psychicznie - bolała go świadomość tego rażącego niedopatrzenia, przymusu kontaktu z zarażonymi tolerancją dla brudu ludźmi. Nie zgadzał się na to i szczerze się dziwił temu, że arystokracja jeszcze nie wzięła za pysk tych wszystkich rządzących i nie zrobiła z nimi porządku.
Oddał swój głos bez szans na ziszczenie się jego wizji świata, a kiedy pospiesznie miał wyruszyć ku wyjściu, usłyszał znajomy głos gdzieś obok niego. Patrzył na kobietę dopiero w chwilę później uświadamiając sobie kogo właściwie spotkał. Ledwie widoczny cień uśmiechu przebiegł mu po twarzy.
- Elisabeth Parkinson. Mogłem się spodziewać, że cię tu spotkam - odparł spokojnie, nagle przestając interesować się zarówno przedmiotem głosowania jak i ludźmi wokół. - To prawda, niewiele jest pereł wśród… chaosu. Cieszę się, że cię widzę - odpowiedział delikatnie, siląc się na poprawnie politycznie sformułowania. Oboje jednak wiedzieli co chcieli sobie przekazać. - Tak naprawdę to nieszczególnie - zaczął, trochę od niechcenia. - Nie lubię skupisk tak… różnorodnych osób. - Znów, przede wszystkim poprawność, która zaczęła działać Cynericowi na nerwy. Najeżył się trochę pod wpływem zalewających do negatywnych emocji. - A ty? Przerwa w pracy? - zagadał, nie mogąc poczuć się do końca swobodnie. Samoistnie przed oczami miał swojego zmarłego kuzyna. I działo się tak zawsze w towarzystwie Parkinson.
To sprawiło, że wybrał się na referendum bardzo niechętnie, wręcz z nietypowym dla siebie ociąganiem. Dumnie kroczył przez kolejne korytarze Ministerstwa zdając się nie zwracać uwagi na wszechobecny tłum piętrzący się na każdym metrze kwadratowym budynku. Szczerze obawiał się jak wielu niepowołanych ludzi ocierało się o jego ramiona oraz oddychało niezasłużonym powietrzem, współdzieląc je właśnie z nim. Niemal fizycznie - a już na pewno psychicznie - bolała go świadomość tego rażącego niedopatrzenia, przymusu kontaktu z zarażonymi tolerancją dla brudu ludźmi. Nie zgadzał się na to i szczerze się dziwił temu, że arystokracja jeszcze nie wzięła za pysk tych wszystkich rządzących i nie zrobiła z nimi porządku.
Oddał swój głos bez szans na ziszczenie się jego wizji świata, a kiedy pospiesznie miał wyruszyć ku wyjściu, usłyszał znajomy głos gdzieś obok niego. Patrzył na kobietę dopiero w chwilę później uświadamiając sobie kogo właściwie spotkał. Ledwie widoczny cień uśmiechu przebiegł mu po twarzy.
- Elisabeth Parkinson. Mogłem się spodziewać, że cię tu spotkam - odparł spokojnie, nagle przestając interesować się zarówno przedmiotem głosowania jak i ludźmi wokół. - To prawda, niewiele jest pereł wśród… chaosu. Cieszę się, że cię widzę - odpowiedział delikatnie, siląc się na poprawnie politycznie sformułowania. Oboje jednak wiedzieli co chcieli sobie przekazać. - Tak naprawdę to nieszczególnie - zaczął, trochę od niechcenia. - Nie lubię skupisk tak… różnorodnych osób. - Znów, przede wszystkim poprawność, która zaczęła działać Cynericowi na nerwy. Najeżył się trochę pod wpływem zalewających do negatywnych emocji. - A ty? Przerwa w pracy? - zagadał, nie mogąc poczuć się do końca swobodnie. Samoistnie przed oczami miał swojego zmarłego kuzyna. I działo się tak zawsze w towarzystwie Parkinson.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Chociaż czułam się winna temu, że Marcel był teraz na mnie obrażony, to i mnie z irytował fakt, że moje przeprosiny nie zrobiły na nim większego wrażenia. A przecież były wypowiedziane szczerze, prosto z serca, bo dlaczego miałabym chcieć kłócić się z własnym kuzynem, którego tak bardzo lubiłam? Moje słowa były bardzo niefortunne, a ja żałowałam, że je wypowiedziałam. Nie będę mu jednak padać do stóp, co to, to nie!
Obserwowałam go, gdy wypowiadał kolejne epitety i było mi naprawdę przykro, że tak o sobie mówił. I z lekkim zdziwieniem zauważyłam fakt, że Marcel zna tyle brzydkich słów. Nie powinien wyrażać się tak w obecności damy, nawet jeśli kierowała nim w tym momencie złość i urażona duma. A na moje próby wynagrodzenia mu cierpienia wypiął się tyłkiem i tyle było z rozmowy. Zarzuciłam więc ręce na piersi i spojrzałam na niego, marszcząc przy tym lekko swój nos.
- Jest mi bardzo przykro, że nie przyjmujesz moich przeprosin - powiedziałam. - A były szczerze i w dodatku wszystko ci wyjaśniłam.
Wstałam z ławeczki, ponieważ miałam wrażenie, że mój kuzyn nie chce już ze mną rozmawiać. Spojrzałam na niego, potem przejechałam wierzchnią część sukni, aby dobrze leżała i ponownie spojrzałam na Marcela.
- Widzę, że lord już nie życzy sobie mojej obecności - stwierdziłam, z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Nie będę w takim razie przeszkadzać…
Schyliłam się, aby wziąć swoją kartę do głosowania i z wielką nadzieją czekałam, aż Marcel mnie zatrzyma. Po pierwsze dlatego, że mnie kocha i nie potrafi się na mnie zbyt długo gniewać, a po drugie dlatego, że pewnie sam zginął by próbując opuścić mury Ministerstwa. Chociaż samemu udało mu się tu wejść, to może też samemu uda mu się wyjść? A jak teraz mu nie przejdzie, to ja poczekam i pozwolę mu to przemyśleć. Prędzej czy później pójdziemy wspólnie jak gdyby nigdy nic na zakupy.
Obserwowałam go, gdy wypowiadał kolejne epitety i było mi naprawdę przykro, że tak o sobie mówił. I z lekkim zdziwieniem zauważyłam fakt, że Marcel zna tyle brzydkich słów. Nie powinien wyrażać się tak w obecności damy, nawet jeśli kierowała nim w tym momencie złość i urażona duma. A na moje próby wynagrodzenia mu cierpienia wypiął się tyłkiem i tyle było z rozmowy. Zarzuciłam więc ręce na piersi i spojrzałam na niego, marszcząc przy tym lekko swój nos.
- Jest mi bardzo przykro, że nie przyjmujesz moich przeprosin - powiedziałam. - A były szczerze i w dodatku wszystko ci wyjaśniłam.
Wstałam z ławeczki, ponieważ miałam wrażenie, że mój kuzyn nie chce już ze mną rozmawiać. Spojrzałam na niego, potem przejechałam wierzchnią część sukni, aby dobrze leżała i ponownie spojrzałam na Marcela.
- Widzę, że lord już nie życzy sobie mojej obecności - stwierdziłam, z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Nie będę w takim razie przeszkadzać…
Schyliłam się, aby wziąć swoją kartę do głosowania i z wielką nadzieją czekałam, aż Marcel mnie zatrzyma. Po pierwsze dlatego, że mnie kocha i nie potrafi się na mnie zbyt długo gniewać, a po drugie dlatego, że pewnie sam zginął by próbując opuścić mury Ministerstwa. Chociaż samemu udało mu się tu wejść, to może też samemu uda mu się wyjść? A jak teraz mu nie przejdzie, to ja poczekam i pozwolę mu to przemyśleć. Prędzej czy później pójdziemy wspólnie jak gdyby nigdy nic na zakupy.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiwnęła głową słysząc jego odpowiedź, jednocześnie dając do zrozumienia iż podziela jego zdanie. Jakby natychmiast na potwierdzenie ich przekonań na temat znajdujących się wokoło ludzi, Elisabeth została popchnięta przez jednego czarodzieja, bezwstydnie przepychającego się w wyznaczonym sobie celu. I chociaż w normalnych okolicznościach nie uszłoby mu to płazem, tak w obecnych okolicznościach nie łatwo było o wypomnienie zasad dobrego wychowania. Pozostało jej więc tylko zgromić tamtego szybkim spojrzeniem, którego i tak nie dostrzegł znikając gdzieś w tłumie. Zresztą w obecnej chwili był gdzieś na marginesie jej myśli, szybko przeniosła z powrotem wzrok na rozmówcę, szczególnie skupiając się na jego oczach. Zawsze to robiła, bo i były one zwierciadłem duszy. Wystarczyło dokładne spojrzenie i w większości udawało jej się wyczytać chociażby pojedyncze emocje obecnie targające konkretną osobą. A ona to, tak jak i chociażby mowę ciała opanowała na dość wysokim poziomie, co lubiła wykorzystywać.
- Szczerze powiedziawszy to dzisiejszego dnia szefostwo postanowiło dać mi wolny dzień. Referendum okazało się być na tyle przejmującym wydarzeniem, że na niczym innym nie mogą się skupić.
Mimowolnie przewróciła oczami, mając w głowie obraz bałaganu, jaki od kilku dni rządził jej miejscem pracy.
- Wyjątkowo jednak nie narzekam na to, od tego wszystkiego nabawiłam się tylko bólów głowy... - dodała po chwili, nie wstydząc się przy tym swojej otwartości czy bezwstydnego patrzenia się prosto w oczy mężczyzny. Nie raz spotkała się iż podobne zachowania wielu osobom przeszkadzały, na co jednak nie zważała. Poza tym sprawy miewały się też inaczej w obecności osób, które udało jej się już trochę poznać, a lorda Yaxley Elisabeth poznała jeszcze za życia jej niedoszłego narzeczonego. I sam fakt iż tych łączyły niesamowicie dobre relacje pozwalał na chociaż minimalne zmniejszenie czujności względem mężczyzny, co nie oznaczało jednak że ją straciła. Jednak czyż nie męczące było ciągłe przebywanie wśród ludzi, przy których należy się pilnować na każdym kroku?
- Jak mniemam ty za chwilę wracasz do swoich obowiązków? W końcu masz dość odpowiedzialne zajęcie, chociaż z pewnością też w jakiś sposób interesujące...
- Szczerze powiedziawszy to dzisiejszego dnia szefostwo postanowiło dać mi wolny dzień. Referendum okazało się być na tyle przejmującym wydarzeniem, że na niczym innym nie mogą się skupić.
Mimowolnie przewróciła oczami, mając w głowie obraz bałaganu, jaki od kilku dni rządził jej miejscem pracy.
- Wyjątkowo jednak nie narzekam na to, od tego wszystkiego nabawiłam się tylko bólów głowy... - dodała po chwili, nie wstydząc się przy tym swojej otwartości czy bezwstydnego patrzenia się prosto w oczy mężczyzny. Nie raz spotkała się iż podobne zachowania wielu osobom przeszkadzały, na co jednak nie zważała. Poza tym sprawy miewały się też inaczej w obecności osób, które udało jej się już trochę poznać, a lorda Yaxley Elisabeth poznała jeszcze za życia jej niedoszłego narzeczonego. I sam fakt iż tych łączyły niesamowicie dobre relacje pozwalał na chociaż minimalne zmniejszenie czujności względem mężczyzny, co nie oznaczało jednak że ją straciła. Jednak czyż nie męczące było ciągłe przebywanie wśród ludzi, przy których należy się pilnować na każdym kroku?
- Jak mniemam ty za chwilę wracasz do swoich obowiązków? W końcu masz dość odpowiedzialne zajęcie, chociaż z pewnością też w jakiś sposób interesujące...
A little learning is a dangerous thing...
Obrażone kobiety zachowują się okropnie, ale obrażony Marcel Parkinson... Mężczyzna nie zamierzał tak łatwo dać się zmanipulować rodzinnej słabości i uparcie siedział odwrócony tyłem, lekceważąc i przeprosiny Victorii i każde jej słodkie słowo, którym mamiła go do zaprzestania strojenia fochów. Może powinien jej jeszcze podziękować, że przy okazji nie zrugała go za używanie nieprzyzwoitych określeń, doprawdy! Myśl ta nieznacznie rozbawiła Marcela - byłoby to tak podobne do jego kuzyneczki - ale nie na tyle, by zakopał topór wojenny i łaskawie wybaczył jej te okropne drwiny. To ona zachowała się niestosownie, to ona zawiniła, a on miał swoje święte prawo do noszenia urazy! Nie po wsze czasy, ale przez jakiś dobry tydzień na pewno!
-Pfff - prychnął, wydymając usta. Wciąż nie raczył spojrzeć na Victorię i prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty teraz jej oglądać. Szczególnie, że na nogi ubrała te obrzydliwe szpilki, zamiast czółenek, które tak dobitnie sugerował jej kilka dni temu! Niespodziewanie Marcel dokonał szybkiego skumulowania wszystkich występków Victorii z przeciągu ostatniego miesiąca, a z racji, że uzbierało się ich całkiem sporo (po te modowe i te błahe), to stwierdził, iż suma summarum, mógłby nie odzywać się do niej i przez cały miesiąc! Wiedział jednak, że tyle milczeć nie zdoła, więc przezornie się nie odgrażał, po nie lubił rzucać słów na wiatr. Przynajmniej nie tych, przeznaczonych dla swojej ukochanej kuzyneczki.
-Świetnie. Baw się dobrze. Może nikt się nie dowie, że samotnie wałęsałaś się po ministerstwie między pospólstwem - burknął pod nosem, wstając z miejsca, lecz bynajmniej nie po to, by ją zatrzymać, lecz żeby wrzucić własną karteczkę z zakreślonymi odpowiedziami do urny wyborczej. Nieśpiesznie skierował swe kroki ku wyjściu, zastanawiając się jednocześnie, czy obawa przed gniewem ojca - bowiem on się krył doskonale zamaskowany uogólnieniem w jego sarkastycznym życzeniu powodzenia - nakłoni Victorię, by rzeczywiście puściła się za nim biegiem w tych swoich obcasach. Niech będą przeklęte.
-Pfff - prychnął, wydymając usta. Wciąż nie raczył spojrzeć na Victorię i prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty teraz jej oglądać. Szczególnie, że na nogi ubrała te obrzydliwe szpilki, zamiast czółenek, które tak dobitnie sugerował jej kilka dni temu! Niespodziewanie Marcel dokonał szybkiego skumulowania wszystkich występków Victorii z przeciągu ostatniego miesiąca, a z racji, że uzbierało się ich całkiem sporo (po te modowe i te błahe), to stwierdził, iż suma summarum, mógłby nie odzywać się do niej i przez cały miesiąc! Wiedział jednak, że tyle milczeć nie zdoła, więc przezornie się nie odgrażał, po nie lubił rzucać słów na wiatr. Przynajmniej nie tych, przeznaczonych dla swojej ukochanej kuzyneczki.
-Świetnie. Baw się dobrze. Może nikt się nie dowie, że samotnie wałęsałaś się po ministerstwie między pospólstwem - burknął pod nosem, wstając z miejsca, lecz bynajmniej nie po to, by ją zatrzymać, lecz żeby wrzucić własną karteczkę z zakreślonymi odpowiedziami do urny wyborczej. Nieśpiesznie skierował swe kroki ku wyjściu, zastanawiając się jednocześnie, czy obawa przed gniewem ojca - bowiem on się krył doskonale zamaskowany uogólnieniem w jego sarkastycznym życzeniu powodzenia - nakłoni Victorię, by rzeczywiście puściła się za nim biegiem w tych swoich obcasach. Niech będą przeklęte.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miałam ogromną nadzieję, że jak mu pokażę, jaka jestem urażona jego brakiem wybaczenia mi, to coś w nim pęknie, zaraz się do mnie odwróci, powie coś w stylu, że już dobrze i już się nie gniewa. Marcel natomiast nie dawał za wygraną i nadal pozostawał urażony. Na tyle urażony, że postanowił mnie zostawić samą.
Słysząc jego słowa i obserwując jak wstaje, nie wiedziałam co mam zrobić. Poczułam się tak bardzo bezradna. Fakt, przez chwilę myślałam o tym, aby faktycznie odejść i wrócić do domu sama, ale miałam się spotkać z Marcelem, gdyby mój ojciec dowiedział się, że go uraziłam i poruszałam się po tym miejscu sama, nie wiadomo czy nie z czyimś nieodpowiednim towarzystwem, mogłam się narazić na dość spore nieprzyjemności. Nie chciałam go rozgniewać i narazić się na reperkusje.
Z lekko rozchylonymi ustami wpatrywałam się jak się ode mnie oddala, a następnie mija mnie, aby opuścić już Ministerstwo Magii. Wzięłam głębszy wdech, trochę spowodowany przerażeniem zaistniałą sytuacją? Przecież wcale nie chciałam do tego doprowadzić.
- Marcel! Zaczekaj! - Zawołałam za nim.
Szybko przecisnęłam się przez ludzi, wrzucając swoją kartkę do urny i odwróciłam się na pięcie, aby jak najszybciej dogonić swojego kuzyna. Niemalże biegłam za nim, przeklinając w duszy te okropne szpilki, przez które nie mogłam poruszać się na tyle szybko, aby bez problemu go pogonić. Jednak miał rację, trzeba było założyć tamte czółenka. Następnym razem tak zrobię i nie będę wymyślać sama, bo jak widać źle na tym wychodziłam.
- Oh Marcel! Marcel, proszę cię, zaczekaj - zawołałam za nim,
Nie wiem czy to mój kuzyn zwolnił, czy ludzie mi się rozstąpili, czy to ja tak przyspieszyłam, ale dogoniłam go na tyle, by być tylko krok lub dwa kroki za nim i nie odważyłam się podejść bliżej. Szłam grzecznie za nim już się więcej nie odzywając, a w głowie układałam sobie plan jak go będę dalej przepraszać i co mu powie, aby udobruchać jego kochane serduszko. Bo wiedziałam, że to jeszcze nie koniec i Marcel mi od tak nie odpuści. To w końcu nie ten typ mężczyzny. Oboje opuściliśmy Ministerstwo, prawdopodobnie kierując się do Domu Mody.
zt oboje
Słysząc jego słowa i obserwując jak wstaje, nie wiedziałam co mam zrobić. Poczułam się tak bardzo bezradna. Fakt, przez chwilę myślałam o tym, aby faktycznie odejść i wrócić do domu sama, ale miałam się spotkać z Marcelem, gdyby mój ojciec dowiedział się, że go uraziłam i poruszałam się po tym miejscu sama, nie wiadomo czy nie z czyimś nieodpowiednim towarzystwem, mogłam się narazić na dość spore nieprzyjemności. Nie chciałam go rozgniewać i narazić się na reperkusje.
Z lekko rozchylonymi ustami wpatrywałam się jak się ode mnie oddala, a następnie mija mnie, aby opuścić już Ministerstwo Magii. Wzięłam głębszy wdech, trochę spowodowany przerażeniem zaistniałą sytuacją? Przecież wcale nie chciałam do tego doprowadzić.
- Marcel! Zaczekaj! - Zawołałam za nim.
Szybko przecisnęłam się przez ludzi, wrzucając swoją kartkę do urny i odwróciłam się na pięcie, aby jak najszybciej dogonić swojego kuzyna. Niemalże biegłam za nim, przeklinając w duszy te okropne szpilki, przez które nie mogłam poruszać się na tyle szybko, aby bez problemu go pogonić. Jednak miał rację, trzeba było założyć tamte czółenka. Następnym razem tak zrobię i nie będę wymyślać sama, bo jak widać źle na tym wychodziłam.
- Oh Marcel! Marcel, proszę cię, zaczekaj - zawołałam za nim,
Nie wiem czy to mój kuzyn zwolnił, czy ludzie mi się rozstąpili, czy to ja tak przyspieszyłam, ale dogoniłam go na tyle, by być tylko krok lub dwa kroki za nim i nie odważyłam się podejść bliżej. Szłam grzecznie za nim już się więcej nie odzywając, a w głowie układałam sobie plan jak go będę dalej przepraszać i co mu powie, aby udobruchać jego kochane serduszko. Bo wiedziałam, że to jeszcze nie koniec i Marcel mi od tak nie odpuści. To w końcu nie ten typ mężczyzny. Oboje opuściliśmy Ministerstwo, prawdopodobnie kierując się do Domu Mody.
zt oboje
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
z alejki
Smutne było, że nasze relacje tak się rozluźniały, chociaż sama bardzo tego nie chciałam. Od zawsze przypatrywałam się Morgothowi, interesując się tym, co robił, chociaż on nigdy nie chciał mówić mi wszystkiego. Teraz również, jakby wciąż traktował mnie jak małą dziewczynkę, a ja nie zdawałam sobie sprawy, że podobnie traktuje również Leię, dlatego drażniło mnie to ciągłe ostatnie odpychanie. Ale odpuściłam. Przynajmniej na chwilę.
- Ach, to nasze rodzeństwo - rzuciłam, uśmiechając się do obojga.
Razem z Rowan rozmawialiśmy o standardowych tematach - zdrowie naszych bliskich, czyli w zasadzie o niczym konkretnym. Opowiedziałam im, że Rosalie od niedawna przebywa w domu i chociaż nie można powiedzieć, że całkiem wydobrzała, to wydaje się, jakby z każdym dniem miała się chociaż odrobinę lepiej. Nie zamierzała też odpuścić dzisiejszego obowiązku każdego czarodzieja.
- Wiecie, że być może niedługo wyjadę do Paryża? - oznajmiłam. Do tej pory mówiłam o tym jedynie Victorii, a i tak było to bardziej gdybanie. Wydawało się, że więcej rozprawiam o tym, niż rzeczywiście jest to możliwe, jednak nie musieli tego na razie wiedzieć. - Morgoth również gdzieś wyjeżdża, tylko nie chce powiedzieć gdzie - powiedziałam, przesuwając tylko szybko spojrzeniem po kuzynie i zatrzymując je na Rowen, do której lekko się uśmiechnęłam.
Udało nam się już dotrzeć do urn i pierwsza wrzuciłam złożoną kartkę, ze swoimi odpowiedziami na pytania. Wciąż zastanawiałam się jaki mogły mieć one wpływ i czy rzeczywiście pozostawały anonimowe?
- Oczywiście, ja również chętnie zjem z wami obiad - odparłam, czekając aż i oni oddadzą głosy.
Smutne było, że nasze relacje tak się rozluźniały, chociaż sama bardzo tego nie chciałam. Od zawsze przypatrywałam się Morgothowi, interesując się tym, co robił, chociaż on nigdy nie chciał mówić mi wszystkiego. Teraz również, jakby wciąż traktował mnie jak małą dziewczynkę, a ja nie zdawałam sobie sprawy, że podobnie traktuje również Leię, dlatego drażniło mnie to ciągłe ostatnie odpychanie. Ale odpuściłam. Przynajmniej na chwilę.
- Ach, to nasze rodzeństwo - rzuciłam, uśmiechając się do obojga.
Razem z Rowan rozmawialiśmy o standardowych tematach - zdrowie naszych bliskich, czyli w zasadzie o niczym konkretnym. Opowiedziałam im, że Rosalie od niedawna przebywa w domu i chociaż nie można powiedzieć, że całkiem wydobrzała, to wydaje się, jakby z każdym dniem miała się chociaż odrobinę lepiej. Nie zamierzała też odpuścić dzisiejszego obowiązku każdego czarodzieja.
- Wiecie, że być może niedługo wyjadę do Paryża? - oznajmiłam. Do tej pory mówiłam o tym jedynie Victorii, a i tak było to bardziej gdybanie. Wydawało się, że więcej rozprawiam o tym, niż rzeczywiście jest to możliwe, jednak nie musieli tego na razie wiedzieć. - Morgoth również gdzieś wyjeżdża, tylko nie chce powiedzieć gdzie - powiedziałam, przesuwając tylko szybko spojrzeniem po kuzynie i zatrzymując je na Rowen, do której lekko się uśmiechnęłam.
Udało nam się już dotrzeć do urn i pierwsza wrzuciłam złożoną kartkę, ze swoimi odpowiedziami na pytania. Wciąż zastanawiałam się jaki mogły mieć one wpływ i czy rzeczywiście pozostawały anonimowe?
- Oczywiście, ja również chętnie zjem z wami obiad - odparłam, czekając aż i oni oddadzą głosy.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Morgoth nie chciał w jakikolwiek krzywdzić Liliany. Po prostu jego myśli były gdzie indziej i zwyczajnie nie dostrzegał jak bardzo ją zasmucił swoim wycofywaniem się. Oczywiście że było mu ciężko mówić jej o tym, że nie mieli się widzieć przez najbliższy okres czasu. Zapewne ich kolejne spotkanie wiązało się z dniem wesela Tristana. Swoją drogą Darcy dalej mu nie odpisywała na list a propos prezentu. Musiał się zastanowić, chociaż możliwe, że dla pana młodego znajdzie coś podczas swojej podróży. Było całkiem prawdopodobne, że coś dostanie i to godnego uwagi. Nie dałby dalekiemu kuzynowi pierwszego lepszego prezentu. Myśl jednak o wyjeździe nieco przyćmiła mu wszystkie inne sprawy. Byle tylko dotrwać. Niedługo jednak miał wyjechać, zostawiać rodzinę, dom daleko za sobą i skupić myśli na czymś zupełnie innym. Cel jego podróży nie był jeszcze do końca jasny, chociaż okolica należała do tych wiadomych. Pewnie gdyby okoliczności były inne, opowiedziałby o wszystkim Lilianie. Ale teraz nie potrafił. Po prostu zamknął się jeszcze bardziej.
Na słowa Rowan skinął jedynie głową na potwierdzenie, że z jego bliskimi wszystko w porządku i nie trzeba się martwić. Zastanawiające, że większość osób, które przenosiły się po długim pobycie za granicą, wracając do Anglii miało problemy ze zdrowiem. Zapewne trzeba było dziękować tej wspaniałej londyńskiej pogodzie. Gdyby stali na zewnątrz, zapewne podniósłby głowę, by spojrzeć na niebo. Zaraz jednak skupił się na słowach kuzynki i zmarszczył lekko brwi.
- Wyjeżdżasz? - powtórzył jej wcześniejsze pytanie. Jednak on dalej patrzył na to przez pryzmat nie tylko płci, zawodu, ale również i potrzeby. Chciał zapytać o coś więcej, ale się powstrzymał, przenosząc spojrzenie na tłum dookoła nich. Gdyby spytał o dalsze postanowienia związane z opuszczeniem Fenland przez Lilianę, wiedział, że musiałby się tłumaczyć ze swoich planów. A wolał tego uniknąć. Wspólnie przeszli do urn, gdzie raczej nikt im nie zastępował drogi i wrzucili swoje głosy. Morgoth bez mrugnięcia okiem wrzucił kartkę i odszedł kawałek dalej, by dołączyć do swoich towarzyszek. Przejechał spojrzeniami po ich twarzach i uśmiechnął się niewidocznie. - Macie jakieś życzenia?
Na słowa Rowan skinął jedynie głową na potwierdzenie, że z jego bliskimi wszystko w porządku i nie trzeba się martwić. Zastanawiające, że większość osób, które przenosiły się po długim pobycie za granicą, wracając do Anglii miało problemy ze zdrowiem. Zapewne trzeba było dziękować tej wspaniałej londyńskiej pogodzie. Gdyby stali na zewnątrz, zapewne podniósłby głowę, by spojrzeć na niebo. Zaraz jednak skupił się na słowach kuzynki i zmarszczył lekko brwi.
- Wyjeżdżasz? - powtórzył jej wcześniejsze pytanie. Jednak on dalej patrzył na to przez pryzmat nie tylko płci, zawodu, ale również i potrzeby. Chciał zapytać o coś więcej, ale się powstrzymał, przenosząc spojrzenie na tłum dookoła nich. Gdyby spytał o dalsze postanowienia związane z opuszczeniem Fenland przez Lilianę, wiedział, że musiałby się tłumaczyć ze swoich planów. A wolał tego uniknąć. Wspólnie przeszli do urn, gdzie raczej nikt im nie zastępował drogi i wrzucili swoje głosy. Morgoth bez mrugnięcia okiem wrzucił kartkę i odszedł kawałek dalej, by dołączyć do swoich towarzyszek. Przejechał spojrzeniami po ich twarzach i uśmiechnął się niewidocznie. - Macie jakieś życzenia?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ród Burke jak i Yaxley miał o tyle pecha, że duża ich część cierpiała na choroby genetyczne. Klątwa Odyny, transmutacyjne zaniki organowe, śmiertelna bladość, rozrost albioni - tylko przebierać.
Prócz chorobami tłamszącymi jej rodzinę martwiła się również o Rosalie. Spotkały się na początku miesiąca i stwierdzenie, że była lekko niewyraźna to zdecydowanie za mało. Miała szczerą nadzieję, że dziewczyna wybudzi się z tego letargu prędzej niż później.
-Paryż?-Na dźwięk tego słowa jej oczy wręcz się zaświeciły, a ona sama cała się rozpromieniła. Ma wiele wspaniałych wspomnień związanych z tym miastem, więc nie ma co się dziwić.-To wspaniale. Mogę ci polecić kilka miejsc. Poza tym jeśli nie masz się gdzie zatrzymać, albo jeszcze o tym nie myślałaś, mój brat na pewno z wielką chęcią użyczy ci swój dom na obrzeżach miasta. Stoi tam teraz pusty.-Był to ten sam dom, w którym jeszcze kilka lat temu mieszkała z Craigiem. Paryż, a w zasadzie cała Francja były niesamowite. Choć jak teraz o tym myśli to może nie była to kwestia jedynie kraju, ale samej swobody, której Anglia nie mogła jej dać? Na słowa kobiety na temat wyjazdu Morgotha rzuciła mu jedynie krótkie spojrzenie, a następnie również uśmiechnęła się do Liliany. Akurat w ten temat wolała się nie zagłębiać. Był to skryty mężczyzna, a ona sama nie miała najmniejszego zamiaru go wypytywać stawiając jednocześnie w niezręcznej sytuacji.
Jako druga z trójki podeszła do urny oddając swój głos. Chciałaby tak bardzo aby to referendum cokolwiek dało, ale nie było sensu się nawet okłamywać. Wróciła do pozostałych czekając aż i Morgoth zagłosuje. Gdy już to zrobił i przystanął obok nich skierowała na niego spojrzenie.
-Zdamy się chyba na twój gust. Byleby było smacznie.-Uśmiechnęła się do niego. Rzadko miała okazję spędzać z rodziną męża czas. Oczywiście nie licząc swoich byłych teściów. Większość jej życia towarzyskiego kręciło się wokół jej strony rodziny, bądź osób znanych jej z pracy. Dlatego tym bardziej cieszyła się z tego, że mogła gdzieś wyjść z tą dwójką i szczerze było jej obojętnie gdzie dokładnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Prócz chorobami tłamszącymi jej rodzinę martwiła się również o Rosalie. Spotkały się na początku miesiąca i stwierdzenie, że była lekko niewyraźna to zdecydowanie za mało. Miała szczerą nadzieję, że dziewczyna wybudzi się z tego letargu prędzej niż później.
-Paryż?-Na dźwięk tego słowa jej oczy wręcz się zaświeciły, a ona sama cała się rozpromieniła. Ma wiele wspaniałych wspomnień związanych z tym miastem, więc nie ma co się dziwić.-To wspaniale. Mogę ci polecić kilka miejsc. Poza tym jeśli nie masz się gdzie zatrzymać, albo jeszcze o tym nie myślałaś, mój brat na pewno z wielką chęcią użyczy ci swój dom na obrzeżach miasta. Stoi tam teraz pusty.-Był to ten sam dom, w którym jeszcze kilka lat temu mieszkała z Craigiem. Paryż, a w zasadzie cała Francja były niesamowite. Choć jak teraz o tym myśli to może nie była to kwestia jedynie kraju, ale samej swobody, której Anglia nie mogła jej dać? Na słowa kobiety na temat wyjazdu Morgotha rzuciła mu jedynie krótkie spojrzenie, a następnie również uśmiechnęła się do Liliany. Akurat w ten temat wolała się nie zagłębiać. Był to skryty mężczyzna, a ona sama nie miała najmniejszego zamiaru go wypytywać stawiając jednocześnie w niezręcznej sytuacji.
Jako druga z trójki podeszła do urny oddając swój głos. Chciałaby tak bardzo aby to referendum cokolwiek dało, ale nie było sensu się nawet okłamywać. Wróciła do pozostałych czekając aż i Morgoth zagłosuje. Gdy już to zrobił i przystanął obok nich skierowała na niego spojrzenie.
-Zdamy się chyba na twój gust. Byleby było smacznie.-Uśmiechnęła się do niego. Rzadko miała okazję spędzać z rodziną męża czas. Oczywiście nie licząc swoich byłych teściów. Większość jej życia towarzyskiego kręciło się wokół jej strony rodziny, bądź osób znanych jej z pracy. Dlatego tym bardziej cieszyła się z tego, że mogła gdzieś wyjść z tą dwójką i szczerze było jej obojętnie gdzie dokładnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Ostatnio zmieniony przez Rowan Yaxley dnia 06.11.16 20:54, w całości zmieniany 2 razy
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cyneric machinalnie obrócił się w kierunku nieuprzejmej swołoczy, która jak gdyby nigdy nic pomknęła dalej. Z jego ust wyrwało się krótkie hej! - okraszone tubalnym, pełnym rozdrażnienia głosem - lecz jegomość nawet nie raczył obrócić się za siebie. Zamiast tego zaraz znów zniknął w tłumie różnej maści czarodziejów. Yaxley zmarszczył brwi mrucząc jednocześnie coś - nic miłego - pod nosem. Nie podobało mu się tak obcesowe traktowanie kobiet - niestety z powodu własnych doświadczeń, których był świadkiem - skoro nawet jego było stać na odrobinę kultury, a wszak podobno pochodził z nieokrzesanego rodu, to inni tym bardziej powinni potrafić umieć zachować się w miejscach publicznych. I nie tylko. Nie czuł się jednak nauczycielem podludzi, dlatego zrezygnował z gonitwy za białym królikiem. Obrócił się ponownie do Elisabeth, nieco łagodniejąc na twarzy. Dostrzec w niej jednak mogła zmarszczki rozdrażnienia, nasilającego się zresztą z każdą ulotną chwilą tego spotkania. Przebywania wśród bezkształtnej brei zlepionej z anonimowych person czujących się bezkarnie w obliczu władzy Ministerstwa.
Czas na zmiany.
Nie tylko on zdawał się to zauważać. Urzędnicy najwidoczniej też przeliczyli swoje możliwości, czego kolejnym dowodem był dzień wolny dla lady Parkinson. Oraz przewrócenie oczami z wiadomego powodu. Cyneric z wolna pokiwał głową - pełen zrozumienia. Już od dawna uważał bandę zarządców tym gmachem za nieudaczników, ta rewelacja nie zdziwiła go ani o jotę.
- Za dużo polityki. Powinnaś czasem odpoczywać - poradził jej neutralnym tonem. Paradoksalnie w tej samej chwili rozchmurzył swą ponurą aurę. To z powodu nawrotu wspomnień; Elisabeth od zawsze przejawiała ogromne ambicje w tym kierunku, a on nigdy nie potrafił jej tego wyperswadować. Nie potrafił zrozumieć u kobiet pędu w kierunku kariery, coraz częściej obserwowanego samorealizacji oraz samospełnienia się w roli innej niż żony oraz matki. Ostatecznie w tym konkretnym przypadku dał za wygraną, lecz gdyby kiedykolwiek mieliby żyć razem, byłoby to naprawdę trudne życie.
Temat trolli go odprężał, przez co nie stał już sztywno, gotów do ataku. Bacznie obserwujący każdy ruch wokół. Stracił czujność, rysy twarzy do końca się rozprostowały, a uporczywe napięcie odeszło w niepamięć.
- Tak, zdążyłem je tylko nakarmić, a chciałbym z nimi trochę poćwiczyć - odezwał się, dość luźno jak na niego. - Czasem wydaje mi się, że towarzystwo trolli jest mniej uciążliwe od ludzi - dodał mimowolnie. Poprawił kołnierz szaty zerkając w stronę urn. - Głosowałaś już? - spytał powracając wzrokiem do Elisabeth.
Czas na zmiany.
Nie tylko on zdawał się to zauważać. Urzędnicy najwidoczniej też przeliczyli swoje możliwości, czego kolejnym dowodem był dzień wolny dla lady Parkinson. Oraz przewrócenie oczami z wiadomego powodu. Cyneric z wolna pokiwał głową - pełen zrozumienia. Już od dawna uważał bandę zarządców tym gmachem za nieudaczników, ta rewelacja nie zdziwiła go ani o jotę.
- Za dużo polityki. Powinnaś czasem odpoczywać - poradził jej neutralnym tonem. Paradoksalnie w tej samej chwili rozchmurzył swą ponurą aurę. To z powodu nawrotu wspomnień; Elisabeth od zawsze przejawiała ogromne ambicje w tym kierunku, a on nigdy nie potrafił jej tego wyperswadować. Nie potrafił zrozumieć u kobiet pędu w kierunku kariery, coraz częściej obserwowanego samorealizacji oraz samospełnienia się w roli innej niż żony oraz matki. Ostatecznie w tym konkretnym przypadku dał za wygraną, lecz gdyby kiedykolwiek mieliby żyć razem, byłoby to naprawdę trudne życie.
Temat trolli go odprężał, przez co nie stał już sztywno, gotów do ataku. Bacznie obserwujący każdy ruch wokół. Stracił czujność, rysy twarzy do końca się rozprostowały, a uporczywe napięcie odeszło w niepamięć.
- Tak, zdążyłem je tylko nakarmić, a chciałbym z nimi trochę poćwiczyć - odezwał się, dość luźno jak na niego. - Czasem wydaje mi się, że towarzystwo trolli jest mniej uciążliwe od ludzi - dodał mimowolnie. Poprawił kołnierz szaty zerkając w stronę urn. - Głosowałaś już? - spytał powracając wzrokiem do Elisabeth.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Zawsze miałam wrażenie, że w naszej rodzinie te choroby są częstsze niż w innych, chociaż może to tylko chodziło o to, że w takim przypadku więcej się o nich słyszało. Przez większość czasu byłam całkiem zadowolona, że w przeciwieństwie do Rosalie czy Morgotha, przypadła mi ta niby lżejsza choroba. Chociaż, z drugiej strony, mąż Rowan przecież z jej powodu umarł. Cóż, po incydencie niecałe dwa tygodnie temu, byłam sobie w stanie wyobrazić, że wcale o to nietrudno.
- Z przyjemnością wysłuchałabym twoich opowieści - zapewniłam Rowan. Chociaż uwielbiałam Francję i zawsze ją o nią wypytywałam, to sytuacja przedstawiała się inaczej, kiedy rzeczywiście mogłam tam pojechać. - Byłoby miło, ale czy to wypada tak samej mieszkać? - spytałam ostrożnie, nie przyznając, że tak naprawdę nie chodziło mi o "wypadanie", a o samotność. Przyzwyczajona byłam, że w domu zawsze się ktoś kręcił i nie byłam przekonana do mieszkania w zapewne wielkiej, pustej posiadłości. Chyba wolałabym centrum miasta, blisko magicznej dzielnicy, gdzie parę kroków dzieliło od wszelkich wydarzeń.
Rozczarowana trochę byłam, że Rowan nie pociągnęła zaczętego przeze mnie tematu wyjazdu kuzyna, ale postanowiłam już nic więcej nie pytać. Poczułam nieprzyjemną satysfakcję, kiedy na pytanie Morgotha tylko przytaknęłam, nie wdając się w żadne szczegóły. Mógł spytać, prawda?
- Jak najbardziej - zgodziłam się. - Na pewno znasz miejsce, którym mógłbyś nas zachwycić - przytaknęłam, nie mając nawet ochoty nad myślenie, gdzie chciałabym zjeść obiad.
- Z przyjemnością wysłuchałabym twoich opowieści - zapewniłam Rowan. Chociaż uwielbiałam Francję i zawsze ją o nią wypytywałam, to sytuacja przedstawiała się inaczej, kiedy rzeczywiście mogłam tam pojechać. - Byłoby miło, ale czy to wypada tak samej mieszkać? - spytałam ostrożnie, nie przyznając, że tak naprawdę nie chodziło mi o "wypadanie", a o samotność. Przyzwyczajona byłam, że w domu zawsze się ktoś kręcił i nie byłam przekonana do mieszkania w zapewne wielkiej, pustej posiadłości. Chyba wolałabym centrum miasta, blisko magicznej dzielnicy, gdzie parę kroków dzieliło od wszelkich wydarzeń.
Rozczarowana trochę byłam, że Rowan nie pociągnęła zaczętego przeze mnie tematu wyjazdu kuzyna, ale postanowiłam już nic więcej nie pytać. Poczułam nieprzyjemną satysfakcję, kiedy na pytanie Morgotha tylko przytaknęłam, nie wdając się w żadne szczegóły. Mógł spytać, prawda?
- Jak najbardziej - zgodziłam się. - Na pewno znasz miejsce, którym mógłbyś nas zachwycić - przytaknęłam, nie mając nawet ochoty nad myślenie, gdzie chciałabym zjeść obiad.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Fontanna Magicznego Braterstwa
Szybka odpowiedź