Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Po całkowitym przejęciu stolicy przez czarodziejów i ustaniu walk, dla upamiętnienia zwycięstwa nad mugolami tuż przed Pałacem Buckingham postawiono wzniosły pomnik na cześć nowego Ministra Magii. Pomnik Wyzwoliciela, wyjątkowo utalentowanego autora, brytyjskiego rzeźbiarza, Aikena Cattermole przedstawia półnagą sylwetkę Cronusa Malfoya odrywającego głowę ostatniemu stąpającemu po londyńskich ziemiach mugolowi. Pomnik jest wyjątkowy — z kamiennej głowy mocno osadzonej w wyciągniętej dłoni ministra nieustannie sączy się krew. Czy prawdziwa — mecenasi sztuki nie mają pewności. Oczywiste jest jednak, że wykonana z bałkańskiego marmuru statua wzbudza ogromny podziw. Plotki głoszą, że każdy kto nabierze w dłonie sączącej się posoki i wysmaruje nią twarz sprowadzi na siebie uśmiech fortuny.
Zebrany tłum zdawał się nie zajmować szczególnie jego myśli, podczas gdy zbierał myśli nad przebiegiem przyszłych zdarzeń; wszystko, co miało się dzisiaj wydarzyć, odbije się w kraju silnym echem, być może dotrze dalej, nie mogli pozwolić sobie na najmniejszy nawet błąd. Nie wiedział wiele o szczegółach uroczystości, ich przebiegu, lecz starał się pozostać przygotowany na każdą ewentualność i od wczoraj układał słowa, które mógłby wypowiedzieć, gdyby zaszła taka konieczność; w drodze przywoływał je w myślach, wymieniał jedne słowa na inne, szukając tych najpiękniej brzmiących. W drodze nie odmówił lampki szampana, która pomagała mu zbierać myśli. Czarna szata, którą miał na sobie, wykonana z wysokiej jakości wełny, należała do tych najbardziej wyjściowych i nieprzypadkowo posiadała elementy zbliżające ją do militarystyki - wpuszczone w wysokie buty spodnie okrywała czarna tunika, lżejszy strój okrywał ciężki i sztywny czarny surdut spięty grubym pasem wykonanym ze smoczej skory, ciemno barwionej - naturalnie biała skóra albionów z Dover nie nadawała się przeważnie na wizytowe dodatki. Szerokie klapy zdobiły drobne złote hafty, tworzące wzory przypominające kolczaste pędy pozbawione kwiatów róż, podczas gdy mankiety rękawów ozdobiono spinkami ze smoczej kości z zachwycająco skrupulatną, ze względu na niewielką przestrzeń, rzeźbę pełnego herbu Rosierów. Usztywnione naramienniki pozbawione były zdobień i wyróżnień, lecz dodawały strojowi powagi i surowości, jakie winny towarzyszyć temu wydarzeniu. Pierścienie na dłoni zakrywała skóra rękawic, których nie zdjął w trakcie wydarzeń na świeżym powietrzu. Z małżonką pod ramieniem przedostał się do loży honorowej, komplementy względem jej kreacji złożył jeszcze w domu, teraz nie pozwalając sobie na ześlizgnięcie się wzroku na jej ciało obciśle opięte materiałem sukni.
Wciąż skoncentrowany raczej na własnych myślach niżeli otoczeniu, odnalazl spojrzeniem parę znajomych twarzy, Cornelius z narzeczoną, która tak ze sceny, jak w trakcie wymienianej korespondencji, sprawiała zdumiewająco ciekawe wrażenie, Edgar z małżonką, jak zawsze z boku, gdzieś dostrzegł Odettę towarzyszącą wdowcowi, bardziej jednak będąc zaskoczonym Mathieu dotrzymującym towarzystwa Primrose, odnalazł wzrokiem siostrę wraz z Manannem niemo odpowiadając na powitanie podobnym gestem. W towarzystwie wyróżniał się Zachary, nieobdarty z rodzimych tradycji. Gdy kolejny z rzędów zapełnił się w pełni, zeszli do sąsiedniego - spoglądał na scenę, nie na siedzenia, przechodzili wzdłuż rzędów i dopiero głos małżonki uświadomił mu obecność zaskakującego towarzystwa.
- Madame Mericourt - powtórzył po Evandrze jak echo, starając się ukryć nutę zaskoczenia, jeszcze nim zajął miejsce. - Niespodziewane spotkanie. - Wybór nie był wygodny, we wszystkich tych rzędach nie potrafił sobie wyobrazić krzesła bardziej dusznego od tego, przed którym właśnie się znalazł. Spięcie mięśni i niezadowolenie zakrył jednak maską nonszalanckiej obojętności. Poza powitaniem z jego ust nie wydobyło się żadne słowo, wpierw utkwił spojrzenie na twarzy Deirdre, zatrzymując je na niej chwilę dłużej, niż wypadało, rozważając, czy powinien jej zasugerować, że może jednak oczekuje partnera i potrzebuje więcej niż jednego krzesła, potem uniósł je gdzieś ponad fotelami, by dostrzec Octavię najwyraźniej towarzyszącą Edwardowi. Przekładał różdżkę do wygodniejszej kieszeni z przodu - nie śpiesząc się nadto z tym gestem.
- Ramsey - zwrócił się do Mulcibera, którego miał po skosie, gdy uroczystości jeszcze się nie rozpoczęły, teraz dopiero dostrzegając jego obecność. - Ufam, że wreszcie będziemy mieli okazję wznieść wspólny toast. Towarzyszy ci... - Spojrzał pytająco na jego towarzyszkę, której gładki profil bardzo szybko rzucał się w oczy.
Wciąż skoncentrowany raczej na własnych myślach niżeli otoczeniu, odnalazl spojrzeniem parę znajomych twarzy, Cornelius z narzeczoną, która tak ze sceny, jak w trakcie wymienianej korespondencji, sprawiała zdumiewająco ciekawe wrażenie, Edgar z małżonką, jak zawsze z boku, gdzieś dostrzegł Odettę towarzyszącą wdowcowi, bardziej jednak będąc zaskoczonym Mathieu dotrzymującym towarzystwa Primrose, odnalazł wzrokiem siostrę wraz z Manannem niemo odpowiadając na powitanie podobnym gestem. W towarzystwie wyróżniał się Zachary, nieobdarty z rodzimych tradycji. Gdy kolejny z rzędów zapełnił się w pełni, zeszli do sąsiedniego - spoglądał na scenę, nie na siedzenia, przechodzili wzdłuż rzędów i dopiero głos małżonki uświadomił mu obecność zaskakującego towarzystwa.
- Madame Mericourt - powtórzył po Evandrze jak echo, starając się ukryć nutę zaskoczenia, jeszcze nim zajął miejsce. - Niespodziewane spotkanie. - Wybór nie był wygodny, we wszystkich tych rzędach nie potrafił sobie wyobrazić krzesła bardziej dusznego od tego, przed którym właśnie się znalazł. Spięcie mięśni i niezadowolenie zakrył jednak maską nonszalanckiej obojętności. Poza powitaniem z jego ust nie wydobyło się żadne słowo, wpierw utkwił spojrzenie na twarzy Deirdre, zatrzymując je na niej chwilę dłużej, niż wypadało, rozważając, czy powinien jej zasugerować, że może jednak oczekuje partnera i potrzebuje więcej niż jednego krzesła, potem uniósł je gdzieś ponad fotelami, by dostrzec Octavię najwyraźniej towarzyszącą Edwardowi. Przekładał różdżkę do wygodniejszej kieszeni z przodu - nie śpiesząc się nadto z tym gestem.
- Ramsey - zwrócił się do Mulcibera, którego miał po skosie, gdy uroczystości jeszcze się nie rozpoczęły, teraz dopiero dostrzegając jego obecność. - Ufam, że wreszcie będziemy mieli okazję wznieść wspólny toast. Towarzyszy ci... - Spojrzał pytająco na jego towarzyszkę, której gładki profil bardzo szybko rzucał się w oczy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Moment przygotowań do uroczystości nie był przesycony wyczekiwaniem czy ekscytacją, jak to zapewne wyglądałoby jeszcze kilka miesięcy wstecz. Początkowo z resztą Craig w ogóle nie planował pojawiać się na miejscu. Ledwie rzucił okiem na zaproszenie, przyniesione przez ministerialną sowę, po czym odłożył je na stertę innych, zdecydowanie nieistotnych papierów. Co więc skłoniło go do pojawienia się na miejscu? Nie był do końca pewny. Cała jego rodzina miała pojawić się na miejscu, jego nieobecność mogłaby zostać różnie odebrana. Ponadto, pomimo średniego samopoczucia, powinien być na bieżąco z wydarzeniami w kraju. To było istotne, to go interesowało. Z resztą, odrobina świeżego powietrza mogła mu tylko wyjść na dobre.
Pogoda nie była sprzyjająca, ale Craig nie martwił się o to zbytnio. Dobrze wiedział, że miejsce uroczystości było odpowiednio przygotowane oraz zabezpieczone. Nie po to w końcu posiadali magię, aby z niej nie korzystać i kryć się przed byle deszczem. Mężczyzna wsiadł więc do powozu w ciszy, pozwalając sobie na chwilowe przymknięcie oczu. Podróżował samotnie - co prawda rozważał zapytanie pewnej niewiasty o to, czy nie chciałaby mu towarzyszyć, uznał jednak że nie warto było jej kłopotać. Okoliczności nie należały także raczej do korzystnych w kwestii nawiązywania bliższych relacji. Liczył jednak po cichu iż wśród tłumu dostrzeże znajomą personę, nie robił sobie jednak dużych nadziei.
Gdy dorożka w końcu do odpowiedniej dzielnicy, a następnie na właściwe miejsce, Craig wyłonił się z ciemnego wnętrza powozu. Wysiadając, uważał szczególnie na lewą rękę. Następnie ruszył w stronę krzeseł, odnajdując po drodze wzrokiem trochę znajomych twarzy. Kilku skinął głową, zdobywając się na oszczędne powitanie. Nie podchodził jednak do nikogo, nie witał się słownie, wciąż brnąc przed siebie i szukając dla siebie miejsca. W międzyczasie dostrzegł także członków swojej rodziny, zajmujących miejsca bliżej głównego podwyższenia. Sam zdecydował się zasiąść na końcu, wybierając jeden z krótszych rzędów, znajdujących się tuż przy fontannie. Usiadł na miękkim siedzisku, nie poświęcając więcej uwagi otoczeniu i wpatrując się w scenę. Dziś, tak jak nigdy, wpisywał się wręcz perfekcyjnie w stereotypowy opis błękitnokrwistego potomka lordów z ziem Durham.
OPĘTANIE
miejsce 31
Pogoda nie była sprzyjająca, ale Craig nie martwił się o to zbytnio. Dobrze wiedział, że miejsce uroczystości było odpowiednio przygotowane oraz zabezpieczone. Nie po to w końcu posiadali magię, aby z niej nie korzystać i kryć się przed byle deszczem. Mężczyzna wsiadł więc do powozu w ciszy, pozwalając sobie na chwilowe przymknięcie oczu. Podróżował samotnie - co prawda rozważał zapytanie pewnej niewiasty o to, czy nie chciałaby mu towarzyszyć, uznał jednak że nie warto było jej kłopotać. Okoliczności nie należały także raczej do korzystnych w kwestii nawiązywania bliższych relacji. Liczył jednak po cichu iż wśród tłumu dostrzeże znajomą personę, nie robił sobie jednak dużych nadziei.
Gdy dorożka w końcu do odpowiedniej dzielnicy, a następnie na właściwe miejsce, Craig wyłonił się z ciemnego wnętrza powozu. Wysiadając, uważał szczególnie na lewą rękę. Następnie ruszył w stronę krzeseł, odnajdując po drodze wzrokiem trochę znajomych twarzy. Kilku skinął głową, zdobywając się na oszczędne powitanie. Nie podchodził jednak do nikogo, nie witał się słownie, wciąż brnąc przed siebie i szukając dla siebie miejsca. W międzyczasie dostrzegł także członków swojej rodziny, zajmujących miejsca bliżej głównego podwyższenia. Sam zdecydował się zasiąść na końcu, wybierając jeden z krótszych rzędów, znajdujących się tuż przy fontannie. Usiadł na miękkim siedzisku, nie poświęcając więcej uwagi otoczeniu i wpatrując się w scenę. Dziś, tak jak nigdy, wpisywał się wręcz perfekcyjnie w stereotypowy opis błękitnokrwistego potomka lordów z ziem Durham.
OPĘTANIE
miejsce 31
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Ostatnio zmieniony przez Craig Burke dnia 13.04.22 18:59, w całości zmieniany 1 raz
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Smukła bladość palców otuliła pokryte aksamitem ramię jak delikatne nici, szukając odrobiny ukojenia w miarowym tempie wytaczanym przez kopyta aetonanów. Stukot zagłuszał rzeczywistość, pozostawił po sobie dzwoniącą nutę, kiedy powóz zatrzymał się, a ciemne eleganckie trzewiki spotkały się z oblodzoną posadzką. Pokryte chmurzastą powłoką niebo zdawało się rozumieć, choć kwiaty przygotowane niewątpliwie na tę okazję, zdobiące imponujące wzniesienie i okolice, uporczywie pragnęły odegnać resztki zimowej aury.
Obszyty srebrną nicią kaptur spoczął na plecach, obnażając jasne pasma włosów splecione w gładki, lśniący kok z wijącym się warkoczem. Jasna suknia skryta pod peleryną zerkała nieśmiało, lejący jedwab szukała ujścia poza ramy ciemnej szaty.
Stłumiony gwar rozmów zdawał się porzucać pozorną życzliwość z każdym kolejnym krokiem, jaki lady Lestrange stawiała w odpowiednim kierunku, u boku męża kierując się w stronę wyznaczonych dlań miejsc.
Uroczystość sączyła się podniosłością, choć plotki wybrzmiewały tylko w najbliższych okolicach ust co niektórych, niezbyt bynajmniej zaznajomionych z charakterem i wagą tego wydarzenia. Sama Astoria pozostawała milcząca, pozwalając by miast jej mówił uniesiony podbródek i srebro zdobiące łabędzią szyję, współgrające z szafirem obfitego pierścionka na serdecznym palcu lewej dłoni i dopasowanych kolczyków.
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela, ojcowskie imię wybrzmiewające w głowie, Mroczny Znak widniejący pośród dekoracji, które tego wieczora były czymś więcej niż tylko pragmatyczną estetyką. Obecność męża u boku była wytchnieniem, choć paradoksalnie ciężar rozdzielany na dwie pary barków wcale nie tracił na wadze; mijając kolejne sylwetki, te które znała, i te które znały ją, bez wzajemności, pozwalała sobie na odrobinę mocniejsze zaczepienie wobec jego ramienia, jak gdyby ciepło rozchodzące się od ciała do ciała, faktycznie potrafiłoby dostatecznie rozgrzać serce, które choć nawykło do wieczorów jak ten, nigdy ich nie polubiło.
Duma była wpisana w jej rodowód, płynęła strumieniem błękitnej krwi i dyktowała grymas na bladym licu; potrafiła też malować najcięższe brzemię, które ciężko było dostrzec pod ekstrawagancją szat i połyskiem wypracowanej doskonałości.
Loża honorowa oczekiwała, dwa puste fotele wołały z daleka, skupiony na celu wzrok nie ogarniał uwagą otoczenia; przez moment nestorska para Rosier w towarzystwie egzotycznej kobiety dosięgnęła jej spojrzenia, kolejny moment wyłapał lorda Traversa, prędko jednak zieleń oczu powróciła na swoje miejsce kiedy u boku mężczyzny Astoria dostrzegła jego małżonkę.
Zajmując miejsce obok lorda Lestrange, skinęła głową w kierunku ich sąsiadów w loży.
– Lady Parkinson, lordzie Burke – uśmiech dyktowała życzliwość, drobne skinienie głową było powitaniem. Opadła z gracją na wyściełany fotel, wyprostowana, jednocześnie naturalnie swobodna. Równie ciasno spięte srebrzyste włosy, nie miały dzisiaj prawa wyrwać się na wolność.
wraz z mężem zajmujemy miejsca 7 i 8
Obszyty srebrną nicią kaptur spoczął na plecach, obnażając jasne pasma włosów splecione w gładki, lśniący kok z wijącym się warkoczem. Jasna suknia skryta pod peleryną zerkała nieśmiało, lejący jedwab szukała ujścia poza ramy ciemnej szaty.
Stłumiony gwar rozmów zdawał się porzucać pozorną życzliwość z każdym kolejnym krokiem, jaki lady Lestrange stawiała w odpowiednim kierunku, u boku męża kierując się w stronę wyznaczonych dlań miejsc.
Uroczystość sączyła się podniosłością, choć plotki wybrzmiewały tylko w najbliższych okolicach ust co niektórych, niezbyt bynajmniej zaznajomionych z charakterem i wagą tego wydarzenia. Sama Astoria pozostawała milcząca, pozwalając by miast jej mówił uniesiony podbródek i srebro zdobiące łabędzią szyję, współgrające z szafirem obfitego pierścionka na serdecznym palcu lewej dłoni i dopasowanych kolczyków.
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela, ojcowskie imię wybrzmiewające w głowie, Mroczny Znak widniejący pośród dekoracji, które tego wieczora były czymś więcej niż tylko pragmatyczną estetyką. Obecność męża u boku była wytchnieniem, choć paradoksalnie ciężar rozdzielany na dwie pary barków wcale nie tracił na wadze; mijając kolejne sylwetki, te które znała, i te które znały ją, bez wzajemności, pozwalała sobie na odrobinę mocniejsze zaczepienie wobec jego ramienia, jak gdyby ciepło rozchodzące się od ciała do ciała, faktycznie potrafiłoby dostatecznie rozgrzać serce, które choć nawykło do wieczorów jak ten, nigdy ich nie polubiło.
Duma była wpisana w jej rodowód, płynęła strumieniem błękitnej krwi i dyktowała grymas na bladym licu; potrafiła też malować najcięższe brzemię, które ciężko było dostrzec pod ekstrawagancją szat i połyskiem wypracowanej doskonałości.
Loża honorowa oczekiwała, dwa puste fotele wołały z daleka, skupiony na celu wzrok nie ogarniał uwagą otoczenia; przez moment nestorska para Rosier w towarzystwie egzotycznej kobiety dosięgnęła jej spojrzenia, kolejny moment wyłapał lorda Traversa, prędko jednak zieleń oczu powróciła na swoje miejsce kiedy u boku mężczyzny Astoria dostrzegła jego małżonkę.
Zajmując miejsce obok lorda Lestrange, skinęła głową w kierunku ich sąsiadów w loży.
– Lady Parkinson, lordzie Burke – uśmiech dyktowała życzliwość, drobne skinienie głową było powitaniem. Opadła z gracją na wyściełany fotel, wyprostowana, jednocześnie naturalnie swobodna. Równie ciasno spięte srebrzyste włosy, nie miały dzisiaj prawa wyrwać się na wolność.
wraz z mężem zajmujemy miejsca 7 i 8
Aurze uroczystości i towarzyszącemu jej nastrojowi dałem się ponieść dopiero późnym popołudniem, kiedy po powrocie do domu ujrzałem szykującą się Belvinę. Nigdy wcześniej nie miałem okazji być na podobnym odznaczeniu, nie wspominając o roli, w jakiej mnie tam zaproszono, dlatego liczyłem że z ironiczną nutą na ustach pomoże mi w doborze garderoby. Zdawałem sobie sprawę, jak wielką wagę miało ów wydarzenie nie tylko dla polityki, ale i naszej sprawy, więc nie mogłem pozwolić sobie na typowe faux-pas. Wydarzenia w forcie wciąż były żywe, jakoby namacalne wszak potęga bóstw niezmiennie szeptała mi swe niecne plany i podsuwała pomysły ich realizacji. Do tej pory nie poznałem granic ich potęgi, a także samej magii, która przekraczała granice naszych możliwości. Zdawała się być równie starożytna, co nieosiągalna bez wsparcia w postaci odłamka kamienia, jaki zgodnie z wolą Czarnego Pana znajdował się na mej szyi. Nosiłem go z dumą, swego rodzaju poczuciem siły, choć niczym cień kroczyło tuż za nią niebezpieczeństwo. Tak naprawdę nie mieliśmy wielu informacji i nie mogliśmy założyć, co przyjdzie nam jeszcze ujrzeć na własne oczy za jej pośrednictwem. Armia inferiusów wysłana na żniwa była tego najlepszym przykładem.
-Ta też nie?- mruknąłem kręcąc głową nie tyle co ze zmęczenia, ale znużenia nieustannym przymierzaniem innej koszuli. Całe szczęście po jeszcze chwilowej udręce ujrzałem promienny uśmiech i gest potwierdzenia, dlatego odetchnąłem z ulgą. Nim jednak opuściliśmy progi mieszkania chwyciłem srebrną piersiówkę, którą wcisnąłem do wewnętrznej kieszeni wyjściowej, czarnej szaty oraz wężowe drewno, bez którego głupotą było wychylać nos chociażby przez próg drzwi. Londyn był względnie najbezpieczniejszym miejscem na całej mapie Anglii, ale po ostatnich wydarzeniach w trakcie egzekucji należało być zawsze gotowym. Równie medialne uroczystości były narażone na wszelakie akty wandalizmu, przemocy, a może i nawet oporu wroga.
Podróż karocą nie trwała długo, acz nie odmówiłem sobie lampki wybornego szampana. Za oknami rozścielał się krajobraz zwycięstwa, prawowitej władzy i pięknej karty historii, jaką wspólnie tworzyliśmy, czemu przyglądałem się z charakterystycznym dla siebie uśmiechem. Nie omieszkałem się też rzucić kilku przeciągłych spojrzeń swej pięknej partnerce, która mimo wewnętrznej niechęci do tego typu uroczystości, zdawała się być o wiele bardziej pozytywnie nastawiona niżeli do noworocznego sabatu. -Oszczędzę ci kolejnych komplementów, bo jeszcze popadniesz w samozachwyt- zaśmiałem się pod nosem i wzniosłem kieliszek w geście toastu. Był powód do świętowania; picia najlepszych alkoholi, smakowania wybitnych potraw i oddawania się najróżniejszym dyskusjom. Ten dzień miał się stać ważny dla każdego prawdziwego czarodzieja, dlatego ciekaw byłem jego przebiegu.
Kiedy karoca zatrzymała się i otworzyły wąskie drzwiczki dźwignąłem się z miejsca, aby jako pierwszy opuścić bogate wnętrze. Zaraz po tym wyciągnąłem ramię w kierunku Belviny, aby pomóc jej zejść po niskich schodkach. Zbliżając się do wyznaczonych miejsc subtelnie wskazałem towarzyszce te, które mieliśmy zająć. -Lordzie i lady Rosier- przywitałem się krótkim skinięciem głowy, bo nie byłem pewien czy całowanie po rękach pięknych dam było w tym miejscu mile widziane. Moja etykieta wciąż kulała, ale naprawdę się starałem. -Deirdre- uczyniłem ten sam gest dostrzegając śmierciożerczynię siedzącą tuż obok Tristana, a następnie rozejrzałem się po innych zebranych.
W pierwszym rzędzie zauważyłem lorda Traversa ze swą uroczą małżonką, na co uśmiechnąłem się nieznacznie pod nosem. Byłem pod wrażeniem jego odwagi i oddania podczas misji w forcie – niejeden mógłby kształcić się pod jego okiem oraz uczyć charakteru. Przez myśl przeszło mi czy na pewno był trzeźwy, aczkolwiek nawet jeśli wychylił kilka kieliszków to mogłem mu tylko pozazdrościć, albowiem sam byłem nieszczęśliwe pozbawiony choć grama znamienitego trunku. -Myślisz, że jakbym wypił łyczka z piersiówki to dziwnie by się na mnie patrzyli?- szepnąłem na ucho Belvinie. Rzecz jasna żartowałem, co też z pewnością wyczuła w ironicznym tonie. Nie zmieniało to faktu, że podniosłoby mnie to na duchu i być może byłbym w stanie przypomnieć sobie te wszystkie kurtuazje, jakie na podobnych spędach są obowiązkowe, jeśli nie chciało się wyjść na rzezimieszka prosto z rynsztoka.
| opętanie
-Ta też nie?- mruknąłem kręcąc głową nie tyle co ze zmęczenia, ale znużenia nieustannym przymierzaniem innej koszuli. Całe szczęście po jeszcze chwilowej udręce ujrzałem promienny uśmiech i gest potwierdzenia, dlatego odetchnąłem z ulgą. Nim jednak opuściliśmy progi mieszkania chwyciłem srebrną piersiówkę, którą wcisnąłem do wewnętrznej kieszeni wyjściowej, czarnej szaty oraz wężowe drewno, bez którego głupotą było wychylać nos chociażby przez próg drzwi. Londyn był względnie najbezpieczniejszym miejscem na całej mapie Anglii, ale po ostatnich wydarzeniach w trakcie egzekucji należało być zawsze gotowym. Równie medialne uroczystości były narażone na wszelakie akty wandalizmu, przemocy, a może i nawet oporu wroga.
Podróż karocą nie trwała długo, acz nie odmówiłem sobie lampki wybornego szampana. Za oknami rozścielał się krajobraz zwycięstwa, prawowitej władzy i pięknej karty historii, jaką wspólnie tworzyliśmy, czemu przyglądałem się z charakterystycznym dla siebie uśmiechem. Nie omieszkałem się też rzucić kilku przeciągłych spojrzeń swej pięknej partnerce, która mimo wewnętrznej niechęci do tego typu uroczystości, zdawała się być o wiele bardziej pozytywnie nastawiona niżeli do noworocznego sabatu. -Oszczędzę ci kolejnych komplementów, bo jeszcze popadniesz w samozachwyt- zaśmiałem się pod nosem i wzniosłem kieliszek w geście toastu. Był powód do świętowania; picia najlepszych alkoholi, smakowania wybitnych potraw i oddawania się najróżniejszym dyskusjom. Ten dzień miał się stać ważny dla każdego prawdziwego czarodzieja, dlatego ciekaw byłem jego przebiegu.
Kiedy karoca zatrzymała się i otworzyły wąskie drzwiczki dźwignąłem się z miejsca, aby jako pierwszy opuścić bogate wnętrze. Zaraz po tym wyciągnąłem ramię w kierunku Belviny, aby pomóc jej zejść po niskich schodkach. Zbliżając się do wyznaczonych miejsc subtelnie wskazałem towarzyszce te, które mieliśmy zająć. -Lordzie i lady Rosier- przywitałem się krótkim skinięciem głowy, bo nie byłem pewien czy całowanie po rękach pięknych dam było w tym miejscu mile widziane. Moja etykieta wciąż kulała, ale naprawdę się starałem. -Deirdre- uczyniłem ten sam gest dostrzegając śmierciożerczynię siedzącą tuż obok Tristana, a następnie rozejrzałem się po innych zebranych.
W pierwszym rzędzie zauważyłem lorda Traversa ze swą uroczą małżonką, na co uśmiechnąłem się nieznacznie pod nosem. Byłem pod wrażeniem jego odwagi i oddania podczas misji w forcie – niejeden mógłby kształcić się pod jego okiem oraz uczyć charakteru. Przez myśl przeszło mi czy na pewno był trzeźwy, aczkolwiek nawet jeśli wychylił kilka kieliszków to mogłem mu tylko pozazdrościć, albowiem sam byłem nieszczęśliwe pozbawiony choć grama znamienitego trunku. -Myślisz, że jakbym wypił łyczka z piersiówki to dziwnie by się na mnie patrzyli?- szepnąłem na ucho Belvinie. Rzecz jasna żartowałem, co też z pewnością wyczuła w ironicznym tonie. Nie zmieniało to faktu, że podniosłoby mnie to na duchu i być może byłbym w stanie przypomnieć sobie te wszystkie kurtuazje, jakie na podobnych spędach są obowiązkowe, jeśli nie chciało się wyjść na rzezimieszka prosto z rynsztoka.
| opętanie
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 13.04.22 21:15, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Wpinając spinki w mankiety, spoglądał na leżące na stole zaproszenie. Bycie gościem honorowym to nowość, która o dziwo nie przeszkadzała mu. Zwykle nie lubił podobnych wydarzeń, hucznie ogłaszanych wszędzie i przesadnie pokazowych. Przez lata unikał takowych bez problemu, będąc kimś, kto nie istniał w kręgu zainteresowania organizatorów. Powrót do Anglii i podjęte decyzje zmieniły postać rzeczy, najpierw sabat, a teraz to. Żałował, że w Bezksiężycową Noc, był daleko od tamtych, więc nie mógł być świadkiem czystki, która ogarnęła stolicę. Dostał jednak szansę, aby świętować rocznicę tamtej nocy i chciał z tego skorzystać. Mógł zjawić się sam, lecz zaproszenie z osobą towarzyszącą, zabrzmiało nad wyraz kusząco. Nie musiał zastanawiać się długo, wiedział dobrze, kto stanie się tą pozornie biedną panną, którą wprowadzi w świat obcy dla niej. Nie wątpił, że Claire odnajdzie się w towarzystwie, a może po wszystkim da mu popalić zmęczona godzinami i tym, co może mieć miejsce. Mimo tego ryzyka, był pewny, że będzie warto. Wilczy uśmiech widniał na jego ustach, kiedy przedstawiał jej propozycję nie do odrzucenia. Dziwił się jedynie, że poszło tak łatwo, że przytaknęła po chwili. Nie mógł się doczekać, by zobaczyć ją w sukience, którą mogła wybrać, a gdy wieczorem raz jeszcze otworzyła drzwi Mulberry House, przyglądał jej się z uwagą. Była piękną kobietą, nie mógł jej tego odmówić, obojętnie czy lata temu znajdowali się gdzieś w terenie, czy teraz gdy stała przed nim i chyba czekała na reakcję. Nie poskąpił komplementów, dusząc w sobie ten jeden raz pogardliwe brzmienie. Był szczery, bardziej niż kiedykolwiek wobec niej.
Zerknął na Claire, gdy zjawili się na miejscu, a wyszeptane słowa dotarły do niego. Ze spokojem i pewnością położył dłoń na jej plecach, jakby chciał powstrzymać ją przed ucieczką.
- Błyszczysz.- szepnął przy jej uchu. Może kreacja, którą miała na sobie, nie przebijała tych noszonych przez arystokratki, ale wcale nie była gorsza. Przyciągała jego wzrok, podkreślając sylwetkę panny Fancourt, co sprawiało, że poświęcał kobiecie więcej uwagi niż komukolwiek innemu.- Rozluźnij się. Jeśli kogoś będą mieli pożreć, najpewniej padnie na mnie. Zdążysz uciec.- dodał żartobliwie. Zaoferował jej ramię, by po chwili podejść do wybranych miejsc. Po drodze przywitał się skinieniem z kilkoma osobami, które mieli okazję minąć. Spojrzał w stronę drugiego Macnaira, ale wolał nie przystawać nawet, by rzucić chociaż słowem. Najpewniej później nadarzy się jakaś okazja. Błękitne tęczówki zatrzymały się na krótko na Deirdre oraz nestorze rodu Rosier, jednak to widok siedzącej obok Evandry Rosier, rozproszył jego uwagę na moment. Jego koszmar i pragnienie, które osiadło w myślach w poprzednim roku. Teraz na całe szczęście to, co drażniąco towarzyszyło mu przez kilka długich dni, uleciało, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie, zbyt ryzykownego wieczoru.
Gestem zachęcił Claire by usiadła, samemu zajmując miejsce po zewnętrznej stronie. Tak było lepiej, nie rzucała się w oczy, jeśli czuła się niekomfortowo.
- Pominąłem, jakiś istotny szczegół, zapraszając Cię tu? – spytał cicho, nieco zaczepnie. Poprosił, aby mu towarzyszyła, ale patrząc na jej minę i spojrzenie wyrażające rezygnację, chyba powinien dodać więcej. Uświadomić, że nie uda im się zniknąć w tłumie.- Wynagrodzę ci to.- dodał, chociaż przecież wcale nie musiał. Mógł wziąć, co chciał od niej i okazać się takim samym bucem, jak zawsze. Nie zmienił się przecież, aż tak, a jednak było w nim więcej dobrej woli niż zwykle.
Zerknął na Claire, gdy zjawili się na miejscu, a wyszeptane słowa dotarły do niego. Ze spokojem i pewnością położył dłoń na jej plecach, jakby chciał powstrzymać ją przed ucieczką.
- Błyszczysz.- szepnął przy jej uchu. Może kreacja, którą miała na sobie, nie przebijała tych noszonych przez arystokratki, ale wcale nie była gorsza. Przyciągała jego wzrok, podkreślając sylwetkę panny Fancourt, co sprawiało, że poświęcał kobiecie więcej uwagi niż komukolwiek innemu.- Rozluźnij się. Jeśli kogoś będą mieli pożreć, najpewniej padnie na mnie. Zdążysz uciec.- dodał żartobliwie. Zaoferował jej ramię, by po chwili podejść do wybranych miejsc. Po drodze przywitał się skinieniem z kilkoma osobami, które mieli okazję minąć. Spojrzał w stronę drugiego Macnaira, ale wolał nie przystawać nawet, by rzucić chociaż słowem. Najpewniej później nadarzy się jakaś okazja. Błękitne tęczówki zatrzymały się na krótko na Deirdre oraz nestorze rodu Rosier, jednak to widok siedzącej obok Evandry Rosier, rozproszył jego uwagę na moment. Jego koszmar i pragnienie, które osiadło w myślach w poprzednim roku. Teraz na całe szczęście to, co drażniąco towarzyszyło mu przez kilka długich dni, uleciało, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie, zbyt ryzykownego wieczoru.
Gestem zachęcił Claire by usiadła, samemu zajmując miejsce po zewnętrznej stronie. Tak było lepiej, nie rzucała się w oczy, jeśli czuła się niekomfortowo.
- Pominąłem, jakiś istotny szczegół, zapraszając Cię tu? – spytał cicho, nieco zaczepnie. Poprosił, aby mu towarzyszyła, ale patrząc na jej minę i spojrzenie wyrażające rezygnację, chyba powinien dodać więcej. Uświadomić, że nie uda im się zniknąć w tłumie.- Wynagrodzę ci to.- dodał, chociaż przecież wcale nie musiał. Mógł wziąć, co chciał od niej i okazać się takim samym bucem, jak zawsze. Nie zmienił się przecież, aż tak, a jednak było w nim więcej dobrej woli niż zwykle.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
1 kwietnia 1958
Nie wiedziała, czy wybierze się na wydarzenie niemal do ostatniej chwili. Nie tylko nie zachęcała ku temu ani pogoda, ani fakt, że Calypso miała złe przeczucia. Nie, żeby miała ku temu szczególny powód. Jednak właśnie na tym polegało przeczucie? Irracjonalne napięcie wypełniające jej ciało. A jednak niemal w ostatniej godzinie zdecydowała, że skoro żaden z jej braci nie będzie na tym wydarzeniu, to nikt inny, jak ona, powinna reprezentować ród Carrow. Wstając niespiesznie z rozłożystego fotela, spojrzała w lustro i uniosła nieznacznie podbródek. Nie wiedziała, kiedy ani dlaczego, ale nabrała przekonania, że nawet jeśli jakaś część jej przeczuć okaże się prawdziwa, to przynajmniej weźmie w tym udział. Dość bierności i stania pomiędzy. Nie zamierzała pozwolić, by to wszystko przeminęło gdzieś obok niej.
Czasu nie zostało zbyt wiele, ale na szczęście była kobietą zaradną i dobrze zorganizowaną. Nie byłaby też prawdziwą lady, gdyby w jej garderobie nie wisiało kilka odświętnych sukni, niektóre jej własnego projektu, ale dzisiaj postawiła na swoistą klasykę. Cudowną suknię, która jeszcze całkiem niedawno wydawała jej się nazbyt poważna, ale dzisiejszy wieczór zdawał się idealną okazją, aby dorosnąć.
Przy pomocy służby ułożyła włosy w zmyślną fryzurę ozdobioną niewielkimi kwiatkami oraz biżuterią niczym krople rosy, migoczące w świetle świec.
Nakazała przygotować powóz i zupełnie nieświadoma tego, że jej własny powóz zaprzężony w aetonany przybędzie na miejsce niedługo po 20.
Dłoń w delikatnej rękawiczce na moment spotkała się z pomocną wyciągniętą w jej stronę, gdy opuszczała powóz. Obdarzyła mężczyznę, krótkim, acz nawet szczerym uśmiechem, a jej służka wysiadająca tuż za nią, podała mężczyźnie napiwek. Sama Lilianna nie zmierzała do części dla zaproszonych, ale do ostatnich chwil niosła nad głową swojej pani parasol chroniący jej włosy przed ewentualnymi kroplami deszczu.
Dopiero gdy Calypso zbliżyła się do części dla zaproszonych, służka po otrzymaniu pozwolenia, oddaliła się.
Lady Carrow miała tak rzadką chwilę samotności, którą mogła poświęcić na przyjrzenie się obecnym. Damy i Lordowie, a także kilka wysoko postawionych osób czystej krwi. Rzekłaby, że doborowe towarzystwo, ale nim w zasadzie zdołała przeanalizować wszystkich, dostrzegła tego, który jeszcze niedawno zaprzątał jej wszystkie myśli. Lord Mathieu Rosier w towarzystwie byłej narzeczonej jej brata lady Primrose Burke. To ciekawa okoliczność. I tu nastąpiło największe zaskoczenie dla niej samej — Calypso bowiem nie poczuła zupełnie nic. Spodziewała się żalu, rozgoryczenia, czy może nawet ukłucia zazdrości, wszak w pewnym momencie nawet myślała bardzo poważnie o tych wszystkich słowach, jakie jej mówił. A jednak nie poczuła nic. Wraz z tamtym niefortunnym spotkaniem, gdy okazał się po prostu jak cała masa innych mężczyzn, o których tyle czytała w nowelach. Nie był już nikim specjalnym, tylko ona nadała mu wtedy taki status w swoich własnych myślach. Owszem, miał swoje zasługi dla społeczeństwa czarodziejów, ale podobnie cała masa innych mężczyzn tu obecnych. Ba, niektórych kobiet również. Dostrzegła również lady Evandrę i zrozumiała, że jej własna złość na nią była zupełnie niepotrzebna. Może to wszystko, co jej się przytrafiło było tylko momentem rozwoju dla niej samej? Jeśli w jej stronę padło akurat spojrzenie Odetty, Primrose, czy Xaviera, to posłała im uśmiech wraz ze skinieniem głowy. Podobnie, jeśli ktoś inny raczył spojrzeć w jej stronę. Całe te przemyślenia nie trwały zbyt długo, kilkanaście sekund, nim Calypso ruszyła do wolnego miejsca. Ku swojemu zadowoleniu wolne krzesło znajdowało się obok dobrze jej znanego lorda.
- Lordzie Burke. - Przystanęła obok krzesła. - Gdybym wiedziała, że lorda dziś tu spotkam, wzięłabym książkę, którą całkiem niedawno ukończyłam. - Powiedziała, uśmiechając się lekko. Nie chciała pytać go o zdrowie, nie wiedząc, czy ktoś inny jest świadom tego, że w ostatnim czasie nie miał się najlepiej. - Czy można? - Spytała, wskazując na wolne miejsce.
Zajmuje miejsce 32.
Inspiracja dla sukni
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Ostatnio zmieniony przez Calypso Carrow dnia 13.04.22 22:51, w całości zmieniany 1 raz
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gość honorowy… Zaproszenia na spotkania towarzyskie przestały sprawiać, że odczuwał niechęć i próbował usilnie uniknąć konieczności zjawiania się w takich miejscach. Minęły czasy, kiedy buntowniczo poszukiwał możliwości ucieczki, zamiast tego pozwalał służbie ułożyć niesforne kosmyki włosów w sensowną całość, której nie rozburzy ani wiatr, ani inne warunki pogodowe. Zawsze starał się godnie reprezentować ród Rosierów, odpowiednia prezencja i adekwatnie dobrany strój do okoliczności były kwestią priorytetową. Dobór szczegółów pozostawiał w rękach osób, które znały się na tym najlepiej. Stawiał na klasyczną czerń, od stóp do głów, wyraz szyku i elegancji. Ozdoby były subtelnym elementem – jedwabna poszetka w kolorze czerwieni róż Rosierów, klapy marynarki ozdobione delikatnym srebrnym haftem, spinki z rodowym symbolem miały dla niego ogromne znaczenie. Wsunął na palec lewej ręki sygnet, który odziedziczył po ojcu i przejrzał się w lustrze po raz ostatni.
Zgromadzenie z tak wyniosłej okazji musiało być w odpowiednie sposób przygotowane. Widać było ogrom prac włożonych w zorganizowanie tego przedsięwzięcia, a on z – chyba po raz pierwszy w życiu – rad był, że może w czymś takim uczestniczyć. Kiedy wysiadł z powozu przystanął na moment. Nie zauważył w zasięgu wzroku Primrose, a nie sądził, aby udała się zająć miejsce bez niego. Postanowił więc poczekać i na całe szczęście nie musiał zbyt długo. Wysiadła ze swojego powozu, krocząc dumnie, w pełni elegancka i piękna. Odstawała urodą od innych dam i tego był bardziej niż pewien.
- Lady Burke. – rzucił szarmancko na powitanie i zanim wziął ją pod ramię ujął jej dłoń i pocałował wierzch. Zgodziła się być jego towarzyszką tego wieczoru, a to naprawdę wiele dla niego znaczyło. Zaskakiwała go i pozwalała się zaskoczyć, a ich relacja wykraczała dalece poza ogólnie przyjęte standardy. Był ślepy, że nie dostrzegał tego wcześniej. Poszukiwał czegoś, co od miesięcy było tuż obok. Czasem los dopiero po długim czasie otwierał oczy i pozwalał dostrzegać więcej.
Wspólnie udali się na swoje miejsca. Mathieu puścił Primrose przodem, aby sam mógł usiąść na krześle z brzegu. Tak było bezpieczniej, w razie czego. Przywitał Lorda Traversa, który wraz z małżonką, a jego siostrą zajmowali miejsca zaraz przed nimi. Zauważył też Ramseya , który wraz z towarzyszą siedzieli obok nich, a którego zaś powitał skinieniem głowy. Tristan wraz z Evandrą usiedli rząd za nimi. Widział się z nimi w Chateau Rose jeszcze dłuższą chwilę temu. Przywitał Deirdre skinieniem głowy, miał do czarownicy niezwykłe szacunek, była wyjątkowo uzdolniona, zdarzyło im się nawet kilka razy porozmawiać. Później odszukał wzrokiem Zachary’ego, którego przywitał skinieniem głowi i Xaviera. Pierwsze takie wyjście od czasu śmierci jego żony, miał nadzieję, że choć na moment uda mu się zapomnieć o bólu.
- Wyglądasz pięknie. – powiedział, nachylając się w stronę Primrose, szepnął to na tyle cicho, że tylko ona mogła usłyszeć jego słowa. – Mam nadzieję, że nie rozczaruję Cię dziś. – zażartował, a kącik ust drgnął ku górze. Pierwszy raz pojawili się w towarzystwie wspólnie i oby nie ostatni.
Zajmuję miejsce nr 14
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Przychodzić do tego miejsca zamierzał przyjść tak jak każdy - z ludzkiej, czystej ciekawości. Znaczy, Ci którzy byli ze szlachty wiedzieli o co chodzi. Być może mieli też pewne przypuszczenia kto odbierze zaszczyt bycia odznaczonym. Więc dlaczego przybył on? Chyba dla faktu, że nawet jeśli była tutaj policja - w którymś momencie musiał powstać jakikolwiek tłum z którego można było wykorzystać i znaleźć coś dla siebie. A może uzna do tego czasu, że nie będzie mógł w stanie niczego zrobić i dlatego nie zamierza wciskać się między młotek, a kowadło... Czy jakoś tak. W każdym razie - skoro można było wejść na największe wydarzenie za darmo to nie miał z tym żadnego problemu, aby samemu skorzystać. Zobaczy jak bawi się bogatsze miasto.
Tak też zrobił, gdy pojawił się jakoś ulicę najbliżej do pomnika Cronosa, chcąc znaleźć sobie jakieś wygodne miejsce dla najlepszego widoku. Jedni mogli siedzieć, on tego przywileju nie miał. Poszukał tak naprawdę najbliższego z drzew, aby wdrapać się na nie i usiąść, zaraz łapiąc balans przed upadkiem. Zimno było jak na ten okres. Nie był wielkim fanem zimowej pogody w Anglii, dlatego pocieranie dłoni jedna o drugą było dla niego zajęciem zajmującym jego uwagę, gdy jeszcze wszystko się nie zaczęło. Ale powoli już wszyscy przybywali. Wszyscy ważni dla ministerstwa czy po prostu szlachcice. Dawno nie widział takiego wydarzenia na własne oczy od czasu... W sumie czasu placu, gdzie jedynie słyszał, że wszystko było "z rozmachem", a dodatkowo ktoś dorzucał do zupki ząbki. Ale nie wierzył w te plotki. Obecnie tak naprawdę nie wierzył we wszystko czego nie ujrzał na własne oczy. Więc był to jakiś dodatkowy powód dla którego przybył pod pomnik i zajął miejsce "godne króla".
Powozy w końcu zaczęły przyjeżdżać, niektórzy teleportowali się, a jeszcze inni obserwowali czy nie będzie problemu. Jack wolał jednak nie wychylać się na ten moment za bardzo i patrzeć na to wszystko spokojnie. Raczej jeśli nie zamierza sprawiać problemów to nie zostanie wyproszony ze swojego miejsca.
Miejsce przesiadywania
Tak też zrobił, gdy pojawił się jakoś ulicę najbliżej do pomnika Cronosa, chcąc znaleźć sobie jakieś wygodne miejsce dla najlepszego widoku. Jedni mogli siedzieć, on tego przywileju nie miał. Poszukał tak naprawdę najbliższego z drzew, aby wdrapać się na nie i usiąść, zaraz łapiąc balans przed upadkiem. Zimno było jak na ten okres. Nie był wielkim fanem zimowej pogody w Anglii, dlatego pocieranie dłoni jedna o drugą było dla niego zajęciem zajmującym jego uwagę, gdy jeszcze wszystko się nie zaczęło. Ale powoli już wszyscy przybywali. Wszyscy ważni dla ministerstwa czy po prostu szlachcice. Dawno nie widział takiego wydarzenia na własne oczy od czasu... W sumie czasu placu, gdzie jedynie słyszał, że wszystko było "z rozmachem", a dodatkowo ktoś dorzucał do zupki ząbki. Ale nie wierzył w te plotki. Obecnie tak naprawdę nie wierzył we wszystko czego nie ujrzał na własne oczy. Więc był to jakiś dodatkowy powód dla którego przybył pod pomnik i zajął miejsce "godne króla".
Powozy w końcu zaczęły przyjeżdżać, niektórzy teleportowali się, a jeszcze inni obserwowali czy nie będzie problemu. Jack wolał jednak nie wychylać się na ten moment za bardzo i patrzeć na to wszystko spokojnie. Raczej jeśli nie zamierza sprawiać problemów to nie zostanie wyproszony ze swojego miejsca.
Miejsce przesiadywania
Jack Russell
Zawód : Hazardzista, kieszonkowiec i poeta
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lubię rozrywki różnego rodzaju - czy to wyskoczyć do pubu na parę głębszych, czy też stać w ścisku w jakiejś obszczanej piwnicy i bawić się w obstawianie nielegalnych walk. Często wybierałam się też na samotne spacery, czy polowania, kiedy wkurwiali mnie ludzie. Były też rozrywki, które przez to, że balansowały między cyrkiem a jarmarkiem, dawały wrażenie takiego pojebanego surrealizmu, że wszystkie inne moje problemy odchodziły na drugi plan. I właśnie na tego typu rozrywkę miałam dziś chęć.
Uczesałam więc włosy na gładko, a na usta nałożyłam szminkę koloru wina. Miało być cacy i elegancko, także wskoczyłam w mój jasnoszary garniak, który zdobyłam podczas jednego ze zleceń - umówmy się, martwi nie potrzebują nowych ciuchów - narzuciłam na ramiona ciemny wełniany płaszcz, no i byłam gotowa, aby podbijać to przeklęte miasto.
Kiedy jeszcze mieszkałam w Leningradzie, zawsze fascynowało mnie to, jak mugole zbierali się na uroczystości, zjednoczeni pod jednym czerwonym sztandarem. Dziwaczne plemię, gdzie średni iloraz inteligencji równał się poziomowi najgłupszego z nich, podzielonemu przez liczbę uczestników. Część przychodziła na spędy, bo musiała - inaczej mogła skończyć w łagrze albo z kulą w czaszce. Ale byli też ci, którzy wierzyli w to, co się mówiło i z radością wymachiwali chorągiewkami, wiwatując ku czci wąsatego wodza. Niech mu, kurwa, ziemia ciężką będzie.
Ciekawe, jaka tutaj panuje atmosfera?
Ilu z tych, którzy przyjdą pod pałac, faktycznie wierzą w to całe pierdolenie? Prawdopodobnie ponad połowa, bo ci, co byli przeciw albo spierdolili, albo wąchają kwiatki od dołu. W ogóle śmiesznie jest patrzeć na tłum, głodny i obdarty, który cieszy się, widząc zielony znak z wypełzającym z czachy robalem... Głupi ci Angole. Do ust nie mają co wsadzić, a nadal wierzą, że banda oszołomów spod znaku ociekającej złotem szlachty im pomoże.
Może kiedyś zrozumieją, że jedyne wyjście z sytuacji, to przestać słuchać tego pierdolenia, podnieść się z kolan, przestać żyć na łasce grupki tych kazirodczych zjebów i w końcu zbudować kraj, w którym każdy może żyć po swojemu.
Mugole już poszli do piachu. To teraz kolej szlachciurów.
Zajęłam miejsce gdzieś w tłumie, gramoląc się na niewysoki murek, żeby mi ludzie tymi pustymi łbami nie zasłaniali sceny, po czym zapaliłam cygaro. Miałam też pełną piersiówkę i mały prowiant - byłam przygotowana, żeby delektować się tym całym show. Od razu też rzuciły mi się w oczy znajome twarze w loży honorowej. Claire? No proszę, proszę... Kto by pomyślał, że i ty się z nimi bujasz?
|wygodne miejsce pod latarnią na murku; wzięte ze sobą przedmioty mam w ekwipunku
Uczesałam więc włosy na gładko, a na usta nałożyłam szminkę koloru wina. Miało być cacy i elegancko, także wskoczyłam w mój jasnoszary garniak, który zdobyłam podczas jednego ze zleceń - umówmy się, martwi nie potrzebują nowych ciuchów - narzuciłam na ramiona ciemny wełniany płaszcz, no i byłam gotowa, aby podbijać to przeklęte miasto.
Kiedy jeszcze mieszkałam w Leningradzie, zawsze fascynowało mnie to, jak mugole zbierali się na uroczystości, zjednoczeni pod jednym czerwonym sztandarem. Dziwaczne plemię, gdzie średni iloraz inteligencji równał się poziomowi najgłupszego z nich, podzielonemu przez liczbę uczestników. Część przychodziła na spędy, bo musiała - inaczej mogła skończyć w łagrze albo z kulą w czaszce. Ale byli też ci, którzy wierzyli w to, co się mówiło i z radością wymachiwali chorągiewkami, wiwatując ku czci wąsatego wodza. Niech mu, kurwa, ziemia ciężką będzie.
Ciekawe, jaka tutaj panuje atmosfera?
Ilu z tych, którzy przyjdą pod pałac, faktycznie wierzą w to całe pierdolenie? Prawdopodobnie ponad połowa, bo ci, co byli przeciw albo spierdolili, albo wąchają kwiatki od dołu. W ogóle śmiesznie jest patrzeć na tłum, głodny i obdarty, który cieszy się, widząc zielony znak z wypełzającym z czachy robalem... Głupi ci Angole. Do ust nie mają co wsadzić, a nadal wierzą, że banda oszołomów spod znaku ociekającej złotem szlachty im pomoże.
Może kiedyś zrozumieją, że jedyne wyjście z sytuacji, to przestać słuchać tego pierdolenia, podnieść się z kolan, przestać żyć na łasce grupki tych kazirodczych zjebów i w końcu zbudować kraj, w którym każdy może żyć po swojemu.
Mugole już poszli do piachu. To teraz kolej szlachciurów.
Zajęłam miejsce gdzieś w tłumie, gramoląc się na niewysoki murek, żeby mi ludzie tymi pustymi łbami nie zasłaniali sceny, po czym zapaliłam cygaro. Miałam też pełną piersiówkę i mały prowiant - byłam przygotowana, żeby delektować się tym całym show. Od razu też rzuciły mi się w oczy znajome twarze w loży honorowej. Claire? No proszę, proszę... Kto by pomyślał, że i ty się z nimi bujasz?
|wygodne miejsce pod latarnią na murku; wzięte ze sobą przedmioty mam w ekwipunku
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Okazja czyniła złodzieja, a dzisiaj mogła się taka nadarzyć - a nawet jeśli nie okazja, to z pewnością plotki mogły być pewnego rodzaju walutą i bronią w dzisiejszych czasach. Nie był do końca pewny, czego mógł się tutaj spodziewać, ani tego czy nie zostałby wyproszony. Miał jednak jeden cel - posłuchać, rozejrzeć się i zorientować w tym, co miało miejsce i o czym mówili. Czytał dzisiaj gdzieś znalezionego na ulicy Walczącego Maga i słyszał jakieś niepokojące plotki wśród ludzi. Wzburzały go te kłamstwa, coraz bardziej się przekonując, że miał pełną rację, kiedy w grudniu rozpowiadał okrutne plotki na temat szlachty - o tym jak karmili ludzi zupą z trupa. Kto wiedział czy nie była to prawda? Kto wiedział czy naprawdę nie rzucali do kotłów i nie gotowali zupy ze skazańców, którzy zostali wtedy zamordowani w Tower?
Ci ludzie, którzy byli nazywani bohaterami - czy oni też stali za porwaniami i handlem ludźmi? Handlem dziećmi? Morderstwami na nich?
Poczuł ucisk w żołądku. Też zamordował wtedy, nawet nie wiedząc dlaczego to zrobił - i czy na pewno? Czy był zdolny do podobnego okrucieństwa? Był potworem?
Siedziało to w nim, nie wiedząc co miał na ten temat myśleć.
Ubrał się dzisiaj tak jak potrafił - w garnitur pożyczony od Steffena, który jego siostra przeszyła, aby pasował mu nieco lepiej niż dużo za duże ubranie, a na to narzucił płaszcz, który był pewny że James komuś ukradł - jedynie nie miał pojęcia, komu. Wydawało mu się, że gdzieś go już widział, ale nie było to istotne. Był teraz ich, a on potrzebował czegoś, w czym nie wyglądałby na zwykłego bezpańskiego psa - nawet jeśli te ubrania były na niego za duże, a twarz zdradzała znaki niewyspania.
Wciąż był blady, pod oczami widniały mocne wory, a mimo to uśmiechał się wesoło. Przydługie włosy dzisiaj zdecydował się wyczesać i puścić luźno, tak aby nieco przysłaniały jego twarz. Różdżkę, na wszelki wypadek, trzymał ukrytą w za dużym rękawie płaszcza, a dłonie wcisnął w kieszenie wraz z dwoma przedmiotami, które zdecydował się ze sobą zabrać.
Przechodząc, starał się trzymać wzrok utkwiony w ziemi, świat obserwując tylko kątem oka, jakby w drobnej obawie, że ktoś mógłby go zaczepić. Stanowczo nie chciał zajmować miejsca gdzieś w środku, woląc trzymać się boku - w razie, gdyby miał szybko uciekać.
| Zajmuję miejsce po prawej stronie na mapie, ekwipunek we wsiąkiewce.
Ci ludzie, którzy byli nazywani bohaterami - czy oni też stali za porwaniami i handlem ludźmi? Handlem dziećmi? Morderstwami na nich?
Poczuł ucisk w żołądku. Też zamordował wtedy, nawet nie wiedząc dlaczego to zrobił - i czy na pewno? Czy był zdolny do podobnego okrucieństwa? Był potworem?
Siedziało to w nim, nie wiedząc co miał na ten temat myśleć.
Ubrał się dzisiaj tak jak potrafił - w garnitur pożyczony od Steffena, który jego siostra przeszyła, aby pasował mu nieco lepiej niż dużo za duże ubranie, a na to narzucił płaszcz, który był pewny że James komuś ukradł - jedynie nie miał pojęcia, komu. Wydawało mu się, że gdzieś go już widział, ale nie było to istotne. Był teraz ich, a on potrzebował czegoś, w czym nie wyglądałby na zwykłego bezpańskiego psa - nawet jeśli te ubrania były na niego za duże, a twarz zdradzała znaki niewyspania.
Wciąż był blady, pod oczami widniały mocne wory, a mimo to uśmiechał się wesoło. Przydługie włosy dzisiaj zdecydował się wyczesać i puścić luźno, tak aby nieco przysłaniały jego twarz. Różdżkę, na wszelki wypadek, trzymał ukrytą w za dużym rękawie płaszcza, a dłonie wcisnął w kieszenie wraz z dwoma przedmiotami, które zdecydował się ze sobą zabrać.
Przechodząc, starał się trzymać wzrok utkwiony w ziemi, świat obserwując tylko kątem oka, jakby w drobnej obawie, że ktoś mógłby go zaczepić. Stanowczo nie chciał zajmować miejsca gdzieś w środku, woląc trzymać się boku - w razie, gdyby miał szybko uciekać.
| Zajmuję miejsce po prawej stronie na mapie, ekwipunek we wsiąkiewce.
Tego wiosennego, aczkolwiek deszczowego dnia wybrał się do Londynu. Wieczorem postanowił wstąpić na coś na rozgrzanie do Pubu pod Roztańczonym Czartem. Znalazło się kilka czarodziejów potrzebujących towarzystwa do rozmowy. Nieszczególnie ich słuchał, interesując się najbardziej zawartością swojego kufla. Gdzieś przy okazji dotarły do niego dotarły do niego strzępki rozmów o jakimś wydarzeniu, które miało się dzisiaj odbyć. To sobie wybrał dzień na wyjście gdziekolwiek.
Idąc nieśpiesznie, co by nie powiedzieć ostrożnie po pokrytej gołoledzią ulicy, znalazł się w centrum tego wszystkiego.
Pierwszą korzyścią było to, że tu było jakoś cieplej i bardziej sucho. Minusem było to, jak bardzo tłoczno było i musiał lawirować między karocami zaprzęgniętymi w aetonany, czarodziejami którzy wystroili się jak tłuste szczury na otwarcie kanału. On sam ostatni raz założył garnitur lata temu, na pogrzebie swojej matki. Teraz odstawał od tych wszystkich ludzi nieformalnym ubiorem.
Raz czy dwa zdarzyło mu się szturchnąć łokciem tę czy inną osobę, gdy trudno byłoby mu się przecisnąć przez tłum. Pomimo ciążącej na nim klątwy nadal był rosły i nie można było go nazwać chuchrem. Nie zwykł się oszczędzać.
Poszukiwał miejsca, z którego uda mu się coś zobaczyć, trochę wytrzeźwieć i nie zostać zauważonym przez kręcą się to służby ministerstwa. Mógł zostać uznany za obdartusa, to nie byłoby dalekie od prawdy, zwłaszcza teraz. Na trzy dni przed pełnią księżyca. Cykl ten wpływał na niego i jego nastrój oraz jeszcze bardziej niż zwykle stosunek do innych ludzi.
Zawsze starał się unikać kłopotów, które i tak go znajdowały. Dlatego byłoby najlepiej, gdyby nikt nie wchodził mu w drogę. Tym bardziej, że teraz chciał sobie tylko posiedzieć. Przy okazji poobserwuje tę całą szopkę z udziałem nadętych niczym świńskie pęcherze szlachciurów i może załapie się na szwedzki stół. Na tym drugim należałoby mu najbardziej.
Idąc nieśpiesznie, co by nie powiedzieć ostrożnie po pokrytej gołoledzią ulicy, znalazł się w centrum tego wszystkiego.
Pierwszą korzyścią było to, że tu było jakoś cieplej i bardziej sucho. Minusem było to, jak bardzo tłoczno było i musiał lawirować między karocami zaprzęgniętymi w aetonany, czarodziejami którzy wystroili się jak tłuste szczury na otwarcie kanału. On sam ostatni raz założył garnitur lata temu, na pogrzebie swojej matki. Teraz odstawał od tych wszystkich ludzi nieformalnym ubiorem.
Raz czy dwa zdarzyło mu się szturchnąć łokciem tę czy inną osobę, gdy trudno byłoby mu się przecisnąć przez tłum. Pomimo ciążącej na nim klątwy nadal był rosły i nie można było go nazwać chuchrem. Nie zwykł się oszczędzać.
Poszukiwał miejsca, z którego uda mu się coś zobaczyć, trochę wytrzeźwieć i nie zostać zauważonym przez kręcą się to służby ministerstwa. Mógł zostać uznany za obdartusa, to nie byłoby dalekie od prawdy, zwłaszcza teraz. Na trzy dni przed pełnią księżyca. Cykl ten wpływał na niego i jego nastrój oraz jeszcze bardziej niż zwykle stosunek do innych ludzi.
Zawsze starał się unikać kłopotów, które i tak go znajdowały. Dlatego byłoby najlepiej, gdyby nikt nie wchodził mu w drogę. Tym bardziej, że teraz chciał sobie tylko posiedzieć. Przy okazji poobserwuje tę całą szopkę z udziałem nadętych niczym świńskie pęcherze szlachciurów i może załapie się na szwedzki stół. Na tym drugim należałoby mu najbardziej.
Ostatnio zmieniony przez Sebastian Bartius dnia 16.04.22 1:41, w całości zmieniany 1 raz
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Martwiła się głupotami, lecz właściwie cała jej rzeczywistość dotyczyła właśnie ich. Ostatecznie, jak się okazało - niepotrzebnie. Po wysłuchaniu czarodzieja, przyłożyła dłoń do policzka w teatralnym geście onieśmielenia balansującym na krawędzi z zadowoleniem. Zatrzepotała niewieścio rzęsami. Cała jej osoba zdawała się emanować aurą: Och Panie Mulciberze, proszę przestać...ale przed tym, proszę powiedzieć coś jeszcze...
- Dziękuję - nie pozostawało jej nic, jak właśnie przyjąć darowaną szczerość z wyraźnym zadowoleniem, To zachęciło ją do poprawienia w dłoni kieliszka z szampanem, którego nie miała okazji jeszcze spróbować. Spojrzała przez pół przezroczystą zawartość na czarnoksiężnika. Tańczyły w niej drobne pęcherzyki - Wznieśmy więc toast, Panie Mulciber. Za nadarzające się okazje - Spojrzała z nad kieliszka zachęcająco - Tak wiele ich przed nami, na tak wielu płaszczyznach. Nie zatracimy ich zbyt lekko - mogło się to odnosić do dzisiejszej uroczystości, bankietu, różnorakich ambicji, jak i ich samych. Czy nie zgrabnie ujęła tak wiele znaczeń w tak niewielu słowach?
Smakując szampana i czerpiąc z przejażdżki słuchała Mulcibera. Nie była ignorantką i jak na zagorzałą czytelniczkę Czarownicy przystało, wymieniane nazwiska (a nawet imiona!) nie brzmiały obco. Tak właściwie była zdumiona i zafascynowana posiadanymi przez Mulcibera koneksjami. Jednocześnie poczuła się jak obleczona w krew i kości bohaterka romantycznej powieści. Muzyką poruszyła serce tajemniczego, sytuowanego honorami czarodzieja, podróżowała przyozdobioną złotem i bielą czarną, dystyngowaną karocą smakując w szampanie.
Skorzystała z oferowanego ramienia. Będąc prowadzoną rozglądała się nie tylko po czarodziejach, lecz również po zaklętej przestrzeni wokół. Roślinność wokół bujnie pląsała przed oczami, a kwiatowy zapach odurzał. Salome przeciągnęła spojrzeniem po czarownicach i momentalnie również poczuła się pewniej, specjalnie. Jako jedna z nielicznych czarownic była ozdobiona w jasne, przyciągające spojrzenia kolory. Brzoskwiniowy tiul kołysał się lekko przy każdym kroku wygładzając i dodając tajemniczości jej kształtom. Nadawał jej niewinności i podkreślał urokliwą młodość właścicielki. Wierzchnia szata będąca w zasadzie peleryną w odcieniu écru dopełniała kreacji. Zadowolona z siebie, kokieteryjnym ruchem przesunęła pasmo luźno opadających jasnych włosów za plecy kompletnie zapominając o swoich porannych rozterkach. Spojrzała z zadowoleniem na Ramseya, uśmiechając się delikatnie. Czy wywołała zazdrosne, ciekawskie spojrzenia...?
Uprzejmie powitała spojrzeniem tych, którym Mulciber poświęcał uwagę. Faktycznie rozpoznała Deirdre o której wspomniał. Nie do końca wiedziała za co kobieta prawiła Mulciberowi pochlebstwa ale to w zasadzie nie było takie istotne na chwilę obecną - dowie się z czasem. Po prostu odwzajemniła grzeczność nie udając przy tym serdeczności. Jak prawdziwe srebro mieniła i odbijała drzemiące w niej pokłady dobrego nastroju i podekscytowania uczestnictwem w wydarzeniu. Tak właściwie na chwilę zaschło jej w ustach kiedy rozpoznała kolejne osobistości, które były czymś więcej niż tylko figurami z ruchomych zdjęć w czasopismach. Poczuła się nieznacznie przytłoczona otaczającymi ją celebrytami. Nie przestraszona, lecz zwyczajnie lekko oszołomiona - nie wiedziała gdzie patrzeć, a jednocześnie powstrzymywała się by nie rozglądać się przesadnie. Nie chciała sprawić wrażenie oczarowanego wystawą w cukierni dziecka, które nie wie czym powinno cieszyć spojrzenie.
Zamrugała niewinnie malowanymi tuszem rzęsami, kiedy zrozumiała, że lord Rosier skierował na nią swoją uwagę. Nie do końca wiedziała w jaki sposób powinna wymienić grzeczności o takim statusie. Zacisnęła dłoń na ramieniu Mulcibera dając mu niemy sygnał z prośbą o ratunek.
|12
- Dziękuję - nie pozostawało jej nic, jak właśnie przyjąć darowaną szczerość z wyraźnym zadowoleniem, To zachęciło ją do poprawienia w dłoni kieliszka z szampanem, którego nie miała okazji jeszcze spróbować. Spojrzała przez pół przezroczystą zawartość na czarnoksiężnika. Tańczyły w niej drobne pęcherzyki - Wznieśmy więc toast, Panie Mulciber. Za nadarzające się okazje - Spojrzała z nad kieliszka zachęcająco - Tak wiele ich przed nami, na tak wielu płaszczyznach. Nie zatracimy ich zbyt lekko - mogło się to odnosić do dzisiejszej uroczystości, bankietu, różnorakich ambicji, jak i ich samych. Czy nie zgrabnie ujęła tak wiele znaczeń w tak niewielu słowach?
Smakując szampana i czerpiąc z przejażdżki słuchała Mulcibera. Nie była ignorantką i jak na zagorzałą czytelniczkę Czarownicy przystało, wymieniane nazwiska (a nawet imiona!) nie brzmiały obco. Tak właściwie była zdumiona i zafascynowana posiadanymi przez Mulcibera koneksjami. Jednocześnie poczuła się jak obleczona w krew i kości bohaterka romantycznej powieści. Muzyką poruszyła serce tajemniczego, sytuowanego honorami czarodzieja, podróżowała przyozdobioną złotem i bielą czarną, dystyngowaną karocą smakując w szampanie.
Skorzystała z oferowanego ramienia. Będąc prowadzoną rozglądała się nie tylko po czarodziejach, lecz również po zaklętej przestrzeni wokół. Roślinność wokół bujnie pląsała przed oczami, a kwiatowy zapach odurzał. Salome przeciągnęła spojrzeniem po czarownicach i momentalnie również poczuła się pewniej, specjalnie. Jako jedna z nielicznych czarownic była ozdobiona w jasne, przyciągające spojrzenia kolory. Brzoskwiniowy tiul kołysał się lekko przy każdym kroku wygładzając i dodając tajemniczości jej kształtom. Nadawał jej niewinności i podkreślał urokliwą młodość właścicielki. Wierzchnia szata będąca w zasadzie peleryną w odcieniu écru dopełniała kreacji. Zadowolona z siebie, kokieteryjnym ruchem przesunęła pasmo luźno opadających jasnych włosów za plecy kompletnie zapominając o swoich porannych rozterkach. Spojrzała z zadowoleniem na Ramseya, uśmiechając się delikatnie. Czy wywołała zazdrosne, ciekawskie spojrzenia...?
Uprzejmie powitała spojrzeniem tych, którym Mulciber poświęcał uwagę. Faktycznie rozpoznała Deirdre o której wspomniał. Nie do końca wiedziała za co kobieta prawiła Mulciberowi pochlebstwa ale to w zasadzie nie było takie istotne na chwilę obecną - dowie się z czasem. Po prostu odwzajemniła grzeczność nie udając przy tym serdeczności. Jak prawdziwe srebro mieniła i odbijała drzemiące w niej pokłady dobrego nastroju i podekscytowania uczestnictwem w wydarzeniu. Tak właściwie na chwilę zaschło jej w ustach kiedy rozpoznała kolejne osobistości, które były czymś więcej niż tylko figurami z ruchomych zdjęć w czasopismach. Poczuła się nieznacznie przytłoczona otaczającymi ją celebrytami. Nie przestraszona, lecz zwyczajnie lekko oszołomiona - nie wiedziała gdzie patrzeć, a jednocześnie powstrzymywała się by nie rozglądać się przesadnie. Nie chciała sprawić wrażenie oczarowanego wystawą w cukierni dziecka, które nie wie czym powinno cieszyć spojrzenie.
Zamrugała niewinnie malowanymi tuszem rzęsami, kiedy zrozumiała, że lord Rosier skierował na nią swoją uwagę. Nie do końca wiedziała w jaki sposób powinna wymienić grzeczności o takim statusie. Zacisnęła dłoń na ramieniu Mulcibera dając mu niemy sygnał z prośbą o ratunek.
|12
Goście tłumnie zbierali się przed Pałacem Buckingham, by wziąć udział w uroczystych obchodach rocznicy Bezksiężycowej Nocy. Z każdą chwilą w pobliżu Pomnika Cronusa Wyzwoliciela pojawiało się więcej czarodziejów. Szczególnie dużym zainteresowaniem cieszyło się miejsce, w którym zatrzymywały się eleganckie, bogate karoce. Wśród zgromadzonych znajdował się reporter Czarownicy, który w towarzystwie pergaminu i samopiszącego pióra notował własne komentarze — zarówno te dotyczące ubiorów, jak i zachowania przybyłych gości. Niemniej interesujące dla niego był to kto z kim przybył i co mogło się z tym wiązać. Już przy pojawieniu się pierwszych gości, tłum spoglądał w tamtą stronę, szeptając między sobą i dyskretnie wskazując na kierujące się czerwonym dywanem osoby. Kiedy reporter czarownicy dostrzegł jedną z pierwszych par honorowych gości, ożywił się, a na widok dłoni ozdobionej pierścionkiem zaczął szybko dyktować. Reporter Walczącego Maga uśmiechnął się szeroko i skinął głową Corneliusowi, który pojawił się na miejscu w towarzystwie pięknej wschodzącej gwiazdy muzyki, Valerie Vanity. Wyglądał na wyraźnie uradowanego, że Sallow zwrócił na niego uwagę w takim miejscu i w taki sposób. Tuż po ministerialnym propagandyście, na czerwonym dywanie pojawił się nestor rodu Edgar Burke, prowadząc uroczą małżonkę u swojego boku. Na miejscu pojawił się także Xavier Burke, którego obecność szumnie skomentowało niewielkie grono starszych czarownic siedzących na uboczu. Tuż obok niego prędko pojawiła się lady Odetta Parkinson, co jedynie wzmogło szmery w konserwatywnym gronie plotkarek. Obecność Ramseya Mulcibera została przyćmiona przez młodziutką, niebywale atrakcyjną partnerkę. Salome Lyon mimowolnie przyciągała wzrok wszystkich zgromadzonych mężczyzn, wzbudzała ich zainteresowanie, ale także zazdrość wśród obserwujących ją kobiet. Pojawienie się Deirdre Mericourt wzbudziło nie mniej podobnych, zaciekawionych spojrzeń. Obserwowali ją czarodzieje i czarownice, ale towarzyszyło im milczenie. Tuż obok zasiadł lord nestor Tristan Rosier w towarzystwie olśniewającej małżonki, Evandry, której pojawienie się wywoływało drobne ukłucie pożądania wokół zgromadzonych mężczyzn. Półwila swoim wdziękiem i czarem odwracała uwagę od małżonka, który zajął miejsce tuż obok madame Mericourt. Obok złotowłosej czarownicy miejsce zajął Rigel Black, przybywszy na miejsce bez towarzystwa. Elegancka Primrose Burkę towarzyszyła tego wieczoru lordowi Rosierowi. Pojawienie się tej pary na miejscu wzmogło szepty i szmery, wszyscy z zainteresowaniem im się przyglądali i cicho — a w szanownym kręgach niemalże niezauważalnie; komentowali wspólne przybycie, a także to, jak poważną deklaracją musiało to być. Zaskoczeniem dla niektórych gości okazało się pojawienie Cilliana Macnair z partnerką, Claire Fancourt. Dwie kobiety zachichotały na jego widok, ale kiedy dostrzegły towarzyszkę zamilkły i zwróciły twarze w stronę sceny. Zaraz po kuzynie na miejsce przybył Drew Macnair w towarzystwie pięknej uzdrowicielki, Belviny Blythe. Oboje zajęli miejsce w trzecim rzędzie. W pierwszym zaś, ostatnie wolne miejsca zajął Manannan Travers — który o kilka chwil za długo przyglądał się Salome — wraz z małżonką, Melisande. Lord Shafiq zajął miejsce w odosobnieniu, podobnie jak Octavia Lestrange, przy której po chwili znalazł się jak zawsze doskonale ubrany Edward Parkinson. Tuż przed godziną dwudziestą, na miejscu zjawił się także Craig Burkę, nie zasiadł on jednak w pobliżu swoich krewnych, zajmując miejsce na samym tyle, ale nie nacieszył się samotnością długo. Miejsce obok zajęła Calypso Carrow. Astoria Lestrange przybyła na miejsce wraz z mężem, dumnie zasiadając w lożach honorowych.
Nieco z tyłu pojawiła się zaproszona Amelia Eberhart, bez towarzystwa, choć wyglądała jakby się za kimś rozglądała. Kimś, kto był nieobecny pośród zgromadzonych. Nie chcąc rzucać się w oczy, pośród niebywałego tłumu (według złośliwych nagonionego celowo i pod groźbą przez służby Ministerstwa Magii), całkiem z tyłu, przy jednej z olejnych lamp przystanął profesor astronomii i były opiekun Ravenclawu, Jayden Vane, który został rozpoznany przez czarodziejów siedzących z tyłu. Jedna z młodych kobiet, świeża absolwentka Hogwartu patrzyła na niego z kamienną twarzą, ale nie powitała go w żaden sposób. Z tyłu, na murku, przycupnęła także półgoblinka, Zlata Raskolnikova. Choć z przodu wszystkie przebiegało bez większych zakłóceń, tak z tyłu szybko pojawiło się drobne zamieszanie. W pobliżu Jaydena, a także Zlaty pojawiło się dwóch funkcjonariuszy patrolu egzekucyjnego. Obaj jednak zwracali się w kierunku drzewa — zarówno profesor, jak i półgoblinka po uniesieniu głowy byli w stanie dostrzec siedzącego na drzewie czarodzieja. To był Jack Russel, który postanowił zaryzykować zainteresowaniem patrolu zgromadzonego wokół pomnika.
— Złaź stamtąd, albo użyjemy siły— ostrzegł go jeden z czarodziejów. Obaj funkcjonariusze wyciągali w kierunku mężczyzny różdżki. Z tyłu usiadł również znawca sztuki, Lucien Cassidy i Thomas Doe, którego elegancki, czarny płaszcz ukrył wyraz nędzy i rozpaczy — rysy twarzy i nieco ciemniejszy odcień skóry zdradzały jednak obce korzenie. Obaj, choć znajdowali się daleko, mogli dostrzec, zamieszanie, a także postaci znajdujące się w jego centrum. Sebastian Bartius, który pojawił się na miejscu znajdował się zbyt daleko by dostrzec cokolwiek.
Obsługa odebrała płaszcze od wszystkich gości, pozwalając im rozgościć się na miejscach bez wierzchniego odzienia. Na samym końcu pojawił się Minister Magii, Cronus Malfoy. Przeszedł po czerwonym dywanie witając się skinięciem głowy z przybyłymi gośćmi i zajął zaszczytne miejsce tuż pod sceną. Miejsce obok niego pozostawało puste. Tuż po po tym, jak zajął swoje miejsce wybiła godzina dwudziesta, co oznajmiły ciche, odległe dzwony. Scena pozostawała pusta, karoce przestały zjeżdżać na misce, a wszyscy spóźnieni musieli dostać się na miejsce po cichu, jak myszy, bez zainteresowania mediów, czy innych gości. Członkowie patrolu egzekucyjnego pozostali czujni. Wszystkie paleniska znajdujące się na placu przed Pałacem Buckingham nieco ściemniały, przygasły, a ich barwa zmieniła się w cieplejszą. Zrobiło się ciszej — wszyscy goście umilkli. Ucichły także rozmowy, a oczy skoncentrowały się w kierunku sceny, która pozostawał pusta, ciemna. Atmosfera wokół budziła niepokój. Wokół cicho rozbrzmiały bębny...
mapka w powiększeniu
Legenda:
Członkowie Patrolu Egzekucyjnego
MC - Mistrz Ceremonii
CM - Cronus Malfoy
Czarodzieje i bezimienne osoby towarzyszące
Ramsey Mulciber
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Szybka odpowiedź