Morsmordre :: Devon :: Okolice
Lynmouth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lynmouth
Lynmouth to wioska w hrabstwie Devon w Anglii. Wioska leży u zbiegu rzek West Lyn i East Lyn. Na wschód od wsi znajduje się półwysep Foreland Point - najdalej na północ wysunięty przylądek na wybrzeżu Devon i Exmoor. Wybrzeże klifowe wznosi się w najwyższym punkcie na 89 metrów. W 1952 wioskę dotknęła powódź, nieliczni mugole zamieszkujący wioskę uważają, że odpowiedzialna jest za to burza której towarzyszyła ulewa - prawdą jest że te miały miejsce tego dnia, jednak finalnie całość wydarzenia spowodowana była źle rzuconym rzuconym zaklęciem w którego wyniku zginęły 34 osoby. Co roku w nocy z 15 na 16 sierpnia mieszkańcy zbierają się, by w ognisku złożyć dary dla pogody, chcąc ułaskawić ją i prosić, by więcej nie doświadczyła ich w taki sposób. Przeważająca część czarodziejów odnajduje w dorocznych spotkaniach przestrogę, by nie eksperymentować z zaklęciami, nie posiadając ku temu odpowiednich predyspozycji. W połowie roku 1957 mugole zostali przesiedleni do znajdujących się niedaleko wiosek. A Lynmouth stało się całkowicie czarodziejską wioską.
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Słowa wypowiedziane przez Marcela miały trochę sensu. Ale też trudno było się dziwić Anne, że nie chciała siedzieć na miejscu i czekać. Że próbowała zrobić cokolwiek, żeby zbliżyć się do brata.
- Zastanów się po prostu. Zrobisz jak powie ci serce. - zapewniłam ją jeszcze raz uśmiechając się wspierająco, łagodnie z całą miłością którą ją darzyłam.
Ten pobłażliwy ton uderzał w struny mojej dumy. Mimowolnie uniosłam brodę, mimo to słuchając z zaciekawieniem. Z krótkim wahaniem pokręciłam głową, czując, że może jednak coś nie tak jest ze mną, skoro jej nie czuję. Przekręciłam głowę, spoglądając na uniesioną wyżej butelkę. Zerknęłam w stronę Marcela zapewniającego, ze będzie łatwiej. Zmarszczyłam odrobinę brwi niepewna tych pierników, ale w końcu i jemu skinęłam głową.
- Mieszkałam w Londynie. - przyznałam skinając krótko głową, zawieszając wzrok na Marcelu. - Pan Celeb miał całe półki pięknie fascynujących książek. Czasem mu pomagałam, czasem po prostu siedziałam na oknie je czytając. - zmarszczyłam krótko brwi. - Raz zrzuciłam opasły tom historii magii pewnemu mężczyźnie na głowę. - podzieliłam się tą historią, choć początkowo myślałam, że zwiastuje ona same kłopoty. - Cukiernia Wszystkich Smaków też jest.. była? - zastanowiłam się przesuwając spojrzeniem od Marcela do Jamesa, nie bardzo wiedząc, czy i ona została zamknięta. - cudowna. Pan Bott potrafił zakląć cynamonowe kafle, żeby latały swobodnie. Fascynujące kompletnie rzeczy tam miewał. - zachwyciłam się ponownie, przypominając sobie kasztanowe ludziki o których mówił, że tańczyć potrafią. Cudownie wspaniałe rzeczy, rozświetlające każdy dzień przy odrobinie magii.
- Pomagamy, jak się da. - odpowiedziałam na pytanie zadane przez Jamesa, wzruszając lekko ramionami. - Wujaszek Dai czasem dostaje informację, gdzie kolejnych ludzi przybędzie. Mają trochę to zorganizowane. A trochę po prostu jedziemy, gdzie uważa że być powinniśmy. Ale też zima idzie, a niektórym dać trzeba, bo wyszli jak stali i nic więcej nie mają. - zamilkłam na chwilę, obserwując dym unoszący się z papierosa. - Dzisiaj w szpitalu polowym robiłyśmy. Wcześniej przy obiedzie byłam. - streściłam krótko to, co robiłyśmy za dnia, nie wchodząc w to jakoś bardziej, czy mocniej.
Kiedy temat klifów tak się ciągnął i wałkował w końcu się poddawał. I nic, naprawdę nic złego na myśli nie miałam. Ale wyczułam, że to bratnie dusze są - jak ja z Anią. Dlatego uznałam, że pewnie podzieli się z nim tym. Później i bez nas. Więc różnicy to nie miało, kiedy historię tą miał wziąć i opowiedzieć, bo ja widocznie się do tego nie przymierzałam. Zerknęłam tylko na niego, kiedy poczułam jak dwa bursztyny spoglądając na mnie z tą miną i uniesioną brwią. Sama zmarszczyłam lekko moje, nie mówiąc nic jednak, bo on otworzył usta swoje.
Potknęła się na kamieniu. - potwierdziłam głową, unosząc butelkę do góry w jakimś niby toaście, niby potwierdzającym geście. Znaczy chciałam, ale zamarłam nagle. Chwila, zaraz, moment, wróć. Nie tak brzmiały słowa, chociaż podobnie. Nie potknęła i nie kamieniu. Kąpaliśmy i strumieniu. Moja głowa cofnęła się trochę. Brwi zeszły się ze sobą tęczówki przesunęły się na nieistniejący punkt - do góry w prawo - próbując zweryfikować prawdziwość. A później, z tą samą miną spojrzałam na niego słuchając dalej. W jednoczesnym zdumieniu i zaskoczeniu, o czym wyraźnie mówiły moje brwi i oczy całe. Jednocześnie jakoś przegapiając moment w którym powinnam zdać sobie sprawę, że to zawstydzające dość wyznanie. Jedna z nich - brwi moich - drgnęła, nie potrafiąc zrozumieć, co właściwie się dzieje. Bo ptaki rzeczywiście śpiewały, drzewa szumiały, a dzień chylił się ku końcowi. Konie też były i był też zabójczy atak zająca. I oboje, jeśli na to spojrzeć w strumieniu rzeczywiście się kąpaliśmy - może zmoczyliśmy bardziej - i osobno a nie razem. Tak to nawet nie brzmiało strasznie i okropnie. Zmarszczyłam brwi unosząc butelkę by pociągnąć z niej pokaźnie. Nic więcej nie powiedziałam już w tym konkretnym temacie. Dlaczego to zrobił? Dlaczego tak? Nie mogłam zrozumieć. Nie tylko tego, ale jego całego. Tak jakby w ogóle. - Rzekę. - odpowiedziałam z ociąganiem odsuwając spojrzenie od Jamesa, jakbym sądziła, że ta dodatkowa sekunda da mi coś więcej w kwestii samego zrozumienia, ale nie dała. Zaraz potem uniosłam butelkę, marszcząc brwi, nie odpowiadając na te całe Tamizy w świetle księżyca.
- Zasady nie ma. Bo widzisz, z bratnimi duszami wszystko jest jednocześnie płynne, ale też stałe. Trzeba się tylko wystrzegać, zbyt pochopnego założenia. Jeśli czujesz, że taką spotkałeś, to nie pozostaje nic innego, jak przekonać się czy rzeczywiście tak się sprawa miewa. - odpowiedziałam na pierwsze pytanie wsłuchując się w kolejne. - To nie zasada, że cicho i niepostrzeżenie. Przeważnie, nic nigdy nie jest stracone, jeśli tylko dostanie szansę, żeby takim nie było. - wypowiedziałam, dla potwierdzenia przytakując głową. Przeważnie, bo niektórych rzeczy nie dało się odzyskać. A o niektóre znajomości nie warto zabiegać.
- Ani jednej. - odpowiedziałam, krzyżując tęczówki z Jamesem, unosząc brwi w podobnym geście, jednak gdzieś w okolicach zaczął błąkać mi się nieświadomie uśmiech. Z zaskoczeniem trochę spojrzałam na papierosa, ale odebrałam go, dotykając przypadkiem nie tylko bibułki, ale i palców jego. Spojrzałam na zwitek i wzięłam wdech w płuca. Spokojniej, nie tak mocno jak ostatnio, może się uda tym razem. Przyłożyłam do ust zwitek i zaciągnęłam się, ale ostrożniej, lżej trochę. Mimo to dym i tak zagryzł - ale już nie tak okrutnie. Odkaszlnęłam raz, oddając mu papierosa. To chyba ostatecznie jednak nie do końca było dla mnie. Słuchałam dalej, marszcząc nos i oczy odrobinę powątpiewając w to śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedy słowa podjął Marcel spoglądając na mnie i ja spojrzałam ku niemu. Brew uniosła mi się trochę kiedy o morskich smokach zaczął mówić do tego w strumieniu. Poczułam, że po prostu nawiązuje do tych kąpieli całych. Czerwień weszła mi na policzki, ale piwo łagodziło chyba wstyd cały, bo zerknęłam na Jimmy’ego. - Naprawdę? - zapytałam zamiast tego jakby zastanawiając się, czy gadali dla gadania, czy mówili samą prawdę.
Zaproszenie które padło zmyło mi uśmiech na chwilę. Ale zaaferowana Anne w pośpiechu oddająca papierosa sprawiała, że to przerażenie pozostania z Jamesem samej - nie dlatego, że bałam się jego, tylko kolejnej, tak czułam, nadchodzącej kompromitacji - uciekała kiedy widziałam jej roziskrzone spojrzenie. Odprowadziłam ją wzrokiem, odrobinę tęsknie, ale kiedy spojrzała na mnie, taka zaaferowana uśmiechnęłam się promiennie, przytakując głową krótką. Będzie przecież dobrze, Anne.
- Nie bywam! - odpowiedziałam od razu, bez zastanowienia faktycznie, marszcząc odrobinę brwi, odciągając z opóźnieniem spojrzenie od Anne, która skupiona już całkiem na Mercelu była. Uśmiech który jej posłałam miałam jeszcze przez chwilę, kiedy głowę odwróciłam. Ale powoli znikał. - Znaczy to nie tak, że nie chciałam, po prostu nigdy nie byłam. - wyjaśniłam dalej po krótkiej chwili. - A zapytałeś czy na nich byłam, w czasie przeszłym. - sama mu dokładnie przypomniałam. Bo mimo, że bardzo chciałam nic z tego dnia nie zapomniałam. - Nie skłamałam. - zaznaczyłam, a może bardziej się wytłumaczyłam. - Na balach zresztą też nie. - dodałam zaraz. - Nie byłam nigdy. - uściśliłam dokładniej. - Do tych pałaców i tak trzeba zaproszenia. Dostałam jedno raz, chociaż nie wiedziałam czemu, dopiero Titus mi wytłumaczył, choć nierozsądne to strasznie. - zmarszczyłam brwi i wykrzywiłam usta na wspomnienie tego dnia. - Znaczy nie na bal - to zaproszenie. - dodałam, wyrzucając z siebie słowo za słowem naprędce. - Piękne są te pałace, ale duszy im brak. Jak lalki z porcelany. Wielkie miejsca dla… - zatrzymałam się nagle uświadamiając sobie to, co czasem cioteczka powtarzała. Że paplam, co mi ślina na język przyniesie. Zacisnęłam usta, sięgając po zostawioną na stole butelkę. Chociaż milczenie wcale nie było takie łatwe, bo alkohol zdawał się rozwiązywać mi usta jeszcze prędzej. - ...to nieważne. - stwierdziłam, unosząc ją, żeby pociągnąć znów tego piwa. Zastanawiając się, czy to dobrze, czy niedobrze że tej czekolady nadal szukam. Może musiałam najpierw do tej gorzkości się przyzwyczaić całkiem. Lepiej teraz już było, jakby przyjemniej wchodziło. Milczeć powinnam, zamiast mówić cokolwiek. Tak bezpieczniej było. Trzymałam w dłoni papierosa, którego dała mi Anne, obserwując dym unoszący się z niego. Nie przeszkadzało mi milczenie, nie przeszkadzała mi jego obecność. Ale miałam wrażenie, że zawsze co nie powiedziałam, to nie tak wychodziło. Przymknęłam powieki, wsłuchując się w rytm nowej melodii.
- Wyleczyłam ją. - odpowiedziałam na zadane pytanie. - Poprawnie nawet. Tak twierdzi Dorotha przynajmniej. - odpowiedziałam, wysuwając nogę przed siebie, żeby spojrzeć na kostkę. Nie zauważając, że on nie spoglądał w jej stronę. Też się wyprostowałam spoglądając na wystawioną butelkę, mrużąc lekko oczy żeby spojrzeć na niego po słowach, które wypowiedział.
- Nieprawda. - jedna z brwi mi drgnęła marszcząc się bardziej. Od razu zaprzeczyłam. Machinalnie, naturalnie. A co jeśli prawda, a nawet nie mam świadomości że biorę i mrugam jak popadnie? - Jeśli tak, to nie specjalnie. - dodałam jeszcze zaczynając wątpić trochę w to że nie mrugnęłam dwa razy naprawdę. - Nie zrobiłabym tego. - dodałam jeszcze unosząc odrobinę podbródek. Opuściłam go jednak zaraz. - Dlaczego mu nie powiedziałeś? - zapytałam spoglądając uważniej ku niemu, starając się zrozumieć. Tym razem to ja wskazałam na niego butelką marszcząc brwi, spoglądając w ten miód przetykany bursztynem i korą. - Gdybym tak na to spojrzała, może nie byłabym bytem tak fatalnym. - mruknęłam, sama nie wiedząc dlaczego. Może to piwo tak robiło, że mówiłam to, czego normalnie nie przyznałabym za nic w świecie. Nawet gdyby wyginąć miały wszystkie sasanki z ust mogłoby mi to nie wypłynąć. Odwróciłam głowę chyba znów czerwona, poszukując wzrokiem Marcela i Anne. Wydawali się dobrze bawić, Ania śmiała się, śmiał się też Marcel. Pięknie wyglądali tak kręcąc i wykonując kroki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Przynajmniej do chwili w której mojej oczy rozszerzyły się w zdumieniu.
- James... - najpierw moja ręka znalazła jego przedramię, na którym się zacisnęła. Spojrzałam na niego z widocznym przerażeniem w oczach nie do końca pewna, czy to moja wyobraźnia, czy może panikuję a to jeden z ruchów rock and roll’a, a później znów na parkiet ostatecznie wracając na niego.
- Zastanów się po prostu. Zrobisz jak powie ci serce. - zapewniłam ją jeszcze raz uśmiechając się wspierająco, łagodnie z całą miłością którą ją darzyłam.
Ten pobłażliwy ton uderzał w struny mojej dumy. Mimowolnie uniosłam brodę, mimo to słuchając z zaciekawieniem. Z krótkim wahaniem pokręciłam głową, czując, że może jednak coś nie tak jest ze mną, skoro jej nie czuję. Przekręciłam głowę, spoglądając na uniesioną wyżej butelkę. Zerknęłam w stronę Marcela zapewniającego, ze będzie łatwiej. Zmarszczyłam odrobinę brwi niepewna tych pierników, ale w końcu i jemu skinęłam głową.
- Mieszkałam w Londynie. - przyznałam skinając krótko głową, zawieszając wzrok na Marcelu. - Pan Celeb miał całe półki pięknie fascynujących książek. Czasem mu pomagałam, czasem po prostu siedziałam na oknie je czytając. - zmarszczyłam krótko brwi. - Raz zrzuciłam opasły tom historii magii pewnemu mężczyźnie na głowę. - podzieliłam się tą historią, choć początkowo myślałam, że zwiastuje ona same kłopoty. - Cukiernia Wszystkich Smaków też jest.. była? - zastanowiłam się przesuwając spojrzeniem od Marcela do Jamesa, nie bardzo wiedząc, czy i ona została zamknięta. - cudowna. Pan Bott potrafił zakląć cynamonowe kafle, żeby latały swobodnie. Fascynujące kompletnie rzeczy tam miewał. - zachwyciłam się ponownie, przypominając sobie kasztanowe ludziki o których mówił, że tańczyć potrafią. Cudownie wspaniałe rzeczy, rozświetlające każdy dzień przy odrobinie magii.
- Pomagamy, jak się da. - odpowiedziałam na pytanie zadane przez Jamesa, wzruszając lekko ramionami. - Wujaszek Dai czasem dostaje informację, gdzie kolejnych ludzi przybędzie. Mają trochę to zorganizowane. A trochę po prostu jedziemy, gdzie uważa że być powinniśmy. Ale też zima idzie, a niektórym dać trzeba, bo wyszli jak stali i nic więcej nie mają. - zamilkłam na chwilę, obserwując dym unoszący się z papierosa. - Dzisiaj w szpitalu polowym robiłyśmy. Wcześniej przy obiedzie byłam. - streściłam krótko to, co robiłyśmy za dnia, nie wchodząc w to jakoś bardziej, czy mocniej.
Kiedy temat klifów tak się ciągnął i wałkował w końcu się poddawał. I nic, naprawdę nic złego na myśli nie miałam. Ale wyczułam, że to bratnie dusze są - jak ja z Anią. Dlatego uznałam, że pewnie podzieli się z nim tym. Później i bez nas. Więc różnicy to nie miało, kiedy historię tą miał wziąć i opowiedzieć, bo ja widocznie się do tego nie przymierzałam. Zerknęłam tylko na niego, kiedy poczułam jak dwa bursztyny spoglądając na mnie z tą miną i uniesioną brwią. Sama zmarszczyłam lekko moje, nie mówiąc nic jednak, bo on otworzył usta swoje.
Potknęła się na kamieniu. - potwierdziłam głową, unosząc butelkę do góry w jakimś niby toaście, niby potwierdzającym geście. Znaczy chciałam, ale zamarłam nagle. Chwila, zaraz, moment, wróć. Nie tak brzmiały słowa, chociaż podobnie. Nie potknęła i nie kamieniu. Kąpaliśmy i strumieniu. Moja głowa cofnęła się trochę. Brwi zeszły się ze sobą tęczówki przesunęły się na nieistniejący punkt - do góry w prawo - próbując zweryfikować prawdziwość. A później, z tą samą miną spojrzałam na niego słuchając dalej. W jednoczesnym zdumieniu i zaskoczeniu, o czym wyraźnie mówiły moje brwi i oczy całe. Jednocześnie jakoś przegapiając moment w którym powinnam zdać sobie sprawę, że to zawstydzające dość wyznanie. Jedna z nich - brwi moich - drgnęła, nie potrafiąc zrozumieć, co właściwie się dzieje. Bo ptaki rzeczywiście śpiewały, drzewa szumiały, a dzień chylił się ku końcowi. Konie też były i był też zabójczy atak zająca. I oboje, jeśli na to spojrzeć w strumieniu rzeczywiście się kąpaliśmy - może zmoczyliśmy bardziej - i osobno a nie razem. Tak to nawet nie brzmiało strasznie i okropnie. Zmarszczyłam brwi unosząc butelkę by pociągnąć z niej pokaźnie. Nic więcej nie powiedziałam już w tym konkretnym temacie. Dlaczego to zrobił? Dlaczego tak? Nie mogłam zrozumieć. Nie tylko tego, ale jego całego. Tak jakby w ogóle. - Rzekę. - odpowiedziałam z ociąganiem odsuwając spojrzenie od Jamesa, jakbym sądziła, że ta dodatkowa sekunda da mi coś więcej w kwestii samego zrozumienia, ale nie dała. Zaraz potem uniosłam butelkę, marszcząc brwi, nie odpowiadając na te całe Tamizy w świetle księżyca.
- Zasady nie ma. Bo widzisz, z bratnimi duszami wszystko jest jednocześnie płynne, ale też stałe. Trzeba się tylko wystrzegać, zbyt pochopnego założenia. Jeśli czujesz, że taką spotkałeś, to nie pozostaje nic innego, jak przekonać się czy rzeczywiście tak się sprawa miewa. - odpowiedziałam na pierwsze pytanie wsłuchując się w kolejne. - To nie zasada, że cicho i niepostrzeżenie. Przeważnie, nic nigdy nie jest stracone, jeśli tylko dostanie szansę, żeby takim nie było. - wypowiedziałam, dla potwierdzenia przytakując głową. Przeważnie, bo niektórych rzeczy nie dało się odzyskać. A o niektóre znajomości nie warto zabiegać.
- Ani jednej. - odpowiedziałam, krzyżując tęczówki z Jamesem, unosząc brwi w podobnym geście, jednak gdzieś w okolicach zaczął błąkać mi się nieświadomie uśmiech. Z zaskoczeniem trochę spojrzałam na papierosa, ale odebrałam go, dotykając przypadkiem nie tylko bibułki, ale i palców jego. Spojrzałam na zwitek i wzięłam wdech w płuca. Spokojniej, nie tak mocno jak ostatnio, może się uda tym razem. Przyłożyłam do ust zwitek i zaciągnęłam się, ale ostrożniej, lżej trochę. Mimo to dym i tak zagryzł - ale już nie tak okrutnie. Odkaszlnęłam raz, oddając mu papierosa. To chyba ostatecznie jednak nie do końca było dla mnie. Słuchałam dalej, marszcząc nos i oczy odrobinę powątpiewając w to śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedy słowa podjął Marcel spoglądając na mnie i ja spojrzałam ku niemu. Brew uniosła mi się trochę kiedy o morskich smokach zaczął mówić do tego w strumieniu. Poczułam, że po prostu nawiązuje do tych kąpieli całych. Czerwień weszła mi na policzki, ale piwo łagodziło chyba wstyd cały, bo zerknęłam na Jimmy’ego. - Naprawdę? - zapytałam zamiast tego jakby zastanawiając się, czy gadali dla gadania, czy mówili samą prawdę.
Zaproszenie które padło zmyło mi uśmiech na chwilę. Ale zaaferowana Anne w pośpiechu oddająca papierosa sprawiała, że to przerażenie pozostania z Jamesem samej - nie dlatego, że bałam się jego, tylko kolejnej, tak czułam, nadchodzącej kompromitacji - uciekała kiedy widziałam jej roziskrzone spojrzenie. Odprowadziłam ją wzrokiem, odrobinę tęsknie, ale kiedy spojrzała na mnie, taka zaaferowana uśmiechnęłam się promiennie, przytakując głową krótką. Będzie przecież dobrze, Anne.
- Nie bywam! - odpowiedziałam od razu, bez zastanowienia faktycznie, marszcząc odrobinę brwi, odciągając z opóźnieniem spojrzenie od Anne, która skupiona już całkiem na Mercelu była. Uśmiech który jej posłałam miałam jeszcze przez chwilę, kiedy głowę odwróciłam. Ale powoli znikał. - Znaczy to nie tak, że nie chciałam, po prostu nigdy nie byłam. - wyjaśniłam dalej po krótkiej chwili. - A zapytałeś czy na nich byłam, w czasie przeszłym. - sama mu dokładnie przypomniałam. Bo mimo, że bardzo chciałam nic z tego dnia nie zapomniałam. - Nie skłamałam. - zaznaczyłam, a może bardziej się wytłumaczyłam. - Na balach zresztą też nie. - dodałam zaraz. - Nie byłam nigdy. - uściśliłam dokładniej. - Do tych pałaców i tak trzeba zaproszenia. Dostałam jedno raz, chociaż nie wiedziałam czemu, dopiero Titus mi wytłumaczył, choć nierozsądne to strasznie. - zmarszczyłam brwi i wykrzywiłam usta na wspomnienie tego dnia. - Znaczy nie na bal - to zaproszenie. - dodałam, wyrzucając z siebie słowo za słowem naprędce. - Piękne są te pałace, ale duszy im brak. Jak lalki z porcelany. Wielkie miejsca dla… - zatrzymałam się nagle uświadamiając sobie to, co czasem cioteczka powtarzała. Że paplam, co mi ślina na język przyniesie. Zacisnęłam usta, sięgając po zostawioną na stole butelkę. Chociaż milczenie wcale nie było takie łatwe, bo alkohol zdawał się rozwiązywać mi usta jeszcze prędzej. - ...to nieważne. - stwierdziłam, unosząc ją, żeby pociągnąć znów tego piwa. Zastanawiając się, czy to dobrze, czy niedobrze że tej czekolady nadal szukam. Może musiałam najpierw do tej gorzkości się przyzwyczaić całkiem. Lepiej teraz już było, jakby przyjemniej wchodziło. Milczeć powinnam, zamiast mówić cokolwiek. Tak bezpieczniej było. Trzymałam w dłoni papierosa, którego dała mi Anne, obserwując dym unoszący się z niego. Nie przeszkadzało mi milczenie, nie przeszkadzała mi jego obecność. Ale miałam wrażenie, że zawsze co nie powiedziałam, to nie tak wychodziło. Przymknęłam powieki, wsłuchując się w rytm nowej melodii.
- Wyleczyłam ją. - odpowiedziałam na zadane pytanie. - Poprawnie nawet. Tak twierdzi Dorotha przynajmniej. - odpowiedziałam, wysuwając nogę przed siebie, żeby spojrzeć na kostkę. Nie zauważając, że on nie spoglądał w jej stronę. Też się wyprostowałam spoglądając na wystawioną butelkę, mrużąc lekko oczy żeby spojrzeć na niego po słowach, które wypowiedział.
- Nieprawda. - jedna z brwi mi drgnęła marszcząc się bardziej. Od razu zaprzeczyłam. Machinalnie, naturalnie. A co jeśli prawda, a nawet nie mam świadomości że biorę i mrugam jak popadnie? - Jeśli tak, to nie specjalnie. - dodałam jeszcze zaczynając wątpić trochę w to że nie mrugnęłam dwa razy naprawdę. - Nie zrobiłabym tego. - dodałam jeszcze unosząc odrobinę podbródek. Opuściłam go jednak zaraz. - Dlaczego mu nie powiedziałeś? - zapytałam spoglądając uważniej ku niemu, starając się zrozumieć. Tym razem to ja wskazałam na niego butelką marszcząc brwi, spoglądając w ten miód przetykany bursztynem i korą. - Gdybym tak na to spojrzała, może nie byłabym bytem tak fatalnym. - mruknęłam, sama nie wiedząc dlaczego. Może to piwo tak robiło, że mówiłam to, czego normalnie nie przyznałabym za nic w świecie. Nawet gdyby wyginąć miały wszystkie sasanki z ust mogłoby mi to nie wypłynąć. Odwróciłam głowę chyba znów czerwona, poszukując wzrokiem Marcela i Anne. Wydawali się dobrze bawić, Ania śmiała się, śmiał się też Marcel. Pięknie wyglądali tak kręcąc i wykonując kroki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Przynajmniej do chwili w której mojej oczy rozszerzyły się w zdumieniu.
- James... - najpierw moja ręka znalazła jego przedramię, na którym się zacisnęła. Spojrzałam na niego z widocznym przerażeniem w oczach nie do końca pewna, czy to moja wyobraźnia, czy może panikuję a to jeden z ruchów rock and roll’a, a później znów na parkiet ostatecznie wracając na niego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Być może tak właśnie było; być może Peter szukał jej tak samo desperacko, jak ona jego. Ale czy wtedy nie próbowałby się kontaktować? Nie słałby listów, może nawet takich prawie donikąd, nie zostawiałby poszlak w ich miejscach? Coś musiało być nie tak, nie wiedziała jeszcze co, ale skoro był już tak blisko, wszystko miało w końcu stać się łatwiejsze.
Nie odpowiedziała już na słowa ani Marcela, ani Neali; cięższy temat uleciał gdzieś pod sufit niemal od razu, kiedy wątek Blackpool i klifów obrał dość ciekawy ton.
– Kąpiel w strumieniu? – wypaliła tylko krótko, próbując przyhamować odrobinę własne parsknięcie śmiechem; tok wydarzeń przedstawiony przez rudowłosą wyglądał zgoła inaczej, jej reakcja na słowa Jamesa chyba tylko to potwierdzała; ale chłopak opowiadał tak ładnie, szczegółowo, jakby naprawdę wszystko to się przydarzyło, więc z drgającym uśmiechem na ustach wysłuchiwała jego nieprawdziwej opowieści; a może było w tym ziarenko prawdy?
Chwilę później opowiastki o wspólnym zażywaniu kąpieli w lodowatych wodach rzeki gdzieś zniknęły; zapomniała też o gorzkim posmaku piwa na języku i drapiącym uczuciu w gardle – jedynie słowa o bratnich duszach wybrzmiewały gdzieś z tyłu jej głowy, kiedy nieco niepewnie ściskała dłoń Marcela, krocząc z nim w stronę parkietu.
Nerwowość i ekscytacja, śmiałość i wstyd; gdzieś poza wszelkimi emocjami wybijała się w górę zwyczajna, czysta radość, niemal dziecięca, niewinna. Anne rozglądała się wokół raz po raz, chcąc przyjrzeć się wirującym parom, kolorowym spódnicom, konkretnym krokom, nim wzrok finalnie nie spotkał spojrzenia należącego do Marcela.
– Dobrze – zdążyła wyszeptać pomiędzy kolejnym dźwięcznym zrywem piosenki, a mocniejszym uściskiem na jego dłoni, jak gdyby chciała dodać sobie otuchy. Ale paradoksalnie, zabawnie szybko przestała o niej myśleć; zniknęła wraz z kolejnymi krokami, kilka zmieniło się w kilkanaście, i prawdę mówiąc, nie pamiętała kiedy odrobinę speszone skupienie przeobraziło się w zwyczajną intuicję.
Płynęła wraz z nim, wciąż uśmiechnięta, raz po raz chichocząc, kiedy błękitna sukienka smagnęła podłogę czy kreację innej panny wirującej nieopodal. Krzyżowała z nim spojrzenie niemal po każdym obrocie, podekscytowana, rozbawiona, z nutą wdzięczności za moment, którego nie mogła doświadczyć od tak dawna.
Serce biło podniośle, wystukując radosny rytm, oczy iskrzyły się zaaferowane, uśmiech nie schodził z ust, śmiech raz po raz wybijał gdzieś w dali, goszcząc się między dźwiękami skocznej piosenki, później kolejnej. Nie myślała ani o czymś tak abstrakcyjnym jak złość cioci Neali, społeczne przekonanie, że im nie wypada, że jutro wszystko to – kolorowe światła, wesoła muzyka, on ściskający jej dłoń – gdzieś zniknie; to nie było ważne, kiedy po kolejnym obrocie przysunął ją bliżej. Mimowolnie ułożyła dłoń na jego torsie, rozchyliła usta, być może zdziwiona, być może tylko z powodu przyspieszonego oddechu; zaróżowiałe policzki dopełniały uśmiech i skrzące się spojrzenie, jego pytanie spowodowało dziwaczne uczucie w dole żołądka, mieszające w sobie psotliwość, rozbawienie i nutę wyrzutów sumienia tudzież wstydu.
– A słyszałeś bajkę o Kopciuszku? – odpowiedziała pytaniem na pytanie z pewną wesołością, stawiając siebie przez chwilę w roli księżniczki uciekającej o północy z pięknego pałacu; ona uciekła nad ranem, z cyrkowej przyczepy, i bardzo daleko było jej do księżniczki; szczegóły.
Znów przysunął się bliżej – niemal pewna, że chce wyszeptać coś do jej ucha, machinalnie uniosła brew z ciekawością, wciąż splatając palce z tymi należącymi do niego; nos musnął skórę między szyją a obojczykiem, łaskotki przemknęły dreszczem wzdłuż jej ramienia, wywołując kolejny chichot.
– Heeeeej... – wyrzuciła z siebie rozbawiona, unosząc dłonie wyżej, kładąc je na jego klatce piersiowej by nieco go odsunąć i nieświadomie podtrzymać; może już się zmęczył? Wygłupiał?
Ale chwilę później jego ciało stało się jakoś dziwnie wiotkie, ciężkie, bezwładne; przeniosła ręce na jego barki, wkładając w ten ruch odrobinę więcej siły, by odsunąć go od własnego ciała i zastać go... nieprzytomnego?
Rozbawienie sprzed chwili uleciało momentalnie, śmiech przemienił się w głuche westchnięcie, śmiech zmazała nerwowość, prawie śmiertelna.
– Hej, Marcel, hej... – wypowiedziała odrobinę głośniej, w międzyczasie, wciąż starając się podtrzymywać jego ciało, przechodząc pod jedną ze ścian, schodząc z parkietu, na którym ludzie wciąż tańczyli żywiołowo. Uderzyła w jedną z kobiet, zsunął jej się z rąk, niemal straciła równowagę; w ostatnim czasie odnalazła ją na nowo, nie będąc w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się stało - co się działo?
Doczłapała pod ścianę, opierając jego ciało o zimną powierzchnię; przecież nie mogło zaszkodzić mu piwo, im nic nie było; głupia myśl o truciźnie przemknęła przez jej głowę i prędko zniknęła; czując, jak serce kołacze jej z nerwów, niemal boleśnie obija się o pierś, a dłonie robią się wyjątkowo lodowate, w mgnieniu oka obróciła się przez ramię, odnajdując wzrokiem zajmowany wcześniej stolik.
– James! – zawołała ciemnowłosego prędko, spojrzeniem znów wracając do nieprzytomnego blondyna; nie miała siły wciąż trzymać go na nogach – ciało zsunęło się po ścianie w dół, ona też kucnęła, przytrzymując go w pozycji względnie siedzącej, by nie legł jak długi na podłodze. Przeniosła dłoń na jego policzek; palce drżały w spotkaniu z jego skórą, strach prędko przeniósł dreszcz na resztę ciała, kiedy starała się zrozumieć, racjonalnie pojąć i znaleźć sposób, w którym mogłaby mu pomóc. Ale w czym? Co mu dolegało?
Nie odpowiedziała już na słowa ani Marcela, ani Neali; cięższy temat uleciał gdzieś pod sufit niemal od razu, kiedy wątek Blackpool i klifów obrał dość ciekawy ton.
– Kąpiel w strumieniu? – wypaliła tylko krótko, próbując przyhamować odrobinę własne parsknięcie śmiechem; tok wydarzeń przedstawiony przez rudowłosą wyglądał zgoła inaczej, jej reakcja na słowa Jamesa chyba tylko to potwierdzała; ale chłopak opowiadał tak ładnie, szczegółowo, jakby naprawdę wszystko to się przydarzyło, więc z drgającym uśmiechem na ustach wysłuchiwała jego nieprawdziwej opowieści; a może było w tym ziarenko prawdy?
Chwilę później opowiastki o wspólnym zażywaniu kąpieli w lodowatych wodach rzeki gdzieś zniknęły; zapomniała też o gorzkim posmaku piwa na języku i drapiącym uczuciu w gardle – jedynie słowa o bratnich duszach wybrzmiewały gdzieś z tyłu jej głowy, kiedy nieco niepewnie ściskała dłoń Marcela, krocząc z nim w stronę parkietu.
Nerwowość i ekscytacja, śmiałość i wstyd; gdzieś poza wszelkimi emocjami wybijała się w górę zwyczajna, czysta radość, niemal dziecięca, niewinna. Anne rozglądała się wokół raz po raz, chcąc przyjrzeć się wirującym parom, kolorowym spódnicom, konkretnym krokom, nim wzrok finalnie nie spotkał spojrzenia należącego do Marcela.
– Dobrze – zdążyła wyszeptać pomiędzy kolejnym dźwięcznym zrywem piosenki, a mocniejszym uściskiem na jego dłoni, jak gdyby chciała dodać sobie otuchy. Ale paradoksalnie, zabawnie szybko przestała o niej myśleć; zniknęła wraz z kolejnymi krokami, kilka zmieniło się w kilkanaście, i prawdę mówiąc, nie pamiętała kiedy odrobinę speszone skupienie przeobraziło się w zwyczajną intuicję.
Płynęła wraz z nim, wciąż uśmiechnięta, raz po raz chichocząc, kiedy błękitna sukienka smagnęła podłogę czy kreację innej panny wirującej nieopodal. Krzyżowała z nim spojrzenie niemal po każdym obrocie, podekscytowana, rozbawiona, z nutą wdzięczności za moment, którego nie mogła doświadczyć od tak dawna.
Serce biło podniośle, wystukując radosny rytm, oczy iskrzyły się zaaferowane, uśmiech nie schodził z ust, śmiech raz po raz wybijał gdzieś w dali, goszcząc się między dźwiękami skocznej piosenki, później kolejnej. Nie myślała ani o czymś tak abstrakcyjnym jak złość cioci Neali, społeczne przekonanie, że im nie wypada, że jutro wszystko to – kolorowe światła, wesoła muzyka, on ściskający jej dłoń – gdzieś zniknie; to nie było ważne, kiedy po kolejnym obrocie przysunął ją bliżej. Mimowolnie ułożyła dłoń na jego torsie, rozchyliła usta, być może zdziwiona, być może tylko z powodu przyspieszonego oddechu; zaróżowiałe policzki dopełniały uśmiech i skrzące się spojrzenie, jego pytanie spowodowało dziwaczne uczucie w dole żołądka, mieszające w sobie psotliwość, rozbawienie i nutę wyrzutów sumienia tudzież wstydu.
– A słyszałeś bajkę o Kopciuszku? – odpowiedziała pytaniem na pytanie z pewną wesołością, stawiając siebie przez chwilę w roli księżniczki uciekającej o północy z pięknego pałacu; ona uciekła nad ranem, z cyrkowej przyczepy, i bardzo daleko było jej do księżniczki; szczegóły.
Znów przysunął się bliżej – niemal pewna, że chce wyszeptać coś do jej ucha, machinalnie uniosła brew z ciekawością, wciąż splatając palce z tymi należącymi do niego; nos musnął skórę między szyją a obojczykiem, łaskotki przemknęły dreszczem wzdłuż jej ramienia, wywołując kolejny chichot.
– Heeeeej... – wyrzuciła z siebie rozbawiona, unosząc dłonie wyżej, kładąc je na jego klatce piersiowej by nieco go odsunąć i nieświadomie podtrzymać; może już się zmęczył? Wygłupiał?
Ale chwilę później jego ciało stało się jakoś dziwnie wiotkie, ciężkie, bezwładne; przeniosła ręce na jego barki, wkładając w ten ruch odrobinę więcej siły, by odsunąć go od własnego ciała i zastać go... nieprzytomnego?
Rozbawienie sprzed chwili uleciało momentalnie, śmiech przemienił się w głuche westchnięcie, śmiech zmazała nerwowość, prawie śmiertelna.
– Hej, Marcel, hej... – wypowiedziała odrobinę głośniej, w międzyczasie, wciąż starając się podtrzymywać jego ciało, przechodząc pod jedną ze ścian, schodząc z parkietu, na którym ludzie wciąż tańczyli żywiołowo. Uderzyła w jedną z kobiet, zsunął jej się z rąk, niemal straciła równowagę; w ostatnim czasie odnalazła ją na nowo, nie będąc w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się stało - co się działo?
Doczłapała pod ścianę, opierając jego ciało o zimną powierzchnię; przecież nie mogło zaszkodzić mu piwo, im nic nie było; głupia myśl o truciźnie przemknęła przez jej głowę i prędko zniknęła; czując, jak serce kołacze jej z nerwów, niemal boleśnie obija się o pierś, a dłonie robią się wyjątkowo lodowate, w mgnieniu oka obróciła się przez ramię, odnajdując wzrokiem zajmowany wcześniej stolik.
– James! – zawołała ciemnowłosego prędko, spojrzeniem znów wracając do nieprzytomnego blondyna; nie miała siły wciąż trzymać go na nogach – ciało zsunęło się po ścianie w dół, ona też kucnęła, przytrzymując go w pozycji względnie siedzącej, by nie legł jak długi na podłodze. Przeniosła dłoń na jego policzek; palce drżały w spotkaniu z jego skórą, strach prędko przeniósł dreszcz na resztę ciała, kiedy starała się zrozumieć, racjonalnie pojąć i znaleźć sposób, w którym mogłaby mu pomóc. Ale w czym? Co mu dolegało?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przysłuchiwał się relacji z Londynu w milczeniu, nie angażując zupełnie w wymianę informacji ze stolicy. Miejsca, o których mówiła Ruda może i tam były, może były kiedyś otwarte, ale nigdy nie odwiedził żadnego z nich. O cukierni słyszał gdzieś od kogoś, ale nie potrafił sobie przypomnieć kolorowych wystaw i słodkości, o których wspomniała. Teraz większość lokali świeciła pustkami, a jeszcze przed paroma miesiącami, po bezksiężycowej nocy, wiele z nich — porzuconych w pośpiechu, niezamkniętych zachęcało do splądrowania i dokładnego przeszukania. Wojna była paskudnym czasem. Część ludzi traciła dobytek życia, inni bogacili się niesłusznie kosztem pozostałych. Niektórzy żerowali na tym, co pozostało, będąc w stanie w tych wyjątkowych warunkach przeżyć znacznie łatwiej. Spuścił wzrok, marszcząc brwi krótką chwilę. Pan Bott nawet go rozbawił — musiał być w wieku Steffena, a jeśli był starszy to niewiele — ale nie na tyle, by się roześmiać. Wiedział, że nie żyje. Skierował spojrzenie ku Neali.
— Brzmi wspaniale — mruknął w odpowiedzi na jej tęsknotę za magicznymi słodkościami, nie będąc w stanie sobie wyobrazić nawet wyjątkowości ich smaku i fantazji cukiernika. Jednak w tym wypadku wierzył jej na słowo. — Bardzo szlachetne — przyznał całkiem poważnie, kiedy podzieliła się informacją o tym, jak nieśli pomoc potrzebującym. Wiedział, że wielu było życzliwych ludzi wciąż na tym świecie. Carterowie robili to samo, transportowali żywność do Devon, dla tych, którzy byli zmuszeni opuścić pogrążone w biedzie i ogarnięte konfliktem rejony. Otworzył usta, by zaoferować jej siebie — w ramach wsparcia w tym, co robiła, ale zamknął je szybko, zdając sobie sprawę, że nie miał zwyczajnie na to czasu. Nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zostać w Londynie, musiał wykorzystać wszystkie możliwości i wszystkie kontakty, by upewnić się, że nie została tam ani Sheila, ani Eve.
Niedowierzanie Marcela w kwestii kąpieli w strumieniu zbył szelmowskim uśmiechem — i spojrzeniem, które sugerowało, że się nabijał, ale nie powiedział ani słowa, by sprostować swoją wersję zdarzeń i przywrócić ją do stanu faktycznego. Kiedy wszedł mu w słowo, opowiadając o ślubach milczenia, przerwał, doskonale rozumiejąc, co chciał przez to powiedzieć. Próbował się nie śmiać, ale ledwie udawało mu się utrzymać uśmiech taki jaki był — szeroki, powstrzymywany, drgający w kącikach, podobnie jak brwi, które bardzo próbowały mu przywrócić wyraz pełnej powagi. Skinął mu głową na znak — oj, tak, strzegę śmiertelnie ważnej tajemnicy i żaden wróg jej ze mnie nie wydrze. Niech w spokoju rozkoszuje się tym wieczorem. Liczył na to, że żadnemu z nich nie będzie dane wyjaśniać przyczyn dramatycznej wizji rychłej śmierci. Zerknął na Nealę, kiedy odbierała od niego papierosa, właściwie na jej dłoń, znacznie pewniej sięgającą po skręcony tytoń. Umknąłby mu fakt, że ich palce się zetknęły, gdyby nie krótka pauza, jakby wstrzymany przez nią oddech, a później wciągnięty mocno jeszcze zanim w ogóle przyłożyła bibułkę do ust. To, co się działo wokół przestało go interesować; przegapił też moment, w którym Marcel pociągał Anne na środek parkietu, szukając dla nich odpowiedniego miejsca, wśród wirujących par. Odkaszlnęła, odebrał więc od niej papierosa bez pośpiechu, łapiąc go między środkowy i wskazujący, stabilnie i pewnie. Był już krótki, by się nie oparzyć musiał uczynić to samo, co ona wcześniej, przyciskając swoje palce do jej — może przywierając nimi o sekundę lub dwie za długo. Zaciągnął się, marszcząc chwilę brwi. Tytoń nie był najlepszy, drapał w gardło, ale był już zbyt do tego przyzwyczajony, by kręcić nosem na takie detale. — Uhm— mruknął, unosząc brew, by za chwilę przytaknąć wcześniejszym słowom Marcela. Oczywiście, że wskoczyłby do strumienia bez wahania, by ukręcić potworowi łeb. — Och, naprawdę— odpowiedział melodyjnie, z lekką wibracją w głosie. Udzielił mu się ten sam piwny nastrój. Patrzył na nią cały czas, z dziwną przyjemnością obserwując jak te wszystkie nastroje — od strachu, do rozbawienia pojawiają się i znikają na jej młodej twarzy. Odchylił się bardziej do tyłu, dalej od niej dopiero kiedy zabrała się za wyjaśnienie swojej obecności tutaj. Parsknął śmiechem i obrócił głowę, szybko odnajdując wirującą błękitną sukienkę, unoszącą się w piruetach zdecydowanie wysoko i przyjaciela, który skocznie wywijał do rock and rolla. Śledził ich poczynania chwilę — Marcel był świetnym tancerzem, szybko zagrabił sobie przestrzeń wokół siebie i sprawił, że oboje błyskawicznie przyciągnęli uwagę par tańczących (tych nieszczególnie zajętych sobą nawzajem). — Więc to pierwszy raz— skwitował i powrócił do niej spojrzeniem, szybko odnajdując w bladym świetle intensywnie niebieskie tęczówki wyraźnie odcinające się od jasnej, obsypanej złotymi piegami skóry. — Pierwsza potańcówka, pierwszy papieros, pierwszy... porter?— strzelał po jej poprzedniej minie i zaskoczeniu związanym ze smakiem mocnego piwa. — Wieczór pierwszych razów...— mruknął w rozbawionym zamyśleniu. O balach nie wiedział więcej poza tym, że były, a ich goście zakładali na siebie te śmieszne, poważne stroje z krynoliny (bo pewnie to miał na myśli Marcel w liście o narzeczonej Steffena).— Co się robi na balach? Oprócz tańczenia do monotonnej melodii.— Przyjrzał jej się podejrzliwie, dygała jak dama, dostawała zaproszenia na bale. Nie dziwiło go to wcale, od razu widział, że pochodziła z dobrego domu. — Raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy cztery — zaintonował rytm walca, po chwili przymykając oczy i dłonią z papierosem poruszając w płynnej kopniętej ósemce, tak kompletnie niepasującej taktem do tego, co rozbrzmiewało wokół nich — a mimo to z rozróżnieniem tych dwóch rytmów nie miał najmniejszego problemu, wyczucie miał dobre. Zaciągnął się papierosem ostatni raz i zgasił go, by zaraz potem wskazać w nią piwem tuż przed opiciem. Oskarżycielsko, wywołując ją do odpowiedzi. Roześmiał się, kiedy zaprotestowała, ale musiał przyznać, że mu ulżyło.
— Nie zrobiłabyś? Dlaczego nie?— spytał podstępnie, przechylając głowę w bok, jakby zmiana kąta patrzenia na nią miała mu pomóc lepiej zrozumieć jej słowa. Odwrócił wzrok dopiero po chwili, kończąc piwo i odkładając pusta butelkę na stół. Wzruszył ramionami. — Domyśli się — Marcel znał go za dobrze, wiedział, że zmyślał. A jeśli jeszcze nie to prędzej czy później na to wpadnie. Neala nie wyglądała na dziewczynę, która zażywała kąpieli w strumieniu z przypadkowo poznanym czarodziejem. — Nie jesteś bytem fatalnym. Choć przyznam, że fatalnie idzie ci spławianie mnie. I to od samego początku — dodał z fałszywą przykrością w głosie, ogniskując na niej spojrzenie. Kiedy zacisnęła rękę na jego przedramieniu, patrząc w stronę parkietu pomyślał, że to piwo błyskawicznie ją ośmieliło. Od muśnięcia go palcami przeszła do konkretnego uścisku. Uśmiechnął się szerzej, unosząc brwi w lekkim niedowierzaniu, ale też z radością.— Chcesz zatańczyć?— spytał, ale zaraz potem przeniosła na niego przerażone spojrzenie, a on spoważniał równie szybko i uniósł brwi w równie przerażonej minie.— Albo i nie?— Wygłupił się? Nie zaoferował jej tego wcześniej przez wzgląd na uszkodzoną niedawno kostkę. Dopiero po chwili przez głośną muzykę przebił się słabo krzyk Anne, nie zorientował się w pierwszej chwili skąd dochodził i kto go wołał. Potrzebował chwili na odszukanie źródła spojrzeniem. — Szlag!— zaklął, podnosząc się z krzesła. Trudno było nie przyznać, że się nie spodziewał, ale Marcel wybrał sobie naprawdę fatalny moment na ucięcie drzemki. Ruszył w tamtym kierunku, przedzierając się pomiędzy tańczącymi parami. — Odsuńcie się!— odepchnął kogoś, robiąc miejsce sobie? może Neali, próbując dotrzeć pod samą ścianę, gdzie Marcel już nieprzytomnie leżał. Klęknął przed nim, odruchowo wyciągając rękę, by go poklepać po policzku i ocucić, ale dłoń zawisła w połowie drogi. — Czy on żyje?— Zmarszczył brwi, patrząc na niego chwilę. Sam nie był pewien, wiedział o jego problemie, ale wyglądał, jakby naprawdę wyzionął ducha. Zerknął na Anne, a później odwrócił się na Nealę. Dopiero co mu powiedziała, że zna się na uzdrawianiu. Cofnął więc dłoń i nachylił się do jego klatki piersiowej, przykładając do niej ucho, jakby z nadzieją, że usłyszy bicie jego serca i będzie mógł się z niego nabijać, zamiast zastanawiać się, czy powinien mu naprawdę odprawić cygański pogrzeb. — Obawiałem się tego — wyznał, podnosząc głowę i spoglądając na przyjaciela z troską. Zerknął na blondynkę, unosząc brwi w trosce i przerażeniu. — On... — zaczął gorączkowo, przyjmując przejmujący ton. Kłamał w ten sposób od dziecka, nie powinno mu to sprawić trudu. — Padł ofiarą klątwy kilka dni temu. — Zerknął na dziewczyny, przypominając im spojrzeniem o tym, co mówił chwilę wcześniej — że Marcel może w każdej chwili umrzeć. Spojrzał na Marcela bezradnie.— To ma minąć za parę dni, o ile... O ile nie wyzionie ducha w międzyczasie— dodał ciszej, zbliżając się do niego. — Umiecie mu pomóc? — spytał, spoglądając na nie błagalnie, głos mu zadrżał, brwi ściągnęły się ku sobie w silnej determinacji. Naprawdę był zdeterminowany. — Ja... Ja znam się na tym, tak dobrze, jak na runach, jeśli coś mu się stanie nigdy sobie tego nie wybaczę — jęknął, przenosząc wzrok znów na Marcela. Stary, wytrzymaj jeszcze chwilę w tym stanie, robię to dla ciebie.— Wiedziałem, że nie powinniśmy byli się ruszać z Londynu, cholera, tam mogli o niego zadbać. A teraz nie będzie mógł tam wrócić przez kilka dni...— Co robić, co robić? Zerknął na Anne i otwarł usta, ale zaraz je zamknął. Jakby zechciała go doglądać. Jutro i pojutrze? Jakby mogła się nim zaopiekować? Był przecież taki słaby, taki cierpiący. A on mógł mu tylko zaszkodzić. Nie mogły ich teraz zostawić samych. Nie, to wykluczone.— Pomóżcie mu, proszę... — Podniósł się na równe nogi i przytknął dłoń do czoła. Wierzył, że Marcel był w dobrych rękach, Anne z taką troską głaskała go po policzku, że nie mógł się powstrzymać. Wokół jednak wszyscy zdawali się tańczyć, może wzięli go za upitego? Kiedy ktoś z tyłu na niego wpadł, odwrócił się gwałtownie. No, serio? Jeszcze tego brakowało.— Powiedziałem odsuń się! — zwrócił się głośniej i wyraźniej znów do typa, którego wcześniej musiał przesunąć sam, bo przecież staranowałby leżącego przyjaciela pewnie. I na pewno by go raz dwa obudził.
| Rzucam na poziom upojenia drugiego typka i jego zdrowy rozsądek od 1-100. Im niżej tym słabiej się dogadamy, od 20 w dół będzie zły.
Do tego rzucam zdarzenie k6:
1. W barze pojawia się czarodziej łudząco podobny (a może nie tylko podobny?) do Reginalda Weasleya, który wbija wzrok w Nealę, a następnie rusza w jej kierunku.
2. Mało kto zwraca uwagę na grupkę pod ścianą. Może nikt poza jednym chłopakiem - wysokim, sporo starszym czarodziejem w eleganckiej koszuli, spodniach na szelkach i lakierowanych bucikach, który podchodzi i spogląda na Anne z góry, poprawiając zaczesane na Elvisa do tyłu włosy. Z szelmowskim uśmiechem zaczepia blondynkę, kompletnie ignorując wszystkich pozostałych. Dla lepszego wrażenia kuca przez nią i szuka jej spojrzenia, zachęcająco wyciągając do niej rękę, by porwać ją do tańca. Czeka nas w nocy czyste niebo, bo wszystkie gwiazdy schowały się w Twoich oczach, mruczy i puszcza do niej oczko.
3. Odkąd tylko Neala pojawiła się na potańcówce ktoś jej się przyglądał. Gdy wstała od stolika, owy czarodziej ruszył za nią, z każdym krokiem zbliżając się coraz bardziej, aż w końcu złapał ją mocno za rękę i spróbował odwrócić do siebie, jednocześnie klękając na jedno kolano i opuszczając w niskim pokłonie głowę. Nealo Weasley, nigdy wcześniej nie miałem okazji ci wyjawić prawdy, ale wiedz, że kocham cię z całego serca odkąd tylko cię zobaczyłem. Moje uczucie jest szczere i olbrzymie, chciałbym byś została moją damą. Jeśli nie na całe życie to chociażby na ten jeden wieczór, zaskomlał, nie podnosząc głowy.
4. Nim jeszcze Marcel doszedł do siebie, jedna z dziewcząt, która od dłuższego czasu mu się przyglądała, wystrzeliła w jego kierunku, w momencie, gdy Anne usadawiała go nieprzytomnego pod ścianą. Zawahała się, kiedy otoczyła go grupka znajomych, ale chwyciła do ręki butelkę piwa, opróżniła ją i wtedy ruszyła przed siebie. Korzystając z zamieszania upadła na kolana, zalewając się łzami po drugiej stronie Marcela. Ułożywszy mu dłonie na klatce piersiowej załkała przeraźliwie. Och nie, co się stało? Co mu zrobiłaś? Rzuciłaś na niego jakiś wstrętny urok! Od razu widać, że jesteś półwolą, wredna małpo, wysyczała wściekle do blondynki, by ująć twarz Marcela w obie dłonie i nachylić się do pocałunku.
5. Niewiadomo w którym momencie, do grupki pod ścianą podbił nieco podchmielony już mężczyzna, stanął między nimi i spojrzał na Marcela, aż w końcu otworzył usta, jakby coś sobie przypomniał. O rety, to wy! Rita! Chloe, Jessa, Brian, John, Patrick, Roger! Chodźcie tu no! Patrzcie kogo tu mamy! Czy to nie Jessica i Ernie? Jutro biorą ślub! Na Merlina, Jess, strasznie się cieszę i bardzo gratuluję. Ale się schlał, ale w sumie mu się nie dziwię, zwrócił się do Anne, a potem wbiegł na podwyższenie, które podczas innych wydarzeń mogłoby robić za scenę. Ej, słuchajcie wszyscy! Muzyka ucichła. Tam są nasi przyjaciele. Ernie co prawda jest już zalany w trupa, ale jutro biorą ślub! Zaśpiewajmy im wszyscy sto lat! I wszyscy zwrócili się w ich stronę.
6. W pewnym momencie muzyka ucichła, a właściciel potańcówki ogłosił wyniki loterii, w której do wzięcia udziału należało wpłacić jednego sykla). Zwyciężył numer 32. Niepodziewanie okazało się, że numerek leżał tuż przy Marcelu, karteczka była widoczna dla wszystkich wokół, wystawała spod dłoni - komuś musiała wylecieć w trakcie tańca. Nagrodą było picie dziś na koszt firmy, ale należało się po nagrodę zgłosić osobiście do baru.
— Brzmi wspaniale — mruknął w odpowiedzi na jej tęsknotę za magicznymi słodkościami, nie będąc w stanie sobie wyobrazić nawet wyjątkowości ich smaku i fantazji cukiernika. Jednak w tym wypadku wierzył jej na słowo. — Bardzo szlachetne — przyznał całkiem poważnie, kiedy podzieliła się informacją o tym, jak nieśli pomoc potrzebującym. Wiedział, że wielu było życzliwych ludzi wciąż na tym świecie. Carterowie robili to samo, transportowali żywność do Devon, dla tych, którzy byli zmuszeni opuścić pogrążone w biedzie i ogarnięte konfliktem rejony. Otworzył usta, by zaoferować jej siebie — w ramach wsparcia w tym, co robiła, ale zamknął je szybko, zdając sobie sprawę, że nie miał zwyczajnie na to czasu. Nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zostać w Londynie, musiał wykorzystać wszystkie możliwości i wszystkie kontakty, by upewnić się, że nie została tam ani Sheila, ani Eve.
Niedowierzanie Marcela w kwestii kąpieli w strumieniu zbył szelmowskim uśmiechem — i spojrzeniem, które sugerowało, że się nabijał, ale nie powiedział ani słowa, by sprostować swoją wersję zdarzeń i przywrócić ją do stanu faktycznego. Kiedy wszedł mu w słowo, opowiadając o ślubach milczenia, przerwał, doskonale rozumiejąc, co chciał przez to powiedzieć. Próbował się nie śmiać, ale ledwie udawało mu się utrzymać uśmiech taki jaki był — szeroki, powstrzymywany, drgający w kącikach, podobnie jak brwi, które bardzo próbowały mu przywrócić wyraz pełnej powagi. Skinął mu głową na znak — oj, tak, strzegę śmiertelnie ważnej tajemnicy i żaden wróg jej ze mnie nie wydrze. Niech w spokoju rozkoszuje się tym wieczorem. Liczył na to, że żadnemu z nich nie będzie dane wyjaśniać przyczyn dramatycznej wizji rychłej śmierci. Zerknął na Nealę, kiedy odbierała od niego papierosa, właściwie na jej dłoń, znacznie pewniej sięgającą po skręcony tytoń. Umknąłby mu fakt, że ich palce się zetknęły, gdyby nie krótka pauza, jakby wstrzymany przez nią oddech, a później wciągnięty mocno jeszcze zanim w ogóle przyłożyła bibułkę do ust. To, co się działo wokół przestało go interesować; przegapił też moment, w którym Marcel pociągał Anne na środek parkietu, szukając dla nich odpowiedniego miejsca, wśród wirujących par. Odkaszlnęła, odebrał więc od niej papierosa bez pośpiechu, łapiąc go między środkowy i wskazujący, stabilnie i pewnie. Był już krótki, by się nie oparzyć musiał uczynić to samo, co ona wcześniej, przyciskając swoje palce do jej — może przywierając nimi o sekundę lub dwie za długo. Zaciągnął się, marszcząc chwilę brwi. Tytoń nie był najlepszy, drapał w gardło, ale był już zbyt do tego przyzwyczajony, by kręcić nosem na takie detale. — Uhm— mruknął, unosząc brew, by za chwilę przytaknąć wcześniejszym słowom Marcela. Oczywiście, że wskoczyłby do strumienia bez wahania, by ukręcić potworowi łeb. — Och, naprawdę— odpowiedział melodyjnie, z lekką wibracją w głosie. Udzielił mu się ten sam piwny nastrój. Patrzył na nią cały czas, z dziwną przyjemnością obserwując jak te wszystkie nastroje — od strachu, do rozbawienia pojawiają się i znikają na jej młodej twarzy. Odchylił się bardziej do tyłu, dalej od niej dopiero kiedy zabrała się za wyjaśnienie swojej obecności tutaj. Parsknął śmiechem i obrócił głowę, szybko odnajdując wirującą błękitną sukienkę, unoszącą się w piruetach zdecydowanie wysoko i przyjaciela, który skocznie wywijał do rock and rolla. Śledził ich poczynania chwilę — Marcel był świetnym tancerzem, szybko zagrabił sobie przestrzeń wokół siebie i sprawił, że oboje błyskawicznie przyciągnęli uwagę par tańczących (tych nieszczególnie zajętych sobą nawzajem). — Więc to pierwszy raz— skwitował i powrócił do niej spojrzeniem, szybko odnajdując w bladym świetle intensywnie niebieskie tęczówki wyraźnie odcinające się od jasnej, obsypanej złotymi piegami skóry. — Pierwsza potańcówka, pierwszy papieros, pierwszy... porter?— strzelał po jej poprzedniej minie i zaskoczeniu związanym ze smakiem mocnego piwa. — Wieczór pierwszych razów...— mruknął w rozbawionym zamyśleniu. O balach nie wiedział więcej poza tym, że były, a ich goście zakładali na siebie te śmieszne, poważne stroje z krynoliny (bo pewnie to miał na myśli Marcel w liście o narzeczonej Steffena).— Co się robi na balach? Oprócz tańczenia do monotonnej melodii.— Przyjrzał jej się podejrzliwie, dygała jak dama, dostawała zaproszenia na bale. Nie dziwiło go to wcale, od razu widział, że pochodziła z dobrego domu. — Raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy cztery — zaintonował rytm walca, po chwili przymykając oczy i dłonią z papierosem poruszając w płynnej kopniętej ósemce, tak kompletnie niepasującej taktem do tego, co rozbrzmiewało wokół nich — a mimo to z rozróżnieniem tych dwóch rytmów nie miał najmniejszego problemu, wyczucie miał dobre. Zaciągnął się papierosem ostatni raz i zgasił go, by zaraz potem wskazać w nią piwem tuż przed opiciem. Oskarżycielsko, wywołując ją do odpowiedzi. Roześmiał się, kiedy zaprotestowała, ale musiał przyznać, że mu ulżyło.
— Nie zrobiłabyś? Dlaczego nie?— spytał podstępnie, przechylając głowę w bok, jakby zmiana kąta patrzenia na nią miała mu pomóc lepiej zrozumieć jej słowa. Odwrócił wzrok dopiero po chwili, kończąc piwo i odkładając pusta butelkę na stół. Wzruszył ramionami. — Domyśli się — Marcel znał go za dobrze, wiedział, że zmyślał. A jeśli jeszcze nie to prędzej czy później na to wpadnie. Neala nie wyglądała na dziewczynę, która zażywała kąpieli w strumieniu z przypadkowo poznanym czarodziejem. — Nie jesteś bytem fatalnym. Choć przyznam, że fatalnie idzie ci spławianie mnie. I to od samego początku — dodał z fałszywą przykrością w głosie, ogniskując na niej spojrzenie. Kiedy zacisnęła rękę na jego przedramieniu, patrząc w stronę parkietu pomyślał, że to piwo błyskawicznie ją ośmieliło. Od muśnięcia go palcami przeszła do konkretnego uścisku. Uśmiechnął się szerzej, unosząc brwi w lekkim niedowierzaniu, ale też z radością.— Chcesz zatańczyć?— spytał, ale zaraz potem przeniosła na niego przerażone spojrzenie, a on spoważniał równie szybko i uniósł brwi w równie przerażonej minie.— Albo i nie?— Wygłupił się? Nie zaoferował jej tego wcześniej przez wzgląd na uszkodzoną niedawno kostkę. Dopiero po chwili przez głośną muzykę przebił się słabo krzyk Anne, nie zorientował się w pierwszej chwili skąd dochodził i kto go wołał. Potrzebował chwili na odszukanie źródła spojrzeniem. — Szlag!— zaklął, podnosząc się z krzesła. Trudno było nie przyznać, że się nie spodziewał, ale Marcel wybrał sobie naprawdę fatalny moment na ucięcie drzemki. Ruszył w tamtym kierunku, przedzierając się pomiędzy tańczącymi parami. — Odsuńcie się!— odepchnął kogoś, robiąc miejsce sobie? może Neali, próbując dotrzeć pod samą ścianę, gdzie Marcel już nieprzytomnie leżał. Klęknął przed nim, odruchowo wyciągając rękę, by go poklepać po policzku i ocucić, ale dłoń zawisła w połowie drogi. — Czy on żyje?— Zmarszczył brwi, patrząc na niego chwilę. Sam nie był pewien, wiedział o jego problemie, ale wyglądał, jakby naprawdę wyzionął ducha. Zerknął na Anne, a później odwrócił się na Nealę. Dopiero co mu powiedziała, że zna się na uzdrawianiu. Cofnął więc dłoń i nachylił się do jego klatki piersiowej, przykładając do niej ucho, jakby z nadzieją, że usłyszy bicie jego serca i będzie mógł się z niego nabijać, zamiast zastanawiać się, czy powinien mu naprawdę odprawić cygański pogrzeb. — Obawiałem się tego — wyznał, podnosząc głowę i spoglądając na przyjaciela z troską. Zerknął na blondynkę, unosząc brwi w trosce i przerażeniu. — On... — zaczął gorączkowo, przyjmując przejmujący ton. Kłamał w ten sposób od dziecka, nie powinno mu to sprawić trudu. — Padł ofiarą klątwy kilka dni temu. — Zerknął na dziewczyny, przypominając im spojrzeniem o tym, co mówił chwilę wcześniej — że Marcel może w każdej chwili umrzeć. Spojrzał na Marcela bezradnie.— To ma minąć za parę dni, o ile... O ile nie wyzionie ducha w międzyczasie— dodał ciszej, zbliżając się do niego. — Umiecie mu pomóc? — spytał, spoglądając na nie błagalnie, głos mu zadrżał, brwi ściągnęły się ku sobie w silnej determinacji. Naprawdę był zdeterminowany. — Ja... Ja znam się na tym, tak dobrze, jak na runach, jeśli coś mu się stanie nigdy sobie tego nie wybaczę — jęknął, przenosząc wzrok znów na Marcela. Stary, wytrzymaj jeszcze chwilę w tym stanie, robię to dla ciebie.— Wiedziałem, że nie powinniśmy byli się ruszać z Londynu, cholera, tam mogli o niego zadbać. A teraz nie będzie mógł tam wrócić przez kilka dni...— Co robić, co robić? Zerknął na Anne i otwarł usta, ale zaraz je zamknął. Jakby zechciała go doglądać. Jutro i pojutrze? Jakby mogła się nim zaopiekować? Był przecież taki słaby, taki cierpiący. A on mógł mu tylko zaszkodzić. Nie mogły ich teraz zostawić samych. Nie, to wykluczone.— Pomóżcie mu, proszę... — Podniósł się na równe nogi i przytknął dłoń do czoła. Wierzył, że Marcel był w dobrych rękach, Anne z taką troską głaskała go po policzku, że nie mógł się powstrzymać. Wokół jednak wszyscy zdawali się tańczyć, może wzięli go za upitego? Kiedy ktoś z tyłu na niego wpadł, odwrócił się gwałtownie. No, serio? Jeszcze tego brakowało.— Powiedziałem odsuń się! — zwrócił się głośniej i wyraźniej znów do typa, którego wcześniej musiał przesunąć sam, bo przecież staranowałby leżącego przyjaciela pewnie. I na pewno by go raz dwa obudził.
| Rzucam na poziom upojenia drugiego typka i jego zdrowy rozsądek od 1-100. Im niżej tym słabiej się dogadamy, od 20 w dół będzie zły.
Do tego rzucam zdarzenie k6:
1. W barze pojawia się czarodziej łudząco podobny (a może nie tylko podobny?) do Reginalda Weasleya, który wbija wzrok w Nealę, a następnie rusza w jej kierunku.
2. Mało kto zwraca uwagę na grupkę pod ścianą. Może nikt poza jednym chłopakiem - wysokim, sporo starszym czarodziejem w eleganckiej koszuli, spodniach na szelkach i lakierowanych bucikach, który podchodzi i spogląda na Anne z góry, poprawiając zaczesane na Elvisa do tyłu włosy. Z szelmowskim uśmiechem zaczepia blondynkę, kompletnie ignorując wszystkich pozostałych. Dla lepszego wrażenia kuca przez nią i szuka jej spojrzenia, zachęcająco wyciągając do niej rękę, by porwać ją do tańca. Czeka nas w nocy czyste niebo, bo wszystkie gwiazdy schowały się w Twoich oczach, mruczy i puszcza do niej oczko.
3. Odkąd tylko Neala pojawiła się na potańcówce ktoś jej się przyglądał. Gdy wstała od stolika, owy czarodziej ruszył za nią, z każdym krokiem zbliżając się coraz bardziej, aż w końcu złapał ją mocno za rękę i spróbował odwrócić do siebie, jednocześnie klękając na jedno kolano i opuszczając w niskim pokłonie głowę. Nealo Weasley, nigdy wcześniej nie miałem okazji ci wyjawić prawdy, ale wiedz, że kocham cię z całego serca odkąd tylko cię zobaczyłem. Moje uczucie jest szczere i olbrzymie, chciałbym byś została moją damą. Jeśli nie na całe życie to chociażby na ten jeden wieczór, zaskomlał, nie podnosząc głowy.
4. Nim jeszcze Marcel doszedł do siebie, jedna z dziewcząt, która od dłuższego czasu mu się przyglądała, wystrzeliła w jego kierunku, w momencie, gdy Anne usadawiała go nieprzytomnego pod ścianą. Zawahała się, kiedy otoczyła go grupka znajomych, ale chwyciła do ręki butelkę piwa, opróżniła ją i wtedy ruszyła przed siebie. Korzystając z zamieszania upadła na kolana, zalewając się łzami po drugiej stronie Marcela. Ułożywszy mu dłonie na klatce piersiowej załkała przeraźliwie. Och nie, co się stało? Co mu zrobiłaś? Rzuciłaś na niego jakiś wstrętny urok! Od razu widać, że jesteś półwolą, wredna małpo, wysyczała wściekle do blondynki, by ująć twarz Marcela w obie dłonie i nachylić się do pocałunku.
5. Niewiadomo w którym momencie, do grupki pod ścianą podbił nieco podchmielony już mężczyzna, stanął między nimi i spojrzał na Marcela, aż w końcu otworzył usta, jakby coś sobie przypomniał. O rety, to wy! Rita! Chloe, Jessa, Brian, John, Patrick, Roger! Chodźcie tu no! Patrzcie kogo tu mamy! Czy to nie Jessica i Ernie? Jutro biorą ślub! Na Merlina, Jess, strasznie się cieszę i bardzo gratuluję. Ale się schlał, ale w sumie mu się nie dziwię, zwrócił się do Anne, a potem wbiegł na podwyższenie, które podczas innych wydarzeń mogłoby robić za scenę. Ej, słuchajcie wszyscy! Muzyka ucichła. Tam są nasi przyjaciele. Ernie co prawda jest już zalany w trupa, ale jutro biorą ślub! Zaśpiewajmy im wszyscy sto lat! I wszyscy zwrócili się w ich stronę.
6. W pewnym momencie muzyka ucichła, a właściciel potańcówki ogłosił wyniki loterii, w której do wzięcia udziału należało wpłacić jednego sykla). Zwyciężył numer 32. Niepodziewanie okazało się, że numerek leżał tuż przy Marcelu, karteczka była widoczna dla wszystkich wokół, wystawała spod dłoni - komuś musiała wylecieć w trakcie tańca. Nagrodą było picie dziś na koszt firmy, ale należało się po nagrodę zgłosić osobiście do baru.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k6' : 3
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k6' : 3
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Popatrzyłam na Anie, kiedy pytała o te kąpiele ledwie zerkając na nią znad butelki, którą opróżniałam łyk za łykiem. Przeniosłam tęczówki na Jamesa, kiedy odezwał się odnośnie wspaniałości. Przez chwilę milcząc, by zaraz westchnąć lekko. Widziałam nowe listy, domyślałam się, że nic dobrego się nie stało. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że zmarszczyłam lekko brwi. - Tak po prostu należy. - odpowiedziałam krótko, przypominając sobie rozmowę z Garrettem którą kiedyś prowadziliśmy o szlachetności, nie jej nazwie, a tym czym sama się odznacza. Nie patrzyłam też na nasze działania, jak na wielką szlachetność w jakiś sposób zdawało się to powinnością. Cieszyłam się, że żyłam i dorastałam u boku ludzi, którzy potrafili mieć naprawdę szlachetne serca.
Kiedy odbierał papierosa poczułam niewielkie ciepło płynące od dotykających moich palców. Spojrzałam na nie, a później przesunęłam wzrok za ręką, trafiając nim w miejsce w które powędrował papieros. Zapatrzyłam się na dym wydobywający się z ust, dopiero mruknięcie sprawiło, że odsunęłam spojrzenie na butelkę, którą złapałam przysuwając do siebie. Moja brew lekko drgnęła, kiedy potwierdził tą smokową sprawę, ale nie skomentowałam już tego, mierząc go jedynie spojrzeniem, jakby próbując wyczytać, czy naprawdę, naprawdę - naprawdę, na smoka rzuciłby się wielkiego.
Kiedy parsknął śmiechem poczułam jak znów robi mi się cieplej, mogłam nie mówić. Skłamać coś trochę, tylko problem zawsze leżał w tym, że kłamać nie umiałam i nie lubiłam ani trochę. Objęłam butelkę ręką i obróciłam ją trochę spoglądając na nią. Dopiero kiedy odezwał się ponownie dźwignęłam na niego tylko wzrok, ale tylko jego, głowę pozostawiając gdzie była, odrobinę skryta za rudymi włosami. Chciałabym mieć więcej doświadczenia, żeby nie czuć się taką nie wiedzącą nic, wiedzieć rzeczy lubiłam. Mięsień drgnął mi na policzku, kiedy chwilę zaciskałam usta, ale w końcu przytaknęłam. Wzruszyłam ramionami na pytanie o bale patrząc, jak jego ręka zatacza swoją własną drogę.
- Może są monotonne - ale mnie kojarzą się ze świętami i cynamonem. - szepnęłam broniąc ich, a może bardziej tego ile znaczył dla mnie jeden wieczór który odbywał się tak dawno temu, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem. Szczęśliwi. Odchyliłam się na krześle które zajmowałam. - W sumie nie wiem, nie byłam na żadnym. Słyszałam że jest tyle jedzenia, że starczyłoby dla całej wioski i alkohol najwyższej jakości. - zmarszczyłam odrobinę brwi. - Ale nawet z zaproszeniem moja noga by tam nie stanęła. - wypowiedziałam spoglądając w końcu ponownie na niego akurat, żeby też tą butelkę skierowaną na mnie złapać wzrokiem. Brew mi drgnęła, kiedy zaśmiał się, bo znów nie wiedziałam co takiego zabawnego powiedziałam. Mimowolnie uniosłam brodę wyżej. Niech się ze mnie śmieje, jak chce, nie rusza mnie to przecież ani trochę.
- Bo nie. - wzruszyłam ramionami z zawziętą miną, mając z początku w zamiarze nie kończyć myśli. Ale coś nie tak było, bo ona sama i tak poszła dalej. - Bo nie rozumiem cię ani trochę. - stwierdziłam mimo, że twierdzić na głos wcale nie miałam. Informację o tym, że Marcel sam się domyśli przyjęłam w milczeniu. A na kolejne słowa otworzyłam od razu usta, żeby zaprzeczyć, ale zamknęłam je jednak żeby zmrużyć odrobinę oczy. - Nie wiesz czym jestem a czym nie jestem. - kolejne słowa sprawiły, że uniosłam brodę i odwróciłam trochę głowę, nawet nie ukrywałam że kompletnie uraziły mnie te słowa. - Możesz sobie iść, jeśli uważasz, że właśnie tego próbuję dokonać. - to próbowałam, ale przyznać się nie zamierzałam - co to, to nie - odwracając głowę na bok, na parkiet spoglądając ku przyjaciółce poruszającej się w rytmie rock and rolla. I wtedy to zobaczyłam - problemy, które zaczęły się wyłaniać nagle. Dłoń zacisnęła się na przedramieniu siedzącego obok chłopaka, on musiał przecież wiedzieć lepiej. Jeszcze zanim odwróciłam głowę usłyszałam pytanie. Mój wyraz twarzy wydobył kolejne słowa.
- Nie. Znaczy tak. W sensie nie um…- urwałam kręcąc głową, próbując zebrać pierwszym myśl. - Nie teraz, teraz chodzi o… - rozgorączkowana zaczęłam w tym samym momencie kiedy przekleństwo opuściło jego wargi. Odłożyłam papierosa, którego trzymałam i który właściwie sam się spalił do popielniczki. Uniosłam obie dłonie, jakby mówiąc mu, żeby został w środku, a później odwróciłam się na pięcie zostawiając butelkę w której właściwie nic nie zostało i przebierając nogami podążyłam za Jamesem. Poczułam że serce zaczyna mi łomotać jak szalone, a przerażenie wdrapywać się po stopach. Co jakiś czas przebierałam stopami w miejscu żeby wyhamować i nie wpaść na kogoś, albo obracałam się wyginając w bok uciekając przed czyimś łokciem w końcu znajdując się u celu. Padające od Jamesa pytanie wcale nie było jakieś najlepsze. Z rozszerzonymi oczami wpatrywałam się w niego, krzyżując z nim spojrzenie, kiedy spojrzał na mnie. Sięgnęłam do kieszeni wyciągając różdżkę patrząc jak Jimmy nachyla się do Marcla klatki, mimowolnie wstrzymując oddech. Kolejne słowa wcale nie były lepsze. Moje oczy rozszerzały się razem z padającymi słowami. - Co to za klątwa?- zapytała unosząc brwi, zmartwiona jednak spoglądając na Marcela. Kiedy padło pytanie spojrzałam na niego, zaskoczona trochę, Jak klątwa, to przecież kogoś kto je zna było trzeba. A ja na runach znałam się tak jak James. - Jak pomóc? Na klątwach się nie znam, mogę go spróbować… - zaczęłam przejęta, ale zanim powiedziałam kolejne słowa poczułam dotyk na ręce. Odwróciłam głowę, dostrzegając znajomą jednostkę - Waltera. - Nie teraz, Walter, zajęta jestem. - rzuciłam tylko krótko, do mężczyzny, którego znałam, tylko na chwilę spoglądając wyżej, na jasną twarz o zielonych oczach i brązowych włosach. Walter czasem pojawiał się w miejscach w których byliśmy w Devon. Robił różne rzeczy, ale przeważnie inne niż ja. Odwróciłam się na powrót w stronę Ani, Jamesa i Marcela. I myślałam, że mnie puści. Ale on nadal tą rękę moją trzymał. Aż w końcu pociągnął mnie mocniej, żebym się całkiem odwróciła. Ania i James pewnie zdążyli zobaczyć zaskoczenie w jakie utworzyła się cała moja mimika z początku. Nie miałam siły, żeby się opierać, choć to wcale nie znaczyło, że spodobało mi się, że ktoś za mnie zdanie podejmuje, kiedy powiedziałam mu przed chwilą głośno i wyraźnie, że jestem zajęta. I widać to było na mojej twarzy, ale i to zdawało mu się umknąć. W nagłe osłupienie wprawiło mnie, kiedy nagle klęknął na jedno kolano. Usta rozwarły mi się w zdumieniu. A padające słowa najpierw sprawiły, że zrobiłam się czerwona cała, ale zaraz zmrużyłam trochę moje oczy. Bo właściwie, to zdenerwował mnie, trochę. Wszystko pięknie i ładnie i w ogóle, ale w ogóle nie uszanował tego, co powiedziałam mu chwilę wcześniej. I nie miałam złudzeń żadnych, ze Walter choć miły, nie był moją bratnią duszą. Nudny był strasznie. A te słowa, które wybrał. Och było tak wiele możliwości, a on po prostu jakieś sztampowe wersety gadał. Zawiodłam się strasznie, swoim kolejnym dzisiejszym razem. - Dziękuję. - powiedziałam najpierw. By odchrząknąć po chwili, kilka par oczu skierowało się w naszą stronę i wiedziałam dokładnie, że nie tylko przez Marcela na nas patrzą. Odwróciłam głowę próbując odnaleźć Anie szukając w niej jakiejś pomocy? może ratunku, ale mój wzrok padł na Jamesa. Otworzyłam usta i je zamknęłam wracając wzrokiem do Waltera. - Wstańże w końcu. - odpowiedziałam z nutą irytacji. Czując rękę która nadal zaciskała się wobec mojego nadgarstka. - Miałeś wiele okazji, Walter. Naprawdę multum i każda była lepsza niż ta obecna, bo powiedziałam ci wyraźnie, że jestem teraz zajęta. Zero w tej chwili jakiekolwiek romantyczności kiedy martwię się zdrowiem Marcela. - zaczęłam na wstępie, patrząc jak podnosi głowę i zaczyna podnosić też samego siebie. - Schlebia mi twoja propozycja, wierzę że jest szczera, jednak wątpliwym jest wielkość oddania twojego. Co to za jeśli Walter? Co ty z trolem na rozum się pozamieniałeś, żeby być tak uległym - a może wątpliwie oddanym - by wieczność na jeden wieczór być skorym wymienić? - huknęłam na niego, zaczynając się rozpędzać a wypite piwo nie zdecydowało się zahamować nawet słowa. - Więc... Dziękuję za propozycję, ale nie zostanę twoją damą. Ani na zawsze, ani na dzisiaj. I najpierw odpowiednio by było, jakbyś o zadnie mojego brata raczył zapytać. To tak na przyszłość, może ci się przyda. Całkowicie nie tak się do tego zabrałeś. - westchnęłam krótko po tych słowach - Miłego wieczoru, panie Bennett. - dygnęłam i chciałam zakończyć rozmowę i miałam wrażenie, że to dostatecznie zniechęci i otrzeźwi Waltera i pójdzie sobie w swoją stronę z której przyszedł. Nie chciałam być niemiła, ale chyba trochę mi nie wyszło. Wściekła byłam, nie tak wyobrażałam sobie swoje pierwsze oświadczyny, a on wziął i zepsuł je kompletnie i permanentnie. Oburzona, że postanowił przedstawić jakąś inną opcje niż tą, po którą sięgał i na której mu zależało. Wiedziałam, że rano będę żałować, bo alkohol podpowiadał żeby powiedzieć dokładnie co na myśli mam, nie ubierając nic w lżejsze słowa. No i mógł powiedzieć ciotecze, że się wzięłam i wymknęłam. Odwróciłam znowu ciało licząc, że Walter odpuści, bo w sumie powiedziałam mu nie. - Mogłabym spróbować go ocucić. - zwróciłam się do Ani i Jamesa, ale sprawa z Walterem chyba nie do końca się skończyła.
Sprawdźmy którą twarz Waltera przyjdzie nam zobaczyć.
(rzucam na k6, uznajcie że to się dzieje już w waszych postach!)
1 - Walter jest wściekły i widać to na jego twarzy, chociaż ja tego nie widzę, bo odwracam głowę. Łapie mnie mocniej za nadgarstek i czuję to wyraźnie, tak że właściwie boje się, że zaraz mi go złamie. I choć próbuje, nie mogę jej wyrwać. Do tego rzuca, że nie mogę chodzić po nocy i zabiera mnie do wujka i ciotki, zaczynając ciągnąć w stronę wyjścia
2 - Walter nadal trzyma moją rękę, ale zamiast odejść najpierw zerka na Marcela, potem na Anie, która znajduje się koło blondyna, a ostatecznie swoją uwagę kieruje na Jamesa w jego oczach widać złość i chyba zazdrość - w sumie nie wiem, nie rozumiem, pijana jestem. Kolejny krok i słowa wypowiada już nie do mnie, a do niego.
3 - Walter nadal mnie trzyma. Puścić za bardzo nie chce. Więc zaczynam szarpać się żeby rękę mieć znów wolną. Żeby wydostać się potrzebuję rzucić 80. Jak rzucę ST parzyste - to wyrywam się, ale tracę równowagę strasznie i za chwilę z ziemią spotkam się, jak rzucę ST nieparzyste - to wyrywam się i nawet na nogach ustaje po krótkiej walce o pion.
4 - Walter gwałtownie mnie puszcza. Cofa się o krok. A potem jednak robi krok ku mnie, płakać zaczyna i ględzić coś, że łamie mu serce, ale skoro nie może mieć mnie na zawsze a nawet na jeden wieczór nie, to na chwilę chce i łapie mnie żeby spróbować ukraść mi pocałunek.
5 - Walter jeszcze chwile trzyma moją rękę. Trudno powiedzieć dlaczego, ale zaczyna płakać. Znaczy, może nie trudno, ale płakać zaczyna. Puszcza mnie, ale z miejsca się nie rusza.
6 - Walter odpuszcza, odchodząc ze zbitą miną. Chociaż wiem, że jutro to dziwnie będzie.
Kiedy odbierał papierosa poczułam niewielkie ciepło płynące od dotykających moich palców. Spojrzałam na nie, a później przesunęłam wzrok za ręką, trafiając nim w miejsce w które powędrował papieros. Zapatrzyłam się na dym wydobywający się z ust, dopiero mruknięcie sprawiło, że odsunęłam spojrzenie na butelkę, którą złapałam przysuwając do siebie. Moja brew lekko drgnęła, kiedy potwierdził tą smokową sprawę, ale nie skomentowałam już tego, mierząc go jedynie spojrzeniem, jakby próbując wyczytać, czy naprawdę, naprawdę - naprawdę, na smoka rzuciłby się wielkiego.
Kiedy parsknął śmiechem poczułam jak znów robi mi się cieplej, mogłam nie mówić. Skłamać coś trochę, tylko problem zawsze leżał w tym, że kłamać nie umiałam i nie lubiłam ani trochę. Objęłam butelkę ręką i obróciłam ją trochę spoglądając na nią. Dopiero kiedy odezwał się ponownie dźwignęłam na niego tylko wzrok, ale tylko jego, głowę pozostawiając gdzie była, odrobinę skryta za rudymi włosami. Chciałabym mieć więcej doświadczenia, żeby nie czuć się taką nie wiedzącą nic, wiedzieć rzeczy lubiłam. Mięsień drgnął mi na policzku, kiedy chwilę zaciskałam usta, ale w końcu przytaknęłam. Wzruszyłam ramionami na pytanie o bale patrząc, jak jego ręka zatacza swoją własną drogę.
- Może są monotonne - ale mnie kojarzą się ze świętami i cynamonem. - szepnęłam broniąc ich, a może bardziej tego ile znaczył dla mnie jeden wieczór który odbywał się tak dawno temu, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem. Szczęśliwi. Odchyliłam się na krześle które zajmowałam. - W sumie nie wiem, nie byłam na żadnym. Słyszałam że jest tyle jedzenia, że starczyłoby dla całej wioski i alkohol najwyższej jakości. - zmarszczyłam odrobinę brwi. - Ale nawet z zaproszeniem moja noga by tam nie stanęła. - wypowiedziałam spoglądając w końcu ponownie na niego akurat, żeby też tą butelkę skierowaną na mnie złapać wzrokiem. Brew mi drgnęła, kiedy zaśmiał się, bo znów nie wiedziałam co takiego zabawnego powiedziałam. Mimowolnie uniosłam brodę wyżej. Niech się ze mnie śmieje, jak chce, nie rusza mnie to przecież ani trochę.
- Bo nie. - wzruszyłam ramionami z zawziętą miną, mając z początku w zamiarze nie kończyć myśli. Ale coś nie tak było, bo ona sama i tak poszła dalej. - Bo nie rozumiem cię ani trochę. - stwierdziłam mimo, że twierdzić na głos wcale nie miałam. Informację o tym, że Marcel sam się domyśli przyjęłam w milczeniu. A na kolejne słowa otworzyłam od razu usta, żeby zaprzeczyć, ale zamknęłam je jednak żeby zmrużyć odrobinę oczy. - Nie wiesz czym jestem a czym nie jestem. - kolejne słowa sprawiły, że uniosłam brodę i odwróciłam trochę głowę, nawet nie ukrywałam że kompletnie uraziły mnie te słowa. - Możesz sobie iść, jeśli uważasz, że właśnie tego próbuję dokonać. - to próbowałam, ale przyznać się nie zamierzałam - co to, to nie - odwracając głowę na bok, na parkiet spoglądając ku przyjaciółce poruszającej się w rytmie rock and rolla. I wtedy to zobaczyłam - problemy, które zaczęły się wyłaniać nagle. Dłoń zacisnęła się na przedramieniu siedzącego obok chłopaka, on musiał przecież wiedzieć lepiej. Jeszcze zanim odwróciłam głowę usłyszałam pytanie. Mój wyraz twarzy wydobył kolejne słowa.
- Nie. Znaczy tak. W sensie nie um…- urwałam kręcąc głową, próbując zebrać pierwszym myśl. - Nie teraz, teraz chodzi o… - rozgorączkowana zaczęłam w tym samym momencie kiedy przekleństwo opuściło jego wargi. Odłożyłam papierosa, którego trzymałam i który właściwie sam się spalił do popielniczki. Uniosłam obie dłonie, jakby mówiąc mu, żeby został w środku, a później odwróciłam się na pięcie zostawiając butelkę w której właściwie nic nie zostało i przebierając nogami podążyłam za Jamesem. Poczułam że serce zaczyna mi łomotać jak szalone, a przerażenie wdrapywać się po stopach. Co jakiś czas przebierałam stopami w miejscu żeby wyhamować i nie wpaść na kogoś, albo obracałam się wyginając w bok uciekając przed czyimś łokciem w końcu znajdując się u celu. Padające od Jamesa pytanie wcale nie było jakieś najlepsze. Z rozszerzonymi oczami wpatrywałam się w niego, krzyżując z nim spojrzenie, kiedy spojrzał na mnie. Sięgnęłam do kieszeni wyciągając różdżkę patrząc jak Jimmy nachyla się do Marcla klatki, mimowolnie wstrzymując oddech. Kolejne słowa wcale nie były lepsze. Moje oczy rozszerzały się razem z padającymi słowami. - Co to za klątwa?- zapytała unosząc brwi, zmartwiona jednak spoglądając na Marcela. Kiedy padło pytanie spojrzałam na niego, zaskoczona trochę, Jak klątwa, to przecież kogoś kto je zna było trzeba. A ja na runach znałam się tak jak James. - Jak pomóc? Na klątwach się nie znam, mogę go spróbować… - zaczęłam przejęta, ale zanim powiedziałam kolejne słowa poczułam dotyk na ręce. Odwróciłam głowę, dostrzegając znajomą jednostkę - Waltera. - Nie teraz, Walter, zajęta jestem. - rzuciłam tylko krótko, do mężczyzny, którego znałam, tylko na chwilę spoglądając wyżej, na jasną twarz o zielonych oczach i brązowych włosach. Walter czasem pojawiał się w miejscach w których byliśmy w Devon. Robił różne rzeczy, ale przeważnie inne niż ja. Odwróciłam się na powrót w stronę Ani, Jamesa i Marcela. I myślałam, że mnie puści. Ale on nadal tą rękę moją trzymał. Aż w końcu pociągnął mnie mocniej, żebym się całkiem odwróciła. Ania i James pewnie zdążyli zobaczyć zaskoczenie w jakie utworzyła się cała moja mimika z początku. Nie miałam siły, żeby się opierać, choć to wcale nie znaczyło, że spodobało mi się, że ktoś za mnie zdanie podejmuje, kiedy powiedziałam mu przed chwilą głośno i wyraźnie, że jestem zajęta. I widać to było na mojej twarzy, ale i to zdawało mu się umknąć. W nagłe osłupienie wprawiło mnie, kiedy nagle klęknął na jedno kolano. Usta rozwarły mi się w zdumieniu. A padające słowa najpierw sprawiły, że zrobiłam się czerwona cała, ale zaraz zmrużyłam trochę moje oczy. Bo właściwie, to zdenerwował mnie, trochę. Wszystko pięknie i ładnie i w ogóle, ale w ogóle nie uszanował tego, co powiedziałam mu chwilę wcześniej. I nie miałam złudzeń żadnych, ze Walter choć miły, nie był moją bratnią duszą. Nudny był strasznie. A te słowa, które wybrał. Och było tak wiele możliwości, a on po prostu jakieś sztampowe wersety gadał. Zawiodłam się strasznie, swoim kolejnym dzisiejszym razem. - Dziękuję. - powiedziałam najpierw. By odchrząknąć po chwili, kilka par oczu skierowało się w naszą stronę i wiedziałam dokładnie, że nie tylko przez Marcela na nas patrzą. Odwróciłam głowę próbując odnaleźć Anie szukając w niej jakiejś pomocy? może ratunku, ale mój wzrok padł na Jamesa. Otworzyłam usta i je zamknęłam wracając wzrokiem do Waltera. - Wstańże w końcu. - odpowiedziałam z nutą irytacji. Czując rękę która nadal zaciskała się wobec mojego nadgarstka. - Miałeś wiele okazji, Walter. Naprawdę multum i każda była lepsza niż ta obecna, bo powiedziałam ci wyraźnie, że jestem teraz zajęta. Zero w tej chwili jakiekolwiek romantyczności kiedy martwię się zdrowiem Marcela. - zaczęłam na wstępie, patrząc jak podnosi głowę i zaczyna podnosić też samego siebie. - Schlebia mi twoja propozycja, wierzę że jest szczera, jednak wątpliwym jest wielkość oddania twojego. Co to za jeśli Walter? Co ty z trolem na rozum się pozamieniałeś, żeby być tak uległym - a może wątpliwie oddanym - by wieczność na jeden wieczór być skorym wymienić? - huknęłam na niego, zaczynając się rozpędzać a wypite piwo nie zdecydowało się zahamować nawet słowa. - Więc... Dziękuję za propozycję, ale nie zostanę twoją damą. Ani na zawsze, ani na dzisiaj. I najpierw odpowiednio by było, jakbyś o zadnie mojego brata raczył zapytać. To tak na przyszłość, może ci się przyda. Całkowicie nie tak się do tego zabrałeś. - westchnęłam krótko po tych słowach - Miłego wieczoru, panie Bennett. - dygnęłam i chciałam zakończyć rozmowę i miałam wrażenie, że to dostatecznie zniechęci i otrzeźwi Waltera i pójdzie sobie w swoją stronę z której przyszedł. Nie chciałam być niemiła, ale chyba trochę mi nie wyszło. Wściekła byłam, nie tak wyobrażałam sobie swoje pierwsze oświadczyny, a on wziął i zepsuł je kompletnie i permanentnie. Oburzona, że postanowił przedstawić jakąś inną opcje niż tą, po którą sięgał i na której mu zależało. Wiedziałam, że rano będę żałować, bo alkohol podpowiadał żeby powiedzieć dokładnie co na myśli mam, nie ubierając nic w lżejsze słowa. No i mógł powiedzieć ciotecze, że się wzięłam i wymknęłam. Odwróciłam znowu ciało licząc, że Walter odpuści, bo w sumie powiedziałam mu nie. - Mogłabym spróbować go ocucić. - zwróciłam się do Ani i Jamesa, ale sprawa z Walterem chyba nie do końca się skończyła.
Sprawdźmy którą twarz Waltera przyjdzie nam zobaczyć.
(rzucam na k6, uznajcie że to się dzieje już w waszych postach!)
1 - Walter jest wściekły i widać to na jego twarzy, chociaż ja tego nie widzę, bo odwracam głowę. Łapie mnie mocniej za nadgarstek i czuję to wyraźnie, tak że właściwie boje się, że zaraz mi go złamie. I choć próbuje, nie mogę jej wyrwać. Do tego rzuca, że nie mogę chodzić po nocy i zabiera mnie do wujka i ciotki, zaczynając ciągnąć w stronę wyjścia
2 - Walter nadal trzyma moją rękę, ale zamiast odejść najpierw zerka na Marcela, potem na Anie, która znajduje się koło blondyna, a ostatecznie swoją uwagę kieruje na Jamesa w jego oczach widać złość i chyba zazdrość - w sumie nie wiem, nie rozumiem, pijana jestem. Kolejny krok i słowa wypowiada już nie do mnie, a do niego.
3 - Walter nadal mnie trzyma. Puścić za bardzo nie chce. Więc zaczynam szarpać się żeby rękę mieć znów wolną. Żeby wydostać się potrzebuję rzucić 80. Jak rzucę ST parzyste - to wyrywam się, ale tracę równowagę strasznie i za chwilę z ziemią spotkam się, jak rzucę ST nieparzyste - to wyrywam się i nawet na nogach ustaje po krótkiej walce o pion.
4 - Walter gwałtownie mnie puszcza. Cofa się o krok. A potem jednak robi krok ku mnie, płakać zaczyna i ględzić coś, że łamie mu serce, ale skoro nie może mieć mnie na zawsze a nawet na jeden wieczór nie, to na chwilę chce i łapie mnie żeby spróbować ukraść mi pocałunek.
5 - Walter jeszcze chwile trzyma moją rękę. Trudno powiedzieć dlaczego, ale zaczyna płakać. Znaczy, może nie trudno, ale płakać zaczyna. Puszcza mnie, ale z miejsca się nie rusza.
6 - Walter odpuszcza, odchodząc ze zbitą miną. Chociaż wiem, że jutro to dziwnie będzie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Podrygujące wesoło światła w zaledwie ułamku sekundy przestały bawić; gdzieś w tym wszystkim, w wysokich dźwiękach, uderzeniach obcasami o podłogę, błyskających kolorach, miała wrażenie, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Równocześnie stres, który momentalnie spłynął lodowatą wstęgą w dół kręgosłupa, sprawił, że organizm przestał pamiętać o pospiesznie wypitym piwie – a może wręcz przeciwnie? Może właśnie przez nie, nerwowość sięgała wyżej, mocniej, głębiej?
Dziewczęce kolana spotkały się z parkietem, kiedy pospiesznie przeniosła dłoń na policzek chłopca, raz po raz zerkając za siebie, by upewnić się, że James ją usłyszał.
Co teraz?
Co miała zrobić – co mogła zrobić –, co w ogóle się stało?
Słyszała płynące słowa prawie jak przez mgłę, cały czas koncentrując się na nieprzytomnym Marcelu, na twarzy niemalże idealnie spokojnej, na skórze pod palcami, która wciąż była ciepła; to chyba dobrze?
A tak przynajmniej myślała przez chwilę, dopóki nie zjawił się James, a za nim Neala; słysząc jego pytanie miała wrażenie, że stanęło jej serce. Zatrzymało się, ot tak, z przerażenia, szoku, czegokolwiek innego – szeroko otwarte ślepia zdradzały to, czego nie była w stanie wypowiedzieć przez chwilę, dłużej niż chwilę, obserwując jak ciemnowłosy niemalże w zwolnionym tempie nachyla się do klatki piersiowej Marcela. Momentalnie, jak za pstryknięciem palców, miała wrażenie, że wszystko wokół się rozmywa; znika gdzieś w dusznym powietrzu, które utrudniało jej złapanie oddechu, a potańcówka, cały budynek, kurczy się wyłącznie do kawałka podłogi przy ścianie.
– C-co? – powtórzyła niemal szeptem, dopiero po upływie kilku chwil, wypowiedzeniu kilku słów – każdego gorszego od poprzedniego.
J-jakiej klątwy?; nie wybrzmiało, kiedy ubiegła ją panna Weasley, i kiedy kolejny dreszcz przebiegł po jej ciele – klątwa? Jakaś czarnomagiczna, ciężka? Dlaczego nic nie powiedział?
Czuła, jak serce w piersi znów zaczyna kołatać, obija się bezlitośnie o żebrową uwięź, później podskakuje, wykonuje obrót i podchodzi do gardła; jak to wyzionąć ducha?
– O Boże... – nawet nie zarejestrowała własnego westchnienia i dłoni sięgającej ust; nie zauważyła też momentu, w którym pojawił się ktoś jeszcze – dopiero ręka położona na jej ramieniu odwróciła przerażone spojrzenie. Chłopak, który kucnął tuż obok przez dłużej niż kilka uderzeń serca wydawał się jakąś kolejną abstrakcją, przewidzeniem; zdumienie przysłoniło zawstydzenie, które pewnie w takim momencie wywołałoby rumieniec na jej twarzy.
– Och? – brew drgnęła w górę pytająco, kiedy starała się zrozumieć jego słowa; niebo? Gwiazdy? Taniec? Zamrugała kilkukrotnie raz następny, wyrywając się z chwilowego letargu i kręcąc przecząco głową żywiołowo – Ojej, nie teraz, ja... dziękuję, nie teraz... – wyrzucała z siebie słowa pospiesznie, by chwilę później odjąć spojrzenie od mężczyzny i ponownie skupić je na Marcelu.
Nie znała się na magii leczniczej; na Merlina, nie znała się na klątwach – ani na ich rzucaniu, ani zdejmowaniu. Spojrzenie pomknęło do Neali, później znów osiadło na ciemnowłosym chłopcu, kiedy w niezaprzeczalnym przerażeniu marszczyła brwi.
– Jezu, James, co to za klątwa? Co mamy zrobić? – bezsilność zakradała się do głowy, stres zżerał resztki spokoju, utrudniając nawet uporządkowanie znanych zaklęć, które ewentualnie mogłyby mu pomóc. Instynktownie sięgnęła do kieszeni po własną różdżkę, wciąż mając pustkę w głowie.
– Nela, używałyśmy czegoś dziś? Używałaś czegoś? – pytania krążyły jedno po drugim, kiedy wciąż podtrzymywała dłonią policzek blondyna – Nela? – powtórzyła, bo odpowiedź nie nadeszła, a po odwróceniu się przez ramię, panna Weasley wcale nie kucała tuż obok – Nel..?.
Urwane, zmienione na szok; patrzyła na scenkę, na chłopca klęczącego przed dziewczyną, na ludzi wokół, którzy zaczęli przyglądać się tej tragikomedii w kącie sali – co tu się dzieje?
Minęła dłużej niż chwila, kiedy faktycznie dotarł do niej sens słów chłopaka; minęła dłużej niż chwila, kiedy musiała oderwać od przyjaciółki spojrzenie i znów skupić je na nieprzytomnym Marcelu. To nie było teraz ważne; kimkolwiek był klękający chłopak i kimkolwiek był ten, który mówił coś o niebie, gwiazdach i oczach. Nie teraz.
Czy wymykanie się z domu naprawdę było tego wszystkiego warte?
– James, co mam robić....powiedz mi co mam robić... – czuła, jak drżą jej palce podtrzymujące chłopięcy podbródek, jak drżą te, które oplatały trzon różdżki; w całej absurdalności wydawała jej się teraz prawie bezużyteczna; zabrakło jej odwagi? Strach wymazał wszystko co znała? Może wcale nie była taka mądra i dzielna? Ale to nie było zwyczajne omdlenie; James mówił o śmierci, faktycznej ś m i e r c i, a to zalęgło się gdzieś w dole żołądka młodej Beddow i za nic nie chciało odpuścić.
– Spróbuj, proszę... – wyszeptała, znów odnajdując wystraszonym wzrokiem rudowłosą; ona, w przeciwieństwie do Anne, miała styczność z magią leczniczą na co dzień, nawet jeśli tylko obserwowała poczynania innych.
Skoro to była klątwa, chyba nie mogły ot tak po prostu użyć prostego czaru, uderzyć go w policzek, spróbować obudzić?
W całym tym przejęciu całkowicie przestała myśleć o chłopcu, który jeszcze chwilę temu klęczał przed Nealą, a teraz... chyba zmierzał w stronę Jamesa; podjudzony, nastroszony prawie jak dziki kocur.
– Ej, ty – warkliwe słowa robiły chyba za nad wyraz kulturalne przywitanie; przez determinację przebijała się niepewność, słyszalna w odrobinę drgających zgłoskach – Tak, właśnie ty. Ja.... nie godzę się. O nie, nie, nie godzi się, by tak wysoce urodzonej damie zakłócało spokój takie towarzystwo, ot co! Zostaw młodą lady w spokoju, wstydu sobie oszczędź, łobuzie!
Rzucam na odpowiedź Elvisa!
1 – moje zawstydzenie i skonfundowanie tylko go napędza; brnie dalej, bierze mnie za rękę i porywa do góry, ciągnąc w stronę parkietu, szepcząc do ucha jak to świetnie będziemy tańczyć, że pokaże mi jak to się robi "dobrze"
2 – reaguje śmiechem, mówi że jestem urocza, i nie mam czego się wstydzić, po czym sięga po moją rękę i próbuje wstać razem ze mną
3 – nie robi sobie nic z mojej odmowy i brnie dalej w jakże błyskotliwy flirt; epitety, wiersze, wychwalające uwagi sypią się z rękawa, budzi się w nim poeta – mimo wszystko jest dość "nieszkodliwy"
4 – przepraszam, to było nieodpowiednie, słaby tekst, co? później proponuje mi piwo, wspólnego papierosa przy stoliku, niezobowiązującą rozmowę lub wspólne przewietrzenie się
5 – wzdycha smętnie, mówi coś jeszcze na odchodne, wstaje i odchodzi, pogodzony z odmową
6 – dostrzega stan Marcela, nas zaniepokojonych; decyduje się dołączyć do ekipy ratunkowej, wyciąga różdżkę i gotów do działania pyta co to za klątwa? Znam się na tym, jestem po stażu uzdrowicielskim.
Dziewczęce kolana spotkały się z parkietem, kiedy pospiesznie przeniosła dłoń na policzek chłopca, raz po raz zerkając za siebie, by upewnić się, że James ją usłyszał.
Co teraz?
Co miała zrobić – co mogła zrobić –, co w ogóle się stało?
Słyszała płynące słowa prawie jak przez mgłę, cały czas koncentrując się na nieprzytomnym Marcelu, na twarzy niemalże idealnie spokojnej, na skórze pod palcami, która wciąż była ciepła; to chyba dobrze?
A tak przynajmniej myślała przez chwilę, dopóki nie zjawił się James, a za nim Neala; słysząc jego pytanie miała wrażenie, że stanęło jej serce. Zatrzymało się, ot tak, z przerażenia, szoku, czegokolwiek innego – szeroko otwarte ślepia zdradzały to, czego nie była w stanie wypowiedzieć przez chwilę, dłużej niż chwilę, obserwując jak ciemnowłosy niemalże w zwolnionym tempie nachyla się do klatki piersiowej Marcela. Momentalnie, jak za pstryknięciem palców, miała wrażenie, że wszystko wokół się rozmywa; znika gdzieś w dusznym powietrzu, które utrudniało jej złapanie oddechu, a potańcówka, cały budynek, kurczy się wyłącznie do kawałka podłogi przy ścianie.
– C-co? – powtórzyła niemal szeptem, dopiero po upływie kilku chwil, wypowiedzeniu kilku słów – każdego gorszego od poprzedniego.
J-jakiej klątwy?; nie wybrzmiało, kiedy ubiegła ją panna Weasley, i kiedy kolejny dreszcz przebiegł po jej ciele – klątwa? Jakaś czarnomagiczna, ciężka? Dlaczego nic nie powiedział?
Czuła, jak serce w piersi znów zaczyna kołatać, obija się bezlitośnie o żebrową uwięź, później podskakuje, wykonuje obrót i podchodzi do gardła; jak to wyzionąć ducha?
– O Boże... – nawet nie zarejestrowała własnego westchnienia i dłoni sięgającej ust; nie zauważyła też momentu, w którym pojawił się ktoś jeszcze – dopiero ręka położona na jej ramieniu odwróciła przerażone spojrzenie. Chłopak, który kucnął tuż obok przez dłużej niż kilka uderzeń serca wydawał się jakąś kolejną abstrakcją, przewidzeniem; zdumienie przysłoniło zawstydzenie, które pewnie w takim momencie wywołałoby rumieniec na jej twarzy.
– Och? – brew drgnęła w górę pytająco, kiedy starała się zrozumieć jego słowa; niebo? Gwiazdy? Taniec? Zamrugała kilkukrotnie raz następny, wyrywając się z chwilowego letargu i kręcąc przecząco głową żywiołowo – Ojej, nie teraz, ja... dziękuję, nie teraz... – wyrzucała z siebie słowa pospiesznie, by chwilę później odjąć spojrzenie od mężczyzny i ponownie skupić je na Marcelu.
Nie znała się na magii leczniczej; na Merlina, nie znała się na klątwach – ani na ich rzucaniu, ani zdejmowaniu. Spojrzenie pomknęło do Neali, później znów osiadło na ciemnowłosym chłopcu, kiedy w niezaprzeczalnym przerażeniu marszczyła brwi.
– Jezu, James, co to za klątwa? Co mamy zrobić? – bezsilność zakradała się do głowy, stres zżerał resztki spokoju, utrudniając nawet uporządkowanie znanych zaklęć, które ewentualnie mogłyby mu pomóc. Instynktownie sięgnęła do kieszeni po własną różdżkę, wciąż mając pustkę w głowie.
– Nela, używałyśmy czegoś dziś? Używałaś czegoś? – pytania krążyły jedno po drugim, kiedy wciąż podtrzymywała dłonią policzek blondyna – Nela? – powtórzyła, bo odpowiedź nie nadeszła, a po odwróceniu się przez ramię, panna Weasley wcale nie kucała tuż obok – Nel..?.
Urwane, zmienione na szok; patrzyła na scenkę, na chłopca klęczącego przed dziewczyną, na ludzi wokół, którzy zaczęli przyglądać się tej tragikomedii w kącie sali – co tu się dzieje?
Minęła dłużej niż chwila, kiedy faktycznie dotarł do niej sens słów chłopaka; minęła dłużej niż chwila, kiedy musiała oderwać od przyjaciółki spojrzenie i znów skupić je na nieprzytomnym Marcelu. To nie było teraz ważne; kimkolwiek był klękający chłopak i kimkolwiek był ten, który mówił coś o niebie, gwiazdach i oczach. Nie teraz.
Czy wymykanie się z domu naprawdę było tego wszystkiego warte?
– James, co mam robić....powiedz mi co mam robić... – czuła, jak drżą jej palce podtrzymujące chłopięcy podbródek, jak drżą te, które oplatały trzon różdżki; w całej absurdalności wydawała jej się teraz prawie bezużyteczna; zabrakło jej odwagi? Strach wymazał wszystko co znała? Może wcale nie była taka mądra i dzielna? Ale to nie było zwyczajne omdlenie; James mówił o śmierci, faktycznej ś m i e r c i, a to zalęgło się gdzieś w dole żołądka młodej Beddow i za nic nie chciało odpuścić.
– Spróbuj, proszę... – wyszeptała, znów odnajdując wystraszonym wzrokiem rudowłosą; ona, w przeciwieństwie do Anne, miała styczność z magią leczniczą na co dzień, nawet jeśli tylko obserwowała poczynania innych.
Skoro to była klątwa, chyba nie mogły ot tak po prostu użyć prostego czaru, uderzyć go w policzek, spróbować obudzić?
W całym tym przejęciu całkowicie przestała myśleć o chłopcu, który jeszcze chwilę temu klęczał przed Nealą, a teraz... chyba zmierzał w stronę Jamesa; podjudzony, nastroszony prawie jak dziki kocur.
– Ej, ty – warkliwe słowa robiły chyba za nad wyraz kulturalne przywitanie; przez determinację przebijała się niepewność, słyszalna w odrobinę drgających zgłoskach – Tak, właśnie ty. Ja.... nie godzę się. O nie, nie, nie godzi się, by tak wysoce urodzonej damie zakłócało spokój takie towarzystwo, ot co! Zostaw młodą lady w spokoju, wstydu sobie oszczędź, łobuzie!
Rzucam na odpowiedź Elvisa!
1 – moje zawstydzenie i skonfundowanie tylko go napędza; brnie dalej, bierze mnie za rękę i porywa do góry, ciągnąc w stronę parkietu, szepcząc do ucha jak to świetnie będziemy tańczyć, że pokaże mi jak to się robi "dobrze"
2 – reaguje śmiechem, mówi że jestem urocza, i nie mam czego się wstydzić, po czym sięga po moją rękę i próbuje wstać razem ze mną
3 – nie robi sobie nic z mojej odmowy i brnie dalej w jakże błyskotliwy flirt; epitety, wiersze, wychwalające uwagi sypią się z rękawa, budzi się w nim poeta – mimo wszystko jest dość "nieszkodliwy"
4 – przepraszam, to było nieodpowiednie, słaby tekst, co? później proponuje mi piwo, wspólnego papierosa przy stoliku, niezobowiązującą rozmowę lub wspólne przewietrzenie się
5 – wzdycha smętnie, mówi coś jeszcze na odchodne, wstaje i odchodzi, pogodzony z odmową
6 – dostrzega stan Marcela, nas zaniepokojonych; decyduje się dołączyć do ekipy ratunkowej, wyciąga różdżkę i gotów do działania pyta co to za klątwa? Znam się na tym, jestem po stażu uzdrowicielskim.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Anne Beddow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Kopciuszek, Kopciuszek znikał o północy i nie dawał się odnaleźć żadnymi sposobami, porównanie do królewny wydało mu się adekwatne, była w końcu śliczna, choć jemu na Arenie bliżej było do błazna niż królewicza. Zdawało mu się, że w tembrze głosu Anne wyczuwał coś wyzywającego, a może to było tylko zbyt szybko wypite piwo połączone z wrzącą podczas zabawy krwią, jego usta drgnęły z podobną wesołością, zmieszaną nieco z niepewnością, kiedy chciał odpowiedzieć, zapytać, co jest pantofelkiem i kluczem do jej pochwycenia, gdy nagle świat zawirował a jego głowa opadła ciężko, wtrącając go w błogi sen. Nie przeszkadzała mu muzyka wokół, nie czuł miękkiego dotyku skóry Anne, kiedy opadł na nią bezwładnie, nie słyszał też jej krzyku, kiedy wołała Jamesa, cyrk zawsze był głośny, a on spał tam od lat - był zwyczajnie nieczuły na hałasy.
Jego twarz nie wyrażała wcale spokoju, bo sen spokojnym nie był. Sny, które dopadały go na jawie, odkąd nieporadnie usiłował przywołać moc zaklęcia usypiającego, były koszmarne: błyski uderzających zębów, tuż za nim, przed nim, obok niego, krwiste oczy pełne żalu, warkot, ból, gdy szczęki zaciskały się na jego dłoniach, nogach, krew, wodospad krwi, który zmywał ich wszystkich, i nic to, że owe bestie były tylko królikami, w sennych marach przybierały postaci najstraszliwszych bestii, jeżących się niby ponure bagienne monstra. Uciekał przed nimi co sił, aż brakło mu tchu, aż potykał się i opadał w przelewającą się falę krwi, zaczynał tonąć, krzyczał: a podążające za nim bestie w końcu go dopadały - wtedy otwierał oczy.
Skrzywił się, zjeżył, ramiona podeszły do ciała, obruszył, jakby chcąc strzepać ze szponów niedostrzegalnego wroga, rozespanym spojrzeniem powłóczył po przestrzeni, odnajdując nogi Jamesa, słysząc jak przez mgłę głos zaaferowanej Neali odrzucającej oświadczyny - co? - i wreszcie spojrzenie Anne; wspomnienia wracały jak ciężkie echo, jeszcze przed momentem tańczyli razem, ale musiał zasnąć: naprawdę? W takiej chwili? Wciąż bezwiednie podciągnął kolano do ciała, szukając lepszego oparcia, miał ochotę ukryć twarz, lecz kiedy pociągnął ją w dół, poczuł jej dotyk pod podbródkiem, wciąż była obok.
- Anne? - wymamrotał wpół przytomnie, ze zrezygnowaniem, sięgając dłonią jej dłoni, chcąc zamknąć w uścisku palce złożone na jego twarzy. Jego oddech wciąż był przyśpieszony, koszmarna gonitwa była tak wykańczająca, jakby działa się naprawdę - serce biło szybciej niż takt muzyki w tle. Głowa opadła ciężko w tył, wspierając się o ścianę, na którą posypały się też złote włosy. Czuł zażenowanie, a co gorsza nie miał pojęcia, co mógł im powiedzieć James. - Przepraszam - wymamrotał, bo chyba zepsuł wieczór, wyglądała na przerażoną. Może nie było go dłużej, niż zwykle, skoro jej przyjaciółka zdążyła znaleźć sobie męża, był nieco skonfundowany: po części przemieszczeniem, po części snem, po części zastaną rzeczywistością. Bez zrozumienia spojrzał na gościa, który chwycił dłoń Anne, jednak nie były tutaj same, czy zdążyli się spotkać, kiedy go nie było? Jesteś urocza, co? Konfuzja na jego twarzy objawiła się plastyczniej, kiedy ściągnął jasną brew i wygiął usta w grymasie, który w jego stanie można byłoby zrzucić na ból głowy - gdyby nie spojrzenie uciekające do jego twarzy. Buty na glanc, elegancka koszula, przy nim przypominał obdartusa.
- My... my się chyba nie znamy - zwrócił się do niego, wciąż półprzytomnie, walcząc jednak z sennością i nie chcąc dać się jej porwać ponownie. Bez zrozumienia słyszał pojedyncze słowa przepychanki Jamesa, kazał się komuś odsunąć, mężczyźnie, który zataczał się chwiejnie tuż obok, pchnięty przez przyjaciela nie wlazł prosto w niego; czy ktoś go właśnie wyzwał od łobuza? Gdyby okoliczności były inne, pewnie parsknąłby śmiechem, teraz nie był pewien, czy naprawdę to słyszał, bo między słowami wybrzmiewała też jakaś lady; instynktownie zacisnął dłoń mocniej na palcach Anne, kiedy jej adorator próbował pomóc jej wstać, spoglądając na niego wilkiem.
- Sam się odsuń! - żachnął się w kierunku Jamesa podpity tancerz, odpychając go łokciem. - Zbierajcie truposza z podłogi! - krzyknął, lecz na tle Waltera musiał się wydać mało istotny - choć chłopiec wydawał się kulturalny, najpewniej był w tej wiosce też kimś znanym. Wrzawa, krzyki, przepychanki, ściągały na nich uwagę coraz większej ilości gości.
Reakcja tłumu....
1 - Te, Cygan! - zawołał w kierunku Jamesa osiłek, który wyrwał się z tanecznego tłumu; wydawał się pół głowy wyższy od niego i roztaczał wokół siebie silną woń alkoholu. - Nagabujesz Waltera i naszą panienkę?! Spływaj stąd, to nie miejsce dla takich jak ty! - zawołał, wskazując dłonią na drzwi baru.
2 - Pokaż mu, Walter! - krzyknął ktoś z tłumu, wypychając chłopca do przodu, ten potknął się o wyciągniętą nogę Marcela i Anne, spadając prosto na Jamesa, wyciągając przed siebie pięści w poszukiwaniu równowagi. Z jego perspektywy mogło to wyglądać, jakby go atakował.
3 - Pojedynek, młody! - wybełkotał pijak obok, wskazując palcem, nieco oskarżycielsko, na Waltera. - Wyzwij go na pojedynek! - Na co Walter z zapałem skinął głową: - I wyzywam cię na pojedynek, nicponiu! - zawołał hardo.
Jego twarz nie wyrażała wcale spokoju, bo sen spokojnym nie był. Sny, które dopadały go na jawie, odkąd nieporadnie usiłował przywołać moc zaklęcia usypiającego, były koszmarne: błyski uderzających zębów, tuż za nim, przed nim, obok niego, krwiste oczy pełne żalu, warkot, ból, gdy szczęki zaciskały się na jego dłoniach, nogach, krew, wodospad krwi, który zmywał ich wszystkich, i nic to, że owe bestie były tylko królikami, w sennych marach przybierały postaci najstraszliwszych bestii, jeżących się niby ponure bagienne monstra. Uciekał przed nimi co sił, aż brakło mu tchu, aż potykał się i opadał w przelewającą się falę krwi, zaczynał tonąć, krzyczał: a podążające za nim bestie w końcu go dopadały - wtedy otwierał oczy.
Skrzywił się, zjeżył, ramiona podeszły do ciała, obruszył, jakby chcąc strzepać ze szponów niedostrzegalnego wroga, rozespanym spojrzeniem powłóczył po przestrzeni, odnajdując nogi Jamesa, słysząc jak przez mgłę głos zaaferowanej Neali odrzucającej oświadczyny - co? - i wreszcie spojrzenie Anne; wspomnienia wracały jak ciężkie echo, jeszcze przed momentem tańczyli razem, ale musiał zasnąć: naprawdę? W takiej chwili? Wciąż bezwiednie podciągnął kolano do ciała, szukając lepszego oparcia, miał ochotę ukryć twarz, lecz kiedy pociągnął ją w dół, poczuł jej dotyk pod podbródkiem, wciąż była obok.
- Anne? - wymamrotał wpół przytomnie, ze zrezygnowaniem, sięgając dłonią jej dłoni, chcąc zamknąć w uścisku palce złożone na jego twarzy. Jego oddech wciąż był przyśpieszony, koszmarna gonitwa była tak wykańczająca, jakby działa się naprawdę - serce biło szybciej niż takt muzyki w tle. Głowa opadła ciężko w tył, wspierając się o ścianę, na którą posypały się też złote włosy. Czuł zażenowanie, a co gorsza nie miał pojęcia, co mógł im powiedzieć James. - Przepraszam - wymamrotał, bo chyba zepsuł wieczór, wyglądała na przerażoną. Może nie było go dłużej, niż zwykle, skoro jej przyjaciółka zdążyła znaleźć sobie męża, był nieco skonfundowany: po części przemieszczeniem, po części snem, po części zastaną rzeczywistością. Bez zrozumienia spojrzał na gościa, który chwycił dłoń Anne, jednak nie były tutaj same, czy zdążyli się spotkać, kiedy go nie było? Jesteś urocza, co? Konfuzja na jego twarzy objawiła się plastyczniej, kiedy ściągnął jasną brew i wygiął usta w grymasie, który w jego stanie można byłoby zrzucić na ból głowy - gdyby nie spojrzenie uciekające do jego twarzy. Buty na glanc, elegancka koszula, przy nim przypominał obdartusa.
- My... my się chyba nie znamy - zwrócił się do niego, wciąż półprzytomnie, walcząc jednak z sennością i nie chcąc dać się jej porwać ponownie. Bez zrozumienia słyszał pojedyncze słowa przepychanki Jamesa, kazał się komuś odsunąć, mężczyźnie, który zataczał się chwiejnie tuż obok, pchnięty przez przyjaciela nie wlazł prosto w niego; czy ktoś go właśnie wyzwał od łobuza? Gdyby okoliczności były inne, pewnie parsknąłby śmiechem, teraz nie był pewien, czy naprawdę to słyszał, bo między słowami wybrzmiewała też jakaś lady; instynktownie zacisnął dłoń mocniej na palcach Anne, kiedy jej adorator próbował pomóc jej wstać, spoglądając na niego wilkiem.
- Sam się odsuń! - żachnął się w kierunku Jamesa podpity tancerz, odpychając go łokciem. - Zbierajcie truposza z podłogi! - krzyknął, lecz na tle Waltera musiał się wydać mało istotny - choć chłopiec wydawał się kulturalny, najpewniej był w tej wiosce też kimś znanym. Wrzawa, krzyki, przepychanki, ściągały na nich uwagę coraz większej ilości gości.
Reakcja tłumu....
1 - Te, Cygan! - zawołał w kierunku Jamesa osiłek, który wyrwał się z tanecznego tłumu; wydawał się pół głowy wyższy od niego i roztaczał wokół siebie silną woń alkoholu. - Nagabujesz Waltera i naszą panienkę?! Spływaj stąd, to nie miejsce dla takich jak ty! - zawołał, wskazując dłonią na drzwi baru.
2 - Pokaż mu, Walter! - krzyknął ktoś z tłumu, wypychając chłopca do przodu, ten potknął się o wyciągniętą nogę Marcela i Anne, spadając prosto na Jamesa, wyciągając przed siebie pięści w poszukiwaniu równowagi. Z jego perspektywy mogło to wyglądać, jakby go atakował.
3 - Pojedynek, młody! - wybełkotał pijak obok, wskazując palcem, nieco oskarżycielsko, na Waltera. - Wyzwij go na pojedynek! - Na co Walter z zapałem skinął głową: - I wyzywam cię na pojedynek, nicponiu! - zawołał hardo.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Brew drgnęła mu w pierwszej chwili na wspomnienie świąt, ale przypomniał sobie te wszystkie szkolne bale świąteczno-noworoczne, jedyne na jakich kiedykolwiek miał okazję być. Odkąd opuścił Hogwart minęło mnóstwo czasu, ale wciąż nie potrafił sobie jej przypomnieć z tamtych czasów. Jej kolor włosów, tak... rudy, intensywność spojrzenia musiały gdzieś utkwić mu w pamięci, ale dałby sobie uciąć rękę, że w przeszłości nie zamienili ze sobą nawet słowa. Muzyka klasyczna była piękna, wiele by dał, by nauczyć się grać utwory prawdziwych wirtuozów, ale kompletnie nie nadawała się do tańczenia.
— Nawet szkolnym?— spytał podstępnie, mrużąc oczy. Nie potrafił jej sobie wyobrazić w tym wydaniu: tonącej się w długich, olbrzymich rozmiarów sukniach, które musiały strasznie utrudniać poruszanie się. Potknęła się i wpadła do strumienia, suknia balowa byłaby dla niej prawdziwym zagrożeniem.
Jej bo tak spotkało się z jego prychnięciem, ale zaraz uśmiech zszedł mu z twarzy, spłynął po niej gładko, jak deszcz po szybie. Co tu było do rozumienia? Popatrzył na nią niepewnie, zastanawiając się, czego od niego oczekiwała w takim razie, jakiego zachowania się spodziewała, może też na jakie liczyła? Doszukiwała się we wszystkim czegoś więcej? Popełnił jakiś nietakt, wiedział to, choć nie potrafił pojąć, w którym momencie — ani tym bardziej, dlaczego jego własne słowa zaprzeczenia tak bardzo ją uraziły. Nie była bytem fatalnym, upierała się przy durnie. Była więc nie tylko dumna jak lew, ale też i uparta jak osioł.
— Nie wiem — przyznał, zamiast wprost przyrównać ją do zwierzęcia, które zachowywało się w ten sposób właśnie. Zmarszczył brwi na chwilę. Teraz to on nie rozumiał. Zbiła jego pewność siebie, wcale nie tak dużą, jak mogłaby przypuszczać. A jednak coś w tym było — nic, kompletnie nic o niej nie wiedział. Poza tym, że nie odpuszczała za łatwo. A później wszystko potoczyło się szybko, za szybko. I zupełnie nie w takim kierunku, w jakim miało. Marcel leżał nieprzytomny pod ścianą — spał. Nie było innego sposobu, by ratować sytuację, nikt nie chciałby w takiej chwili przyznać się to żenującej przypadłości, do zasypiania niespodziewanie, nagle, bez ostrzeżenia. Nikt, to znaczy żaden z nich.
Upewniwszy się, że jego serce biło, choć trudno było mu usłyszeć je spośród donośnych taktów szybkiej muzyki, wibracji wyczuwalnych zarówno w powietrzu, jak i ziemi, śpiewów, tańców, i uderzeń butów o drewniane deski, wyprostował się.
— Nie mam pojęcia — przyznał, spoglądając jeszcze na przyjaciela, a później na Nealę z uniesioną brwią. — Nie mam pojęcia jak się nazywa — poprawił się. Mógłby wymyślić jakąś przypadkową nazwę, ale mógłby niefortunnie trafić w coś istniejącego. Gdyby znalazł się ktoś, kto rozpoznałby tę nazwę mógłby uczynić Marcelowi krzywdę. Nie zamierzał igrać z dziedzinami, o których naprawdę nie miał żadnego pojęcia. Jego myśli pomknęły w stronę Steffena, ale za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć ani jednej runy, która mogłaby po posłużyć jako solidne potwierdzenie. — Mamy przyjaciela, który się na tym zna, powiedział, że to minie samoistnie, za parę dni. — Przeniósł spojrzenie na Anne, chcąc ją uspokoić. Widział w jej oczach strach — nie chciał jej aż tak zdenerwować. Pochylił się w jej stronę, próbując złapać jej błyszczące, niewinne spojrzenie, a kiedy to się wreszcie stało poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. I do tego nazwała go tym dziwacznym imieniem, określeniem, którym wcześniej powitała Marcela. Musiał pamiętać, by ją o nie spytać. — Nic mu nie będzie, ale ktoś musi przy nim czuwać. Ktoś, kto w razie potrzeby mógłby mu pomóc. Ocucić go, ehm... — zastanowił się na chwilę, spoglądając na Marcela. — Pilnować, by te jego wszystkie... czynności życiowe?— zapomniał sformułowania. — By wszystko pracowało, jak u zdrowego człowieka. I w końcu by się obudził. Mogłabyś go nie zostawiać? Chociaż jutro? — poprosił ją, nie spuszczając z niej wzroku, dziwnym trafem to właśnie ją uznając za najodpowiedniejszą do pełnienia tej ważnej roli. — Potrzebuje opieki — wyjaśniał dalej, licząc, że Anne nie odbierze opacznie jego słów, tak jak mogłaby to zrobić Neala, która zdawała się we wszystkim widzieć jakiś przytyk. Apelował do dobroci Anne, trochę bazując na jej lęku o życie Marcela. To był jedyny sposób, by ją zatrzymać; by przekonać ją do tego, by nie ruszała nigdzie dalej o świcie. By pomóc przeznaczeniu.
Ludzie wokół zdawali się nie zwracać na nich szczególnej uwagi, kucająca przy Marcelu dziewczyna nikogo nie zaalarmowała, wszyscy bawili się w najlepsze. Wiedział, że prędzej czy później ktoś w jednym czy drugim piruecie po prostu na nich wpadnie. Zirytował go sam fakt, że nikt nie patrzył pod nogi, nie mówiąc o tym, by wykrzesać z siebie choć trochę przyzwoitości i dać im nieco przestrzeni. Musiał stać, by dopilnować, aby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. I choć podziewał się, że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś zamieszania, tak kompletnie nie podejrzewał, że jakiś typ wykorzysta okazję do tego, by się oświadczać. Kiedy klęknął przed Nealą, a raczej za nią, szarpiąc ją za rękę, uniósł brew wysoko, mniej zaskoczony wypowiedzianym głośno nazwiskiem, bardziej śmiałością jej... kolegi? Wielbiciela? Chłopaka? Jednak za nią przylazł? Złapał przelotnie jej spojrzenie, posyłając jej nieme pytanie, odrobine podszyte pretensją — bo dlaczego mu nie powiedziała? — i odwrócił wzrok od tej scenki, wzdychając ciężko. Frajer wybrał sobie doskonały moment, by wyznać jej uczucia. Starał się nie słuchać tych idiotycznych wyznań.
— Marcel!— obudził się, skupił się na nim, w tej samej chwili z kolejnym niedowierzaniem spoglądając na lalusia, który kucnął przy Anne, by poprosić ją do tańca. Kolejny karaluch postanowił wykorzystać okazję? Z boku usłyszał jak po prostu Neala-wcale-nie-Weasley sprowadziła kochasia na ziemię. Patrząc na wymuskanego panicza przed sobą nie widział twarzy owego Waltera, ale miał nadzieję, że zzieleniał ze wstydu. Parsknął głośno, kiedy usłyszał to tandetne wyznanie skierowane do Anne i spojrzał na blondynkę, jakby spodziewał się ujrzeć grymas na jej twarzy. Ten się nie pojawił, ktoś go popchnął, popchnął go też, odwracając się szybko. Otworzył usta, żeby odszczekać kolesiowi, który samym spojrzeniem prowokował go do tego, by naprostować mu ten krzywy nos, ale wtedy zdał sobie sprawę, że absztyfikant Neali, którego starał się ignorować usilnie próbował zwrócić na siebie jego uwagę. Już samo to lekceważące ej ty wystarczyło, by spojrzał na niego nieprzychylnie. Zmarszczył brwi, zmrużył oczy, ale nie ruszył się z miejsca, mając na uwadze, że chłopak z lewej zaraz będzie musiał dostać w pysk. Z tego całego bełkotu Waltera - na co on się niby nie godził? - zrozumiał tylko tyle, że byli złym towarzystwem. A on niby lepszy?
— Zjeżdżaj — wyrzucił do niego wściekle; zacięcie coraz wyraźniej malowało się na jego twarzy, a w oczach błysnęło ostrzeżenie. Niech zrobi tylko krok, jeden krok w jego stronę. Z boku usłyszał czyjś zachęcający krzyk, widział kątem oka, że część osób się zatrzymała, by popatrzeć, by zobaczyć co się dzieje. Walter okazał się nie być anonimową personą — to tylko podjudzało do tego, by sprowadzić go na ziemię, bardziej od odrzuconych zaręczyn mogło go jeszcze zaboleć ośmieszenie wśród znajomych. I chyba nie spodziewał się, że Walter na te słowa się po prostu na niego rzuci z pięściami. Odruchowo ugiął lekko nogi w kolanach, gotów do zrobienia uniku przed nim, ale zamiast odskoczyć — Merlinie, twoja wina, twoja wielka wina, żeś mu tak podpowiedział — wyciągnął lewa rękę przed siebie, by jednocześnie zamortyzować ewentualne naparcie jego ciała i chwycić go za koszulę, na sekundę lub dwie zatrzymując w dogodnej pozycji do trafienia; prawą zamachnął się szybko i wycelował prosto w twarz.
Kilkadziesiąt sekund przed tym, mężczyzna kucający przy Anne uśmiechnął się czarująco, kiedy spróbowała mu uprzejmie odmówić. Jego pewny siebie wzrok i nienaganny uśmiech aktora sugerował, że nie zamierzał dać się tak łatwo i szybko spławić. Zaśmiał się dźwięcznie, przyznał, że jest urocza i wstał, ciągnąc lekko dziewczynę za sobą. Właściwie nie zamierzał jej puścić wcale, zacisnął mniej palce na jej dłoni. Mocno i wyraźnie dając jej do zrozumienia, że jemu się nie odmawia.
| ja wyważony cios w oko Waltera; mkniemy do szafki. Rzucam na Elvisa:
1. Pokręcił głową pobłażliwie. — Zrobiło się trochę parno i duszno, moje włosy źle znoszą taką atmosferę. Jeśli nie masz ochoty tańczyć pójdziemy na spacer wzdłuż strumienia. Pomówimy o gwiazdach, opowiem ci trochę o sobie, Skarbie, a jak zmarzniesz odpoczniemy w szopie. Rozgrzejemy się z dala od tych wszystkich obdartusów. — Poruszył wymownie brwią, zupełnie ignorując Marcela.
2. Mężczyzna posłał Marcelowi pogardliwe spojrzenie i prychnął. Szarpnął Anne do góry, bez agresji, lecz wyraźnie zmuszając ją by wstała, zakładając, że drobna i delikatna wcale mu się nie oprze. — Idziemy — zadecydował, próbując zaciągnąć ją na parkiet.
3. Palcami przeczesał brwi i oblizał wargi, nie spuszczając wzroku z Anne. — Jesteś ratowniczką?— spytał, nawiązując do jej opieki nad Marcelem. — Zaraz stanie mi serce, nie pozwól mi zemdleć. Chodź, Perliczko, że pokażę ci jak mężczyzna prawdziwie dba o kobietę. To tylko chłopiec, gamoń mały, jakiś przybłęda. Nie zawracaj sobie nim głowy — zaoferował się, zaciskając palce jeszcze mocniej na jej ręce. Tak mocno, że mogło jej to sprawić dyskomfort.
— Nawet szkolnym?— spytał podstępnie, mrużąc oczy. Nie potrafił jej sobie wyobrazić w tym wydaniu: tonącej się w długich, olbrzymich rozmiarów sukniach, które musiały strasznie utrudniać poruszanie się. Potknęła się i wpadła do strumienia, suknia balowa byłaby dla niej prawdziwym zagrożeniem.
Jej bo tak spotkało się z jego prychnięciem, ale zaraz uśmiech zszedł mu z twarzy, spłynął po niej gładko, jak deszcz po szybie. Co tu było do rozumienia? Popatrzył na nią niepewnie, zastanawiając się, czego od niego oczekiwała w takim razie, jakiego zachowania się spodziewała, może też na jakie liczyła? Doszukiwała się we wszystkim czegoś więcej? Popełnił jakiś nietakt, wiedział to, choć nie potrafił pojąć, w którym momencie — ani tym bardziej, dlaczego jego własne słowa zaprzeczenia tak bardzo ją uraziły. Nie była bytem fatalnym, upierała się przy durnie. Była więc nie tylko dumna jak lew, ale też i uparta jak osioł.
— Nie wiem — przyznał, zamiast wprost przyrównać ją do zwierzęcia, które zachowywało się w ten sposób właśnie. Zmarszczył brwi na chwilę. Teraz to on nie rozumiał. Zbiła jego pewność siebie, wcale nie tak dużą, jak mogłaby przypuszczać. A jednak coś w tym było — nic, kompletnie nic o niej nie wiedział. Poza tym, że nie odpuszczała za łatwo. A później wszystko potoczyło się szybko, za szybko. I zupełnie nie w takim kierunku, w jakim miało. Marcel leżał nieprzytomny pod ścianą — spał. Nie było innego sposobu, by ratować sytuację, nikt nie chciałby w takiej chwili przyznać się to żenującej przypadłości, do zasypiania niespodziewanie, nagle, bez ostrzeżenia. Nikt, to znaczy żaden z nich.
Upewniwszy się, że jego serce biło, choć trudno było mu usłyszeć je spośród donośnych taktów szybkiej muzyki, wibracji wyczuwalnych zarówno w powietrzu, jak i ziemi, śpiewów, tańców, i uderzeń butów o drewniane deski, wyprostował się.
— Nie mam pojęcia — przyznał, spoglądając jeszcze na przyjaciela, a później na Nealę z uniesioną brwią. — Nie mam pojęcia jak się nazywa — poprawił się. Mógłby wymyślić jakąś przypadkową nazwę, ale mógłby niefortunnie trafić w coś istniejącego. Gdyby znalazł się ktoś, kto rozpoznałby tę nazwę mógłby uczynić Marcelowi krzywdę. Nie zamierzał igrać z dziedzinami, o których naprawdę nie miał żadnego pojęcia. Jego myśli pomknęły w stronę Steffena, ale za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć ani jednej runy, która mogłaby po posłużyć jako solidne potwierdzenie. — Mamy przyjaciela, który się na tym zna, powiedział, że to minie samoistnie, za parę dni. — Przeniósł spojrzenie na Anne, chcąc ją uspokoić. Widział w jej oczach strach — nie chciał jej aż tak zdenerwować. Pochylił się w jej stronę, próbując złapać jej błyszczące, niewinne spojrzenie, a kiedy to się wreszcie stało poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. I do tego nazwała go tym dziwacznym imieniem, określeniem, którym wcześniej powitała Marcela. Musiał pamiętać, by ją o nie spytać. — Nic mu nie będzie, ale ktoś musi przy nim czuwać. Ktoś, kto w razie potrzeby mógłby mu pomóc. Ocucić go, ehm... — zastanowił się na chwilę, spoglądając na Marcela. — Pilnować, by te jego wszystkie... czynności życiowe?— zapomniał sformułowania. — By wszystko pracowało, jak u zdrowego człowieka. I w końcu by się obudził. Mogłabyś go nie zostawiać? Chociaż jutro? — poprosił ją, nie spuszczając z niej wzroku, dziwnym trafem to właśnie ją uznając za najodpowiedniejszą do pełnienia tej ważnej roli. — Potrzebuje opieki — wyjaśniał dalej, licząc, że Anne nie odbierze opacznie jego słów, tak jak mogłaby to zrobić Neala, która zdawała się we wszystkim widzieć jakiś przytyk. Apelował do dobroci Anne, trochę bazując na jej lęku o życie Marcela. To był jedyny sposób, by ją zatrzymać; by przekonać ją do tego, by nie ruszała nigdzie dalej o świcie. By pomóc przeznaczeniu.
Ludzie wokół zdawali się nie zwracać na nich szczególnej uwagi, kucająca przy Marcelu dziewczyna nikogo nie zaalarmowała, wszyscy bawili się w najlepsze. Wiedział, że prędzej czy później ktoś w jednym czy drugim piruecie po prostu na nich wpadnie. Zirytował go sam fakt, że nikt nie patrzył pod nogi, nie mówiąc o tym, by wykrzesać z siebie choć trochę przyzwoitości i dać im nieco przestrzeni. Musiał stać, by dopilnować, aby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. I choć podziewał się, że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś zamieszania, tak kompletnie nie podejrzewał, że jakiś typ wykorzysta okazję do tego, by się oświadczać. Kiedy klęknął przed Nealą, a raczej za nią, szarpiąc ją za rękę, uniósł brew wysoko, mniej zaskoczony wypowiedzianym głośno nazwiskiem, bardziej śmiałością jej... kolegi? Wielbiciela? Chłopaka? Jednak za nią przylazł? Złapał przelotnie jej spojrzenie, posyłając jej nieme pytanie, odrobine podszyte pretensją — bo dlaczego mu nie powiedziała? — i odwrócił wzrok od tej scenki, wzdychając ciężko. Frajer wybrał sobie doskonały moment, by wyznać jej uczucia. Starał się nie słuchać tych idiotycznych wyznań.
— Marcel!— obudził się, skupił się na nim, w tej samej chwili z kolejnym niedowierzaniem spoglądając na lalusia, który kucnął przy Anne, by poprosić ją do tańca. Kolejny karaluch postanowił wykorzystać okazję? Z boku usłyszał jak po prostu Neala-wcale-nie-Weasley sprowadziła kochasia na ziemię. Patrząc na wymuskanego panicza przed sobą nie widział twarzy owego Waltera, ale miał nadzieję, że zzieleniał ze wstydu. Parsknął głośno, kiedy usłyszał to tandetne wyznanie skierowane do Anne i spojrzał na blondynkę, jakby spodziewał się ujrzeć grymas na jej twarzy. Ten się nie pojawił, ktoś go popchnął, popchnął go też, odwracając się szybko. Otworzył usta, żeby odszczekać kolesiowi, który samym spojrzeniem prowokował go do tego, by naprostować mu ten krzywy nos, ale wtedy zdał sobie sprawę, że absztyfikant Neali, którego starał się ignorować usilnie próbował zwrócić na siebie jego uwagę. Już samo to lekceważące ej ty wystarczyło, by spojrzał na niego nieprzychylnie. Zmarszczył brwi, zmrużył oczy, ale nie ruszył się z miejsca, mając na uwadze, że chłopak z lewej zaraz będzie musiał dostać w pysk. Z tego całego bełkotu Waltera - na co on się niby nie godził? - zrozumiał tylko tyle, że byli złym towarzystwem. A on niby lepszy?
— Zjeżdżaj — wyrzucił do niego wściekle; zacięcie coraz wyraźniej malowało się na jego twarzy, a w oczach błysnęło ostrzeżenie. Niech zrobi tylko krok, jeden krok w jego stronę. Z boku usłyszał czyjś zachęcający krzyk, widział kątem oka, że część osób się zatrzymała, by popatrzeć, by zobaczyć co się dzieje. Walter okazał się nie być anonimową personą — to tylko podjudzało do tego, by sprowadzić go na ziemię, bardziej od odrzuconych zaręczyn mogło go jeszcze zaboleć ośmieszenie wśród znajomych. I chyba nie spodziewał się, że Walter na te słowa się po prostu na niego rzuci z pięściami. Odruchowo ugiął lekko nogi w kolanach, gotów do zrobienia uniku przed nim, ale zamiast odskoczyć — Merlinie, twoja wina, twoja wielka wina, żeś mu tak podpowiedział — wyciągnął lewa rękę przed siebie, by jednocześnie zamortyzować ewentualne naparcie jego ciała i chwycić go za koszulę, na sekundę lub dwie zatrzymując w dogodnej pozycji do trafienia; prawą zamachnął się szybko i wycelował prosto w twarz.
Kilkadziesiąt sekund przed tym, mężczyzna kucający przy Anne uśmiechnął się czarująco, kiedy spróbowała mu uprzejmie odmówić. Jego pewny siebie wzrok i nienaganny uśmiech aktora sugerował, że nie zamierzał dać się tak łatwo i szybko spławić. Zaśmiał się dźwięcznie, przyznał, że jest urocza i wstał, ciągnąc lekko dziewczynę za sobą. Właściwie nie zamierzał jej puścić wcale, zacisnął mniej palce na jej dłoni. Mocno i wyraźnie dając jej do zrozumienia, że jemu się nie odmawia.
| ja wyważony cios w oko Waltera; mkniemy do szafki. Rzucam na Elvisa:
1. Pokręcił głową pobłażliwie. — Zrobiło się trochę parno i duszno, moje włosy źle znoszą taką atmosferę. Jeśli nie masz ochoty tańczyć pójdziemy na spacer wzdłuż strumienia. Pomówimy o gwiazdach, opowiem ci trochę o sobie, Skarbie, a jak zmarzniesz odpoczniemy w szopie. Rozgrzejemy się z dala od tych wszystkich obdartusów. — Poruszył wymownie brwią, zupełnie ignorując Marcela.
2. Mężczyzna posłał Marcelowi pogardliwe spojrzenie i prychnął. Szarpnął Anne do góry, bez agresji, lecz wyraźnie zmuszając ją by wstała, zakładając, że drobna i delikatna wcale mu się nie oprze. — Idziemy — zadecydował, próbując zaciągnąć ją na parkiet.
3. Palcami przeczesał brwi i oblizał wargi, nie spuszczając wzroku z Anne. — Jesteś ratowniczką?— spytał, nawiązując do jej opieki nad Marcelem. — Zaraz stanie mi serce, nie pozwól mi zemdleć. Chodź, Perliczko, że pokażę ci jak mężczyzna prawdziwie dba o kobietę. To tylko chłopiec, gamoń mały, jakiś przybłęda. Nie zawracaj sobie nim głowy — zaoferował się, zaciskając palce jeszcze mocniej na jej ręce. Tak mocno, że mogło jej to sprawić dyskomfort.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 81
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 81
--------------------------------
#2 'k3' : 2
- Byłam tylko rok w Hogwarcie. - odpowiedziałam wzruszając niemrawo ramionami. Chciałam więcej, dłużej, polubiłam szkołę, którą nie mogłam się nacieszyć mimo, że słyszałam o niej tyle pięknych i ciekawych opowieści.
Chciałam się schować, przez większość czasu, bo jego oczy zdawały się widzieć więcej, niż mówiły moje usta, chociaż one wcale w niczym nie pomagały. Miał dziwną przypadłość, że zapierałam się jeszcze mocniej i bardziej, a słowa które wybierałam ostatecznie wcale nie działały tak jak zawsze. Nie rozumiałam go, tego dlaczego wtedy na klifach nie zostawił mnie samej, tak jak chciałam. Dlaczego teraz postanowił podejść, kiedy byłam wtedy tak okropna. Teraz wcale nie byłam lepsza, nie radząc sobie najlepiej ze swoimi własnymi niedogodnościami, które mieszały się z dumą i uporem, a wszystko to scaliło wypite piwo. Mogłam tego nie mówić. Nie przyznawać się, bo widziałam jak uśmiech zniknął z jego twarzy za ich przyczyną, a - jak zawsze - nie miałam na myśli nic poza tym, że był czymś innym, nowym, może ciekawym nawet trochę.
- Nie wiesz. -powtórzyłam trochę ciszej, nie potrafiąc dalej nie zadzierać nosa. Jednak głos zdawał się nie do końca pewny czy rzeczywiście cieszyłam się, że miałam rację. Odwróciłam głowę i to zmieniło całkowicie całą sytuację. Poruszałam się za nim, możliwie jak najszybciej bo i sprawa zdawała się nagląca i kiedy zaczął mówić, czułam jak coraz mocniej zaczyna ogarniać mnie panika. Ale pamiętałam słowa, które powiedziała mi kiedyś kuzyneczka o odwadze i na tym co powtarzał Brendan. Nie sztuka się nie bać, bo bał się każdy. Sztuką było umieć działać mimo strachu, który w sercu się znajdował. Więc mimo tego, że dłonie mi drżały zadałam kolejne pytanie. Próbując zrozumieć, zmartwiona spoglądając na Marcela i na przejętą Anię. Wyciągnęłam różdżkę. Słuchając, czując jak w przerażeniu unoszą mi się brwi. Patrząc jak uwaga Jamesa ląduje na Ani i Anie patrzącą na mnie. Otworzyłam usta chcąc odpowiedzieć - chyba bo też nie do końca chyba do mnie cokolwiek powiedziane było. Rozejrzałam się przesuwając spojrzeniem po ludziach szybko mając nadzieję dostrzec kogoś starszego, kto mógłby im pomóc. Kto mógłby się znać. Wiedzieć więcej niż ja, ale nie dostrzegając nikogo wróciłam spojrzeniem, proponując działanie. A raczej, chciałam je zaproponować, bo pociągnięcia za lewą ręką się nie spodziewałam. Wypowiedziałam jedno słowo, poszukując za sobą przyjaciółki, zamiast tego trafiając na Jamesa, który spoglądał na mnie z uniesioną brwią i zdawał się - zły? zaskoczony? niezadowolony? - nie rozumiałam nic z tego. Zmarszczyłam odrobinę brwi w odpowiedzi jeszcze krótką chwilę utrzymując kontakt wzrokowy. Spojrzałam z góry na Waltera czując jak serce tłucze mi się w środku. Ale nijak nie mogłam doszukać się radosnego podniecenia o którym kiedyś czytałam. Zamiast tego było… strach? Niepewność? Złość też trochę. Wszystko było nie tak, nie odpowiednio a on wybrał naprawdę najgorszy z możliwych momentów. Do tego wypowiadając głośno moje nazwisko, które rozsądnie pomijałam gdzie mogłam, nawet w Devon, wiedząc, jak niebezpiecznych zadań podejmował się Brendan, a wcześniej Garrett. Oczywiście, że ludzie mnie znali i znali też je, ale przeważnie nikt go po prostu nie używał. Pacan. Zacisnęłam usta. Zaczęłam mówić, chciałam żeby odmowa była miła i piękna, ale coś mi nie poszło po drodze. To pewnie to całe piwo, wrednie słowa zmieniło. A kiedy skończyłam mówić sądziłam, że sprawa zakończona już będzie. Nie mogłam nic na to poradzić, że moje serce nie ciągnęło do niego. Że nie chciałam z nim spędzać ani wieczora, a tym bardziej całego życia. Chciałam kogoś, kto potrafił mnie zaskakiwać. Walter nawet siebie chyba nie umiał zaskoczyć. Odwróciłam się, wypowiadając słowa do Ani na nią spoglądając najpierw, skinęłam głową chcąc zrobić krok dopiero po chwili zauważając, że Marcel ma oczy otwarte.
- Chyba nie będzie potrzebne. - zdążyłam powiedzieć chcąc zrobić kolejny krok ku nim, ale trzymająca mnie ręka pociągnęła mnie do tyłu zostawiając na miejscu w którym byłam. - Puść mnie Walter. - zirytowana spojrzałam znów na niego. Nie potrzebowałam go po nic obok. Ale kiedy spojrzałam na jego czerwoną ze złości twarz zaczęłam się trochę obawiać tego, do czego odmowa mogła prowadzić. Może lepiej zamiast mówić od razu nie powinnam powiedzieć, że pomyślę nad tym trochę i dam mu znać jutro czy coś? Nie znałam się na tym kompletnie. Kolejna rzecz o której nic nie wiedziałam, poza tym co tylko czytałam. Kolejne słowa które powiedział sprawiły, że zadarłam głowę by spojrzeć na niego. Ale on nie patrzył na mnie. Podążyłam za nim spojrzeniem, żeby trafić na Jamesa. - TAKIE TOWARZYSTWO?! - zagrzmiałam za nim z pretensją w głosie. Za kogo się miał, żeby sądzić że może oceniać kogoś. Zwłaszcza, że w takim towarzystwie znajdowała się jedna z najbliższych moim sercu dusz. I nie zamierzałam na tym zakończyć. Zamierzałam powiedzieć mu więcej. Że on wart mniej o wiele jest, jak chodzi i bzdury takie gada. Że ze mnie lady taka, jak z konia jednorożec. Że rozum swój mam i sama wiem, kto dla mnie a kto nie dla mnie dobrym towarzystwem być może. James się odciął krótko. A ja nie zdążyłam, ktoś krzyknął za nami a potem popchnął Waltera. - Nie, zaczekaj! - krzyknęłam zaczynając znów być przerażona tym, jak wszystko wymknęło się kompletnie spod kontroli jakiejkolwiek. Bo w tym samym czasie, mimo że Marcel otworzył oczy jeszcze obok jakiś jegomość Anie zdawał się chcieć ciągnąć za sobą. Co dzisiaj obiło tym mężczyznom w Lynmouth? Może pełnia była czy coś. Nie mogli nas zostawić w spokoju? Wszystko było dobrze. No, względnie. W sensie, dla Ani - widziałam, że jest szczęśliwą. Ja co chwilę plotłam coś, co tylko zdawało się pogarszać sprawę. Moja ręka w końcu została uwolniona, ale nie byłam pewna, czy to dobrze, widząc co właśnie robi Walter. Czyli leci prosto na Jamesa. Moja wolna dłoń uniosła się do ust, żeby je zakryć w momencie w którym ręka ciemnowłosego trafiła w oko Waltera. - Przestań, proszę, Walter. - próbowałam do niego przemówić kiedy trzymał się za twarz, nawet krok podeszłam, ale kompletnie mnie zignorował odsuwając na bok ręką. Byłam przerażona, patrzyłam z otwartymi oczami czując, że to jest nie tak. Co prawda czytałam kiedyś w książce jak dwóch rycerzy walczyło ze sobą o księżniczkę. Ale ja żadną księżniczką nie byłam. A Walter i tak nie mógł wyjść zwycięsko z tej potyczki, bo nawet gdyby wygrał - na co na razie nie wyglądało - to do niczego mnie to przecież nie obligowało. W książkach taka rzeczywistość zdawała się jakaś bardziej… romantyczna. Czemu James się z nim zdecydował bić nie miałam pojęcia, ale wątpiłam, żeby mogło chodzić o mnie. Mój wzrok zatrzymał się na Marcelu, Ani i Elvisie, którego nie wiedziałam nawet co przywiało, bo chwilę zajął mi Walter. Widziałam jak ten zaciska rękę na dłoni Ani.
- Nie idziecie! Zostaw ją. - krzyknęłam wskazując na elegancika ręką z różdżką, bo nagle mnie olśniło, że nadal ją przy sobie posiadam. Nie rzuciłam jednak żadnego zaklęcia. - Ty też jakiś nienormalny jesteś, żeby ciągnąć kogoś nawet jak dostałeś odmowę?! - zapytałam z pretensją Elvisa, który zaczynał szarpać Anie. Wątpiłam, żeby chciała z nim iść gdziekolwiek, kiedy obok był Marcel o którego tak się martwiła.
- Błagam Marcel zrób coś. - zatrzymaj ich, zanim stanie się coś strasznego. Jedno limo wystarczy, więcej być nie powinno. Szukałam ratunku w drugim z chłopaków mając nadzieję że będzie wiedział dokładnie co zrobić, wzrokiem przerażonym spoglądając znów na Waltera i Jamesa.
- James... Jimmy proszę… - spróbowałam też do niego się odezwać, dotrzeć jakoś. Widziałam jak unika ciosu. Może kolejnego po prostu nie zada. - ...przestań, zrobię… - zaczęłam ale przestałam. Bo właściwie co mogłam zrobić. Jak go przekonać? Jakby nie miałam nic do zaproponowania nawet. Zrobić też niewiele mogłam. Czułam się okropnie bezsilna w tej całej sytuacji, oczy zaszkliły mi się trochę, kiedy zaczęłam poszukiwać jakiegoś rozwiązania. Spojrzałam na Anie, może ona wiedziała jak to się załatwia. Jej brat był niewiele starszy, mój dekadę.
Walter postanowił się odezwać, zachęcany krzykami tłumów powiedział przed kolejnym atakiem
1. - Zaraz temu słabeuszowi nos złamie. - przyrzekł nie spoglądając nawet na mnie.
2. - Tak wywalczę drogę do twojego serca! - oznajmił odważnie, ktoś mu za wiwatował ktoś nawet zagwizdał.
3. - Takich ludzie trzeba nauczyć ich miejsca. - stwierdził rzucając się na Jima dalej.
Chciałam się schować, przez większość czasu, bo jego oczy zdawały się widzieć więcej, niż mówiły moje usta, chociaż one wcale w niczym nie pomagały. Miał dziwną przypadłość, że zapierałam się jeszcze mocniej i bardziej, a słowa które wybierałam ostatecznie wcale nie działały tak jak zawsze. Nie rozumiałam go, tego dlaczego wtedy na klifach nie zostawił mnie samej, tak jak chciałam. Dlaczego teraz postanowił podejść, kiedy byłam wtedy tak okropna. Teraz wcale nie byłam lepsza, nie radząc sobie najlepiej ze swoimi własnymi niedogodnościami, które mieszały się z dumą i uporem, a wszystko to scaliło wypite piwo. Mogłam tego nie mówić. Nie przyznawać się, bo widziałam jak uśmiech zniknął z jego twarzy za ich przyczyną, a - jak zawsze - nie miałam na myśli nic poza tym, że był czymś innym, nowym, może ciekawym nawet trochę.
- Nie wiesz. -powtórzyłam trochę ciszej, nie potrafiąc dalej nie zadzierać nosa. Jednak głos zdawał się nie do końca pewny czy rzeczywiście cieszyłam się, że miałam rację. Odwróciłam głowę i to zmieniło całkowicie całą sytuację. Poruszałam się za nim, możliwie jak najszybciej bo i sprawa zdawała się nagląca i kiedy zaczął mówić, czułam jak coraz mocniej zaczyna ogarniać mnie panika. Ale pamiętałam słowa, które powiedziała mi kiedyś kuzyneczka o odwadze i na tym co powtarzał Brendan. Nie sztuka się nie bać, bo bał się każdy. Sztuką było umieć działać mimo strachu, który w sercu się znajdował. Więc mimo tego, że dłonie mi drżały zadałam kolejne pytanie. Próbując zrozumieć, zmartwiona spoglądając na Marcela i na przejętą Anię. Wyciągnęłam różdżkę. Słuchając, czując jak w przerażeniu unoszą mi się brwi. Patrząc jak uwaga Jamesa ląduje na Ani i Anie patrzącą na mnie. Otworzyłam usta chcąc odpowiedzieć - chyba bo też nie do końca chyba do mnie cokolwiek powiedziane było. Rozejrzałam się przesuwając spojrzeniem po ludziach szybko mając nadzieję dostrzec kogoś starszego, kto mógłby im pomóc. Kto mógłby się znać. Wiedzieć więcej niż ja, ale nie dostrzegając nikogo wróciłam spojrzeniem, proponując działanie. A raczej, chciałam je zaproponować, bo pociągnięcia za lewą ręką się nie spodziewałam. Wypowiedziałam jedno słowo, poszukując za sobą przyjaciółki, zamiast tego trafiając na Jamesa, który spoglądał na mnie z uniesioną brwią i zdawał się - zły? zaskoczony? niezadowolony? - nie rozumiałam nic z tego. Zmarszczyłam odrobinę brwi w odpowiedzi jeszcze krótką chwilę utrzymując kontakt wzrokowy. Spojrzałam z góry na Waltera czując jak serce tłucze mi się w środku. Ale nijak nie mogłam doszukać się radosnego podniecenia o którym kiedyś czytałam. Zamiast tego było… strach? Niepewność? Złość też trochę. Wszystko było nie tak, nie odpowiednio a on wybrał naprawdę najgorszy z możliwych momentów. Do tego wypowiadając głośno moje nazwisko, które rozsądnie pomijałam gdzie mogłam, nawet w Devon, wiedząc, jak niebezpiecznych zadań podejmował się Brendan, a wcześniej Garrett. Oczywiście, że ludzie mnie znali i znali też je, ale przeważnie nikt go po prostu nie używał. Pacan. Zacisnęłam usta. Zaczęłam mówić, chciałam żeby odmowa była miła i piękna, ale coś mi nie poszło po drodze. To pewnie to całe piwo, wrednie słowa zmieniło. A kiedy skończyłam mówić sądziłam, że sprawa zakończona już będzie. Nie mogłam nic na to poradzić, że moje serce nie ciągnęło do niego. Że nie chciałam z nim spędzać ani wieczora, a tym bardziej całego życia. Chciałam kogoś, kto potrafił mnie zaskakiwać. Walter nawet siebie chyba nie umiał zaskoczyć. Odwróciłam się, wypowiadając słowa do Ani na nią spoglądając najpierw, skinęłam głową chcąc zrobić krok dopiero po chwili zauważając, że Marcel ma oczy otwarte.
- Chyba nie będzie potrzebne. - zdążyłam powiedzieć chcąc zrobić kolejny krok ku nim, ale trzymająca mnie ręka pociągnęła mnie do tyłu zostawiając na miejscu w którym byłam. - Puść mnie Walter. - zirytowana spojrzałam znów na niego. Nie potrzebowałam go po nic obok. Ale kiedy spojrzałam na jego czerwoną ze złości twarz zaczęłam się trochę obawiać tego, do czego odmowa mogła prowadzić. Może lepiej zamiast mówić od razu nie powinnam powiedzieć, że pomyślę nad tym trochę i dam mu znać jutro czy coś? Nie znałam się na tym kompletnie. Kolejna rzecz o której nic nie wiedziałam, poza tym co tylko czytałam. Kolejne słowa które powiedział sprawiły, że zadarłam głowę by spojrzeć na niego. Ale on nie patrzył na mnie. Podążyłam za nim spojrzeniem, żeby trafić na Jamesa. - TAKIE TOWARZYSTWO?! - zagrzmiałam za nim z pretensją w głosie. Za kogo się miał, żeby sądzić że może oceniać kogoś. Zwłaszcza, że w takim towarzystwie znajdowała się jedna z najbliższych moim sercu dusz. I nie zamierzałam na tym zakończyć. Zamierzałam powiedzieć mu więcej. Że on wart mniej o wiele jest, jak chodzi i bzdury takie gada. Że ze mnie lady taka, jak z konia jednorożec. Że rozum swój mam i sama wiem, kto dla mnie a kto nie dla mnie dobrym towarzystwem być może. James się odciął krótko. A ja nie zdążyłam, ktoś krzyknął za nami a potem popchnął Waltera. - Nie, zaczekaj! - krzyknęłam zaczynając znów być przerażona tym, jak wszystko wymknęło się kompletnie spod kontroli jakiejkolwiek. Bo w tym samym czasie, mimo że Marcel otworzył oczy jeszcze obok jakiś jegomość Anie zdawał się chcieć ciągnąć za sobą. Co dzisiaj obiło tym mężczyznom w Lynmouth? Może pełnia była czy coś. Nie mogli nas zostawić w spokoju? Wszystko było dobrze. No, względnie. W sensie, dla Ani - widziałam, że jest szczęśliwą. Ja co chwilę plotłam coś, co tylko zdawało się pogarszać sprawę. Moja ręka w końcu została uwolniona, ale nie byłam pewna, czy to dobrze, widząc co właśnie robi Walter. Czyli leci prosto na Jamesa. Moja wolna dłoń uniosła się do ust, żeby je zakryć w momencie w którym ręka ciemnowłosego trafiła w oko Waltera. - Przestań, proszę, Walter. - próbowałam do niego przemówić kiedy trzymał się za twarz, nawet krok podeszłam, ale kompletnie mnie zignorował odsuwając na bok ręką. Byłam przerażona, patrzyłam z otwartymi oczami czując, że to jest nie tak. Co prawda czytałam kiedyś w książce jak dwóch rycerzy walczyło ze sobą o księżniczkę. Ale ja żadną księżniczką nie byłam. A Walter i tak nie mógł wyjść zwycięsko z tej potyczki, bo nawet gdyby wygrał - na co na razie nie wyglądało - to do niczego mnie to przecież nie obligowało. W książkach taka rzeczywistość zdawała się jakaś bardziej… romantyczna. Czemu James się z nim zdecydował bić nie miałam pojęcia, ale wątpiłam, żeby mogło chodzić o mnie. Mój wzrok zatrzymał się na Marcelu, Ani i Elvisie, którego nie wiedziałam nawet co przywiało, bo chwilę zajął mi Walter. Widziałam jak ten zaciska rękę na dłoni Ani.
- Nie idziecie! Zostaw ją. - krzyknęłam wskazując na elegancika ręką z różdżką, bo nagle mnie olśniło, że nadal ją przy sobie posiadam. Nie rzuciłam jednak żadnego zaklęcia. - Ty też jakiś nienormalny jesteś, żeby ciągnąć kogoś nawet jak dostałeś odmowę?! - zapytałam z pretensją Elvisa, który zaczynał szarpać Anie. Wątpiłam, żeby chciała z nim iść gdziekolwiek, kiedy obok był Marcel o którego tak się martwiła.
- Błagam Marcel zrób coś. - zatrzymaj ich, zanim stanie się coś strasznego. Jedno limo wystarczy, więcej być nie powinno. Szukałam ratunku w drugim z chłopaków mając nadzieję że będzie wiedział dokładnie co zrobić, wzrokiem przerażonym spoglądając znów na Waltera i Jamesa.
- James... Jimmy proszę… - spróbowałam też do niego się odezwać, dotrzeć jakoś. Widziałam jak unika ciosu. Może kolejnego po prostu nie zada. - ...przestań, zrobię… - zaczęłam ale przestałam. Bo właściwie co mogłam zrobić. Jak go przekonać? Jakby nie miałam nic do zaproponowania nawet. Zrobić też niewiele mogłam. Czułam się okropnie bezsilna w tej całej sytuacji, oczy zaszkliły mi się trochę, kiedy zaczęłam poszukiwać jakiegoś rozwiązania. Spojrzałam na Anie, może ona wiedziała jak to się załatwia. Jej brat był niewiele starszy, mój dekadę.
Walter postanowił się odezwać, zachęcany krzykami tłumów powiedział przed kolejnym atakiem
1. - Zaraz temu słabeuszowi nos złamie. - przyrzekł nie spoglądając nawet na mnie.
2. - Tak wywalczę drogę do twojego serca! - oznajmił odważnie, ktoś mu za wiwatował ktoś nawet zagwizdał.
3. - Takich ludzie trzeba nauczyć ich miejsca. - stwierdził rzucając się na Jima dalej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lynmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice