Morsmordre :: Devon :: Okolice
Lynmouth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lynmouth
Lynmouth to wioska w hrabstwie Devon w Anglii. Wioska leży u zbiegu rzek West Lyn i East Lyn. Na wschód od wsi znajduje się półwysep Foreland Point - najdalej na północ wysunięty przylądek na wybrzeżu Devon i Exmoor. Wybrzeże klifowe wznosi się w najwyższym punkcie na 89 metrów. W 1952 wioskę dotknęła powódź, nieliczni mugole zamieszkujący wioskę uważają, że odpowiedzialna jest za to burza której towarzyszyła ulewa - prawdą jest że te miały miejsce tego dnia, jednak finalnie całość wydarzenia spowodowana była źle rzuconym rzuconym zaklęciem w którego wyniku zginęły 34 osoby. Co roku w nocy z 15 na 16 sierpnia mieszkańcy zbierają się, by w ognisku złożyć dary dla pogody, chcąc ułaskawić ją i prosić, by więcej nie doświadczyła ich w taki sposób. Przeważająca część czarodziejów odnajduje w dorocznych spotkaniach przestrogę, by nie eksperymentować z zaklęciami, nie posiadając ku temu odpowiednich predyspozycji. W połowie roku 1957 mugole zostali przesiedleni do znajdujących się niedaleko wiosek. A Lynmouth stało się całkowicie czarodziejską wioską.
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Echo dudniących kroków, szelest pląsających w powietrzu ubrań, wystukiwany o podłogę rytm płynącej muzyki; wszystko rozmywało się gdzieś daleko, znikało, choć wciąż zagłuszało słowa i utrudniało wymianę zdań między grupką zgromadzonych na podłodze. W całej mieszance donośnych dźwięków niemal słyszała własne serce; może przejmowała się za bardzo? Może niepotrzebnie panikowała? Ale, do diabła, jak miała nie, kiedy James mówił o jakiejś śmiertelnej klątwie? Jak miała chociażby spróbować się uspokoić, kiedy przez twarz Marcela raz po raz przemykał grymas, a słowa ciemnowłosego znów, i znów, potęgowały jej przerażenie?
Musieli coś zrobić; tylko co?
Przeniosła spojrzenie na Jamesa, potakując niemal bezustannie na słowa, które mówił, choć przez dłużej niż chwilę nie rozumiała z tego zbyt wiele; kontrolnie zerkała jeszcze na Nealę, ale ta w tamtej chwili zdawała się mieć... problemy nieco innej natury.
– Tak... dobrze, ja... zostanę – powiedziała niemal od razu, bo co innego mieli – miała - zrobić? Przecież nie mogła go zostawić, nawet jeśli na magii leczniczej znała się tyle, co wcale. Może ciocia panny Weasley mogła pomóc? Może wyprosiłyby ją, by pozwoliła Marcelowi zostać w Devon przez kilka dni, póki mu się nie poprawi?
Dynamika sytuacji zmieniała się niemal z chwili na chwilę; gdzieś pomiędzy własnymi słowami, a tymi, które wypowiadał młody Doe, słyszała strzępki hardej odmowy Neali, gdzieś poza nimi o słyszalność otarły się kolejne próby wyciągnięcia jej na parkiet w wykonaniu młodego mężczyzny – i po raz kolejny wszystkie zeszły gdzieś na bok.
Bezgłośne och zakołysało się na jej wargach, kiedy blondyn drgnął, oparł policzek o jej dłoń, a później otworzył oczy; mimowolnie przysunęła się bliżej, ujmując w obydwie dłonie jego twarz, jakby chciała się upewnić, że naprawdę wrócił; że jest cały?
– Wszystko w porządku? – wypowiedziała od razu, kiedy sam zwrócił się do niej imieniem; zmarszczone brwi zdradzały nerwowość, choć w kąciku ust pojawił się cień ulgi – Jak się czujesz? – zapytała od razu, obserwując go uważnie, zupełnie nie zważając na moment, w którym starszy chłopak znów sięgnął po jej dłoń i sprawił, że nie do końca świadoma kiedy, podniosła się do pionu.
– Zostaw, powiedziałam, że nie teraz... – odwróciła się przez ramię tylko na moment, by zlustrować jego twarz, a później dostrzec pannę Weasley z... wyciągniętą różdżką? Jej słowa – choć takie, których sama nie zdążyła (nie miała odwagi?) wypowiedzieć – sprawiły, że zamrugała kilkukrotnie, w międzyczasie wyrywając dłoń z uścisku obcego mężczyzny – Nigdzie nie idę, wybacz – tym razem wypowiedziała słowa dobitniej, spoglądając na niego jeszcze przez moment, nim na nowo nie odwróciła wzroku w stronę Marcela – Możesz wstać? – zapytała, nie do końca pewna, czy faktycznie powinien w swoim stanie. Mimo to, wyciągnęła dłoń w jego stronę, wciąż zatroskana, obserwując go uważnie, jakby w obawie przed kolejnym atakiem ze strony klątwy.
Ale zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, wszystko znów się pokomplikowało.
Chyba nie do końca rozumiała co się dzieje, kiedy chłopiec, który jeszcze chwilę temu klęczał przed Nealą, zaczął mamrotać jakieś słowa, a potem... potem było już słychać tylko głuche uderzenie.
Odruchowo uniosła dłoń do ust, zastygając w bezruchu, a nim zdołała cokolwiek powiedzieć, minęło trochę czasu; trochę czasu, trochę wyzwisk, trochę – o zgrozo – ciosów.
– Przestańcie! – nim coś się stanie, nim nas stąd wywalą, nim poleje się krew? Sama nie wiedziała co dalej; chłopcy potrafili być całkowicie głusi, kiedy dochodziło do takich sytuacji.
– James, zostaw go, na litość, uspokójcie się! – ale mogła sobie krzyczeć, a krzyk porywany był przez wciąż głośną muzykę, nawoływanie ludzi, którzy zgromadzili się wokół – tych ciekawskich i tych nie do końca zadowolonych z ów rozgrywającego się faktu.
reakcje zgromadzonych:
1 – krzyki i dopingi nasilają się; kilku mocno podpitych, starszych chłopców zauważa idealną okazję do zabawy – wstają od stolika i pełni energii decydują się dołączyć do bójki. W międzyczasie Elvis, mocno niepocieszony słowami odmowy w ramach "ratunku" decyduje się gwałtownie pociągnąć mnie do wyjścia z budynku.
2 – kilku chłopców, najprawdopodobniej znajomych Waltera, zbiega się przy dream teamie, chcąc dodać otuchy swojemu koledze; jeden z nich nachyla się do Neali i zaczyna wychwalać odwagę i męstwo Waltera. Elvis rzuca obraźliwą uwagę w moją stronę i odchodzi.
3 – dwie dziewczyny siedzące nieopodal dostrzegają całą sytuacje, po czym spanikowane biegną w stronę sceny w poszukiwaniu organizatora potańcówki, który miałby doprowadzić sytuację do porządku. W międzyczasie Elvis decyduje się na próbę rozdzielenia od siebie Jimmiego i Waltera.
Musieli coś zrobić; tylko co?
Przeniosła spojrzenie na Jamesa, potakując niemal bezustannie na słowa, które mówił, choć przez dłużej niż chwilę nie rozumiała z tego zbyt wiele; kontrolnie zerkała jeszcze na Nealę, ale ta w tamtej chwili zdawała się mieć... problemy nieco innej natury.
– Tak... dobrze, ja... zostanę – powiedziała niemal od razu, bo co innego mieli – miała - zrobić? Przecież nie mogła go zostawić, nawet jeśli na magii leczniczej znała się tyle, co wcale. Może ciocia panny Weasley mogła pomóc? Może wyprosiłyby ją, by pozwoliła Marcelowi zostać w Devon przez kilka dni, póki mu się nie poprawi?
Dynamika sytuacji zmieniała się niemal z chwili na chwilę; gdzieś pomiędzy własnymi słowami, a tymi, które wypowiadał młody Doe, słyszała strzępki hardej odmowy Neali, gdzieś poza nimi o słyszalność otarły się kolejne próby wyciągnięcia jej na parkiet w wykonaniu młodego mężczyzny – i po raz kolejny wszystkie zeszły gdzieś na bok.
Bezgłośne och zakołysało się na jej wargach, kiedy blondyn drgnął, oparł policzek o jej dłoń, a później otworzył oczy; mimowolnie przysunęła się bliżej, ujmując w obydwie dłonie jego twarz, jakby chciała się upewnić, że naprawdę wrócił; że jest cały?
– Wszystko w porządku? – wypowiedziała od razu, kiedy sam zwrócił się do niej imieniem; zmarszczone brwi zdradzały nerwowość, choć w kąciku ust pojawił się cień ulgi – Jak się czujesz? – zapytała od razu, obserwując go uważnie, zupełnie nie zważając na moment, w którym starszy chłopak znów sięgnął po jej dłoń i sprawił, że nie do końca świadoma kiedy, podniosła się do pionu.
– Zostaw, powiedziałam, że nie teraz... – odwróciła się przez ramię tylko na moment, by zlustrować jego twarz, a później dostrzec pannę Weasley z... wyciągniętą różdżką? Jej słowa – choć takie, których sama nie zdążyła (nie miała odwagi?) wypowiedzieć – sprawiły, że zamrugała kilkukrotnie, w międzyczasie wyrywając dłoń z uścisku obcego mężczyzny – Nigdzie nie idę, wybacz – tym razem wypowiedziała słowa dobitniej, spoglądając na niego jeszcze przez moment, nim na nowo nie odwróciła wzroku w stronę Marcela – Możesz wstać? – zapytała, nie do końca pewna, czy faktycznie powinien w swoim stanie. Mimo to, wyciągnęła dłoń w jego stronę, wciąż zatroskana, obserwując go uważnie, jakby w obawie przed kolejnym atakiem ze strony klątwy.
Ale zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, wszystko znów się pokomplikowało.
Chyba nie do końca rozumiała co się dzieje, kiedy chłopiec, który jeszcze chwilę temu klęczał przed Nealą, zaczął mamrotać jakieś słowa, a potem... potem było już słychać tylko głuche uderzenie.
Odruchowo uniosła dłoń do ust, zastygając w bezruchu, a nim zdołała cokolwiek powiedzieć, minęło trochę czasu; trochę czasu, trochę wyzwisk, trochę – o zgrozo – ciosów.
– Przestańcie! – nim coś się stanie, nim nas stąd wywalą, nim poleje się krew? Sama nie wiedziała co dalej; chłopcy potrafili być całkowicie głusi, kiedy dochodziło do takich sytuacji.
– James, zostaw go, na litość, uspokójcie się! – ale mogła sobie krzyczeć, a krzyk porywany był przez wciąż głośną muzykę, nawoływanie ludzi, którzy zgromadzili się wokół – tych ciekawskich i tych nie do końca zadowolonych z ów rozgrywającego się faktu.
reakcje zgromadzonych:
1 – krzyki i dopingi nasilają się; kilku mocno podpitych, starszych chłopców zauważa idealną okazję do zabawy – wstają od stolika i pełni energii decydują się dołączyć do bójki. W międzyczasie Elvis, mocno niepocieszony słowami odmowy w ramach "ratunku" decyduje się gwałtownie pociągnąć mnie do wyjścia z budynku.
2 – kilku chłopców, najprawdopodobniej znajomych Waltera, zbiega się przy dream teamie, chcąc dodać otuchy swojemu koledze; jeden z nich nachyla się do Neali i zaczyna wychwalać odwagę i męstwo Waltera. Elvis rzuca obraźliwą uwagę w moją stronę i odchodzi.
3 – dwie dziewczyny siedzące nieopodal dostrzegają całą sytuacje, po czym spanikowane biegną w stronę sceny w poszukiwaniu organizatora potańcówki, który miałby doprowadzić sytuację do porządku. W międzyczasie Elvis decyduje się na próbę rozdzielenia od siebie Jimmiego i Waltera.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Anne Beddow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Słyszał głos Jamesa, krzyk, wydzierający go zza sennej zasłony, słyszał przepychankę pomiędzy nim a chłopcem, który, dałby sobie za to rękę uciąć, jeszcze przed momentem wyznawał uczucia Neali, Walter potknął się - notabene o niego - i poleciał prosto na Jamesa - i całkiem słusznie dostał za to w gębę. Czuł dotyk dłoni Anne, czuły i przyjemny, kiedy znajdując się tuż naprzeciw trzymała między palcami jego głowę. Zbyt blisko? Oddech na urywek chwili wstrzymał się w piersi, chcąc zachować wspomnienie ulotnej chwili nawracającego słodkiego napięcia przechodzącego przez brzuch.
- Nic mi nie jest - odparł, zgodnie zresztą z prawdą, odnajdując spojrzenie tęczówek Anne, zastała rzeczywistość rozbudziła go dość szybko. Sięgnął lewą dłonią oka, rozcierając powiekę, w duchu błagając, by to przedłużające się upokorzenie dobiegło wreszcie końca. Anne się martwiła, nie śmiała, więc James nie powiedział jej prawdy. To dobrze, choć nieznajomość przedstawionej im wersji zdarzeń nieco go niepokoiła. - To tylko... to nic, naprawdę - poprawił się szybko, nie chcąc wchodzić w dywagacje zbyt głęboko.
Laluś w lakierkach całkowicie go zignorował, pomijając pogardę w jego spojrzeniu, a wszystko potem wydarzyło się zbyt szybko. Dźwięczny śmiech, grymas pewności siebie, którego nie dało się zedrzeć ze zbyt pewnej siebie gęby, ale niepokój wzbudziła dopiero jego dłoń, zbyt mocno zaciśnięta na jej ręce. Idziemy? Co on sobie myślał? Spał, kiedy znalazł się przy nich, nie wiedział, co łączyło go z Anne, czy cokolwiek, ale słowa Neali - czy ona wyciągnęła różdżkę? - zdawały się potwierdzać jego obawy, że gość wziął się tutaj znikąd. Przecież mówiły, że przyszły same. Przesunął spojrzenie na Anne, pytające, szukając na jej twarzy jakiejkolwiek reakcji, niechęci wobec nieproszonego adoratora. Bo był nieproszony, prawda? Jego uwagę odciągnęła Neala, która błagalnym tonem poprosiła go, żeby coś zrobił; James sobie świetnie radził z chłopcem wygłaszającym ckliwe i nieco żałosne wyznania, więc musiało jej chodzić o tego paniczyka. W jednej chwili podciągnął Anne do pionu, broda Marcela poderwała się jej śladem; ostre słowa Neali - zachowywała się bardzo odważnie jak na swój wieczór pierwszych razów - sprawiły, że wyhamował - i odszedł, nim Marcel zdążył zareagować. Świetnie - przespał ten moment, zostawiając dziewczyny same sobie, jak bezużyteczna śnięta ryba. Ze zrezygnowaniem oparł się łokciem o kolano, spode łba odnajdując spojrzeniem - kontrolnie - Jamesa i jego szarpaninę, upewniając się, że przyjaciel panował nad sytuacją. Walter wydawał się duży, ale był pewien, że jego przyjaciel sobie z nim poradzi. Skinął głową Anne, sięgając jej dłoni, by z jej pomocą stanąć na nogi; był silny, po krótkiej drzemce nie została w nim słabość. Odwrócił się w stronę Anne, chcąc ją uspokoić, nie miało się przecież stać nic złego, kiedy dostrzegł tego samego lalusia z kpiąco wygiętym grymasem, który na odchodne nazwał ją szlamą.
Czy pochodzeniem odpowiadała temu określeniu, tego ten cham wiedzieć nie mógł, ale to nie sprawiało wcale, że wzbudzał w ten sposób mniej słusznego gniewu. Na niego, na jego śliczne lakierki, na wcześniejsze szarpnięcie dłoni, na brak rozumu, żaden porządny czarodziej nie używał takich określeń - i tym bardziej nie szafował nimi wobec dziewcząt takich jak Anne. Potok myśli w kilka uderzeń serca zajął jego umysł, w źrenicach odbił się płomień złości, ogień, czyniąc go głuchym na dalsze rozsądne słowa obu dziewcząt. Alkohol dodawał śmiałości, ale podobnej przewiny nie przebaczyłby i bez niego: nie dzisiaj, kiedy z tego tylko powodu naprawdę ginęli ludzie. Nie po tym, jak zginęła jego mama. Nie po tułaczce, jaką Anne przeszła w poszukiwaniu brata, który próbował to wszystko zatrzymać. Szlama, to słowo było dzisiaj czymś więcej niż tylko wyzwiskiem, było zaklęciem, czwartą inkantacją niewybaczalną odróżniającą tych, którzy wciąż mieli prawo żyć - od tych, którzy powinni zginąć. Czy kierowała nim głupota, czy nieświadomość, to go w zasadzie nie interesowało, miał niepowtarzalną okazję odebrać zasłużoną lekcję ogłady. Nikt nie powinien zwracać się w ten sposób do drugiego czarodzieja, a już z pewnością - nie do niej.
- Coś ty powiedział? - zapytał, podniesionym tonem, by przekrzyczeć muzykę, wyzywająco, agresywnie, mocno akcentując ostatnie głoski. Taki był odważny wobec słabszej dziewczyny? Tak się obruszał na odmowę? Wziąłby ją siłą, gdyby była tu sama, a po wszystkim zwróciłby się do niej tak ordynarnie raz jeszcze? - Powtórz to! - zażądał, występując w jego kierunku z rosnącym gniewem. - No już, taki jesteś odważny? Przeproś ją! - żądał dalej, wyciągając ręce w jego stronę - i zaczepnie pchnąć go w pierś.
Chłopcy, którzy zbiegli się do Waltera:
1 - Jeden z nich, dostrzegając pewną przewagę Jamesa, obchodzi ich oboje rakiem z kpiącym uśmieszkiem. Ma przy sobie butelkę po piwie i kiedy znajdzie się za Jamesem, spróbuje rozbić ją na jego głowie (ST uniku 40).
2 - "Waltera bijesz, cyganie?! Trzymaj się od niego z daleka!" - krzyknął wyższy z nich, po czym dołączył do bójki otwarcie i pchnął Jamesa z bara.
3 - Ten, który znalazł się przy Neali, może zwęszył okazję i z zalet Waltera szybko przeszedł na własne, chwytając nadgarstek dziewczyny i z dziwnym uśmieszkiem wyszeptał jej do ucha, że mogliby by w tym czasie zajść na zaplecze...
- Nic mi nie jest - odparł, zgodnie zresztą z prawdą, odnajdując spojrzenie tęczówek Anne, zastała rzeczywistość rozbudziła go dość szybko. Sięgnął lewą dłonią oka, rozcierając powiekę, w duchu błagając, by to przedłużające się upokorzenie dobiegło wreszcie końca. Anne się martwiła, nie śmiała, więc James nie powiedział jej prawdy. To dobrze, choć nieznajomość przedstawionej im wersji zdarzeń nieco go niepokoiła. - To tylko... to nic, naprawdę - poprawił się szybko, nie chcąc wchodzić w dywagacje zbyt głęboko.
Laluś w lakierkach całkowicie go zignorował, pomijając pogardę w jego spojrzeniu, a wszystko potem wydarzyło się zbyt szybko. Dźwięczny śmiech, grymas pewności siebie, którego nie dało się zedrzeć ze zbyt pewnej siebie gęby, ale niepokój wzbudziła dopiero jego dłoń, zbyt mocno zaciśnięta na jej ręce. Idziemy? Co on sobie myślał? Spał, kiedy znalazł się przy nich, nie wiedział, co łączyło go z Anne, czy cokolwiek, ale słowa Neali - czy ona wyciągnęła różdżkę? - zdawały się potwierdzać jego obawy, że gość wziął się tutaj znikąd. Przecież mówiły, że przyszły same. Przesunął spojrzenie na Anne, pytające, szukając na jej twarzy jakiejkolwiek reakcji, niechęci wobec nieproszonego adoratora. Bo był nieproszony, prawda? Jego uwagę odciągnęła Neala, która błagalnym tonem poprosiła go, żeby coś zrobił; James sobie świetnie radził z chłopcem wygłaszającym ckliwe i nieco żałosne wyznania, więc musiało jej chodzić o tego paniczyka. W jednej chwili podciągnął Anne do pionu, broda Marcela poderwała się jej śladem; ostre słowa Neali - zachowywała się bardzo odważnie jak na swój wieczór pierwszych razów - sprawiły, że wyhamował - i odszedł, nim Marcel zdążył zareagować. Świetnie - przespał ten moment, zostawiając dziewczyny same sobie, jak bezużyteczna śnięta ryba. Ze zrezygnowaniem oparł się łokciem o kolano, spode łba odnajdując spojrzeniem - kontrolnie - Jamesa i jego szarpaninę, upewniając się, że przyjaciel panował nad sytuacją. Walter wydawał się duży, ale był pewien, że jego przyjaciel sobie z nim poradzi. Skinął głową Anne, sięgając jej dłoni, by z jej pomocą stanąć na nogi; był silny, po krótkiej drzemce nie została w nim słabość. Odwrócił się w stronę Anne, chcąc ją uspokoić, nie miało się przecież stać nic złego, kiedy dostrzegł tego samego lalusia z kpiąco wygiętym grymasem, który na odchodne nazwał ją szlamą.
Czy pochodzeniem odpowiadała temu określeniu, tego ten cham wiedzieć nie mógł, ale to nie sprawiało wcale, że wzbudzał w ten sposób mniej słusznego gniewu. Na niego, na jego śliczne lakierki, na wcześniejsze szarpnięcie dłoni, na brak rozumu, żaden porządny czarodziej nie używał takich określeń - i tym bardziej nie szafował nimi wobec dziewcząt takich jak Anne. Potok myśli w kilka uderzeń serca zajął jego umysł, w źrenicach odbił się płomień złości, ogień, czyniąc go głuchym na dalsze rozsądne słowa obu dziewcząt. Alkohol dodawał śmiałości, ale podobnej przewiny nie przebaczyłby i bez niego: nie dzisiaj, kiedy z tego tylko powodu naprawdę ginęli ludzie. Nie po tym, jak zginęła jego mama. Nie po tułaczce, jaką Anne przeszła w poszukiwaniu brata, który próbował to wszystko zatrzymać. Szlama, to słowo było dzisiaj czymś więcej niż tylko wyzwiskiem, było zaklęciem, czwartą inkantacją niewybaczalną odróżniającą tych, którzy wciąż mieli prawo żyć - od tych, którzy powinni zginąć. Czy kierowała nim głupota, czy nieświadomość, to go w zasadzie nie interesowało, miał niepowtarzalną okazję odebrać zasłużoną lekcję ogłady. Nikt nie powinien zwracać się w ten sposób do drugiego czarodzieja, a już z pewnością - nie do niej.
- Coś ty powiedział? - zapytał, podniesionym tonem, by przekrzyczeć muzykę, wyzywająco, agresywnie, mocno akcentując ostatnie głoski. Taki był odważny wobec słabszej dziewczyny? Tak się obruszał na odmowę? Wziąłby ją siłą, gdyby była tu sama, a po wszystkim zwróciłby się do niej tak ordynarnie raz jeszcze? - Powtórz to! - zażądał, występując w jego kierunku z rosnącym gniewem. - No już, taki jesteś odważny? Przeproś ją! - żądał dalej, wyciągając ręce w jego stronę - i zaczepnie pchnąć go w pierś.
Chłopcy, którzy zbiegli się do Waltera:
1 - Jeden z nich, dostrzegając pewną przewagę Jamesa, obchodzi ich oboje rakiem z kpiącym uśmieszkiem. Ma przy sobie butelkę po piwie i kiedy znajdzie się za Jamesem, spróbuje rozbić ją na jego głowie (ST uniku 40).
2 - "Waltera bijesz, cyganie?! Trzymaj się od niego z daleka!" - krzyknął wyższy z nich, po czym dołączył do bójki otwarcie i pchnął Jamesa z bara.
3 - Ten, który znalazł się przy Neali, może zwęszył okazję i z zalet Waltera szybko przeszedł na własne, chwytając nadgarstek dziewczyny i z dziwnym uśmieszkiem wyszeptał jej do ucha, że mogliby by w tym czasie zajść na zaplecze...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
ja wyskakuję
Zamach był sprawny, szybki i precyzyjny, a sam Walter jeszcze nim zderzył się z zamkniętą pięścią zrobił zaskoczoną minę. To był moment, bardzo krótki, w którym zwątpił w to wszystko, ale zaraz potem dłoń zderzyła się z okiem. Nie był pewien, którego z nich bolało bardziej; prąd przeszył jego prawą dłoń od samych knykci po łokieć. Zdawało mu się, że ten przychlast zrezygnuje, że się wycofa, ale jego to tylko rozsierdziło — właściwie to nie spodziewałby się niczego innego, zrobiłby to samo. Uniknął jednak ciosu, sprawnie, zwinnie. Tak wywalczę drogę do twojego serca, brzmiało głośne i donośne oświadczenie tego głupiego typa. Zrobił sobie z tego jakiś pokaz, walkę o kobietę, żałosne przedstawienie. Nie zamierzał stawać się jego workiem treningowym, środkiem do celu. Wycelował w brzuch, sprężyście wyskakując z pięścią do przodu, mocno odbijając się w kolanach za ciosem. Nie zdążył odskoczyć, czuł pod ręką, że uderzył go w żebra, czuł, że cios był silny. Spojrzał na niego, czując, że narasta w nim znów gniew, coraz bardziej, coraz silniej przejmując nad nim kontrolę. Przestawał nad sobą panować, wszystko zaczynało płynąć samo, mięśnie napinały się, włosy na karku zjeżyły, kiedy dreszcz przemknął mu po plecach. Był gotowy, by go nie tylko powstrzymać, przed tym, co próbował zrobić, ale tez pokonać. W zasięgu jego wzroku dostrzegł ruch, ale był skoncentrowany tylko na Walterze. Nie mógł sobie pozwolićna rozproszenie. Wiedział, że ludzie przestali tańczyć, skupiając się tylko na nich, zbierając w grupę i obserwując z boku. Docierały do niego głosy skandujące imię Waltera, zagrzewające go do boju. Docierał do niego głos Anne i Neali, choć jakby niewyraźny, cichy, stłumiony. Szumiało mu w uszach od adrenaliny. I był już przygotowany na to, by odskoczyć przed kolejnym, ale stało się coś niespodziewanego. Coś twardego strzeliło go w głowę, szkło rozsypało się po niej i po ramionach, skrząc się na podłogę. Uderzenie było silne, zamroczyło go. na chwilę przestał słyszeć cokolwiek poza dudnieniem własnego serca w głowie, dziwnym świstem. Obraz przed oczami mu się rozmazał, stracił równowagę, zataczając siędę tyłu, na kogoś — może na mężczyznę, który zaserwował mu to uderzenie. Coś lepkiego i ciepłego zalało mu kark. A zaraz potem przed oczami wyrosła mu pięść, której nie zauważył nawet wcześniej. Nieprzygotowany, nawet nie wyciągnął przed siebie rąk. Zawirowało mu przed oczami, osunął się na kogoś mocniej, krew nie tylko spłynęła, ale trysnęła mu z nosa, zalewając w momencie usta, brodę, koszulę w końcu i spodnie. Pierwsze krople szkarłatnej posoki splamiły drewnianą podłogę. Zdawało mu się, że muzyka przestała grać. Nie wiedział co się dzieje, przez sekundę, a może pięć. Popchnięty do tyłu runął w przód, ledwie łapiąc równowagę, odbił się, by zwalić Waltera na podłogę. Nie był w stanie wymierzyć w jego kierunku żadnego ciosu, jego twarz była niewyraźna, w głowie wciąż mu się zawracało, a dźwięki docierały z opóźnieniem. Wybranek Neali nie odsunął się, ale silnie i sprawnie go złapał i przewrócił na ziemię, sprowadzając do parteru. Uderzył w ziemię głową, a ból z rozbitej głowy wywołał w nim kolejne dreszcze. ...dla ciebie, lady Nealo, niczym seria dzwonów uderzyła w jego głowie. Podniósł wzrok na niego, próbując uchylić się przed kolejnymi ciosami — bezskutecznie. Poszły jeden za drugim. Nie czy już, jak puchnie skóra pod okiem ani warga. Trzymaj się od niej z dala, łachudro! Nie był w stanie mu odpowiedzieć, wciąż próbował dojść do siebie, przechylić szalę na swoją korzyść. Zrezygnował z uchylenia się przed sosem, wymierzając własny i to pozwoliło mu, mimo kolejnej porcji bólu, zepchnąć go z siebie i przewrócić na plecy. Chwiejnie stanął na nogach. Kopnął go w brzuch, licząc, że się już nie podniesie, że nie będzie próbował. Nie zamierzał go okładać do nieprzytomności. Miał dość, wciąż nieco oszołomiony, zmęczony, dysząc ciężko zebrał w usta ślinę i całą krew, która napłynęła mu z nosa i splunął w bok. Wzrokiem odszukał Marcela, który próbował załatwić sprawę z tym gościem, który zaczepiał Anne. Gdzie była Anne? Neala? Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokół, czując jak nieprzyjemnie klei się do jego skóry koszula mokra od krwi. Wplótł palce we włosy, czując że i one kleją się od posoki. I wtedy usłyszał ruch. Odsunął się w ostatniej chwili, odwracając za siebie, kiedy mężczyzna z potrzaskaną butelką przeleciał prosto przez miejsce, w którym stał.
| 134/220
30 - rozbita głowa szkłem, 27 - cios w nos, 12- cios w wargę, 17 - cios w oko
Rzucam na Elvisa:
1. Czarodziej pchnięty w pierś odwrócił się i bez wahania zrobił zamach, celując pięścią prosto w nos Marcela.
2. Kiedy Marcel popchnął czarodzieja podeszło do niego dwóch kolegów, którzy stanęli przed nim i w jego obronie, popchnęli zaczepnie Marcela do tyłu.
3. Tłum zwrócił się w stronę Marcela i krzyknął do pchniętego czarodzieja: no dalej, uderz go! Laluś, przeczesał palcami włosy i prychnął: s z l a m a - wyrecytował Sallowowi prosto w twarz. Uniósł brew wyzywająco i zaśmiał się głośno.
Zamach był sprawny, szybki i precyzyjny, a sam Walter jeszcze nim zderzył się z zamkniętą pięścią zrobił zaskoczoną minę. To był moment, bardzo krótki, w którym zwątpił w to wszystko, ale zaraz potem dłoń zderzyła się z okiem. Nie był pewien, którego z nich bolało bardziej; prąd przeszył jego prawą dłoń od samych knykci po łokieć. Zdawało mu się, że ten przychlast zrezygnuje, że się wycofa, ale jego to tylko rozsierdziło — właściwie to nie spodziewałby się niczego innego, zrobiłby to samo. Uniknął jednak ciosu, sprawnie, zwinnie. Tak wywalczę drogę do twojego serca, brzmiało głośne i donośne oświadczenie tego głupiego typa. Zrobił sobie z tego jakiś pokaz, walkę o kobietę, żałosne przedstawienie. Nie zamierzał stawać się jego workiem treningowym, środkiem do celu. Wycelował w brzuch, sprężyście wyskakując z pięścią do przodu, mocno odbijając się w kolanach za ciosem. Nie zdążył odskoczyć, czuł pod ręką, że uderzył go w żebra, czuł, że cios był silny. Spojrzał na niego, czując, że narasta w nim znów gniew, coraz bardziej, coraz silniej przejmując nad nim kontrolę. Przestawał nad sobą panować, wszystko zaczynało płynąć samo, mięśnie napinały się, włosy na karku zjeżyły, kiedy dreszcz przemknął mu po plecach. Był gotowy, by go nie tylko powstrzymać, przed tym, co próbował zrobić, ale tez pokonać. W zasięgu jego wzroku dostrzegł ruch, ale był skoncentrowany tylko na Walterze. Nie mógł sobie pozwolićna rozproszenie. Wiedział, że ludzie przestali tańczyć, skupiając się tylko na nich, zbierając w grupę i obserwując z boku. Docierały do niego głosy skandujące imię Waltera, zagrzewające go do boju. Docierał do niego głos Anne i Neali, choć jakby niewyraźny, cichy, stłumiony. Szumiało mu w uszach od adrenaliny. I był już przygotowany na to, by odskoczyć przed kolejnym, ale stało się coś niespodziewanego. Coś twardego strzeliło go w głowę, szkło rozsypało się po niej i po ramionach, skrząc się na podłogę. Uderzenie było silne, zamroczyło go. na chwilę przestał słyszeć cokolwiek poza dudnieniem własnego serca w głowie, dziwnym świstem. Obraz przed oczami mu się rozmazał, stracił równowagę, zataczając siędę tyłu, na kogoś — może na mężczyznę, który zaserwował mu to uderzenie. Coś lepkiego i ciepłego zalało mu kark. A zaraz potem przed oczami wyrosła mu pięść, której nie zauważył nawet wcześniej. Nieprzygotowany, nawet nie wyciągnął przed siebie rąk. Zawirowało mu przed oczami, osunął się na kogoś mocniej, krew nie tylko spłynęła, ale trysnęła mu z nosa, zalewając w momencie usta, brodę, koszulę w końcu i spodnie. Pierwsze krople szkarłatnej posoki splamiły drewnianą podłogę. Zdawało mu się, że muzyka przestała grać. Nie wiedział co się dzieje, przez sekundę, a może pięć. Popchnięty do tyłu runął w przód, ledwie łapiąc równowagę, odbił się, by zwalić Waltera na podłogę. Nie był w stanie wymierzyć w jego kierunku żadnego ciosu, jego twarz była niewyraźna, w głowie wciąż mu się zawracało, a dźwięki docierały z opóźnieniem. Wybranek Neali nie odsunął się, ale silnie i sprawnie go złapał i przewrócił na ziemię, sprowadzając do parteru. Uderzył w ziemię głową, a ból z rozbitej głowy wywołał w nim kolejne dreszcze. ...dla ciebie, lady Nealo, niczym seria dzwonów uderzyła w jego głowie. Podniósł wzrok na niego, próbując uchylić się przed kolejnymi ciosami — bezskutecznie. Poszły jeden za drugim. Nie czy już, jak puchnie skóra pod okiem ani warga. Trzymaj się od niej z dala, łachudro! Nie był w stanie mu odpowiedzieć, wciąż próbował dojść do siebie, przechylić szalę na swoją korzyść. Zrezygnował z uchylenia się przed sosem, wymierzając własny i to pozwoliło mu, mimo kolejnej porcji bólu, zepchnąć go z siebie i przewrócić na plecy. Chwiejnie stanął na nogach. Kopnął go w brzuch, licząc, że się już nie podniesie, że nie będzie próbował. Nie zamierzał go okładać do nieprzytomności. Miał dość, wciąż nieco oszołomiony, zmęczony, dysząc ciężko zebrał w usta ślinę i całą krew, która napłynęła mu z nosa i splunął w bok. Wzrokiem odszukał Marcela, który próbował załatwić sprawę z tym gościem, który zaczepiał Anne. Gdzie była Anne? Neala? Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokół, czując jak nieprzyjemnie klei się do jego skóry koszula mokra od krwi. Wplótł palce we włosy, czując że i one kleją się od posoki. I wtedy usłyszał ruch. Odsunął się w ostatniej chwili, odwracając za siebie, kiedy mężczyzna z potrzaskaną butelką przeleciał prosto przez miejsce, w którym stał.
| 134/220
30 - rozbita głowa szkłem, 27 - cios w nos, 12- cios w wargę, 17 - cios w oko
Rzucam na Elvisa:
1. Czarodziej pchnięty w pierś odwrócił się i bez wahania zrobił zamach, celując pięścią prosto w nos Marcela.
2. Kiedy Marcel popchnął czarodzieja podeszło do niego dwóch kolegów, którzy stanęli przed nim i w jego obronie, popchnęli zaczepnie Marcela do tyłu.
3. Tłum zwrócił się w stronę Marcela i krzyknął do pchniętego czarodzieja: no dalej, uderz go! Laluś, przeczesał palcami włosy i prychnął: s z l a m a - wyrecytował Sallowowi prosto w twarz. Uniósł brew wyzywająco i zaśmiał się głośno.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
wychodzimy z szafki
Ledwie pchnął jego pierś, laluś odwrócił się w jego stronę z ciosem wymierzonym prosto w jego nos; umknął głową w bok, nie pozwalając się sięgnąć, lecz w tym samym czasie wpadł na niego... kto? nie dostrzegał dobrze, poczuł, kłujący ból w lewym boku, i drugie, silniejsze, kiedy szkło wydarło się z jego ciała; jego drobiny utknęły wewnątrz skóry, obfity krwotok nasączył materiał białej koszuli i spływał strużkami po spodniach, okapywał na drewnianą posadzkę; Marcel syknął, zgiął się w pół i odnalazł spojrzeniem winowajcę, porąbało go? Spojrzał dalej, na zajętych Jamesa i Waltera, usiłując podciąć nogę napastnikowi - bezskutecznie, zdało mu się, że tylko rozdrażnił kolesia, który rzucił się na niego z wciąż trzymanym w ręku szklanym tulipanem, brudnym od jego krwi; jego ciało przeszywał na wskroś potworny ból, zacisnął szczęki, żuchwę, usiłując wytrzymać ten ból. Krew zawrzała w jego żyłach mocniej, adrenalina uderzała w skroń, pozwalając ignorować podszepty zdrowego rozsądku i skupić się na tym, co należało zrobić: koleś z butelką stanowił realne i poważne zagrożenie dla wszystkich dookoła. Wyciągnął w górę nogę, silnym kopnięciem usiłując wytrącić z jego dłoni broń - skutecznie - palce agresora rozpostarły się, a szkło wyleciało w górę - Marcel nie wiódł za nim spojrzeniem, nazbyt zajęty dwójką baranów. Tańczył między nimi, chyba biorąc ich na przetrzymanie, początkowo rozdzielając uwagę między jednym a drugim, starając się sięgnąć ich obu, a przede wszystkim nie pozwalając się złapać przez żadnego. Był od nich znacznie szybszy, dało się to dostrzec w każdym ruchu, miał lepszy refleks; podczas gdy laluś prześlizgiwał się po jego rozlanej krwi i potykał o własne nogi, zdołał spacyfikować agresora z butelką; wpierw nadepnął mu na nogę, potem kilkakrotnie uderzył jego twarz, z lewej, z prawej, łokciem z wyskoku, w żuchwę, jego obita warga napuchła, puściła krew, miał ją na obitych nadgarstkach, na bieli koszuli opinającej łokcie, ostateczne uderzenie od dołu równoczesne z kopnięciem w buch i późniejsze pchnięcie pozbawiło go równowagi - i dalszych sił do walki. Odwrócił się w kierunku lalusia, którego nieskładne, zbyt wolne, niechlujne ciosy zwinnie wymijał raz po razie, mogąc skoncentrować się już tylko na nim; uderzenie w szczękę, błyskawicznie wyprowadzone kopnięcie, nie trzeba było mu dużo.
- Sam nic nie znaczysz, palancie - odparował elokwentnie, czujnie spoglądając na jego uniesione dłonie; cwaniacki uśmiech nie znikał z jego twarzy, podłość z języka też nie. Chyba jeszcze nie dostał nauczki na tyle, na ile powinien - choć zdawał się ledwie trzymać na nogach. Nie miał nawet krzty honoru. Nie odsunął się od niego, sięgnął jego ramię, ściągnął pięścią koszulę koszulę, ciągnąc ku sobie. - Powiedziałem przeproś ją! - powtórzył, szarpiąc go na bok; był dość osłabiony, by nie sprawiło mu to większej trudności. Kątem oka odnalazł Jamesa, wszystko w porządku? a kiedy adrenalina zaczynała opadać - on zaczynał odczuwać piekący ból. Nie dostrzegł nawet momentu, w którym poszarpana szkłem butelka przesiąkła krwią, mokra lepiła się do skóry, lepiły się też mokre od potu włosy. Przyłożył do rany dłoń, odejmując ją obkrwawioną. Rana była powierzchowna, musiała być, wciąż stał na nogach, ale nie sprawiało wcale, że bolała mniej. - Co za dupek - wywarczał pod nosem pod adresem leżącego już Freda. Mógł kogoś zabić. Mógł zabić Jamesa. Mógł zabić jego.
40 - tulipan pod żebrem
Gdzieś pomiędzy jednym ciosem a drugim James uniknął butelki, która...
1 - roztrzaskała się o ścianę za nim;
2 - wleciała na stół pomiędzy grupkę pijanych mężczyzn;
3 - wleciała prosto na bar, tłukąc przy tym pięć nalanych kufli piwa, których zawartość rozlała się na gości przy barze i samego barmana.
i narkolepsja...
Ledwie pchnął jego pierś, laluś odwrócił się w jego stronę z ciosem wymierzonym prosto w jego nos; umknął głową w bok, nie pozwalając się sięgnąć, lecz w tym samym czasie wpadł na niego... kto? nie dostrzegał dobrze, poczuł, kłujący ból w lewym boku, i drugie, silniejsze, kiedy szkło wydarło się z jego ciała; jego drobiny utknęły wewnątrz skóry, obfity krwotok nasączył materiał białej koszuli i spływał strużkami po spodniach, okapywał na drewnianą posadzkę; Marcel syknął, zgiął się w pół i odnalazł spojrzeniem winowajcę, porąbało go? Spojrzał dalej, na zajętych Jamesa i Waltera, usiłując podciąć nogę napastnikowi - bezskutecznie, zdało mu się, że tylko rozdrażnił kolesia, który rzucił się na niego z wciąż trzymanym w ręku szklanym tulipanem, brudnym od jego krwi; jego ciało przeszywał na wskroś potworny ból, zacisnął szczęki, żuchwę, usiłując wytrzymać ten ból. Krew zawrzała w jego żyłach mocniej, adrenalina uderzała w skroń, pozwalając ignorować podszepty zdrowego rozsądku i skupić się na tym, co należało zrobić: koleś z butelką stanowił realne i poważne zagrożenie dla wszystkich dookoła. Wyciągnął w górę nogę, silnym kopnięciem usiłując wytrącić z jego dłoni broń - skutecznie - palce agresora rozpostarły się, a szkło wyleciało w górę - Marcel nie wiódł za nim spojrzeniem, nazbyt zajęty dwójką baranów. Tańczył między nimi, chyba biorąc ich na przetrzymanie, początkowo rozdzielając uwagę między jednym a drugim, starając się sięgnąć ich obu, a przede wszystkim nie pozwalając się złapać przez żadnego. Był od nich znacznie szybszy, dało się to dostrzec w każdym ruchu, miał lepszy refleks; podczas gdy laluś prześlizgiwał się po jego rozlanej krwi i potykał o własne nogi, zdołał spacyfikować agresora z butelką; wpierw nadepnął mu na nogę, potem kilkakrotnie uderzył jego twarz, z lewej, z prawej, łokciem z wyskoku, w żuchwę, jego obita warga napuchła, puściła krew, miał ją na obitych nadgarstkach, na bieli koszuli opinającej łokcie, ostateczne uderzenie od dołu równoczesne z kopnięciem w buch i późniejsze pchnięcie pozbawiło go równowagi - i dalszych sił do walki. Odwrócił się w kierunku lalusia, którego nieskładne, zbyt wolne, niechlujne ciosy zwinnie wymijał raz po razie, mogąc skoncentrować się już tylko na nim; uderzenie w szczękę, błyskawicznie wyprowadzone kopnięcie, nie trzeba było mu dużo.
- Sam nic nie znaczysz, palancie - odparował elokwentnie, czujnie spoglądając na jego uniesione dłonie; cwaniacki uśmiech nie znikał z jego twarzy, podłość z języka też nie. Chyba jeszcze nie dostał nauczki na tyle, na ile powinien - choć zdawał się ledwie trzymać na nogach. Nie miał nawet krzty honoru. Nie odsunął się od niego, sięgnął jego ramię, ściągnął pięścią koszulę koszulę, ciągnąc ku sobie. - Powiedziałem przeproś ją! - powtórzył, szarpiąc go na bok; był dość osłabiony, by nie sprawiło mu to większej trudności. Kątem oka odnalazł Jamesa, wszystko w porządku? a kiedy adrenalina zaczynała opadać - on zaczynał odczuwać piekący ból. Nie dostrzegł nawet momentu, w którym poszarpana szkłem butelka przesiąkła krwią, mokra lepiła się do skóry, lepiły się też mokre od potu włosy. Przyłożył do rany dłoń, odejmując ją obkrwawioną. Rana była powierzchowna, musiała być, wciąż stał na nogach, ale nie sprawiało wcale, że bolała mniej. - Co za dupek - wywarczał pod nosem pod adresem leżącego już Freda. Mógł kogoś zabić. Mógł zabić Jamesa. Mógł zabić jego.
40 - tulipan pod żebrem
Gdzieś pomiędzy jednym ciosem a drugim James uniknął butelki, która...
1 - roztrzaskała się o ścianę za nim;
2 - wleciała na stół pomiędzy grupkę pijanych mężczyzn;
3 - wleciała prosto na bar, tłukąc przy tym pięć nalanych kufli piwa, których zawartość rozlała się na gości przy barze i samego barmana.
i narkolepsja...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3, 1
'k3' : 3, 1
Wszystko nagle i zupełnie niespodziewanie zaczęło przybierać bardzo zły obrót wszystkiego. W jednej chwili Walter klęczał, żeby w następnej krzyczeć coś o drodze do mojego serca rzucając się na Jamesa. Oczy rozszerzyły mi się w przerażeniu.
- Nie tędy droga! - krzyknęłam do niego, ale zdawał się mnie nie słyszeć. Tak samo jak James, którego chciałam jakoś przekonać, coś zaproponować, ale nie byłam pewna, czy cokolwiek jest w stanie go przekonać. Może powinnam mu obiecać kąpiele w rzece, jak tak chętnie o strumieniach opowiadał kolegom, ale te słowa nie przeszły mi przez gardło. Zamiast tego patrzyłam z przerażeniem, wrzawa wokół podnosiła się i nie zapowiadało to jakiegoś rozsądnego końca. Zakryłam dłońmi usta, kiedy James uderzył Waltera w brzuch i prawie krzyknęłam, kiedy ten walnął go w nos a krew polała się po jego twarzy. Co robić, jak to przerwać? Kompletnie nie miałam pojęcia. Zajęci sobą właściwie nie dostrzegali obecności innych.
- Nie o to mi chodziło, Marcel! - krzyknęłam, ale podskórnie czułam, że było już za późno. Wszystko działo się tak szybko, że trudno było założyć kiedy która się zaczęła. Przenosiłam przerażone spojrzenie od jednych do drugich nie zaciskając drżącą rękę na różdżce.
- Jak dla mnie to przestań gamoniu! - zwróciłam się do Waltera, kiedy wydarł się że dla mnie w tą bójkę się dalej wgłębia. Chociaż nie wiedziałam ani na co, ani po co. Problemem nie było to, że miał konkurencję - przynajmniej ja o żadnej nie wiedziałam, tylko że był całkowicie nijaki. Nie chciałam go za przyjaciela, a co dopiero za męża. Wyrwałam się do przodu chcąc spróbować go odciągnąć kiedy znajdował się na Jamesie, ale to mnie ktoś bez problemu uniósł i odciągnął, nim zdążyłam go w ogóle pociągnąć. - Postaw mnie Andy! - krzyknęłam do jednego z kolegów Waltera szarpiąc się bez skutku. Kolejny krzyk wcale nie był lepszy. Tego Waltera nie chciałam znać jeszcze bardziej. Serce tłukło mi się jak szalone, kiedy Walter tłukł Jamesa. Andy nadal trzymał mnie w pasie, ale ja przestałam się wyrywać, znów zakrywając w strachu dłonie, oczy zaszły mi łzami, ale nie ze względu na Waltera. Tego jednego byłam pewna. Próbowałam poprosić Marcela, ale to też nie wyszło za dobrze. Właściwie wcale nie odpowiednio. W pewnym momencie James zrzucił z siebie Waltera a potem kopnął go w brzuch kładąc na deski. Andy podszedł by pomóc mu się zebrać. Też podbiegłam, spoglądając z góry na Waltera.
- Nigdy ci tego nie wybaczę, Walterze Bennett. Wszystkich wokół biorę sobie za świadków. - powiedziałam spoglądając na niego z góry - Niżej upaść nie mogłeś. - stwierdziłam ze smutkiem a na mojej twarzy widocznie odbijało się rozczarowanie. Wymyślił sobie coś, a później nie dał sobie przetłumaczyć, brnąc dalej w tą durnotę. Miałam już tyle lat, że czasem sobie wyobrażałam, jak będzie wyglądać to czy tamto. W sensie wyobrażałam sobie czasem sporo rzeczy, dlatego też książki kochałam i historie, które opowiadały. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś tak marnego. - Andy, widziałam Dalię, poszukaj jej. - zwróciłam się do trzeciego z chłopców. Butelka która poleciała na bar, a może na Jamesa który uchylił się torując jej drogę na bar przyniosła dźwięk rozbijanego szkła. Zerknęłam w stronę Marcela, ale Fred już był obok Waltera na podłodze jęcząc z bólu. Przez chwilę patrzyłam na walkę ale zdawała się nierówna, kiedy Marcel unikał wszystkiego z zadziwiającą szybkością. Poprawiłam spódnicę sukienki z uniesionym nosem przestępując nad nogami Waltera w kierunku Jamesa. To straszna sytuacja sprawiła, że właściwie nie czułam już tego wypitego wcześniej piwa. Uniosłam na niego spojrzenie, widocznie zmartwione. Uniosłam też rękę z początku chcąc objąć jego podbródek i pociągnąć lekko żeby przyjrzeć się obrażeniom, ale jednak zrezygnowałam. Obróciłam głowę na Marcela, który ciągnął paniczyka w kierunku Ani, wracając spojrzeniem do Jamesa.
- Przepraszam, to… za niego. - powiedziałam do niego krzyżując z nim spojrzenie. Naprawdę tak sądziłam, chociaż w życiu bym nie pomyślała, że Bennett wpadnie na tyle głupich pomysłów dzisiaj. Kompletnie zignorowałam już jęczenie Waltera i Freda za mną. Sami byli sobie winni. I Walter i Fred. - Powinnam dać radę, jeśli mi… - zaczęłam, ale urwałam słysząc dobiegający dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że przymknęłam powieki, uniosłam odrobinę ramiona i zacisnęłam usta marszcząc brwi. Niedobrze. Zerknęłam w kierunku baru dostrzegając rozbite kufle i widocznie zdenerwowanego właściciela. Podniosłam rękę do mężczyzny, cofnęłam się o pół kroku, poprawiając spódnicę. Lepiej było podejść do niego, niż czekać aż on znajdzie się obok. Ale zaalarmowana nagłym poruszeniem za mną, a może wezwaniem przyjaciółki obróciłam głowę dostrzegając stan Marcela. Dopiero teraz dokładnie zauważając, że koszula zachodziła krwią. Oczy rozszerzyły mi się w zdumieniu spojrzałam na Jamesa, a później na Anne. Właściciel musiał zaczekać, James też, bo stał nadal na dwóch nogach. Nigdy tak naprawdę nie działam sama. Ale już sporo czasu oglądałam jak pracują w szpitalu. Najpierw w przypadku nieprzytomnego pacjenta sprawdzić pracę serca. I mogłam się tego podjąć, mając obok starszych od siebie. Cioteczka nie powinna być za to zła - bo przecież do tego też służyła magia lecznicza. Po co innego nauczyłam się jej tak dużo, skoro nie mogła jej używać, kiedy zachodziła taka potrzeba bo nie było nikogo mającego większą wiedzę obok. Wiedziałam jednak, że będzie zła za to wymknięcie, bo utrzymać sprawy w sekrecie już się na pewno nie dało. - Diago coro. - rzuciłam z ulgą przyjmując bicie serca. Uniosłam wzrok na Anie. - Oddycha. - powiedziałam do niej łapiąc krótko jej spojrzenie. Koniec mojej białej sukienki przesunął się po splamionej krwią podłodze wnikając w materiał. - Potrzymaj rękę. - poprosiłam ją, chcąc mieć lepszy dostęp do splamionego krwią miejsca. Przekręciłam głowę w bok, lewą dłonią odsłaniając miejsce. Musiałam jednak włożyć w usta różdżkę i rozerwać ją mocniej. - Purus. - wypowiedziałam, oczyszczając ranę. - Curatio Vulnera Maxima. - zaraz po tym jak zadziałało, ale to już nie poszło tak gładko. Nie było dobrze, bo nie było czasu. - Clavum. - zdecydowałam odciągając różdżkę od rany i kierując ją w Marcela, może to zadziała. Wytaszczenie go we dwie, kiedy James średnio był w stanie mogło być trudną sprawą, zwłaszcza że ja kondycji nie miałam prawie wcale.
| rzucam Clavum, nie ma ST a ja mam szczęście więc kostką nie rzucam, ale rzucam na właściciela?
1 - właściciel jest wściekły, sprzątnął bar i od razu ruszył w naszą stronę,
2 - właściciel jest wściekły, zajął się sprzątaniem baru, rusza w naszą stroną niosąc wiadro z wodą i mop jakiś kolega Waltera też to robi
3 - właściciel jest wściekły, zajął się sprzątaniem baru, a kiedy skończył uniósł głowę westchnął decydując się jednak poczekać, nie można tego powiedzieć o ludziach wokół
- Nie tędy droga! - krzyknęłam do niego, ale zdawał się mnie nie słyszeć. Tak samo jak James, którego chciałam jakoś przekonać, coś zaproponować, ale nie byłam pewna, czy cokolwiek jest w stanie go przekonać. Może powinnam mu obiecać kąpiele w rzece, jak tak chętnie o strumieniach opowiadał kolegom, ale te słowa nie przeszły mi przez gardło. Zamiast tego patrzyłam z przerażeniem, wrzawa wokół podnosiła się i nie zapowiadało to jakiegoś rozsądnego końca. Zakryłam dłońmi usta, kiedy James uderzył Waltera w brzuch i prawie krzyknęłam, kiedy ten walnął go w nos a krew polała się po jego twarzy. Co robić, jak to przerwać? Kompletnie nie miałam pojęcia. Zajęci sobą właściwie nie dostrzegali obecności innych.
- Nie o to mi chodziło, Marcel! - krzyknęłam, ale podskórnie czułam, że było już za późno. Wszystko działo się tak szybko, że trudno było założyć kiedy która się zaczęła. Przenosiłam przerażone spojrzenie od jednych do drugich nie zaciskając drżącą rękę na różdżce.
- Jak dla mnie to przestań gamoniu! - zwróciłam się do Waltera, kiedy wydarł się że dla mnie w tą bójkę się dalej wgłębia. Chociaż nie wiedziałam ani na co, ani po co. Problemem nie było to, że miał konkurencję - przynajmniej ja o żadnej nie wiedziałam, tylko że był całkowicie nijaki. Nie chciałam go za przyjaciela, a co dopiero za męża. Wyrwałam się do przodu chcąc spróbować go odciągnąć kiedy znajdował się na Jamesie, ale to mnie ktoś bez problemu uniósł i odciągnął, nim zdążyłam go w ogóle pociągnąć. - Postaw mnie Andy! - krzyknęłam do jednego z kolegów Waltera szarpiąc się bez skutku. Kolejny krzyk wcale nie był lepszy. Tego Waltera nie chciałam znać jeszcze bardziej. Serce tłukło mi się jak szalone, kiedy Walter tłukł Jamesa. Andy nadal trzymał mnie w pasie, ale ja przestałam się wyrywać, znów zakrywając w strachu dłonie, oczy zaszły mi łzami, ale nie ze względu na Waltera. Tego jednego byłam pewna. Próbowałam poprosić Marcela, ale to też nie wyszło za dobrze. Właściwie wcale nie odpowiednio. W pewnym momencie James zrzucił z siebie Waltera a potem kopnął go w brzuch kładąc na deski. Andy podszedł by pomóc mu się zebrać. Też podbiegłam, spoglądając z góry na Waltera.
- Nigdy ci tego nie wybaczę, Walterze Bennett. Wszystkich wokół biorę sobie za świadków. - powiedziałam spoglądając na niego z góry - Niżej upaść nie mogłeś. - stwierdziłam ze smutkiem a na mojej twarzy widocznie odbijało się rozczarowanie. Wymyślił sobie coś, a później nie dał sobie przetłumaczyć, brnąc dalej w tą durnotę. Miałam już tyle lat, że czasem sobie wyobrażałam, jak będzie wyglądać to czy tamto. W sensie wyobrażałam sobie czasem sporo rzeczy, dlatego też książki kochałam i historie, które opowiadały. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś tak marnego. - Andy, widziałam Dalię, poszukaj jej. - zwróciłam się do trzeciego z chłopców. Butelka która poleciała na bar, a może na Jamesa który uchylił się torując jej drogę na bar przyniosła dźwięk rozbijanego szkła. Zerknęłam w stronę Marcela, ale Fred już był obok Waltera na podłodze jęcząc z bólu. Przez chwilę patrzyłam na walkę ale zdawała się nierówna, kiedy Marcel unikał wszystkiego z zadziwiającą szybkością. Poprawiłam spódnicę sukienki z uniesionym nosem przestępując nad nogami Waltera w kierunku Jamesa. To straszna sytuacja sprawiła, że właściwie nie czułam już tego wypitego wcześniej piwa. Uniosłam na niego spojrzenie, widocznie zmartwione. Uniosłam też rękę z początku chcąc objąć jego podbródek i pociągnąć lekko żeby przyjrzeć się obrażeniom, ale jednak zrezygnowałam. Obróciłam głowę na Marcela, który ciągnął paniczyka w kierunku Ani, wracając spojrzeniem do Jamesa.
- Przepraszam, to… za niego. - powiedziałam do niego krzyżując z nim spojrzenie. Naprawdę tak sądziłam, chociaż w życiu bym nie pomyślała, że Bennett wpadnie na tyle głupich pomysłów dzisiaj. Kompletnie zignorowałam już jęczenie Waltera i Freda za mną. Sami byli sobie winni. I Walter i Fred. - Powinnam dać radę, jeśli mi… - zaczęłam, ale urwałam słysząc dobiegający dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że przymknęłam powieki, uniosłam odrobinę ramiona i zacisnęłam usta marszcząc brwi. Niedobrze. Zerknęłam w kierunku baru dostrzegając rozbite kufle i widocznie zdenerwowanego właściciela. Podniosłam rękę do mężczyzny, cofnęłam się o pół kroku, poprawiając spódnicę. Lepiej było podejść do niego, niż czekać aż on znajdzie się obok. Ale zaalarmowana nagłym poruszeniem za mną, a może wezwaniem przyjaciółki obróciłam głowę dostrzegając stan Marcela. Dopiero teraz dokładnie zauważając, że koszula zachodziła krwią. Oczy rozszerzyły mi się w zdumieniu spojrzałam na Jamesa, a później na Anne. Właściciel musiał zaczekać, James też, bo stał nadal na dwóch nogach. Nigdy tak naprawdę nie działam sama. Ale już sporo czasu oglądałam jak pracują w szpitalu. Najpierw w przypadku nieprzytomnego pacjenta sprawdzić pracę serca. I mogłam się tego podjąć, mając obok starszych od siebie. Cioteczka nie powinna być za to zła - bo przecież do tego też służyła magia lecznicza. Po co innego nauczyłam się jej tak dużo, skoro nie mogła jej używać, kiedy zachodziła taka potrzeba bo nie było nikogo mającego większą wiedzę obok. Wiedziałam jednak, że będzie zła za to wymknięcie, bo utrzymać sprawy w sekrecie już się na pewno nie dało. - Diago coro. - rzuciłam z ulgą przyjmując bicie serca. Uniosłam wzrok na Anie. - Oddycha. - powiedziałam do niej łapiąc krótko jej spojrzenie. Koniec mojej białej sukienki przesunął się po splamionej krwią podłodze wnikając w materiał. - Potrzymaj rękę. - poprosiłam ją, chcąc mieć lepszy dostęp do splamionego krwią miejsca. Przekręciłam głowę w bok, lewą dłonią odsłaniając miejsce. Musiałam jednak włożyć w usta różdżkę i rozerwać ją mocniej. - Purus. - wypowiedziałam, oczyszczając ranę. - Curatio Vulnera Maxima. - zaraz po tym jak zadziałało, ale to już nie poszło tak gładko. Nie było dobrze, bo nie było czasu. - Clavum. - zdecydowałam odciągając różdżkę od rany i kierując ją w Marcela, może to zadziała. Wytaszczenie go we dwie, kiedy James średnio był w stanie mogło być trudną sprawą, zwłaszcza że ja kondycji nie miałam prawie wcale.
| rzucam Clavum, nie ma ST a ja mam szczęście więc kostką nie rzucam, ale rzucam na właściciela?
1 - właściciel jest wściekły, sprzątnął bar i od razu ruszył w naszą stronę,
2 - właściciel jest wściekły, zajął się sprzątaniem baru, rusza w naszą stroną niosąc wiadro z wodą i mop jakiś kolega Waltera też to robi
3 - właściciel jest wściekły, zajął się sprzątaniem baru, a kiedy skończył uniósł głowę westchnął decydując się jednak poczekać, nie można tego powiedzieć o ludziach wokół
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Wszystko działo się za szybko.
Za szybko, za dużo; światła mieszały się z przemykającymi barwami ubrań tych, którzy dynamicznie zmieniali swoje pozycje; muzyka traciła swoje znaczenie – znaczenie, słowa i nawet melodię – na rzecz wymienianych krzyków, stukotów i uderzeń. Jednocześnie wszystko wokół wydawało się jakoś dziwacznie odległe, kiedy klęczała na podłodze przy Marcelu, wciąż bojąc się oddalić, w obawie o to, że chłopak znów może stracić przytomność.
Minęło kilka chwil, kiedy zdała sobie sprawę, że obcy chłopak o charakterystycznie zaczesanych włosach wciąż szuka dłonią tej należącej do niej; odrobinę za późno zdała sobie sprawę, że nie do końca rozumie odmowy, bo kiedy znów znalazła się w górze i kiedy znów powiedziała nie, dźwięczne, brzydkie słowo – to, które niegdyś słyszała tak często w Hogwarcie – wpłynęło z dzielący ich dystans.
Na moment zastygła, bardziej zdumiona niż faktycznie urażona obelgą, gotowa zignorować to, co powiedział – i początkowo faktycznie zignorowała, odwracając się w stronę Jamesa i raz po raz próbując wybić własny krzyk ponad wrzaski tłumu. I na nic, i później po raz kolejny; odgłosy bójki zagłuszały niemal wszystko – jej słowa i krzyki Neali – a później trzasnęło nawet szkło. Rozejrzała się wokół gorączkowo, chcąc zarejestrować co tak naprawdę się stało, ale równocześnie jak znowu trysnęła krew – tym razem ta należąca do Jamesa – szturchnięta czyimś ramieniem odwróciła się w drugą stronę i zastygła.
Chłopak, który nie tak dawno mówił jeszcze o jakiś gwiazdach, szykował się z pięściami na Marcela, niedługo później dołączył do niego kolejny; to na barkach tego pierwszego na moment zacisnęła dłonie, próbując go odciągnąć.
– Przestańcie, na Merlina, dosyć! – krzyknęła po raz kolejny, chcąc ich rozdzielić, ale nader prędko cofnęła się kilka kroków w tył, kiedy ciosy zaczęły przemykać jeden po drugim.
To było niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe, niehonorowe, nie w porządku; był sam wobec nich dwóch, ponadto chłopiec, którego nie miała (nie)przyjemności prędzej wyłapać w tłumie, trzymał w dłoni rozbitą butelkę. Odbiło mu do reszty? Odbiło im wszystkim do reszty?
Panna Weasley zniknęła gdzieś z boku; kiedy Anne rozglądała się gorączkowo, zauważyła ją przy leżącym na podłodze chłopcu, który nie tak dawno temu... prosił ją o rękę? Nieopodal stał James; James i jego zakrwawiona koszula, zwichrzone włosy i mętny wzrok.
Ten wieczór wcale nie tak miał wyglądać.
Nie miała nawet chwili, by się zastanowić, by pomyśleć, by ruszyć w jakimkolwiek kierunku i pomóc któremukolwiek z chłopców; Marcel wciąż się szarpał, z jednym i drugim, i zanim zdążyła zawołać, by uskoczył, kiedy niższy ruszył w jego kierunku, zamiast okrzyku z dziewczęcych ust wydostało się tylko przerażone westchnięcie.
Odłamki stłuczonego szkła wsunęły się z łatwością w chłopięcy bok, a niedługo później koszulę nawiedził charakterystyczny szkarłat.
– Marcel! – jego imię było jedynym słowem, jakie zdążyła krzyknąć, kiedy znów zrobiło się duszno, ciasno i grząsko; uchylając się od ramion, które raz po raz wyprowadzały ciosy, poślizgnęła się kilka razy na kleistej posadzce, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Zbierający się tłum raz po raz utrudniał widzenie, przemykające sylwetki były trudne do wyłapania, ale krew – a ta zaczęła błyskać niemal wszędzie – nie zwiastowała niczego dobrego.
Kolejny zestaw uderzeń, kolejne warknięcia; kiedy Marcel ściągnął chłopaka ku sobie, machinalnie znalazła się bliżej, łapiąc jego ramię gdzieś z tyłu.
– Zostaw, proszę... to nie jest ważne... – wymamrotała, nie zerkając nawet – nie chcąc – na starszego chłopca. Ani na tego, który jeszcze chwilę temu wymachiwał butelką – Do cholery, Marcel, przestańcie już! – pociągnęła go ku sobie mocniej, a wtedy wszystko znowu zaczęło znikać – dla niego.
Czuła, jak jego ciało znów robi się nienaturalnie wiotkie, a nim zdążyła znów go złapać, osunął się na podłogę; podążyła w ślad za nim, a błękitny materiał sukienki zajął się od dołu świeżą krwią, kiedy kucnęła przy jego ciele.
– Nie... nie... – powtórzyła prawie szeptem, przegapiając moment, kiedy łzy zaczęły spływać po jej policzkach; bała się, była rozżalona, wściekła i przerażona jednocześnie. Uderzył go zbyt mocno? Wykrwawiał się? Klątwa znów zaczęła działać?
Zasłoniła usta dłonią, chcąc stłumić cichy szloch, równocześnie odwracając się przez ramię, by sprawdzić co się dzieje z Jamesem.
Musieli się stąd wynosić. Czym prędzej.
Neala znów znalazła się obok niej, a ona nie mówiąc nic, wciąż walcząc z drobnym płaczem, zrobiła co nakazała przyjaciółka, przez moment walcząc z pokusą dotknięcia znów jego policzka, jakby tym małym, drobnym gestem chciała powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze; splamione czerwienią – dobry Boże, czyją? – dłonie odwiodły ją jednak od tego pomysłu.
– Musimy stąd iść – wyszeptała, kiedy panna Weasley rzucała zaklęcia – James, pomóż mi go podnieść... – rzuciła nieco głośniej, nawet nie odwracając się w kierunku ciemnowłosego. Później wstała, nie zerkając nawet na własne splamione juchą nogi i śliczny materiał pożyczonej od Neali sukienki; przenosząc się możliwie za plecy Marcela, próbowała podnieść go do góry; finalnie zamiast faktycznego podniesienia, pociągnęła go przez kawałek po podłodze.
Musieli się stąd zwijać. Czym prędzej, zanim ktoś znowu do nich podejdzie, i zanim Marcelowi znów się pogorszy; spanikowana buzia pokryta skrzącymi się łzami za zasłoną zwyczajnego przerażenia kryła zdeterminowanie; błądzące spojrzenie nie skupiało się na zgromadzonym tłumie, ani zmierzającym w ich kierunku barmanie – szukała Jamesa i Neali, mając szczerą nadzieję, że i oni zadecydują uciekać stąd jak najprędzej.
Niedługo później młody Doe pomógł jej z nieprzytomnym Marcelem, panna Weasley pospieszyła w kierunku wyjścia, otwierając drzwi do budynku, przez które mogli wyjść, nie zważając zbytnio na kolejne wybijające się ponad muzykę krzyki - gości, Waltera i jego kolegów, właściciela? Nieważne.
zt dla wszystkich
Za szybko, za dużo; światła mieszały się z przemykającymi barwami ubrań tych, którzy dynamicznie zmieniali swoje pozycje; muzyka traciła swoje znaczenie – znaczenie, słowa i nawet melodię – na rzecz wymienianych krzyków, stukotów i uderzeń. Jednocześnie wszystko wokół wydawało się jakoś dziwacznie odległe, kiedy klęczała na podłodze przy Marcelu, wciąż bojąc się oddalić, w obawie o to, że chłopak znów może stracić przytomność.
Minęło kilka chwil, kiedy zdała sobie sprawę, że obcy chłopak o charakterystycznie zaczesanych włosach wciąż szuka dłonią tej należącej do niej; odrobinę za późno zdała sobie sprawę, że nie do końca rozumie odmowy, bo kiedy znów znalazła się w górze i kiedy znów powiedziała nie, dźwięczne, brzydkie słowo – to, które niegdyś słyszała tak często w Hogwarcie – wpłynęło z dzielący ich dystans.
Na moment zastygła, bardziej zdumiona niż faktycznie urażona obelgą, gotowa zignorować to, co powiedział – i początkowo faktycznie zignorowała, odwracając się w stronę Jamesa i raz po raz próbując wybić własny krzyk ponad wrzaski tłumu. I na nic, i później po raz kolejny; odgłosy bójki zagłuszały niemal wszystko – jej słowa i krzyki Neali – a później trzasnęło nawet szkło. Rozejrzała się wokół gorączkowo, chcąc zarejestrować co tak naprawdę się stało, ale równocześnie jak znowu trysnęła krew – tym razem ta należąca do Jamesa – szturchnięta czyimś ramieniem odwróciła się w drugą stronę i zastygła.
Chłopak, który nie tak dawno mówił jeszcze o jakiś gwiazdach, szykował się z pięściami na Marcela, niedługo później dołączył do niego kolejny; to na barkach tego pierwszego na moment zacisnęła dłonie, próbując go odciągnąć.
– Przestańcie, na Merlina, dosyć! – krzyknęła po raz kolejny, chcąc ich rozdzielić, ale nader prędko cofnęła się kilka kroków w tył, kiedy ciosy zaczęły przemykać jeden po drugim.
To było niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe, niehonorowe, nie w porządku; był sam wobec nich dwóch, ponadto chłopiec, którego nie miała (nie)przyjemności prędzej wyłapać w tłumie, trzymał w dłoni rozbitą butelkę. Odbiło mu do reszty? Odbiło im wszystkim do reszty?
Panna Weasley zniknęła gdzieś z boku; kiedy Anne rozglądała się gorączkowo, zauważyła ją przy leżącym na podłodze chłopcu, który nie tak dawno temu... prosił ją o rękę? Nieopodal stał James; James i jego zakrwawiona koszula, zwichrzone włosy i mętny wzrok.
Ten wieczór wcale nie tak miał wyglądać.
Nie miała nawet chwili, by się zastanowić, by pomyśleć, by ruszyć w jakimkolwiek kierunku i pomóc któremukolwiek z chłopców; Marcel wciąż się szarpał, z jednym i drugim, i zanim zdążyła zawołać, by uskoczył, kiedy niższy ruszył w jego kierunku, zamiast okrzyku z dziewczęcych ust wydostało się tylko przerażone westchnięcie.
Odłamki stłuczonego szkła wsunęły się z łatwością w chłopięcy bok, a niedługo później koszulę nawiedził charakterystyczny szkarłat.
– Marcel! – jego imię było jedynym słowem, jakie zdążyła krzyknąć, kiedy znów zrobiło się duszno, ciasno i grząsko; uchylając się od ramion, które raz po raz wyprowadzały ciosy, poślizgnęła się kilka razy na kleistej posadzce, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Zbierający się tłum raz po raz utrudniał widzenie, przemykające sylwetki były trudne do wyłapania, ale krew – a ta zaczęła błyskać niemal wszędzie – nie zwiastowała niczego dobrego.
Kolejny zestaw uderzeń, kolejne warknięcia; kiedy Marcel ściągnął chłopaka ku sobie, machinalnie znalazła się bliżej, łapiąc jego ramię gdzieś z tyłu.
– Zostaw, proszę... to nie jest ważne... – wymamrotała, nie zerkając nawet – nie chcąc – na starszego chłopca. Ani na tego, który jeszcze chwilę temu wymachiwał butelką – Do cholery, Marcel, przestańcie już! – pociągnęła go ku sobie mocniej, a wtedy wszystko znowu zaczęło znikać – dla niego.
Czuła, jak jego ciało znów robi się nienaturalnie wiotkie, a nim zdążyła znów go złapać, osunął się na podłogę; podążyła w ślad za nim, a błękitny materiał sukienki zajął się od dołu świeżą krwią, kiedy kucnęła przy jego ciele.
– Nie... nie... – powtórzyła prawie szeptem, przegapiając moment, kiedy łzy zaczęły spływać po jej policzkach; bała się, była rozżalona, wściekła i przerażona jednocześnie. Uderzył go zbyt mocno? Wykrwawiał się? Klątwa znów zaczęła działać?
Zasłoniła usta dłonią, chcąc stłumić cichy szloch, równocześnie odwracając się przez ramię, by sprawdzić co się dzieje z Jamesem.
Musieli się stąd wynosić. Czym prędzej.
Neala znów znalazła się obok niej, a ona nie mówiąc nic, wciąż walcząc z drobnym płaczem, zrobiła co nakazała przyjaciółka, przez moment walcząc z pokusą dotknięcia znów jego policzka, jakby tym małym, drobnym gestem chciała powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze; splamione czerwienią – dobry Boże, czyją? – dłonie odwiodły ją jednak od tego pomysłu.
– Musimy stąd iść – wyszeptała, kiedy panna Weasley rzucała zaklęcia – James, pomóż mi go podnieść... – rzuciła nieco głośniej, nawet nie odwracając się w kierunku ciemnowłosego. Później wstała, nie zerkając nawet na własne splamione juchą nogi i śliczny materiał pożyczonej od Neali sukienki; przenosząc się możliwie za plecy Marcela, próbowała podnieść go do góry; finalnie zamiast faktycznego podniesienia, pociągnęła go przez kawałek po podłodze.
Musieli się stąd zwijać. Czym prędzej, zanim ktoś znowu do nich podejdzie, i zanim Marcelowi znów się pogorszy; spanikowana buzia pokryta skrzącymi się łzami za zasłoną zwyczajnego przerażenia kryła zdeterminowanie; błądzące spojrzenie nie skupiało się na zgromadzonym tłumie, ani zmierzającym w ich kierunku barmanie – szukała Jamesa i Neali, mając szczerą nadzieję, że i oni zadecydują uciekać stąd jak najprędzej.
Niedługo później młody Doe pomógł jej z nieprzytomnym Marcelem, panna Weasley pospieszyła w kierunku wyjścia, otwierając drzwi do budynku, przez które mogli wyjść, nie zważając zbytnio na kolejne wybijające się ponad muzykę krzyki - gości, Waltera i jego kolegów, właściciela? Nieważne.
zt dla wszystkich
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
5 XI
Dzień chylił się ku końcowi. Mleczna szarość mgły, zaczęła przenikać ciemnymi odcieniami granatu. Uliczki Lynmouth puste i ciche potęgowały uczucie zagrożenia. Obraz wojennej Wielkiej Brytanii malował się pustką niegdyś przepełnionych ludźmi ścieżek, nieufnymi poruszeniami w okiennicach, gdy najmniejszy ruch budował niepewność. Milczeniem roznoszącym się echem przyspieszonych kroków, równomiernym uderzeniami podeszw o bruk. Świadomość rozpraszana biciem serca, które niemalże boleśnie uderzało o żebra za każdym razem, gdy na horyzoncie przemykała ludzka sylwetka. Ulice mugolskich i tych magicznych miasteczek opanowała plaga szmalcowników, wszelkiego rodzaju niegodziwców, którzy po brzegi napełniali kieszenie owocami nowego systemu. I chociaż Derbyshire, jeśli wierzyć pogłoskom, które roznosiły się wśród czarodziejów odwiedzających Leśną Lecznicę było bezpieczniejsze niźli tereny otaczające Londyn - wciąż czuła niepokój. Z dala od Doliny Godryka, Killarney, Highlands. W obcym mieście. Sama.
W myślach wciąż odbijały się słowa obmyślanego na kilka dni wcześniej planu. Miejsce spotkania. Cel. Intencja. Gdy pierwszy raz usłyszała o przędzalni w okolicach miasteczka, nie była pewna do kogo powinna zgłosić się z tą prośbą. Szpital polowy w Oazie cierpiał na liczne braki, brakło opatrunków. bandaży, wszelkiego rodzaju ekwipunku niezbędnego w tak ciężkich warunkach jakim rządziło się życie na osamotnionej wyspie wznoszącej się wśród fal Morza Północnego. Produkty niegdyś pozornie na wyciągniecie ręki; wystarczyło wiedzieć tylko gdzie ich szukać, dziś niedostępne dla tak wielu, tych którzy desperacko ich potrzebowali. Wygodnym było wysłużyć się pomocą kogoś innego, odrzucić od siebie odpowiedzialność za życie tych wypędzonych z ich kraju, tych dla których w nowej Wielkiej Brytanii nie miało być miejsca. Dać zdominować się myśli, że przede wszystkim najpierw szło ja, a potem oni. Batalion skłóconych myśli wciąż walczących ze sobą szarżował pod czaszką, odbierając sen i spokój.
W końcu jednak dłoń wypisała szybki list, a Furia dostarczyła go do adresata. Kilka krótkich zdań wyzutych z emocji, efekt kilku prób, które raz po raz trafiały do kosza. Nie chciała być tu z nikim kogo działań się po prostu obawiała.
Znana i obca sylwetka Vincenta malowała się we wspomnieniach kontrastem barw. Ciepłym odcieniem reminiscencji utraconej młodości, barwnym światem niewinnych ambicji, prostym, niezmąconym rozterkami dorosłości, aż w końcu pamięcią straty i osoby, która dzielnie spędzała smutki dywagując na temat przypuszczalnej listy pytań na owutemie z zielarstwa, rozpraszała smutki, słuchała gdy Rose czasami dość już miała milczenia. Na krawędziach tego co znane tłoczyły się zimne barwy pustki. Brak obecności, brak listu, brak znanej sówki stukającej w okno, brak jakichkolwiek wieści. Wyblakłe echo dawnych emocji. Niepewna była tego czy dalej go zna czy zostało coś jeszcze z człowieka, którego kiedyś miała za… przyjaciela? Kogoś po prostu bliskiego sercu. Kiedyś ośmieliłaby się stwierdzić, że go znała. Że znała jego pasje, nawyki i skryte pod gęstą czupryną smutki - chłopca zduszonego w pętach ambicji ojca. Dziś niechętnie postawiłaby knuta, by zgadnąć co dokładnie kryło się za profilem zarysowanym charakterystycznym kształtem pamiętnie obitego nosa. Instynkt poprowadził ją jednak do tego rozwiązaniach. Być może dalej czuła irracjonalną nić porozumienia, echo nie pielęgnowanego przez lata zaufania, wybudzonego krótkim spotkaniem, zaledwie krótkim uśmiechem, krótkim skrzyżowaniem spojrzeń. Gniew już dawno wsiąkł w materiał dorosłości, nowych wyzwań, niespokojnych czasów, wyraźnych emocji. Pozostał zbiór zdystansowanych dywagacji, żal uleciał na tyle, by usta wygięły się w krótkiej imitacji uśmiechu, nerwowym grymasie przywitania, gdy oparła się o pień drzewa na rozstaju dróg - miejscu umówionego spotkania.
Gdy spotkali się, by zaplanować dzisiejszą wyprawę nie mieli czasu by porozmawiać. Nie tak naprawdę. Podnosząc spojrzenie na twarz Krukona, przyłapała się na tym, że nie do końca wiedziała o co zapytać. Jak się trzymasz? brzmiało dziwnie. O co mogłaby spytać? O dziecko, żonę, rodzinę? Narzeczoną, siostrę, ojca?
Szczupłe dłonie skryły się w głębokich kieszeniach wysłużonego płaszcza. Snucie niezobowiązujących rozmów nigdy nie szło jej zbyt dobrze. Milczenie było łatwiejsze, przyjemniejsze, nadawało wypowiedzianym słowom znaczenia. - Mam nadzieję, że wciąż nie masz nic przeciwko temu, by tu być - zagadnęła zachrypniętym głosem. Odchrząknęła krótko, przechylając głowę na bok, nie spuszczając wzroku z twarzy towarzysza. - Wiem, że odezwałam się nagle, bez zapowiedzi, z taką prośbą - dodała, zakładając za uszy miotane powiewem wiatru pasma włosów. - Nie chciałam być sama - wzruszyła ramionami. - Lepiej byłoby nie iść tam samej - spojrzenie uciekło, przelotnie badając krzywizny krajobrazu malującego się za plecami Rinehearta
- Rozmawiałam z panią Wickham, podała mi adres 5 Evelyn Close. Tam mieszka jej kuzynka, ma nam pomóc. Przynajmniej tak mnie zapewniała - dodała rzeczowym tonem, odbijając się plecami od pnia.
Czas w drogę.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
| wybaczcie, pojawiamy się na - miejmy nadzieję - krótki wątek!
Wskazówka zegara wskazała równo południe, gdy Livia Abbott zjawiła się w Devon. Z uśmiechem przyglądała się pogrążonym w jesiennym letargu terenom należącym do szlachetnych Weasleyów, z pewnością o wiele piękniejszych niż ziemie macmillanowskie, z jakimi graniczyli; tak dawno jej tu nie było. Zazwyczaj zapraszała płomiennowłosą przyjaciółkę do posiadłości przy Norton Avenue, gdzie mnogość zatrudnionych przez pana ojca czarodziejów gwarantowała absolutne bezpieczeństwo, lecz dziś, cóż, być może po prostu potrzebowała drobnej odmiany. Powiewu świeżości. Obcego wiatru.
Wymienione wcześniej listy z lady Nealą wskazały lokację, w której młode arystokratki zdecydowały się wreszcie poćwiczyć jeździectwo, przemierzywszy brukowane uliczki Lynmouth czy połacie pobliskiej zieleni w siodłach. Zaproszenie sugerowało, że posiadane przez Weasleyównę wierzchowce będą wystarczające do ich podróży. Z tego powodu towarzyszący Livii były auror zaopatrzony był w miotłę, by w odpowiedniej odległości doglądać bezpieczeństwa dziewcząt, podczas gdy one będą zwinnie galopować.
- Moja słodka lady Nealo! - zawołała Abbottówna na widok nadciągającej rudej czupryny, z radością rozchylając ramiona, byle tylko jak najszybciej zamknąć ją w swych spragnionych bliskości, stęsknionych objęciach. Pomimo tego, że znały się niemal całe życie, odpowiednia tytulatura rzadko kiedy winna być pomijana już podczas samego preludium spotkania, a Livii nie w smak było sugerowanie, jakoby jej maniery osłabły od czasu ostatnich odwiedzin. - Choć mamy jesień, ty wyglądasz niezmiennie kwitnąco. Jak to robisz? Promieniejesz w moich oczach - przyznała z zachwytem, kiedy dziewczę znalazło się w pobliżu, a ona zdolna była wreszcie przyciągnąć ją do siebie i utulić. Z panną Weasley przybyły dwa piękne konie, jednego z których miała dziś dosiąść w ramach dobroduszności równolatki. Wyglądały na zdrowe i młode, a przede wszystkim zadbane. - Wspaniałe, jak się nazywają? - zapytała z wyraźnym zainteresowaniem, tuż po tym, jak złożyła pocałunek na policzku Neali, a potem oderwała odeń spojrzenie i przeniosła je na zwierzęta. W tym czasie były auror trzymał się kilka kroków z tyłu, skinął głową lady Weasley, jeśli na niego zerknęła, wiecznie pozbawiony głosu, jak rzeźba otaczająca je pieczą. Livia natomiast odsunęła się od towarzyszki i podeszła do stworzeń, oba z nich gładząc po szyjach chudymi, opatrzonymi w rękawiczki dłońmi. - Masz swojego ulubionego, moja droga? Nie śmiałabym wybierać dla siebie tego, który jest ci bliższy - dodała melodyjnie i obróciła lekko głowę, znów wzrok przenosząc na przyjaciółkę.
20 listopada
Wskazówka zegara wskazała równo południe, gdy Livia Abbott zjawiła się w Devon. Z uśmiechem przyglądała się pogrążonym w jesiennym letargu terenom należącym do szlachetnych Weasleyów, z pewnością o wiele piękniejszych niż ziemie macmillanowskie, z jakimi graniczyli; tak dawno jej tu nie było. Zazwyczaj zapraszała płomiennowłosą przyjaciółkę do posiadłości przy Norton Avenue, gdzie mnogość zatrudnionych przez pana ojca czarodziejów gwarantowała absolutne bezpieczeństwo, lecz dziś, cóż, być może po prostu potrzebowała drobnej odmiany. Powiewu świeżości. Obcego wiatru.
Wymienione wcześniej listy z lady Nealą wskazały lokację, w której młode arystokratki zdecydowały się wreszcie poćwiczyć jeździectwo, przemierzywszy brukowane uliczki Lynmouth czy połacie pobliskiej zieleni w siodłach. Zaproszenie sugerowało, że posiadane przez Weasleyównę wierzchowce będą wystarczające do ich podróży. Z tego powodu towarzyszący Livii były auror zaopatrzony był w miotłę, by w odpowiedniej odległości doglądać bezpieczeństwa dziewcząt, podczas gdy one będą zwinnie galopować.
- Moja słodka lady Nealo! - zawołała Abbottówna na widok nadciągającej rudej czupryny, z radością rozchylając ramiona, byle tylko jak najszybciej zamknąć ją w swych spragnionych bliskości, stęsknionych objęciach. Pomimo tego, że znały się niemal całe życie, odpowiednia tytulatura rzadko kiedy winna być pomijana już podczas samego preludium spotkania, a Livii nie w smak było sugerowanie, jakoby jej maniery osłabły od czasu ostatnich odwiedzin. - Choć mamy jesień, ty wyglądasz niezmiennie kwitnąco. Jak to robisz? Promieniejesz w moich oczach - przyznała z zachwytem, kiedy dziewczę znalazło się w pobliżu, a ona zdolna była wreszcie przyciągnąć ją do siebie i utulić. Z panną Weasley przybyły dwa piękne konie, jednego z których miała dziś dosiąść w ramach dobroduszności równolatki. Wyglądały na zdrowe i młode, a przede wszystkim zadbane. - Wspaniałe, jak się nazywają? - zapytała z wyraźnym zainteresowaniem, tuż po tym, jak złożyła pocałunek na policzku Neali, a potem oderwała odeń spojrzenie i przeniosła je na zwierzęta. W tym czasie były auror trzymał się kilka kroków z tyłu, skinął głową lady Weasley, jeśli na niego zerknęła, wiecznie pozbawiony głosu, jak rzeźba otaczająca je pieczą. Livia natomiast odsunęła się od towarzyszki i podeszła do stworzeń, oba z nich gładząc po szyjach chudymi, opatrzonymi w rękawiczki dłońmi. - Masz swojego ulubionego, moja droga? Nie śmiałabym wybierać dla siebie tego, który jest ci bliższy - dodała melodyjnie i obróciła lekko głowę, znów wzrok przenosząc na przyjaciółkę.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lynmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice