Morsmordre :: Devon :: Okolice
Lynmouth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lynmouth
Lynmouth to wioska w hrabstwie Devon w Anglii. Wioska leży u zbiegu rzek West Lyn i East Lyn. Na wschód od wsi znajduje się półwysep Foreland Point - najdalej na północ wysunięty przylądek na wybrzeżu Devon i Exmoor. Wybrzeże klifowe wznosi się w najwyższym punkcie na 89 metrów. W 1952 wioskę dotknęła powódź, nieliczni mugole zamieszkujący wioskę uważają, że odpowiedzialna jest za to burza której towarzyszyła ulewa - prawdą jest że te miały miejsce tego dnia, jednak finalnie całość wydarzenia spowodowana była źle rzuconym rzuconym zaklęciem w którego wyniku zginęły 34 osoby. Co roku w nocy z 15 na 16 sierpnia mieszkańcy zbierają się, by w ognisku złożyć dary dla pogody, chcąc ułaskawić ją i prosić, by więcej nie doświadczyła ich w taki sposób. Przeważająca część czarodziejów odnajduje w dorocznych spotkaniach przestrogę, by nie eksperymentować z zaklęciami, nie posiadając ku temu odpowiednich predyspozycji. W połowie roku 1957 mugole zostali przesiedleni do znajdujących się niedaleko wiosek. A Lynmouth stało się całkowicie czarodziejską wioską.
Livia zawsze była mi bliska. Choć różna tak strasznie. Przy niej jednak żyć się jakby tak bardziej chciało. Jeszcze bardziej. Bo chcieć to chciało mi się zawsze. Ale może to kwestia samego imienia była. Zawsze mi się ono z samym życiem kojarzyło. A je - to życie - dostrzec można było dosłownie wszędzie. W zwierzętach i ptakach, które skrzydła rozpościerały nad naszymi głowami. W owadach, które przed zimą skrywały się bardziej i mocniej. Ale i samych roślinach, może mniej zimą niż na wiosnę - ale jednak nadal. Krąg zataczały drzewa same w tym zrzucaniu liściu swoich własnych i nowych hodowaniu. No i na to wszystko fakt pomagał, że Livię pamiętałam od zawsze jakby. Od kiedy pamiętam ją pamiętałam. Trochę brzmi jakby sensu nie miało, ale całkowity ma. Mój tata tatę Livii znał, a my razem często gdzieś tam z kimś tam. Ani gdzie, ani z kim nie ważne było. Ważne że ona była i że byłam ja. Najważniejsze. I choć może nie zawsze regularnie i nie tak często jak czasem bym chciałam, to wiedziałam, że przyjazną mi duszą jest i moją też zrozumieć potrafi. Średnio mi się podobało, że ciocia mi samej nie pozwoliła, niby to mówiąc, że Waltera poprosiła, żeby spraw kilka w Lynmouth załatwił, przy okazji też o moją drogę bezpieczną zadbał. Sądziłam, że to raczej w drugą stronę było ale no nie kręciłam nosem bo inaczej dłużej by to zajęło. A jeśli rzeczywiście coś załatwić mu kazała, to przynajmniej nam uprzykrzać czasu nie będzie. Nie chciałam, żeby był blisko, zwłaszcza że musiałam przecież wszystko Livi o tym o czym on słuchać nie powinien powiedzieć. No i o nim przy okazji też. Bo takie rewelacje, to wcale na listy nie były, a ja potrzebowałam cóż rad, to po pierwsze a po drugie pomocnika w zrozumieniu tego wszystkiego, bo jak tak siedziałam i myślałam, to jednak dalej nic nie rozumiałam.
- Livia! - ucieszyłam zaraz jednak marszcząc nos. - Naprawdę musimy lady to lady tamto? - zapytałam jej od razu, widocznie niezadowolona. Walter jedynie skinął Livii głową, oddał mi wodze do Bibi na której jechał i podszedł do tego aurora co z nią był. Zerknęłam na niego, nie próbując ukryć nawet, że chciałabym żeby wziął i te sprawy załatwiać poszedł. Najlepiej obaj niech wezmą i pójdą. Niepotrzebni byli wcale. Głowę zwróciłam znów do Livii unosząc usta w uśmiechu. - Mleka dużo z miodem piję, próbowałaś? - zapytałam rozciągając usta w uśmiechu. Niby to prawda była ale w tą kwitnącość całą to średnio wierzyć mi się chciało. - To Montygon.- wskazałam na kasztanowego wierzchowca. - A to Bibi. - wyjaśniłam, przesuwając dłonią po szyi jasnej klaczy. - Oba uwielbiam, możesz wybrać. - powiedziałam, zostawiając ja na chwilę samą i podchodząc do tego milczącego aurora, żeby mu wyjaśniać, gdzie będziemy jechać i że latać za nami wcale nie trzeba. Obiecałam że trzymać się łąk będziemy i wdać nas będzie o z tego wzniesienia które pokazałam mu palcem dokładnie. Niech sobie tam idą we dwójkę albo on sam. Potem wróciłam do przyjaciółki. - Zdecydowałaś? - zapytałam, nie przestając się uśmiechać. Odbiłam się kilka razy na piętach podskakując krótko w ekscytacji. - Oh, tyle mam ci do opowiedzenia! - emocje przebijał się przez mój głos dokładnie, a uśmiech rozciągał się tak, że byłam pewna, że zaraz mnie wezmą i policzki zacznąć boleć całkiem.
- Livia! - ucieszyłam zaraz jednak marszcząc nos. - Naprawdę musimy lady to lady tamto? - zapytałam jej od razu, widocznie niezadowolona. Walter jedynie skinął Livii głową, oddał mi wodze do Bibi na której jechał i podszedł do tego aurora co z nią był. Zerknęłam na niego, nie próbując ukryć nawet, że chciałabym żeby wziął i te sprawy załatwiać poszedł. Najlepiej obaj niech wezmą i pójdą. Niepotrzebni byli wcale. Głowę zwróciłam znów do Livii unosząc usta w uśmiechu. - Mleka dużo z miodem piję, próbowałaś? - zapytałam rozciągając usta w uśmiechu. Niby to prawda była ale w tą kwitnącość całą to średnio wierzyć mi się chciało. - To Montygon.- wskazałam na kasztanowego wierzchowca. - A to Bibi. - wyjaśniłam, przesuwając dłonią po szyi jasnej klaczy. - Oba uwielbiam, możesz wybrać. - powiedziałam, zostawiając ja na chwilę samą i podchodząc do tego milczącego aurora, żeby mu wyjaśniać, gdzie będziemy jechać i że latać za nami wcale nie trzeba. Obiecałam że trzymać się łąk będziemy i wdać nas będzie o z tego wzniesienia które pokazałam mu palcem dokładnie. Niech sobie tam idą we dwójkę albo on sam. Potem wróciłam do przyjaciółki. - Zdecydowałaś? - zapytałam, nie przestając się uśmiechać. Odbiłam się kilka razy na piętach podskakując krótko w ekscytacji. - Oh, tyle mam ci do opowiedzenia! - emocje przebijał się przez mój głos dokładnie, a uśmiech rozciągał się tak, że byłam pewna, że zaraz mnie wezmą i policzki zacznąć boleć całkiem.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Dbam jedynie, żebyś nie zapomniała o tym, kim jesteś - zauważyła Livia pogodnie, niezrażona ewidentnym brakiem zainteresowania przyjaciółki względem docenienia swej tożsamości. Była wszakże córką swoich rodziców, pochodziła ze szlachetnego rodu, nawet jeśli mnogość wyposażenia jego bankowej skrytki stopniała niczym lód przy pierwszym tchnieniu upartej wiosny. To, co opowiadano o Weasleyach, jakoby nie należał im się już szacunek, było wierutnym kłamstwem. Jakże można było nie szanować ludzi, którzy swoją dobrocią odratowali setki, jeśli nie tysiące istnień? I to jeszcze kosztem własnej wygody, prywatnego luksusu.
Abbottówna skinęła głową Walterowi, którego kojarzyła zaledwie pobieżnie; wiedziała tyle, że często towarzyszył Neali w dalszych wędrówkach, z pewnością doglądając jej potrzeb w sposób taki, w jaki czynił to dlań człowiek lorda Romulusa. Do Poppy nie śmiałaby bowiem go przyrównywać. Nie był służką, nie podawał parasola ani nie wachlował zarumienionej lady Weasley w letnie popołudnia, co do tego nie miała żadnych wątpliwości - przecież to by się nie godziło, nie wypadało!
- Mleko z miodem? - powtórzyła po rudowłosej towarzyszce, marszcząc lekko tak nos, jak i brwi. - Nie miałam okazji, ale powiem ci, Nealo, że brzmi to okropnie! Mleko powinno dopełniać jedynie herbatę - zawyrokowała z pewnością, choć w myślach zanotowała, by następnym razem powiadomić kuchnię o nietypowych upodobaniach Weasleyówny podczas jej odwiedzin. Jeśli to mogło poprawić jej humor i otulić przyjemnością kubki smakowe, miód z pewnością znajdzie się w spiżarce, z mlekiem bowiem nie było u Abbottów żadnego problemu.
Montygon i Bibi; Livia z urzeczonym uśmiechem przyjrzała się wierzchowcom, ostatecznie zatrzymując się bliżej osiodłanego jegomościa. Barwą sierści przypominał jej włosy, jego imię natomiast brzmiało dumnie i dostojnie, co kazało Abbottównie sądzić, że podobnie będzie i z jego charakterem. - Dosiądę Montygona, skoro pozostawiasz mi wybór. Bibi wydaje się do ciebie przywiązana - i nie mam na myśli jedynie lejców - przyznała z uśmiechem, przy tym znaczącym, proszącym spojrzeniem obarczając towarzyszącego jej mężczyznę, by ten podsadził ją do siodła. Uczynił to, by potem prędko powrócić do Waltera, z którym wdał się w cichą rozmowę.
Dopiero w powolnym stępie Livia pozwoliła sobie uhonorować emocje emanujące z pociesznej przyjaciółki, nawet jeśli od środka pochłaniała ją ciekawość tak rozgorączkowana i dotkliwa, że z trudem przez te kilka chwil odmówiła sobie sięgnięcia po jej dłonie i zapytania co też tak ważnego miało szansę się wydarzyć.
- Opowiedz mi teraz, moja kochana - zwróciła się do Neli, wpatrzona w nią, jednocześnie z wprawną łagodnością wprowadzając Montygona do kłusu. - Co się stało, co sprawiło, że tak różowią ci się poliki? Czy to... Czy jakiś kawaler zwrócił się do twych opiekunów o twoją dłoń? - zapytała z leciutkim zażenowaniem wkradającym się w melodię głosu. Bo przecież co innego mogło tak trzepotać sercem, jeśli nie prawdziwa, przepiękna miłość?
Abbottówna skinęła głową Walterowi, którego kojarzyła zaledwie pobieżnie; wiedziała tyle, że często towarzyszył Neali w dalszych wędrówkach, z pewnością doglądając jej potrzeb w sposób taki, w jaki czynił to dlań człowiek lorda Romulusa. Do Poppy nie śmiałaby bowiem go przyrównywać. Nie był służką, nie podawał parasola ani nie wachlował zarumienionej lady Weasley w letnie popołudnia, co do tego nie miała żadnych wątpliwości - przecież to by się nie godziło, nie wypadało!
- Mleko z miodem? - powtórzyła po rudowłosej towarzyszce, marszcząc lekko tak nos, jak i brwi. - Nie miałam okazji, ale powiem ci, Nealo, że brzmi to okropnie! Mleko powinno dopełniać jedynie herbatę - zawyrokowała z pewnością, choć w myślach zanotowała, by następnym razem powiadomić kuchnię o nietypowych upodobaniach Weasleyówny podczas jej odwiedzin. Jeśli to mogło poprawić jej humor i otulić przyjemnością kubki smakowe, miód z pewnością znajdzie się w spiżarce, z mlekiem bowiem nie było u Abbottów żadnego problemu.
Montygon i Bibi; Livia z urzeczonym uśmiechem przyjrzała się wierzchowcom, ostatecznie zatrzymując się bliżej osiodłanego jegomościa. Barwą sierści przypominał jej włosy, jego imię natomiast brzmiało dumnie i dostojnie, co kazało Abbottównie sądzić, że podobnie będzie i z jego charakterem. - Dosiądę Montygona, skoro pozostawiasz mi wybór. Bibi wydaje się do ciebie przywiązana - i nie mam na myśli jedynie lejców - przyznała z uśmiechem, przy tym znaczącym, proszącym spojrzeniem obarczając towarzyszącego jej mężczyznę, by ten podsadził ją do siodła. Uczynił to, by potem prędko powrócić do Waltera, z którym wdał się w cichą rozmowę.
Dopiero w powolnym stępie Livia pozwoliła sobie uhonorować emocje emanujące z pociesznej przyjaciółki, nawet jeśli od środka pochłaniała ją ciekawość tak rozgorączkowana i dotkliwa, że z trudem przez te kilka chwil odmówiła sobie sięgnięcia po jej dłonie i zapytania co też tak ważnego miało szansę się wydarzyć.
- Opowiedz mi teraz, moja kochana - zwróciła się do Neli, wpatrzona w nią, jednocześnie z wprawną łagodnością wprowadzając Montygona do kłusu. - Co się stało, co sprawiło, że tak różowią ci się poliki? Czy to... Czy jakiś kawaler zwrócił się do twych opiekunów o twoją dłoń? - zapytała z leciutkim zażenowaniem wkradającym się w melodię głosu. Bo przecież co innego mogło tak trzepotać sercem, jeśli nie prawdziwa, przepiękna miłość?
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Moje brwi zeszły się ze sobą na krótką chwilę, wyciszając trochę uśmiech, po czym wzięłam i wywróciłam lekko oczami wzdychając prawie cierpiętniczo.
- Ja doskonale wiem, kim jestem, Liv. - odpowiedziałam jej z takim samym niezmąconym spokojem, a może zwyczajnie nie ściągniętą radością. Bo taka też była prawda. Doskonale wiedziałam kim jestem. Znałam swoją historię i wierzyłam w naszą siłę - naszą, jako rodziny. Ale nie uważałam, że powinnam być tytułowana lady - jeszcze nie, może kiedyś, kiedy wedle własnej mojej oceny wezmę i zasłużę na ten tytuł. Dokonaniami których się podejmę, może umiejętnościami które nabędę, może za dobroć, którą okaże. Ale nie teraz, kiedy nie był on niczym poza słowem. Słowem, za którym nie szło nic, co świadczyłoby o mojej szlachetności dosadniej. Poza tym, tytuły wcale nie były potrzebne. Wystarczyło mieć szlachetne serce.
- Mleko z miodem. - powtórzyłam raz jeszcze z uśmiechem widząc jej zmarszczony nos. - Ciepłe mleko z miodem. - rozwinęłam myśl, unosząc niezmiennie kąciki ust. Szczerze wątpiłam, że ono jest za cokolwiek odpowiedzialne, ale skoro Livia domagała się odpowiedzi to jej dałam jakąś. Uniosłam jedną z brwi kiedy nazwała moje mleko okropnym. By zaraz unieść ją jeszcze trochę wyżej, kiedy wspomniała o herbacie. Usta jednak nie straciły nic z rozciągnięcia w uśmiechu. - Spróbuj kiedyś, kto wie, może uznasz że mleko nadaje się też do czegoś innego niż herbaty. - poradziłam jej, kompletnie niezrażona. Bo i zrażać się nie było czym. Potaknęłam krótko głową, kiedy zdecydowała się na Montygona.
- Zaiste wyśmienity wybór. - powiedziałam wybierając piękniejsze słowa, odrobinę rozbawiona. Patrzyłam jak stojący dalej mężczyzna podchodzi, żeby pomóc jej wsiąść na konia. Po prostu tak stałam, trochę zdziwiona, ale w końcu wzruszyłam do własnych myśli ramionami, podchodząc do Bibi, włożyłam stopę w strzemię i z wysiłkiem - ale zauważyłam, że trochę odrobinę mniejszym niż na początku - podciągnęłam się do góry, by przerzucić jedną nogę nad siodłem. Złapałam za wodze i poprowadziłam Bibi po prawej stronie Livii i Montygona. Obejrzałam się za ramię, żeby upewnić się, że nie jadą z nami. Wszystko im dokładnie wytłumaczyłam, a Walter podobno i tak miał co robić. Wróciłam spojrzeniem do Livii unosząc jedną z brwi do góry.
- A różowią się? - zapytałam, puszczając jedną z dłoni wodze i dotykając policzków. Byłam pewna, że zawsze czuje jak się różowią. Jeśli się różowiły nawet jak nie czułam, to byłam stracona już całkowicie. Westchnęłam marszcząc w niepocieszeniu przez chwilę nos. - Od czego zacząć…? - zastanowiłam się, mówiąc właściwie sama do siebie. Pochyliłam się w stronę Livii - ale ostrożnie, żeby nie spaść i ściszyłam głos. - Byłam na potańcówce. - wyjaśniłam jej prostując się w siodle. - Wymknęłyśmy się z Anne nocą. No nie był to mądre, ale Livia. I jakiś kawaler owszem zwrócił się o moją dłoń, ale nie do opiekunów tylko do mnie. Tam jest. - wskazałam brodą za siebie, jeszcze raz zerkając w tamtym kierunku. - A później się pobili! - podniosłam trochę głos, rozszerzając oczy bo nadal jeszcze w to wszystko nie wierzyłam. - A później spędziliśmy noc w lesie. Było strasznie, ale też ekscytująco. Rozumiesz? - zapytałam jej, mając nadzieję, że zrozumie. - Ale to nie wszystko. - mówiłam dalej, marszcząc trochę nos. - Kilka dni temu byliśmy w Blackpool. I tam po pracy zrobili no taką zbiórkę z jedzeniem i muzyką i w ogóle. I taki chłopak poprosił mnie do tańca. Niby nic, ale wiesz co on zrobił na sam koniec?! - zapytałam jej, chociaż wątpiłam, żeby wiedziała skoro jej tam nie było. To nic, zaraz tak czy siak jej wszystko dokładnie powiem.
- Ja doskonale wiem, kim jestem, Liv. - odpowiedziałam jej z takim samym niezmąconym spokojem, a może zwyczajnie nie ściągniętą radością. Bo taka też była prawda. Doskonale wiedziałam kim jestem. Znałam swoją historię i wierzyłam w naszą siłę - naszą, jako rodziny. Ale nie uważałam, że powinnam być tytułowana lady - jeszcze nie, może kiedyś, kiedy wedle własnej mojej oceny wezmę i zasłużę na ten tytuł. Dokonaniami których się podejmę, może umiejętnościami które nabędę, może za dobroć, którą okaże. Ale nie teraz, kiedy nie był on niczym poza słowem. Słowem, za którym nie szło nic, co świadczyłoby o mojej szlachetności dosadniej. Poza tym, tytuły wcale nie były potrzebne. Wystarczyło mieć szlachetne serce.
- Mleko z miodem. - powtórzyłam raz jeszcze z uśmiechem widząc jej zmarszczony nos. - Ciepłe mleko z miodem. - rozwinęłam myśl, unosząc niezmiennie kąciki ust. Szczerze wątpiłam, że ono jest za cokolwiek odpowiedzialne, ale skoro Livia domagała się odpowiedzi to jej dałam jakąś. Uniosłam jedną z brwi kiedy nazwała moje mleko okropnym. By zaraz unieść ją jeszcze trochę wyżej, kiedy wspomniała o herbacie. Usta jednak nie straciły nic z rozciągnięcia w uśmiechu. - Spróbuj kiedyś, kto wie, może uznasz że mleko nadaje się też do czegoś innego niż herbaty. - poradziłam jej, kompletnie niezrażona. Bo i zrażać się nie było czym. Potaknęłam krótko głową, kiedy zdecydowała się na Montygona.
- Zaiste wyśmienity wybór. - powiedziałam wybierając piękniejsze słowa, odrobinę rozbawiona. Patrzyłam jak stojący dalej mężczyzna podchodzi, żeby pomóc jej wsiąść na konia. Po prostu tak stałam, trochę zdziwiona, ale w końcu wzruszyłam do własnych myśli ramionami, podchodząc do Bibi, włożyłam stopę w strzemię i z wysiłkiem - ale zauważyłam, że trochę odrobinę mniejszym niż na początku - podciągnęłam się do góry, by przerzucić jedną nogę nad siodłem. Złapałam za wodze i poprowadziłam Bibi po prawej stronie Livii i Montygona. Obejrzałam się za ramię, żeby upewnić się, że nie jadą z nami. Wszystko im dokładnie wytłumaczyłam, a Walter podobno i tak miał co robić. Wróciłam spojrzeniem do Livii unosząc jedną z brwi do góry.
- A różowią się? - zapytałam, puszczając jedną z dłoni wodze i dotykając policzków. Byłam pewna, że zawsze czuje jak się różowią. Jeśli się różowiły nawet jak nie czułam, to byłam stracona już całkowicie. Westchnęłam marszcząc w niepocieszeniu przez chwilę nos. - Od czego zacząć…? - zastanowiłam się, mówiąc właściwie sama do siebie. Pochyliłam się w stronę Livii - ale ostrożnie, żeby nie spaść i ściszyłam głos. - Byłam na potańcówce. - wyjaśniłam jej prostując się w siodle. - Wymknęłyśmy się z Anne nocą. No nie był to mądre, ale Livia. I jakiś kawaler owszem zwrócił się o moją dłoń, ale nie do opiekunów tylko do mnie. Tam jest. - wskazałam brodą za siebie, jeszcze raz zerkając w tamtym kierunku. - A później się pobili! - podniosłam trochę głos, rozszerzając oczy bo nadal jeszcze w to wszystko nie wierzyłam. - A później spędziliśmy noc w lesie. Było strasznie, ale też ekscytująco. Rozumiesz? - zapytałam jej, mając nadzieję, że zrozumie. - Ale to nie wszystko. - mówiłam dalej, marszcząc trochę nos. - Kilka dni temu byliśmy w Blackpool. I tam po pracy zrobili no taką zbiórkę z jedzeniem i muzyką i w ogóle. I taki chłopak poprosił mnie do tańca. Niby nic, ale wiesz co on zrobił na sam koniec?! - zapytałam jej, chociaż wątpiłam, żeby wiedziała skoro jej tam nie było. To nic, zaraz tak czy siak jej wszystko dokładnie powiem.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ciepłe mleko z miodem... To nie brzmiało jak nic, na co niewybredna zazwyczaj Livia świadomie mogłaby mieć ochotę. Przywodziło na myśl mdlącą słodycz. A jednak nosek młodziutkiej szlachcianki przestał się marszczyć, ramiona rozluźniły, gdy spojrzała na niezrażoną ekspresję przyjaciółki, odnajdując w niej właśnie to, o czym wspominała - to ciepłe mleko z miodem. Mlekiem była jej cera, blada, świetlista, miodem natomiast rudość włosów tak charakterystyczna arystokratycznej rodzinie.
- Sama nie wiem, Nealo... Och, no dobrze. Może kiedy następnym razem odwiedzisz mnie w Dunster Castle? Pokażesz mi jak należy to pić, by przeszło przez niepewne gardło - zaoferowała z powracającym na rumiane usta uśmiechem. Nieobcym było jej spożywanie mleka samego w sobie, czy to chłodnego, czy specjalnie podgrzanego na jej życzenie, jednak oprócz herbaty rzadko kiedy mieszała je z czymkolwiek innym. Ale jeśli miało to zaoferować kolejną okazję do spędzenia wspólnie czasu z przemiłą Weasleyówną, była gotowa poświęcić swoje wrażliwe kubki smakowe i zlękniony przed nowymi smakami umysł.
Komplement opatrzony kwiecistym słownictwem skomentowała wręcz teatralnym dygnięciem, takim, jakie oferowano w tańcach na salach bankietowych, przerysowanym i głębokim, a zaraz później zajęła się usadawianiem siebie w siodle, do którego podstawił ją towarzysz. Livia nie dojrzała pełnego niezrozumienia spojrzenia rudowłosej towarzyszki. Dla niej było to codziennością, normalnością, wszakże damie nie wypadało wspinać się bez podestu na grzbiet konia - dlatego to na jej twarzy zaraz wymalowało się zdziwienie. Jakże to tak, Neala sama dosiadała Bibi?
- Walter nie jest skory podsadzić cię do siodła? - spytała, zdumiona. To należało przecież do jego zadań, czyżby unosił się dumą? Co za nietakt, co za niedopilnowanie dobrobytu młodej arystokratki. Choć prawie osobiście go nie znała, bardzo się na nim dziś zawiodła. - Wybacz, mogłam sama zaoferować ci pomoc, gdybym tylko zauważyła twój kłopot chwilkę wcześniej. Nie nadwyrężyłaś mięśni? - spytała i wskazała delikatnym ruchem głowy na oddalającego się sługę, usta ułożywszy w lekką podkówkę, zupełnie jakby zawiodła godność jej dzisiejszej gospodyni. Należało przecież poprosić go także o wsparcie Weasleyówny nim się oddalił, by nie musiała zadzierać nogi i stopy układać w strzemieniu o własnych siłach. Poppy czasem powtarzała gderliwym szeptem, że tak to czasem bywało z mężczyznami, nie wszyscy kwapili się do udzielenia pomocnej dłoni damie w potrzebie... Livia westchnęła więc cicho, ale zaraz odrzuciła od siebie zmartwioną ekspresję na rzecz rozanielonego uśmiechu, gdy konie ruszyły wyznaczonym tempem, a dwójka jegomościów została za ich plecami.
- Jak róże budzące się na wiosnę - odparła wesoło, zaintrygowana opowieściami, jakie zaraz miały dotrzeć do jej uszu, lecz w swoich najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałaby się, że Nela ujawni jej takie tajemnice! Potańcówka? Wymykanie się nocą? Walter ubiegający się o dłoń młodej panny Weasley bez uprzedniego zapytania o zgodę jej najbliższych? Bijatyka? Noc spędzona w lesie? Im więcej informacji padało ze słodkich ust rudowłosej, tym większy szok jawił się na twarzy Abbottówny. Szmaragdowe oczęta niemal wyszły z orbit, gdy nagle przyspieszyła i ustawiła Montygona prostopadle do Bibi, zmuszając towarzyszkę do prędszego zahamowania. - Nealo, czy ty wiesz jakie to wszystko jest... jest niebezpieczne?! Mogło ci się coś stać, och, mogłam cię już nigdy więcej nie zobaczyć. Zdajesz sobie z tego sprawę? Postąpiłaś bardzo nieodpowiedzialnie wymykając się z domu bez słowa, i to na noc! Do lasu! - mówiła przejęta. Livii nic takiego nie przyszłoby do głowy, nie tyle przez dobre wychowanie, ale i strach przed nieznanym. Przed niepewnym. O ile dusza czasem marzyła o wspaniałej przygodzie, o tyle delikatne serce nie byłoby w stanie znieść samotnego zagubienia w dzikiej puszczy, widoku rozlewu krwi. Młoda pannica pokręciła głową z niedowierzaniem i wbiła lekko pięty w boki Montygona, na powrót podprowadzając go na stronę Bibi. - Co zrobił? Nie mów mi... Albo powiedz, nim dostanę migreny - poprosiła z ciężkim westchnieniem. Jedynym pozytywem wyjawionej historii było to, że wiązała się ona z wyraźnym szczęściem bijącym od Neali. Życie doświadczyło ją zbyt surowo, by w młodzieńczym okresie odebrać dziewczątku uśmiechów, nawet jeśli z ich powodami nie zgadzała się sama Livia. Nie miała prawa jej tego bronić. - Co ja bym zrobiła, moja kochana, gdybyś więcej do mnie nie wróciła? - spytała ciszej, drżąc na samą myśl o krzywdzie dopadającej przyjaciółkę.
- Sama nie wiem, Nealo... Och, no dobrze. Może kiedy następnym razem odwiedzisz mnie w Dunster Castle? Pokażesz mi jak należy to pić, by przeszło przez niepewne gardło - zaoferowała z powracającym na rumiane usta uśmiechem. Nieobcym było jej spożywanie mleka samego w sobie, czy to chłodnego, czy specjalnie podgrzanego na jej życzenie, jednak oprócz herbaty rzadko kiedy mieszała je z czymkolwiek innym. Ale jeśli miało to zaoferować kolejną okazję do spędzenia wspólnie czasu z przemiłą Weasleyówną, była gotowa poświęcić swoje wrażliwe kubki smakowe i zlękniony przed nowymi smakami umysł.
Komplement opatrzony kwiecistym słownictwem skomentowała wręcz teatralnym dygnięciem, takim, jakie oferowano w tańcach na salach bankietowych, przerysowanym i głębokim, a zaraz później zajęła się usadawianiem siebie w siodle, do którego podstawił ją towarzysz. Livia nie dojrzała pełnego niezrozumienia spojrzenia rudowłosej towarzyszki. Dla niej było to codziennością, normalnością, wszakże damie nie wypadało wspinać się bez podestu na grzbiet konia - dlatego to na jej twarzy zaraz wymalowało się zdziwienie. Jakże to tak, Neala sama dosiadała Bibi?
- Walter nie jest skory podsadzić cię do siodła? - spytała, zdumiona. To należało przecież do jego zadań, czyżby unosił się dumą? Co za nietakt, co za niedopilnowanie dobrobytu młodej arystokratki. Choć prawie osobiście go nie znała, bardzo się na nim dziś zawiodła. - Wybacz, mogłam sama zaoferować ci pomoc, gdybym tylko zauważyła twój kłopot chwilkę wcześniej. Nie nadwyrężyłaś mięśni? - spytała i wskazała delikatnym ruchem głowy na oddalającego się sługę, usta ułożywszy w lekką podkówkę, zupełnie jakby zawiodła godność jej dzisiejszej gospodyni. Należało przecież poprosić go także o wsparcie Weasleyówny nim się oddalił, by nie musiała zadzierać nogi i stopy układać w strzemieniu o własnych siłach. Poppy czasem powtarzała gderliwym szeptem, że tak to czasem bywało z mężczyznami, nie wszyscy kwapili się do udzielenia pomocnej dłoni damie w potrzebie... Livia westchnęła więc cicho, ale zaraz odrzuciła od siebie zmartwioną ekspresję na rzecz rozanielonego uśmiechu, gdy konie ruszyły wyznaczonym tempem, a dwójka jegomościów została za ich plecami.
- Jak róże budzące się na wiosnę - odparła wesoło, zaintrygowana opowieściami, jakie zaraz miały dotrzeć do jej uszu, lecz w swoich najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałaby się, że Nela ujawni jej takie tajemnice! Potańcówka? Wymykanie się nocą? Walter ubiegający się o dłoń młodej panny Weasley bez uprzedniego zapytania o zgodę jej najbliższych? Bijatyka? Noc spędzona w lesie? Im więcej informacji padało ze słodkich ust rudowłosej, tym większy szok jawił się na twarzy Abbottówny. Szmaragdowe oczęta niemal wyszły z orbit, gdy nagle przyspieszyła i ustawiła Montygona prostopadle do Bibi, zmuszając towarzyszkę do prędszego zahamowania. - Nealo, czy ty wiesz jakie to wszystko jest... jest niebezpieczne?! Mogło ci się coś stać, och, mogłam cię już nigdy więcej nie zobaczyć. Zdajesz sobie z tego sprawę? Postąpiłaś bardzo nieodpowiedzialnie wymykając się z domu bez słowa, i to na noc! Do lasu! - mówiła przejęta. Livii nic takiego nie przyszłoby do głowy, nie tyle przez dobre wychowanie, ale i strach przed nieznanym. Przed niepewnym. O ile dusza czasem marzyła o wspaniałej przygodzie, o tyle delikatne serce nie byłoby w stanie znieść samotnego zagubienia w dzikiej puszczy, widoku rozlewu krwi. Młoda pannica pokręciła głową z niedowierzaniem i wbiła lekko pięty w boki Montygona, na powrót podprowadzając go na stronę Bibi. - Co zrobił? Nie mów mi... Albo powiedz, nim dostanę migreny - poprosiła z ciężkim westchnieniem. Jedynym pozytywem wyjawionej historii było to, że wiązała się ona z wyraźnym szczęściem bijącym od Neali. Życie doświadczyło ją zbyt surowo, by w młodzieńczym okresie odebrać dziewczątku uśmiechów, nawet jeśli z ich powodami nie zgadzała się sama Livia. Nie miała prawa jej tego bronić. - Co ja bym zrobiła, moja kochana, gdybyś więcej do mnie nie wróciła? - spytała ciszej, drżąc na samą myśl o krzywdzie dopadającej przyjaciółkę.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| Odpowiedź na post Roselyn
Specyficzna, jesienna, niezwykle ponura aura, na dobre zadomowiła się na rozległych terenach angielskich hrabstw. Grafitowa kotara deszczowych, skłębionych chmur przykrywała zawilgocone dachy miastowych budynków; opadała na kręte, opustoszałe uliczki niknące w gęstwienie białej jak mleko mgły. Dzień chylił się ku końcowi w bardzo szybkim tempie zabierając pojedyncze i coraz słabsze promienie słońca. Porywiste podmuchy wiatru wzburzały tumany kurzu; popychały zdarte, zużyte kartki eksponujące kawałki twarzy największych i najgroźniejszych zbrodniarzy. Krwawa wojna terroryzowała ludzką codzienność zabierając swobodę oraz spokój ducha. Przerażająca atmosfera wyludnionych miejscowości napawała nieprzerwanym niepokojem, grozą, poczuciem ciągłego niebezpieczeństwa. Mnogie patrole przechadzały się pomiędzy ukruszonym brukiem wyłapując każdego, niegodziwego osobnika. Nikt nie zwracał uwagi na plagę przestępczych występków, na martwe ciała leżące w osamotnionym, ciemnym kącie. Obywatele znieczuleni na wszechobecną walkę, uodparniali się na obustronną propagandę. Mieli dość ministerialnej dyktatury, słodkich snów wybawicielskiej rebelii organizującej najróżniejsze działania. Widział ów stan, wiedział, że musieli zintensyfikować swe działania, jednakże potrzebowali zacząć od konkretnych podstaw; wesprzeć własne, bojownicze jednostki oraz ocalały, najbardziej uciemiężony lud ulokowany na chronionej wyspie pośród wód skłębionego morza.
Udało mu się przełożyć wszystkie zlecenia zaplanowane na najbliższe dwa dni. Klienci bez większych protestów, zgodzili się poczekać na dostawy kilku, najbardziej niezbędnych ingrediencji. On sam, już wcześniej przygotował i zapakował odpowiednie paczki, aby zaraz po powrocie zabrać się za wykonywanie poleceń nie cierpiących zwłoki. I choć zadanie na pierwszy rzut oka nie należało do skomplikowanych, wolał dmuchać na zimne. Znał przewrotność nieokiełznanego losu nakładającego masę niewidzialnych i nieprzekraczalnych pułapek. Bez większego zastanowienia zgodził się wesprzeć utalentowaną sojuszniczkę, która potrzebowała pomocy w tak słusznej sprawie. Z uwagą, podczas jednego z pobytów w Oazie wysłuchał opracowanego planu, dodając kilka uzupełniających pomysłów. Starał się być jak najlepszym wsparciem oferującym umiejętności magiczne oraz siłę, lecz dodatkowo skupił się na dokładnym rozeznaniu w terenie oraz mnogich znajomościach związanych z codziennym handlem. Słyszał o pewnych miejscach przechowywujących i przepuszczających spore transporty towaru. Ów zaopatrzenie było produkowane niemalże codziennie, jednakże trafiało do wybiórczych placówek w miastach niemalże całkowicie opanowanych przez nieprzyjaciela. Potrzebowali podstawowego, medycznego ekwipunku. W okresie zimowym, podczas intensyfikacji wojennych perturbacji jałowe wyposażenie było na wagę złota. Nie mogli obejść się smakiem; chronili delikatne ludzkie życie, zobowiązali się czuwać nad nim do ostatniego tchu. Nie mogli pozwolić sobie na niepowodzenie.
Przypadkowe spotkanie podczas okrutniej tragedii odnowiło dawno utraconą więź. Jasnoniebieskie tęczówki zapłonęły zdławionym, utęsknionym sentymentem sięgającym odległych lat szkolnych perypetii. Gdyby nie niewielka odległość, zapewne nie poznałby tak pięknej kobiety, którą się stała; wspaniałej i utalentowanej uzdrowicielki wiodącej prym podczas najgorszych, rebelianckich przedsięwzięć. Od zawsze podziwiał jej ambicje, wiedząc, że zajdzie naprawdę daleko. Między leczniczą bieganiną rozpoznał znajome rysy twarzy, bystre spojrzenie spod przymrużonych powiek, tak charakterystyczne dla persony, która miała stać się wspólnikiem wymagającego zadania. Żałował. Należała do grona najbliższych, których porzucił wraz z rychłą, zaplanowaną ucieczką. Odciął się od fałd przytłaczającej przeszłości, do której nie miał zamiaru wracać. Nie podejrzewał, iż po jedenastu długich i mozolnych latach powróci na macierzysty teren spotykając porzucone jednostki. Wstyd, chęć zadośćuczynienia kłębiła się gdzieś pod wnętrznościami. Pragnął wynagrodzić jej utracony czas, odbudować relację, a przede wszystkim zaufanie. Wiedział, że dziś nie mieli do tego okazji, jednakże swym poprawnym i właściwym zachowaniem chciał udowodnić, że ma przed sobą lepszą wersję Vincenta Rinehearta. Czy on sam zdążył już w to uwierzyć?
Wiatr rozwiewał pojedyncze kosmyki, gdy zjawiając się odrobinę za wcześnie, czekał na swą towarzyszkę. Cieplejszy płaszcz, który znalazł w domowej szafie okrywał wyziębione ciało. Przestępował z nogi na nogę nie mając nawet ochoty na ziołowego papierosa. Ramiona przytknięte do szyi starały się zatrzymać uciekające ciepło. Był lekko zmęczony, osłabiony organizm mógł być o wiele bardziej podatny na lodowate podmuchy. Westchnął przeciągle, gdy znajoma sylwetka pojawiła się na horyzoncie. Wyszedł jej naprzeciw starając się zaprezentować z jak najlepszej strony. Wyprostował postawę i kiedy stanęli naprzeciw siebie, otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz ona była pierwsza. Zamknął je i pokręcił głową: – Cieszę się, że mogę ci pomóc. – odpowiedział szczerze unosząc kącik ust do góry. – Nic nie szkodzi. Sam nie chciałbym żebyś działała w pojedynkę… – typowa troska przebiła się przez skrupulatnie dobierane sylaby. Zawiesił na niej łagodne spojrzenie. Nabrał powietrza i kontynuował szybko: – Ruszajmy zatem. Jeśli coś niepokojącego zwróci twoją uwagę, daj znać. Będę szedł z tyłu i obserwował wschodnią część miasta. – zakomunikował dokładnie, po czym wyciągając głogową broń, ruszył za kobietą prowadzącą do wyznaczonego adresu. Droga nie była daleka; kilka zakrętów, jedna, niewielka pomyłka doprowadziła ich do parterowego domku z czerwonej cegły, ogrodzonego charakterystycznym, białym ogrodzeniem z bardzo cienkich pali. Deszczowa aura sącząca się z zachmurzonego nieba odbierała niewątpliwy urok całej, urodziwej okolicy.
Specyficzna, jesienna, niezwykle ponura aura, na dobre zadomowiła się na rozległych terenach angielskich hrabstw. Grafitowa kotara deszczowych, skłębionych chmur przykrywała zawilgocone dachy miastowych budynków; opadała na kręte, opustoszałe uliczki niknące w gęstwienie białej jak mleko mgły. Dzień chylił się ku końcowi w bardzo szybkim tempie zabierając pojedyncze i coraz słabsze promienie słońca. Porywiste podmuchy wiatru wzburzały tumany kurzu; popychały zdarte, zużyte kartki eksponujące kawałki twarzy największych i najgroźniejszych zbrodniarzy. Krwawa wojna terroryzowała ludzką codzienność zabierając swobodę oraz spokój ducha. Przerażająca atmosfera wyludnionych miejscowości napawała nieprzerwanym niepokojem, grozą, poczuciem ciągłego niebezpieczeństwa. Mnogie patrole przechadzały się pomiędzy ukruszonym brukiem wyłapując każdego, niegodziwego osobnika. Nikt nie zwracał uwagi na plagę przestępczych występków, na martwe ciała leżące w osamotnionym, ciemnym kącie. Obywatele znieczuleni na wszechobecną walkę, uodparniali się na obustronną propagandę. Mieli dość ministerialnej dyktatury, słodkich snów wybawicielskiej rebelii organizującej najróżniejsze działania. Widział ów stan, wiedział, że musieli zintensyfikować swe działania, jednakże potrzebowali zacząć od konkretnych podstaw; wesprzeć własne, bojownicze jednostki oraz ocalały, najbardziej uciemiężony lud ulokowany na chronionej wyspie pośród wód skłębionego morza.
Udało mu się przełożyć wszystkie zlecenia zaplanowane na najbliższe dwa dni. Klienci bez większych protestów, zgodzili się poczekać na dostawy kilku, najbardziej niezbędnych ingrediencji. On sam, już wcześniej przygotował i zapakował odpowiednie paczki, aby zaraz po powrocie zabrać się za wykonywanie poleceń nie cierpiących zwłoki. I choć zadanie na pierwszy rzut oka nie należało do skomplikowanych, wolał dmuchać na zimne. Znał przewrotność nieokiełznanego losu nakładającego masę niewidzialnych i nieprzekraczalnych pułapek. Bez większego zastanowienia zgodził się wesprzeć utalentowaną sojuszniczkę, która potrzebowała pomocy w tak słusznej sprawie. Z uwagą, podczas jednego z pobytów w Oazie wysłuchał opracowanego planu, dodając kilka uzupełniających pomysłów. Starał się być jak najlepszym wsparciem oferującym umiejętności magiczne oraz siłę, lecz dodatkowo skupił się na dokładnym rozeznaniu w terenie oraz mnogich znajomościach związanych z codziennym handlem. Słyszał o pewnych miejscach przechowywujących i przepuszczających spore transporty towaru. Ów zaopatrzenie było produkowane niemalże codziennie, jednakże trafiało do wybiórczych placówek w miastach niemalże całkowicie opanowanych przez nieprzyjaciela. Potrzebowali podstawowego, medycznego ekwipunku. W okresie zimowym, podczas intensyfikacji wojennych perturbacji jałowe wyposażenie było na wagę złota. Nie mogli obejść się smakiem; chronili delikatne ludzkie życie, zobowiązali się czuwać nad nim do ostatniego tchu. Nie mogli pozwolić sobie na niepowodzenie.
Przypadkowe spotkanie podczas okrutniej tragedii odnowiło dawno utraconą więź. Jasnoniebieskie tęczówki zapłonęły zdławionym, utęsknionym sentymentem sięgającym odległych lat szkolnych perypetii. Gdyby nie niewielka odległość, zapewne nie poznałby tak pięknej kobiety, którą się stała; wspaniałej i utalentowanej uzdrowicielki wiodącej prym podczas najgorszych, rebelianckich przedsięwzięć. Od zawsze podziwiał jej ambicje, wiedząc, że zajdzie naprawdę daleko. Między leczniczą bieganiną rozpoznał znajome rysy twarzy, bystre spojrzenie spod przymrużonych powiek, tak charakterystyczne dla persony, która miała stać się wspólnikiem wymagającego zadania. Żałował. Należała do grona najbliższych, których porzucił wraz z rychłą, zaplanowaną ucieczką. Odciął się od fałd przytłaczającej przeszłości, do której nie miał zamiaru wracać. Nie podejrzewał, iż po jedenastu długich i mozolnych latach powróci na macierzysty teren spotykając porzucone jednostki. Wstyd, chęć zadośćuczynienia kłębiła się gdzieś pod wnętrznościami. Pragnął wynagrodzić jej utracony czas, odbudować relację, a przede wszystkim zaufanie. Wiedział, że dziś nie mieli do tego okazji, jednakże swym poprawnym i właściwym zachowaniem chciał udowodnić, że ma przed sobą lepszą wersję Vincenta Rinehearta. Czy on sam zdążył już w to uwierzyć?
Wiatr rozwiewał pojedyncze kosmyki, gdy zjawiając się odrobinę za wcześnie, czekał na swą towarzyszkę. Cieplejszy płaszcz, który znalazł w domowej szafie okrywał wyziębione ciało. Przestępował z nogi na nogę nie mając nawet ochoty na ziołowego papierosa. Ramiona przytknięte do szyi starały się zatrzymać uciekające ciepło. Był lekko zmęczony, osłabiony organizm mógł być o wiele bardziej podatny na lodowate podmuchy. Westchnął przeciągle, gdy znajoma sylwetka pojawiła się na horyzoncie. Wyszedł jej naprzeciw starając się zaprezentować z jak najlepszej strony. Wyprostował postawę i kiedy stanęli naprzeciw siebie, otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz ona była pierwsza. Zamknął je i pokręcił głową: – Cieszę się, że mogę ci pomóc. – odpowiedział szczerze unosząc kącik ust do góry. – Nic nie szkodzi. Sam nie chciałbym żebyś działała w pojedynkę… – typowa troska przebiła się przez skrupulatnie dobierane sylaby. Zawiesił na niej łagodne spojrzenie. Nabrał powietrza i kontynuował szybko: – Ruszajmy zatem. Jeśli coś niepokojącego zwróci twoją uwagę, daj znać. Będę szedł z tyłu i obserwował wschodnią część miasta. – zakomunikował dokładnie, po czym wyciągając głogową broń, ruszył za kobietą prowadzącą do wyznaczonego adresu. Droga nie była daleka; kilka zakrętów, jedna, niewielka pomyłka doprowadziła ich do parterowego domku z czerwonej cegły, ogrodzonego charakterystycznym, białym ogrodzeniem z bardzo cienkich pali. Deszczowa aura sącząca się z zachmurzonego nieba odbierała niewątpliwy urok całej, urodziwej okolicy.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niepokój stał się towarzyszem ich dnia powszedniego. Oddychali strachem. Ten jak smolisty dym osadzał się na skórze, włosach, wsiąkał w materiał szat, niemalże czuła jego smak na wargach; gorzki doprawiony skwaśniałą nutą rozkładu. Nie potrafiła go z siebie zmyć, wyprać go z włókien ubrań. Był wszechobecny, tak bardzo duszący, że nie dało się do niego przyzwyczaić, tak bardzo dominujący, że momentami zdawało jej się, że nie czuje nic innego.
Wkradał się przez okna, wślizgiwał się do ich domów przez szczeliny wraz podmuchem silniejszego wiatru. Nieważne czy dusili się nim w ogniu walki czy też wdychali jego smród z dala od bitewnego zgiełku. Był wszechobecny. Niósł się słowami oprawców i świadectwami ocalałych, donosami Proroka Codziennego i jadem Walczącego Maga. Społeczeństwo rozpadało się na pomniejsze obozy skupionego wokół własnej prawdy. Nie jednej, nie dwóch. Wszakże istniało ich tak wiele. Musieli w coś wierzyć. Rzeczywistość przymuszała do wyborów, zrewidowania systemów wartości.
Skamieniali we własnych poglądach, skłóceni we własnych sercach i ze sobą nawzajem. Ich serca nie mogły zaznać spokoju, a umysły odpoczynku. W tym tkwiła tragedia ich samotności. Lecz nie ona była prawdziwym zagrożenie, te było znacznie bardziej namacalne, przyziemne. Była śmierć i ból, głód i choroba; utrata wolności i obietnica życia w niewoli. Mogła bać się tego w domowym zaciszu, torturować umysł bieganiną myśli. Oddychać i żyć strachem. Nie potrafiła. Bezczynność nie leżała w jej naturze, jaki i nie tworzyła jej obojętność. Nie była rosła jak dąb, ani waleczna jak wilczyca chroniąca swoje młode. W sześćdziesięciu dwóch calach kruchej kobiety, kryła się wiedza i upór. Wiedza, która była jej siłą. Tą, którą była w stanie wykorzystać, nie tylko dla siebie samej, ale też dla tych, którzy jej potrzebowali. Nie byli tysiącami odrębności, samodzielnych bytów; byli jak rozbity witraż, który połączony w jedną całość tworzył panoramę ich społeczeństwa. Nierówne krawędzie pasowały do siebie, wypełniały układankę zależności. Jakże pustym miejscem byłby świat gdyby żyli wyłącznie dla siebie samych. Była jednym z tych elementów, zbyt małym by wypełnić obraz, wystarczającym by załatać pustkę. I mogła. Przede wszystkim była w stanie dopasować się do innych, połączyć się we wspólnocie, wyciągnąć rękę do kogoś kto potrzebował w coś uwierzyć. Ona również tego szukała i to dodawało sił. Że nie jest w tym osamotniona, że nie ona jedna ryzykowała, nie ona jedna czułą strach, umierała kawałek po kawałeczku. Jeśli chcieli to naprawić to musiało być ich wspólne dzieło. Musieli oddać coś od siebie, aby złożyć się na nowo. Przetrwać.
Malująca się na horyzoncie sylwetka niegdysiejszego przyjaciela przynosiła pokrzepienie. Żal przybrał łagodniejsze barwy, stał się jedynie echem. Dorosłość zrewidowała gniew - nie, nie rozumiała. Nie, gdy nie znała jego głosu. Domysły, wkładanie słów w jego usta, zakładanie co kryło się pod bujną czupryną ciemnobrązowych włosów jedynie otępiało osąd. Czyniło go wygodniejszym do przyjęcia, wszakże wychodziłby tylko od niej. Mogłaby go plastycznie dopasować do sytuacji, ułożyć zgodnie z własną wolą. Była jednak w stanie pojąć to kim był gdy zostawił ich wszystkich za sobą. Kimś kto rozpaczliwie szukał ucieczki. Ciekawiło ją czy odnalazł to czego szukał, czy wciąż był na drodze, czy wciąż gotów był znów odejść, by kontynuować swoje poszukiwania dalej. Wargi nie układały się jednak w słowa, nie zadawała pytań, nie dociekała. Była pewna, że jeśli czułby, że jest jej to winien - przemówiłby. W tym momencie musiała zaufać temu co miała przed sobą. Był tu. Gotów wyciągnąć pomocną dłoń, nie pozostawił jej z tym zadaniem samej. Musiała być gotowa mu zaufać. Musieli być gotowi zaufać sobie nawzajem. Wszakże w odbiciach tafli czarni i błękitu jawił się obraz zupełnie różny od tego sprzed nastu lat.
W tym momencie liczył się tylko to, że nieśli ciężar odpowiedzialności za Oazę. Od ich sukcesu zależało to czy będą w stanie zapewnić szpitalowi odpowiedni ekwipunek, zaspokoić namiastkę jego potrzeb.
Pani Wickham miała spodziewać się ich wizyty. Jej kuzynka zapewniła, że oszczędziła szczegółów dotyczących ich tożsamości i powiązań. Dla bezpieczeństwa kobiety i samych Rose i Vincenta. Nie wiedziała jednak co czeka ich, gdy przekroczą próg jej drzwi, gdy rozpoczną negocjację.
Uśmiech wpłynął na wargi z trudem, była zbyt przejęta dzisiejszym planem. Wyczuwalna troska w barwie tonu Vincenta mimowolnie wprawiła serce w spokojniejszy rytm. Vincent nosił w sobie zrównoważenie i łagodność, której dziś potrzebowała. Mogła poprosić o pomoc Anthony’ego, chociaż z pewnością uznałby, że jej zaangażowanie jest nieakceptowalne. Nie ufała mu jednak. To było problemem. Wiedziała, że ona mogłaby czuć się przy nim bezpiecznie. Wiedziała też, że chociaż znacznie bardziej doświadczony i powściągliwy niż ona, to skłonny był do znacznie chłodniejszych kalkulacji, mierzył życie inną miarą niż robiła to Rose i nie chciała nosić w sobie tej odpowiedzialności. Nie gdy myśli powinny skupić się na tym co mieli do zrobienia. - Masz rację, nie ma co zwlekać. Pójdę więc przodem, ale myślę, że lepiej jeśli pojawimy się tam razem. To wzbudzi większe zaufanie niż kręcenie się wokół jej domu, jakbyśmy mieli złe zamiary - spojrzała na niego, doszukując się jego opinii. Nie znała się na sztuce wojny, szpiegowaniu, ale znała ludzi takich jak ona. Zwykłych, nieznających większości sztuczek, prostych - takich w których podchody budziły niepokój i niechęć. Zależało jej na tym, aby dzisiejsze spotkanie nie przyniosło niespodziewanego obrotu spraw. Być może naiwnie liczyła, że uda im się przemówić do zwyklej ludzkiej dobroduszności. Nie wiedziała jednak jeszcze, że nic nie przychodzi za darmo.
Ruszyli.
Powstrzymywała się przed szukania go wzrokiem ilekroć tylko pokonywała kolejny zakręt. Czuła jednak jego obecność, zaufała słowom, że nie chciałby zostawić jej tu samej. Z trudem powstrzymywała szybki krok, a ten stał się naturalniejszym rozwiązaniem, gdy ciemne chmury zaczęły płakać deszczem.
Pośpiesznie przekroczyła kilka stopni, dzielących ją od drzwi.
Przez myśl przeszło jej, że być może spotkanie w domu narażało panią Wickham na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Za późno było jednak by cokolwiek zmieniać. Zapukała krótko do drzwi, zdążyła zaledwie złapać głębszy oddech, gdy zza futryny wyłoniła się kobieta. Na pierwszy rzut oka starsza od nich o jakieś dziesięć, piętnaście lat. - Dobry wieczór. Jesteśmy znajomymi Margot.
Zdążyła powiedzieć tylko tyle, gdy kobieta pośpiesznie zagoniła ją do domu, wciągając ją do środka za poły przemoczonego płaszcza.
- Margo zawsze ciągnie za sobą kłopoty, a ja mam ich aż zanadto. Pozwoliłam wam tu wejść, bo to rodzina. Czego ode mnie chce? Pieniędzy? Nie mam - brzydki grymas przeciął jej spokojne oblicze, a irytacja pobrzmiewała w głosie.
- Nie chcemy pani pieniędzy - pokręciła szybko głową. - Nie chcielibyśmy pani sprawić żadnych problemów. Potrzebujemy jedynie informacji, a pani kuzynka mówiła, że będzie nam je pani w stanie udostępnić. Prowadzimy lecznice w Szkocji - spojrzała przelotnie na Vincenta. Kłamstwo wpłynęło na usta bez większego oporu. Czasami przerażało ją z jaką łatwością jej to przychodziło. Highlandzki akcent miał nadać słowom wiarygodności, odrobina prawdy w szytym grubymi nićmi oszustwie. - Niestety z powodu ostatnich wydarzeń nie mamy możliwości sprowadzania pewnych artykułów z Londynu, przędzalnia od której kupowaliśmy spłonęła w trakcie zamieszek. Wiemy jednak, od Margo, że pracuje pani w przędzalni tutaj w Lynmouth…
- Z takimi sprawami to do zarządcy, nie do krawca - przerwała. - Czegoż chcecie ode mnie? I co się dzieje z moją kuzynką? W Londynie pogrom, nie pisała od kilku miesięcy, a teraz sprowadza mi tu was.
Rose zerknęła na Vincenta, poszukując jego wsparcia. Nie zaczęli zbyt dobrze. Miała nadzieje, że być może rozsądny głos Irlandczyka załagodzi irytację kobiety.
Wkradał się przez okna, wślizgiwał się do ich domów przez szczeliny wraz podmuchem silniejszego wiatru. Nieważne czy dusili się nim w ogniu walki czy też wdychali jego smród z dala od bitewnego zgiełku. Był wszechobecny. Niósł się słowami oprawców i świadectwami ocalałych, donosami Proroka Codziennego i jadem Walczącego Maga. Społeczeństwo rozpadało się na pomniejsze obozy skupionego wokół własnej prawdy. Nie jednej, nie dwóch. Wszakże istniało ich tak wiele. Musieli w coś wierzyć. Rzeczywistość przymuszała do wyborów, zrewidowania systemów wartości.
Skamieniali we własnych poglądach, skłóceni we własnych sercach i ze sobą nawzajem. Ich serca nie mogły zaznać spokoju, a umysły odpoczynku. W tym tkwiła tragedia ich samotności. Lecz nie ona była prawdziwym zagrożenie, te było znacznie bardziej namacalne, przyziemne. Była śmierć i ból, głód i choroba; utrata wolności i obietnica życia w niewoli. Mogła bać się tego w domowym zaciszu, torturować umysł bieganiną myśli. Oddychać i żyć strachem. Nie potrafiła. Bezczynność nie leżała w jej naturze, jaki i nie tworzyła jej obojętność. Nie była rosła jak dąb, ani waleczna jak wilczyca chroniąca swoje młode. W sześćdziesięciu dwóch calach kruchej kobiety, kryła się wiedza i upór. Wiedza, która była jej siłą. Tą, którą była w stanie wykorzystać, nie tylko dla siebie samej, ale też dla tych, którzy jej potrzebowali. Nie byli tysiącami odrębności, samodzielnych bytów; byli jak rozbity witraż, który połączony w jedną całość tworzył panoramę ich społeczeństwa. Nierówne krawędzie pasowały do siebie, wypełniały układankę zależności. Jakże pustym miejscem byłby świat gdyby żyli wyłącznie dla siebie samych. Była jednym z tych elementów, zbyt małym by wypełnić obraz, wystarczającym by załatać pustkę. I mogła. Przede wszystkim była w stanie dopasować się do innych, połączyć się we wspólnocie, wyciągnąć rękę do kogoś kto potrzebował w coś uwierzyć. Ona również tego szukała i to dodawało sił. Że nie jest w tym osamotniona, że nie ona jedna ryzykowała, nie ona jedna czułą strach, umierała kawałek po kawałeczku. Jeśli chcieli to naprawić to musiało być ich wspólne dzieło. Musieli oddać coś od siebie, aby złożyć się na nowo. Przetrwać.
Malująca się na horyzoncie sylwetka niegdysiejszego przyjaciela przynosiła pokrzepienie. Żal przybrał łagodniejsze barwy, stał się jedynie echem. Dorosłość zrewidowała gniew - nie, nie rozumiała. Nie, gdy nie znała jego głosu. Domysły, wkładanie słów w jego usta, zakładanie co kryło się pod bujną czupryną ciemnobrązowych włosów jedynie otępiało osąd. Czyniło go wygodniejszym do przyjęcia, wszakże wychodziłby tylko od niej. Mogłaby go plastycznie dopasować do sytuacji, ułożyć zgodnie z własną wolą. Była jednak w stanie pojąć to kim był gdy zostawił ich wszystkich za sobą. Kimś kto rozpaczliwie szukał ucieczki. Ciekawiło ją czy odnalazł to czego szukał, czy wciąż był na drodze, czy wciąż gotów był znów odejść, by kontynuować swoje poszukiwania dalej. Wargi nie układały się jednak w słowa, nie zadawała pytań, nie dociekała. Była pewna, że jeśli czułby, że jest jej to winien - przemówiłby. W tym momencie musiała zaufać temu co miała przed sobą. Był tu. Gotów wyciągnąć pomocną dłoń, nie pozostawił jej z tym zadaniem samej. Musiała być gotowa mu zaufać. Musieli być gotowi zaufać sobie nawzajem. Wszakże w odbiciach tafli czarni i błękitu jawił się obraz zupełnie różny od tego sprzed nastu lat.
W tym momencie liczył się tylko to, że nieśli ciężar odpowiedzialności za Oazę. Od ich sukcesu zależało to czy będą w stanie zapewnić szpitalowi odpowiedni ekwipunek, zaspokoić namiastkę jego potrzeb.
Pani Wickham miała spodziewać się ich wizyty. Jej kuzynka zapewniła, że oszczędziła szczegółów dotyczących ich tożsamości i powiązań. Dla bezpieczeństwa kobiety i samych Rose i Vincenta. Nie wiedziała jednak co czeka ich, gdy przekroczą próg jej drzwi, gdy rozpoczną negocjację.
Uśmiech wpłynął na wargi z trudem, była zbyt przejęta dzisiejszym planem. Wyczuwalna troska w barwie tonu Vincenta mimowolnie wprawiła serce w spokojniejszy rytm. Vincent nosił w sobie zrównoważenie i łagodność, której dziś potrzebowała. Mogła poprosić o pomoc Anthony’ego, chociaż z pewnością uznałby, że jej zaangażowanie jest nieakceptowalne. Nie ufała mu jednak. To było problemem. Wiedziała, że ona mogłaby czuć się przy nim bezpiecznie. Wiedziała też, że chociaż znacznie bardziej doświadczony i powściągliwy niż ona, to skłonny był do znacznie chłodniejszych kalkulacji, mierzył życie inną miarą niż robiła to Rose i nie chciała nosić w sobie tej odpowiedzialności. Nie gdy myśli powinny skupić się na tym co mieli do zrobienia. - Masz rację, nie ma co zwlekać. Pójdę więc przodem, ale myślę, że lepiej jeśli pojawimy się tam razem. To wzbudzi większe zaufanie niż kręcenie się wokół jej domu, jakbyśmy mieli złe zamiary - spojrzała na niego, doszukując się jego opinii. Nie znała się na sztuce wojny, szpiegowaniu, ale znała ludzi takich jak ona. Zwykłych, nieznających większości sztuczek, prostych - takich w których podchody budziły niepokój i niechęć. Zależało jej na tym, aby dzisiejsze spotkanie nie przyniosło niespodziewanego obrotu spraw. Być może naiwnie liczyła, że uda im się przemówić do zwyklej ludzkiej dobroduszności. Nie wiedziała jednak jeszcze, że nic nie przychodzi za darmo.
Ruszyli.
Powstrzymywała się przed szukania go wzrokiem ilekroć tylko pokonywała kolejny zakręt. Czuła jednak jego obecność, zaufała słowom, że nie chciałby zostawić jej tu samej. Z trudem powstrzymywała szybki krok, a ten stał się naturalniejszym rozwiązaniem, gdy ciemne chmury zaczęły płakać deszczem.
Pośpiesznie przekroczyła kilka stopni, dzielących ją od drzwi.
Przez myśl przeszło jej, że być może spotkanie w domu narażało panią Wickham na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Za późno było jednak by cokolwiek zmieniać. Zapukała krótko do drzwi, zdążyła zaledwie złapać głębszy oddech, gdy zza futryny wyłoniła się kobieta. Na pierwszy rzut oka starsza od nich o jakieś dziesięć, piętnaście lat. - Dobry wieczór. Jesteśmy znajomymi Margot.
Zdążyła powiedzieć tylko tyle, gdy kobieta pośpiesznie zagoniła ją do domu, wciągając ją do środka za poły przemoczonego płaszcza.
- Margo zawsze ciągnie za sobą kłopoty, a ja mam ich aż zanadto. Pozwoliłam wam tu wejść, bo to rodzina. Czego ode mnie chce? Pieniędzy? Nie mam - brzydki grymas przeciął jej spokojne oblicze, a irytacja pobrzmiewała w głosie.
- Nie chcemy pani pieniędzy - pokręciła szybko głową. - Nie chcielibyśmy pani sprawić żadnych problemów. Potrzebujemy jedynie informacji, a pani kuzynka mówiła, że będzie nam je pani w stanie udostępnić. Prowadzimy lecznice w Szkocji - spojrzała przelotnie na Vincenta. Kłamstwo wpłynęło na usta bez większego oporu. Czasami przerażało ją z jaką łatwością jej to przychodziło. Highlandzki akcent miał nadać słowom wiarygodności, odrobina prawdy w szytym grubymi nićmi oszustwie. - Niestety z powodu ostatnich wydarzeń nie mamy możliwości sprowadzania pewnych artykułów z Londynu, przędzalnia od której kupowaliśmy spłonęła w trakcie zamieszek. Wiemy jednak, od Margo, że pracuje pani w przędzalni tutaj w Lynmouth…
- Z takimi sprawami to do zarządcy, nie do krawca - przerwała. - Czegoż chcecie ode mnie? I co się dzieje z moją kuzynką? W Londynie pogrom, nie pisała od kilku miesięcy, a teraz sprowadza mi tu was.
Rose zerknęła na Vincenta, poszukując jego wsparcia. Nie zaczęli zbyt dobrze. Miała nadzieje, że być może rozsądny głos Irlandczyka załagodzi irytację kobiety.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
On sam znieczulił się na strach, wszechobecny niepokój uniemożliwiający sprawność czynnego działania. Rozumiał go, był przecież powszechną codziennością dotykającą wszystkich mieszkańców wojennego terytorium. Typowy, ludzki odruch pozwalający zachować istotną ostrożność, drobiny człowieczeństwa zatraconego w krwawych, często bestialskich zamieszkach. Dostrzegał go w zamglonych źrenicach niewinnych jednostek, postawie młodych rebeliantów, nie zdających sobie sprawy z ryzyka, którego podjęli się bez żadnego zawahania. Jego największe lęki objawiały się pod osłoną granatowej, zimowej kotary. Zabierały sen niezbędny do regeneracji, trawiły rozbiegane myśli podsuwając najgorsze, najbardziej nierealne i niemożliwe wizje. Koszmary przyjmowały postać najbliższych, będących w nieodwracalnym niebezpieczeństwie. Rzucając się w grubych warstwach kraciastego pledu, widział cierpienie odzwierciedlone w krzywym grymasie ukochanych twarzy. Współdzielił ból trawiący ich bezbronne ciała. Czuł winę opartą na zgarbionych barkach, lecz był jedynie bezczynnym obserwatorem. Pozwalał na niesprawiedliwy rozlew krwi, cios wymierzony z twardej i obojętnej ręki wroga. Krzyczał, lecz nikt nie mógł go usłyszeć. Biegł nie przesuwając się o żaden, najdrobniejszy centymetr. Cierpiał. Nie potrafił już zasypiać, a może po prostu nie chciał?
On również zdecydował się walczyć. Chciał odpłacić swe winy, spłacić dług, odkupić grzechy, które przytłaczały, miażdżyły wszystkie kończyny. I choć kontrowersyjne kwestie polityczne miały dla niego drugoplanowe znaczenie, wolał skupić się na wartości reprezentowanej przez zaangażowanych znajomych, przyjaciół oraz rodzinę. To właśnie dla nich mógł poświęcić swój niezbyt cenny żywot. Pragnął, aby zwyciężyli; doczekali się nowego, lepszego porządku. Wyrwali się z ciasnych ram wojennej rzeczywistości zabierającej najcenniejsze lata ich jedynego i błogiego życia. Martwił się, drżał o każdy, kolejny dzień, w którym podejmowali się tak odpowiedzialnych zadań. Nieprzewidywalny wróg czaił się tuż za rogiem. Czując bezkarność panoszył się po bezpiecznych ziemiach sojuszniczych hrabstw tworząc realne zagrożenie. Musieli być rozsądni, ostrożnie stawiając każdy, najdrobniejszy krok.
Przechodząc pustą, samotną ulicą angielskiej wsi, próbował przywrócić utracone wspomnienia z odległych czasów szkolnej sielanki. Szukał umiejscowienia dla wyjątkowej kobiety, której smukły profil rysował się w niedalekiej, jesiennej oddali. Współdzielili przerwy przeznaczone na żwawe dysputy. Snuli plany dotyczące świetlanej przyszłości. Rozwijali skrzydła motywując się do ambitnego i nieprzerwalnego działania, poszerzania wiedzy w ulubionej dziedzinie. Rozważali troski, młodzieńcze problemy wypełniające rozkołatane serce. Były przecież tak istotne, tak poważne i nierozwiązalne… Jedenaście lat okrutnej rozłąki zmieniło bieg wydarzeń. Nie byli w stanie domyślić się przez co przechodzili, jakie doświadczenia ukształtowały ich osobowość, światopogląd, sposób wyrażania emocji czy konkretnej opinii. Chciał dowiedzieć się wszystkiego. Poznać na nowo, zadać pytania, które w tym momencie krążyły po wypukłej tafli języka. Byli tu. Obdarzony chwiejnym zaufaniem musiał stanąć na wysokości zadania, pokazać się od jak najlepszej strony. Nie mógł jej zawieść; chciał zbudować nowe fundamenty znajomości, którą dało się jeszcze uratować.
Był zapobiegawczy. Kilka dni przed terminem planowanego zadania, jeszcze raz przeanalizował jego przebieg. Skupił się na zapamiętaniu najistotniejszych informacji przekazanych przez mieszkankę Oazy. Starał się poszerzyć wiedzę na temat wioski; ilości mieszkańców, geograficznego położenia, wewnętrznej architektury umożliwiającej kryjówkę przyczajonego wroga. Wolał być przezorny, odpowiednio przygotowany. Poprawił ciężki materiał grubego płaszcza i zerknął w stronę towarzyszki. Jako doświadczony handlarz przemieszczający się po wielu miejscowościach, chciał delikatnie przejąć inicjatywę. Miała odczuwać wsparcie, odpowiednią dozę bezpieczeństwa. Potrafił działać taktycznie, powolnie, bez gwałtownych ruchów. Jej nieoceniona wiedza przyda się w kolejnym etapie. Dzisiejszego dnia będą musieli wspiąć się na wyżyny swych magicznych, fizycznych jak i psychicznych umiejętności. Czuł presję: – Oczywiście. Jesteśmy przecież partnerami. – odparł od razu kiwając lekko głową. Prawa dłoń wsunięta do głębokiej kieszeni zaciskała się na głogowej broni. Gra pozorów; stworzenie namiastki przyjaznych osobników poszukujących niezbędnych informacji. Obcy byli teraz zagrożeniem…
Drobne krople deszczu sączyły się z grafitowego nieba. Plask szerokich kałuży roznosił się pod ciężkimi podeszwami zimowych butów. Stawiając wyważone kroki rozglądał się na wszystkie strony wypatrując nadchodzącego nieszczęścia. Zwracał uwagę na pobliski szmer, dźwięk niepasujący do cichego spokoju ów terytorium. Starał się nie zwalniać tempa narzuconego przez brunetkę. Miał ją przed oczami, kontrolował, wspomagał. Odetchnął ciężko gdy znaleźli się przed obcym, ceglanym dokiem. Musieli wypaść przekonywująco, bezinteresownie, przyjaźnie… Stanął tuż obok Wright zaparty o betonowy próg. Drzwi uchyliły się nieznacznie, a on kiwnął głową dla zasadnej uprzejmości. Kobieta zareagowała gwałtownie. Jej podniesiony, zdenerwowany głos miał odpędzić nieproszonych gości węszących na newralgicznym terytorium. Słysząc odpowiedź Roselyn, postanowił wtrącić kilka zdań, które mogły okazać się kluczowe: – Pani kuzynka jest w bezpiecznym miejscu. Mogę przyrzec, że nic jej nie grozi. – wyjawił łagodnie wyciągając ręce z kieszeni w geście obietnicy. Wiatr targał ciemnymi włosami, a on kontynuował: – Jeśli zechce nam pani pomóc, obiecujemy, że skontaktujemy panie ze sobą. Może uda się zorganizować również jakieś spotkanie… – mieszanka popatrzyła na zielarza podejrzliwie, z pewnym wyrzutem. Doszukiwała się podstępu, drugiego dna, a może ostrego haczyka? Jej ręka spoczywała na framudze drzwi, gotowa zamknąć wrota, zabrać ostatnią informację: – Jeśli piśniecie choć słowo, że podałam wam jakiekolwiek informacje to… – westchnęła zatrzymując się na moment i pokiwała głową z dezaprobatą. Bała się, dobrze to rozumieli. Nie przewidywała rzucić w nieznajomych jakąś srogą groźbą, lecz nie była w stanie obdarzyć ich całkowitym zaufaniem. – Muszę spotkać się z Margot. – zażądała. – Zarządca przeniósł przędzalnie do starych magazynów we wschodniej części. Lynmouth… Będzie to spory kawałek stąd. Nic więcej nie mogę wam powiedzieć. – rzuciła niechętnie i przenosząc zielone tęczówki na obie sylwetki, zamknęła drewniany płat nie szczędząc się na słowa pożegnania. Mężczyzna spojrzał na partnerkę z wymownym wyrazem; czy aby na pewno mogli jej zaufać? Domowniczka obserwowała ich zza uniesionej firanki, gdy wolnym krokiem opuszczali skromną posiadłość. Magazyny, wschodnia część… Pamiętał mapę, chyba wiedział gdzie iść.
On również zdecydował się walczyć. Chciał odpłacić swe winy, spłacić dług, odkupić grzechy, które przytłaczały, miażdżyły wszystkie kończyny. I choć kontrowersyjne kwestie polityczne miały dla niego drugoplanowe znaczenie, wolał skupić się na wartości reprezentowanej przez zaangażowanych znajomych, przyjaciół oraz rodzinę. To właśnie dla nich mógł poświęcić swój niezbyt cenny żywot. Pragnął, aby zwyciężyli; doczekali się nowego, lepszego porządku. Wyrwali się z ciasnych ram wojennej rzeczywistości zabierającej najcenniejsze lata ich jedynego i błogiego życia. Martwił się, drżał o każdy, kolejny dzień, w którym podejmowali się tak odpowiedzialnych zadań. Nieprzewidywalny wróg czaił się tuż za rogiem. Czując bezkarność panoszył się po bezpiecznych ziemiach sojuszniczych hrabstw tworząc realne zagrożenie. Musieli być rozsądni, ostrożnie stawiając każdy, najdrobniejszy krok.
Przechodząc pustą, samotną ulicą angielskiej wsi, próbował przywrócić utracone wspomnienia z odległych czasów szkolnej sielanki. Szukał umiejscowienia dla wyjątkowej kobiety, której smukły profil rysował się w niedalekiej, jesiennej oddali. Współdzielili przerwy przeznaczone na żwawe dysputy. Snuli plany dotyczące świetlanej przyszłości. Rozwijali skrzydła motywując się do ambitnego i nieprzerwalnego działania, poszerzania wiedzy w ulubionej dziedzinie. Rozważali troski, młodzieńcze problemy wypełniające rozkołatane serce. Były przecież tak istotne, tak poważne i nierozwiązalne… Jedenaście lat okrutnej rozłąki zmieniło bieg wydarzeń. Nie byli w stanie domyślić się przez co przechodzili, jakie doświadczenia ukształtowały ich osobowość, światopogląd, sposób wyrażania emocji czy konkretnej opinii. Chciał dowiedzieć się wszystkiego. Poznać na nowo, zadać pytania, które w tym momencie krążyły po wypukłej tafli języka. Byli tu. Obdarzony chwiejnym zaufaniem musiał stanąć na wysokości zadania, pokazać się od jak najlepszej strony. Nie mógł jej zawieść; chciał zbudować nowe fundamenty znajomości, którą dało się jeszcze uratować.
Był zapobiegawczy. Kilka dni przed terminem planowanego zadania, jeszcze raz przeanalizował jego przebieg. Skupił się na zapamiętaniu najistotniejszych informacji przekazanych przez mieszkankę Oazy. Starał się poszerzyć wiedzę na temat wioski; ilości mieszkańców, geograficznego położenia, wewnętrznej architektury umożliwiającej kryjówkę przyczajonego wroga. Wolał być przezorny, odpowiednio przygotowany. Poprawił ciężki materiał grubego płaszcza i zerknął w stronę towarzyszki. Jako doświadczony handlarz przemieszczający się po wielu miejscowościach, chciał delikatnie przejąć inicjatywę. Miała odczuwać wsparcie, odpowiednią dozę bezpieczeństwa. Potrafił działać taktycznie, powolnie, bez gwałtownych ruchów. Jej nieoceniona wiedza przyda się w kolejnym etapie. Dzisiejszego dnia będą musieli wspiąć się na wyżyny swych magicznych, fizycznych jak i psychicznych umiejętności. Czuł presję: – Oczywiście. Jesteśmy przecież partnerami. – odparł od razu kiwając lekko głową. Prawa dłoń wsunięta do głębokiej kieszeni zaciskała się na głogowej broni. Gra pozorów; stworzenie namiastki przyjaznych osobników poszukujących niezbędnych informacji. Obcy byli teraz zagrożeniem…
Drobne krople deszczu sączyły się z grafitowego nieba. Plask szerokich kałuży roznosił się pod ciężkimi podeszwami zimowych butów. Stawiając wyważone kroki rozglądał się na wszystkie strony wypatrując nadchodzącego nieszczęścia. Zwracał uwagę na pobliski szmer, dźwięk niepasujący do cichego spokoju ów terytorium. Starał się nie zwalniać tempa narzuconego przez brunetkę. Miał ją przed oczami, kontrolował, wspomagał. Odetchnął ciężko gdy znaleźli się przed obcym, ceglanym dokiem. Musieli wypaść przekonywująco, bezinteresownie, przyjaźnie… Stanął tuż obok Wright zaparty o betonowy próg. Drzwi uchyliły się nieznacznie, a on kiwnął głową dla zasadnej uprzejmości. Kobieta zareagowała gwałtownie. Jej podniesiony, zdenerwowany głos miał odpędzić nieproszonych gości węszących na newralgicznym terytorium. Słysząc odpowiedź Roselyn, postanowił wtrącić kilka zdań, które mogły okazać się kluczowe: – Pani kuzynka jest w bezpiecznym miejscu. Mogę przyrzec, że nic jej nie grozi. – wyjawił łagodnie wyciągając ręce z kieszeni w geście obietnicy. Wiatr targał ciemnymi włosami, a on kontynuował: – Jeśli zechce nam pani pomóc, obiecujemy, że skontaktujemy panie ze sobą. Może uda się zorganizować również jakieś spotkanie… – mieszanka popatrzyła na zielarza podejrzliwie, z pewnym wyrzutem. Doszukiwała się podstępu, drugiego dna, a może ostrego haczyka? Jej ręka spoczywała na framudze drzwi, gotowa zamknąć wrota, zabrać ostatnią informację: – Jeśli piśniecie choć słowo, że podałam wam jakiekolwiek informacje to… – westchnęła zatrzymując się na moment i pokiwała głową z dezaprobatą. Bała się, dobrze to rozumieli. Nie przewidywała rzucić w nieznajomych jakąś srogą groźbą, lecz nie była w stanie obdarzyć ich całkowitym zaufaniem. – Muszę spotkać się z Margot. – zażądała. – Zarządca przeniósł przędzalnie do starych magazynów we wschodniej części. Lynmouth… Będzie to spory kawałek stąd. Nic więcej nie mogę wam powiedzieć. – rzuciła niechętnie i przenosząc zielone tęczówki na obie sylwetki, zamknęła drewniany płat nie szczędząc się na słowa pożegnania. Mężczyzna spojrzał na partnerkę z wymownym wyrazem; czy aby na pewno mogli jej zaufać? Domowniczka obserwowała ich zza uniesionej firanki, gdy wolnym krokiem opuszczali skromną posiadłość. Magazyny, wschodnia część… Pamiętał mapę, chyba wiedział gdzie iść.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strach rozsiewał chwasty i dusił to co wartościowe. Usilnie starała się nie tworzyć murów między nami, a nimi. Ostrożność stała się jednak nową codziennością. Zaufanie nie przychodziło z łatwością, a strach karmił się desperacją. Wcale nie trzeba było być złym człowiekiem, by wydać wyrok na inne życie, aby tylko ochronić swoje czy te kogoś bliskiego. Strach był skutecznym narzędziem. Wydajnie dusił bunt, naginał wolę, wyciskał z ludzkiej duszy to co w niej najbrzydsze. Jedni podporządkowywali się, jednych kusiła władza jaką dawał. Gdzieś pomiędzy oddziaływał na zwykłych szarych ludzi - wielu nie chciało mieć do czynienia z rebeliantami tylko po to, aby ich obecność nie skłaniała do podejmowania wyborów. Inni z kolei gotowi byli sprzedać czyjeś życie, tylko po to aby te ich chociaż na chwilę przestało być tak bardzo podłe. Już dawno przestała być idealistką. Nosili w sobie tak wiele dobra, jak i zła. Sprawiedliwość nie była kosmiczną siłą, która wymierzała się sama.
Wolała stąpać twardo po ziemi. Robić to co wierzyła, że jest dobre - ludzkie, empatyczne. Ideologię pozostawiła za sobą. Teraz trzeba było po prostu podejmować decyzję, działać, nie dywagować nad istotą zła czy dobra. Chociaż umysł dopraszał się by odnaleźć w tym jakąś logikę, przybrać określoną ścieżkę, powziąć twardy światopogląd i nie zmieniać zdania za nic. Niewiele ich wtedy dzieliło od tych, których tak bardzo się bali. Jej siła tkwiła w czubku różdżki, który pod naporem zaklęcia wchłaniał ból, nastawiał złamane kości. Tak mogła chronić tych, których kocha. Jeśli oczekiwała lepszego świata, jeśli tkwiła w niej jakaś nadzieja, że jest jeszcze szansa na to, że to wszystko nie ulegnie destrukcji, to musiała sama go takim uczynić. Nic nie przychodziło samo. Problemy nie rozwiązywały się same, ucisk nie znikał pod brakiem oporu. Nie chciała pracować w czystym Mungu, nie zgadzała się z tym jaką wizję pomocy medycznej zaczął propagować - nie miała zamiaru więcej wspierać tego swoją różdżką. Chociaż tam też byli ludzie, którzy potrzebowali uzdrowiciela. Pustkę tą wypełnić mogła jedynie lecznicą, własnym zaangażowaniem. Odkupieniem rezygnacji i poświęceniem swojej pracy tym, którzy nie mogli liczyć na pomoc ze strony rządowych organów.
Chociaż dzieliło ich kilkadziesiąt kroków, myśli wirowały wokół Vincenta. Jego cichej obecności. Dawne wspomnienia delikatnie rozrzedzały niepokój. Niemalże czuła zapach stęchlizny starych woluminów i lekko duszący zapach świec, który rozpraszały uchylone okna. Przyciszone głosy, przesuwane po blacie książki. Całe godziny spędzona na błoniach Hogwartu, gdy oboje zaciekle uczyli się do egzaminów, wymieniali notatkami aż w końcu w przerwach rozmyślali o przyszłości jaka czeka za murami Hogwartu. Wtedy wydawało jej się, że są sobie bliscy. Wiarę w to zachwiało jego zniknięcie. Niegdyś zastanawiała się nad tym czy po prostu nie odkryła się przed nim zbyt bardzo, nie dostrzegając że przyjaźń jest jedynie jednostronna. Nie byłby to pierwszy raz, gdy nie dostrzegła znaków.
Dziś była nie do końca pewnego kogo ma przed sobą. Obserwowała go czujnie, dostrzegając refleksy Krukona, którego niegdyś znała. Okryte jednak zbiorem elementów zupełnie nowych, takich które musiałaby poznać, żeby je zinterpretować.
To był jednak proces. Długi i mozolny. Być może właśnie teraz poczynili jeden z pierwszych kroków, a może po prostu wciąż stali w miejscu. Odpowiedzi kryły się w przyszłości, nie znała ich teraz.
Wiedziała, że korzysta z ekspertyzy kogoś znacznie bardziej doświadczonego od niej w tego rodzaju transakcjach. Ona wiedziała czego potrzebują, jak zadbać o ich cenny ładunek. Musiała tu być by podjąć tego rodzaju decyzje, jeśli Margot myliła się co do tego jakie produkty dostępne będą w przędzalni. Świat handlu, układów bliższy był jej partnerowi.
Krótki, rozbawiony uśmiech przebił się przez maskę powagi. - Jesteśmy partnerami - powtórzyła za nim, godząc się z tą kwestią. - Obawiam się, że teraz możemy skończyć gorzej niż w skrzydle szpitalnym - uśmiech pobladł, nadając sardonicznej nuty ponuremu żartowi.
Rozeszli się w milczeniu. Spojrzała na niego po raz ostatni, ukradkiem odszukując spojrzenie. Bała się, bo nie wiedziała co mogło ich tam czekać. Mogli natknąć się na szmalcowników, a może i sama pani Wickham nie miała być przyjazna.
Co do ostatniego wcale się nie myliła.
- Tak, sama się nią zajmowałam. Powiedziała, że mogłaby nam pani pomóc. - przytaknęła Vincentowi. Gdzieś głęboko pod skorupą krył się wstyd, że musiała kłamać. Wyjaśnienie kobiecie kim byli, dokąd miał trafić ekwipunek - to było zbyt niebezpieczne. Wolała być szczera, prostolinijna. Dobra. Nie mogła jednak ryzykować żyć dla własnego poczucia wartości.
Coś za coś. Takie zdawały się być jej warunki, a Zielarz dość łatwo znalazł godną cenę.
- Czego możemy się tam spodziewać? - zapytała, kierując się w stronę drzwi.
Kobieta zawahała się.
- Tylko zarządcy. Zwolnił stróża, bo trzeba było ciąć koszty. Sam pilnuje, bo nie ma po co komu płacić za coś co może robić sam - westchnęła ciężko. - Jak sobie wypił, a wypić lubi to macie szczęście. Jego biuro jest od wschodu, zaraz przy głównej bramie, żeby widział kto wchodzi. Idźcie już.
Rose pokiwała głową. Nieme dziękuje wymalowało się na wargach, ale oszczędziła tego sobie. Nie potrzebowała jej wdzięczności. - Skontaktujemy się z panią w sprawie, Margo. Do widzenia.
- Idź przodem. Ty znasz drogę - powiedziała, nie ukrywając napięcia rozbrzmiewającej w głosie.
Gdy minęli główne zabudowania, na chwilę zboczyli z głównej drogi. Tak przynajmniej jej się wydawało. Vincent na chwilę zniknął z oczu, ale parła wciąż przed siebie. Była pewna, że jeśli przyspieszy kroku jego sylwetka pojawi się na horyzoncie.
Zamiast tego dostrzegła go tuż obok, skrytego w cieniach zagajnika.
- To musi być przędzalnia - powiedziała, dostrzegając budynek znajdujący się kilkaset metrów dalej, znacznie odbiegający wyglądem od reszty domów.
W ciszy dało się usłyszeć kilka głosów. Głośne śmiechy, pijackie krzyki przecinały ciszę. - Chyba jeszcze nie zamknął zakładu. Musimy poczekać - zaproponowała. Nie do końca była pewna czy to dobry pomysł. Mogli mieć szczęście i trafić jedynie na pijanego zarządcę, a może zamiast tego zastać tam jego kilku kompanów, którzy mimo że nietrzeźwi wciąż mogli stanowić zagrożenie. - Jeśli biuro ma okna na główną bramę, może udałoby się nam przejść przez ogrodzenie i dostać się do magazynu, chociaż brzmi to zbyt prosto.
Wolała stąpać twardo po ziemi. Robić to co wierzyła, że jest dobre - ludzkie, empatyczne. Ideologię pozostawiła za sobą. Teraz trzeba było po prostu podejmować decyzję, działać, nie dywagować nad istotą zła czy dobra. Chociaż umysł dopraszał się by odnaleźć w tym jakąś logikę, przybrać określoną ścieżkę, powziąć twardy światopogląd i nie zmieniać zdania za nic. Niewiele ich wtedy dzieliło od tych, których tak bardzo się bali. Jej siła tkwiła w czubku różdżki, który pod naporem zaklęcia wchłaniał ból, nastawiał złamane kości. Tak mogła chronić tych, których kocha. Jeśli oczekiwała lepszego świata, jeśli tkwiła w niej jakaś nadzieja, że jest jeszcze szansa na to, że to wszystko nie ulegnie destrukcji, to musiała sama go takim uczynić. Nic nie przychodziło samo. Problemy nie rozwiązywały się same, ucisk nie znikał pod brakiem oporu. Nie chciała pracować w czystym Mungu, nie zgadzała się z tym jaką wizję pomocy medycznej zaczął propagować - nie miała zamiaru więcej wspierać tego swoją różdżką. Chociaż tam też byli ludzie, którzy potrzebowali uzdrowiciela. Pustkę tą wypełnić mogła jedynie lecznicą, własnym zaangażowaniem. Odkupieniem rezygnacji i poświęceniem swojej pracy tym, którzy nie mogli liczyć na pomoc ze strony rządowych organów.
Chociaż dzieliło ich kilkadziesiąt kroków, myśli wirowały wokół Vincenta. Jego cichej obecności. Dawne wspomnienia delikatnie rozrzedzały niepokój. Niemalże czuła zapach stęchlizny starych woluminów i lekko duszący zapach świec, który rozpraszały uchylone okna. Przyciszone głosy, przesuwane po blacie książki. Całe godziny spędzona na błoniach Hogwartu, gdy oboje zaciekle uczyli się do egzaminów, wymieniali notatkami aż w końcu w przerwach rozmyślali o przyszłości jaka czeka za murami Hogwartu. Wtedy wydawało jej się, że są sobie bliscy. Wiarę w to zachwiało jego zniknięcie. Niegdyś zastanawiała się nad tym czy po prostu nie odkryła się przed nim zbyt bardzo, nie dostrzegając że przyjaźń jest jedynie jednostronna. Nie byłby to pierwszy raz, gdy nie dostrzegła znaków.
Dziś była nie do końca pewnego kogo ma przed sobą. Obserwowała go czujnie, dostrzegając refleksy Krukona, którego niegdyś znała. Okryte jednak zbiorem elementów zupełnie nowych, takich które musiałaby poznać, żeby je zinterpretować.
To był jednak proces. Długi i mozolny. Być może właśnie teraz poczynili jeden z pierwszych kroków, a może po prostu wciąż stali w miejscu. Odpowiedzi kryły się w przyszłości, nie znała ich teraz.
Wiedziała, że korzysta z ekspertyzy kogoś znacznie bardziej doświadczonego od niej w tego rodzaju transakcjach. Ona wiedziała czego potrzebują, jak zadbać o ich cenny ładunek. Musiała tu być by podjąć tego rodzaju decyzje, jeśli Margot myliła się co do tego jakie produkty dostępne będą w przędzalni. Świat handlu, układów bliższy był jej partnerowi.
Krótki, rozbawiony uśmiech przebił się przez maskę powagi. - Jesteśmy partnerami - powtórzyła za nim, godząc się z tą kwestią. - Obawiam się, że teraz możemy skończyć gorzej niż w skrzydle szpitalnym - uśmiech pobladł, nadając sardonicznej nuty ponuremu żartowi.
Rozeszli się w milczeniu. Spojrzała na niego po raz ostatni, ukradkiem odszukując spojrzenie. Bała się, bo nie wiedziała co mogło ich tam czekać. Mogli natknąć się na szmalcowników, a może i sama pani Wickham nie miała być przyjazna.
Co do ostatniego wcale się nie myliła.
- Tak, sama się nią zajmowałam. Powiedziała, że mogłaby nam pani pomóc. - przytaknęła Vincentowi. Gdzieś głęboko pod skorupą krył się wstyd, że musiała kłamać. Wyjaśnienie kobiecie kim byli, dokąd miał trafić ekwipunek - to było zbyt niebezpieczne. Wolała być szczera, prostolinijna. Dobra. Nie mogła jednak ryzykować żyć dla własnego poczucia wartości.
Coś za coś. Takie zdawały się być jej warunki, a Zielarz dość łatwo znalazł godną cenę.
- Czego możemy się tam spodziewać? - zapytała, kierując się w stronę drzwi.
Kobieta zawahała się.
- Tylko zarządcy. Zwolnił stróża, bo trzeba było ciąć koszty. Sam pilnuje, bo nie ma po co komu płacić za coś co może robić sam - westchnęła ciężko. - Jak sobie wypił, a wypić lubi to macie szczęście. Jego biuro jest od wschodu, zaraz przy głównej bramie, żeby widział kto wchodzi. Idźcie już.
Rose pokiwała głową. Nieme dziękuje wymalowało się na wargach, ale oszczędziła tego sobie. Nie potrzebowała jej wdzięczności. - Skontaktujemy się z panią w sprawie, Margo. Do widzenia.
- Idź przodem. Ty znasz drogę - powiedziała, nie ukrywając napięcia rozbrzmiewającej w głosie.
Gdy minęli główne zabudowania, na chwilę zboczyli z głównej drogi. Tak przynajmniej jej się wydawało. Vincent na chwilę zniknął z oczu, ale parła wciąż przed siebie. Była pewna, że jeśli przyspieszy kroku jego sylwetka pojawi się na horyzoncie.
Zamiast tego dostrzegła go tuż obok, skrytego w cieniach zagajnika.
- To musi być przędzalnia - powiedziała, dostrzegając budynek znajdujący się kilkaset metrów dalej, znacznie odbiegający wyglądem od reszty domów.
W ciszy dało się usłyszeć kilka głosów. Głośne śmiechy, pijackie krzyki przecinały ciszę. - Chyba jeszcze nie zamknął zakładu. Musimy poczekać - zaproponowała. Nie do końca była pewna czy to dobry pomysł. Mogli mieć szczęście i trafić jedynie na pijanego zarządcę, a może zamiast tego zastać tam jego kilku kompanów, którzy mimo że nietrzeźwi wciąż mogli stanowić zagrożenie. - Jeśli biuro ma okna na główną bramę, może udałoby się nam przejść przez ogrodzenie i dostać się do magazynu, chociaż brzmi to zbyt prosto.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
| do tego
Mleko z miodem tak naprawdę jako pierwsze wzięło i przyszło mi do głowy. Co prawda, nie sądziłam, żeby posiadało prawdziwie jakieś magiczne właściwości, chociaż ciocia twierdziła, że jakieś tam ma. Jakie? Nie pamiętałam już za bardzo, bo nigdy nie sądziłam, że mleko rzeczywiście może wpływać na tą moją kwitnącość o której Livia mówiła. Właściwie, to dokładnie nie wiedziałam o co jej chodzi, ale nie zawsze czułam, że musiałam.
- Oczywiście. - zgodziłam się bez najmniejszych wątpliwości odwzajemniając uśmiech, który pojawił się znów na ustach przyjaciółki po tej chwili niepewności, która objęła wcześniej jej twarz. Taką ją wolała. Radosną. Chociaż w tych ich zamku, to gubiłam się, mimo lat w których zdążyłam już w nim być trochę. Nie miałam pojęcia, jak Livia jest w stanie spamiętać te wszystkie miejsca i pokoje, piętra i skrzydła.
Zaśmiałam się, na zaoferowane dygnięcie przez Livię i sama odpowiedziałam jej - a przynajmniej spróbowałam - podobnym. Kierując się w stronę konia. Na chwilę przystając. Złapałam za wodze i podciągnęłam się - nie było to najłatwiejsze nie mając siły w rękach, ale to noszenie trochę zdawało mi się jej dodać - zasiadając, cóż - skąd mogłam wiedzieć - kompletnie nie po domowemu. Nie to, żebym się tym przejmowała. Jakoś dopiero słowa Livii sprawiły że zmarszczyłam nos spoglądając na nią. Wzruszyłam ramionami.
- Sama sobie radę daję. - odpowiedziałam, nie przestając marszczyć brwi i do kompletu dokładając nos. Kolejne słowa właściwie uniosły mi brwi kiedy tak siedziałam już w siodle. - Jaki kłopot? - zapytałam powtarzając po niej bez zrozumienia, unosząc dłoń, żeby odsunąć kilka rudych kosmyków na bok. W końcu ruszyliśmy, ale na tyle, by nie było żadnego niebezpieczeństwa. Wyciągnęłam lekcje z ostatniej wizyty okolicach Kents Cavern.
- To dobrze? - chciałam wiedzieć odnośnie tego całego rumienienia, bo ja osobiście to uważałam, że rumienić się nie powinnam. Właściwie dla mnie zakazane być powinno. Bo najgorsze połączenie kolorów jakie być mogło, to właśnie rudego z różowym.
No i zaczęłam mówić, to wszystko, czego nie wiedziała od czasu, jak się ostatni raz widziałyśmy o potańcówce, o Walterze o tym co działo się później patrząc, jak coraz większe zdumienie zalewa jej twarz i nagle przyśpiesza. Już miałam zrobić to samo, ale właściwie Livia przede mnie wjechała. Zmarszczyłam brwi w niezrozumieniu.
- Zostawiłam kartkę gdzie idę. - wyjaśniłam, czując że zaczynam się czerwienić - już nie rumienić - cała. Od szyi aż po czubek głowy. - Ten las to tak… sam wyszedł. - tłumaczyłam dalej. - Poza tym, Urien dostatecznie zmył nam głowę. - dodałam jeszcze wzdychając ciężko. - Wiem że najrozsądniejsze to nie było, ale och, jakie ekscytująco nowe. - zachwyciłam się, spoglądając na chwilę w niebo. Kiedy opuściłam głowę, Montygon już był obok. Uderzyłam lekko w boki Bibi, coby poruszać się znów zaczęła.
- No więc, zbiórkę odzieży robiliśmy. W remizie takiej, połączyliśmy to z wydawaniem jedzenia i muzyką, żeby ludzie mogli odetchnąć trochę po tym, jak ostatnie miesiące tam pracowali. I no najpierw mi pomógł koce zanieść. Ale - wyobraź sobie - pół ich tylko wziął! - uniosłam w niedowierzaniu głos. - No ale mniejsza. Potem o taniec mnie poprosił. I no podeptałam go, ale on mi ciągle mówił komplementy i niezrażony zdawał się być, a później… - urwałam, żeby zbudować napięcie większe. - ...później nachylił się i mnie pocałował! Oburzające. - mruknęłam prychając pod nosem. - Nie martw się Livi, zawsze znajdę do Ciebie drogę. - obiecałam jej, ukazując rząd białych zębów, bo właśnie taki miałam zamiar.
Mleko z miodem tak naprawdę jako pierwsze wzięło i przyszło mi do głowy. Co prawda, nie sądziłam, żeby posiadało prawdziwie jakieś magiczne właściwości, chociaż ciocia twierdziła, że jakieś tam ma. Jakie? Nie pamiętałam już za bardzo, bo nigdy nie sądziłam, że mleko rzeczywiście może wpływać na tą moją kwitnącość o której Livia mówiła. Właściwie, to dokładnie nie wiedziałam o co jej chodzi, ale nie zawsze czułam, że musiałam.
- Oczywiście. - zgodziłam się bez najmniejszych wątpliwości odwzajemniając uśmiech, który pojawił się znów na ustach przyjaciółki po tej chwili niepewności, która objęła wcześniej jej twarz. Taką ją wolała. Radosną. Chociaż w tych ich zamku, to gubiłam się, mimo lat w których zdążyłam już w nim być trochę. Nie miałam pojęcia, jak Livia jest w stanie spamiętać te wszystkie miejsca i pokoje, piętra i skrzydła.
Zaśmiałam się, na zaoferowane dygnięcie przez Livię i sama odpowiedziałam jej - a przynajmniej spróbowałam - podobnym. Kierując się w stronę konia. Na chwilę przystając. Złapałam za wodze i podciągnęłam się - nie było to najłatwiejsze nie mając siły w rękach, ale to noszenie trochę zdawało mi się jej dodać - zasiadając, cóż - skąd mogłam wiedzieć - kompletnie nie po domowemu. Nie to, żebym się tym przejmowała. Jakoś dopiero słowa Livii sprawiły że zmarszczyłam nos spoglądając na nią. Wzruszyłam ramionami.
- Sama sobie radę daję. - odpowiedziałam, nie przestając marszczyć brwi i do kompletu dokładając nos. Kolejne słowa właściwie uniosły mi brwi kiedy tak siedziałam już w siodle. - Jaki kłopot? - zapytałam powtarzając po niej bez zrozumienia, unosząc dłoń, żeby odsunąć kilka rudych kosmyków na bok. W końcu ruszyliśmy, ale na tyle, by nie było żadnego niebezpieczeństwa. Wyciągnęłam lekcje z ostatniej wizyty okolicach Kents Cavern.
- To dobrze? - chciałam wiedzieć odnośnie tego całego rumienienia, bo ja osobiście to uważałam, że rumienić się nie powinnam. Właściwie dla mnie zakazane być powinno. Bo najgorsze połączenie kolorów jakie być mogło, to właśnie rudego z różowym.
No i zaczęłam mówić, to wszystko, czego nie wiedziała od czasu, jak się ostatni raz widziałyśmy o potańcówce, o Walterze o tym co działo się później patrząc, jak coraz większe zdumienie zalewa jej twarz i nagle przyśpiesza. Już miałam zrobić to samo, ale właściwie Livia przede mnie wjechała. Zmarszczyłam brwi w niezrozumieniu.
- Zostawiłam kartkę gdzie idę. - wyjaśniłam, czując że zaczynam się czerwienić - już nie rumienić - cała. Od szyi aż po czubek głowy. - Ten las to tak… sam wyszedł. - tłumaczyłam dalej. - Poza tym, Urien dostatecznie zmył nam głowę. - dodałam jeszcze wzdychając ciężko. - Wiem że najrozsądniejsze to nie było, ale och, jakie ekscytująco nowe. - zachwyciłam się, spoglądając na chwilę w niebo. Kiedy opuściłam głowę, Montygon już był obok. Uderzyłam lekko w boki Bibi, coby poruszać się znów zaczęła.
- No więc, zbiórkę odzieży robiliśmy. W remizie takiej, połączyliśmy to z wydawaniem jedzenia i muzyką, żeby ludzie mogli odetchnąć trochę po tym, jak ostatnie miesiące tam pracowali. I no najpierw mi pomógł koce zanieść. Ale - wyobraź sobie - pół ich tylko wziął! - uniosłam w niedowierzaniu głos. - No ale mniejsza. Potem o taniec mnie poprosił. I no podeptałam go, ale on mi ciągle mówił komplementy i niezrażony zdawał się być, a później… - urwałam, żeby zbudować napięcie większe. - ...później nachylił się i mnie pocałował! Oburzające. - mruknęłam prychając pod nosem. - Nie martw się Livi, zawsze znajdę do Ciebie drogę. - obiecałam jej, ukazując rząd białych zębów, bo właśnie taki miałam zamiar.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strach potrafił być też motywatorem. Pchał do działania, którego nigdy wcześniej nie podjąłby się z tak wyrazistą otwartością. Jeszcze kilka miesięcy temu, wchodząc do piekielnego podziemia londyńskiego więzienia, chłodny niepokój paraliżował każdy, najdrobniejszy krok. Mieszał w głowie, spowalniał zmysły, podsyłał nieprawdziwe wizje, skłębione myśli prowokujące do zaprzestania czynnej walki, poddania na samym środku brukowego korytarza. Wtłaczał zgubne przeświadczenie o niepowodzeniu śmiertelnej misji, porażce zwiastującej nadchodący koniec. Pamiętał to odczucie; chciał położyć się na spękanej posadzce i już nigdy nie podnieść się do góry. Zapaść w dziwny, kojący sen, uciec od obrzydliwej rzeczywistości, w której utknął, w której trwał. Stres podziałał niczym katalizator. Pchnął do przodu, dodał odwagi, zobojętnił na otaczające niebezpieczeństwo, które dało się przejść przecież z tak dziecinną łatwością. Wzmocnił siłę i hard ducha. Wykonał ostateczność ratując życie niewinnej jednostki skazanej na niesprawiedliwy osąd. Strach dyrygował ulubionymi wybrańcami, od których zależało przekształcenie go w zaletę, lub nieprzekraczalną przeszkodę.
Nienawidził ideologicznych przesłanek. Nie rozumiał istoty ów wojny rozchodzącej się o status krwi, która u wszystkich wyglądała tak samo. Nie potrafił pogodzić się z faktem, iż pewna grupa złudnie uprzywilejowanych czarodziejów, postanowiła wymierzyć międzynarodowy osąd. Dokonać rasowej klasyfikacji, zwracając uwagę na szczególne pochodzenie. Magiczny półświatek wyniszczał siebie nawzajem, rujnując własne dziedzictwo. Byli tak wyjątkową, niespotykaną niszą, która zwróciła czubek różdżki między swych braci oraz siostry. Nie pojmował, iż poprzez masowe morderstwa, zorganizowane akcje wyniszczali utalentowaną podstawę czarodziejskiej społeczności. Szukali sojuszników w niebezpiecznych i zastraszonych istotach, pragnących odrębnego i cichego żywota. Ze spokojem wymalowanym na poważnych, ministerialnych twarzach, patrzyli na zrujnowane miasta, spopielałe wioski, tętniące życiem jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Chciał zaprowadzić należyty porządek, przywrócić normalność, ochronić najbardziej potrzebujących. Nie potrzebował nowego ładu, próbował jedynie zawrócić, zwrócić dawny przebieg wydarzeń, komfort dla każdej, najdrobniejszej osobliwości. Ryzykował, lecz nie zamierzał zatrzymać się na tak zaawansowanym etapie. Dlatego też, dzisiejszego wieczoru szturmował obcą lokację w poszukiwaniu podstawowego zaopatrzenia.
Chciał powrócić do czasów szkolnych, przeżyć wszystko jeszcze raz, na nowo. Tęsknił za codzienną rutyną polegającą na konsumowaniu posiłków, wielu godzin lekcji, przerw, na których spędzali czas w niezakłóconej beztrosce myśląc o najbardziej błahych sprawach nastoletniego żywota. Tęsknił za wycieczkami, długimi spacerami, które odbywał również w jej towarzystwie – uskrzydlającym, motywującym, pozwalającym przetrwać nieprzyjemny czas, czy najtrudniejsze egzaminy. Partnerka, bliska powierniczka, której nie bał się przekazać intymnych sekretów. To wszystko rozpłynęło się w grubej warstwie dorosłości. Zatonęło pośród sterty egzystencjonalnych problemów, którymi nie mógł dzielić się tak otwarcie. Tak jak wtedy, pewnej listopadowej nocy, gdy jego noga oparła się o burtę rozchwianego statku. Ojczyzna zostawała za plecami, a w jej środku także ona.
Nie odkrywał się od razu. Starał się być sobą, lecz przekazanie tak ogromnego bagażu doświadczeń zajmowało bardzo dużo czasu. Wydawało mu się, iż czuł na sobie jej badawcze spojrzenie; nie reagował. Czasami jednak uśmiechał się kącikiem ust uspokajając atmosferę, wkładając nutkę wyczekiwanego relaksu kontroli, wiary, że byli jeszcze tymi samymi ludźmi. Miał nadzieję, że na przestrzeni dni, będą mogli oddać się swobodnej rozmowie, która znów połączy dwie utracone części silnej przyjaźni. Ona też wydawała się inna, lecz nie wiedział dlaczego. Zgodził się udzielić pomocy, stanąć na wysokości zadania, dzieląc się doświadczeniem w handlowych perypetiach. Również uniósł kącik ust do góry, poprawiając płaszcz: – Jakoś się wyratujemy. – rzucił nagle z niepewnym optymizmem. Od pewnego czasu wierzył w pomyślność wszechświata. Kilkukrotnie lawirował na granicy śmierci; udało mu się jednak przetrwać. Czy ten raz miał okazać się inny, cięższy, podlejszy? Bał się, choć potrafił przeobrażać, przyodziewać odpowiednie maski. Był coraz bardziej wprawionym kłamcą. Pokiwał głową na dźwięk słów padającej w nieprzyjemniej rozmowie. Kobieta nie ufała tej dwójce, choć im więcej informacji udało im się wydobyć na deszczową powierzchnię, tym bardziej rozmowna stawała się kuzynka wspólnej informatorki. Zmarszczył brwi słysząc charakterystykę zarządcy. Sam na wielkim terenie przędzalni? – Idzie się z nim dogadać? A co z pracownikami? – wyrzucił szybko, nie dowierzając, iż kierownik został pozostawiony na pastwę własnego losu. Westchnął przeciągle opierając dłoń na lewym biodrze. Chciał doszukać się jakiegoś drugiego dna, wyczytać sygnały, lecz gospodyni odprawiła ich energicznym ruchem dłoni. To prawda, byli tam zdecydowanie zbyt długo. Kiwnął jedynie głową z dziwne markotnym wydźwiękiem i naciągnął kaptur. Zgodził się, aby prowadzić, choć przemieszczał się instynktownie, jakby na pamięć. Kilka wyróżniających się budynków, pozwoliło mu nie zgubić szlaku. O mały włos nie poślizgnął się na wystającym kamieniu, skręcił pospiesznie w prawo nie oglądając się za siebie. Trasa nie była skomplikowana, wiedział, że kobieta odnajdzie go bez problemu. Za leśnym zagajnikiem ogołoconym z zielonych liści, wyłaniał się pokaźny szkielet wysokiego budynku. Wokół niego znajdowały się niższe i dłuższe budowle; zapewne magazyny, o których wspominała Pani Wickham. Zatrzymał się i kucnął na moment starając się dostrzec jakieś szczegóły, ruch, coś przyciągającego uwagę. Brunetka znalazła się tuż obok, potwierdzając jego podejrzenia: – Zdecydowanie. – zmrużył powieki. Po lewej stronie, w oddali dostrzegł zarys przypominający wozy: – Widzisz je? Myślisz, że to może być świeża dostawa? – jeśli tak, pomysł przeczekania był w tym momencie najwłaściwszy. Nie mogli ryzykować otwartego starcia nie mając liczebnej przewagi. Nie dadzą rady szturmować walki, a następnie wykraść potrzebny ekwipunek: – Poczekajmy na rozwój sytuacji. Schowajmy się za tym rozkruszony murem, będziemy mogli obserwować teren wokół budynku. – zaproponował powoli przesuwając się do przodu. Mieli przed sobą kilka przeszkód; ogromne, zamoknięte chaszcze, ogrodzenie, które będą musieli przeskoczyć, lub zwyczajnie zdewastować. – Sprawdzę czy wokół nie ma jakichś pułapek. Rzucę też Homenum Revelio, przekonamy się z iloma przeciwnikami mamy do czynienia. – głogowa broń zatańczyła w prawej dłoni. Wykonał dwa zamaszyste, lecz różniące się od siebie ruchy, szepcząc: – Homenum Revelio, Carpiene. – pierwsze z nich podświetliło cztery sylwetki. Jedna z nich znajdowała się w oddali, w odrębnym pomieszczeniu: – Nie ma pułapek, przynajmniej tak wykazuje zaklęcie. W środku są cztery osoby, jedna wyraźnie oddzielona, myślisz, że to zarządca? – zapytał nagle, podnosząc na nią spojrzenie dwóch, roziskrzonych błękitów. Schowany za ceglaną budowlą obserwował, wyglądał, sprawdzał. Po jakichś dwudziestu minutach, dźwięki rozmów odbiły się głuchym echem. Trzech mężczyzn przeszło w okolice wozów, zapalając jakieś nieznajome pojazdy. Odjechali skręcając w drugą stronę, niknąc w mlecznej mgle schodzącej z grafitowego nieba. Podniósł się i zamaszystym ruchem ręki, nakazał, aby szła za nim. Musieli dostać się na posesję i odnaleźć biuro głównego szefa. Szli wzdłuż ogrodzenia. Na samym jego końcu, w gęstszych zaroślach, dostrzegli przecięta siatkę; nie byli pierwszymi, wytresowanymi złodziejami: – Tędy. – rzucił schylając się jak najmocniej potrafił. Zbyt wysoka postura mogła zdradzić ich położenie. Starał się biec w stronę wschodu - tam miało znajdować się centrum dowodzenia władcy ów fabryki.
Nienawidził ideologicznych przesłanek. Nie rozumiał istoty ów wojny rozchodzącej się o status krwi, która u wszystkich wyglądała tak samo. Nie potrafił pogodzić się z faktem, iż pewna grupa złudnie uprzywilejowanych czarodziejów, postanowiła wymierzyć międzynarodowy osąd. Dokonać rasowej klasyfikacji, zwracając uwagę na szczególne pochodzenie. Magiczny półświatek wyniszczał siebie nawzajem, rujnując własne dziedzictwo. Byli tak wyjątkową, niespotykaną niszą, która zwróciła czubek różdżki między swych braci oraz siostry. Nie pojmował, iż poprzez masowe morderstwa, zorganizowane akcje wyniszczali utalentowaną podstawę czarodziejskiej społeczności. Szukali sojuszników w niebezpiecznych i zastraszonych istotach, pragnących odrębnego i cichego żywota. Ze spokojem wymalowanym na poważnych, ministerialnych twarzach, patrzyli na zrujnowane miasta, spopielałe wioski, tętniące życiem jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Chciał zaprowadzić należyty porządek, przywrócić normalność, ochronić najbardziej potrzebujących. Nie potrzebował nowego ładu, próbował jedynie zawrócić, zwrócić dawny przebieg wydarzeń, komfort dla każdej, najdrobniejszej osobliwości. Ryzykował, lecz nie zamierzał zatrzymać się na tak zaawansowanym etapie. Dlatego też, dzisiejszego wieczoru szturmował obcą lokację w poszukiwaniu podstawowego zaopatrzenia.
Chciał powrócić do czasów szkolnych, przeżyć wszystko jeszcze raz, na nowo. Tęsknił za codzienną rutyną polegającą na konsumowaniu posiłków, wielu godzin lekcji, przerw, na których spędzali czas w niezakłóconej beztrosce myśląc o najbardziej błahych sprawach nastoletniego żywota. Tęsknił za wycieczkami, długimi spacerami, które odbywał również w jej towarzystwie – uskrzydlającym, motywującym, pozwalającym przetrwać nieprzyjemny czas, czy najtrudniejsze egzaminy. Partnerka, bliska powierniczka, której nie bał się przekazać intymnych sekretów. To wszystko rozpłynęło się w grubej warstwie dorosłości. Zatonęło pośród sterty egzystencjonalnych problemów, którymi nie mógł dzielić się tak otwarcie. Tak jak wtedy, pewnej listopadowej nocy, gdy jego noga oparła się o burtę rozchwianego statku. Ojczyzna zostawała za plecami, a w jej środku także ona.
Nie odkrywał się od razu. Starał się być sobą, lecz przekazanie tak ogromnego bagażu doświadczeń zajmowało bardzo dużo czasu. Wydawało mu się, iż czuł na sobie jej badawcze spojrzenie; nie reagował. Czasami jednak uśmiechał się kącikiem ust uspokajając atmosferę, wkładając nutkę wyczekiwanego relaksu kontroli, wiary, że byli jeszcze tymi samymi ludźmi. Miał nadzieję, że na przestrzeni dni, będą mogli oddać się swobodnej rozmowie, która znów połączy dwie utracone części silnej przyjaźni. Ona też wydawała się inna, lecz nie wiedział dlaczego. Zgodził się udzielić pomocy, stanąć na wysokości zadania, dzieląc się doświadczeniem w handlowych perypetiach. Również uniósł kącik ust do góry, poprawiając płaszcz: – Jakoś się wyratujemy. – rzucił nagle z niepewnym optymizmem. Od pewnego czasu wierzył w pomyślność wszechświata. Kilkukrotnie lawirował na granicy śmierci; udało mu się jednak przetrwać. Czy ten raz miał okazać się inny, cięższy, podlejszy? Bał się, choć potrafił przeobrażać, przyodziewać odpowiednie maski. Był coraz bardziej wprawionym kłamcą. Pokiwał głową na dźwięk słów padającej w nieprzyjemniej rozmowie. Kobieta nie ufała tej dwójce, choć im więcej informacji udało im się wydobyć na deszczową powierzchnię, tym bardziej rozmowna stawała się kuzynka wspólnej informatorki. Zmarszczył brwi słysząc charakterystykę zarządcy. Sam na wielkim terenie przędzalni? – Idzie się z nim dogadać? A co z pracownikami? – wyrzucił szybko, nie dowierzając, iż kierownik został pozostawiony na pastwę własnego losu. Westchnął przeciągle opierając dłoń na lewym biodrze. Chciał doszukać się jakiegoś drugiego dna, wyczytać sygnały, lecz gospodyni odprawiła ich energicznym ruchem dłoni. To prawda, byli tam zdecydowanie zbyt długo. Kiwnął jedynie głową z dziwne markotnym wydźwiękiem i naciągnął kaptur. Zgodził się, aby prowadzić, choć przemieszczał się instynktownie, jakby na pamięć. Kilka wyróżniających się budynków, pozwoliło mu nie zgubić szlaku. O mały włos nie poślizgnął się na wystającym kamieniu, skręcił pospiesznie w prawo nie oglądając się za siebie. Trasa nie była skomplikowana, wiedział, że kobieta odnajdzie go bez problemu. Za leśnym zagajnikiem ogołoconym z zielonych liści, wyłaniał się pokaźny szkielet wysokiego budynku. Wokół niego znajdowały się niższe i dłuższe budowle; zapewne magazyny, o których wspominała Pani Wickham. Zatrzymał się i kucnął na moment starając się dostrzec jakieś szczegóły, ruch, coś przyciągającego uwagę. Brunetka znalazła się tuż obok, potwierdzając jego podejrzenia: – Zdecydowanie. – zmrużył powieki. Po lewej stronie, w oddali dostrzegł zarys przypominający wozy: – Widzisz je? Myślisz, że to może być świeża dostawa? – jeśli tak, pomysł przeczekania był w tym momencie najwłaściwszy. Nie mogli ryzykować otwartego starcia nie mając liczebnej przewagi. Nie dadzą rady szturmować walki, a następnie wykraść potrzebny ekwipunek: – Poczekajmy na rozwój sytuacji. Schowajmy się za tym rozkruszony murem, będziemy mogli obserwować teren wokół budynku. – zaproponował powoli przesuwając się do przodu. Mieli przed sobą kilka przeszkód; ogromne, zamoknięte chaszcze, ogrodzenie, które będą musieli przeskoczyć, lub zwyczajnie zdewastować. – Sprawdzę czy wokół nie ma jakichś pułapek. Rzucę też Homenum Revelio, przekonamy się z iloma przeciwnikami mamy do czynienia. – głogowa broń zatańczyła w prawej dłoni. Wykonał dwa zamaszyste, lecz różniące się od siebie ruchy, szepcząc: – Homenum Revelio, Carpiene. – pierwsze z nich podświetliło cztery sylwetki. Jedna z nich znajdowała się w oddali, w odrębnym pomieszczeniu: – Nie ma pułapek, przynajmniej tak wykazuje zaklęcie. W środku są cztery osoby, jedna wyraźnie oddzielona, myślisz, że to zarządca? – zapytał nagle, podnosząc na nią spojrzenie dwóch, roziskrzonych błękitów. Schowany za ceglaną budowlą obserwował, wyglądał, sprawdzał. Po jakichś dwudziestu minutach, dźwięki rozmów odbiły się głuchym echem. Trzech mężczyzn przeszło w okolice wozów, zapalając jakieś nieznajome pojazdy. Odjechali skręcając w drugą stronę, niknąc w mlecznej mgle schodzącej z grafitowego nieba. Podniósł się i zamaszystym ruchem ręki, nakazał, aby szła za nim. Musieli dostać się na posesję i odnaleźć biuro głównego szefa. Szli wzdłuż ogrodzenia. Na samym jego końcu, w gęstszych zaroślach, dostrzegli przecięta siatkę; nie byli pierwszymi, wytresowanymi złodziejami: – Tędy. – rzucił schylając się jak najmocniej potrafił. Zbyt wysoka postura mogła zdradzić ich położenie. Starał się biec w stronę wschodu - tam miało znajdować się centrum dowodzenia władcy ów fabryki.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strach obnażał ich prawdziwe barwy. Jednych popychał do heroizmu, innych doprowadzał do desperackich czynów. Wymuszał podejmowanie wybór, nieustanne kwestionowanie przyjętych zasad i nieraz nawet własnej moralności. Przecież właśnie teraz sięgali po metody pozornie niewinne - chcieli wkraść się do opustoszałego magazynu, zdobyć ekwipunek niezbędny by rozwijający się w Oazie szpital pełnił swoją funkcję. Potrzebowali narzędzi, które pomogą im leczyć, tych których doświadczyła wojna. Nie mieli zamiaru nikogo krzywdzić. Nie chcieli się na tym wzbogacić, nie robili tego dla własnej satysfakcji. Ryzykowali swoje życia i wolność. Mimo wszystko kradli. Robili coś co zawsze określane było jako coś złego, już od dziecka rodzice - przynajmniej ci, których rodzicom zależało na dobrym wychowaniu dziecka - powtarzali, że jest to coś nagannego. Ich moralności nie znała odcieni szarości, było zło i dobro. Kim byli więc oni, naginając podstawowe normy w szlachetnej sprawie? Rose ciężko przychodziło odnalezienie się w tym świecie. Wszakże od dziecka uczono jej zasad, sama starała się je wpoić swojemu dziecku i chciała ich przestrzegać. Teraz nie wszystko było jednoznaczne. Nie zawsze widziała w pozornych aktach miłosierdzia coś dobrego, nie zawsze dostrzegała w łamaniu zasad niegodziwość.
Czaszka niemalże pękała od natłoku skłóconych myśli. Słuchała instynktów, starała się ufać własnemu osądowi, ale i ten czasami mógł zawodzić. Nauczono ją kwestionować. Nie potrafiła trzymać się sztywnych ram, przyjmować twarde stanowiska. Jej myśli wypełniały argumenty za i przeciw, doszukiwała się sensu. Nie potrafiła zrozumieć tych, którzy byli tak pewni swojego zdania, że nie brali pod uwagę tego, że mogli się mylić. Nie potrafiła pojąć tego rodzaju arogancji, ani tego jak w imię jej można było nastawać na ludzkie życie, upadlać je, poniżać, odbierać nawet status człowieka, by z czystym sumieniem nadawać cierpienie. Przerażał ją ten świat i to co robił z ludźmi. Terrorem napawało to co robiło z nimi wszystkimi, do czego ich popychał. Nie chciała by jej córka dorastała w takim miejscu. Nie uważała też, że jedna i słuszna racja stoi po stronie Zakonu. Nie o to jednak chodziło, aby Zakon stał się religią. Współpracowali ze sobą, chociaż różnili się pod wieloma względami, zamiast tego stawili opór, próbowali chronić, ratować siebie nawzajem, innych przed tym co nadciągało.
Jakże prostszy ich świat był kiedyś. Nie dorastali w pokojowych czasach, znali atmosferę wewnętrznych konfliktów, opresyjne rządy. Kiedyś świat był znacznie mniej skomplikowany obserwowany okiem nastolatków. Ta wojna pozostawiała po sobie piętna, świeże jątrzące się ranny, niechętnie przechodzące w blizny. Zanim jednak wybuchł konflikt zmęczyła ich dorosłość. Któż by myślał, że po wielu latach skończą tak jak dziś? Jak szkarłatna litera wyszyta na piersiach, ciągnęła się za nią nieprzyzwoita sława samotnej matki. Była zrezygnowana, pozbawiona iluzji, już zmęczona chociaż liczyła zaledwie trzydzieści lat. W tym momencie napędzały ją obowiązki. Wojna. To, że musi stać twardo na własnych nogach, trzymać się zdrowych zmysłów. Dla siebie. Dla bliskich. Czas na jej własny żal i gorycz się skończył, nie w starciu ze znacznie większymi siłami.
Kim stał się on? Nie potrafiła tego jeszcze rozczytać spomiędzy wersów. Nie wiedziała jakiego życia doświadczył, co zdefiniowała go na nowo. Kim stał się dzisiaj i co go takim uczyniło. Trzymała się jednak wspomnień. Ciepłych, wyrazistych. Stanowiących wyobrażenie człowieka, którego kiedyś znała, szanowała. Z którym łączyła ją przyjaźń.
Dzisiaj mieli szansę zetrzeć się w trudzie zadania, które powzięli na na swoje barki. Zaufała jego ocenie sytuacji. Poddała się jego decyzjom, bo wiedziała że pod tym względem jej wiedza była im na nic. To było jej obce. Zakradanie się, obserwacja, jeszcze gorsza była perspektywa, że napotkają zarządcę i będą musieli zareagować.
- Może jeśli to przeczekamy wkrótce pójdą do domu - nieświadomie zniżyła głos, jakby jego dźwięk mógłby być dosłyszalny na setki kroków. Pani Wickham wspominała, że nocą ochroną przędzalni zajmuje się zarządca, więc istniała możliwość, że niedługo ostatni pracownicy opuszczą teraz budynku, a wtedy będą mogli zacząć działać.
Czas dłużył się w nieskończoność, a oni milczeli. Być może skupieni na obserwacji, a może tak jak Rose pochłonięci analizowaniu nadchodzących wydarzeń. Obawiała się co się stanie, gdy sprawy uciekną spod kontroli. Bała się być kulą u nogi, bała się podejmować pewne działania. Bała się tego do czego może popchnąć strach i chęć uratowania siebie nawzajem.
Gdy w końcu głos Vincenta wyrwał ją z marazmu posłusznie ruszyła jego śladem. Drobna sylwetka uzdrowicielki sprawnie poruszała się w zaroślach - znacznie mniejszych gabarytów, jej kroki były znacznie cichsze od tych zielarza. Brakło jej jednak płynności ruchów, nie raz i nie dwa zahaczyła butem o ten Vincenta, przyśpieszyła kroku by spotkać się z przeszkodą w postaci jego pleców.
Gdy zbliżyli się do ściany mogli rozluźnić szereg, kuląc się pod oknami podążała śladem kroków Rinehearta, aż w końcu odnaleźli przejście w postaci otwartego okna. Niedopatrzenie? Pułapka? Ciężko było to określić. Chrząknęła cicho, wskazując palcem na okiennice.
Udało jej się wejść do środka bez asysty Vincenta. Zgrabnie wylądowała stopami na podłodze, starają się nie czynić przy tym hałasu. Wkroczyła w głąb pomieszczenia, próbując odnaleźć wzrokiem Vincenta.
Pokonywali kolejne pomieszczenia. Musieli trafić do pokoju pracowników, ten z kolei prowadził do serca przędzalni. Chociaż stawiali ciche kroki, zdradzały ich pojedyncze, niewdzięczne dźwięki starych desek.
Musieli szukać dalej.
Przemieszczali się powoli, aż w końcu znaleźli drzwi, a na których wybity był napis “magazyn”. - Abspectus - szepnęła, kierując różdżkę w stronę ściany.
Pomieszczenie zdawało jej się być puste. Wkroczyli do środka a z pełnych toreb wyciągnęli wcześniej przygotowane worki.
- Przede wszystkim bandaże, nici, opatrunki - powiedziała do Vincenta, skupiając się na zapakowaniu jak największej ilości produktów. Przez chwilę panowała kompletnie cisza, przerywana ich głębokimi oddechami.
Nagle coś świsnęło w powietrzu. W pierwszej chwili ciężko było odnaleźć jej źródło hałasu, zaledwie ułamek chwili później ujrzała błysk zaklęcia. Uchyliła się, a przed kolejnym uchroniło ją zaklęcie tarczy.
Serce było gotowe uciec z klatki piersiowej, ale nie mogła dać się temu zdominować. Kolejny raz uchyliła się, by odnaleźć ucieczkę za jednym z filarów, a potem za następnym. Większość zaklęć musiała skupić się na Vincencie. Udało jej się zbiec od wściekłych promieni zaklęć.
Tylko na chwilę. Wystarczającą by skierować różdżkę w plecy przeciwnika - Amicus - magnoliowe drewno niechętnie świsnęło w powietrzu, nieprzyzwyczajone do tego rodzaju zaklęć. Jego blask poszybował jednak w sam środek celu.
- Czyście poszaleli, wiecie co oni mi za to zrobią? - zawołał desperacko.
Czaszka niemalże pękała od natłoku skłóconych myśli. Słuchała instynktów, starała się ufać własnemu osądowi, ale i ten czasami mógł zawodzić. Nauczono ją kwestionować. Nie potrafiła trzymać się sztywnych ram, przyjmować twarde stanowiska. Jej myśli wypełniały argumenty za i przeciw, doszukiwała się sensu. Nie potrafiła zrozumieć tych, którzy byli tak pewni swojego zdania, że nie brali pod uwagę tego, że mogli się mylić. Nie potrafiła pojąć tego rodzaju arogancji, ani tego jak w imię jej można było nastawać na ludzkie życie, upadlać je, poniżać, odbierać nawet status człowieka, by z czystym sumieniem nadawać cierpienie. Przerażał ją ten świat i to co robił z ludźmi. Terrorem napawało to co robiło z nimi wszystkimi, do czego ich popychał. Nie chciała by jej córka dorastała w takim miejscu. Nie uważała też, że jedna i słuszna racja stoi po stronie Zakonu. Nie o to jednak chodziło, aby Zakon stał się religią. Współpracowali ze sobą, chociaż różnili się pod wieloma względami, zamiast tego stawili opór, próbowali chronić, ratować siebie nawzajem, innych przed tym co nadciągało.
Jakże prostszy ich świat był kiedyś. Nie dorastali w pokojowych czasach, znali atmosferę wewnętrznych konfliktów, opresyjne rządy. Kiedyś świat był znacznie mniej skomplikowany obserwowany okiem nastolatków. Ta wojna pozostawiała po sobie piętna, świeże jątrzące się ranny, niechętnie przechodzące w blizny. Zanim jednak wybuchł konflikt zmęczyła ich dorosłość. Któż by myślał, że po wielu latach skończą tak jak dziś? Jak szkarłatna litera wyszyta na piersiach, ciągnęła się za nią nieprzyzwoita sława samotnej matki. Była zrezygnowana, pozbawiona iluzji, już zmęczona chociaż liczyła zaledwie trzydzieści lat. W tym momencie napędzały ją obowiązki. Wojna. To, że musi stać twardo na własnych nogach, trzymać się zdrowych zmysłów. Dla siebie. Dla bliskich. Czas na jej własny żal i gorycz się skończył, nie w starciu ze znacznie większymi siłami.
Kim stał się on? Nie potrafiła tego jeszcze rozczytać spomiędzy wersów. Nie wiedziała jakiego życia doświadczył, co zdefiniowała go na nowo. Kim stał się dzisiaj i co go takim uczyniło. Trzymała się jednak wspomnień. Ciepłych, wyrazistych. Stanowiących wyobrażenie człowieka, którego kiedyś znała, szanowała. Z którym łączyła ją przyjaźń.
Dzisiaj mieli szansę zetrzeć się w trudzie zadania, które powzięli na na swoje barki. Zaufała jego ocenie sytuacji. Poddała się jego decyzjom, bo wiedziała że pod tym względem jej wiedza była im na nic. To było jej obce. Zakradanie się, obserwacja, jeszcze gorsza była perspektywa, że napotkają zarządcę i będą musieli zareagować.
- Może jeśli to przeczekamy wkrótce pójdą do domu - nieświadomie zniżyła głos, jakby jego dźwięk mógłby być dosłyszalny na setki kroków. Pani Wickham wspominała, że nocą ochroną przędzalni zajmuje się zarządca, więc istniała możliwość, że niedługo ostatni pracownicy opuszczą teraz budynku, a wtedy będą mogli zacząć działać.
Czas dłużył się w nieskończoność, a oni milczeli. Być może skupieni na obserwacji, a może tak jak Rose pochłonięci analizowaniu nadchodzących wydarzeń. Obawiała się co się stanie, gdy sprawy uciekną spod kontroli. Bała się być kulą u nogi, bała się podejmować pewne działania. Bała się tego do czego może popchnąć strach i chęć uratowania siebie nawzajem.
Gdy w końcu głos Vincenta wyrwał ją z marazmu posłusznie ruszyła jego śladem. Drobna sylwetka uzdrowicielki sprawnie poruszała się w zaroślach - znacznie mniejszych gabarytów, jej kroki były znacznie cichsze od tych zielarza. Brakło jej jednak płynności ruchów, nie raz i nie dwa zahaczyła butem o ten Vincenta, przyśpieszyła kroku by spotkać się z przeszkodą w postaci jego pleców.
Gdy zbliżyli się do ściany mogli rozluźnić szereg, kuląc się pod oknami podążała śladem kroków Rinehearta, aż w końcu odnaleźli przejście w postaci otwartego okna. Niedopatrzenie? Pułapka? Ciężko było to określić. Chrząknęła cicho, wskazując palcem na okiennice.
Udało jej się wejść do środka bez asysty Vincenta. Zgrabnie wylądowała stopami na podłodze, starają się nie czynić przy tym hałasu. Wkroczyła w głąb pomieszczenia, próbując odnaleźć wzrokiem Vincenta.
Pokonywali kolejne pomieszczenia. Musieli trafić do pokoju pracowników, ten z kolei prowadził do serca przędzalni. Chociaż stawiali ciche kroki, zdradzały ich pojedyncze, niewdzięczne dźwięki starych desek.
Musieli szukać dalej.
Przemieszczali się powoli, aż w końcu znaleźli drzwi, a na których wybity był napis “magazyn”. - Abspectus - szepnęła, kierując różdżkę w stronę ściany.
Pomieszczenie zdawało jej się być puste. Wkroczyli do środka a z pełnych toreb wyciągnęli wcześniej przygotowane worki.
- Przede wszystkim bandaże, nici, opatrunki - powiedziała do Vincenta, skupiając się na zapakowaniu jak największej ilości produktów. Przez chwilę panowała kompletnie cisza, przerywana ich głębokimi oddechami.
Nagle coś świsnęło w powietrzu. W pierwszej chwili ciężko było odnaleźć jej źródło hałasu, zaledwie ułamek chwili później ujrzała błysk zaklęcia. Uchyliła się, a przed kolejnym uchroniło ją zaklęcie tarczy.
Serce było gotowe uciec z klatki piersiowej, ale nie mogła dać się temu zdominować. Kolejny raz uchyliła się, by odnaleźć ucieczkę za jednym z filarów, a potem za następnym. Większość zaklęć musiała skupić się na Vincencie. Udało jej się zbiec od wściekłych promieni zaklęć.
Tylko na chwilę. Wystarczającą by skierować różdżkę w plecy przeciwnika - Amicus - magnoliowe drewno niechętnie świsnęło w powietrzu, nieprzyzwyczajone do tego rodzaju zaklęć. Jego blask poszybował jednak w sam środek celu.
- Czyście poszaleli, wiecie co oni mi za to zrobią? - zawołał desperacko.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Epicentrum straszliwej wojny nauczyło ich pewnych, dość skrajnych umiejętności w zastraszająco szybkim tempie. Powracając na deszczowe tereny porzuconej przeszłości, nie spodziewał się, iż tak czynnie włączy się w otwarte walki, stawianie bezwzględnego oporu. Nigdy nie był typem wojownika, uciekał od wyreżyserowanej wizji idealnego zawodu, który postawił przed nim uparty i zaborczy ojciec. Jego praca polegała na wykorzystywaniu sfery umysłowej, teoretycznej, popartej konkretną, sprecyzowaną praktyką. Sprawnie lawirował między magią ofensywną, jak i defensywnej, lecz to na przestrzeni kilku miesięcy dostrzegł swój szczególny progres. Wszelkie, wcześniejsze zadania zdawały się być legalne, poparte kontraktem podpisanym z obozowym zarządcą. Handel rządził się własnymi prawami, posiadał szereg nieprzekraczalnych zasad. W obecnej sytuacji posługiwali się wachlarzem cech uznawanych za niegodziwe, wręcz nielegalne. Dopuszczali się otwartych przestępstw, aby zapewnić godziwy byt dla ochranianych, niewinnych jednostek. Ich własne potrzeby znajdowały się na odległym, drugim planie. Nie potrzebowali przecież wystarczającej ilości snu, czy sytego pożywienia. Szybko leczyli powstałe rany, wychodzili z traumatycznych przeżyć, aby nie przestawać działać. I choć jedenaście lat bezwzględnej tułaczki nauczyło go obojętności, przymykania oka na karalne zachowania, których sam zdołał się dopuścić, czuł pewną blokadę oraz paraliżujący niepokój. To wszystko działo się tak szybko, było o wiele bardziej ryzykowne. Mogło doprowadzić do nieodwracalnych konsekwencji. A przecież nie zniósłby świadomości, iż kolejna, bliska osoba cierpi z jego powodu… Ten jeden raz wystarczył.
Codziennie starał się odizolować wrażliwy umysł od informacji napływających z otwartego terenu. Każdego dnia ścierał się z szeregiem nowych, jeszcze bardziej bestialskich tragedii. Wróg zdolny do wszystkiego nie miał żadnych barier; z zimną krwią odbierał obce żywoty zadając ostateczny cios, nieodwracalne tortury. Czerpał z tego satysfakcjonującą przyjemność, pozostawiał ślady bezczeszcząc szczątki; czy właśnie tak powinien wyglądać nowy porządek? Jak wiele pracy pozostawiono w rękach ministerialnej propagandy, aby tuszować mnogie niegodziwości? Dlaczego ludzie zdolni do walki zgadzali się na terror, czyżby zostali odpowiednio przekupieni, zastraszeni, zniewoleni? Nie rozumiał większego sensu tej absurdalnej rozgrywki. Nie zagłębiał się w drobniejsze szczegóły. Nie znał, nie wnikał nawet w odległe losy reprezentowane przez organizację, którą tak czynnie wspierał. Wiele zatajonych, tajemniczych faktów mogło okazać się kontrowersyjnymi. Obcował z nimi, był świadkiem kłamstw, spojrzeń odwracających uwagę. Wolał zamknąć oczy, zatkać uczy, iść do przodu czyniąc to, co konieczne. Już dawno oddał się we władania niepokornego i nieposkromionego losu. To właśnie on targał jego życiem podpuszczając do tak nieprzewidywalnych wyborów. Nigdy nie zaznał spokoju, jego własny świat wydawał się skomplikowany przez większość młodzieńczego i dorosłego życia. Nie znał podstawowych wartości, nie szanował swej własnej egzystencji, która nie przyczyniłaby się do niczego wielkiego. Bez większego problemu oddałby się ofiarnie, ostatecznie, aby móc przyczynić się do naprawy, wejścia na ścieżkę lepszego i bezpiecznego świata. Chciał, aby brunetka mogła się w nim znaleźć zapominając o wyrządzanych krzywdach, troskach, z którymi tak odważnie walczyła.
W pewnym stopniu oddała mu przewodzenie. Nie marnował sytuacji, ani czasu, którego nie mieli zbyt wiele. Starał się być ostrożny, przewidując nawet drobne niebezpieczeństwo. Wykorzystywał wiedzę, którą nabył podczas wykonywania ostatnich akcji. Wiele poczynań było też instynktowne, testowane na otwartym terytorium. Kręcili się wokół przędzalni, szukając najlepszego miejsca do przedostania się do środka: – Mam taką nadzieję. – szepnął w odpowiedzi posyłając w jej stronę krótkie spojrzenie pełne nadziei. Musieli przyjść odrobinę za wcześnie, ostatni pracownicy kończyli rozładunek wieczornych dostaw. Kto wie, może odbierali również nadgodziny? Milczeli wsłuchując się w świszczący wiatr, dźwięki nocy, stukot chłodnego deszczu wsiąkającego w materiały płaszczy. Czuł się swobodniej mając przy sobie znajomą twarz. We dwójkę mieli większą przewagę, mogli w jakiś sposób ratować siebie nawzajem, ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po jakimś czasie, gdy warkot niezidentyfikowanej maszyny zniknął w leśnej gęstwinie, ruszyli do przodu szukając wejścia, kawałka zniszczonej siatki mogącej przepuścić ich pod sam budynek. Pokaźny wzrost uniemożliwiał skuteczny kamuflaż, dlatego też schylał się praktycznie do samej ziemi. Wyglądał komicznie akompaniując zwinnej, drobniejszej kobiecie. Dyszał ze zmęczenia, dłuższego biegu. Omijał przeszkody, aby nie narobili hałasu, nie zranili się niespodziewanie. Prostując się o kilka centymetrów, przeczołgał się pomiędzy oknami natrafiając na te właściwe, otwarte. Rozszerzył źrenice i spojrzał na Wright z niepokojem wymalowanym na bladej twarzy; czy zadanie było dla nich aż tak łaskawe? Skinieniem głowy zrozumieli własne intencje. Poszedł pierwszy, w razie potrzeby pomoże dziewczynie podciągnąć się na wąski parapet. Podskoczył zgrabnie i wsunął się między okiennice, lądując na zakurzonej posadzce. Rozejrzał się dookoła. Wyciągnął głogową broń i szepnął znajomą inkantację: – Lumos. – mały promyczek zatańczył na czubku różdżki; rozświetlił skrawek podłogi dla sprytnej włamywaczki nie potrzebującej żadnego wsparcia. Uśmiechnął się lekko gdy znalazła się tuż obok. Przyłożył palec do ust sygnalizując uważność i gotowość. Oświetlał im drogę, choć nie obyło się bez skrzypiące podłogi, wpadania na porozstawiane przedmioty czy robotnicze sprzęty. Serce łomotało mu jak oszalałe, stres rozłożył się na wszystkich wnętrznościach. Pokonywali pomieszczenia, lecz bez większego skutku. - Oculus. – rzucił jeszcze w między czasie pozbawiając na moment źródła niknącego światła. Dodatkowe oko miało usprawnić poszukiwania, pozwolić wejść w głąb pomieszczeń prowadzących do najważniejszego. Magazyn wyrósł przed nimi niczym ogromne drzewo. Wbiegli do środka widząc niemożliwy ogrom towarów, których tak bardzo im brakowało. – Na Merlina… – szepnął, aby zaraz dopaść się do półek, ładować rzeczy wskazane przez dziewczynę. Miotły ukryte w zaroślach przy przędzalni miały pomóc w przewiezieniu chociaż części ekwipunku. - Będziemy musieli tu wróci. – rzucił na jednym wdechu, gdy garść bandaży rozsypała się po podłodze. Nie mieli czasu na poprawianie swych niezdarnych błędów. Upychał wszystko w małych workach; nie dosłyszał jednak szybkich kroków, które rozniosły się po korytarzu. Błysk zaklęcia przeleciał tuż nad jego lewym uchem. Odskoczył w bok, jednakże drugie, o wiele mocniejsze, i celniejsze trafiło w go w ramię. Przeklął siarczyście i dobył różdżki machając niezgrabnie: – Aeris! – warknął biegnąc w stronę najbliższej kryjówki. Mężczyzna nie odpuszczał, lecz uzdrowicielka posłała celne i zmyślne zaklęcie zatrzymujące. Nie ufał mu, dlatego korzystając z okazji poprawił:
– Expelliarmus! – broń wyleciała z rak zarządcy, wpadając w ręce Rinehearta. Desperackie wołanie wyrwało z jego ust krótkie: – Kto? Nie jesteśmy wrogami, musisz nam pomóc. – poprosił stanowczo. – Ja muszę pilnować tego towaru, to, to dla ludzi ministerstwa, to na wojnę… Oni mnie zabiją. – łkał coraz głośniej próbując podbiec do złodziei i wykraść im swoje drewno: – Te towary są nam niezbędne. Codziennie umierają ludzie, chcesz mieć ich na sumieniu? Pomożemy ci, ukryjemy cię, ale najpierw ty, musisz pomóc nam, rozumiesz? – mówił starając się wbić błękit tęczówek w sylwetkę niskiego pracownika. Trzymał go na długości różdżki, której nie zamierzał schować. Ten kiwał głową niezrozumiale, jakby nie chciał w to wszystko wierzyć: – Moja rodzina, moi najbliżsi, moja praca, kim wy w ogóle jesteście? – krzyczał. – Dowiesz się w swoim czasie, ale najpierw pomóż nam się stąd wydostać i zabezpieczyć towar. Nic nie może się zmarnować. – byli coraz bliżej zwycięstwa.
Codziennie starał się odizolować wrażliwy umysł od informacji napływających z otwartego terenu. Każdego dnia ścierał się z szeregiem nowych, jeszcze bardziej bestialskich tragedii. Wróg zdolny do wszystkiego nie miał żadnych barier; z zimną krwią odbierał obce żywoty zadając ostateczny cios, nieodwracalne tortury. Czerpał z tego satysfakcjonującą przyjemność, pozostawiał ślady bezczeszcząc szczątki; czy właśnie tak powinien wyglądać nowy porządek? Jak wiele pracy pozostawiono w rękach ministerialnej propagandy, aby tuszować mnogie niegodziwości? Dlaczego ludzie zdolni do walki zgadzali się na terror, czyżby zostali odpowiednio przekupieni, zastraszeni, zniewoleni? Nie rozumiał większego sensu tej absurdalnej rozgrywki. Nie zagłębiał się w drobniejsze szczegóły. Nie znał, nie wnikał nawet w odległe losy reprezentowane przez organizację, którą tak czynnie wspierał. Wiele zatajonych, tajemniczych faktów mogło okazać się kontrowersyjnymi. Obcował z nimi, był świadkiem kłamstw, spojrzeń odwracających uwagę. Wolał zamknąć oczy, zatkać uczy, iść do przodu czyniąc to, co konieczne. Już dawno oddał się we władania niepokornego i nieposkromionego losu. To właśnie on targał jego życiem podpuszczając do tak nieprzewidywalnych wyborów. Nigdy nie zaznał spokoju, jego własny świat wydawał się skomplikowany przez większość młodzieńczego i dorosłego życia. Nie znał podstawowych wartości, nie szanował swej własnej egzystencji, która nie przyczyniłaby się do niczego wielkiego. Bez większego problemu oddałby się ofiarnie, ostatecznie, aby móc przyczynić się do naprawy, wejścia na ścieżkę lepszego i bezpiecznego świata. Chciał, aby brunetka mogła się w nim znaleźć zapominając o wyrządzanych krzywdach, troskach, z którymi tak odważnie walczyła.
W pewnym stopniu oddała mu przewodzenie. Nie marnował sytuacji, ani czasu, którego nie mieli zbyt wiele. Starał się być ostrożny, przewidując nawet drobne niebezpieczeństwo. Wykorzystywał wiedzę, którą nabył podczas wykonywania ostatnich akcji. Wiele poczynań było też instynktowne, testowane na otwartym terytorium. Kręcili się wokół przędzalni, szukając najlepszego miejsca do przedostania się do środka: – Mam taką nadzieję. – szepnął w odpowiedzi posyłając w jej stronę krótkie spojrzenie pełne nadziei. Musieli przyjść odrobinę za wcześnie, ostatni pracownicy kończyli rozładunek wieczornych dostaw. Kto wie, może odbierali również nadgodziny? Milczeli wsłuchując się w świszczący wiatr, dźwięki nocy, stukot chłodnego deszczu wsiąkającego w materiały płaszczy. Czuł się swobodniej mając przy sobie znajomą twarz. We dwójkę mieli większą przewagę, mogli w jakiś sposób ratować siebie nawzajem, ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po jakimś czasie, gdy warkot niezidentyfikowanej maszyny zniknął w leśnej gęstwinie, ruszyli do przodu szukając wejścia, kawałka zniszczonej siatki mogącej przepuścić ich pod sam budynek. Pokaźny wzrost uniemożliwiał skuteczny kamuflaż, dlatego też schylał się praktycznie do samej ziemi. Wyglądał komicznie akompaniując zwinnej, drobniejszej kobiecie. Dyszał ze zmęczenia, dłuższego biegu. Omijał przeszkody, aby nie narobili hałasu, nie zranili się niespodziewanie. Prostując się o kilka centymetrów, przeczołgał się pomiędzy oknami natrafiając na te właściwe, otwarte. Rozszerzył źrenice i spojrzał na Wright z niepokojem wymalowanym na bladej twarzy; czy zadanie było dla nich aż tak łaskawe? Skinieniem głowy zrozumieli własne intencje. Poszedł pierwszy, w razie potrzeby pomoże dziewczynie podciągnąć się na wąski parapet. Podskoczył zgrabnie i wsunął się między okiennice, lądując na zakurzonej posadzce. Rozejrzał się dookoła. Wyciągnął głogową broń i szepnął znajomą inkantację: – Lumos. – mały promyczek zatańczył na czubku różdżki; rozświetlił skrawek podłogi dla sprytnej włamywaczki nie potrzebującej żadnego wsparcia. Uśmiechnął się lekko gdy znalazła się tuż obok. Przyłożył palec do ust sygnalizując uważność i gotowość. Oświetlał im drogę, choć nie obyło się bez skrzypiące podłogi, wpadania na porozstawiane przedmioty czy robotnicze sprzęty. Serce łomotało mu jak oszalałe, stres rozłożył się na wszystkich wnętrznościach. Pokonywali pomieszczenia, lecz bez większego skutku. - Oculus. – rzucił jeszcze w między czasie pozbawiając na moment źródła niknącego światła. Dodatkowe oko miało usprawnić poszukiwania, pozwolić wejść w głąb pomieszczeń prowadzących do najważniejszego. Magazyn wyrósł przed nimi niczym ogromne drzewo. Wbiegli do środka widząc niemożliwy ogrom towarów, których tak bardzo im brakowało. – Na Merlina… – szepnął, aby zaraz dopaść się do półek, ładować rzeczy wskazane przez dziewczynę. Miotły ukryte w zaroślach przy przędzalni miały pomóc w przewiezieniu chociaż części ekwipunku. - Będziemy musieli tu wróci. – rzucił na jednym wdechu, gdy garść bandaży rozsypała się po podłodze. Nie mieli czasu na poprawianie swych niezdarnych błędów. Upychał wszystko w małych workach; nie dosłyszał jednak szybkich kroków, które rozniosły się po korytarzu. Błysk zaklęcia przeleciał tuż nad jego lewym uchem. Odskoczył w bok, jednakże drugie, o wiele mocniejsze, i celniejsze trafiło w go w ramię. Przeklął siarczyście i dobył różdżki machając niezgrabnie: – Aeris! – warknął biegnąc w stronę najbliższej kryjówki. Mężczyzna nie odpuszczał, lecz uzdrowicielka posłała celne i zmyślne zaklęcie zatrzymujące. Nie ufał mu, dlatego korzystając z okazji poprawił:
– Expelliarmus! – broń wyleciała z rak zarządcy, wpadając w ręce Rinehearta. Desperackie wołanie wyrwało z jego ust krótkie: – Kto? Nie jesteśmy wrogami, musisz nam pomóc. – poprosił stanowczo. – Ja muszę pilnować tego towaru, to, to dla ludzi ministerstwa, to na wojnę… Oni mnie zabiją. – łkał coraz głośniej próbując podbiec do złodziei i wykraść im swoje drewno: – Te towary są nam niezbędne. Codziennie umierają ludzie, chcesz mieć ich na sumieniu? Pomożemy ci, ukryjemy cię, ale najpierw ty, musisz pomóc nam, rozumiesz? – mówił starając się wbić błękit tęczówek w sylwetkę niskiego pracownika. Trzymał go na długości różdżki, której nie zamierzał schować. Ten kiwał głową niezrozumiale, jakby nie chciał w to wszystko wierzyć: – Moja rodzina, moi najbliżsi, moja praca, kim wy w ogóle jesteście? – krzyczał. – Dowiesz się w swoim czasie, ale najpierw pomóż nam się stąd wydostać i zabezpieczyć towar. Nic nie może się zmarnować. – byli coraz bliżej zwycięstwa.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
I ona nie spodziewała się tego, że kiedykolwiek mogłaby się stać tego częścią. Chociaż pierwotny instynkt przetrwania podpowiadał, że najłatwiej byłoby pozostawić to wszystko za sobą. Spakować rzeczy Melanie i te swoje, skorzystać ze znajomości kuzynostwa i poprosić o to, aby ktoś pomógł jej uciec z kraju. Po prostu zniknąć, nie obracając się za sobą i po prostu żyć. Zaadaptować się do nowej sytuacji, przetrwać. Czasami wydawało jej się, że ta upartość jest niemalże masochistyczna. Trwanie, gdy serce rozdzierał żal i smutek. Gdy gdzieś głęboko pod skórą, jątrzył się gniew, wibrował, sączył zepsutą krew wprost do osłabionego strachem organu. Po prostu nie potrafiła, nie odwrócić głowy, nie umiała udawać, że nie widzi, nie umiałaby pozostawić wszystko co kocha na pastwę losu, wiedząc że jest w stanie chociaż w najmniejszym stopniu temu zaradzić. Posiadała umiejętności i wiedzę, które obecnie były tak bardzo ważne. Ludzie cierpieli głód, chorowali, znosili prześladowania. Chociaż nie mogła temu aktywnie się przeciwstawić, złapać za różdżkę, ochronić, odgonić zło to miała siłę, by leczyć jego skutki. I czuła się zobowiązana to czynić.
Nigdy też nie podejrzewała, że los popchnie ją w takim kierunku. Że oprócz leczenia wojennych ran, w pewnym momencie będzie działać świadomie, wyjdzie naprzeciw powierzonemu jej zadaniu i zmierzy się z wykonaniem go. Ciężko było jej nawet wyobrazić siebie w takim środowisku, dlatego oddanie kontroli Vincentowi zdawało się być bardziej naturalne. Było rozsądniejszym wyborem. Pewność jego ruchów zdradzała doświadczenie. Nie było sensu miotać się między sobą przy podejmowaniu decyzji, musiała mu zaufać, bo właśnie dlatego poprosiła go o pomoc - by mieć wsparcie osoby, która potrafiła działać w takich warunkach. To nie było jej miejsce. Doskonale to wiedziała. Czuła bolesne napięcie w mięśniach, zmysły były wrażliwe na najdrobniejsze bodźce. Mimo to nie czuła się przygotowana na to co mogło nadejść. Mimo, że ostatnie miesiące poświęciła na to, aby ulepszyć swoje umiejętności obronne, że uparcie ćwiczyła, uczyła się nowych zaklęć, utrwalała już znane sztuczki. Jedyną rzeczą, którą potrafiła było zachowanie zimnej krwi. Dlatego chociaż serce biło jak oszalałe, oddech ledwie sięgał płuc, a dłoń gotowała była drżeć w najważniejszym momencie, nie poddała się. Wykorzystując chwilową przewagę, skupienie ognia na jej partnerze pomogło jej wykorzystać ten konkretny moment i wykorzystanie go przeciwko oponentowi, aby przerwać prędką skręcającą się spiralę przemocy.
Zaklęcie Vincenta ostatecznie pozbawiło mężczyznę różdżki. Spojrzenie Rose szybko poszybowało w stronę meżczyzny - Jesteś cały? - zapytała.
- Wiemy, że przychodząc tu w nocy, zakradając się, próbują skraść załadunek wcale nie wzbudzamy pana zaufania - wtrąciła - ale nie przyszliśmy tu nikogo skrzywdzić. Gdybyśmy byli w stanie kupilibyśmy go uczciwie, ale wszystkie przędzalnie, skupiają się wokół wielkich miast, mają przygotowywać materiały dla Świętego Munga czy innych akceptowalnych przez ministerstwo szpitali - zaczęła, wbijając spojrzenie w zarządcę, starając się przemówić do niego. - Nie jesteśmy z tego dumni, ale potrzebujemy tego ładunku. Nakazano panu go pilnować za wszelką cenę, grożąc życiem pana i pana rodziny - dlatego potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, by chronić naszych pacjentów przed takimi ludźmi. Czy możemy znaleźć jakieś rozwiązanie? Bez przemocy. Nie chcemy jej.
Spojrzenie mężczyzny zmatowiała. Czy istniała szansa, by on również tego nie chciał? Podświadomie czuł, że służył pod jarzmem gorszych niż oni wydawali mu się w tym momencie.
Przez chwilę milczał, mierząc się wzrokiem z uzdrowicielką. - W przędzalni łatwo o ogień, wystarczy tylko iskra. Pożar to najgorsze co mogłoby się tutaj zdarzyć. Gdybym go tylko ugasił, może udałoby mi się uratować materiały, ale z pewnością nie wszystkie… - spojrzenie mężczyzny przemknęło po twarzach rebeliantów. - Rozumiecie co mówię? Nie chce was tu więcej widzieć. Ani was, ani waszych dobrych chęci. Daruję wam jeden raz. Wy macie swoją wojnę, a my na niej cierpimy. Nie będę wchodził z wami w sojusze, bo przegrywacie i pociągnięcie wszystkich, którzy wam pomagają za sobą. Ten jeden raz, nie odmówię wam tego, ale nigdy więcej, bo nie będę miał skrupułów - zakończył twardo, fokusując spojrzenie na twarzy Vincenta. - Macie czas do rana. Ma zniknąć to co ma zniknąć, resztą się zajmę.
Nie czekała na to, aż Vincent odda mu różdżkę. Nie obejrzała się by sprawdzić. Skupiła się na pakowaniu bandaży i opatrunków. Nie wiedziała ile czasu minęło - minuty, a może bliżej było im do godziny, gdy mężczyzna przerwał milczenie - Dziewczyna. W pani wieku. Miała na nazwisko Diggory. Znacie ją? - przerwał ciszę, a cień ból przemknął po jego twarzy - Gdy widziałem ją ostatni raz mówiła o tych szalonych bojówkach Longbottoma, a potem ślad po niej zaginął.
- Nie - pokręciła głową. - Ale jeśli spotkam ją lub kogoś podobnego, powiem jej o to, że o to pan pytał. Panie… ? - pytanie zawisło w powietrzu.
- Diggory.
Spojrzenie Rose zaledwie na kilka sekund spotkało się z tym Vincenta. Musieli się śpieszyć. Nie było czasu na nic więcej.
Nigdy też nie podejrzewała, że los popchnie ją w takim kierunku. Że oprócz leczenia wojennych ran, w pewnym momencie będzie działać świadomie, wyjdzie naprzeciw powierzonemu jej zadaniu i zmierzy się z wykonaniem go. Ciężko było jej nawet wyobrazić siebie w takim środowisku, dlatego oddanie kontroli Vincentowi zdawało się być bardziej naturalne. Było rozsądniejszym wyborem. Pewność jego ruchów zdradzała doświadczenie. Nie było sensu miotać się między sobą przy podejmowaniu decyzji, musiała mu zaufać, bo właśnie dlatego poprosiła go o pomoc - by mieć wsparcie osoby, która potrafiła działać w takich warunkach. To nie było jej miejsce. Doskonale to wiedziała. Czuła bolesne napięcie w mięśniach, zmysły były wrażliwe na najdrobniejsze bodźce. Mimo to nie czuła się przygotowana na to co mogło nadejść. Mimo, że ostatnie miesiące poświęciła na to, aby ulepszyć swoje umiejętności obronne, że uparcie ćwiczyła, uczyła się nowych zaklęć, utrwalała już znane sztuczki. Jedyną rzeczą, którą potrafiła było zachowanie zimnej krwi. Dlatego chociaż serce biło jak oszalałe, oddech ledwie sięgał płuc, a dłoń gotowała była drżeć w najważniejszym momencie, nie poddała się. Wykorzystując chwilową przewagę, skupienie ognia na jej partnerze pomogło jej wykorzystać ten konkretny moment i wykorzystanie go przeciwko oponentowi, aby przerwać prędką skręcającą się spiralę przemocy.
Zaklęcie Vincenta ostatecznie pozbawiło mężczyznę różdżki. Spojrzenie Rose szybko poszybowało w stronę meżczyzny - Jesteś cały? - zapytała.
- Wiemy, że przychodząc tu w nocy, zakradając się, próbują skraść załadunek wcale nie wzbudzamy pana zaufania - wtrąciła - ale nie przyszliśmy tu nikogo skrzywdzić. Gdybyśmy byli w stanie kupilibyśmy go uczciwie, ale wszystkie przędzalnie, skupiają się wokół wielkich miast, mają przygotowywać materiały dla Świętego Munga czy innych akceptowalnych przez ministerstwo szpitali - zaczęła, wbijając spojrzenie w zarządcę, starając się przemówić do niego. - Nie jesteśmy z tego dumni, ale potrzebujemy tego ładunku. Nakazano panu go pilnować za wszelką cenę, grożąc życiem pana i pana rodziny - dlatego potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, by chronić naszych pacjentów przed takimi ludźmi. Czy możemy znaleźć jakieś rozwiązanie? Bez przemocy. Nie chcemy jej.
Spojrzenie mężczyzny zmatowiała. Czy istniała szansa, by on również tego nie chciał? Podświadomie czuł, że służył pod jarzmem gorszych niż oni wydawali mu się w tym momencie.
Przez chwilę milczał, mierząc się wzrokiem z uzdrowicielką. - W przędzalni łatwo o ogień, wystarczy tylko iskra. Pożar to najgorsze co mogłoby się tutaj zdarzyć. Gdybym go tylko ugasił, może udałoby mi się uratować materiały, ale z pewnością nie wszystkie… - spojrzenie mężczyzny przemknęło po twarzach rebeliantów. - Rozumiecie co mówię? Nie chce was tu więcej widzieć. Ani was, ani waszych dobrych chęci. Daruję wam jeden raz. Wy macie swoją wojnę, a my na niej cierpimy. Nie będę wchodził z wami w sojusze, bo przegrywacie i pociągnięcie wszystkich, którzy wam pomagają za sobą. Ten jeden raz, nie odmówię wam tego, ale nigdy więcej, bo nie będę miał skrupułów - zakończył twardo, fokusując spojrzenie na twarzy Vincenta. - Macie czas do rana. Ma zniknąć to co ma zniknąć, resztą się zajmę.
Nie czekała na to, aż Vincent odda mu różdżkę. Nie obejrzała się by sprawdzić. Skupiła się na pakowaniu bandaży i opatrunków. Nie wiedziała ile czasu minęło - minuty, a może bliżej było im do godziny, gdy mężczyzna przerwał milczenie - Dziewczyna. W pani wieku. Miała na nazwisko Diggory. Znacie ją? - przerwał ciszę, a cień ból przemknął po jego twarzy - Gdy widziałem ją ostatni raz mówiła o tych szalonych bojówkach Longbottoma, a potem ślad po niej zaginął.
- Nie - pokręciła głową. - Ale jeśli spotkam ją lub kogoś podobnego, powiem jej o to, że o to pan pytał. Panie… ? - pytanie zawisło w powietrzu.
- Diggory.
Spojrzenie Rose zaledwie na kilka sekund spotkało się z tym Vincenta. Musieli się śpieszyć. Nie było czasu na nic więcej.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ileż razy rozważał taki obrót sprawy, kiedy jeszcze miał okazję odwrócić się na pięcie i zniknąć w skłębionej morskiej toni na jednym z towarowych statków. Siedział wtedy na obskurnym łóżku portowej noclegowni zastanawiając się jak daleko posunąć wyznaczoną przez siebie granicę. Chciał jedynie na własne oczy sprawdzić obecny stan rzeczy, skonfrontować się z przeszłością przybierającą twarze najbliższych osób, które jak okazało się później wcale nie były mu obojętne. Dostał przecież wybór, kilkukrotny, świadomy, jednakże za wszelką cenę, uparcie trwał na nowej ziemi. Zapewniał, że wie co robi, da sobie radę, że świadomie pakuje się w krwawą rzeź, którą nie nazywał nawet swoją. Nienawidził tego kraju, gardził terenem mającym stanowić jego osobowość, korzenie, narodowość. Nie widział potrzeby, aby działać w takim kontekście; o wiele bardziej przejął się niewinnymi ludźmi potrzebującymi nagłej pomocy. A on był w stanie udzielić im bezwzględnego wsparcia, zaoferować doświadczenie, umiejętności, które zdobywał na przestrzeni lat. Do niego też wyciągnięto rękę, dlatego chciał odwdzięczyć się tak po prostu, bezinteresownie.
Czuł, że na przestrzeni miesięcy poczynił ogromny progres. Wyszedł z własnej skorupy, odważył się, pokonywał kompleksy, które czyniły go tak gorszym od innych. Był przecież nieidealny, niewystarczający, za mało zdolny, nie odnajdujący się w ferworze wojny. Różnorodne działania nauczyły go wielu praktycznych działań, sztuczek, które mógł wykorzystywać na bieżąco. Stał się prawdziwym działaczem, nie unikał okazji. Dlatego z taką łatwością przyszło mu kierowanie zadaniem. Umiał poruszać się po wiosce, w której prowadził już zielarskie interesy. Szybko zapamiętywał drogi, nawigował bez odpowiednich sprzętów. Zapewniał swego rodzaju ochronę; kobieta znała cel misji, wiedziała po co zanurzali się w wilgotną gęstwinę, aby dostać się do magazynu. Zarządzała akcją, dyrygowała znając potrzeby drugiego człowieka. Dlatego z zapartym tchem, kołatającym sercem posuwał się do niemożliwego. Włamywał do budynku, wykradał cały ekwipunek posegregowany na metalowych półkach. Jakim cudem zgromadzili go w tak nieludzkich ilościach? Odchrząknął nieznacznie czując nadchodzące przeziębienie, a gdy szturm zaklęć poleciał w ich stronę, zaklął i przetoczył się na bok. W porę udało im się obezwładnić sprytnego zarządcę: – Tak. – wydyszał w odpowiedzi na jej pytanie. Trzymał obce drewno i celował nim w przeciwnika. Brunetka zajęła się przekonywaniem. – Kolejne dni bez tych materiałów skarzą tych ludzi na śmierć. Nosimy tą samą odpowiedzialność… – powiedział między słowami chcąc wzbudzić w nim jakieś skrajne odczucia. Widział jak drgnął, cofnął się do tyłu. Rozumiał ich położenie, nie różnili się od siebie zbyt mocno: – Rozumiemy! – odpowiedział szybko, gdy ten wydawał rozkazy. Spojrzał w stronę Wright i zabrał się za zapełnianie pustych worków. Musieli natychmiast powrócić do Oazy i wezwać posiłki, to była ich jedyna szansa. Kiedy skończyli, odetchnął boleśnie. Był przerażony, nie ufał zarządcy, który mógł wezwać posiłki. Nie spętali go, nie uniemożliwili ucieczki. Zaraz potem odezwał się jeszcze raz. Opowiadał o kimś, o dziewczynie, która tak jak oni działała pod zwierzchnictwem rebelii. Rozszerzył źrenice w niemym zaskoczeniu. Otworzył usta na moment, lecz zamknął je od razu. Kiwnął jedynie głową dodając ciszej: – Znajdziemy ją. – zapewnił. Wybiegli z magazynu pędząc przez niewykoszone chaszcze. Przeszli przez dziurę w siatce pędząc ku skruszonemu murowi. Zatrzymywali się, dyszeli zimnym powietrzem, lecz wróg deptał im po piętach. To właśnie tam czekały na nich dwie, wysłużone miotły. Załadowali opakowania i z pośpiechem odepchnęli się od piaszczystego podłoża. Kierowali się prosto ku odległym terenom zabezpieczonej wyspy. Kilka godzin później wrócili z dodatkowym wsparciem, aby zabrać pozostałe rzeczy. Tyle ile mogli. Kierownik nie pisnął ani słowa zamykając się w swej kanciapie. Musiał im zaufać, uwierzyć w prawdziwość intencji.
| zt x2
Czuł, że na przestrzeni miesięcy poczynił ogromny progres. Wyszedł z własnej skorupy, odważył się, pokonywał kompleksy, które czyniły go tak gorszym od innych. Był przecież nieidealny, niewystarczający, za mało zdolny, nie odnajdujący się w ferworze wojny. Różnorodne działania nauczyły go wielu praktycznych działań, sztuczek, które mógł wykorzystywać na bieżąco. Stał się prawdziwym działaczem, nie unikał okazji. Dlatego z taką łatwością przyszło mu kierowanie zadaniem. Umiał poruszać się po wiosce, w której prowadził już zielarskie interesy. Szybko zapamiętywał drogi, nawigował bez odpowiednich sprzętów. Zapewniał swego rodzaju ochronę; kobieta znała cel misji, wiedziała po co zanurzali się w wilgotną gęstwinę, aby dostać się do magazynu. Zarządzała akcją, dyrygowała znając potrzeby drugiego człowieka. Dlatego z zapartym tchem, kołatającym sercem posuwał się do niemożliwego. Włamywał do budynku, wykradał cały ekwipunek posegregowany na metalowych półkach. Jakim cudem zgromadzili go w tak nieludzkich ilościach? Odchrząknął nieznacznie czując nadchodzące przeziębienie, a gdy szturm zaklęć poleciał w ich stronę, zaklął i przetoczył się na bok. W porę udało im się obezwładnić sprytnego zarządcę: – Tak. – wydyszał w odpowiedzi na jej pytanie. Trzymał obce drewno i celował nim w przeciwnika. Brunetka zajęła się przekonywaniem. – Kolejne dni bez tych materiałów skarzą tych ludzi na śmierć. Nosimy tą samą odpowiedzialność… – powiedział między słowami chcąc wzbudzić w nim jakieś skrajne odczucia. Widział jak drgnął, cofnął się do tyłu. Rozumiał ich położenie, nie różnili się od siebie zbyt mocno: – Rozumiemy! – odpowiedział szybko, gdy ten wydawał rozkazy. Spojrzał w stronę Wright i zabrał się za zapełnianie pustych worków. Musieli natychmiast powrócić do Oazy i wezwać posiłki, to była ich jedyna szansa. Kiedy skończyli, odetchnął boleśnie. Był przerażony, nie ufał zarządcy, który mógł wezwać posiłki. Nie spętali go, nie uniemożliwili ucieczki. Zaraz potem odezwał się jeszcze raz. Opowiadał o kimś, o dziewczynie, która tak jak oni działała pod zwierzchnictwem rebelii. Rozszerzył źrenice w niemym zaskoczeniu. Otworzył usta na moment, lecz zamknął je od razu. Kiwnął jedynie głową dodając ciszej: – Znajdziemy ją. – zapewnił. Wybiegli z magazynu pędząc przez niewykoszone chaszcze. Przeszli przez dziurę w siatce pędząc ku skruszonemu murowi. Zatrzymywali się, dyszeli zimnym powietrzem, lecz wróg deptał im po piętach. To właśnie tam czekały na nich dwie, wysłużone miotły. Załadowali opakowania i z pośpiechem odepchnęli się od piaszczystego podłoża. Kierowali się prosto ku odległym terenom zabezpieczonej wyspy. Kilka godzin później wrócili z dodatkowym wsparciem, aby zabrać pozostałe rzeczy. Tyle ile mogli. Kierownik nie pisnął ani słowa zamykając się w swej kanciapie. Musiał im zaufać, uwierzyć w prawdziwość intencji.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Nie zrozum mnie źle, moja kochana, to godne podziwu - ale po co? - spytała zatrwożona na wiadomość o tym, że Neala dawała sobie radę sama - w myślach dopowiadając, że siodło stawało się życiem, jego symbolem, w którym panna Weasley również została pozostawiona sama sobie. Ale przecież tak nie było, prawda? Miała zatroskane o nią wujostwo, miała także lorda Uriena, który niechybnie sprawował nad nią pieczę, czemu zatem była tak samodzielna, kiedy wcale nie musiała? Livia martwiła się o bliską sercu przyjaciółkę, o to, czy nie działa się jej krzywda, podczas gdy musiała udowadniać całej galaktyce, iż poradzi sobie bez pomocy. - To z pewnością niekorzystnie wpływa na twoje mięśnie; czym innym jest ich rozciąganie podczas jeździectwa, a czym innym nadmierne wyciąganie przy dosięganiu do strzemienia - uargumentowała swoją obawę, licząc, że choćby w ten sposób dotrze do głowy skrywanej pod ognistą czupryną. Szczęśliwie nie musiały dziś jeździć w sukniach, jeszcze tego bowiem by brakowało, by Neala w takowej wspinała się na siodło na swoim dzielnym wierzchowcu... Och, Abbottówna nawet nie chciała o tym myśleć!
I myśleć o tym nie musiała, za moment wydając z siebie kapitulujące westchnienie, przeciągłe, głośne, z politowaniem - i uśmiechem - kręcąc głową. Nie była w stanie temperować wolnego ducha, jakim była młoda panna Weasley, ale i nie do końca to właśnie pragnęła czynić. Taką przecież ją polubiła, taką pokochała i uznała za siostrę, nawet jeśli czasami przypominała jej niesfornego młodszego brata, Cassiusa, odmawiającego zjedzenia brukselki tylko dlatego, że była zielona.
- To dodaje ci uroku - zapewniła Livia w kwestii rumieńców. Może i nie zawsze współgrały z płomiennym włosem, ale były tym, czego na licu damy powinno nigdy nie brakować. A Neala, nawet jeśli nie widziała siebie w taki sposób, była damą. Bywała. Czasem. Rumieniec jednak za chwilę przybrał tintę wyraźniejszej czerwieni, jak i ten osiedlający się na rysach pełnej niedowierzania Livii. - Nela, mogłaś zginąć! - pisnęła cicho, wciąż mimo wszystko konspiracyjnie, powtarzając tę myśl jak mantrę. Co by było, gdyby i tej istotki zabrakło nagle w jej życiu? Od środka przeszyło ją dziwne zimno zakrawające o lodowaty gorąc, natomiast dłonie na lejcach zadrżały niepewnie; całe szczęście, że o wszystkim dowiedział się szanowny lord Urien, udzielając stosownej reprymendy. - Posłuchasz go, prawda? Więcej tak nie zrobisz? - zapytała z nadzieją. Ekscytująco nowe... Pod mięśniem trzepoczącego w piersi serca tego właśnie sama pragnęła, to przeżywała w snach, wędrując przez bezkresne pola i pory, pływając dzikimi strumieniami w świetle niczyjego słońca. Jak mogła winić za to Nelę? Abbottówna zamknęła na chwilę oczy i odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić swoje nerwy, a potem na powrót przyjrzała się lady Weasley, gdy konie ruszyły miarowym kłusem naprzód. - Zbiórka, och, to wspaniały pomysł! Twój, jak mniemam? Ludzie na pewno ciepło przyjęli waszą pomoc, nawet jeśli ten nieszczęsny kawaler nie był w stanie udźwignąć wszystkich koców... - parsknęła cicho. Nie oznaczało to, że pochwalała cały proceder, to, jak potoczyły się jego okoliczności, ale sama idea była szlachetna i dobra. Głód i smutek w państwie - tego nie brakowało, zaś dobrych duchów jak Neala - już tak. - Oburzające! - powtórzyła po dziewczęciu z szeroko otwartymi oczyma, po czym jej poliki pokryły się jeszcze wścieklejszym rumieńcem, gdy ponownie ściszyła głos. - I... I jak to było? Ten pocałunek? Poza tym, że był zupełnie niestosowny i nie na miejscu? - szmaragdowe oczy uciekły w kierunku krajobrazu wioski, a wierzchowiec nieco przyspieszył tempa za jej przyzwoleniem. Odwrócona - uśmiechnęła się na słowa Weasleyówny. Zawsze znajdę do ciebie drogę. - A ja do ciebie. Zawsze - przyrzekła w odpowiedzi.
I myśleć o tym nie musiała, za moment wydając z siebie kapitulujące westchnienie, przeciągłe, głośne, z politowaniem - i uśmiechem - kręcąc głową. Nie była w stanie temperować wolnego ducha, jakim była młoda panna Weasley, ale i nie do końca to właśnie pragnęła czynić. Taką przecież ją polubiła, taką pokochała i uznała za siostrę, nawet jeśli czasami przypominała jej niesfornego młodszego brata, Cassiusa, odmawiającego zjedzenia brukselki tylko dlatego, że była zielona.
- To dodaje ci uroku - zapewniła Livia w kwestii rumieńców. Może i nie zawsze współgrały z płomiennym włosem, ale były tym, czego na licu damy powinno nigdy nie brakować. A Neala, nawet jeśli nie widziała siebie w taki sposób, była damą. Bywała. Czasem. Rumieniec jednak za chwilę przybrał tintę wyraźniejszej czerwieni, jak i ten osiedlający się na rysach pełnej niedowierzania Livii. - Nela, mogłaś zginąć! - pisnęła cicho, wciąż mimo wszystko konspiracyjnie, powtarzając tę myśl jak mantrę. Co by było, gdyby i tej istotki zabrakło nagle w jej życiu? Od środka przeszyło ją dziwne zimno zakrawające o lodowaty gorąc, natomiast dłonie na lejcach zadrżały niepewnie; całe szczęście, że o wszystkim dowiedział się szanowny lord Urien, udzielając stosownej reprymendy. - Posłuchasz go, prawda? Więcej tak nie zrobisz? - zapytała z nadzieją. Ekscytująco nowe... Pod mięśniem trzepoczącego w piersi serca tego właśnie sama pragnęła, to przeżywała w snach, wędrując przez bezkresne pola i pory, pływając dzikimi strumieniami w świetle niczyjego słońca. Jak mogła winić za to Nelę? Abbottówna zamknęła na chwilę oczy i odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić swoje nerwy, a potem na powrót przyjrzała się lady Weasley, gdy konie ruszyły miarowym kłusem naprzód. - Zbiórka, och, to wspaniały pomysł! Twój, jak mniemam? Ludzie na pewno ciepło przyjęli waszą pomoc, nawet jeśli ten nieszczęsny kawaler nie był w stanie udźwignąć wszystkich koców... - parsknęła cicho. Nie oznaczało to, że pochwalała cały proceder, to, jak potoczyły się jego okoliczności, ale sama idea była szlachetna i dobra. Głód i smutek w państwie - tego nie brakowało, zaś dobrych duchów jak Neala - już tak. - Oburzające! - powtórzyła po dziewczęciu z szeroko otwartymi oczyma, po czym jej poliki pokryły się jeszcze wścieklejszym rumieńcem, gdy ponownie ściszyła głos. - I... I jak to było? Ten pocałunek? Poza tym, że był zupełnie niestosowny i nie na miejscu? - szmaragdowe oczy uciekły w kierunku krajobrazu wioski, a wierzchowiec nieco przyspieszył tempa za jej przyzwoleniem. Odwrócona - uśmiechnęła się na słowa Weasleyówny. Zawsze znajdę do ciebie drogę. - A ja do ciebie. Zawsze - przyrzekła w odpowiedzi.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lynmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice