Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Wioska Whalley
AutorWiadomość
Wioska Whalley
Położona nad rzeką Calder wieś słynie z wybudowanego w latach 1846 - 1850 ceglanego wiaduktu kolejowego, który niczym ogromny monument wyrasta ponad niską, wiejską zabudowę, górując także nad drzewami. Wioska Whalley, na przestrzeni lat rozrastająca się się wokół średniowiecznego klasztoru, dziś otula już tylko jego ruiny, zasiedlone głównie przez szczury i złośliwe poltergeisty. Zamieszkała zarówno przez czarodziejów jak i nieświadomych niczego mugoli, przyzwyczajonych jednak do dziwacznie ubranych mieszkańców o nietypowych manierach pojawiających się na targu, stanowi żywy przykład symbiozy między dwoma światami. Okolice wioski zachwycają pięknem przyrody, rozległymi lasami, wzgórzami i wrzosowiskami.
Od ponad miesiąca nie spałem za dobrze. O ile w ogóle. Od kilku lat miewałem problemy ze snem, dręczyły mnie koszmary, powracająca w nich przeszłość, wyrzuty sumienia, lecz od chwili opuszczenia zimnych murów Azkabanu te problemy te przybrały znacznie na sile. Niemal każdej nocy nawiedzały mnie trzy kobiety - moja żona, nasza córka i niedawna kochanka, z którą nie rozmawiałem w ogóle od tamtej pory. Każda z nich patrzyła na mnie z wyrzutem w oczach, czułem, że miały do mnie żal. Niekiedy śniła mi się też Pomona. Jej puste, pozbawione życia oczy, choć serce wciąż biło, a płuca mechanicznie nabierały powietrza. Przez ostatni miesiąc wolałem raczej nie spać, niż znów tonąć w zimnej otchłani tych koszmarów. To odbijało się na mojej twarzy, w cieniach pod oczyma, wyraźnemu zmęczeniu. Nie pozwalałem sobie jednak na odpoczynek - nie mogłem. Właściwie nikt mi na to nie pozwalałem i byłem za to wdzięczny. Poniekąd na nawet Skamanderowi, gdy wzywał mnie znienacka na kolejną akcję, czy patrol i brakowało mi czasu, by roztrząsać to co się stało. Członkowie Zakonu Feniksa także mieli listę zadań do wykonania tak długą, że należałoby wydłużyć dobę i wcisnąć jeszcze jeden dzień pomiędzy sobotę, a niedzielę, aby wszystkiemu sprostać.
W imieniu Zakonu Feniksa właśnie, który powierzył mi zadanie przekonania Alberta Spinnetta do przeniesienia się w bezpieczniejsze miejsce, teleportowałem się do wioski Whalley w Lancashire. Lord Ollivander, z tego co było mi wiadomo, przystąpił do sojuszu lordów z południa, który zaproponował lord Archibald Prewett, lecz wciąż te ziemie targały o wiele bardziej niespokojne wiatry walk. Wciąż słyszałem o morderstwach dokonywanych tu przez Rycerzy Walpurgii, włóczących się szmalcownikach, niepokojących zniknięciach. W Lancashire nie było wciąż bezpiecznie, a wytwórca amuletów i runista, który pomagał mugolom i niemagicznym byłby dla nas naprawdę cennym sojusznikiem. Ja chyba znałem go najlepiej, bywałem u niego kilkukrotnie, nie tylko w sprawie amuletów i talizmanów, ale także run - dlatego zaproponowałem, że z nim porozmawiam.
Na niebie zbierały się ciężkie, ołowiane chmury, z których lada chwila mógł runąć deszcz, gdy przemierzałem brukowane uliczki wioski Whalley, by odnaleźć jego dom na uboczu - trzypiętrowy budynek przechylający się tak, że śmiał się w twarz grawitacji, ale utrzymywał swoją pozycję dzięki magii. Nie można go było pomylić z żadnym innym. Stanąwszy przy furtce prowadzącą na podwórze unosiłem już różdżkę, by rzucić Carpiene, kiedy kilka metrów dalej głośny trzask oznajmił cudzą teleportację. Nie byłem pewien kogo mogę się spodziewać - kogoś bliskiego Spinnetowi, klienta, mieszkańca Whalley? Dla pewności zacisnąłem palce na osikowym drewnie mocniej, odejmując wzrok od krzywego domu, na postać, która zmaterializowała się blisko.
Chwilę błądziłem spojrzeniem po kobiecej twarzy, nie rozpoznałem jej od razu, wiele wody w Tamizie przepłynęło od naszego ostatniego spotkania, lecz gdy już sobie przypomniałem...
- Pani Sykes - wyrzuciłem z siebie ostro, ostrzej niż zamierzałem, nie zapominając o dobrych manierach, lecz mój głos wcale nie zabrzmiał uprzejmie. - Co tutaj robisz? - spytałem, władczo żądając odpowiedzi, a po chwili przekierowałem ku niej różdżkę. Zaniepokoiła mnie jej obecność - co czarnoksiężniczka robiła pod domem Spinneta?
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
To nie była moja wojna.
Z obojętnością mówiłam o tym w maju, z uporem - jeszcze we wrześniu, aż w końcu nadszedł październik, a wraz z nim list od Lorda Ollivandera, pozbawiający mnie resztek złudzeń. Walka z mugolami była tylko przykrywką Malfoya - wojnę wypowiedział bowiem nie im, a całemu Lancashire. Nie rozumiałam do końca, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego to Malfoy grał pierwsze skrzypce, podczas gdy Lord Voldemort wydawał się szarą eminencją, pociągającą za sznurki zza kulis; polityczne zawiłości mnie nie interesowały, tak samo jak potyczki między szlachetnymi rodzinami. Wiedziałam jedno; wolność, która rządziła moim sercem, mieszkała w moich trzewiach i każdego ranka składała delikatny pocałunek na moim karku została wystawiona na próbę. Już pierwsze dni października pokazały, że w Lancashire nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Że ziemie, które dla moich przodków stanowiły schronienie, źródło urodzaju i dom od pokoleń, mogły zostać zbrukane krwią w imię absurdalnej idei czystości krwi. I choć mój rodowód pozostawał bez zarzutu, nie mogłam powiedzieć tego o całej mojej rodzinie. Żaden z Ollivanderów nigdy nawet nie zająknął się, by próbować komentować tę kwestię - i choć mugole byli mi obojętni, nie potrafiłam odwrócić wzroku, kiedy wydano na nich wyrok.
Robiliśmy więc to, w czym byliśmy dobrzy od zawsze. Uzbrajaliśmy lasy po zęby, ostre i drapieżne, śladem naszych przodków. Nasza krew wrzała, gotując się do walki. Ci, którzy zamierzali po nas przyjść, musieli wykazać się albo lekkomyślnością, albo sprytem. W ciągu całego miesiąca udało nam się zabezpieczyć większość tras między głównymi wioskami i znaleźć ludzi, którzy w ukryciu potrafili obserwować okolicę. Nigdy nie widziałam siebie w tej roli, ale to ja stałam się łącznikiem między Sykesami a Ollivanderami, to ja nadzorowałam działania własnej rodziny, a także wszystkich tych, którzy zdecydowali się nas wesprzeć. Trudno było stwierdzić, czy stało się to z poczucia obowiązku czy strachu, a może była to całkiem odrębna historia, sięgająca pradawnej pieśni o Morvoren.
Nie zauważyłam, kiedy obowiązki wobec czynnej obrony zaczęły przeważać nad moją pracą, a zmęczenie zaczęło odbierać blask oczu. W ciągu ostatnich tygodni panowanie nad emocjami stało się trudniejsze, przypominając o czarnych dziurach z przeszłości. I, jakby tego było mało, nigdzie nie mogłam dostać tytoniu. Ten dzień już od rana zapowiadał się ciężko. Z trzech stron nacierały trzyosobowe grupy; udało nam się ustalić, że to szmalcownicy, szukający ukrywających się w lasach mugoli. Ja udałam się za grupą kręcącą się w pobliżu Whalley. Wraz z kuzynem udało nam się podsłuchać, że po wytropieniu ukrywającej się w okolicy strumienia rodziny zamierzają zająć się sprawą Spinnetta. Znałam czarodzieja, był jednym z niewielu ludzi nauki, którzy nie odwrócili się ode mnie po śmierci Solasa. Musiałam go ostrzec. Czasu było niewiele.
Kiedy teleportowałam się w okolice jego domu, w pierwszej chwili sparaliżował mnie strach. Ktoś już kręcił się pod budynkiem, mężczyzna - musiał mnie uprzedzić. Ale nawet z daleka jego sylwetka wydała się znajoma - jednak nie w sposób, który niósł ukojenie dla zmysłów, a raczej stawiając je w stanie gotowości. Rozpoznałam Dearborna zanim jeszcze nasze spojrzenia się skrzyżowały. Nie rozumiałam, co tutaj robił - i jego obecność wcale nie była mi w smak. Już sam jego widok sprawił, że moje kolana zrobiły się miękkie, a wokół żołądka zacisnął się chłodny, stalowy pręt. Wspomnienia z Tower wróciły - byłam jednak znacznie silniejsza niż wtedy, i choć strach przejmował moje ciało, nie przejmował nade mną władzy, nie paraliżował - już nie tak jak kiedyś.
- Mogłabym zapytać pana o to samo, panie Dearborn - Powitałam go z chłodną nonszalancją, za jego śladem unosząc różdżkę. Moje czoło mimowolnie przecięła zmarszczka, kiedy zmrużyłam oczy, w których z łatwością mógł odczytać niechęć - a jeśli potrafił dobrze patrzeć - ukryty za jego kulisami strach. Kiedyś był Cedrikiem - ale wizja chłopaka, którego pamiętałam ze szkolnej biblioteki oraz murawy została zatarta przez bezwzględnego aurora, który pozbawił mnie resztek człowieczeństwa w chwili, gdy jedyne, czego od życia chciałam, to umrzeć.
Wyprostowałam się dumnie, nie opuszczając różdżki. Nie byłam już tamtą spłoszoną panią Sallow; chciałam, aby to zauważył.
- Nie mam zamiaru się przed tobą tłumaczyć. Tym razem nie muszę. Żadne prawo już mi tego nie nakazuje. - Powiedziałam ze spokojem, nie ruszając się z miejsca i wyostrzając zmysły. Obserwowałam każdy jego ruch. Był aurorem - nawet, jeśli nie był nim już oficjalnie, nie miałam złudzeń, że jeśli tylko będzie chciał, z łatwością pokrzyżuje moje plany. A byłam już niemal u celu. - Nie wchodź mi w drogę. Za chwilę będą tu szmalcownicy. - Rzuciłam tonem nie znoszącym sprzeciwu; pułapki mogły ich spowolnić, ale nie na długo. Dearborn krzyżował mi plany - nie zamierzałam wdawać się z nim w żadne dyskusje. Nie miałam do niego zaufania - już nie. Doskonale pamiętałam jak mnie potraktował. Jakie zgotował mi upokorzenie. Jak głębokie piętno odcisnęły w mojej głowie wszystkie jego słowa. Wtedy to on był panem sytuacji; czy czerpał przyjemność z władzy, jaką dawała mu odznaka aurora? O ile bardziej czuł się mężczyzną, kiedy przesłuchiwał całkowicie bezbronną kobietę?
Być może liczył, że na zawsze taka pozostanę. Jeśli tak - mylił się.
- Dwa razy nie powtórzę. - Ostrzegłam go, a inkantacja już tańczyła na końcu mojego języka.
Cholerni aurorzy.
Z obojętnością mówiłam o tym w maju, z uporem - jeszcze we wrześniu, aż w końcu nadszedł październik, a wraz z nim list od Lorda Ollivandera, pozbawiający mnie resztek złudzeń. Walka z mugolami była tylko przykrywką Malfoya - wojnę wypowiedział bowiem nie im, a całemu Lancashire. Nie rozumiałam do końca, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego to Malfoy grał pierwsze skrzypce, podczas gdy Lord Voldemort wydawał się szarą eminencją, pociągającą za sznurki zza kulis; polityczne zawiłości mnie nie interesowały, tak samo jak potyczki między szlachetnymi rodzinami. Wiedziałam jedno; wolność, która rządziła moim sercem, mieszkała w moich trzewiach i każdego ranka składała delikatny pocałunek na moim karku została wystawiona na próbę. Już pierwsze dni października pokazały, że w Lancashire nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Że ziemie, które dla moich przodków stanowiły schronienie, źródło urodzaju i dom od pokoleń, mogły zostać zbrukane krwią w imię absurdalnej idei czystości krwi. I choć mój rodowód pozostawał bez zarzutu, nie mogłam powiedzieć tego o całej mojej rodzinie. Żaden z Ollivanderów nigdy nawet nie zająknął się, by próbować komentować tę kwestię - i choć mugole byli mi obojętni, nie potrafiłam odwrócić wzroku, kiedy wydano na nich wyrok.
Robiliśmy więc to, w czym byliśmy dobrzy od zawsze. Uzbrajaliśmy lasy po zęby, ostre i drapieżne, śladem naszych przodków. Nasza krew wrzała, gotując się do walki. Ci, którzy zamierzali po nas przyjść, musieli wykazać się albo lekkomyślnością, albo sprytem. W ciągu całego miesiąca udało nam się zabezpieczyć większość tras między głównymi wioskami i znaleźć ludzi, którzy w ukryciu potrafili obserwować okolicę. Nigdy nie widziałam siebie w tej roli, ale to ja stałam się łącznikiem między Sykesami a Ollivanderami, to ja nadzorowałam działania własnej rodziny, a także wszystkich tych, którzy zdecydowali się nas wesprzeć. Trudno było stwierdzić, czy stało się to z poczucia obowiązku czy strachu, a może była to całkiem odrębna historia, sięgająca pradawnej pieśni o Morvoren.
Nie zauważyłam, kiedy obowiązki wobec czynnej obrony zaczęły przeważać nad moją pracą, a zmęczenie zaczęło odbierać blask oczu. W ciągu ostatnich tygodni panowanie nad emocjami stało się trudniejsze, przypominając o czarnych dziurach z przeszłości. I, jakby tego było mało, nigdzie nie mogłam dostać tytoniu. Ten dzień już od rana zapowiadał się ciężko. Z trzech stron nacierały trzyosobowe grupy; udało nam się ustalić, że to szmalcownicy, szukający ukrywających się w lasach mugoli. Ja udałam się za grupą kręcącą się w pobliżu Whalley. Wraz z kuzynem udało nam się podsłuchać, że po wytropieniu ukrywającej się w okolicy strumienia rodziny zamierzają zająć się sprawą Spinnetta. Znałam czarodzieja, był jednym z niewielu ludzi nauki, którzy nie odwrócili się ode mnie po śmierci Solasa. Musiałam go ostrzec. Czasu było niewiele.
Kiedy teleportowałam się w okolice jego domu, w pierwszej chwili sparaliżował mnie strach. Ktoś już kręcił się pod budynkiem, mężczyzna - musiał mnie uprzedzić. Ale nawet z daleka jego sylwetka wydała się znajoma - jednak nie w sposób, który niósł ukojenie dla zmysłów, a raczej stawiając je w stanie gotowości. Rozpoznałam Dearborna zanim jeszcze nasze spojrzenia się skrzyżowały. Nie rozumiałam, co tutaj robił - i jego obecność wcale nie była mi w smak. Już sam jego widok sprawił, że moje kolana zrobiły się miękkie, a wokół żołądka zacisnął się chłodny, stalowy pręt. Wspomnienia z Tower wróciły - byłam jednak znacznie silniejsza niż wtedy, i choć strach przejmował moje ciało, nie przejmował nade mną władzy, nie paraliżował - już nie tak jak kiedyś.
- Mogłabym zapytać pana o to samo, panie Dearborn - Powitałam go z chłodną nonszalancją, za jego śladem unosząc różdżkę. Moje czoło mimowolnie przecięła zmarszczka, kiedy zmrużyłam oczy, w których z łatwością mógł odczytać niechęć - a jeśli potrafił dobrze patrzeć - ukryty za jego kulisami strach. Kiedyś był Cedrikiem - ale wizja chłopaka, którego pamiętałam ze szkolnej biblioteki oraz murawy została zatarta przez bezwzględnego aurora, który pozbawił mnie resztek człowieczeństwa w chwili, gdy jedyne, czego od życia chciałam, to umrzeć.
Wyprostowałam się dumnie, nie opuszczając różdżki. Nie byłam już tamtą spłoszoną panią Sallow; chciałam, aby to zauważył.
- Nie mam zamiaru się przed tobą tłumaczyć. Tym razem nie muszę. Żadne prawo już mi tego nie nakazuje. - Powiedziałam ze spokojem, nie ruszając się z miejsca i wyostrzając zmysły. Obserwowałam każdy jego ruch. Był aurorem - nawet, jeśli nie był nim już oficjalnie, nie miałam złudzeń, że jeśli tylko będzie chciał, z łatwością pokrzyżuje moje plany. A byłam już niemal u celu. - Nie wchodź mi w drogę. Za chwilę będą tu szmalcownicy. - Rzuciłam tonem nie znoszącym sprzeciwu; pułapki mogły ich spowolnić, ale nie na długo. Dearborn krzyżował mi plany - nie zamierzałam wdawać się z nim w żadne dyskusje. Nie miałam do niego zaufania - już nie. Doskonale pamiętałam jak mnie potraktował. Jakie zgotował mi upokorzenie. Jak głębokie piętno odcisnęły w mojej głowie wszystkie jego słowa. Wtedy to on był panem sytuacji; czy czerpał przyjemność z władzy, jaką dawała mu odznaka aurora? O ile bardziej czuł się mężczyzną, kiedy przesłuchiwał całkowicie bezbronną kobietę?
Być może liczył, że na zawsze taka pozostanę. Jeśli tak - mylił się.
- Dwa razy nie powtórzę. - Ostrzegłam go, a inkantacja już tańczyła na końcu mojego języka.
Cholerni aurorzy.
To nie ty jesteś tu od zadawania pytań, powiedziałem jej kiedyś, jeszcze w Tower i to samo mógłbym powiedzieć także teraz.
- Nie zrozumiałaby pani - odparowałem nie mniej chłodnym tonem.
Niechęć Sykes nie była dla mnie niczym dziwnym. Nie znosiła mnie, to oczywiste, bardzo zresztą słusznie. Ja nie dałem wiary jej słowom, nie wierzyłem w niewinność. Wciąż byłem przekonany, że nie udowodniono winy Jade w sprawie morderstwa Solasa Sallowa tylko dlatego, że dowodów było zbyt niewiele, by Wizengamot mógł wydać wyrok. To jednak wcale nie zmazywało tego, co zrobiła. Ja jej nie wierzyłem, więc to było Jade nie w smak - niechęć, nienawiść podszyte strachem, dostrzegalnym w oczach, tłumaczyłem właśnie tym.
Nie zdziwiło mnie też, że uniosła różdżkę, gotowa odpowiedzieć, albo i nawet zaatakować pierwsze. Teraz nic jej już nie krępowało. Na pewno wiedziała, że Biuro Aurorów zostało rozwiązane, nie miałem więc za sobą Ministerstwa Magii, choć to, że nie zarejestrowałem różdżki i od miesięcy działałem jako rebeliant pozostawało wciąż tajemnicą. Czy to mogło być jednak przeszkodą? Nie. Jade Sykes miała powody, by chcieć mnie skrzywdzić, może i zabić jak własnego męża. Jeśli przez kilka lat, które minęły od procesu, dalej zajmowała się czarną magią, mogła jeszcze bardziej zmącić jej w głowie.
Wierzyć się nie chciało, że tak potoczyły się losy tej kobiety. Pamiętałem Jade ze szkoły. Byliśmy na jednym roku, choć w innych domach. Tiara Przydziału przydzieliła ją do Hufflepuffu, tam, gdzie wychwalano lojalność, prawość i koleżeństwo. Lubiłem ją wtedy, niezaprzeczalnie, sprawiała wrażenie sympatycznej. Oboje nas fascynowały starożytne runy i spędzaliśmy długie godziny w bibliotece ucząc się ich, pisząc wypracowania i dyskutując. Ja chciałem zostać łamaczem klątw, wydawało mi się, że Jade także.
Jak do tego doszło, że pochłonęła ją ciemność?
Gdy dowiedziałem się o sprawie Solasa, na początku nie wiedziałem co o tym myśleć, lecz czy sam nie doświadczyłem jak zwodnicze i kłamliwe mogą być kobiety? Rita okazała się mieć dwa oblicza. Dlaczego podobnie nie mogło być z Sykes? Może od zawsze miała drugą stronę, którą ukrywała przed światem? Na podstawie materiału dowodowego wysnułem wniosek, przekonanie, że jest winna - i nie zamierzałem odpuścić. Nie przynosiło mi to satysfakcji, wbrew jej podejrzeniom, taki był po prostu mój obowiązek. Mocniejszy nacisk miał ją w końcu złamać. Zmusić do mówienia prawdy. Jade była jednak jak gałązka wierzby - wciąż mówiła to samo, kłamała bez ustanku.
Czy kłamała także i teraz?
- Żadne prawo chyba nigdy za bardzo cię nie obchodziło - wyrzekłem, niemal ze znużeniem, mając ochotę prychnąć. Prawo zobowiązywało ją do mówienia prawdy, a podczas procesu w sprawie zabójstwa własnego męża łgała. Czy morderczynię obchodziło jakiekolwiek prawo? Głęboko wątpliwe.
- Twoi przyjaciele? - spytałem ostro, zimno, zastanawiając się nad tym, dlaczego w ogóle o tym wspominała. Zacisnąłem palce na osikowym drewnie mocniej, spojrzeniem szukałem kogoś za jej plecami. Kusiło mnie, aby się odwrócić i sprawdzić, czy nie zaatakują mnie od tyłu, nie byłem jednak głupi, nie dam jej szansy, by zaatakowała. - Obawiam się, że w tym momencie to ty wchodzisz w drogę mi, a na to pozwolić nie zamierzam - zdecydowałem. Musiałem się Jade stąd pozbyć i wydostać stąd Spinneta. Nie chciałem się przekonywać, czy mówiła prawdę, czy nie.
- Bo co, Sykes? Skończę jak Sallow? - zakpiłem. - Wynoś się stąd. Nie dostaniesz go. To dobry człowiek - powiedziałem, jasno jej sugerując, że nie pozwolę, by dostała Spinneta - i lepiej dla niej będzie, jeśli w porę się wycofa.
- Nie zrozumiałaby pani - odparowałem nie mniej chłodnym tonem.
Niechęć Sykes nie była dla mnie niczym dziwnym. Nie znosiła mnie, to oczywiste, bardzo zresztą słusznie. Ja nie dałem wiary jej słowom, nie wierzyłem w niewinność. Wciąż byłem przekonany, że nie udowodniono winy Jade w sprawie morderstwa Solasa Sallowa tylko dlatego, że dowodów było zbyt niewiele, by Wizengamot mógł wydać wyrok. To jednak wcale nie zmazywało tego, co zrobiła. Ja jej nie wierzyłem, więc to było Jade nie w smak - niechęć, nienawiść podszyte strachem, dostrzegalnym w oczach, tłumaczyłem właśnie tym.
Nie zdziwiło mnie też, że uniosła różdżkę, gotowa odpowiedzieć, albo i nawet zaatakować pierwsze. Teraz nic jej już nie krępowało. Na pewno wiedziała, że Biuro Aurorów zostało rozwiązane, nie miałem więc za sobą Ministerstwa Magii, choć to, że nie zarejestrowałem różdżki i od miesięcy działałem jako rebeliant pozostawało wciąż tajemnicą. Czy to mogło być jednak przeszkodą? Nie. Jade Sykes miała powody, by chcieć mnie skrzywdzić, może i zabić jak własnego męża. Jeśli przez kilka lat, które minęły od procesu, dalej zajmowała się czarną magią, mogła jeszcze bardziej zmącić jej w głowie.
Wierzyć się nie chciało, że tak potoczyły się losy tej kobiety. Pamiętałem Jade ze szkoły. Byliśmy na jednym roku, choć w innych domach. Tiara Przydziału przydzieliła ją do Hufflepuffu, tam, gdzie wychwalano lojalność, prawość i koleżeństwo. Lubiłem ją wtedy, niezaprzeczalnie, sprawiała wrażenie sympatycznej. Oboje nas fascynowały starożytne runy i spędzaliśmy długie godziny w bibliotece ucząc się ich, pisząc wypracowania i dyskutując. Ja chciałem zostać łamaczem klątw, wydawało mi się, że Jade także.
Jak do tego doszło, że pochłonęła ją ciemność?
Gdy dowiedziałem się o sprawie Solasa, na początku nie wiedziałem co o tym myśleć, lecz czy sam nie doświadczyłem jak zwodnicze i kłamliwe mogą być kobiety? Rita okazała się mieć dwa oblicza. Dlaczego podobnie nie mogło być z Sykes? Może od zawsze miała drugą stronę, którą ukrywała przed światem? Na podstawie materiału dowodowego wysnułem wniosek, przekonanie, że jest winna - i nie zamierzałem odpuścić. Nie przynosiło mi to satysfakcji, wbrew jej podejrzeniom, taki był po prostu mój obowiązek. Mocniejszy nacisk miał ją w końcu złamać. Zmusić do mówienia prawdy. Jade była jednak jak gałązka wierzby - wciąż mówiła to samo, kłamała bez ustanku.
Czy kłamała także i teraz?
- Żadne prawo chyba nigdy za bardzo cię nie obchodziło - wyrzekłem, niemal ze znużeniem, mając ochotę prychnąć. Prawo zobowiązywało ją do mówienia prawdy, a podczas procesu w sprawie zabójstwa własnego męża łgała. Czy morderczynię obchodziło jakiekolwiek prawo? Głęboko wątpliwe.
- Twoi przyjaciele? - spytałem ostro, zimno, zastanawiając się nad tym, dlaczego w ogóle o tym wspominała. Zacisnąłem palce na osikowym drewnie mocniej, spojrzeniem szukałem kogoś za jej plecami. Kusiło mnie, aby się odwrócić i sprawdzić, czy nie zaatakują mnie od tyłu, nie byłem jednak głupi, nie dam jej szansy, by zaatakowała. - Obawiam się, że w tym momencie to ty wchodzisz w drogę mi, a na to pozwolić nie zamierzam - zdecydowałem. Musiałem się Jade stąd pozbyć i wydostać stąd Spinneta. Nie chciałem się przekonywać, czy mówiła prawdę, czy nie.
- Bo co, Sykes? Skończę jak Sallow? - zakpiłem. - Wynoś się stąd. Nie dostaniesz go. To dobry człowiek - powiedziałem, jasno jej sugerując, że nie pozwolę, by dostała Spinneta - i lepiej dla niej będzie, jeśli w porę się wycofa.
becomes law
resistance
becomes duty
Ostatnimi czasy starała się nie podróżować za często. Koniecznością było, oczywiście, regularne odwiedzanie Londynu, musiała docierać do Piórka Feniksa kilka razy w tygodniu na każdą próbę, występ, przymiarki kostiumów. Zwłaszcza, że od miesiąca miała znacznie więcej pracy; lord Bulstrode chciał, by więcej występowała na scenie solo, to zaś równało się większej ilości przygotowań, pracy z choreografem, muzykantami. Starała się przed wizytą w klubie załatwić wszystkie sprawunki. Zrobić zakupy na targu, aptece, w sklepie z materiałami - to okazywało się jednak coraz trudniejsze. Nawet w Londynie handlarze mieli problem z zaopatrzeniem, co zmuszało Demelzę do szukania niezbędnych produktów gdzie indziej.
Nieszczególnie było jej to w smak. Wojna rozlała się na cały kraj, właściwie nigdzie nie czuła się bezpiecznie. Docierały do Fancourt plotki, ponure wieści, tragiczne wiadomości; półwysep kornwalijski wydawał się bezpieczniejszy, lecz jednocześnie słyszała, że mieszkańcy tamtych hrabstw mieli jeszcze większe problemy z zakupem podstawowych produktów, co zniechęcało ją do odwiedzin tam.
W pierwszej połowie listopada, dość niechętnie, teleportowała się na obrzeża wioski Whalley, gdzie ponoć odbywał się co kilka dni targ. Tak poradziła jej znajoma krawcowa, zapewniając, że sama robi tam zakupy. Mówiła też, że mieszkają tam zarówno mugole, jak i czarodzieje, może więc nie dojdzie do żadnego... Incydentu? Tego żadna z nich nie mogła być pewna, nikt tego nie mógł przewidzieć, Demelza była jednak zmuszona zaryzykować. Otrzymała kilka prywatnych zleceń na szaty, magiczne szaty, potrzebowała więc porządnych materiałów, handlarza, któremu mogła zaufać. Tina mówiła o czarownicy, która swoje stoisko ma mniej więcej na środku placu targowego, wielką brodawkę na nosie i była w podeszłym wieku - skóry i futra sprzedawała ponoć porządne.
Pierwsze kilkanaście minut spędziła na poszukiwaniu tego placu w ogóle. Wioska Whalley nie była duża, lecz targowisko odbywało się na jego obrzeżach. Uliczkami przemykała jak cień, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi, ściskając w dłoniach wiklinowy koszyk. Wyglądała zwyczajnie - we własnym mniemaniu - ale mijani mugole i tak spoglądali na nią podejrzliwie. Z ulgą przekroczyła barierę, za którą oni dostrzegali wyłącznie ruiny, czarodzieje zaś targowisko - wiedziała o tym, wyczuwała tę magię, na tym akurat znała się raczej nieźle.
Nie było tu tak tłoczno i pełno jak dawniej, to pewne. Spodziewała się jednak trochę mniej ludzi jak na maleńką wioskę w głębi Lancashire. Najwyraźniej jednak wieść o tym, że pojawiali się tu lepiej zaopatrzeni handlarze rozniosła się dalej, niż Fancourt sądziła. To zaś oznaczało, że w końcu targ przyciągnie czyjąś uwagę - albo wykupią jej wszystko spod nosa.
Nie mogła się jednak powstrzymać i także skorzystała z okazji. Czarownicy udało się kupić bochenek świeżego chleba, trochę suszonych śliwek i cebuli. Nie stała w długiej kolejce do masarza, szukała stoiska z materiałami, a gdy wreszcie odnalazła je spojrzeniem... Przystanęła w miejscu szczerze zdziwiona.
W pierwszej chwili nie była pewna, czy zna tego mężczyznę, który właśnie przyglądał się skórzanej kamizelce, a może tylko jej się tak wydawało, lecz prędko przypomniała sobie Noc Duchów i jego imię. Everett. Nie przypuszczała, że go tu spotka.
Ciekawe, czy Belle udało się go odnaleźć? Nie miała pewności, że odebrał list i bilet, czy może sowa je po prostu zgubiła... Demelza wahała się chwilę, lecz w końcu podeszła bliżej i stanęła obok, niepewna, czy rozpozna w niej tancerkę z Piórka Feniksa. Na twarzy nie miała ani grama makijażu, ani pudru, ani szminki. Włosy splotła w prosty warkocz, teraz wydawała się piegowata i młodsza; sukienka wystająca spod karmelowego płaszcza nie miała zaś nic wspólnego z kostiumami jakie nosiła na scenie - ciemnozielona spódnica sięgała ziemi, zaś białą górę zdobił haftowany, zabudowany dekolt.
- Co za niespodzianka - odezwała się nieśmiało, uśmiechając się do czarodzieja, po czym przeniosła wzrok na skórę, którą oglądał. - To smocza? - spytała, spoglądając to na niego, to na handlarkę, która rzeczywiście miała wielką brodawkę na nosie.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Do wioski Whalley przylatywałem dość często, kiedyś – jeszcze jako smarkacz kurczowo trzymający się spódnicy matki, teraz – jako głowa rodziny, o ile oczywiście można tak było powiedzieć o naszej skromnej dwójce, która musiała rozsądnie rozporządzać ograniczonymi zasobami pieniężnymi, szukać najlepszych okazji na znajomym targu. Kiedy mijałem zabudowania niemagicznych, nie bałem się, choć może powinienem; byłem przecież u siebie, w Lancashire, w miejscowości, której rozkład znałem na pamięć. Krajobraz wyglądał inaczej niż kiedyś, było buro, atmosfera zgęstniała od wiszącego w powietrzu napięcia, lecz czarodzieje i mugole wciąż żyli ze sobą we względnej symbiozie. Jak długo miało to trwać, kiedy toczący Wyspy konflikt w końcu naruszy delikatną równowagę sił, nie chciałem nawet zgadywać. Dopóki jednak mogłem bywać w Whalley bez w pełni uzasadnionego lęku, że wpadnę w czyjeś sidła lub zostanę napadnięty, zamierzałem z tego korzystać. Oczywiście, nie bagatelizowałem potencjalnego zagrożenia – wszak do samosądów mogło dojść w każdej chwili, choćby i teraz, w biały dzień, na środku ulicy. Byłem uważny, czujny. Uparcie ściskałem trzymaną w kieszeni płaszcza różdżkę, którą puściłem dopiero w chwili, gdy przekroczyłem barierę, znalazłem się wśród innych czarodziejów.
– Nie oddalaj się – zwróciłem się do towarzyszącego mi Jarvisa, odnajdując jego jasne, bystre spojrzenie własnym. Widziałem, że opuszczenie bezpiecznego lasu było dla niego nie lada przeżyciem. Że aż rwie się, by zniknąć między straganami, poszukać innych dzieciaków. Nie mogłem mu jednak na to pozwolić, jeśli nie chciałem podejmować zbędnego ryzyka. – Chodź, poszukamy najpierw czegoś do jedzenia – dodałem jeszcze, kładąc rękę na drobnym ramieniu sześciolatka, nim ruszyliśmy w stronę zachwalającego swe produkty kramarza. Z kamienną twarzą rachowałem, na co możemy sobie pozwolić, a co jest dla nas zbyt drogie. Mięso? Nie, lepiej załatwić je innymi kanałami, posłać sowę do znajomego łowcy. Herbata, kawa? Musiały poczekać. Nie byłem pewien, ile czasu minęło, nim zaopatrzyliśmy się w bochen chleba, główkę kapusty, dwa kilogramy ogórków. To powinno nam wystarczyć, przynajmniej chwilowo. – No, to teraz może coś ciekawszego. Chcesz pooglądać skóry? Takie ze smoka? – Pochyliłem się i wziąłem syna w ramiona, odgarnąłem opadający mu na czoło kosmyk włosów, wyginając przy tym usta w zachęcającym uśmiechu; zamierzałem pozwolić małemu obejrzeć targ z zupełnie innej perspektywy. Poza tym, im bliżej było południa, tym więcej ludzi kręciło się dookoła, przemawiała więc przeze mnie troska, chciałem mieć go blisko, na ręku. Żwawo skierowałem swe kroki do miejsca, w którym rozłożyła się starucha z brodawką na nosie. Jeszcze nigdy nic u niej nie kupowałem, lecz wszyscy zachwalali jej towary. Może naprawdę powinienem zainwestować w skórę? Ostatnie spotkanie ze stadem sklątek tylnowybuchowych nie należało do moich najlepszych wspomnień, kto wie, kiedy znów będę musiał zajmować się tymi – lub podobnymi – stworzeniami. Nie mogłem pozwolić sobie na miesiąc wolnego, powolne dochodzenie do siebie po kolejnej serii oparzeń.
Kiedy już zatrzymałem się obok blatu z najróżniejszymi materiałami, pozwoliłem Jarvisowi stanąć na własnych nogach; musiałem zwolnić ręce, by móc ująć towar w dłonie, zbadać go lepiej niż tylko wzrokiem. Ciągle jednak miałem na syna oko, był Sykesem, a – o czym sam wiedziałem najlepiej – Sykesowie nie potrafili usiedzieć w jednym miejscu dłużej. – Ile taka kamizelka? – Zapytałem staruchy, unosząc wyżej brwi. Kiedy podała swoją cenę, skrzywiłem się tylko, nie kryjąc niezadowolenia. Towar był drogi, za drogi, bym mógł sobie teraz na taki zakup pozwolić, to jednak było do przewidzenia. Wokół nas znów zrobiło się głośniej, w nos uderzył mnie zapach pieczonego królika, obok znalazło się więcej czarodziejów w pstrokatych szatach; odruchowo odnalazłem dłonią ramiona potomka, niedelikatnie przyciągając go bliżej.
Z początku nie zrozumiałem, że dziewczyna zwraca się do mnie. Nadal przyglądałem się kamizelce, na którą nie było mnie stać, rozważając wszelkie za i przeciw. Dopiero wtedy, gdy kontynuowała, wzniosłem wzrok wyżej, na jej twarz. Było w niej coś znajomego, coś, czego nie potrafiłem sobie przypomnieć; czułem się zupełnie jak gdybym miał słowo na końcu języka, które za nic nie mogło odnaleźć drogi na usta. Zmarszczyłem brwi, bezwiednie sięgając w kierunku brody, pocierając ją w zamyśleniu. – Panna to do mnie...? – zacząłem. Wzrokiem ślizgałem się od skromnej spódnicy po zebrane w warkocz włosy, pokrytą piegami skórę. W końcu zrozumiałem; może to zasługa oczu, a może uśmiechu. Może po prostu połączyłem brzmienie głosu z odpowiednimi personaliami. – Demelza – dodałem szybko, odnajdując właściwe imię. – Co ty tu robisz? – zapytałem niezbyt mądrze, wciąż porównując obraz, którym raczyłem się w Piórku Feniksa z tym, który miałem teraz przed nosem. Była ładna i bez makijażu czy gorsetu podkreślającego linię żeber. Może nawet ładniejsza. Nie o tym powinienem teraz myśleć. – Otrzymałem twój list i bilecik... Dziękuję. Miałem na niego odpisać, ale jeszcze nie zdążyłem. – Czy ja właśnie zacząłem się tłumaczyć? – Nie sądziłem, że go wyślesz. – I że będziesz w ogóle pamiętać o tamtej rozmowie.
– Nie oddalaj się – zwróciłem się do towarzyszącego mi Jarvisa, odnajdując jego jasne, bystre spojrzenie własnym. Widziałem, że opuszczenie bezpiecznego lasu było dla niego nie lada przeżyciem. Że aż rwie się, by zniknąć między straganami, poszukać innych dzieciaków. Nie mogłem mu jednak na to pozwolić, jeśli nie chciałem podejmować zbędnego ryzyka. – Chodź, poszukamy najpierw czegoś do jedzenia – dodałem jeszcze, kładąc rękę na drobnym ramieniu sześciolatka, nim ruszyliśmy w stronę zachwalającego swe produkty kramarza. Z kamienną twarzą rachowałem, na co możemy sobie pozwolić, a co jest dla nas zbyt drogie. Mięso? Nie, lepiej załatwić je innymi kanałami, posłać sowę do znajomego łowcy. Herbata, kawa? Musiały poczekać. Nie byłem pewien, ile czasu minęło, nim zaopatrzyliśmy się w bochen chleba, główkę kapusty, dwa kilogramy ogórków. To powinno nam wystarczyć, przynajmniej chwilowo. – No, to teraz może coś ciekawszego. Chcesz pooglądać skóry? Takie ze smoka? – Pochyliłem się i wziąłem syna w ramiona, odgarnąłem opadający mu na czoło kosmyk włosów, wyginając przy tym usta w zachęcającym uśmiechu; zamierzałem pozwolić małemu obejrzeć targ z zupełnie innej perspektywy. Poza tym, im bliżej było południa, tym więcej ludzi kręciło się dookoła, przemawiała więc przeze mnie troska, chciałem mieć go blisko, na ręku. Żwawo skierowałem swe kroki do miejsca, w którym rozłożyła się starucha z brodawką na nosie. Jeszcze nigdy nic u niej nie kupowałem, lecz wszyscy zachwalali jej towary. Może naprawdę powinienem zainwestować w skórę? Ostatnie spotkanie ze stadem sklątek tylnowybuchowych nie należało do moich najlepszych wspomnień, kto wie, kiedy znów będę musiał zajmować się tymi – lub podobnymi – stworzeniami. Nie mogłem pozwolić sobie na miesiąc wolnego, powolne dochodzenie do siebie po kolejnej serii oparzeń.
Kiedy już zatrzymałem się obok blatu z najróżniejszymi materiałami, pozwoliłem Jarvisowi stanąć na własnych nogach; musiałem zwolnić ręce, by móc ująć towar w dłonie, zbadać go lepiej niż tylko wzrokiem. Ciągle jednak miałem na syna oko, był Sykesem, a – o czym sam wiedziałem najlepiej – Sykesowie nie potrafili usiedzieć w jednym miejscu dłużej. – Ile taka kamizelka? – Zapytałem staruchy, unosząc wyżej brwi. Kiedy podała swoją cenę, skrzywiłem się tylko, nie kryjąc niezadowolenia. Towar był drogi, za drogi, bym mógł sobie teraz na taki zakup pozwolić, to jednak było do przewidzenia. Wokół nas znów zrobiło się głośniej, w nos uderzył mnie zapach pieczonego królika, obok znalazło się więcej czarodziejów w pstrokatych szatach; odruchowo odnalazłem dłonią ramiona potomka, niedelikatnie przyciągając go bliżej.
Z początku nie zrozumiałem, że dziewczyna zwraca się do mnie. Nadal przyglądałem się kamizelce, na którą nie było mnie stać, rozważając wszelkie za i przeciw. Dopiero wtedy, gdy kontynuowała, wzniosłem wzrok wyżej, na jej twarz. Było w niej coś znajomego, coś, czego nie potrafiłem sobie przypomnieć; czułem się zupełnie jak gdybym miał słowo na końcu języka, które za nic nie mogło odnaleźć drogi na usta. Zmarszczyłem brwi, bezwiednie sięgając w kierunku brody, pocierając ją w zamyśleniu. – Panna to do mnie...? – zacząłem. Wzrokiem ślizgałem się od skromnej spódnicy po zebrane w warkocz włosy, pokrytą piegami skórę. W końcu zrozumiałem; może to zasługa oczu, a może uśmiechu. Może po prostu połączyłem brzmienie głosu z odpowiednimi personaliami. – Demelza – dodałem szybko, odnajdując właściwe imię. – Co ty tu robisz? – zapytałem niezbyt mądrze, wciąż porównując obraz, którym raczyłem się w Piórku Feniksa z tym, który miałem teraz przed nosem. Była ładna i bez makijażu czy gorsetu podkreślającego linię żeber. Może nawet ładniejsza. Nie o tym powinienem teraz myśleć. – Otrzymałem twój list i bilecik... Dziękuję. Miałem na niego odpisać, ale jeszcze nie zdążyłem. – Czy ja właśnie zacząłem się tłumaczyć? – Nie sądziłem, że go wyślesz. – I że będziesz w ogóle pamiętać o tamtej rozmowie.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Demelza nie była pewna, czy mężczyzna w ogóle ją usłyszał, wokół kręciło się sporo czarodziejów i czarownic, te słowa mogły wplątać się w gwar innych rozmów, zmieszać ze śmiechami i krzykami, lecz uchwyciła spojrzenie jego niebieskoszarych oczu. Wydawał się zaskoczony, patrzył na nią spod zmarszczonych brwi, jakby zdziwiony, że w ogóle się do niego odezwała. Źle postąpiła? Ukłucie przejęcia, że może nie powinna była go zaczepiać, że może sobie tego nie życzył pojawiło się nagle w wątłej piersi Demelzy, a te słowa, potwierdzając zaskoczenie, że się do niego odzywa jeszcze bardziej utwierdziły ją w tym przekonaniu. Miała wrażenie, że jej nie poznał, że nie wie kim jest. A może tylko udawał? Zarumieniła się na samą myśl o tym. Nie przyszło jej do głowy, że może poza Piórkiem Feniksa nie będzie chciał mieć z nią nic do czynienia. Tak jak ona nie śpieszyła się do chwalenia drogą ścieżki kariery, to i niektórzy mężczyźni woleli zachować dla siebie jakie rozrywki wybierali na późne wieczory przy szklaneczce whisky w centrum Londynu.
- No... tak - bąknęła. - Everett? - spytała głupio, aby się upewnić.
Czy to możliwe, aby kogoś z nim pomyliła? Nie, raczej nie, nie miała może fotograficznej pamięci, lecz do twarzy całkiem niezłą. Zapamiętała go przecież, choć nie zamienili ani słowa, wyłącznie przez krótkie momenty kontaktu wzrokowego, kiedy ona tańczyła na scenie, a on oglądał występy wśród innych widzów. Po wieczorze Nocy Duchów jeszcze bardziej te rysy, to spojrzenie utkwiły jej w pamięci - opowiadała o nim Celine.
Nie rozpoznał jej, czy udawał, że nie zna? Wolała myśleć, że to pierwsze. Bez grubej warstwy makijażu i niemoralnego stroju prezentowała się całkiem inaczej. W świetle dnia, ze swoimi piegami i grzeczną, pensjonarską niemal kreacją prezentowała się jak dziewczyna z dobrego domu i nikt nie pomyślałby, że nocami mogłaby parać się niechlubnym zajęciem. Już chciała przypomnieć mu swoje imię, choć jednocześnie czuła chęć, by odwrócić się i uciec, kiedy przypomniał sobie sam. Chyba naprawdę jej nie rozpoznał. Chyba. Skinęła głową na potwierdzenie swojego imienia.
- Chyba to co wszyscy. Przyszłam na targ. Nie śledzę cię... - odpowiedziała zmieszana Demelza, a ostatnie trzy słowa wypaliła właściwie bez przemyślenia. Czemu w ogóle to powiedziała? Dlaczego przeszło jej przez myśl, że mógłby tak pomyśleć? Na Merlina... - Szukam materiałów do zleceń, tam, gdzie mieszkam ich brakuje - wytłumaczyła szybko, aby zmienić temat i zatuszować swoją głupią wpadkę. - Och, ależ nie szkodzi. Tak myślałam, że nie masz czasu. Pewnie jesteś zajęty. Rozumiem - odpowiedziała natychmiast. Nie zaczepiała go przecież bez brak odpowiedzi na list i przesłany bilet. Nie należała do kobiet nachalnych. Zarumieniła się jeszcze bardziej, a przez brak pudru było to widać. - Dlaczego nie sądziłeś? Przecież obiecałam - żachnęła się Fancourt. Sprawiała wrażenie kobiety niesłownej? Myślał, że to tylko obiecanki-cacanki ze strony tancerki manipulantki? Dobre sobie. Poczuła, że dobrze zrobiła wysyłając list z biletem, gdy...
Opuściwszy spojrzenie dostrzegła obok Everetta kilkuletniego chłopca. Przez chwilę myślała, że się zgubił i po prostu z ciekawością przysłuchuje rozmowie dwójce nieznajomych, lecz stał zbyt blisko, na Everetta patrzył jakoś tak dziwnie, jakby go znał...
- Och, to twój braciszek? - spytała z głupią nadzieją.
Przecież nie miał obrączki na palcu.
- No... tak - bąknęła. - Everett? - spytała głupio, aby się upewnić.
Czy to możliwe, aby kogoś z nim pomyliła? Nie, raczej nie, nie miała może fotograficznej pamięci, lecz do twarzy całkiem niezłą. Zapamiętała go przecież, choć nie zamienili ani słowa, wyłącznie przez krótkie momenty kontaktu wzrokowego, kiedy ona tańczyła na scenie, a on oglądał występy wśród innych widzów. Po wieczorze Nocy Duchów jeszcze bardziej te rysy, to spojrzenie utkwiły jej w pamięci - opowiadała o nim Celine.
Nie rozpoznał jej, czy udawał, że nie zna? Wolała myśleć, że to pierwsze. Bez grubej warstwy makijażu i niemoralnego stroju prezentowała się całkiem inaczej. W świetle dnia, ze swoimi piegami i grzeczną, pensjonarską niemal kreacją prezentowała się jak dziewczyna z dobrego domu i nikt nie pomyślałby, że nocami mogłaby parać się niechlubnym zajęciem. Już chciała przypomnieć mu swoje imię, choć jednocześnie czuła chęć, by odwrócić się i uciec, kiedy przypomniał sobie sam. Chyba naprawdę jej nie rozpoznał. Chyba. Skinęła głową na potwierdzenie swojego imienia.
- Chyba to co wszyscy. Przyszłam na targ. Nie śledzę cię... - odpowiedziała zmieszana Demelza, a ostatnie trzy słowa wypaliła właściwie bez przemyślenia. Czemu w ogóle to powiedziała? Dlaczego przeszło jej przez myśl, że mógłby tak pomyśleć? Na Merlina... - Szukam materiałów do zleceń, tam, gdzie mieszkam ich brakuje - wytłumaczyła szybko, aby zmienić temat i zatuszować swoją głupią wpadkę. - Och, ależ nie szkodzi. Tak myślałam, że nie masz czasu. Pewnie jesteś zajęty. Rozumiem - odpowiedziała natychmiast. Nie zaczepiała go przecież bez brak odpowiedzi na list i przesłany bilet. Nie należała do kobiet nachalnych. Zarumieniła się jeszcze bardziej, a przez brak pudru było to widać. - Dlaczego nie sądziłeś? Przecież obiecałam - żachnęła się Fancourt. Sprawiała wrażenie kobiety niesłownej? Myślał, że to tylko obiecanki-cacanki ze strony tancerki manipulantki? Dobre sobie. Poczuła, że dobrze zrobiła wysyłając list z biletem, gdy...
Opuściwszy spojrzenie dostrzegła obok Everetta kilkuletniego chłopca. Przez chwilę myślała, że się zgubił i po prostu z ciekawością przysłuchuje rozmowie dwójce nieznajomych, lecz stał zbyt blisko, na Everetta patrzył jakoś tak dziwnie, jakby go znał...
- Och, to twój braciszek? - spytała z głupią nadzieją.
Przecież nie miał obrączki na palcu.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z początku naprawdę jej nie rozpoznałem. Przez myśl mi nie przyszło, że nasze drogi mogłyby się przeciąć gdziekolwiek indziej niż w Piórku Feniksa – choć przecież nasz świat nie był aż tak duży. Musiała gdzieś robić zakupy, chadzać na spacery, mieszkać. Do tej pory podświadomie zakładałem jednak, że wszystkie te czynności odbywała w odległym, otulonym zaduchem śmierci Londynie, jak gdyby praca w klubie z burleską była łańcuchem u nogi, siłą powstrzymywała ją przed swobodnym opuszczaniem pilnie strzeżonej stolicy. Najwidoczniej byłem w błędzie, zaś Demelza pojawiała się nawet i w Lancashire; czy naprawdę nigdy wcześniej jej tutaj nie widziałem? Czy mijałem w tłumie, nie zdając sobie sprawy z tego, że to ona, gwiazda estrady? Wyglądała inaczej – grzeczniej, skromniej. Mogłaby być pracownicą Ministerstwa, kwiaciarką, malarką. Dziewczyną, której rodzice niestrudzenie szukają kandydata na męża, oczywiście o odpowiednio zasobnej sakiewce i szanowanym nazwisku. I kto wie, może tak właśnie było? Może po prostu nie zdawali sobie sprawy z faktu, czym zajmuje się wieczorami ich idealna córka...?
– Everett – potwierdziłem krótko, gdy wybąkała moje imię, to, którym się przedstawiałem, a jej oblicze pokryło się rumieńcem; musiała być zakłopotana. Kiedy już zrozumiałem, że popełniłem błąd, że miałem przed sobą czarownicę, z którą nie tak dawno sączyłem whisky i paliłem diable ziele, przywołałem na twarz uśmiech. Jednocześnie nie spuszczałem oka z kręcącego się obok syna; wiedziałem do czego był zdolny i wiedziałem, że gdyby zniknął z mojego pola widzenia, miałbym niemały problem z odnalezieniem go wśród wypełniających targ czarodziejów. – Nie śledzisz mnie – powtórzyłem po niej powoli, by pozwolić tym słowom wybrzmieć ponownie, szczerze rozbawiony towarzyszącym kobiecie zmieszaniem. Nie chciałem jej zawstydzać, nie chciałem, by pożałowała, że do nas podeszła, tak jakoś samo wychodziło. – A gdzie mieszkasz? – dopytałem od razu, chcąc pomóc Demelzie w zmianie tematu. Byłem ciekaw, skąd przybyła, czy również osiadła na ziemiach Ollivanderów. I nie pomyślałem nawet o tym, że mogę ją swym pytaniem skrępować. Bo przecież i ja jej nie śledziłem, nie miałem zamiaru. – Materiałów? – dodałem po chwili, znów marszcząc brwi. Dodawałem jedno do drugiego, próbując zapamiętać wszystkie skrawki informacji, z którymi się zdradzała. – W sumie to prawda, mam ostatnio trochę na głowie. Czasem zastanawiam się, jakim cudem znajduję czas na sen. – Mimo to nie krzywiłem się, wypowiedź skwitowałem wzruszeniem ramion. Byłem już do tego przyzwyczajony, do natłoku zajęć. Pomagałem przy hodowlach, tworzyłem talizmany, robiłem Jarvisowi i za ojca, i za matkę.
Nie rozumiałem, dlaczego tak reagowała, jak gdybym uraził ją swoim stwierdzeniem. – Nie podejrzewałem, że będziesz o tym pamiętać – wyjaśniłem w prostych słowach, szczerze. Byłem jednym z wielu klientów Piórka, kroplą w morzu przewijających się przez klub gości. I nie widziałbym w tym nic złego, gdyby jej sowa nie odnalazła mnie, ani nie niosła ze sobą obiecanego bileciku. – Co? – Przeniosłem wzrok z Demelzy na stojącego obok mnie chłopca, wyraźnie wybity z rytmu. To nie tak, że o nim zapomniałem. Po prostu nie sądziłem, że stanie się częścią naszej rozmowy. Ani że dziewczyna uzna go za mojego brata. Lecz przecież skąd mogła wiedzieć – na moim palcu na próżno byłoby szukać obrączki. – Nie, to mój syn. Jarvis, przywitaj się z Demelzą. – Dopiero wtedy zwróciłem się do przyglądającego się jej zza mojej nogi dziecka; bał się jej? Dziwił na widok kogoś obcego? – No chodź, nie wstydź się – dodałem, znów biorąc go na ręce, podrzucając przy tym kilka razy, aż nie zaśmiał się krótko, z czymś na kształt ulgi, po czym wyseplenił nieśmiałe powitanie, machnął krótko rączką.
– Everett – potwierdziłem krótko, gdy wybąkała moje imię, to, którym się przedstawiałem, a jej oblicze pokryło się rumieńcem; musiała być zakłopotana. Kiedy już zrozumiałem, że popełniłem błąd, że miałem przed sobą czarownicę, z którą nie tak dawno sączyłem whisky i paliłem diable ziele, przywołałem na twarz uśmiech. Jednocześnie nie spuszczałem oka z kręcącego się obok syna; wiedziałem do czego był zdolny i wiedziałem, że gdyby zniknął z mojego pola widzenia, miałbym niemały problem z odnalezieniem go wśród wypełniających targ czarodziejów. – Nie śledzisz mnie – powtórzyłem po niej powoli, by pozwolić tym słowom wybrzmieć ponownie, szczerze rozbawiony towarzyszącym kobiecie zmieszaniem. Nie chciałem jej zawstydzać, nie chciałem, by pożałowała, że do nas podeszła, tak jakoś samo wychodziło. – A gdzie mieszkasz? – dopytałem od razu, chcąc pomóc Demelzie w zmianie tematu. Byłem ciekaw, skąd przybyła, czy również osiadła na ziemiach Ollivanderów. I nie pomyślałem nawet o tym, że mogę ją swym pytaniem skrępować. Bo przecież i ja jej nie śledziłem, nie miałem zamiaru. – Materiałów? – dodałem po chwili, znów marszcząc brwi. Dodawałem jedno do drugiego, próbując zapamiętać wszystkie skrawki informacji, z którymi się zdradzała. – W sumie to prawda, mam ostatnio trochę na głowie. Czasem zastanawiam się, jakim cudem znajduję czas na sen. – Mimo to nie krzywiłem się, wypowiedź skwitowałem wzruszeniem ramion. Byłem już do tego przyzwyczajony, do natłoku zajęć. Pomagałem przy hodowlach, tworzyłem talizmany, robiłem Jarvisowi i za ojca, i za matkę.
Nie rozumiałem, dlaczego tak reagowała, jak gdybym uraził ją swoim stwierdzeniem. – Nie podejrzewałem, że będziesz o tym pamiętać – wyjaśniłem w prostych słowach, szczerze. Byłem jednym z wielu klientów Piórka, kroplą w morzu przewijających się przez klub gości. I nie widziałbym w tym nic złego, gdyby jej sowa nie odnalazła mnie, ani nie niosła ze sobą obiecanego bileciku. – Co? – Przeniosłem wzrok z Demelzy na stojącego obok mnie chłopca, wyraźnie wybity z rytmu. To nie tak, że o nim zapomniałem. Po prostu nie sądziłem, że stanie się częścią naszej rozmowy. Ani że dziewczyna uzna go za mojego brata. Lecz przecież skąd mogła wiedzieć – na moim palcu na próżno byłoby szukać obrączki. – Nie, to mój syn. Jarvis, przywitaj się z Demelzą. – Dopiero wtedy zwróciłem się do przyglądającego się jej zza mojej nogi dziecka; bał się jej? Dziwił na widok kogoś obcego? – No chodź, nie wstydź się – dodałem, znów biorąc go na ręce, podrzucając przy tym kilka razy, aż nie zaśmiał się krótko, z czymś na kształt ulgi, po czym wyseplenił nieśmiałe powitanie, machnął krótko rączką.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W Londynie spędziła kilka najbardziej ponurych miesięcy swojego życia. Wyrzucona przez rodziców z domu tułała się najpierw po znajomych, później po wynajętych pokojach, ciężarna i wykończona, coraz bardziej zadłużona. Wydawało jej się, że tam straciła wszystko - dziecko, szacunek do siebie, godność, przyszłość. Później stanęła na deskach sceny Piórka Feniksa, przywiązano Demelzę do nich klątwą, spędzała więc wciąż w Londynie zdecydowanie więcej czasu niż tego chciała. Nieszczególnie lubiła to miasto, Źle jej się kojarzyło. Cieszyła się, że nadarzyła się okazja, aby zamieszkać gdzie indziej - może nie ta daleko jak tylko by mogła, stolicy Wielkiej Brytanii nie dzielił od Brighton długi dystans, lecz to i tak wydawał się inny świat. Spokojniejszy, wolniejszy, przyjemniejszy. Mieszkała nieopodal wybrzeża i do snu kołysał ją śpiew mew.
Czy sprawiała wrażenie typowej mieszkanki Londynu? Wielkiego miasta? Miała nadzieję, że nie. Takie kobiety zawsze wydawały jej się nieco zadufane w sobie, zadzierające nosa, a ona starała się taka nie być - wspominała nawet Everettowi, że nie ma ambicji by stać się pierwszą primadonną Piórka Feniksa. Znacznie bardziej lubiła tę prawdziwą siebie, spoza klubu, elegancką i ładną, lecz nie tak... rozpustną.
Uśmiech Everetta, jego dobry humor, może nawet rozbawienie nie zdołały przegnać zmieszania z piegowatej twarzy Demelzy. Zwłaszcza kiedy powtórzył za nią te feralne słowa o śledzeniu. Dlaczego właściwie to powiedziała?
- No nie. Dlaczego bym miała? - zaśmiała się nerwowo. Cholera jasna. Fancourt pomyślała, że chyba sprawia wrażenie desperatki - to ona przysiadła się do niego w Piórku Feniksa, to ona zagaiła rozmowę, zdradziła mu, że pamięta jego twarz, to ona pierwsza napisała list i wysłała mu bilet z miejscem w pierwszym rzędzie. Teraz jeszcze nagabywała go na targu pojawiając się znikąd. Demelza, jak większość kobiet, miała skłonność do wyobrażania sobie zbyt wiele i robienia z igły wideł, więc w jej wyobraźni cała ta sytuacja stawała się wręcz dramatyczna i czuła się coraz bardziej zawstydzona samą sobą. - W Brighton. To w East Sussex, na południowym wybrzeżu - odpowiedziała prędko, zanim w ogóle zastanowiła się nad tym, czy powinna była odpowiadać. Jakoś nie przeszło jej przez myśl, że Everett mógłby to nieodpowiednio wykorzystać, ze ktoś inny mógłby to usłyszeć. Miała dużo wiary w ludzi. Za dużo.
- Mhm. Na szaty, sukienki, płaszcze. Poza klubem szyję szaty na zamówienie. Magiczne też - odpowiedziała, a w głosie Demelzy rozbrzmiała nutka dumy. Może za bardzo się zdradzała, lecz czuła ochotę, by się tym pochwalić. Niech sobie nie myśli, że jedyne co potrafi to zrzucanie ubranie na scenie za galeony, a co. Potrafiła znacznie więcej. By się tak na niego nie gapić opuściła spojrzenie na materiały, aby obejrzeć to po co naprawdę przyszła - szukała skóry wsiąkiewki, lecz wtedy wpadło w jej oko coś znacznie ciekawszego. Mieniło się jak złoto. Od razu wyciągnęła dłoń po tkaninę z włókien sierści skocznych czarokrólików i uniosła, by przyjrzeć się jej lepiej. Pięknie odbijała światło. - Jest wspaniała - szepnęła zachwycona, a starsza czarownica przy straganie uśmiechnęła się lekko i odchrząknęła mrucząc, że kosztuje aż dziesięć galeonów. Sporo.
Może powinna była dalej podziwiać to dzieło sztuki, by ukryć swoje zmieszanie i rumieniec. Demelza spojrzała jednak na Everetta, chcąc zrozumieć dlaczego posądzał ją o to, że nie będzie pamiętać.
- Staram się dotrzymywać danego słowa - powiedziała tylko, spoglądając na chłopca, który przysłuchiwał się ich rozmowie. Naprawdę podejrzewała, że może być jego bratem. Miała nadzieję, że jest jego bratem, lecz - jakże by inaczej - los z niej zakpił. Usłyszała to, czego usłyszeć nie chciała. Usłyszała to, co potwierdzało jej podejrzenia.
Chłopiec okazał się synem Everetta.
Zrozumiała już dlaczego był zbyt zajęty, aby odpisać na list, zdziwiony nim i tą rozmową. Może nawet wcale nie chciał go dostać. Przełknęła nerwowo ślinę, starając się nie przestawać uśmiechać, aby nie wyszło niezręcznie, lecz czuła, że ze wstydu płonął jej policzki. Dlaczego nie nosił obrączki? Głupie pytanie. W Piórku Feniksa mężczyźni często zdejmowali obrączki, aby zachęcić kobiety do spędzania czasu w ich towarzystwie. Może tak też było w przypadku Everetta. Wszystko układało się w spójną całość. Po prostu miał rodzinę.
- Dzień dobry, Jarvis, miło cię poznać - powiedziała do chłopca, spoglądając to na jego młodą buzię, to na Everetta. Byli do siebie bardzo podobni. - Przyszliście na targ całą rodziną? - spytała, mnąc w palcach tkaninę z włókien sierści czarokrólików tak mocno, że aż wiedźma znów odchrząknęła. - Wiesz, jeśli niepotrzebnie wysłałam ten bilet, to przepraszam, nie chciałam ci sprawić kłopotu - zwróciła się do Everetta konspiracyjnym szeptem jakby jego żona zaraz miała wyskoczyć spod straganu i miotnąć w nią złośliwym urokiem za rozmowę z jej mężem. - Rozumiem, że... że...
Właściwie co?
Wzięła głębszy oddech, bo znów zagubiła się we własnych myślach i tym co chciała powiedzieć, więc by zamaskować tę niezręczność sięgnęła do wiklinowego koszyka, który miała ze sobą.
- Lubisz marcepan, Jarvis? - spytała ni stąd, ni zowąd entuzjastycznym tonem, wyciągając w kierunku chłopca mały kawałek marcepanu w kształcie serca polany białym lukrem.
Czy sprawiała wrażenie typowej mieszkanki Londynu? Wielkiego miasta? Miała nadzieję, że nie. Takie kobiety zawsze wydawały jej się nieco zadufane w sobie, zadzierające nosa, a ona starała się taka nie być - wspominała nawet Everettowi, że nie ma ambicji by stać się pierwszą primadonną Piórka Feniksa. Znacznie bardziej lubiła tę prawdziwą siebie, spoza klubu, elegancką i ładną, lecz nie tak... rozpustną.
Uśmiech Everetta, jego dobry humor, może nawet rozbawienie nie zdołały przegnać zmieszania z piegowatej twarzy Demelzy. Zwłaszcza kiedy powtórzył za nią te feralne słowa o śledzeniu. Dlaczego właściwie to powiedziała?
- No nie. Dlaczego bym miała? - zaśmiała się nerwowo. Cholera jasna. Fancourt pomyślała, że chyba sprawia wrażenie desperatki - to ona przysiadła się do niego w Piórku Feniksa, to ona zagaiła rozmowę, zdradziła mu, że pamięta jego twarz, to ona pierwsza napisała list i wysłała mu bilet z miejscem w pierwszym rzędzie. Teraz jeszcze nagabywała go na targu pojawiając się znikąd. Demelza, jak większość kobiet, miała skłonność do wyobrażania sobie zbyt wiele i robienia z igły wideł, więc w jej wyobraźni cała ta sytuacja stawała się wręcz dramatyczna i czuła się coraz bardziej zawstydzona samą sobą. - W Brighton. To w East Sussex, na południowym wybrzeżu - odpowiedziała prędko, zanim w ogóle zastanowiła się nad tym, czy powinna była odpowiadać. Jakoś nie przeszło jej przez myśl, że Everett mógłby to nieodpowiednio wykorzystać, ze ktoś inny mógłby to usłyszeć. Miała dużo wiary w ludzi. Za dużo.
- Mhm. Na szaty, sukienki, płaszcze. Poza klubem szyję szaty na zamówienie. Magiczne też - odpowiedziała, a w głosie Demelzy rozbrzmiała nutka dumy. Może za bardzo się zdradzała, lecz czuła ochotę, by się tym pochwalić. Niech sobie nie myśli, że jedyne co potrafi to zrzucanie ubranie na scenie za galeony, a co. Potrafiła znacznie więcej. By się tak na niego nie gapić opuściła spojrzenie na materiały, aby obejrzeć to po co naprawdę przyszła - szukała skóry wsiąkiewki, lecz wtedy wpadło w jej oko coś znacznie ciekawszego. Mieniło się jak złoto. Od razu wyciągnęła dłoń po tkaninę z włókien sierści skocznych czarokrólików i uniosła, by przyjrzeć się jej lepiej. Pięknie odbijała światło. - Jest wspaniała - szepnęła zachwycona, a starsza czarownica przy straganie uśmiechnęła się lekko i odchrząknęła mrucząc, że kosztuje aż dziesięć galeonów. Sporo.
Może powinna była dalej podziwiać to dzieło sztuki, by ukryć swoje zmieszanie i rumieniec. Demelza spojrzała jednak na Everetta, chcąc zrozumieć dlaczego posądzał ją o to, że nie będzie pamiętać.
- Staram się dotrzymywać danego słowa - powiedziała tylko, spoglądając na chłopca, który przysłuchiwał się ich rozmowie. Naprawdę podejrzewała, że może być jego bratem. Miała nadzieję, że jest jego bratem, lecz - jakże by inaczej - los z niej zakpił. Usłyszała to, czego usłyszeć nie chciała. Usłyszała to, co potwierdzało jej podejrzenia.
Chłopiec okazał się synem Everetta.
Zrozumiała już dlaczego był zbyt zajęty, aby odpisać na list, zdziwiony nim i tą rozmową. Może nawet wcale nie chciał go dostać. Przełknęła nerwowo ślinę, starając się nie przestawać uśmiechać, aby nie wyszło niezręcznie, lecz czuła, że ze wstydu płonął jej policzki. Dlaczego nie nosił obrączki? Głupie pytanie. W Piórku Feniksa mężczyźni często zdejmowali obrączki, aby zachęcić kobiety do spędzania czasu w ich towarzystwie. Może tak też było w przypadku Everetta. Wszystko układało się w spójną całość. Po prostu miał rodzinę.
- Dzień dobry, Jarvis, miło cię poznać - powiedziała do chłopca, spoglądając to na jego młodą buzię, to na Everetta. Byli do siebie bardzo podobni. - Przyszliście na targ całą rodziną? - spytała, mnąc w palcach tkaninę z włókien sierści czarokrólików tak mocno, że aż wiedźma znów odchrząknęła. - Wiesz, jeśli niepotrzebnie wysłałam ten bilet, to przepraszam, nie chciałam ci sprawić kłopotu - zwróciła się do Everetta konspiracyjnym szeptem jakby jego żona zaraz miała wyskoczyć spod straganu i miotnąć w nią złośliwym urokiem za rozmowę z jej mężem. - Rozumiem, że... że...
Właściwie co?
Wzięła głębszy oddech, bo znów zagubiła się we własnych myślach i tym co chciała powiedzieć, więc by zamaskować tę niezręczność sięgnęła do wiklinowego koszyka, który miała ze sobą.
- Lubisz marcepan, Jarvis? - spytała ni stąd, ni zowąd entuzjastycznym tonem, wyciągając w kierunku chłopca mały kawałek marcepanu w kształcie serca polany białym lukrem.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dlaczego miałaby mnie śledzić...? Już otwierałem usta, by uraczyć ją jakimś – w założeniu – zaczepnym komentarzem, pytanie to pozostawiało wiele miejsca do popisu, lecz w ostatniej chwili, odnajdując w sobie resztki przyzwoitości, ugryzłem się w język. Przelotnie spojrzałem w bok, w stronę przyklejonego go nogawki syna, wciąż wyginając usta w uśmiechu. I bez moich uwag dziewczyna spąsowiała, wyraźnie skrępowana tym, w jakim kierunku toczyła się nasza wymiana zdań. Pomysł, by miała celowo podążać moim tropem, zaplanować sobie to przypadkowe spotkanie, był na tyle abstrakcyjny, że nawet przez chwilę nie rozpatrywałem go pod kątem prawdopodobieństwa. Dlatego wzruszyłem tylko ramionami, wykorzystując okazję, by poprawić pasek zsuwającego się po materiale płaszcza plecaka; jakoś upchałem w nim wszystkie zakupy, nie miałem zamiaru zgubić go w przelewającym się przez targ tłumie. – Brighton, to kawałek stąd – zauważyłem. – Nie dziwię się jednak, że na wycieczkę wybrałaś się aż tutaj, do malowniczego Lancashire – dodałem, nie kryjąc się ze swoim lokalnym patriotyzmem, nawet jeśli mój entuzjazm kontrastował z burym, jesiennym krajobrazem rozciągającym się wokół. Powróciłem wzrokiem ku twarzy Demelzy; miałem nadzieję, że może zdoła już uspokoić nerwy, odsunąć wstyd na bok – w końcu nic takiego się nie działo, wszystko było w porządku – tancerka jednak wciąż zdawała się zawstydzona. Czy to moja wina? Wiedziałem, że potrafiłem zachowywać się w sposób, który wprawiał rozmówców w stupor, tak mi przynajmniej powtarzano od wielu długich lat. Teraz jednak starałem się być grzeczny. Uprzejmy. Na tyle, na ile potrafiłem. – Naprawdę? Będę o tym pamiętać. Jeśli to ty odpowiadasz za swoje stroje sceniczne, nie mam wątpliwości, że jesteś utalentowaną krawcową – odparłem z szerszym uśmiechem, a także błyskiem w zmrużonym oku, na krótką chwilę wracając pamięcią ku nie pozostawiającemu wiele miejsca wyobraźni odzieniu, które miała na sobie w Noc Duchów. Nie mogłem jednak myśleć o Demelzie z Piórka Feniksa, jeśli nie chciałem pogłębić rumieńca, który wciąż oblekał jej lico. Łatwo byłoby mi powiedzieć coś niestosownego czy pozwolić sobie na niewłaściwy gest, gdybym zabłądził w rejony skąpanej w półmroku sceny, tańczącej za parawanem sylwetki z cienia. – W sumie, zastanawiałem się nad odzieniem ze skóry smoka... Ale chyba muszę jeszcze trochę poodkładać – mruknąłem, przy okazji wyjaśniając, co tu robiłem, dlaczego wpadliśmy na siebie akurat przy straganie z materiałami najróżniejszych właściwości i kolorów. Kiedy tylko towarzyszka ujęła pstrokatą tkaninę w dłonie, zachwyciła się nią na głos, zmarszczyłem brwi, kręcąc przy tym lekko głową. Kobiety. A może to nie kobiety, może to po prostu ja i mój brak wyobraźni. – Chciałabyś uszyć z niej sobie coś... na wieczór? – zagaiłem, nie potrafiąc zdecydować, czy powinienem ciągnąć temat, czy to tylko nie pogorszy i tak napiętej sytuacji. Napiętej, przynajmniej dla niej. Ja nie czułem się skrępowany, choć poniekąd uwierał mnie fakt, że nie wiem, czym dokładnie wybijam młódkę z rytmu. – Doceniam to – dodałem jeszcze, czując, że uraziłem Demelzę swym zdziwieniem. Nie miała jednak najmniejszego obowiązku pamiętać o mnie, o naszej rozmowie, o rzuconej w zadymionej sali klubu obietnicy przesłania biletu. Tak jednak sprawiła mi przyjemną niespodziankę, niespodziankę, która pozwoli na kilka godzin zapomnieć o toczących Anglię niepokojach, zanurzyć się w zgiełku wielkiego miasta, odciąć od trosk dnia powszedniego.
Niektórzy reagowali dziwnie, gdy słyszeli, że Jarvis jest moim synem. Jeszcze dziwniej – gdy dowiadywali się o braku matki. Nigdy jednak nie powstrzymało mnie to przed mówieniem prawdy, choć musiałem wyglądać w ich oczach na dziwaka, który nijak nie pasował do obrazka typowej rodziny. Może nawet takiego, który nie powinien zajmować się wychowywaniem małego chłopca, zbyt dziki, szorstki, nieodpowiedzialny, by zapewnić mu odpowiednie warunki do rozwoju. Prychałem za każdym razem, gdy słyszałem takie brednie. Dla tego małego urwipołcia dałbym sobie wydłubać oczy, bez zastanowienia skoczyłbym za nim w ogień i robiłem wszystko, co tylko mogłem, by był szczęśliwy. Czy to nie było najważniejsze...? Zarumieniła się jeszcze wyraźniej; pewnie nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Mimo to uśmiechałem się szeroko, przyciskając syna do piersi, nawet przez chwilę nie chcąc dać mu odczuć, że coś było nie tak. Bo czy naprawdę było? – Dzień dobry, Demelzo. No, powtórz, nie ma się czego bać – zaczepiłem chłopca, bez trudu identyfikując na jego twarzyczce cień zawahania; myślał nad czymś z uporem. Próbował sobie przypomnieć, czy ją zna? W końcu jednak wyseplenił krótkie powitanie, za co poczochrałem mu z dumą czuprynę. – Zwykle jest bardziej otwarty. Chyba go onieśmielasz. – Wzniosłem na nią spojrzenie, odzyskując namiastkę humoru. W końcu Jarvis nie widywał wielu czarownic – ciotki, babka, ot wszystkie kobiety jego życia. – Jesteśmy tylko my dwoje – dodałem jeszcze, kątem oka dostrzegając, jak rozmówczyni wbija palce w drogocenny materiał, a sprzedawczyni, na którą przestałem zwracać uwagę jakiś czas temu, odchrząka znacząco. My dwoje na targu, my dwoje jako rodzina. Przyzwyczaiłem się już do tego stanu rzeczy, choć kilka lat temu panikowałem na myśl o stworzeniu temu dziecku domu. – Kłopotu? Co? Jakiego kłopotu... – Tym razem to ja nie rozumiałem. – Słuchaj, nie wiem, co się dzieje... Naprawdę dziękuję za ten bilet. I pojawię się wśród publiczności, nie przegapiłbym takiej okazji. – Spróbowałem podchwycić jej wzrok; czułem, że gubimy się w jakiejś pułapce niedopowiedzeń. A szczerość, jak zwykle, była najlepszym rozwiązaniem. – Że...? Że co, Demelzo? – Zmarszczyłem brwi, tłumiąc uczucie irytacji. Irytacji na siebie, na tę sytuację, na próbę ucieczki od tematu. – Malcepan! – wciął się Jarvis, wcale nie ułatwiając dotarcia do sedna problemu. I już wyciągał ręce, już chciał łapać za słodkie – i z pewnością drogie – serce, które chciała mu oferować, kiedy odwróciłem ku niemu twarz, racząc wymownym, wytrenowanym do perfekcji spojrzeniem. On już doskonale wiedział, co miało oznaczać. – Moge...? – Na gacie Merlina, nie potrafiłem się na niego gniewać. Parsknąłem cicho. – Możesz. Tylko podziękuj. I podziel się ze starym ojcem – mruknąłem w odpowiedzi, nie kryjąc wybrzmiewającego w moim głosie rozbawienia. – Ja też dziękuję. Jeśli chciałabyś zmienić zdanie, nie jest jeszcze za późno, może zdołam coś jeszcze uratować... – urwałem, próbując zażartować, rozluźnić wciąż napiętą atmosferę. Teraz naprawdę powinienem się jej jakoś odwdzięczyć, bilet, marcepan, tylko jak?
Niektórzy reagowali dziwnie, gdy słyszeli, że Jarvis jest moim synem. Jeszcze dziwniej – gdy dowiadywali się o braku matki. Nigdy jednak nie powstrzymało mnie to przed mówieniem prawdy, choć musiałem wyglądać w ich oczach na dziwaka, który nijak nie pasował do obrazka typowej rodziny. Może nawet takiego, który nie powinien zajmować się wychowywaniem małego chłopca, zbyt dziki, szorstki, nieodpowiedzialny, by zapewnić mu odpowiednie warunki do rozwoju. Prychałem za każdym razem, gdy słyszałem takie brednie. Dla tego małego urwipołcia dałbym sobie wydłubać oczy, bez zastanowienia skoczyłbym za nim w ogień i robiłem wszystko, co tylko mogłem, by był szczęśliwy. Czy to nie było najważniejsze...? Zarumieniła się jeszcze wyraźniej; pewnie nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Mimo to uśmiechałem się szeroko, przyciskając syna do piersi, nawet przez chwilę nie chcąc dać mu odczuć, że coś było nie tak. Bo czy naprawdę było? – Dzień dobry, Demelzo. No, powtórz, nie ma się czego bać – zaczepiłem chłopca, bez trudu identyfikując na jego twarzyczce cień zawahania; myślał nad czymś z uporem. Próbował sobie przypomnieć, czy ją zna? W końcu jednak wyseplenił krótkie powitanie, za co poczochrałem mu z dumą czuprynę. – Zwykle jest bardziej otwarty. Chyba go onieśmielasz. – Wzniosłem na nią spojrzenie, odzyskując namiastkę humoru. W końcu Jarvis nie widywał wielu czarownic – ciotki, babka, ot wszystkie kobiety jego życia. – Jesteśmy tylko my dwoje – dodałem jeszcze, kątem oka dostrzegając, jak rozmówczyni wbija palce w drogocenny materiał, a sprzedawczyni, na którą przestałem zwracać uwagę jakiś czas temu, odchrząka znacząco. My dwoje na targu, my dwoje jako rodzina. Przyzwyczaiłem się już do tego stanu rzeczy, choć kilka lat temu panikowałem na myśl o stworzeniu temu dziecku domu. – Kłopotu? Co? Jakiego kłopotu... – Tym razem to ja nie rozumiałem. – Słuchaj, nie wiem, co się dzieje... Naprawdę dziękuję za ten bilet. I pojawię się wśród publiczności, nie przegapiłbym takiej okazji. – Spróbowałem podchwycić jej wzrok; czułem, że gubimy się w jakiejś pułapce niedopowiedzeń. A szczerość, jak zwykle, była najlepszym rozwiązaniem. – Że...? Że co, Demelzo? – Zmarszczyłem brwi, tłumiąc uczucie irytacji. Irytacji na siebie, na tę sytuację, na próbę ucieczki od tematu. – Malcepan! – wciął się Jarvis, wcale nie ułatwiając dotarcia do sedna problemu. I już wyciągał ręce, już chciał łapać za słodkie – i z pewnością drogie – serce, które chciała mu oferować, kiedy odwróciłem ku niemu twarz, racząc wymownym, wytrenowanym do perfekcji spojrzeniem. On już doskonale wiedział, co miało oznaczać. – Moge...? – Na gacie Merlina, nie potrafiłem się na niego gniewać. Parsknąłem cicho. – Możesz. Tylko podziękuj. I podziel się ze starym ojcem – mruknąłem w odpowiedzi, nie kryjąc wybrzmiewającego w moim głosie rozbawienia. – Ja też dziękuję. Jeśli chciałabyś zmienić zdanie, nie jest jeszcze za późno, może zdołam coś jeszcze uratować... – urwałem, próbując zażartować, rozluźnić wciąż napiętą atmosferę. Teraz naprawdę powinienem się jej jakoś odwdzięczyć, bilet, marcepan, tylko jak?
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Naprawdę nie wiedziała jak zostaną potraktowane jej słowa. Rozmawiała z Everettem tak właściwie to drugi raz w życiu, poprzednich spotkań, gdy on zasiadał przy jednym ze stolików, ona zaś tańczyła na scenie Piórka Feniksa nie powinna w ogóle brać pod uwagę. Czarodziej wydawał się mieć poczucie humoru, bywał zaczepny, ciągnął ją za język, nie mogła jednak zapominać, ze w czasach jakie nastały ludzie stali się przewrażliwieni. Zwłaszcza na punkcie swojego bezpieczeństwa, dlatego starała się uważać na to, co mówi. Zazwyczaj... Demelza wyraźnie się zaplątała w tym, co chciała powiedzieć, a uśmiechy i miny Everetta nieco ją zawstydzały, tak bardzo chciała zrobić dobre wrażenie...
- Tak, sporo, na szczęści mogłam się teleportować, więc to nie był duży problem - przyznała szczerze. Niemożliwość korzystania z tej umiejętności w Londynie to duże utrudnienie, nie cierpiała tego. Klub Piórko Feniksa musiał oczywiście znajdować się w samiutkim centrum miasta, więc niemal każdego dnia musiała pokonywać tyle mil opustoszałego miasta.... - Tak? Przyznam, że właściwie niewiele tu widziałam. Słyszałam o tym targu, o tym, że sporo można tu dostać, dlatego tu jestem... - odparła, podążając za wzrokiem Everetta, w którego głosie wyraźnie zabrzmiała duma. Nie chciała go urazić, ale wioska Whalley nie wyglądała szczególnie inaczej niż wiele innych wiosek w Anglii...
- Często odpowiadam. Niekiedy szyję kostiumy też dla innych. Uczę się od głównej pani kostiumograf - przyznała z dumą, posyłając Everettowi bardziej figlarny i śmiały uśmiech, dostrzegłszy błysk w jego oku. Nie szczędził tancerce komplementów, które przyjmowała ochoczo - jak to zwykle kobiety. - Skóra smoka to porządny, wytrzymały materiał. Rzadki, więc drogi - westchnęła ciężko, rozumiejąc zupełnie, że dla zwykłego czarodzieja to spory wydatek, nie takie hop-siup. - Mogłabym ci pomóc, jeśli potrzebowałbyś szaty z takiej skóry... - zaoferowała nieśmiało. - Mhm... Przyciąga wzrok, ale chyba o to chodzi, prawda? - zachichotała, a jednocześnie spąsowiała przez śmiałość tego komentarza. Przypomniała sobie, że dziecko stoi obok i muszą zważać na słowa. - Pył elfów to też dobry sposób, jeśli chciałbyś kiedyś zabłysnąć - stwierdziła Demelza, wodząc spojrzeniem po towarach i dostrzegając jeden, niewielki słoiczek ze wspomnianym pyłem. Coś jej jednak mówiło, że Everett nie jest typem, który lubił przyciągać więcej uwagi, niż należy, chociaż nie brakowało mu pewności siebie. Miał jej chyba znacznie więcej od niej, chociaż to ona tańczyła burleskę...
W chwili, kiedy zapytała o chłopca, który miała nadzieję, że jest jego bratem, zabrakło tej pewności Demelzie w ogóle. Jeszcze bardziej się zaplątała w tym co myśli, w tym co podejrzewa, w tym co jej się wydaje i zapomniała języka w gębie. Zaczęła gadać głupoty, przez które oboje wpadli w okropne nieporozumienie. Czuła, że robi z siebie coraz większą idiotkę, Everett zaś uśmiechał się szczerze, przytulając chłopca. W innej chwili szczerze by ją to wzruszyło. No bo której kobiety nie poruszał widok dobrego ojca?
- Och, nie chciałam cię onieśmielić, nie ma czego się wstydzić, Jarvis - zwróciła się do chłopca, posyłając mu uśmiech, by go ośmielić. Jakoś łatwiej było jej teraz patrzeć na dziecięcą twarzyczkę. Im dłużej zaś na nią patrzyła, tym więcej podobieństw dostrzegała. Ta sama barwa włosów, kolor oczu, wydawało jej się, że kształt nosa też. Już teraz było wiadome, że chłopiec wyrośnie na mężczyznę równie przystojnego, co ojciec.
- Rozumiem - bąknęła.
Nie było więc tu z nimi jego żony, matki Jarvisa. Pytanie tylko - nie przyszła z nimi na targ, czy nie było jej w ogóle w ich życiu... ? Głupio o to pytać. Nie śmiała zadawać takich prywatnych pytań. Chyba nie miała do nich nawet prawa. Teraz to Everett wydawał się wyraźnie pogubiony. Zbity z pantałyku. Wydawał się nie rozumieć o co Fancourt chodzi i jakim tropem wędrują jej myśli. Dziewczyna zaś przez chwilę nie mogła wydusić z siebie słowa, unikała jego wzroku, skupiając się na materiale z czarokrólików, który odłożyła, kiedy sprzedawczyni po raz kolejny odchrząknęła znacząco. - Pomyślałam po prostu, że może twoja żona go znalazła i miałeś kłopot... - przyznała w końcu cicho, niemal szeptem, zanim jeszcze wręczyła chłopcu marcepan. Mówiła o żonie, choć na palcu nie miał obrączki. Może jednak pora, by to wszystko wyjaśnić raz, a dobrze?
W głowie Demelzy pojawiła się już wizja awantury w ich rodzinnym domu. Żona odkrywająca list do męża od jakiejś dziewczyny z biletem na burleskowy występ. Mogłaby ją od tego rozboleć aż głowa. Potrafiła jednak zrozumieć taką reakcję - która kobieta chciałaby, aby jej mąż chodził oglądać półnagie tancerki? Żadna. Sama na miejscu takiej żony czułaby się wręcz skrzywdzona, ot co.
Entuzjazm chłopca poprawił Demelzie humor. Cieszyła się, że mogła sprawić komuś przyjemność - zawsze. Wolała dawać, niż brać. Uśmiech malca był zaś tak rozczulający, że sama nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Zawstydzona mina ustąpiła łagodnemu uśmiechowi.
- Nie ma sprawy. Nie musisz się dzielić, mam jeszcze jedno - zapewniła od razu, sięgając dłonią do koszyka, aby wyjąć drugi kawałek marcepanu i wyciągnąć go w stronę Everetta. - Bierz szybko, zanim ktoś zauważy - zaśmiała się. Takie słodkości rozchodziły się jak na pniu. - Zmienić zdanie? Ale jakie? - zdziwiła się Dem, bo tym razem to ona nie rozumiała. - Mógłbyś mnie uratować wskazując drogę do straganu z pasmanterią, jeśli wiesz gdzie jest... - zastanowiła się. Na straganie przy którym stali handlarka miała jedynie materiały, ona zaś potrzebowała uzupełnić kolekcję guzików, nici i wstążek, których miała użyć do uszycia zamówionych sukienek.
- Tak, sporo, na szczęści mogłam się teleportować, więc to nie był duży problem - przyznała szczerze. Niemożliwość korzystania z tej umiejętności w Londynie to duże utrudnienie, nie cierpiała tego. Klub Piórko Feniksa musiał oczywiście znajdować się w samiutkim centrum miasta, więc niemal każdego dnia musiała pokonywać tyle mil opustoszałego miasta.... - Tak? Przyznam, że właściwie niewiele tu widziałam. Słyszałam o tym targu, o tym, że sporo można tu dostać, dlatego tu jestem... - odparła, podążając za wzrokiem Everetta, w którego głosie wyraźnie zabrzmiała duma. Nie chciała go urazić, ale wioska Whalley nie wyglądała szczególnie inaczej niż wiele innych wiosek w Anglii...
- Często odpowiadam. Niekiedy szyję kostiumy też dla innych. Uczę się od głównej pani kostiumograf - przyznała z dumą, posyłając Everettowi bardziej figlarny i śmiały uśmiech, dostrzegłszy błysk w jego oku. Nie szczędził tancerce komplementów, które przyjmowała ochoczo - jak to zwykle kobiety. - Skóra smoka to porządny, wytrzymały materiał. Rzadki, więc drogi - westchnęła ciężko, rozumiejąc zupełnie, że dla zwykłego czarodzieja to spory wydatek, nie takie hop-siup. - Mogłabym ci pomóc, jeśli potrzebowałbyś szaty z takiej skóry... - zaoferowała nieśmiało. - Mhm... Przyciąga wzrok, ale chyba o to chodzi, prawda? - zachichotała, a jednocześnie spąsowiała przez śmiałość tego komentarza. Przypomniała sobie, że dziecko stoi obok i muszą zważać na słowa. - Pył elfów to też dobry sposób, jeśli chciałbyś kiedyś zabłysnąć - stwierdziła Demelza, wodząc spojrzeniem po towarach i dostrzegając jeden, niewielki słoiczek ze wspomnianym pyłem. Coś jej jednak mówiło, że Everett nie jest typem, który lubił przyciągać więcej uwagi, niż należy, chociaż nie brakowało mu pewności siebie. Miał jej chyba znacznie więcej od niej, chociaż to ona tańczyła burleskę...
W chwili, kiedy zapytała o chłopca, który miała nadzieję, że jest jego bratem, zabrakło tej pewności Demelzie w ogóle. Jeszcze bardziej się zaplątała w tym co myśli, w tym co podejrzewa, w tym co jej się wydaje i zapomniała języka w gębie. Zaczęła gadać głupoty, przez które oboje wpadli w okropne nieporozumienie. Czuła, że robi z siebie coraz większą idiotkę, Everett zaś uśmiechał się szczerze, przytulając chłopca. W innej chwili szczerze by ją to wzruszyło. No bo której kobiety nie poruszał widok dobrego ojca?
- Och, nie chciałam cię onieśmielić, nie ma czego się wstydzić, Jarvis - zwróciła się do chłopca, posyłając mu uśmiech, by go ośmielić. Jakoś łatwiej było jej teraz patrzeć na dziecięcą twarzyczkę. Im dłużej zaś na nią patrzyła, tym więcej podobieństw dostrzegała. Ta sama barwa włosów, kolor oczu, wydawało jej się, że kształt nosa też. Już teraz było wiadome, że chłopiec wyrośnie na mężczyznę równie przystojnego, co ojciec.
- Rozumiem - bąknęła.
Nie było więc tu z nimi jego żony, matki Jarvisa. Pytanie tylko - nie przyszła z nimi na targ, czy nie było jej w ogóle w ich życiu... ? Głupio o to pytać. Nie śmiała zadawać takich prywatnych pytań. Chyba nie miała do nich nawet prawa. Teraz to Everett wydawał się wyraźnie pogubiony. Zbity z pantałyku. Wydawał się nie rozumieć o co Fancourt chodzi i jakim tropem wędrują jej myśli. Dziewczyna zaś przez chwilę nie mogła wydusić z siebie słowa, unikała jego wzroku, skupiając się na materiale z czarokrólików, który odłożyła, kiedy sprzedawczyni po raz kolejny odchrząknęła znacząco. - Pomyślałam po prostu, że może twoja żona go znalazła i miałeś kłopot... - przyznała w końcu cicho, niemal szeptem, zanim jeszcze wręczyła chłopcu marcepan. Mówiła o żonie, choć na palcu nie miał obrączki. Może jednak pora, by to wszystko wyjaśnić raz, a dobrze?
W głowie Demelzy pojawiła się już wizja awantury w ich rodzinnym domu. Żona odkrywająca list do męża od jakiejś dziewczyny z biletem na burleskowy występ. Mogłaby ją od tego rozboleć aż głowa. Potrafiła jednak zrozumieć taką reakcję - która kobieta chciałaby, aby jej mąż chodził oglądać półnagie tancerki? Żadna. Sama na miejscu takiej żony czułaby się wręcz skrzywdzona, ot co.
Entuzjazm chłopca poprawił Demelzie humor. Cieszyła się, że mogła sprawić komuś przyjemność - zawsze. Wolała dawać, niż brać. Uśmiech malca był zaś tak rozczulający, że sama nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Zawstydzona mina ustąpiła łagodnemu uśmiechowi.
- Nie ma sprawy. Nie musisz się dzielić, mam jeszcze jedno - zapewniła od razu, sięgając dłonią do koszyka, aby wyjąć drugi kawałek marcepanu i wyciągnąć go w stronę Everetta. - Bierz szybko, zanim ktoś zauważy - zaśmiała się. Takie słodkości rozchodziły się jak na pniu. - Zmienić zdanie? Ale jakie? - zdziwiła się Dem, bo tym razem to ona nie rozumiała. - Mógłbyś mnie uratować wskazując drogę do straganu z pasmanterią, jeśli wiesz gdzie jest... - zastanowiła się. Na straganie przy którym stali handlarka miała jedynie materiały, ona zaś potrzebowała uzupełnić kolekcję guzików, nici i wstążek, których miała użyć do uszycia zamówionych sukienek.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– No cóż, Whalley może nie wygląda szczególnie okazale... – urwałem, robiąc wielce wymowną przerwę. Zwłaszcza teraz, gdy mieszkańcy spoglądali ku sobie wilkiem, nadeszła jesienna plucha, a kolejni ludzie barykadowali się w swych domostwach – lub porzucali je, pozwalając niszczeć, by szukać szczęścia gdziekolwiek indziej. Dbanie o prezencję wsi musiało być ostatnią rzeczą na liście priorytetów starzyzny. – Ale nie brakuje nam tutaj zapierających dech w piersiach widoków. Ruin, borów, rzek, jezior... – Zdawałem sobie sprawę z faktu, że brzmię podejrzanie entuzjastycznie. I że każde inne hrabstwo mogło pochwalić się podobnymi atrakcjami. Dla mnie jednak ziemie Ollivanderów były najbardziej malownicze, a przy tym bliskie sercu. Nierozerwalnie związane z historią naszej rodziny, odkąd Sykesowie zostali przegnani ze swych lasów przez Carrowów. To jednak było dawno, wieku temu; dla mnie jedynym domem był ten tutaj, a jedynym otoczonym czcią drzewem dąb znad Langden Brook. – Niewątpliwie jednak na targu można znaleźć wiele cennych towarów, nawet w tych czasach – zakończyłem w nieco innym tonie, odnotowując w pamięci fakt, że kierowały nią raczej pragmatyczne pobudki. – Rozumiem. W takim razie musisz być pojętną uczennicą – dodałem po chwili, odpowiadając uśmiechem na uśmiech. Widać było, że młódka promienieje, gdy wspomina o tej części swej pracy. I może tego tematu powinniśmy się trzymać, by nie wpędzać jej znów w zakłopotanie. – Jeśli tylko kiedyś zdecyduję się na zakup, już wiem, do kogo się z tym zgłosić. – Skinąłem krótko głową na znak uznania dla propozycji pomocy Demelzy. Nie wątpiłem w jej obycie z igłą, problemem było raczej zdobycie odpowiednich materiałów. Czy naprawdę były mi one niezbędne? Może i byłem w stanie pracować bez odzienia ze skóry smoka, lecz ryzyko wypadku było znacznie wyższe niż gdybym osłaniał ciało wytrzymałym, wzmocnionym magią strojem. – Chyba tak, chyba o to chodzi – przytaknęłam na jej dość śmiałe słowa. Lecz czy przecież nie miała racji? Kiedy występowała na scenie, jej jedynym zadaniem było przyciągnięcie wzroku wszystkich usadzonych na widowni mężczyzn. Byłaby w stanie osiągnąć ten cel i bez sięgania po mieniące się w świetle lamp materiały czy wskazany mi właśnie pył elfów, o barwie diamentu, kojarzący się z nieprzyzwoitym wprost luksusem – jednak nie dziwiłem się, że rozpatruje właściwości wyłożonych obok towarów i pod tym kątem. – To nie ja powinienem błyszczeć, Demelzo – odparłem powoli, unosząc przy tym wyżej brwi, posyłając jej dłuższe, podszyte rozbawieniem spojrzenie. Nigdy w życiu nie oblókłbym się w taką szatę, elegancką i przyciągającą wzrok; moje ubrania były proste, praktyczne, wystarczająco wygodne, bym mógł wspinać się w nich po drzewach. Do panny Fancourt pasowały cekiny, głębokie wycięcia, bogate, a przy tym kuse stroje. Jednak nawet ja miałem tyle oleju w głowie, by nie mówić tego na głos; znowu pokryłaby się rumieńcem i tyle byłoby z naszej rozmowy.
Od słowa do słowa, uwaga skupiła się na towarzyszącym mi Jarvisie, co doprowadziło do tego, że zabrnęliśmy w jakieś dziwne nieporozumienie, którego nie potrafiłem zrozumieć. Syn był mi oczkiem w głowie, nie chciałem pozwolić, by moje napięcie udzieliło się i jemu – do perfekcji opanowałem jednak sztukę ignorowania niepewnych spojrzeń czy innych objawów powoli formujących się w głowach rozmówców sądów. Nie chciałem być nieuprzejmy, choć z drugiej strony – nie wiedziałem, co to tak do końca znaczy, choć matka próbowała mi wbijać do głowy jakieś zasady od najmłodszych lat. Krew Sykesów była silniejsza, brała górę nad frazesami, które wpadały jednym uchem, a wypadały drugim. – Nie bierz tego do siebie – dodałem, zwracając się do towarzyszącej nam czarownicy. Takie już mieliśmy czasy, każdy obcy wzbudzał ukłucie podejrzliwości, zwłaszcza w piersi mojego małego, przyzwyczajonego go obecności ledwie kilku osób chłopca. – Nie mam żony – odpowiedziałem krótko, szczerze, nie widząc powodu, by ukrywać przed nią ten niewygodny fakt. Na moment spochmurniałem, wracając pamięcią do figury matki Jarvisa, kobiety, która z bratniej duszy stała się prawdziwym przekleństwem. Czy istniała jakaś alternatywna wersja tej historii, gdzie kończylibyśmy na ślubnym kobiercu? Nie, niemożliwe. Byliśmy na to zbyt krnąbrni, wolni. A ona – zbyt zakłamana, by dopuścić do siebie kogoś tak blisko.
Wtedy jednak na ratunek ruszył nam Jarvis, wyraźnie ekscytując się ofiarowanym przez krawcową marcepanem. Nie mogłem go winić, lubił słodycze, a tych nie dostawał teraz wiele. – Zmienić zdanie w sprawie marcepanu – wyjaśniłem, składając usta w kolejnym uśmiechu; tym razem nie zaczepnym, a po prostu wdzięcznym. Za to, że poprawiła humor mojemu podopiecznemu i za to, że oferowała mi kolejne dobroci. – Jesteś zbyt dobra – odparłem, nie odmawiając jednak przyjęcia łakocia w kształcie serca. Najpierw bilet, teraz to. Wsunąłem drobiazg do kieszeni płaszcza, pilnując, by Jarvis nie spałaszował całego prezentu od razu. – No już, już, nie tak szybko. Później nie zjesz obiadu – mruknąłem, pozostawiając w jego rączkach jedynie niewielki kawałek przekąski. – Pasmanterią? – Zmarszczyłem brwi, próbując przypomnieć sobie, gdzie widziałem takie towary. Przy granicy targu? Koło antykwariatu? – W porządku, znajdziemy co trzeba – zaoferowałem, poprawiając ułożenie wciąż trzymanego w uścisku syna. Chociaż tyle mogłem dla niej zrobić. – Tylko trzymaj się blisko, żebyś nie zginęła w tłumie – zastrzegłem jeszcze; kręciło się wokół nas wielu czarodziejów, jedni poruszali się z większą ostrożnością, inni mniejszą. – Pójdę przodem – dodałem. Może i kultura nakazywałaby puścić kobietę przed sobą, jednak w ten sposób mogłem torować jej drogę, co też uczyniłem, używając w tym celu łokci i barków.
Od słowa do słowa, uwaga skupiła się na towarzyszącym mi Jarvisie, co doprowadziło do tego, że zabrnęliśmy w jakieś dziwne nieporozumienie, którego nie potrafiłem zrozumieć. Syn był mi oczkiem w głowie, nie chciałem pozwolić, by moje napięcie udzieliło się i jemu – do perfekcji opanowałem jednak sztukę ignorowania niepewnych spojrzeń czy innych objawów powoli formujących się w głowach rozmówców sądów. Nie chciałem być nieuprzejmy, choć z drugiej strony – nie wiedziałem, co to tak do końca znaczy, choć matka próbowała mi wbijać do głowy jakieś zasady od najmłodszych lat. Krew Sykesów była silniejsza, brała górę nad frazesami, które wpadały jednym uchem, a wypadały drugim. – Nie bierz tego do siebie – dodałem, zwracając się do towarzyszącej nam czarownicy. Takie już mieliśmy czasy, każdy obcy wzbudzał ukłucie podejrzliwości, zwłaszcza w piersi mojego małego, przyzwyczajonego go obecności ledwie kilku osób chłopca. – Nie mam żony – odpowiedziałem krótko, szczerze, nie widząc powodu, by ukrywać przed nią ten niewygodny fakt. Na moment spochmurniałem, wracając pamięcią do figury matki Jarvisa, kobiety, która z bratniej duszy stała się prawdziwym przekleństwem. Czy istniała jakaś alternatywna wersja tej historii, gdzie kończylibyśmy na ślubnym kobiercu? Nie, niemożliwe. Byliśmy na to zbyt krnąbrni, wolni. A ona – zbyt zakłamana, by dopuścić do siebie kogoś tak blisko.
Wtedy jednak na ratunek ruszył nam Jarvis, wyraźnie ekscytując się ofiarowanym przez krawcową marcepanem. Nie mogłem go winić, lubił słodycze, a tych nie dostawał teraz wiele. – Zmienić zdanie w sprawie marcepanu – wyjaśniłem, składając usta w kolejnym uśmiechu; tym razem nie zaczepnym, a po prostu wdzięcznym. Za to, że poprawiła humor mojemu podopiecznemu i za to, że oferowała mi kolejne dobroci. – Jesteś zbyt dobra – odparłem, nie odmawiając jednak przyjęcia łakocia w kształcie serca. Najpierw bilet, teraz to. Wsunąłem drobiazg do kieszeni płaszcza, pilnując, by Jarvis nie spałaszował całego prezentu od razu. – No już, już, nie tak szybko. Później nie zjesz obiadu – mruknąłem, pozostawiając w jego rączkach jedynie niewielki kawałek przekąski. – Pasmanterią? – Zmarszczyłem brwi, próbując przypomnieć sobie, gdzie widziałem takie towary. Przy granicy targu? Koło antykwariatu? – W porządku, znajdziemy co trzeba – zaoferowałem, poprawiając ułożenie wciąż trzymanego w uścisku syna. Chociaż tyle mogłem dla niej zrobić. – Tylko trzymaj się blisko, żebyś nie zginęła w tłumie – zastrzegłem jeszcze; kręciło się wokół nas wielu czarodziejów, jedni poruszali się z większą ostrożnością, inni mniejszą. – Pójdę przodem – dodałem. Może i kultura nakazywałaby puścić kobietę przed sobą, jednak w ten sposób mogłem torować jej drogę, co też uczyniłem, używając w tym celu łokci i barków.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zdecydowanie głos Everetta zabrzmiał entuzjastycznie, gdy zaczął opowiadać o okolicach Whalley, o Lancashire, ziemiach Ollivanderów. Demelza nie znała tego hrabstwa za dobrze, rzadko tu bywała, dlatego nie mogła ani się zgodzić, ani zaprzeczyć. Przyjemnie było jednak słuchać mężczyzny, wyraźnie rozmiłowanego w okolicach, widziała to w jego oczach.
- Whalley jest urocze - wtrąciła grzecznie, z uprzejmym uśmiechem; co prawda nie różniło się wiele od tysiąca innych, angielskich wiosek, miało jednak swój niezaprzeczalny urok. Domy z czerwonej, starej cegły i szarego kamienia, porośnięte winoroślami i brukowane uliczki pomiędzy nimi były miłe dla oka nawet jesienną porą. - Może kiedyś będę miała okazję przekonać się o nich na własne oczy. Tak o tym mówisz, że naprawdę muszą być zachwycające. Pewnie byłyby idealne, by je naszkicować... - odparła Demelza, próbując wyobrazić sobie te bory, rzeki i jeziora, o których wspominał. Kojarzyła na pewno, że w Lancashire wiele było tajemniczych, magicznych lasów, gdzie Ollivanderowie wycinali drewno na swoje różdżki. Kto wie, może rosła tu też berchemia, z której wystrugano jej własną różdżkę o różowej, wyjątkowej barwie?
Faktycznie panna Fancourt pojawiła się w Whalley w nieco innym celu, potrzebowała materiałów do pracy, nietrudno było jednak pobudzić jej bujną wyobraźnię i Everettowi udało się to zrobić w kilku słowach. Już przed oczyma miała siebie, gdzieś w jednym z tych magicznych lasów, ze szkicownikiem na kolanach i węgielkiem w palcach - pośród ciszy, kwiatów i zapachu mchów.
- Taką mam nadzieję. Jeszcze mnie nie pogoniła, więc chyba spisuję się nieźle - zaśmiała się Demelza. Betty była charakterną kobietą. Surową nauczycielką, ale miała złote serce. Widziała jak młoda krawcowa się stara i chyba widziała w niej potencjał, bo odpuszczała jej niekiedy drobne opóźnienia i pomyłki. Musiała to wszystko godzić z próbami, nocnymi występami i prywatną pracą. - Zapraszam. Twoja sowa na pewno mnie znajdzie - powiedziała, po czym pomyślała, że może niepotrzebnie znowu go zachęca, by do niej napisał - niekiedy wpadała w paranoję i wyobrażała sobie za dużo. Tak jak kilka chwil później, kiedy ich rozmowa zabrnęła w bardzo dziwne rejony niezrozumienia i skonfundowania. - Każdy czasami powinien zabłysnąć - stwierdziła pogodnie Demelza, choć rozumiała co Everett miał na myśli. To raczej nie był typ awangardowego czarodzieja, który lubił ekstrawagancję - wprost przeciwnie. Nawet w Piórku Feniksa odzienie miał eleganckie, lecz proste i bardzo stonowane. Przypuszczała, że przyczyna nie tkwiła jedynie w zasobności sakiewki.
Może powinni byli pozostać przy temacie szat, materiałów i skór, był on bowiem bezpieczny i nie doprowadziłby do tego okropnego nieporozumienia, za które Demelzie zrobiło się tak okropnie wstyd. Och, co ja sobie myślałam? przemykało jej przez głowę. Policzki miała już czerwone jak dorodny burak. Głupia, głupia, głupia, powtarzała sobie w myślach. Po co w ogóle poruszała ten temat? Nie powinna była, to przecież nie jej sprawa. Ona była tancerką w klubie, a on przychodził na występy - tylko tyle i aż tyle. Rzadko kiedy zastanawiała się nad tym, czy któryś z widzów jest żonaty, czy też nie. Ale widząc go tutaj, z synem, nie potrafiła odpędzić od siebie myśli, że się tak wygłupiła wysyłając mu ten bilet, a w domu... A w domu jednak nikt nie zrobił mu przez to awantury, bo jak przyznał, żony nie miał. Może zmarła. Demelzie zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie...
- Och, przepraszam - bąknęła jedynie.
Trochę zabrakło jej języka w gębie, nie wiedziała co właściwie powinna i co chciała w ogóle powiedzieć. Nic nie przychodziło jej do głowy. Cieszyła się, że Jarvis zdecydował się odezwać i mogła wplątać to wszystko marcepan.
- Nie bądź taki surowy - zaśmiała się lekko, kiedy Everett wyjaśnił, że chodziło o zmianę zdania w sprawie marcepanu. Poczuła się nieco swobodniej, gdy porzucili ten niezręczny temat nieszczęsnej żony i jej braku, policzki zaczęły znów blednąć. Pomyślała jednak, że miał rację. Było jeszcze przed porą obiadowa, a dzieci nie powinny się opychać słodyczami przed głównym posiłkiem. Popełniała gafę za gafą. - Pasmanterią. Guziki, wstążki, nici, wiesz... - wyjaśniła brunetka, sądząc, że może nie wiedział co miała na myśli. W przypadku mężczyzny wcale by to Fancourt nie zdziwiło. - Och, nie musisz mnie tam prowadzić, jeśli to kłopot... Nie szukałeś jakichś skór? - powiedziała od razu, gdy Everett zaproponował, by ruszyła za nim przez tłum. Nie chciała zajmować mu więcej czasu i sprawiać kłopotów. Pewnie miał wiele własnych sprawunków do załatwienia. Poprawiła jednak koszyk na ramieniu i z wdzięcznym uśmiechem na ustach ruszyła za nim, przepychając się przez tłum. - Naprawdę bardzo dziękuję - mruknęła pod nosem.
- Whalley jest urocze - wtrąciła grzecznie, z uprzejmym uśmiechem; co prawda nie różniło się wiele od tysiąca innych, angielskich wiosek, miało jednak swój niezaprzeczalny urok. Domy z czerwonej, starej cegły i szarego kamienia, porośnięte winoroślami i brukowane uliczki pomiędzy nimi były miłe dla oka nawet jesienną porą. - Może kiedyś będę miała okazję przekonać się o nich na własne oczy. Tak o tym mówisz, że naprawdę muszą być zachwycające. Pewnie byłyby idealne, by je naszkicować... - odparła Demelza, próbując wyobrazić sobie te bory, rzeki i jeziora, o których wspominał. Kojarzyła na pewno, że w Lancashire wiele było tajemniczych, magicznych lasów, gdzie Ollivanderowie wycinali drewno na swoje różdżki. Kto wie, może rosła tu też berchemia, z której wystrugano jej własną różdżkę o różowej, wyjątkowej barwie?
Faktycznie panna Fancourt pojawiła się w Whalley w nieco innym celu, potrzebowała materiałów do pracy, nietrudno było jednak pobudzić jej bujną wyobraźnię i Everettowi udało się to zrobić w kilku słowach. Już przed oczyma miała siebie, gdzieś w jednym z tych magicznych lasów, ze szkicownikiem na kolanach i węgielkiem w palcach - pośród ciszy, kwiatów i zapachu mchów.
- Taką mam nadzieję. Jeszcze mnie nie pogoniła, więc chyba spisuję się nieźle - zaśmiała się Demelza. Betty była charakterną kobietą. Surową nauczycielką, ale miała złote serce. Widziała jak młoda krawcowa się stara i chyba widziała w niej potencjał, bo odpuszczała jej niekiedy drobne opóźnienia i pomyłki. Musiała to wszystko godzić z próbami, nocnymi występami i prywatną pracą. - Zapraszam. Twoja sowa na pewno mnie znajdzie - powiedziała, po czym pomyślała, że może niepotrzebnie znowu go zachęca, by do niej napisał - niekiedy wpadała w paranoję i wyobrażała sobie za dużo. Tak jak kilka chwil później, kiedy ich rozmowa zabrnęła w bardzo dziwne rejony niezrozumienia i skonfundowania. - Każdy czasami powinien zabłysnąć - stwierdziła pogodnie Demelza, choć rozumiała co Everett miał na myśli. To raczej nie był typ awangardowego czarodzieja, który lubił ekstrawagancję - wprost przeciwnie. Nawet w Piórku Feniksa odzienie miał eleganckie, lecz proste i bardzo stonowane. Przypuszczała, że przyczyna nie tkwiła jedynie w zasobności sakiewki.
Może powinni byli pozostać przy temacie szat, materiałów i skór, był on bowiem bezpieczny i nie doprowadziłby do tego okropnego nieporozumienia, za które Demelzie zrobiło się tak okropnie wstyd. Och, co ja sobie myślałam? przemykało jej przez głowę. Policzki miała już czerwone jak dorodny burak. Głupia, głupia, głupia, powtarzała sobie w myślach. Po co w ogóle poruszała ten temat? Nie powinna była, to przecież nie jej sprawa. Ona była tancerką w klubie, a on przychodził na występy - tylko tyle i aż tyle. Rzadko kiedy zastanawiała się nad tym, czy któryś z widzów jest żonaty, czy też nie. Ale widząc go tutaj, z synem, nie potrafiła odpędzić od siebie myśli, że się tak wygłupiła wysyłając mu ten bilet, a w domu... A w domu jednak nikt nie zrobił mu przez to awantury, bo jak przyznał, żony nie miał. Może zmarła. Demelzie zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie...
- Och, przepraszam - bąknęła jedynie.
Trochę zabrakło jej języka w gębie, nie wiedziała co właściwie powinna i co chciała w ogóle powiedzieć. Nic nie przychodziło jej do głowy. Cieszyła się, że Jarvis zdecydował się odezwać i mogła wplątać to wszystko marcepan.
- Nie bądź taki surowy - zaśmiała się lekko, kiedy Everett wyjaśnił, że chodziło o zmianę zdania w sprawie marcepanu. Poczuła się nieco swobodniej, gdy porzucili ten niezręczny temat nieszczęsnej żony i jej braku, policzki zaczęły znów blednąć. Pomyślała jednak, że miał rację. Było jeszcze przed porą obiadowa, a dzieci nie powinny się opychać słodyczami przed głównym posiłkiem. Popełniała gafę za gafą. - Pasmanterią. Guziki, wstążki, nici, wiesz... - wyjaśniła brunetka, sądząc, że może nie wiedział co miała na myśli. W przypadku mężczyzny wcale by to Fancourt nie zdziwiło. - Och, nie musisz mnie tam prowadzić, jeśli to kłopot... Nie szukałeś jakichś skór? - powiedziała od razu, gdy Everett zaproponował, by ruszyła za nim przez tłum. Nie chciała zajmować mu więcej czasu i sprawiać kłopotów. Pewnie miał wiele własnych sprawunków do załatwienia. Poprawiła jednak koszyk na ramieniu i z wdzięcznym uśmiechem na ustach ruszyła za nim, przepychając się przez tłum. - Naprawdę bardzo dziękuję - mruknęła pod nosem.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wioska Whalley
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire