Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Wioska Whalley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Whalley
Położona nad rzeką Calder wieś słynie z wybudowanego w latach 1846 - 1850 ceglanego wiaduktu kolejowego, który niczym ogromny monument wyrasta ponad niską, wiejską zabudowę, górując także nad drzewami. Wioska Whalley, na przestrzeni lat rozrastająca się się wokół średniowiecznego klasztoru, dziś otula już tylko jego ruiny, zasiedlone głównie przez szczury i złośliwe poltergeisty. Zamieszkała zarówno przez czarodziejów jak i nieświadomych niczego mugoli, przyzwyczajonych jednak do dziwacznie ubranych mieszkańców o nietypowych manierach pojawiających się na targu, stanowi żywy przykład symbiozy między dwoma światami. Okolice wioski zachwycają pięknem przyrody, rozległymi lasami, wzgórzami i wrzosowiskami.
The member 'Sebastian Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
The member 'Sebastian Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Sebastian mógł sobie powtarzać co chciał, ale prawda była taka, że Thalia wiedziała bardzo dobrze, czemu zasady rządzące tym światem się nie zmieniały – nie zmieniały się, bo mężczyźni nie chcieli, aby to się stało. A mimo wszystko, słowa jej ojca były jakąś prawdą, której chyba teraz potrzebowała. Była tutaj i walczyła. Na ile wystarczy jej sił, tego nie wiedziała.
- Ja też się boję, tato. – Jej głos w chwili obecnej wybrzmiał jeszcze ciszej niż normalnie. Może to niewiele dla niego znaczyło, ale dla niej takie przyznanie się do czegoś było zdecydowanie bardziej problematyczne. Całe życie musiała być silna i prezentować sobą postawę, w której nigdy się nie cofała, ale była człowiekiem. Strach nigdy nie był jej obcy. – A co jeżeli któraś walka mi się nie powiedzie? – Nie wiedziała nawet, na co liczyła, ale jakaś część niej nie przewidywała, aby miała ucieszyć się z jego odpowiedzi. „Nie walcz, nikt ci nie każe”. A może jednak nie?
Wywróciła lekko oczyma, szturchając go w bok, zastanawiając się, czy nadążał sam za tym, co mówił w jego kierunku, ale mimo wszystko…nie zamieniłaby tego na cokolwiek innego. Westchnęła cicho, kręcąc głową na to przyznanie o stałym lądzie, doskonale wiedząc, czemu to mówił, ale jednocześnie zdając sobie sprawę, że nie mogła mu pomóc w tym momencie. Chociaż chciała.
- Nie jest to proste, prawda? Ale też mam ten problem. Zostać, płynąć…tak czy inaczej nikt nie wygrywa, prawda. Rezygnuję z jednej albo drugiej rzeczy. Nie ma łatwych wyborów w tym wypadku. – Westchnęła lekko, zastanawiając się, czemu w ogóle to mówi. Nie wiedziała, czy Bartius musiał kiedykolwiek wybierać tak jak ona. Rezygnować z jednej rzeczy, którą kochała, tak aby podjąć się w pełni innej rzeczy, którą kochała. Miłość, największe zagrożenie tego świata.
Za to mężczyzna pozostawiony z Sebastianem z jednej strony wydawał się rozluźniać, z drugiej zaś martwił się o jego obecność.
- To miło, że pan pomaga, w tych czasach wszystko jest takie problematyczne. Ale dobrze trzymać się z rodziną, prawda? – Sam bardzo chciał już wrócić do siebie i swojej rodziny, ale w tym momencie musiał wyruszyć przed siebie i zadowolić się tym, że nieznajomy poczęstował go alkoholem. Jednak im wcześniej wróci, tym prędzej będzie mógł położyć się do łóżka obok żony. Kiedy zaś widział obok siebie kobietę, która najwidoczniej umiała załatwić benzynę, uśmiechnął się, po napełnieniu baku pozwalając jej zająć się prowadzeniem.
I był to fatalny pomysł.
Jego żołądek skakał, próbując usilnie utrzymać w sobie zawartość wypitego wcześniej alkoholu. Sebastian nie był sam w swoich odczuciach, kiedy Thalia mniej bądź bardziej udolnie przyjmowała jego porady co do prowadzenia pojazdu. Ostatecznie, przy drugim punkcie została wysadzona na zewnątrz, co sprawiło, że spojrzała z zawodem na oddalający się pojazd. Nie wiedziała, kim był pirat drogowy i o to chyba musiała dopytać.
- Tato… - ostrożnie trzymała Sebastiana, kiedy pochylił się aby wymiotować na ziemię. Miała wrażenie, że wszyscy mężczyźni tak mocno chwalili się swoją wytrzymałością, aby potem wymiotować. Pomogła ojcu, ale ten zaraz wyforsował się naprzód. Mężczyźni.
Uważnie słuchała ojca, kiwając głową kiedy ten dokładnie tłumaczył informacje na temat polowania. W jednej chwili uniosła brew, marszcząc twarz kiedy tylko wspomniał, że dziś nie dostanie kuszy do rąk, ale prawda była taka, że nie zamierzała się wykłócać. Wraz z ojcem próbowała obserwować ślady – powoli już świtało, dlatego mogli spokojnie dostrzec już jakieś ślady w szarości. Przez chwilę obserwowała ślady, widząc też pióra, ostatecznie spoglądając na…gołębia. Spodziewała się czegoś bardziej ekscytującego na polowaniu z ojcem.
- I co teraz? – szepnęła do ojca.
- Ja też się boję, tato. – Jej głos w chwili obecnej wybrzmiał jeszcze ciszej niż normalnie. Może to niewiele dla niego znaczyło, ale dla niej takie przyznanie się do czegoś było zdecydowanie bardziej problematyczne. Całe życie musiała być silna i prezentować sobą postawę, w której nigdy się nie cofała, ale była człowiekiem. Strach nigdy nie był jej obcy. – A co jeżeli któraś walka mi się nie powiedzie? – Nie wiedziała nawet, na co liczyła, ale jakaś część niej nie przewidywała, aby miała ucieszyć się z jego odpowiedzi. „Nie walcz, nikt ci nie każe”. A może jednak nie?
Wywróciła lekko oczyma, szturchając go w bok, zastanawiając się, czy nadążał sam za tym, co mówił w jego kierunku, ale mimo wszystko…nie zamieniłaby tego na cokolwiek innego. Westchnęła cicho, kręcąc głową na to przyznanie o stałym lądzie, doskonale wiedząc, czemu to mówił, ale jednocześnie zdając sobie sprawę, że nie mogła mu pomóc w tym momencie. Chociaż chciała.
- Nie jest to proste, prawda? Ale też mam ten problem. Zostać, płynąć…tak czy inaczej nikt nie wygrywa, prawda. Rezygnuję z jednej albo drugiej rzeczy. Nie ma łatwych wyborów w tym wypadku. – Westchnęła lekko, zastanawiając się, czemu w ogóle to mówi. Nie wiedziała, czy Bartius musiał kiedykolwiek wybierać tak jak ona. Rezygnować z jednej rzeczy, którą kochała, tak aby podjąć się w pełni innej rzeczy, którą kochała. Miłość, największe zagrożenie tego świata.
Za to mężczyzna pozostawiony z Sebastianem z jednej strony wydawał się rozluźniać, z drugiej zaś martwił się o jego obecność.
- To miło, że pan pomaga, w tych czasach wszystko jest takie problematyczne. Ale dobrze trzymać się z rodziną, prawda? – Sam bardzo chciał już wrócić do siebie i swojej rodziny, ale w tym momencie musiał wyruszyć przed siebie i zadowolić się tym, że nieznajomy poczęstował go alkoholem. Jednak im wcześniej wróci, tym prędzej będzie mógł położyć się do łóżka obok żony. Kiedy zaś widział obok siebie kobietę, która najwidoczniej umiała załatwić benzynę, uśmiechnął się, po napełnieniu baku pozwalając jej zająć się prowadzeniem.
I był to fatalny pomysł.
Jego żołądek skakał, próbując usilnie utrzymać w sobie zawartość wypitego wcześniej alkoholu. Sebastian nie był sam w swoich odczuciach, kiedy Thalia mniej bądź bardziej udolnie przyjmowała jego porady co do prowadzenia pojazdu. Ostatecznie, przy drugim punkcie została wysadzona na zewnątrz, co sprawiło, że spojrzała z zawodem na oddalający się pojazd. Nie wiedziała, kim był pirat drogowy i o to chyba musiała dopytać.
- Tato… - ostrożnie trzymała Sebastiana, kiedy pochylił się aby wymiotować na ziemię. Miała wrażenie, że wszyscy mężczyźni tak mocno chwalili się swoją wytrzymałością, aby potem wymiotować. Pomogła ojcu, ale ten zaraz wyforsował się naprzód. Mężczyźni.
Uważnie słuchała ojca, kiwając głową kiedy ten dokładnie tłumaczył informacje na temat polowania. W jednej chwili uniosła brew, marszcząc twarz kiedy tylko wspomniał, że dziś nie dostanie kuszy do rąk, ale prawda była taka, że nie zamierzała się wykłócać. Wraz z ojcem próbowała obserwować ślady – powoli już świtało, dlatego mogli spokojnie dostrzec już jakieś ślady w szarości. Przez chwilę obserwowała ślady, widząc też pióra, ostatecznie spoglądając na…gołębia. Spodziewała się czegoś bardziej ekscytującego na polowaniu z ojcem.
- I co teraz? – szepnęła do ojca.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zdążył już zauważyć, że jego jedyna córka zdawała się płynąć pod prąd zamiast z prądem. Po kimś to miała. On również bywał uparty czym osioł. W chwili obecnej nie miał pod ręką lepszego porównania.
— Mógłbym powiedzieć ci, żebyś się nie bała. Nie tędy droga. Czego się boisz? — Nie zignorował tego wyznania, uznając je za wystarczająco istotne. Tylko głupcy się nie boją. Nawet on nie był głupcem, choć cały swój strach zdawał się trzymać w ryzach. Nie tego od niego oczekiwano. Nie był nauczony okazywać swojej słabości. Może świat nie zawaliłby od tego, gdyby częściej dawał się poznać od tej ludzkiej, bardziej cywilizowanej strony. — W najlepszym razie skończysz ranna, a w najgorszym martwa. Dlatego walczysz, kiedy nie masz innego wyjścia — Powiedział wprost, wystarczająco poważnie, by nie miała wątpliwości co do jego intencji i oczekiwań. W przeciwieństwie do niego, jego córka nie miała możliwości przemienić się w bestię i zmasakrować swoich przeciwników. Mogła za to używać magii albo broni, by zaszlachtować napastników jak świnie. Szturchnięty przez nią w bok, spojrzał na Lavinię pytająco oraz z niemym wyrzutem. Czym na to sobie zasłużył? Co takiego uczynił? Doprawdy ciężki jego los.
— Nigdy nie jest to proste. Ta decyzja należy do ciebie. Chyba, że potrzebujesz rady to jestem w stanie ci jej udzielić — Wymruczał pod nosem, wzruszając od niechcenia ramionami. Pomimo tego, że tak naprawdę nie było mu to w smak, tak nie mógł podjąć za nią decyzji. Znaczy na upartego byłby w stanie to zrobić, w końcu jest jej ojcem i dopóki nie wyszła za mąż to pozostawała pod jego opieką. Przynajmniej w jakimś stopniu. Cenił sobie proste i spokojne życie. Dlatego nie stawiał uparcie na swoim.
— Od zawsze to robiłem. Pomagam im. Można na niej polegać — Od zawsze starał się ich wspierać, najlepiej jak umiał. Byli dla niego ważni, pomimo wszystkich różnic między nimi. Zwłaszcza w kwestii chronienia ich.
— Co? — Burknął pod nosem. Zdecydowanie nie był zadowolony. Ta przejażdżka była dla niego okropnym przeżyciem, gorszym, niż jakakolwiek odbyta podróż statkiem. Nigdy więcej. A przynajmniej nie z jego córką za kierownicą. Zamierzał nauczyć ją strzelać z kuszy, lecz w kontrolowanych warunkach. Tak by nie zrobiła sobie lub mu krzywdy.
Uniósł jedną z brwi, dostrzegając ślady i tropy wskazujące na obecność ptactwa. Wydawał się być zawiedziony tym, co udało im się wytropić. Liczył na większe zwierzęta, kopytne. Gołąb stanowił zdobycz odpowiednią dla kota. Dla myśliwego gołąb nie był szczególnie satysfakcjonującą zdobyczą.
— Nie jest to zdobycz, z której będę zadowolony. Teraz muszę go ustrzelić. Jeśli będziesz chciała to od razu po powrocie nauczę cię strzelać z kuszy — Powiedział z cichym westchnięciem, sięgając po kuszę. Załadował na nią ostro zakończony bełt, polegając na magicznym naciągu. Chwycił od dołu łoże kuszy, opierając jego kolbę poniżej barku. Uspokoił oddech, celując w ptaszysko. Z kolejnym oddechem i uderzeniem serca zwolnił mechanizm spustowy, wystrzeliwując bełt w stronę obranego celu.[bylobrzydkobedzieladnie]
Rzut na odległość od celu - Klik
Strzelam z kuszy do gołębia, rzucam k100 na rzut do celu (ST 60) + spostrzegawczość III (+60)
— Mógłbym powiedzieć ci, żebyś się nie bała. Nie tędy droga. Czego się boisz? — Nie zignorował tego wyznania, uznając je za wystarczająco istotne. Tylko głupcy się nie boją. Nawet on nie był głupcem, choć cały swój strach zdawał się trzymać w ryzach. Nie tego od niego oczekiwano. Nie był nauczony okazywać swojej słabości. Może świat nie zawaliłby od tego, gdyby częściej dawał się poznać od tej ludzkiej, bardziej cywilizowanej strony. — W najlepszym razie skończysz ranna, a w najgorszym martwa. Dlatego walczysz, kiedy nie masz innego wyjścia — Powiedział wprost, wystarczająco poważnie, by nie miała wątpliwości co do jego intencji i oczekiwań. W przeciwieństwie do niego, jego córka nie miała możliwości przemienić się w bestię i zmasakrować swoich przeciwników. Mogła za to używać magii albo broni, by zaszlachtować napastników jak świnie. Szturchnięty przez nią w bok, spojrzał na Lavinię pytająco oraz z niemym wyrzutem. Czym na to sobie zasłużył? Co takiego uczynił? Doprawdy ciężki jego los.
— Nigdy nie jest to proste. Ta decyzja należy do ciebie. Chyba, że potrzebujesz rady to jestem w stanie ci jej udzielić — Wymruczał pod nosem, wzruszając od niechcenia ramionami. Pomimo tego, że tak naprawdę nie było mu to w smak, tak nie mógł podjąć za nią decyzji. Znaczy na upartego byłby w stanie to zrobić, w końcu jest jej ojcem i dopóki nie wyszła za mąż to pozostawała pod jego opieką. Przynajmniej w jakimś stopniu. Cenił sobie proste i spokojne życie. Dlatego nie stawiał uparcie na swoim.
— Od zawsze to robiłem. Pomagam im. Można na niej polegać — Od zawsze starał się ich wspierać, najlepiej jak umiał. Byli dla niego ważni, pomimo wszystkich różnic między nimi. Zwłaszcza w kwestii chronienia ich.
— Co? — Burknął pod nosem. Zdecydowanie nie był zadowolony. Ta przejażdżka była dla niego okropnym przeżyciem, gorszym, niż jakakolwiek odbyta podróż statkiem. Nigdy więcej. A przynajmniej nie z jego córką za kierownicą. Zamierzał nauczyć ją strzelać z kuszy, lecz w kontrolowanych warunkach. Tak by nie zrobiła sobie lub mu krzywdy.
Uniósł jedną z brwi, dostrzegając ślady i tropy wskazujące na obecność ptactwa. Wydawał się być zawiedziony tym, co udało im się wytropić. Liczył na większe zwierzęta, kopytne. Gołąb stanowił zdobycz odpowiednią dla kota. Dla myśliwego gołąb nie był szczególnie satysfakcjonującą zdobyczą.
— Nie jest to zdobycz, z której będę zadowolony. Teraz muszę go ustrzelić. Jeśli będziesz chciała to od razu po powrocie nauczę cię strzelać z kuszy — Powiedział z cichym westchnięciem, sięgając po kuszę. Załadował na nią ostro zakończony bełt, polegając na magicznym naciągu. Chwycił od dołu łoże kuszy, opierając jego kolbę poniżej barku. Uspokoił oddech, celując w ptaszysko. Z kolejnym oddechem i uderzeniem serca zwolnił mechanizm spustowy, wystrzeliwując bełt w stronę obranego celu.[bylobrzydkobedzieladnie]
Rzut na odległość od celu - Klik
Strzelam z kuszy do gołębia, rzucam k100 na rzut do celu (ST 60) + spostrzegawczość III (+60)
Ostatnio zmieniony przez Sebastian Bartius dnia 03.01.22 21:26, w całości zmieniany 2 razy
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Sebastian Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Można było powiedzieć, że chociaż nie wychowała się ze swoim ojcem, to zdecydowanie podejście do niektórych spraw miała takie samo jak on, z upartym podejściem do życia, z wyborami które pasowały jej, a nie otoczeniu, Nie było łatwo, przez co czasem można było zastanawiać się, czy da sobie radę, czy jednak stres przejmie ją i jej działania.
- Klątwy, przede wszystkim. – Chyba po raz pierwszy przemogła się, aby powiedzieć o swojej klątwie przed ojcem, ale nie dlatego, że wstydziła się mówić to jemu, albo że mu nie ufała, ale dlatego, że po prostu mówić o tym wcale nie było łatwo. Jeżeli wymagałoby to otworzenia się wobec innych, napotykała tu zawsze problem. – Cóż, wyjście to najczęściej ostatnia opcja jaką mam kiedykolwiek – burknęła, nie chcąc zabrzmieć na aż tak niezadowoloną, ale jednak nie umiała się powstrzymać. Zaraz też ucichła, skupiając się raczej na drodze przed nimi, niż na czymkolwiek innym, dlatego od razu spojrzała na otoczenie aby nie widzieć miny ojca. Nie chciała nikogo masakrować, czasem jednak chodziło albo o wyżycie się, albo o własny ratunek.
- Chciałabym móc nie decydować i nie żyć w świecie, że kobiety nie są zażenowane po prostu przejściem przez port, ale jak widać każdy z nas ma coś, czego spełnić się nie da. Nie musisz mówić, wiem, że usłyszę, że powinnam zostać w domu, być dobrą i grzeczną córką i pewnie lepiej wyszywać korzonki, czy co tam… - Tak naprawdę dość mocno podziwiała kobiety które potrafiły wykazać się kunsztem, ale było zimno, ona była uparta, a przede wszystkim była też zmęczona i zła, teraz już chyba gównie na ziemię. Złość jednak przeszła kiedy ojciec nie wyglądał na zadowolonego, ostrożnie klepiąc go po ramieniu spojrzała jeszcze na jego zadanie.
- Jak chcesz przez chwilę odpocząć to nie musimy się ruszać – skomentowała cicho, spoglądając jeszcze przed nich. Dopiero kiedy ojciec ustrzelił gołębia mogła jeszcze dokładniej przyjrzeć się śladom, spoglądając na pióra czy drobne odciski śladów w śniegu. – Oczywiście, że chcę! – Była zadowolona perspektywą wybierania się na zewnątrz aby jednak postrzelać z kuszy, a już gdyby miała być tego uczona…lepiej by być nie mogło.
- Lepszy gołąb niż cokolwiek innego. – Wzruszyła ramionami, chyba nie czując wielkiego zawodu z tego, co upolowali, za to dziwne ssanie w żołądku z głodu już tak.
- Klątwy, przede wszystkim. – Chyba po raz pierwszy przemogła się, aby powiedzieć o swojej klątwie przed ojcem, ale nie dlatego, że wstydziła się mówić to jemu, albo że mu nie ufała, ale dlatego, że po prostu mówić o tym wcale nie było łatwo. Jeżeli wymagałoby to otworzenia się wobec innych, napotykała tu zawsze problem. – Cóż, wyjście to najczęściej ostatnia opcja jaką mam kiedykolwiek – burknęła, nie chcąc zabrzmieć na aż tak niezadowoloną, ale jednak nie umiała się powstrzymać. Zaraz też ucichła, skupiając się raczej na drodze przed nimi, niż na czymkolwiek innym, dlatego od razu spojrzała na otoczenie aby nie widzieć miny ojca. Nie chciała nikogo masakrować, czasem jednak chodziło albo o wyżycie się, albo o własny ratunek.
- Chciałabym móc nie decydować i nie żyć w świecie, że kobiety nie są zażenowane po prostu przejściem przez port, ale jak widać każdy z nas ma coś, czego spełnić się nie da. Nie musisz mówić, wiem, że usłyszę, że powinnam zostać w domu, być dobrą i grzeczną córką i pewnie lepiej wyszywać korzonki, czy co tam… - Tak naprawdę dość mocno podziwiała kobiety które potrafiły wykazać się kunsztem, ale było zimno, ona była uparta, a przede wszystkim była też zmęczona i zła, teraz już chyba gównie na ziemię. Złość jednak przeszła kiedy ojciec nie wyglądał na zadowolonego, ostrożnie klepiąc go po ramieniu spojrzała jeszcze na jego zadanie.
- Jak chcesz przez chwilę odpocząć to nie musimy się ruszać – skomentowała cicho, spoglądając jeszcze przed nich. Dopiero kiedy ojciec ustrzelił gołębia mogła jeszcze dokładniej przyjrzeć się śladom, spoglądając na pióra czy drobne odciski śladów w śniegu. – Oczywiście, że chcę! – Była zadowolona perspektywą wybierania się na zewnątrz aby jednak postrzelać z kuszy, a już gdyby miała być tego uczona…lepiej by być nie mogło.
- Lepszy gołąb niż cokolwiek innego. – Wzruszyła ramionami, chyba nie czując wielkiego zawodu z tego, co upolowali, za to dziwne ssanie w żołądku z głodu już tak.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Poruszenie tematu klątwy wystarczyło, by spojrzał na Lavinię wyraźnie zaskoczony, z niezrozumieniem. Wywołanym nie dlatego, że nie rozumiał tego, czym są klątwy. Wywołanym dlatego, że nie potrafił pojąć, jak to się stało, że została przeklęta. Spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi, z powagą i całą swoją surowością. Oczekiwał wyjaśnień. Wtedy pomyśli co dalej. Nawet, jak sam robił różne rzeczy w swoim życiu, to nie znaczy, że nie potępi działań swojej córki, że nie wygłosi typowo ojcowskiej tyrady i że nie będzie starał się jej pomóc. Bo będzie.
— Jak to się stało, że zostałaś przeklęta?! — Zagrzmiał gniewnie. To nie był czas i miejsce, w którym mógłby okazać córce pełnię swojego wsparcia. Na to przyjdzie pora. Starał się nie tracić równowagi, ale na drodze ku utrzymywaniu pełnego opanowania stały odczuwane przez niego emocje. Tak jak teraz właśnie. Teraz miał ku temu dobry powód. Ona była tym powodem.
— Czy aby na pewno? — Zrównawszy z nią krok, wyciągnął rękę ku niej z wyraźnym zamiarem poklepania jej po plecach. Cofnął jednak dłoń i ciężko westchnął. Brzmiąc na bardzo niezadowoloną była niemalże jego odbiciem, świadectwem, że nie daleko pada jabłko od jabłoni. W tym wszystkim chodziło o to, by nie musiał pochować własnej córki, która przegrała walkę z silniejszym przeciwnikiem. Jeśli zabierze ją morze to nawet tego nie będzie dane mu uczynić.
— Nie znam żadnej kobiety zachodzącej do portu... poza tobą. Mógłbym wtedy nauczyć cię tego, czego nauczył mnie mój ojciec... to przyzwoity fach. Cynthia próbowała nauczyć cię wyszywania korzonków? — Przyznał z westchnieniem. Zdecydowanie miał o tym jakiegokolwiek pojęcia. Starał się to zrozumieć. Wiedział, czym ona się zajmowała i w jakimś stopniu wolał, by poszła w jego ślady. Mógł nauczyć ją tropić i polować, to też uczyni, jednak ona nie obierze tego na swój zawód. Po starał się pogodzić z tą myślą.
— Ruszajmy — Zarządził. Odpoczywać będzie w zaciszu swojego pokoju. Chociaż całkiem prawdopodobne było to, że niebawem zarządzi jakiś postój. Musiał znaleźć do tego odpowiednie miejsce. Po ustrzeleniu gołębia poszedł podnieść z ziemi swoją zwierzynę, chwytając ją za nóżki. Ostrożnie wydobył bełt, dołączając go do kołczanu. Po tych oględzinach śladów i tropów jego córka powinna rozpoznać obecność gołębi.
— Jeśli się nauczysz to będziesz mogła dostać własną kuszę. Tymczasem... ruszajmy dalej, zrobimy chwilowy postój gdy znajdę właściwe miejsce. Po drodze zbieraj suche patyki i gałęzie — Zapewnił ją, gdy wiązał sznurek przy nóżkach ptaka. Postój dobrze im zrobi, ale musieli trochę popracować. Znaczy Lavinia musiała.
— Jak to się stało, że zostałaś przeklęta?! — Zagrzmiał gniewnie. To nie był czas i miejsce, w którym mógłby okazać córce pełnię swojego wsparcia. Na to przyjdzie pora. Starał się nie tracić równowagi, ale na drodze ku utrzymywaniu pełnego opanowania stały odczuwane przez niego emocje. Tak jak teraz właśnie. Teraz miał ku temu dobry powód. Ona była tym powodem.
— Czy aby na pewno? — Zrównawszy z nią krok, wyciągnął rękę ku niej z wyraźnym zamiarem poklepania jej po plecach. Cofnął jednak dłoń i ciężko westchnął. Brzmiąc na bardzo niezadowoloną była niemalże jego odbiciem, świadectwem, że nie daleko pada jabłko od jabłoni. W tym wszystkim chodziło o to, by nie musiał pochować własnej córki, która przegrała walkę z silniejszym przeciwnikiem. Jeśli zabierze ją morze to nawet tego nie będzie dane mu uczynić.
— Nie znam żadnej kobiety zachodzącej do portu... poza tobą. Mógłbym wtedy nauczyć cię tego, czego nauczył mnie mój ojciec... to przyzwoity fach. Cynthia próbowała nauczyć cię wyszywania korzonków? — Przyznał z westchnieniem. Zdecydowanie miał o tym jakiegokolwiek pojęcia. Starał się to zrozumieć. Wiedział, czym ona się zajmowała i w jakimś stopniu wolał, by poszła w jego ślady. Mógł nauczyć ją tropić i polować, to też uczyni, jednak ona nie obierze tego na swój zawód. Po starał się pogodzić z tą myślą.
— Ruszajmy — Zarządził. Odpoczywać będzie w zaciszu swojego pokoju. Chociaż całkiem prawdopodobne było to, że niebawem zarządzi jakiś postój. Musiał znaleźć do tego odpowiednie miejsce. Po ustrzeleniu gołębia poszedł podnieść z ziemi swoją zwierzynę, chwytając ją za nóżki. Ostrożnie wydobył bełt, dołączając go do kołczanu. Po tych oględzinach śladów i tropów jego córka powinna rozpoznać obecność gołębi.
— Jeśli się nauczysz to będziesz mogła dostać własną kuszę. Tymczasem... ruszajmy dalej, zrobimy chwilowy postój gdy znajdę właściwe miejsce. Po drodze zbieraj suche patyki i gałęzie — Zapewnił ją, gdy wiązał sznurek przy nóżkach ptaka. Postój dobrze im zrobi, ale musieli trochę popracować. Znaczy Lavinia musiała.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Temat nie był dla niej łatwy. Nie był w końcu czymś niecodziennym, wiele osób posiadało klątwę, chociaż nie tak wiele potrafiło je rzucić. Mimo to nie były czymś, co leżało w strefie wstydu…a jednak sama miała problem, aby przemóc się do opowiadania o nich. Czy to przez fakt, że po prostu odbierała to jako osobistą porażkę? Czy może coś innego kryło się za wstydem, którym przykryła to wszystko i teraz poruszanie tego tematu przypominało raczej rozdrapywanie źle zagojonej rany – wiedziała, że było potrzebne, ale nie zmieniało to, że bolało jak cholera.
- Ja nie wiem… - Nie była to do końca prawda, ale nie bez powodu uczyła się kłamać. W końcu ją samą też dopadało czasem zwątpienie, czy osoba za to odpowiedzialna rzeczywiście nią była, ale nie miało to innego rozwiązania, tak musiało być. Mimo wszystko potrafiła wciąż denerwować się na te wydarzenia, bo przecież…czemu ona? Naprawdę, tylko za to, że była kobietą? Przecież to takie głupie. Zauważyła jego uniesienie ręki, gest jednak nie został dopełniony, a ona wcisnęła dłonie w kieszenie płaszcza.
- Wyobrażasz sobie robienie coś innego teraz, po tylu latach? – znaczące spojrzenie przeciągnęła po okolicy, tak jakby las miał być świadkiem jej słów i za to potwierdzić. – Coś, co cię nie fascynuje, co nie jest twoją pasją, a wszystkie wysiłki poszły na marne? Jak będzie wyglądało to, kiedy po latach ukrywania się a potem walki o swoje miejsce rzucę wszystko, bo jednak stwierdzę, że to niezbyt pasujące zajęcie? – Na samą myśl, jak niektórzy by się ucieszyli, gdyby zniknęła z okolicy, jeszcze bardziej korciło ją uduszenie kogoś, najlepiej jakiegoś Traversa.
- Nie, szycie…nie jest pewnie złym zajęciem, ale mam problem. – Z usiedzeniem na miejscu, z problematyczną kwestią równych i idealnych ściegów. Czy potrafiła naprawdę zrobić coś, co miałoby usadzić ją na miejscu, ale nie pozwoliłoby na znudzenie się? Miała wrażenie, że potrzebowała wszystko, co mogłaby zrobić i czym mogłaby się zadowolić, ale nie w jednym miejscu, gdzieś tylko, gdzie się dało.
- Ruszajmy… - na rozmowę będą jeszcze mieli czas, teraz zaś mogli zająć się pracą i wrócić do domu. Przy cieple kominka trudniejsze tematy wydawały się mniej ponure.
ztx2
- Ja nie wiem… - Nie była to do końca prawda, ale nie bez powodu uczyła się kłamać. W końcu ją samą też dopadało czasem zwątpienie, czy osoba za to odpowiedzialna rzeczywiście nią była, ale nie miało to innego rozwiązania, tak musiało być. Mimo wszystko potrafiła wciąż denerwować się na te wydarzenia, bo przecież…czemu ona? Naprawdę, tylko za to, że była kobietą? Przecież to takie głupie. Zauważyła jego uniesienie ręki, gest jednak nie został dopełniony, a ona wcisnęła dłonie w kieszenie płaszcza.
- Wyobrażasz sobie robienie coś innego teraz, po tylu latach? – znaczące spojrzenie przeciągnęła po okolicy, tak jakby las miał być świadkiem jej słów i za to potwierdzić. – Coś, co cię nie fascynuje, co nie jest twoją pasją, a wszystkie wysiłki poszły na marne? Jak będzie wyglądało to, kiedy po latach ukrywania się a potem walki o swoje miejsce rzucę wszystko, bo jednak stwierdzę, że to niezbyt pasujące zajęcie? – Na samą myśl, jak niektórzy by się ucieszyli, gdyby zniknęła z okolicy, jeszcze bardziej korciło ją uduszenie kogoś, najlepiej jakiegoś Traversa.
- Nie, szycie…nie jest pewnie złym zajęciem, ale mam problem. – Z usiedzeniem na miejscu, z problematyczną kwestią równych i idealnych ściegów. Czy potrafiła naprawdę zrobić coś, co miałoby usadzić ją na miejscu, ale nie pozwoliłoby na znudzenie się? Miała wrażenie, że potrzebowała wszystko, co mogłaby zrobić i czym mogłaby się zadowolić, ale nie w jednym miejscu, gdzieś tylko, gdzie się dało.
- Ruszajmy… - na rozmowę będą jeszcze mieli czas, teraz zaś mogli zająć się pracą i wrócić do domu. Przy cieple kominka trudniejsze tematy wydawały się mniej ponure.
ztx2
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
20.01
Nienawiść. Rozpoznawał ją w sobie, choć nie powinien jej czuć, nie aż tak żarliwie. Na ogół gwałtowne emocje utrudniały pracę, na ogół musiał odsuwać na bok gniew i myśleć chłodno, pragmatycznie. Dziś jednak miało być inaczej. Dziś gniew miał być paliwem i dziś chciał rozniecić wściekłość w sercach przydzielonego mu oddziału ochotników z Manchesteru i Lancashire, młodych bojówkarzy Longbottoma. Niektórzy zdawali się być w wieku Burroughsa, rozpoznawał parę nastoletnich twarzy, inni dobiegali trzydziestki albo i czterdziestki. Do bojówek Zakonu zgłosiło się wielu ochotników. Nie wszyscy byli związani z Zakonem, nie wszyscy mieli przeszkolenie w walce, nie wszyscy mieli te same powody do walki (niektórzy pochodzili z mogolskich rodzin, inni kierowali się poczuciem sprawiedliwości lub lojalnością wobec lordów tych ziem, ale jeszcze inni po prostu chcieli chronić swoje hrabstwa przed terrorem), ale wszyscy wsparli rebelię. Byli gotowi za nią walczyć, może i nawet zginąć - ale nie dziś. Dziś mieli przewagę liczebną, dziś urządzą spektakl.
Śledztwo byłych wiedźmich strażników w Manchesterze odkryło kilka miejsc, w których gromadziły się komórki szmalcowników w hrabstwie. Czarodzieje z Ministerstwa nie tylko napadali mugoli i podpalali domy, ale działali też jak szpicle, wtapiając się w tłum i zbierając informacje o czysto krwistych rodzinach w hrabstwie. Oprócz tego, byli zainteresowani lokalnymi strukturami społeczeństwa i liderami. Prawdopodobnie gromadzili informacje, gotowi zamordować każdego, kogo postrzegali za zagrożenie i autorytet. Nie od razu, choć pewnie skorzystaliby ze skrytobójczej okazji. Tonks pamiętał Staffordshire, wieści o zabiciu kuzyna Castora, o egzekucji mogolskiego burmistrza i księdza. Ludzie Malfoya wybierali cele starannie, chcąc zasiać w sercach ludzi strach. Nic z tego. Dzisiaj to oni, Zakon Feniksa i bojówkarze Longbottoma i patrioci z Manchesteru, pokażą im co to znaczy strach i gniew.
Część informacji zdobyła wiedźmin straż, część posiadali od czarnoksiężnika, którego autorzy zdołali zaskoczyć i pojmać. Tonksa nie było przy tamtej akcji, ale dowiedział się wszystkiego od kolegów. Zebranie, dziś, o zachodzie słońca, w kamienicy w centrum Manchesteru.
-Uderzymy dziś z zaskoczenia. Grupa autorów działa już w kamienicy, by zaskoczyć tam zdrajców i wywabić ich na ulice. My - powiódł spojrzeniem po zapalonych do walki mężczyznach. Dziś nie potrzebowali przeszkolenia bojowego, a on sam nie musiał bawić się w działanie w tajemnicy, z zaskoczenia, z ukrycia. Wręcz przeciwnie. -my będziemy czekać na ulicach, przed wejściem do kamienicy. I urządzimy spektakl. - podniósł lekko podbródek, wykrzywiając usta w niemiłym uśmiechu. Nie potrafił przemawiać lepiej niż przeciętny szkolący kursantów auror, nie znał się na propagandzie, rozumiał tylko podstawy polityki, ale znał język gniewu. Widział ten sam gniew na twarzach ludzi, którzy chcieli dziś dokonać samosądu na szmalcownikach i pokazać siłę Zakonu Feniksa. Mieli ciche wsparcie lordów Lancashire, akcja została zorganizowana przez Biuro Aurorów na polecenie samego Ministra. Co ważniejsze... -Mamy przewagę liczebną. Będę miał oko na wszelkie nieprzewidziane wypadki, ale i wy miejcie oczy dookoła głowy. - choć jakaś jego część chciała dołączyć do walki w animalistycznym ferworze, dać się poddać gniewowi równie mocno jak młodsi bojówkarze, to nie mógł dziś dopuścić do głosu Fenrira. Pewnie nie powinien go dopuszczać do głosu już nigdy, choć wygodnie rozwiązywało to problem wyrzutów sumienia. Rozmawiał o tym sporo z Ronją, zdawał się robić postępy. W każdym razie, dziś musiał myśleć zimno, analitycznie. Mieć oczy dookoła głowy, bowiem był odpowiedzialny za powierzonych mu żołnierzy. Dowodził jedynie niewielką grupą i samemu odpowiadał przed jednym ze starszych aurorów, zgodnie z zaleceniami Longbottoma nie otrzyma poważnego dowództwa dopóki nie skończy terapii, ale ci ludzie potrzebowali aurora, kogoś doświadczonego w walce, a akcja była na tyle dobrze zorganizowana aby mógł ich wspierać. Sami zgłosili się do walki, dołączyli do rebelii, byli gotowi zginąć. Może nawet mieli w głowie jakieś romantyczne pomysły, że taka śmierć będzie honorowa i patriotyczna. Tyle, że rebelia potrzebowała każdej różdżki, każdego ochotnika. Nie mogli rzucać się na szaniec, nie mogli marnować zasobów - bo Michael tak myślał o zgromadzonych przed nim kilkunastu mężczyznach, jak o zasobach. Różdżkach gotowych zgładzić szmalcowników i chronić cywili. Ich życie należało teraz do rebelii, ale ich śmierć też - i nie miał zamiaru na nią pozwolić. Mieli dzisiaj wywołać zamieszki, krwawo rozprawić się ze szmalcownikami, podołałby temu każdy podstawowo przeszkolony (jak oni) i odpowiednio rozgniewany czarodziej z przewagą liczebną, ale Michael został przydzielony do tej grupy jako doświadczony auror, by mieć oko na całość walki. Spostrzegawczy i wprawiony w grupowych pojedynkach oraz akcjach, nie miał poddać się nadciągającej gorączce, a mieć oko na sytuacje kryzysowe. W odpowiedniej chwili wziąć kilka osób pod Protego Totalum, albo wymierzyć skuteczne Lamino Glacio w wyjątkowo groźnego czarnoksiężnika. Jego obecność miała też dodać otuchy zgromadzonym tutaj ochotnikom. Czy niektórzy z nich przeleją dziś krew po raz pierwszy? Jeśli tak, to dobry chrzest bojowy. Działali w słusznej sprawie, bez wątpliwości, wywiad zebrał dowody o winie.
-Będę z wami, a wy bądźcie przy sobie. Ukarzemy ich - ludzi, którzy chcą zniszczyć to hrabstwo, podnieść różdżki na wasze rodziny, których sama obecność sprawia, że los Staffordshire może powtórzyć się wszędzie, gdzie działają. Dzisiaj wymierzymy im sprawiedliwość i będzie ona krwawa i brutalna - oko za oko, ząb za ząb. Krew spłynie po ulicach za każdą ofiarę w Lancashire, za setki zamordowanych w Staffordshire. - wierzył we własne słowa, już dawno odstawił skrupuły na bok, myśl o zemście prześladowała po nocach Michaela-człowieka, gdy Michael-auror planował kolejne kroki. Widział ogień w oczach mężczyzn, szczególnie tych młodszych. Malfoy wykrwawiał ten kraj tak długo, że szmalcownicy byli już powszechnie znienawidzeni przez promugolskich czarodziejów w hrabstwach takich, jak Lancashire. -Mogą się do was dołączyć przechodnie, spontanicznie. - ostrzegł. Liczyli się z tym, gdy planowali akcję. Miała być publiczna, porwać za sobą mieszkańców hrabstwa. -Bądźcie brutalni, pomścijcie krzywdy Lancashire, ale wy nie traćcie kontroli. Może zrobić to tłum - wtedy czekajcie na mój sygnał. - nie wiedział, jak potoczą się dzisiejsze wydarzenia, w przypadku samosądu gotów był wycofać swoich ludzi na bezpieczną odległość i patrząc jak cywile rozprawiają się ze zdrajcami. -Gdy akcja autorów przegoni zdrajców z kamienicy, krzykniemy parę sloganów o ich przewinach. Szpiegostwo. Morderstwa. Grabieże. Podpalenia. Planowanie zamachów w Manchester. - przypomniał. -Taktykę dostosujemy do sytuacji. Na początku używajcie śmiertelnych zaklęć, ale takich, które mają szansę ich realnie skrzywdzić. Lepiej rzucić udaną Lanceę niż nieudane Lamino. - przypomniał, wiedząc, że rozmawia ze świeżakami. Jeden z chłopaków spuścił nerwowo wzrok (a zatem to będzie twój pierwszy raz, pierwsza krew), ale w oczach innych żarzyła się determinacja. -Jeśli w okolicy pojawi się za dużo cywili, zmieniamy taktykę - nie chcemy nikogo skrzywdzić. Expelliarmusy, Petryficusy. Jeśli podjudzimy tłum, sami się nimi zajmą. Mugole też potrafią walczyć. Widzieliście kiedyś człowieka pobitego na śmierć? - uniósł lekko brew. -Hasło: "Ulyssess" to sygnał ode mnie, że rzucam pole antymagiczne. Zrobię to, jeśli zrobiłoby się naprawdę gorąco - my mamy przewagę liczebną, a brak magii sparaliżuje przeciwników. Jakieś pytania?
-Na co... konkretnie możemy sobie pozwolić? - zapytał jeden z chłopaków.
Michael bardzo chciałby odpowiedzieć mu coś innego, ale dawno przekroczyli już czas litości, wojna na zawsze zmieniła ich etykę. Rozkazy to rozkazy. Spektakl to spektakl.
-Dopóki nie tracicie kontroli na sobą i nad sytuacją, dopóki nie wybieracie ataku gdy potrzebujecie rzucić tarczę i wasze działania nie zagrożą cywilom - na wszystko. - podkreślił. -Niech zapamiętają naszą siłę. - nie mrugnął nawet, choć jawnie zachęcał bojówkarzy do każdego rodzaju przemocy.
-Ruszajmy. - rzucił, a grupa skierowała się w stronę centrum Manchesteru i zajęła pozycje. Gdy zaszło słońce, w kamienicy zaczęły błyskać zaklęcia. Druga grupa zaskoczyła szmalcowników w trakcie zebrania, pojedynek trwał kilka minut, aż z kamienicy zaczęli wybiegać ludzie. Mieli ich rysopisy, znali też swoich. Wiedzieli, w kogo atakować.
-Lamino Glacio. - syknął Tonks, wznosząc różdżkę w kierunku postawnego bruneta o twarzy naznaczonej ohydnymi bliznami. Uśmiechnął się paskudnie, rozpoznając w nim szmalcownika, którego sam uraczył niegdyś Fulgoro - najwyraźniej zdążył otrzymać pomoc i wrócić do walki, być może jako organizator albo przywódca. Stłumił w sobie chęć pastwienia się nad nim - urządzali dziś spektakl przemocy, ale samemu musiał zachować zimną krew i sprawnie wyeliminować pierwszy cel. Lodowate sople uderzyły w plecy zaskoczonego dodatkową obławą szmalcownika, a ulicę przecięły wiązki zaklęć - bojówkarze poszli za przykładem Tonksa, rozprawiając się z resztą wyśledzonej grupy. Ulicami Manchesteru spłynie dziś krew, ale wreszcie będzie to krew wrogów.
/zt
Nienawiść. Rozpoznawał ją w sobie, choć nie powinien jej czuć, nie aż tak żarliwie. Na ogół gwałtowne emocje utrudniały pracę, na ogół musiał odsuwać na bok gniew i myśleć chłodno, pragmatycznie. Dziś jednak miało być inaczej. Dziś gniew miał być paliwem i dziś chciał rozniecić wściekłość w sercach przydzielonego mu oddziału ochotników z Manchesteru i Lancashire, młodych bojówkarzy Longbottoma. Niektórzy zdawali się być w wieku Burroughsa, rozpoznawał parę nastoletnich twarzy, inni dobiegali trzydziestki albo i czterdziestki. Do bojówek Zakonu zgłosiło się wielu ochotników. Nie wszyscy byli związani z Zakonem, nie wszyscy mieli przeszkolenie w walce, nie wszyscy mieli te same powody do walki (niektórzy pochodzili z mogolskich rodzin, inni kierowali się poczuciem sprawiedliwości lub lojalnością wobec lordów tych ziem, ale jeszcze inni po prostu chcieli chronić swoje hrabstwa przed terrorem), ale wszyscy wsparli rebelię. Byli gotowi za nią walczyć, może i nawet zginąć - ale nie dziś. Dziś mieli przewagę liczebną, dziś urządzą spektakl.
Śledztwo byłych wiedźmich strażników w Manchesterze odkryło kilka miejsc, w których gromadziły się komórki szmalcowników w hrabstwie. Czarodzieje z Ministerstwa nie tylko napadali mugoli i podpalali domy, ale działali też jak szpicle, wtapiając się w tłum i zbierając informacje o czysto krwistych rodzinach w hrabstwie. Oprócz tego, byli zainteresowani lokalnymi strukturami społeczeństwa i liderami. Prawdopodobnie gromadzili informacje, gotowi zamordować każdego, kogo postrzegali za zagrożenie i autorytet. Nie od razu, choć pewnie skorzystaliby ze skrytobójczej okazji. Tonks pamiętał Staffordshire, wieści o zabiciu kuzyna Castora, o egzekucji mogolskiego burmistrza i księdza. Ludzie Malfoya wybierali cele starannie, chcąc zasiać w sercach ludzi strach. Nic z tego. Dzisiaj to oni, Zakon Feniksa i bojówkarze Longbottoma i patrioci z Manchesteru, pokażą im co to znaczy strach i gniew.
Część informacji zdobyła wiedźmin straż, część posiadali od czarnoksiężnika, którego autorzy zdołali zaskoczyć i pojmać. Tonksa nie było przy tamtej akcji, ale dowiedział się wszystkiego od kolegów. Zebranie, dziś, o zachodzie słońca, w kamienicy w centrum Manchesteru.
-Uderzymy dziś z zaskoczenia. Grupa autorów działa już w kamienicy, by zaskoczyć tam zdrajców i wywabić ich na ulice. My - powiódł spojrzeniem po zapalonych do walki mężczyznach. Dziś nie potrzebowali przeszkolenia bojowego, a on sam nie musiał bawić się w działanie w tajemnicy, z zaskoczenia, z ukrycia. Wręcz przeciwnie. -my będziemy czekać na ulicach, przed wejściem do kamienicy. I urządzimy spektakl. - podniósł lekko podbródek, wykrzywiając usta w niemiłym uśmiechu. Nie potrafił przemawiać lepiej niż przeciętny szkolący kursantów auror, nie znał się na propagandzie, rozumiał tylko podstawy polityki, ale znał język gniewu. Widział ten sam gniew na twarzach ludzi, którzy chcieli dziś dokonać samosądu na szmalcownikach i pokazać siłę Zakonu Feniksa. Mieli ciche wsparcie lordów Lancashire, akcja została zorganizowana przez Biuro Aurorów na polecenie samego Ministra. Co ważniejsze... -Mamy przewagę liczebną. Będę miał oko na wszelkie nieprzewidziane wypadki, ale i wy miejcie oczy dookoła głowy. - choć jakaś jego część chciała dołączyć do walki w animalistycznym ferworze, dać się poddać gniewowi równie mocno jak młodsi bojówkarze, to nie mógł dziś dopuścić do głosu Fenrira. Pewnie nie powinien go dopuszczać do głosu już nigdy, choć wygodnie rozwiązywało to problem wyrzutów sumienia. Rozmawiał o tym sporo z Ronją, zdawał się robić postępy. W każdym razie, dziś musiał myśleć zimno, analitycznie. Mieć oczy dookoła głowy, bowiem był odpowiedzialny za powierzonych mu żołnierzy. Dowodził jedynie niewielką grupą i samemu odpowiadał przed jednym ze starszych aurorów, zgodnie z zaleceniami Longbottoma nie otrzyma poważnego dowództwa dopóki nie skończy terapii, ale ci ludzie potrzebowali aurora, kogoś doświadczonego w walce, a akcja była na tyle dobrze zorganizowana aby mógł ich wspierać. Sami zgłosili się do walki, dołączyli do rebelii, byli gotowi zginąć. Może nawet mieli w głowie jakieś romantyczne pomysły, że taka śmierć będzie honorowa i patriotyczna. Tyle, że rebelia potrzebowała każdej różdżki, każdego ochotnika. Nie mogli rzucać się na szaniec, nie mogli marnować zasobów - bo Michael tak myślał o zgromadzonych przed nim kilkunastu mężczyznach, jak o zasobach. Różdżkach gotowych zgładzić szmalcowników i chronić cywili. Ich życie należało teraz do rebelii, ale ich śmierć też - i nie miał zamiaru na nią pozwolić. Mieli dzisiaj wywołać zamieszki, krwawo rozprawić się ze szmalcownikami, podołałby temu każdy podstawowo przeszkolony (jak oni) i odpowiednio rozgniewany czarodziej z przewagą liczebną, ale Michael został przydzielony do tej grupy jako doświadczony auror, by mieć oko na całość walki. Spostrzegawczy i wprawiony w grupowych pojedynkach oraz akcjach, nie miał poddać się nadciągającej gorączce, a mieć oko na sytuacje kryzysowe. W odpowiedniej chwili wziąć kilka osób pod Protego Totalum, albo wymierzyć skuteczne Lamino Glacio w wyjątkowo groźnego czarnoksiężnika. Jego obecność miała też dodać otuchy zgromadzonym tutaj ochotnikom. Czy niektórzy z nich przeleją dziś krew po raz pierwszy? Jeśli tak, to dobry chrzest bojowy. Działali w słusznej sprawie, bez wątpliwości, wywiad zebrał dowody o winie.
-Będę z wami, a wy bądźcie przy sobie. Ukarzemy ich - ludzi, którzy chcą zniszczyć to hrabstwo, podnieść różdżki na wasze rodziny, których sama obecność sprawia, że los Staffordshire może powtórzyć się wszędzie, gdzie działają. Dzisiaj wymierzymy im sprawiedliwość i będzie ona krwawa i brutalna - oko za oko, ząb za ząb. Krew spłynie po ulicach za każdą ofiarę w Lancashire, za setki zamordowanych w Staffordshire. - wierzył we własne słowa, już dawno odstawił skrupuły na bok, myśl o zemście prześladowała po nocach Michaela-człowieka, gdy Michael-auror planował kolejne kroki. Widział ogień w oczach mężczyzn, szczególnie tych młodszych. Malfoy wykrwawiał ten kraj tak długo, że szmalcownicy byli już powszechnie znienawidzeni przez promugolskich czarodziejów w hrabstwach takich, jak Lancashire. -Mogą się do was dołączyć przechodnie, spontanicznie. - ostrzegł. Liczyli się z tym, gdy planowali akcję. Miała być publiczna, porwać za sobą mieszkańców hrabstwa. -Bądźcie brutalni, pomścijcie krzywdy Lancashire, ale wy nie traćcie kontroli. Może zrobić to tłum - wtedy czekajcie na mój sygnał. - nie wiedział, jak potoczą się dzisiejsze wydarzenia, w przypadku samosądu gotów był wycofać swoich ludzi na bezpieczną odległość i patrząc jak cywile rozprawiają się ze zdrajcami. -Gdy akcja autorów przegoni zdrajców z kamienicy, krzykniemy parę sloganów o ich przewinach. Szpiegostwo. Morderstwa. Grabieże. Podpalenia. Planowanie zamachów w Manchester. - przypomniał. -Taktykę dostosujemy do sytuacji. Na początku używajcie śmiertelnych zaklęć, ale takich, które mają szansę ich realnie skrzywdzić. Lepiej rzucić udaną Lanceę niż nieudane Lamino. - przypomniał, wiedząc, że rozmawia ze świeżakami. Jeden z chłopaków spuścił nerwowo wzrok (a zatem to będzie twój pierwszy raz, pierwsza krew), ale w oczach innych żarzyła się determinacja. -Jeśli w okolicy pojawi się za dużo cywili, zmieniamy taktykę - nie chcemy nikogo skrzywdzić. Expelliarmusy, Petryficusy. Jeśli podjudzimy tłum, sami się nimi zajmą. Mugole też potrafią walczyć. Widzieliście kiedyś człowieka pobitego na śmierć? - uniósł lekko brew. -Hasło: "Ulyssess" to sygnał ode mnie, że rzucam pole antymagiczne. Zrobię to, jeśli zrobiłoby się naprawdę gorąco - my mamy przewagę liczebną, a brak magii sparaliżuje przeciwników. Jakieś pytania?
-Na co... konkretnie możemy sobie pozwolić? - zapytał jeden z chłopaków.
Michael bardzo chciałby odpowiedzieć mu coś innego, ale dawno przekroczyli już czas litości, wojna na zawsze zmieniła ich etykę. Rozkazy to rozkazy. Spektakl to spektakl.
-Dopóki nie tracicie kontroli na sobą i nad sytuacją, dopóki nie wybieracie ataku gdy potrzebujecie rzucić tarczę i wasze działania nie zagrożą cywilom - na wszystko. - podkreślił. -Niech zapamiętają naszą siłę. - nie mrugnął nawet, choć jawnie zachęcał bojówkarzy do każdego rodzaju przemocy.
-Ruszajmy. - rzucił, a grupa skierowała się w stronę centrum Manchesteru i zajęła pozycje. Gdy zaszło słońce, w kamienicy zaczęły błyskać zaklęcia. Druga grupa zaskoczyła szmalcowników w trakcie zebrania, pojedynek trwał kilka minut, aż z kamienicy zaczęli wybiegać ludzie. Mieli ich rysopisy, znali też swoich. Wiedzieli, w kogo atakować.
-Lamino Glacio. - syknął Tonks, wznosząc różdżkę w kierunku postawnego bruneta o twarzy naznaczonej ohydnymi bliznami. Uśmiechnął się paskudnie, rozpoznając w nim szmalcownika, którego sam uraczył niegdyś Fulgoro - najwyraźniej zdążył otrzymać pomoc i wrócić do walki, być może jako organizator albo przywódca. Stłumił w sobie chęć pastwienia się nad nim - urządzali dziś spektakl przemocy, ale samemu musiał zachować zimną krew i sprawnie wyeliminować pierwszy cel. Lodowate sople uderzyły w plecy zaskoczonego dodatkową obławą szmalcownika, a ulicę przecięły wiązki zaklęć - bojówkarze poszli za przykładem Tonksa, rozprawiając się z resztą wyśledzonej grupy. Ulicami Manchesteru spłynie dziś krew, ale wreszcie będzie to krew wrogów.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
| 25 czerwca
Choć zwykle do wioski Whalley przybywałem w celu odwiedzin targu, zakupienia świeżego pieczywa czy tych warzyw, których nie mogłem pozyskać od krewniaków, to tym razem kierowały mną zgoła inne pobudki. Nie tyle wydawanie ciężko zarobionych galeonów, co ich pozyskanie. Konflikt mógł trwać od wielu długich miesięcy, przygnębiających i trudnych, mimo tego nie każdy zdołał się jeszcze odpowiednio zabezpieczyć. Ludzie poszukiwali wsparcia w czarodziejach parających się nakładaniem pułapek, tych mniej i bardziej skomplikowanych, tak przynajmniej słyszałem od kuzynostwa, w osiłkach mogących stanąć między nimi a potencjalnym zagrożeniem, a także skromnych wytwórcach amuletów – takich jak ja. Wszak efekty zapewnianie przez poprawnie wykonane, przepełnione runiczną mocą fetysze niejednemu uratowały już skórę. Jeśli nie zwiększając zdolności magiczne, to poprawiając koordynację ruchową czy wytrzymałość. Do wyboru, do koloru; każdy był w stanie znaleźć coś dla siebie, nawet ci o plugawych sercach i niecnych zamiarach.
Na szczęście Jasperowi – jednemu z tych mieszkańców Lancashire, którzy wciąż regularnie wystawiali swe towary na targu – zależało na czymś, co pozwoliłoby mu reagować szybciej, a dzięki temu zapobiegać ewentualnym próbom kradzieży. Czasy mieliśmy parszywe, nie każdego było stać na kupno jedzenia, nie każdy również mógł zaproponować handel wymienny, więc takich przypadków przytrafiało się coraz więcej. Łudziłem się, że lato mogło przynieść namiastkę ulgi, wszak wszyscy wyczekiwaliśmy tegorocznych plonów z utęsknieniem, z drugiej strony – czy zima stulecia, a teraz te zadziwiająco wysokie temperatury, skwar lejący się z nieba, nie miały wszystkiego popsuć? Tak czy inaczej, nie zamierzałem odmówić Jasperowi pomocy. Runa błysku-świstu zaliczała się już do kategorii tych bardziej złożonych, skomplikowanych, lecz w przeszłości wykonywałem ją z powodzeniem, ozdabiając nią czy pierścienie, czy wisiorki. Wiedziałem więc, że nie powinna przysporzyć mi większych problemów. Czasem jednak nachodziła mnie myśl, że może dobrym pomysłem byłoby podszlifowanie mych umiejętności alchemicznych pod okiem kogoś, kto trudnił się nie tylko wytwórstwem amuletów, ale i samą sztuką eliksirowarstwa. Czy dzięki temu przyśpieszyłbym sam proces? Albo przestał marnować tyle ingrediencji? Nieudane runy dumnej pawęży, którymi panna Isabella chciała obdarować swego ukochanego, wciąż śniły mi się po nocach.
Na obrzeżach Whalley pojawiłem się jeszcze wczesnym rankiem, by uniknąć największego skwaru, ten miał nadejść dopiero bliżej południa, gdy słońce stanie w zenicie, mimo to narzucona na grzbiet koszula grzała bardziej niż bym sobie tego życzył. Ominąłem nawiedzony klasztor szerokim łukiem, ostatnim czego chciałem, było bliskie spotkanie z jakimś znudzonym poltergeistem, po czym skierowałem się wprost w stronę targu, bezbłędnie odnajdując drogę między kolejnymi uliczkami wioski. Musiałem walczyć, sam ze sobą, by nie czuć się tutaj zbyt pewnie, zbyt bezpiecznie; zagrożenie tak naprawdę mogło czaić się za każdym rogiem. Jeśli nie pod postacią zdesperowanych rabusiów, to dementorów; słyszałem przecież, że niedawno odważyli się splugawić swą obecnością samo Lancaster, psidwacza mać. Z tego też powodu stale trzymałem różdżkę w pogotowiu, ściskając ją mocno, pewnie, na szczęście nie zostałem zmuszony, by zrobić z niej użytek. Odetchnąłem głębiej dopiero w chwili, w której pojawiłem się na placu; wtedy też zobaczyłem dopiero rozkładających swe stragany sklepikarzy, umykające przed zamieszaniem bezpańskie psy czy koty. Dzień dopiero się zaczynał.
– Jasper – przywitałem się ze znajomym, zamykając jego dłoń w silnym uścisku. Wyglądał na niewyspanego, wymizerniałego, lecz czy naprawdę mogłem się temu dziwić? Niełatwo było udźwignąć na barkach ciężar utrzymania rodziny, zwłaszcza teraz, gdy świat zdawał się stanąć na głowie. – Dobrze cię widzieć. Mam dla ciebie to, o co mnie prosiłeś. – Nie chciałem mówić wprost, jeszcze nie, wszak dookoła kręcili się inni kupcy; nie zamierzałem zgadywać, komu mogliśmy ufać, a kto nie powinien zdawać sobie sprawy z faktu istnienia przygotowanego przeze mnie świecidełka. – Everett. No, nareszcie jakieś dobre wiadomości! – sapnął mój towarzysz, niewiele starszy ode mnie, może w wieku Jovena, a jego pobrużdżoną twarz rozświetliła namiastka uśmiechu. – Chodź, wejdziemy do środka – zaproponował jeszcze, głową wskazując na budyneczek, który znajdował się za jego plecami. Wiedziałem, że korzystał z niego w formie magazynu, lubił się w nim również chować przed palącym słońcem, toteż nie obawiałem się przekroczyć progu, wcisnąć między worki z mąką i skrzynie zajęte używanymi materiałami najróżniejszych faktur i barw. – Jest niepozorny i drobny, tak jak tego chciałeś. Nie powinien przyciągać wzroku, łatwo go będzie ukryć pod odzieniem. – Wyciągnąłem z plecaka niewielkie zawiniątko, bury woreczek, w którym skrywałem wykonany talizman. Znałem Smitha od ładnych kilku lat, z tego też powodu przekazałem towar w jego ręce bez większych obaw, jeszcze przed ujrzeniem należnej zapłaty. Pozwoliłem obejrzeć cacuszko, a nawet zawiesić je na szyi. Dopiero wtedy przypomniałem o jego cenie. – Pamiętaj również, że pożądany efekt nie pojawi się natychmiast, za pięć minut. Amulet potrzebuje czasu, by powiązać zaklętą w sobie magię z naszymi ciałami. Uzbrój się w cierpliwość i nie zdejmuj go, nawet do snu. – Nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, moim zadaniem było wytłumaczenie specyfiki działania takich wybór, również dla własnego spokoju ducha. Niektórzy potrafili pieklić się, że przecież wsunęli już talizman na palec, dlaczego nie działa? Dlaczego nie czują przypływu mocy? Albo chociaż mrowienia? Zwykle jednak byłem w stanie przemówić im do rozsądku i uniknąć eskalacji konfliktu. – Ach, rozumiem, rozumiem. Wygląda dobrze. I ufam ci, Sykes, nie sprzedałbyś mi bubla. – Tak przynajmniej powiedział, choć na dnie jego oczu dojrzałem coś zgoła innego, kropkę zawahania, namiastkę podejrzliwości. Uśmiech jednak nie schodził mi z ust; nie brałem tego do siebie. Byłby głupcem, a może nawet martwym głupcem, gdyby wierzył każdemu bezgranicznie, na słowo honoru. Dopiero wtedy otrzymałem od niego sakiewkę z zapłatą; monety zagrzechotały jedna o drugą, gdy przeliczałem zarobek. Wszystko się zgadzało, znakomicie. – Interesy z tobą to sama przyjemność. Jeśli potrzebowałbyś jeszcze czegoś, dla siebie czy dla rodziny, daj znać. – Niby nie narzekałem na brak zleceń, ale sytuacja mogła ulec drastycznej zmianie w każdej chwili. Lepiej było dmuchać na zimne. – A co u dzieciaków? Marlene już wyzdrowiała? – Pamiętałem, że jeszcze tydzień temu coś jej dolegało; nie zapalenie płuc? Dziewczynka była niewiele starsza od Jarvisa, zawsze pełna energii. Miałem nadzieję, że najgorsza miała za sobą, a gorączka odpuściła.
Teraz, gdy dobiliśmy targu, przyszedł czas na rozmowę o dzieciakach, a także plotkach, które tak często można było podsłuchać na targu. Zależało mi na tym, by spotkania z Jasperem nie zakończyć zaraz po wymianie dóbr, wszak nie był jedynie klientem, jednym z wielu, a znajomym. Czarodziejem, którego opinia nie raz i nie dwa okazała się cenna. Poza tym, nasze dzieciaki zdążyły się już poznać i nawiązać nić porozumienia.
Po pół godzinie dyskusji, i jednym wypalonym papierosie, nadszedł czas na pożegnanie. Nie chciałem mu dłużej przeszkadzać, musiał zająć się interesem, a ja ruszyć na poszukiwania wszystkich towarów, których zaczynało nam brakować w Gawrze. – Trzymaj się, Smith. Pozdrowienia dla Gwendolyn. I uważaj na siebie. Następnym razem wezmę ze sobą Jarvisa, mam nadzieję, że do tej pory Marlenie wróci już do formy. – Ostatni uścisk dłoni, ostatni uśmiech i ruszyłem w drogę. Wodziłem wzrokiem od jednego straganu do drugiego, od worków z mąką do skrawków smoczej skóry, za wszelką cenę próbując utrzymać kaprysy na wodzy. Nie mogłem przecież od razu wydać całego zarobku, byłem już na to zbyt rozsądny.
| zt
Choć zwykle do wioski Whalley przybywałem w celu odwiedzin targu, zakupienia świeżego pieczywa czy tych warzyw, których nie mogłem pozyskać od krewniaków, to tym razem kierowały mną zgoła inne pobudki. Nie tyle wydawanie ciężko zarobionych galeonów, co ich pozyskanie. Konflikt mógł trwać od wielu długich miesięcy, przygnębiających i trudnych, mimo tego nie każdy zdołał się jeszcze odpowiednio zabezpieczyć. Ludzie poszukiwali wsparcia w czarodziejach parających się nakładaniem pułapek, tych mniej i bardziej skomplikowanych, tak przynajmniej słyszałem od kuzynostwa, w osiłkach mogących stanąć między nimi a potencjalnym zagrożeniem, a także skromnych wytwórcach amuletów – takich jak ja. Wszak efekty zapewnianie przez poprawnie wykonane, przepełnione runiczną mocą fetysze niejednemu uratowały już skórę. Jeśli nie zwiększając zdolności magiczne, to poprawiając koordynację ruchową czy wytrzymałość. Do wyboru, do koloru; każdy był w stanie znaleźć coś dla siebie, nawet ci o plugawych sercach i niecnych zamiarach.
Na szczęście Jasperowi – jednemu z tych mieszkańców Lancashire, którzy wciąż regularnie wystawiali swe towary na targu – zależało na czymś, co pozwoliłoby mu reagować szybciej, a dzięki temu zapobiegać ewentualnym próbom kradzieży. Czasy mieliśmy parszywe, nie każdego było stać na kupno jedzenia, nie każdy również mógł zaproponować handel wymienny, więc takich przypadków przytrafiało się coraz więcej. Łudziłem się, że lato mogło przynieść namiastkę ulgi, wszak wszyscy wyczekiwaliśmy tegorocznych plonów z utęsknieniem, z drugiej strony – czy zima stulecia, a teraz te zadziwiająco wysokie temperatury, skwar lejący się z nieba, nie miały wszystkiego popsuć? Tak czy inaczej, nie zamierzałem odmówić Jasperowi pomocy. Runa błysku-świstu zaliczała się już do kategorii tych bardziej złożonych, skomplikowanych, lecz w przeszłości wykonywałem ją z powodzeniem, ozdabiając nią czy pierścienie, czy wisiorki. Wiedziałem więc, że nie powinna przysporzyć mi większych problemów. Czasem jednak nachodziła mnie myśl, że może dobrym pomysłem byłoby podszlifowanie mych umiejętności alchemicznych pod okiem kogoś, kto trudnił się nie tylko wytwórstwem amuletów, ale i samą sztuką eliksirowarstwa. Czy dzięki temu przyśpieszyłbym sam proces? Albo przestał marnować tyle ingrediencji? Nieudane runy dumnej pawęży, którymi panna Isabella chciała obdarować swego ukochanego, wciąż śniły mi się po nocach.
Na obrzeżach Whalley pojawiłem się jeszcze wczesnym rankiem, by uniknąć największego skwaru, ten miał nadejść dopiero bliżej południa, gdy słońce stanie w zenicie, mimo to narzucona na grzbiet koszula grzała bardziej niż bym sobie tego życzył. Ominąłem nawiedzony klasztor szerokim łukiem, ostatnim czego chciałem, było bliskie spotkanie z jakimś znudzonym poltergeistem, po czym skierowałem się wprost w stronę targu, bezbłędnie odnajdując drogę między kolejnymi uliczkami wioski. Musiałem walczyć, sam ze sobą, by nie czuć się tutaj zbyt pewnie, zbyt bezpiecznie; zagrożenie tak naprawdę mogło czaić się za każdym rogiem. Jeśli nie pod postacią zdesperowanych rabusiów, to dementorów; słyszałem przecież, że niedawno odważyli się splugawić swą obecnością samo Lancaster, psidwacza mać. Z tego też powodu stale trzymałem różdżkę w pogotowiu, ściskając ją mocno, pewnie, na szczęście nie zostałem zmuszony, by zrobić z niej użytek. Odetchnąłem głębiej dopiero w chwili, w której pojawiłem się na placu; wtedy też zobaczyłem dopiero rozkładających swe stragany sklepikarzy, umykające przed zamieszaniem bezpańskie psy czy koty. Dzień dopiero się zaczynał.
– Jasper – przywitałem się ze znajomym, zamykając jego dłoń w silnym uścisku. Wyglądał na niewyspanego, wymizerniałego, lecz czy naprawdę mogłem się temu dziwić? Niełatwo było udźwignąć na barkach ciężar utrzymania rodziny, zwłaszcza teraz, gdy świat zdawał się stanąć na głowie. – Dobrze cię widzieć. Mam dla ciebie to, o co mnie prosiłeś. – Nie chciałem mówić wprost, jeszcze nie, wszak dookoła kręcili się inni kupcy; nie zamierzałem zgadywać, komu mogliśmy ufać, a kto nie powinien zdawać sobie sprawy z faktu istnienia przygotowanego przeze mnie świecidełka. – Everett. No, nareszcie jakieś dobre wiadomości! – sapnął mój towarzysz, niewiele starszy ode mnie, może w wieku Jovena, a jego pobrużdżoną twarz rozświetliła namiastka uśmiechu. – Chodź, wejdziemy do środka – zaproponował jeszcze, głową wskazując na budyneczek, który znajdował się za jego plecami. Wiedziałem, że korzystał z niego w formie magazynu, lubił się w nim również chować przed palącym słońcem, toteż nie obawiałem się przekroczyć progu, wcisnąć między worki z mąką i skrzynie zajęte używanymi materiałami najróżniejszych faktur i barw. – Jest niepozorny i drobny, tak jak tego chciałeś. Nie powinien przyciągać wzroku, łatwo go będzie ukryć pod odzieniem. – Wyciągnąłem z plecaka niewielkie zawiniątko, bury woreczek, w którym skrywałem wykonany talizman. Znałem Smitha od ładnych kilku lat, z tego też powodu przekazałem towar w jego ręce bez większych obaw, jeszcze przed ujrzeniem należnej zapłaty. Pozwoliłem obejrzeć cacuszko, a nawet zawiesić je na szyi. Dopiero wtedy przypomniałem o jego cenie. – Pamiętaj również, że pożądany efekt nie pojawi się natychmiast, za pięć minut. Amulet potrzebuje czasu, by powiązać zaklętą w sobie magię z naszymi ciałami. Uzbrój się w cierpliwość i nie zdejmuj go, nawet do snu. – Nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, moim zadaniem było wytłumaczenie specyfiki działania takich wybór, również dla własnego spokoju ducha. Niektórzy potrafili pieklić się, że przecież wsunęli już talizman na palec, dlaczego nie działa? Dlaczego nie czują przypływu mocy? Albo chociaż mrowienia? Zwykle jednak byłem w stanie przemówić im do rozsądku i uniknąć eskalacji konfliktu. – Ach, rozumiem, rozumiem. Wygląda dobrze. I ufam ci, Sykes, nie sprzedałbyś mi bubla. – Tak przynajmniej powiedział, choć na dnie jego oczu dojrzałem coś zgoła innego, kropkę zawahania, namiastkę podejrzliwości. Uśmiech jednak nie schodził mi z ust; nie brałem tego do siebie. Byłby głupcem, a może nawet martwym głupcem, gdyby wierzył każdemu bezgranicznie, na słowo honoru. Dopiero wtedy otrzymałem od niego sakiewkę z zapłatą; monety zagrzechotały jedna o drugą, gdy przeliczałem zarobek. Wszystko się zgadzało, znakomicie. – Interesy z tobą to sama przyjemność. Jeśli potrzebowałbyś jeszcze czegoś, dla siebie czy dla rodziny, daj znać. – Niby nie narzekałem na brak zleceń, ale sytuacja mogła ulec drastycznej zmianie w każdej chwili. Lepiej było dmuchać na zimne. – A co u dzieciaków? Marlene już wyzdrowiała? – Pamiętałem, że jeszcze tydzień temu coś jej dolegało; nie zapalenie płuc? Dziewczynka była niewiele starsza od Jarvisa, zawsze pełna energii. Miałem nadzieję, że najgorsza miała za sobą, a gorączka odpuściła.
Teraz, gdy dobiliśmy targu, przyszedł czas na rozmowę o dzieciakach, a także plotkach, które tak często można było podsłuchać na targu. Zależało mi na tym, by spotkania z Jasperem nie zakończyć zaraz po wymianie dóbr, wszak nie był jedynie klientem, jednym z wielu, a znajomym. Czarodziejem, którego opinia nie raz i nie dwa okazała się cenna. Poza tym, nasze dzieciaki zdążyły się już poznać i nawiązać nić porozumienia.
Po pół godzinie dyskusji, i jednym wypalonym papierosie, nadszedł czas na pożegnanie. Nie chciałem mu dłużej przeszkadzać, musiał zająć się interesem, a ja ruszyć na poszukiwania wszystkich towarów, których zaczynało nam brakować w Gawrze. – Trzymaj się, Smith. Pozdrowienia dla Gwendolyn. I uważaj na siebie. Następnym razem wezmę ze sobą Jarvisa, mam nadzieję, że do tej pory Marlenie wróci już do formy. – Ostatni uścisk dłoni, ostatni uśmiech i ruszyłem w drogę. Wodziłem wzrokiem od jednego straganu do drugiego, od worków z mąką do skrawków smoczej skóry, za wszelką cenę próbując utrzymać kaprysy na wodzy. Nie mogłem przecież od razu wydać całego zarobku, byłem już na to zbyt rozsądny.
| zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| koniec czerwca
Rzuciła wszystko i zjawiła się na miejscu najszybciej jak mogła. Taki list nie był codziennością. Wiedziała, że nie może być to coś błahego, że coś poważnego musiało się stać. Mugole i mugolacy chowali się gdzie mogli. Nigdy nie zostawali w jednym miejscu na dłużej. Wiedziała o miastach, wioskach, niektórych obozach, leczyła w nich ludzi. Napisał do niej jeden z opiekunów takiego obozu. Przeważnie tacy się znajdowali. Osoby, które wiedziały co robią, szybko zdobywały szacunek i mogły się z kimś skontaktować w razie potrzeby. - Yv. - Starszy na oko o jakieś dziesięć lat od niej znajomy mężczyzna wyszedł jej naprzeciw, aby móc bezpiecznie wprowadzić ją na nieduży teren obozu, choć ciężko było w ten sposób nazwać kilka rozstawionych namiotów. Ludzi w nim było więcej, ale wraz z końcem wiosny udało się im zamieszkać w prawdziwych domach. Pozostała reszta czekała na swój łut szczęścia. Przetrwali tu całą zimę, więc na pewno zdołają przetrwać tu też i lato. Teren im sprzyjał. Lasy, wzgórza, jak i stary klasztor nieopodal, gdzie skrywała się reszta grupy, stanowiły idealne miejsce do "przyczajenia się". - Ian. Co się stało? Nigdy wcześniej nie pisałeś. - Zawsze po prostu zjawiała się w umówiony wcześniej z nim dzień, choć oczywiście wielokrotnie powtarzała mu, że w razie potrzeby faktycznie może wysłać do niej list. Nigdy jednak wcześniej nie skorzystał z jej propozycji. - Był atak.- Nie zwlekając oboje ruszyli w stronę obozowiska uważnie stąpając między drzewami. - Szmalcownicy? - W końcu wniosek nasuwał się sam. - Nie. Mugole. - Albo i nie... - Co? - Zapytała nie próbując nawet kryć zdziwienia. Słyszała o takich sytuacjach, ale żadna z nich nie miała tu wcześniej miejsca. - Mugole w obozie zaatakowali czarownicę. - Myślała, że wybuchły jakieś zamieszki, bądź, że doszło do bijatyki między mężczyznami w trakcie "wymiany zdań", ale zaatakowana kobieta? - Co z nią? - Zapytała nerwowo wykręcając palce u dłoni. -Nie żyje.- Słysząc to zatrzymała się, a oddech uwiązł jej w gardle. Ian również przystanął i odwrócił się w jej stronę z wyrysowanym na twarzy grymasem. -Pobili ją, zgwałcili i zostawili w lesie przykrytą gałęziami. Myśleli że nikt jej nie znajdzie. - Nie była więc to sprawa konfliktu, a czystego bestialstwa. Odetchnęła ciężko kręcąc głową i nie będąc w stanie objąć rozumiem jak człowiek może w taki sposób skrzywdzić drugą osobę. - Gdzie teraz są? Napisałeś już do... - Kogokolwiek kto sprawował nad nimi pieczę. Sojusznik, Zakonnik, ktokolwiek kto mógłby zrobić z tym porządek. - Odizolowani i tak. Mają się tu zjawić, ale chciałem żebyś była tu przed nimi. Kilka osób nieco poniosło jak ją znaleziono. Szybko doszliśmy do tego kto to był. Piątka. Najmłodszy ma szesnaście lat, najstarszy miał dwadzieścia dwa. - Szesnaście... to wciąż było dziecko. Ciężko było jej uwierzyć w fakt, że ktoś tak młody dopuścił się czegoś takiego, a jednak, jak się okazywało miał być do tego zdolny. Ian wspomniałby jeśli któryś z nich nie brałby w tym czynnego udziału, a nawet jeśli byłby tylko obserwatorem, to wciąż przecież ponosił winę. - Miał? - Zapytała dopiero po chwili wychwytując ten szczegół. - Nie żyje. Reszta nie jest w lepszym stanie. Martwię się że jeśli ktoś jeszcze umrze to będziemy mieć kłopoty. - Westchnęła ruszając do przodu znajomą ścieżką widząc, że Ian ze swoimi długimi nogami bez problemu zawtóruje jej zaraz kroku. - Mam ich uzdrowić? - Domyślała się odpowiedzi i sama nie wiedziała jak się z nią czuła. Stała już przed takim dylematem, a przynajmniej podobnym. Wtedy ta konkretna osoba stanowiła zagrożenie dla ludzi jej bliskich, ale jeszcze jej nie wyrządziła, a tutaj... to byli przestępcy. Nie opryszki, ale gwałciciele i mordercy, nieważne jak młodzi by nie byli. - Nie podoba mi się to, ale tak. Nie dziwię się, że ludzie się na nich rzucili, że zrobili to co zrobili. Merlin sam wie jaką miałem ochotę się przyłączyć. To nie my jednak jesteśmy od wymierzania kary. - Musiała przyznać mu racje. Samosądy nigdy nie były rozwiązaniem, tym bardziej jeśli faktycznie mieli być czymś co miało stanąć naprzeciw Ministerstwa, czymś co miało bronić prawości, a nie szerzyć zbrodnie. Z drugiej strony, czy wojna nie rządziła się innymi prawami? - Co z czarownicą? Gdzie jest teraz jej ciało? - Zapytała zauważając między linią drzew pierwszy z namiotów. - Nie pochowaliśmy jej. Czekamy aż kogoś przyślą. - Dobrze. Sprawa była jasna, żadne śledztwo nie było potrzebne, ale możliwe, że ktoś będzie potrzebował... dowodu. - Zaprowadź mnie najpierw do niej. - Nie wiadome było kiedy ktoś się zjawi, więc powinna chociaż zabalsamować zwłoki. Znów się zatrzymała czując dłoń mężczyzny na przedramieniu. Był zmartwiony. Zmęczony. -Yvette. Ona... nie była dorosła. - Po raz któryś już z kolei dzisiejszego dnia zacisnęło jej się gardło, a płuca odmówiły posłuszeństwa. - Ile? - Chciał ją ostrzec. Wiedziała już, że było źle. - Dwanaście. - Merlinie... zamknęła na moment oczy chcąc pozbyć się nieprzyjemnie znajomego pieczenia za powiekami. Dała sobie chwilę by przyswoić tą informacje i opanować emocje. - Poczekam z tobą aż się ktoś zjawi. Może będą potrzebować opinii. - Jej ton głosu się zmienił, tak samo jak i jej spojrzenie. Musiała się opanować, nie myśleć sercem, a rozumiem. Pracować.
Razem z Ianem udali się do namiotu, gdzie znajdowało się ciało. Było wymyte, przykryte prześcieradłem, ale Yvette nie przyglądała się bliżej dziewczynce. A przynajmniej tak wtedy jej się wydawało. Dopiero później miało do niej to wszystko wrócić. Kolor włosów, kształt nosa, wybita żuchwa, rany i sińce. Rzuciła na ciało Condione, chcąc powtrzymać dalszy proces rozkładu zwłok, a później znów zwróciła się w stronę Iana podobnym tonem co wcześniej. - Teraz zaprowadź mnie do nich.
Widziała już wiele rzeczy. Naprawdę wiele. W Londynie nie brakowało zgwałconych dziewcząt, dzieci na ulicach, ta dwójka, do której zaprowadził ją Reggie, rodzice przytulające martwe ciała swych synów i córek oraz dzieci przytulające się do martwych ciał swych matek i ojców. Nieważne jednak jak wiele razy by tego nie widziała, nieważne jak bardzo chciałaby zachować profesjonalizm, jak mocno wierzyła w swoje predyspozycje do trawienia takich rzeczy, to wciąż było ponad jej siły. Idąc za mężczyzna czuła kwasowy posmak w ustach. Nie wytrzymała i udała się do linii drzew, a wracając obcierała chusteczką usta dziękując Merlinowi, że przed wyjściem z domu nie zjadła dużo.
Byli unieruchomieni zaklęciem i tak jak wspomniał Ian, w nienajlepszym stanie. Przez opuchliznę ciężko było wyznać się jak faktycznie wyglądali. Ogarnęła ich szybkim spojrzeniem od razu dedukując, który z nich potrzebuje najpilniejszej pomocy. Uklękła przy pierwszym mężczyźnie zajmując się zatrzymaniem krwotoku z rany na udzie stwierdzając, że tętnica nie została uszkodzona. Rzuciła na niego Curatio vulnera maxima, po czym obandażowała mu nogę. Drugi był nieprzytomny. Prócz sińców i skaleczeń, jak i u całej reszty, miał poważną ranę na głowie prawdopodobnie od upadku. Już nie krwawiła, ani nie wydawała się szczególnie groźna. Odkaziła ranę, sprawdziła pracę serca oraz inne funkcje. Nie chciała go wybudzać z racji tego, że jego życie nie wydawało się w żaden sposób zagrożone. Rzuciła Curatio jak i w poprzednim przypadku i zabandażowała ranę. U trzeciego przeważała ilość złamań. Dwa uszkodzone stawy, pęknięta kość. To nią się głównie zajęła. Ostatni miał obrażenia głównie na brzuchu i klatce piersiowej. Trzy złamane żebra i przebite płuco, co stwierdziła za pomocą Diagno haemo. Nastawiła kość, po czym udrożniła jego drogi oddechowe. Pracowała w ciszy. Zawsze na początku powinna dokonać wywiadu, w końcu prócz jednego chłopaka wszyscy byli przytomni, tym razem jednak nie zadawała żadnych pytań, nie oferowała podnoszących na duchu zapewnień. Jej szczęka była zaciśnięta, do tego stopnia, że miała wrażenie, iż pokruszy sobie zęby. Nie mogła się zdobyć na to, żeby spojrzeć im w oczy, choć czuła ich spojrzenia na sobie. Nie mogła jednak, nie potrafiła. Bała się tego co by w nich znalazła. Widziała przed sobą złamane ciała, ludzi, którzy ewidentnie potrzebowali pomocy, a jednak nie potrafiła w sobie znaleźć choćby krzty empatii. Ich cierpienie nie sprawiało jej przyjemności ale była wdzięczna że je odczuwają. Skoro oni byli potworami, to czym czyniło to ją? - Proszę. - Wychrypiał jeden z nich cicho szlochając. Ona też prosiła? Wiedziała czego chciał. Mogła rzucić na niego Subsisto, mogła złagodzić jego ból, ale tego nie zrobiła. Wyleczy ich. Na tyle, aby mogli odebrać swą karę, ale nie ulży im w bólu. Sami to na siebie sprowadzili, nieważne jak młodzi by nie byli, wiedzieli co robili. Tak sobie to bynajmniej sama starała sobie wytłumaczyć.
|zt/1320 słów
Rzuciła wszystko i zjawiła się na miejscu najszybciej jak mogła. Taki list nie był codziennością. Wiedziała, że nie może być to coś błahego, że coś poważnego musiało się stać. Mugole i mugolacy chowali się gdzie mogli. Nigdy nie zostawali w jednym miejscu na dłużej. Wiedziała o miastach, wioskach, niektórych obozach, leczyła w nich ludzi. Napisał do niej jeden z opiekunów takiego obozu. Przeważnie tacy się znajdowali. Osoby, które wiedziały co robią, szybko zdobywały szacunek i mogły się z kimś skontaktować w razie potrzeby. - Yv. - Starszy na oko o jakieś dziesięć lat od niej znajomy mężczyzna wyszedł jej naprzeciw, aby móc bezpiecznie wprowadzić ją na nieduży teren obozu, choć ciężko było w ten sposób nazwać kilka rozstawionych namiotów. Ludzi w nim było więcej, ale wraz z końcem wiosny udało się im zamieszkać w prawdziwych domach. Pozostała reszta czekała na swój łut szczęścia. Przetrwali tu całą zimę, więc na pewno zdołają przetrwać tu też i lato. Teren im sprzyjał. Lasy, wzgórza, jak i stary klasztor nieopodal, gdzie skrywała się reszta grupy, stanowiły idealne miejsce do "przyczajenia się". - Ian. Co się stało? Nigdy wcześniej nie pisałeś. - Zawsze po prostu zjawiała się w umówiony wcześniej z nim dzień, choć oczywiście wielokrotnie powtarzała mu, że w razie potrzeby faktycznie może wysłać do niej list. Nigdy jednak wcześniej nie skorzystał z jej propozycji. - Był atak.- Nie zwlekając oboje ruszyli w stronę obozowiska uważnie stąpając między drzewami. - Szmalcownicy? - W końcu wniosek nasuwał się sam. - Nie. Mugole. - Albo i nie... - Co? - Zapytała nie próbując nawet kryć zdziwienia. Słyszała o takich sytuacjach, ale żadna z nich nie miała tu wcześniej miejsca. - Mugole w obozie zaatakowali czarownicę. - Myślała, że wybuchły jakieś zamieszki, bądź, że doszło do bijatyki między mężczyznami w trakcie "wymiany zdań", ale zaatakowana kobieta? - Co z nią? - Zapytała nerwowo wykręcając palce u dłoni. -Nie żyje.- Słysząc to zatrzymała się, a oddech uwiązł jej w gardle. Ian również przystanął i odwrócił się w jej stronę z wyrysowanym na twarzy grymasem. -Pobili ją, zgwałcili i zostawili w lesie przykrytą gałęziami. Myśleli że nikt jej nie znajdzie. - Nie była więc to sprawa konfliktu, a czystego bestialstwa. Odetchnęła ciężko kręcąc głową i nie będąc w stanie objąć rozumiem jak człowiek może w taki sposób skrzywdzić drugą osobę. - Gdzie teraz są? Napisałeś już do... - Kogokolwiek kto sprawował nad nimi pieczę. Sojusznik, Zakonnik, ktokolwiek kto mógłby zrobić z tym porządek. - Odizolowani i tak. Mają się tu zjawić, ale chciałem żebyś była tu przed nimi. Kilka osób nieco poniosło jak ją znaleziono. Szybko doszliśmy do tego kto to był. Piątka. Najmłodszy ma szesnaście lat, najstarszy miał dwadzieścia dwa. - Szesnaście... to wciąż było dziecko. Ciężko było jej uwierzyć w fakt, że ktoś tak młody dopuścił się czegoś takiego, a jednak, jak się okazywało miał być do tego zdolny. Ian wspomniałby jeśli któryś z nich nie brałby w tym czynnego udziału, a nawet jeśli byłby tylko obserwatorem, to wciąż przecież ponosił winę. - Miał? - Zapytała dopiero po chwili wychwytując ten szczegół. - Nie żyje. Reszta nie jest w lepszym stanie. Martwię się że jeśli ktoś jeszcze umrze to będziemy mieć kłopoty. - Westchnęła ruszając do przodu znajomą ścieżką widząc, że Ian ze swoimi długimi nogami bez problemu zawtóruje jej zaraz kroku. - Mam ich uzdrowić? - Domyślała się odpowiedzi i sama nie wiedziała jak się z nią czuła. Stała już przed takim dylematem, a przynajmniej podobnym. Wtedy ta konkretna osoba stanowiła zagrożenie dla ludzi jej bliskich, ale jeszcze jej nie wyrządziła, a tutaj... to byli przestępcy. Nie opryszki, ale gwałciciele i mordercy, nieważne jak młodzi by nie byli. - Nie podoba mi się to, ale tak. Nie dziwię się, że ludzie się na nich rzucili, że zrobili to co zrobili. Merlin sam wie jaką miałem ochotę się przyłączyć. To nie my jednak jesteśmy od wymierzania kary. - Musiała przyznać mu racje. Samosądy nigdy nie były rozwiązaniem, tym bardziej jeśli faktycznie mieli być czymś co miało stanąć naprzeciw Ministerstwa, czymś co miało bronić prawości, a nie szerzyć zbrodnie. Z drugiej strony, czy wojna nie rządziła się innymi prawami? - Co z czarownicą? Gdzie jest teraz jej ciało? - Zapytała zauważając między linią drzew pierwszy z namiotów. - Nie pochowaliśmy jej. Czekamy aż kogoś przyślą. - Dobrze. Sprawa była jasna, żadne śledztwo nie było potrzebne, ale możliwe, że ktoś będzie potrzebował... dowodu. - Zaprowadź mnie najpierw do niej. - Nie wiadome było kiedy ktoś się zjawi, więc powinna chociaż zabalsamować zwłoki. Znów się zatrzymała czując dłoń mężczyzny na przedramieniu. Był zmartwiony. Zmęczony. -Yvette. Ona... nie była dorosła. - Po raz któryś już z kolei dzisiejszego dnia zacisnęło jej się gardło, a płuca odmówiły posłuszeństwa. - Ile? - Chciał ją ostrzec. Wiedziała już, że było źle. - Dwanaście. - Merlinie... zamknęła na moment oczy chcąc pozbyć się nieprzyjemnie znajomego pieczenia za powiekami. Dała sobie chwilę by przyswoić tą informacje i opanować emocje. - Poczekam z tobą aż się ktoś zjawi. Może będą potrzebować opinii. - Jej ton głosu się zmienił, tak samo jak i jej spojrzenie. Musiała się opanować, nie myśleć sercem, a rozumiem. Pracować.
Razem z Ianem udali się do namiotu, gdzie znajdowało się ciało. Było wymyte, przykryte prześcieradłem, ale Yvette nie przyglądała się bliżej dziewczynce. A przynajmniej tak wtedy jej się wydawało. Dopiero później miało do niej to wszystko wrócić. Kolor włosów, kształt nosa, wybita żuchwa, rany i sińce. Rzuciła na ciało Condione, chcąc powtrzymać dalszy proces rozkładu zwłok, a później znów zwróciła się w stronę Iana podobnym tonem co wcześniej. - Teraz zaprowadź mnie do nich.
Widziała już wiele rzeczy. Naprawdę wiele. W Londynie nie brakowało zgwałconych dziewcząt, dzieci na ulicach, ta dwójka, do której zaprowadził ją Reggie, rodzice przytulające martwe ciała swych synów i córek oraz dzieci przytulające się do martwych ciał swych matek i ojców. Nieważne jednak jak wiele razy by tego nie widziała, nieważne jak bardzo chciałaby zachować profesjonalizm, jak mocno wierzyła w swoje predyspozycje do trawienia takich rzeczy, to wciąż było ponad jej siły. Idąc za mężczyzna czuła kwasowy posmak w ustach. Nie wytrzymała i udała się do linii drzew, a wracając obcierała chusteczką usta dziękując Merlinowi, że przed wyjściem z domu nie zjadła dużo.
Byli unieruchomieni zaklęciem i tak jak wspomniał Ian, w nienajlepszym stanie. Przez opuchliznę ciężko było wyznać się jak faktycznie wyglądali. Ogarnęła ich szybkim spojrzeniem od razu dedukując, który z nich potrzebuje najpilniejszej pomocy. Uklękła przy pierwszym mężczyźnie zajmując się zatrzymaniem krwotoku z rany na udzie stwierdzając, że tętnica nie została uszkodzona. Rzuciła na niego Curatio vulnera maxima, po czym obandażowała mu nogę. Drugi był nieprzytomny. Prócz sińców i skaleczeń, jak i u całej reszty, miał poważną ranę na głowie prawdopodobnie od upadku. Już nie krwawiła, ani nie wydawała się szczególnie groźna. Odkaziła ranę, sprawdziła pracę serca oraz inne funkcje. Nie chciała go wybudzać z racji tego, że jego życie nie wydawało się w żaden sposób zagrożone. Rzuciła Curatio jak i w poprzednim przypadku i zabandażowała ranę. U trzeciego przeważała ilość złamań. Dwa uszkodzone stawy, pęknięta kość. To nią się głównie zajęła. Ostatni miał obrażenia głównie na brzuchu i klatce piersiowej. Trzy złamane żebra i przebite płuco, co stwierdziła za pomocą Diagno haemo. Nastawiła kość, po czym udrożniła jego drogi oddechowe. Pracowała w ciszy. Zawsze na początku powinna dokonać wywiadu, w końcu prócz jednego chłopaka wszyscy byli przytomni, tym razem jednak nie zadawała żadnych pytań, nie oferowała podnoszących na duchu zapewnień. Jej szczęka była zaciśnięta, do tego stopnia, że miała wrażenie, iż pokruszy sobie zęby. Nie mogła się zdobyć na to, żeby spojrzeć im w oczy, choć czuła ich spojrzenia na sobie. Nie mogła jednak, nie potrafiła. Bała się tego co by w nich znalazła. Widziała przed sobą złamane ciała, ludzi, którzy ewidentnie potrzebowali pomocy, a jednak nie potrafiła w sobie znaleźć choćby krzty empatii. Ich cierpienie nie sprawiało jej przyjemności ale była wdzięczna że je odczuwają. Skoro oni byli potworami, to czym czyniło to ją? - Proszę. - Wychrypiał jeden z nich cicho szlochając. Ona też prosiła? Wiedziała czego chciał. Mogła rzucić na niego Subsisto, mogła złagodzić jego ból, ale tego nie zrobiła. Wyleczy ich. Na tyle, aby mogli odebrać swą karę, ale nie ulży im w bólu. Sami to na siebie sprowadzili, nieważne jak młodzi by nie byli, wiedzieli co robili. Tak sobie to bynajmniej sama starała sobie wytłumaczyć.
|zt/1320 słów
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 15 lipca
Wystarczyło piętnaście minut, aby las w okolicy wioski Whalley stał się całkiem gęsty i dziki. Roger poruszał się wąską ścieżką, wdychając do płuc orzeźwiające powietrze, znacznie chłodniejsze niż to we wsi i zdecydowanie lepiej pachnące. Whalley pachniała wszak głównie krowim łajnem. Krok mężczyzny był spokojny i swobodny, a wzrok zdawał się dość nieobecny.
Wokół panowała niczym niezmącona, leśna cisza. W oddali śpiewały pojedyncze ptaki, których Roger nie był w stanie rozpoznać. Co jakiś czas krzaki szeleściły i poruszały się, gdy dzikie zwierzęta uznawały, że jednak lepiej oddalić się od spacerującego człowieka. Bennett zauważał to wszystko kątem oka, jednak nie reagował w żaden szczególny sposób.
Coś w końcu zwróciło uwagę mężczyzny, który przystanął, lekko zmrużył oczy i przekrzywił głowę. Zrobił krok do przodu, potem drugi i przystanął w bezruchu.
Choć panował upał, las dobrze utrzymywał wilgoć, zwłaszcza że korony drzew w niektórych miejscach dobrze chroniły przed bezpośrednimi promieniami światła. Na ścieżce pojawiały się więc kałuże i wilgotne miejsca. Roger natrafił właśnie na to drugie, jednak to samo w sobie wcale nie wzbudziłoby jego zainterewsowania.
Zainteresowanie wzbudziły jednak ślady stóp, które wyraźnie kierowały się nie na wprost, zgonie ze ścieżką, a w bok. Tak, jakby osoba, która tędy przechodziła, tylko ją przekraczała, nic nie robiąc sobie z dróżki i nie przejmując się tym, że zgubi się w środku lasu. To jednak nie było wszystko. Z leśnego poszycia, jakiś metr od ścieżki, coś wystawało.
Roger podszedł i sięgnął, odnajdując notes. Był suchy i leżał na samym wierzchu, tak jakby ktoś dopiero go zgubił. To zgadzałoby się zresztą z odciskami stóp, które również zdecydowanie sprawiały wrażenie świeżych. Osoba, która je zostawiła i która najwyraźniej zgubiła zeszyt, mogła wciąż znajdować się w pobliżu.
Zerknął na pierwsze strony. Czy to był zielnik? Najwyraźniej tak; właściciel lub właścicielka notesu opisywała w nim coś związanego z roślinami i ich magicznym użyciem. A więc czarodziej… lub czarownica, biorąc pod uwagę charakter pisma (a także fakt, że odcisku stóp wcale nie należały do szczególnie dużych). Ale zaraz… to też wydawało się Rogerowi dość znajome, całkiem charakterystyczne, choć jednocześnie był przekonany, że nie widział go przynajmniej od dobrych kilku lat.
Stał przez chwilę, zastanawiając się, co też z tym fantem zrobić, po czym zaczął uważniej przyglądać się poszyciu. Szybko zauważył kolejne odciski; ich właścicielka zdecydowanie nie próbowała się ukrywać, albo po prostu nie potrafiła tego zrobić. Być może czuła się w lesie całkiem pewnie, w przeciwieństwie do Rogera, który terenów Lancashire nie znał przecież najlepiej.
Roger ruszył ostrożnie po śladach, w dłoni trzymając notes. Choć nie spodziewał się ataku, dłonią mimowolnie sprawdził, czy jego różdżka wciąż spoczywa w kieszeni; wciąż tam była, gotowa, aby w razie potrzeby wesprzeć go swoją mocą.
Wystarczyło piętnaście minut, aby las w okolicy wioski Whalley stał się całkiem gęsty i dziki. Roger poruszał się wąską ścieżką, wdychając do płuc orzeźwiające powietrze, znacznie chłodniejsze niż to we wsi i zdecydowanie lepiej pachnące. Whalley pachniała wszak głównie krowim łajnem. Krok mężczyzny był spokojny i swobodny, a wzrok zdawał się dość nieobecny.
Wokół panowała niczym niezmącona, leśna cisza. W oddali śpiewały pojedyncze ptaki, których Roger nie był w stanie rozpoznać. Co jakiś czas krzaki szeleściły i poruszały się, gdy dzikie zwierzęta uznawały, że jednak lepiej oddalić się od spacerującego człowieka. Bennett zauważał to wszystko kątem oka, jednak nie reagował w żaden szczególny sposób.
Coś w końcu zwróciło uwagę mężczyzny, który przystanął, lekko zmrużył oczy i przekrzywił głowę. Zrobił krok do przodu, potem drugi i przystanął w bezruchu.
Choć panował upał, las dobrze utrzymywał wilgoć, zwłaszcza że korony drzew w niektórych miejscach dobrze chroniły przed bezpośrednimi promieniami światła. Na ścieżce pojawiały się więc kałuże i wilgotne miejsca. Roger natrafił właśnie na to drugie, jednak to samo w sobie wcale nie wzbudziłoby jego zainterewsowania.
Zainteresowanie wzbudziły jednak ślady stóp, które wyraźnie kierowały się nie na wprost, zgonie ze ścieżką, a w bok. Tak, jakby osoba, która tędy przechodziła, tylko ją przekraczała, nic nie robiąc sobie z dróżki i nie przejmując się tym, że zgubi się w środku lasu. To jednak nie było wszystko. Z leśnego poszycia, jakiś metr od ścieżki, coś wystawało.
Roger podszedł i sięgnął, odnajdując notes. Był suchy i leżał na samym wierzchu, tak jakby ktoś dopiero go zgubił. To zgadzałoby się zresztą z odciskami stóp, które również zdecydowanie sprawiały wrażenie świeżych. Osoba, która je zostawiła i która najwyraźniej zgubiła zeszyt, mogła wciąż znajdować się w pobliżu.
Zerknął na pierwsze strony. Czy to był zielnik? Najwyraźniej tak; właściciel lub właścicielka notesu opisywała w nim coś związanego z roślinami i ich magicznym użyciem. A więc czarodziej… lub czarownica, biorąc pod uwagę charakter pisma (a także fakt, że odcisku stóp wcale nie należały do szczególnie dużych). Ale zaraz… to też wydawało się Rogerowi dość znajome, całkiem charakterystyczne, choć jednocześnie był przekonany, że nie widział go przynajmniej od dobrych kilku lat.
Stał przez chwilę, zastanawiając się, co też z tym fantem zrobić, po czym zaczął uważniej przyglądać się poszyciu. Szybko zauważył kolejne odciski; ich właścicielka zdecydowanie nie próbowała się ukrywać, albo po prostu nie potrafiła tego zrobić. Być może czuła się w lesie całkiem pewnie, w przeciwieństwie do Rogera, który terenów Lancashire nie znał przecież najlepiej.
Roger ruszył ostrożnie po śladach, w dłoni trzymając notes. Choć nie spodziewał się ataku, dłonią mimowolnie sprawdził, czy jego różdżka wciąż spoczywa w kieszeni; wciąż tam była, gotowa, aby w razie potrzeby wesprzeć go swoją mocą.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To był kolejny, niczym niewyróżniający się dzień. Zaczął się pobudką o świcie i oporządzeniem chaty, potem przyszedł czas na skromne śniadanie złożone z kawałka chleba i jednej kiełbasy, a zaraz po nim ― wycieczka. Do płóciennej torby zapakowała naostrzony ołówek, krótki nożyk do ścinania grzybów i ziół, sakwę na leśne skarby i ― co najważniejsze ― swój wyświechtany, wysłużony notatnik, skarbnicę wiedzy zielarskiej w której zapisywała każdą wartą tego uwagę czy spostrzeżenie. Pamiętała również o różdżce, choć nie widziała w niej specjalnego pożytku poza swoją pracownią; nie była zaznajomiona z zaawansowanymi urokami czy zaklęciami z dziedziny opcm, nie znała się na czarodziejskich pojedynkach. W jej rękach magiczne drewno mogłoby co najwyżej wyrzucić z siebie czerwoną wiązkę Periculum i na tym skończyłaby się jej kreatywność.
Między potężne drzewa ruszyła późnym porankiem, zostawiając chatę pod opieką kury, trzech kędzierzawych myszy i ślimaków przeprowadzających w jej ogródku inwazję. Kierunek nie został przemyślany ani wyznaczony w żaden specjalny sposób; skierowała się po prostu przed siebie, tam gdzie poniosły ją nogi. Odwiedziła znajomy staw pełen ropuch, pojawiła się na niewielkiej, tajemniczej polance w głębi lasu, potem zajęła się tropieniem nowego miejsca pełnego dzikich, późnych malin. I to właśnie gdzieś tutaj, pomiędzy nieco kłującymi krzakami, przypomniało jej się, że przecież ta wycieczka miała z góry narzuconą tematykę, że miała uzupełnić zapasy ziół nim skończy się lato i nadejdzie sezon grupowo-przeziębieniowy. Mieszkańcy Whalley czasem odnajdywali drogę do jej chaty, niepomni na ostrzeżenia o biesach, leszych i innych strasznych rzeczach i w zamian za pomoc zawsze przynosili jej coś przydatnego. Ostatnim razem, za postawienie na nogi starego Joe, który zaniemógł na magiczny katar, dostała rondel pierwszej klasy, całkiem nieużywany i bardzo porządny.
Olśniona, porzuciła kręcenie się przy malinach i pewnym, szybkim krokiem ruszyła w stronę znanego jej miejsca porostu szczawika zajęczego, pokrzywy i krwawnika; ten ostatni zwłaszcza był jej potrzebny nie tylko do ziołowej apteczki, ale i jako jeden ze składnik eliksirów. Pogrążona w zaciszu własnych myśli nawet nie zauważyła, że z niedomkniętej torby wypadł jej notatnik.
“Ej, stara”. Końska czaszka pojawiła się na jednym z grubszych konarów. Głos ― drwiący, znudzony i lekceważący ― rozbrzmiał echem wśród jej myśli. No tak. Czaszka zawsze znajdowała sposób żeby ją dogonić, nawet jeśli miała zostać w domu…
Coś pyknęło i pożółkła kość znów zniknęła.
“A ty nie boisz się, że jakiś frajer będzie cię śledził po lesie?”.
― Nonsens ― odparła, rozglądając się za krwawnikiem. ― Tu nikt nie chodzi, nie po tym, jak ktoś rozpuścił plotkę o bobrach latających w kociołkach.
“A jesteś pewna? Nie żeby coś, ale te twoje ślady wyglądają całkiem jak wielki znak >ZNAJDŹ MNIE<”.
Prima obejrzała się przez ramię.
― Nie, nikogo… ― urwała nagle, umilkła. Czy jej się wydawało, czy w głębi lasu, gdzieś tam, między drzewami, poruszył się jakiś cień? Zmarszczyła brwi, instynktownie cofnęła się o krok, potem o kolejny, dłonią wymacała za plecami potężny pień starego dębu i czym prędzej czmychnęła za drzewo.
Pyk! Czaszka pojawiła się tuż pod jej stopami. Puste oczodoły jarzyły się czerwienią, zdradzając, że cokolwiek wzięło kość we władanie ― czuwa. Dobrze, że nikt prócz niej tego nie widział i nie słyszał, dla postronnych czaszka była po prostu… czaszką.
A czaszki bywają przecież ciężkie, zwłaszcza tak duże, jak te należące do koni…
“Stara, co ty planujesz?”.
Prima pochyliła się bezszelestnie i ujęła kompana w dłonie, ukradkiem wychyliła się zza drzewa. Sylwetka przybliżyła się, zdradziła w półmroku męski rys.
“Ej, nie rób tego!”.
Cel namierzony, zamach wzięty i…
“Stara, nieeee!”
Czaszka przecięła powietrze, jak precyzyjnie wystrzelony pocisk balistyczny, nadlatując w kierunku nieznanego jej intruza.
I co dalej właściwie?
k1 - czaszka nie doleciała nawet; wylądowała parę metrów od Rogera i odpadła jej żuchwa;
k2 - czaszka trafiła intruza w plecy, ale i tak się rozpadła;
k3 - czaszka uderzyła Rogera w kolano, pozostawiając po sobie bardzo bolesny siniak.
Między potężne drzewa ruszyła późnym porankiem, zostawiając chatę pod opieką kury, trzech kędzierzawych myszy i ślimaków przeprowadzających w jej ogródku inwazję. Kierunek nie został przemyślany ani wyznaczony w żaden specjalny sposób; skierowała się po prostu przed siebie, tam gdzie poniosły ją nogi. Odwiedziła znajomy staw pełen ropuch, pojawiła się na niewielkiej, tajemniczej polance w głębi lasu, potem zajęła się tropieniem nowego miejsca pełnego dzikich, późnych malin. I to właśnie gdzieś tutaj, pomiędzy nieco kłującymi krzakami, przypomniało jej się, że przecież ta wycieczka miała z góry narzuconą tematykę, że miała uzupełnić zapasy ziół nim skończy się lato i nadejdzie sezon grupowo-przeziębieniowy. Mieszkańcy Whalley czasem odnajdywali drogę do jej chaty, niepomni na ostrzeżenia o biesach, leszych i innych strasznych rzeczach i w zamian za pomoc zawsze przynosili jej coś przydatnego. Ostatnim razem, za postawienie na nogi starego Joe, który zaniemógł na magiczny katar, dostała rondel pierwszej klasy, całkiem nieużywany i bardzo porządny.
Olśniona, porzuciła kręcenie się przy malinach i pewnym, szybkim krokiem ruszyła w stronę znanego jej miejsca porostu szczawika zajęczego, pokrzywy i krwawnika; ten ostatni zwłaszcza był jej potrzebny nie tylko do ziołowej apteczki, ale i jako jeden ze składnik eliksirów. Pogrążona w zaciszu własnych myśli nawet nie zauważyła, że z niedomkniętej torby wypadł jej notatnik.
“Ej, stara”. Końska czaszka pojawiła się na jednym z grubszych konarów. Głos ― drwiący, znudzony i lekceważący ― rozbrzmiał echem wśród jej myśli. No tak. Czaszka zawsze znajdowała sposób żeby ją dogonić, nawet jeśli miała zostać w domu…
Coś pyknęło i pożółkła kość znów zniknęła.
“A ty nie boisz się, że jakiś frajer będzie cię śledził po lesie?”.
― Nonsens ― odparła, rozglądając się za krwawnikiem. ― Tu nikt nie chodzi, nie po tym, jak ktoś rozpuścił plotkę o bobrach latających w kociołkach.
“A jesteś pewna? Nie żeby coś, ale te twoje ślady wyglądają całkiem jak wielki znak >ZNAJDŹ MNIE<”.
Prima obejrzała się przez ramię.
― Nie, nikogo… ― urwała nagle, umilkła. Czy jej się wydawało, czy w głębi lasu, gdzieś tam, między drzewami, poruszył się jakiś cień? Zmarszczyła brwi, instynktownie cofnęła się o krok, potem o kolejny, dłonią wymacała za plecami potężny pień starego dębu i czym prędzej czmychnęła za drzewo.
Pyk! Czaszka pojawiła się tuż pod jej stopami. Puste oczodoły jarzyły się czerwienią, zdradzając, że cokolwiek wzięło kość we władanie ― czuwa. Dobrze, że nikt prócz niej tego nie widział i nie słyszał, dla postronnych czaszka była po prostu… czaszką.
A czaszki bywają przecież ciężkie, zwłaszcza tak duże, jak te należące do koni…
“Stara, co ty planujesz?”.
Prima pochyliła się bezszelestnie i ujęła kompana w dłonie, ukradkiem wychyliła się zza drzewa. Sylwetka przybliżyła się, zdradziła w półmroku męski rys.
“Ej, nie rób tego!”.
Cel namierzony, zamach wzięty i…
“Stara, nieeee!”
Czaszka przecięła powietrze, jak precyzyjnie wystrzelony pocisk balistyczny, nadlatując w kierunku nieznanego jej intruza.
I co dalej właściwie?
k1 - czaszka nie doleciała nawet; wylądowała parę metrów od Rogera i odpadła jej żuchwa;
k2 - czaszka trafiła intruza w plecy, ale i tak się rozpadła;
k3 - czaszka uderzyła Rogera w kolano, pozostawiając po sobie bardzo bolesny siniak.
świeć nam żywym, świeć umarłym
The member 'Prima Howell' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Starał się stawiać kroki powoli i ostrożnie, nie wydając nadmiaru dźwięków. Jako śledczy często musiał poruszać się ciszej, pilnując kroku i oddechu. Weszło mu to chyba w krew, bo w takiej sytuacji jak ta skradanie się nie było przecież wcale konieczne. Przeciwnie wręcz – zbliżając się zbyt cicho, mógł przestraszyć właścicielkę notatnika, a to nie było w żadnym razie jego celem. Po prostu, jak na dobrego obywatela przystało, chciał, aby zguba wróciła do swojej właścicielki.
Choć Roger szedł cicho, nie próbował się jednak ukrywać za mijanymi drzewami, cały czas rozglądając się uważnie w poszukiwaniu ludzkiej sylwetki, która przecież musiała być w okolicy. W końcu ją zauważył, z daleka jednak jeszcze nie rozpoznając. Właśnie miał unieść dłoń w geście przywitania, powiedzieć coś i pokazać notes. Postać jednak zupełnie dla mężczyzny niespodziewanie, sprawnym ruchem rzuciła czymś w jego kierunku. Bennett spróbował wykonać unik, jednak na nic się to nie zdało i potężna czaszka uderzyła prosto w jego kolano, po chwili z cichym pacnięciem opadając na leśne runo; żuchwa zwierzęcia nie wytrzymała i odpadła kawałek dalej.
– Ał! – wydał z siebie krzyk Bennett, mimowolnie chwytając się za kolano. W jednej ręce wciąż trzymał notes. Skrzywił się i przymykając na chwilę oczy i czekając, aż pierwszy ból minie.
Wciąż pochylony, Bennett podniósł wzrok, spoglądając na – najwyraźniej – niebezpieczną kobietę, która postanowiła znokautować go zwierzęcymi szczątkami. Na Merlina, przecież nic takiego nie zrobił. Szedł tylko przez ogólnodostępny las; każdy mógł znaleźć się w tym miejscu, nieprawdaż? Zwłaszcza że nie byli przecież aż tak daleko od ścieżki.
– Prima? – spytał, powoli się prostując. Ciężar wciąż jednak przenosił na drugą nogę. – Wiedziałem, że rozpoznaje to pismo… Ale na krew dziewic Morgany, jak chcesz mnie atakować, to chyba nie ma sensu, żebym ci to oddawał – powiedział ni to żartobliwym, ni to urażonym tonem, wyciągając notatnik nieco bardziej przed siebie, pokazując go leśnej postaci.
Zapiski Primy nie były mu oczywiście do niczego potrzebne. No bo po co staremu śledczemu notes z opisem jakiegoś leśnego zielska, który nawet nie był powiązany z żadną sprawą? Chętnie więc odda go właścicielce, wiedząc, że ona zrobi z nim lepszy użytek.
Rogera zaskoczyła obecność Primy; w końcu idąc na spacer po lesie, raczej nie spodziewał się spotkać starej znajomej. Jeszcze kilka lat temu pisali do siebie co jakiś czas listy, ale widzieli się jedenaście lat temu. Trudno było jednak jej nie poznać. Z tej odległości miał wrażenie, jakby kobieta nie postarzała się nawet o dzień, jakby dopiero co ją pożegnał, obiecując kolejne spotkanie, które nigdy nie doszło do skutku przez dość nagłą decyzję o wyjeździe z kraju.
Spotkanie jej tutaj nie było jednak całkiem nie do pomyślenia. Zainteresowana zielarstwem, na pewno miała w lesie swoje własne interesy.
Choć Roger szedł cicho, nie próbował się jednak ukrywać za mijanymi drzewami, cały czas rozglądając się uważnie w poszukiwaniu ludzkiej sylwetki, która przecież musiała być w okolicy. W końcu ją zauważył, z daleka jednak jeszcze nie rozpoznając. Właśnie miał unieść dłoń w geście przywitania, powiedzieć coś i pokazać notes. Postać jednak zupełnie dla mężczyzny niespodziewanie, sprawnym ruchem rzuciła czymś w jego kierunku. Bennett spróbował wykonać unik, jednak na nic się to nie zdało i potężna czaszka uderzyła prosto w jego kolano, po chwili z cichym pacnięciem opadając na leśne runo; żuchwa zwierzęcia nie wytrzymała i odpadła kawałek dalej.
– Ał! – wydał z siebie krzyk Bennett, mimowolnie chwytając się za kolano. W jednej ręce wciąż trzymał notes. Skrzywił się i przymykając na chwilę oczy i czekając, aż pierwszy ból minie.
Wciąż pochylony, Bennett podniósł wzrok, spoglądając na – najwyraźniej – niebezpieczną kobietę, która postanowiła znokautować go zwierzęcymi szczątkami. Na Merlina, przecież nic takiego nie zrobił. Szedł tylko przez ogólnodostępny las; każdy mógł znaleźć się w tym miejscu, nieprawdaż? Zwłaszcza że nie byli przecież aż tak daleko od ścieżki.
– Prima? – spytał, powoli się prostując. Ciężar wciąż jednak przenosił na drugą nogę. – Wiedziałem, że rozpoznaje to pismo… Ale na krew dziewic Morgany, jak chcesz mnie atakować, to chyba nie ma sensu, żebym ci to oddawał – powiedział ni to żartobliwym, ni to urażonym tonem, wyciągając notatnik nieco bardziej przed siebie, pokazując go leśnej postaci.
Zapiski Primy nie były mu oczywiście do niczego potrzebne. No bo po co staremu śledczemu notes z opisem jakiegoś leśnego zielska, który nawet nie był powiązany z żadną sprawą? Chętnie więc odda go właścicielce, wiedząc, że ona zrobi z nim lepszy użytek.
Rogera zaskoczyła obecność Primy; w końcu idąc na spacer po lesie, raczej nie spodziewał się spotkać starej znajomej. Jeszcze kilka lat temu pisali do siebie co jakiś czas listy, ale widzieli się jedenaście lat temu. Trudno było jednak jej nie poznać. Z tej odległości miał wrażenie, jakby kobieta nie postarzała się nawet o dzień, jakby dopiero co ją pożegnał, obiecując kolejne spotkanie, które nigdy nie doszło do skutku przez dość nagłą decyzję o wyjeździe z kraju.
Spotkanie jej tutaj nie było jednak całkiem nie do pomyślenia. Zainteresowana zielarstwem, na pewno miała w lesie swoje własne interesy.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wioska Whalley
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire