Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac zabaw
Nieopodal głównego placu osady w Doliny Godryka, po przeciwnej jego stronie niż jezioro, znajduje się miejsce wspaniałych zabaw, gdzie dziecięca wyobraźnia hula do woli, wbity w ziemię patyk to niepokonany Excalibur króla Artura, a stare wiadro potrafi stać się najwspanialszym rycerskim hełmem. Plac zabaw, bo o nim mowa, nawet podczas niespokojnych czasów tchnie radością i śmiechem. Czasem jednak nie jest zbyt rozsądnym podchodzić zbyt blisko, bo nigdy nie wiadomo, czy nie znajdzie się w zasięgu działania nieopanowanej jeszcze przez niektóre z dzieciaków magii.
Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Lokacja zawiera kości.Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Serce zabiło mocniej, i mocniej i mocniej – rozpędzało się z każdą kolejną literką, każdym kolejnym wyrazem i każdym kolejnym zdaniem. Przywoływane wspomnienia nader prędko łączyły się ze zwyczajnym, ludzkim poczuciem nadziei; z tą, która wyślizgiwała się z jej rąk coraz częściej, znikała na coraz to dłużej i co najgorsze, było coraz trudniej ją złapać. Ale wtedy, kiedy nieduży świstek pergaminu muskał rozedrgane palce, jaśniała prawie tak jak zachodzące za oknem słońce; łaskotała w dole żołądka, wirowała myślami, ostatecznie sprawiała, że kąciki ust szybowały do góry.
Pamiętała jego obietnicę, pamiętała jego pomoc, pamiętała Lyn, które było wielobarwną plamą na osi ostatnich wydarzeń, i które mimo niecodziennych sytuacji i kłopotów, sprawiało, że serce pompowało krew szybciej.
Może naprawdę wszystko miało zacząć się układać? Może była już blisko, bardzo blisko, a Peter był na wyciągnięcie ręki? Nawet jeśli skrawek informacji był tylko igłą w stogu siana – był. Tropem, wskazówką, jaśniejącym punkcikiem w tunelu, który ciemniał coraz bardziej z każdym kolejnym dniem; coraz zimniejszym i krótszym, kapitulującym pod oddechem zbliżającej się zimy.
Dolina wydawała się dobrym miejscem. Jedynym możliwym i jedynym, w które naprawdę mogła go ściągnąć bez dudniących pod żebrami wyrzutami sumienia. Jedynym, w którym krwawy horyzont i plamiące złoto-pomarańczową barwą trawy słońce, nie wywoływało ukłucia niepokoju w żołądku.
Teraz przemykało pomiędzy ubraniem, wyciągniętymi nogami i rozwianymi włosami, kiedy raz po raz odpowiednim ruchem i odepchnięciem się od ziemi, wprawiała stary, odrobinę skrzypiący mechanizm huśtawki w ruch. Wzrok błądził po okolicy niedbale, nieuważnie, bo tak naprawdę jedyne o czym była w stanie myśleć, to o wiadomości, jaką miał jej przekazać. I o tym, czy wszystko u niego w porządku. U Petera i u Marcela.
Charakterystyczny świst sprawił, że gwałtownie odwróciła głowę w stronę źródła dźwięku, a później niekontrolowanie uśmiechnęła się ciepło, z ulgą, jakimś zwyczajnym komfortem w środku, choć jeszcze nawet się nie zbliżył; sama przez chwilę walczyła z odruchem podniesienia się z miejsca i uściskania go, tak po prostu.
Finalnie uniosła na moment dłoń, wykonując gest pomiędzy ujawnieniem się, a pomachaniem w jego stronę, czekając aż podejdzie bliżej.
– Wszystko w porządku? – wypowiedziała prawie w tym samym momencie, kiedy padły pierwsze słowa po jej imieniu. Na moment zerknęła na miotłę, później obserwowała jak zajmuje miejsce na konstrukcji huśtawki – Trzymam się, jest tutaj dobrze, dość cicho, ludzie żyją... innym życiem – to dobrze, bardzo dobrze. Nuta faktycznego zadowolenia zatańczyła na wypowiadanych słowach, wzrok z zaaferowaniem śledził rysy jego twarzy, jakby doszukiwała się jakiś zmian. Obróciła się bardziej w jego stronę, oplatając jedną dłonią łańcuch huśtawki.
– Jak się masz? Jak sobie radzisz? Na arenie wszystko dobrze?
Pamiętała jego obietnicę, pamiętała jego pomoc, pamiętała Lyn, które było wielobarwną plamą na osi ostatnich wydarzeń, i które mimo niecodziennych sytuacji i kłopotów, sprawiało, że serce pompowało krew szybciej.
Może naprawdę wszystko miało zacząć się układać? Może była już blisko, bardzo blisko, a Peter był na wyciągnięcie ręki? Nawet jeśli skrawek informacji był tylko igłą w stogu siana – był. Tropem, wskazówką, jaśniejącym punkcikiem w tunelu, który ciemniał coraz bardziej z każdym kolejnym dniem; coraz zimniejszym i krótszym, kapitulującym pod oddechem zbliżającej się zimy.
Dolina wydawała się dobrym miejscem. Jedynym możliwym i jedynym, w które naprawdę mogła go ściągnąć bez dudniących pod żebrami wyrzutami sumienia. Jedynym, w którym krwawy horyzont i plamiące złoto-pomarańczową barwą trawy słońce, nie wywoływało ukłucia niepokoju w żołądku.
Teraz przemykało pomiędzy ubraniem, wyciągniętymi nogami i rozwianymi włosami, kiedy raz po raz odpowiednim ruchem i odepchnięciem się od ziemi, wprawiała stary, odrobinę skrzypiący mechanizm huśtawki w ruch. Wzrok błądził po okolicy niedbale, nieuważnie, bo tak naprawdę jedyne o czym była w stanie myśleć, to o wiadomości, jaką miał jej przekazać. I o tym, czy wszystko u niego w porządku. U Petera i u Marcela.
Charakterystyczny świst sprawił, że gwałtownie odwróciła głowę w stronę źródła dźwięku, a później niekontrolowanie uśmiechnęła się ciepło, z ulgą, jakimś zwyczajnym komfortem w środku, choć jeszcze nawet się nie zbliżył; sama przez chwilę walczyła z odruchem podniesienia się z miejsca i uściskania go, tak po prostu.
Finalnie uniosła na moment dłoń, wykonując gest pomiędzy ujawnieniem się, a pomachaniem w jego stronę, czekając aż podejdzie bliżej.
– Wszystko w porządku? – wypowiedziała prawie w tym samym momencie, kiedy padły pierwsze słowa po jej imieniu. Na moment zerknęła na miotłę, później obserwowała jak zajmuje miejsce na konstrukcji huśtawki – Trzymam się, jest tutaj dobrze, dość cicho, ludzie żyją... innym życiem – to dobrze, bardzo dobrze. Nuta faktycznego zadowolenia zatańczyła na wypowiadanych słowach, wzrok z zaaferowaniem śledził rysy jego twarzy, jakby doszukiwała się jakiś zmian. Obróciła się bardziej w jego stronę, oplatając jedną dłonią łańcuch huśtawki.
– Jak się masz? Jak sobie radzisz? Na arenie wszystko dobrze?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie wyżej na jej widok, na jej ciepłe słowa. Obserwował jej sylwetkę na huśtawce, zdawała się mieć w sobie inną energię, niż w trakcie tamtych przypadkowych spotkań w mieście. Żywszą. Nie odpowiedział od razu, potrzebują chwili, by zebrać myśli. Nie powinien trzymać jej zbyt długo w niepewności.
- Udało mi się dotrzeć do kogoś, kto zna Petera - oznajmił w końcu, unosząc kąciki ust wyżej; to były wspaniałe nowiny, wspaniałe dla niej, dające płomień nowej nadziei. - Jeszcze niedawno pomagał przy gromadzeniu żywności i zapasów drewna dla buntowników, potem zaczął działać w Londynie. Znał tam ludzi, pomagał im się gromadzić, a potem brał udział w ich przerzuceniu poza miasto. Wielu pewnie zawdzięcza mu życie - W jego oczach błysnął znajomy płomień, płomień podziwu, cokolwiek miało się wydarzyć, powinna być dumna z brata. Ale teraz - szczerze wierzył, że ta historia znajdzie szczęśliwe zakończenie. - Rzadko się kontaktuje, ma dużo do stracenia. Pewnie z tego samego powodu nie szukał ciebie, chciał, żebyś była bezpieczna. Ponoć bał się, że sowy do niego ściągną zbędną uwagę służb. - Odnalazł jej spojrzenie, spodziewając się ujrzeć w nim iskry radości, poszukiwany od tak dawna - i wreszcie odnaleziony, choć jeszcze nie namacalnie. Wierzył, że to kwestia najdalej paru dni. - Spróbuję się z nim skontaktować, Anne. Może uda się go wyciągnąć z miasta, a jeśli nie... to znajdę go w Londynie, też znam tam ludzi. Znajdę i przyprowadzę go do ciebie, obiecuję. - Był pewien, że mógł to zrobić. Pewien, że się uda. Szukanie tego młodego czarodzieja przypominało szukanie igły w stogu siana, pierwszy sukces ośmielił go w drodze do kolejnych. Wciąż z uśmiechem uniósł dłoń, by złożyć ją pod jej dłonią, na łańcuchu huśtawki, odpychając ją delikatnie w tył, wprawiając w łagodne kołysanie. - Po prostu się stąd nie ruszaj - poprosił, bo tylko w ten sposób - mógł odnaleźć ją ponownie. - Spokojniejszym - podjął jej słowa, nieco ponuro, cieszył się jej spokojem, ale martwiło go, że spokój wciąż znajdował się w kategorii luksusu. - Jesteś w stanie tu odpocząć? - zapytał, nie pytając chyba wcale o sen, o fizyczny spokój, a o spokój serca, zlęknionego i gonionego widmami strasznej wojny. - Zamierzasz tu zostać? Wiesz, na dłużej? - Skończyć z tą tułaczką, zbyt niebezpieczną?
Odwrócił od niej spojrzenie dopiero, kiedy zapytała, czy na Arenie wszystko było w porządku. Od wielu miesięcy odpowiedź na to pytanie wyglądała tak samo, nic nie było w porządku, ale teraz było jeszcze gorzej. Zmarszczka zmartwienia przecięła jego czoło, kiedy przestał błądzić wzrokiem i powrócił nim do niej, wzruszając lekko ramieniem.
- Zawsze spadam na cztery łapy, jak kot. - skłamał, miał w sobie dużo z kota, ale akurat nie to. Nie chciał jej martwić. - Ostatnio trochę dużo się działo. Ale wyjdę z tego - obiecał, choć jego głos nie brzmiał chyba przekonująco. Strachów było zbyt wiele, a problemy piętrzyły się jak ciągnąca się ku niebu wieża niezgody.
- Udało mi się dotrzeć do kogoś, kto zna Petera - oznajmił w końcu, unosząc kąciki ust wyżej; to były wspaniałe nowiny, wspaniałe dla niej, dające płomień nowej nadziei. - Jeszcze niedawno pomagał przy gromadzeniu żywności i zapasów drewna dla buntowników, potem zaczął działać w Londynie. Znał tam ludzi, pomagał im się gromadzić, a potem brał udział w ich przerzuceniu poza miasto. Wielu pewnie zawdzięcza mu życie - W jego oczach błysnął znajomy płomień, płomień podziwu, cokolwiek miało się wydarzyć, powinna być dumna z brata. Ale teraz - szczerze wierzył, że ta historia znajdzie szczęśliwe zakończenie. - Rzadko się kontaktuje, ma dużo do stracenia. Pewnie z tego samego powodu nie szukał ciebie, chciał, żebyś była bezpieczna. Ponoć bał się, że sowy do niego ściągną zbędną uwagę służb. - Odnalazł jej spojrzenie, spodziewając się ujrzeć w nim iskry radości, poszukiwany od tak dawna - i wreszcie odnaleziony, choć jeszcze nie namacalnie. Wierzył, że to kwestia najdalej paru dni. - Spróbuję się z nim skontaktować, Anne. Może uda się go wyciągnąć z miasta, a jeśli nie... to znajdę go w Londynie, też znam tam ludzi. Znajdę i przyprowadzę go do ciebie, obiecuję. - Był pewien, że mógł to zrobić. Pewien, że się uda. Szukanie tego młodego czarodzieja przypominało szukanie igły w stogu siana, pierwszy sukces ośmielił go w drodze do kolejnych. Wciąż z uśmiechem uniósł dłoń, by złożyć ją pod jej dłonią, na łańcuchu huśtawki, odpychając ją delikatnie w tył, wprawiając w łagodne kołysanie. - Po prostu się stąd nie ruszaj - poprosił, bo tylko w ten sposób - mógł odnaleźć ją ponownie. - Spokojniejszym - podjął jej słowa, nieco ponuro, cieszył się jej spokojem, ale martwiło go, że spokój wciąż znajdował się w kategorii luksusu. - Jesteś w stanie tu odpocząć? - zapytał, nie pytając chyba wcale o sen, o fizyczny spokój, a o spokój serca, zlęknionego i gonionego widmami strasznej wojny. - Zamierzasz tu zostać? Wiesz, na dłużej? - Skończyć z tą tułaczką, zbyt niebezpieczną?
Odwrócił od niej spojrzenie dopiero, kiedy zapytała, czy na Arenie wszystko było w porządku. Od wielu miesięcy odpowiedź na to pytanie wyglądała tak samo, nic nie było w porządku, ale teraz było jeszcze gorzej. Zmarszczka zmartwienia przecięła jego czoło, kiedy przestał błądzić wzrokiem i powrócił nim do niej, wzruszając lekko ramieniem.
- Zawsze spadam na cztery łapy, jak kot. - skłamał, miał w sobie dużo z kota, ale akurat nie to. Nie chciał jej martwić. - Ostatnio trochę dużo się działo. Ale wyjdę z tego - obiecał, choć jego głos nie brzmiał chyba przekonująco. Strachów było zbyt wiele, a problemy piętrzyły się jak ciągnąca się ku niebu wieża niezgody.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie powiedział tego wprost – nie napisał – ale czuła, że przyjdzie z taką właśnie nowiną; Marcel nie rzucałby słów na wiatr, nie kreśliłby takich właśnie zdań, gdyby nie chodziło o Petera. Kiedy zaczął mówić, na moment wstrzymała oddech, mimowolnie, jak gdyby bała się, że drobne wpuszczenie powietrza w płuca będzie w stanie rozmyć ten moment, scenerię, płynące wiadomości, kruche i wyczekiwane.
Ale nie zniknęły; wręcz przeciwnie, były pokrzepiające, choć tak typowe dla starszego z rodzeństwa Beddow i podobne do działań, z którymi zwykł być związany. Równocześnie to, co sprawiało, że był w największym niebezpieczeństwie z uwagi na sytuację dookoła, napawało dziwaczną dumą; robił coś dla innych, a tak jak kiedyś mówiła im mama, to było największą wartością.
Niekontrolowana chęć zapytania o więcej, dowiedzenia się szczegółów; gdzie, kiedy, z kim, dlaczego i jak dawno temu – było mnóstwo pytań, na które odpowiedzi jej brakowało, ale wraz z kolejnymi słowami Carringtona, tymi o bezpieczeństwie – jej bezpieczeństwie – zamknęła rozchylone usta i z niewybrzmiałym westchnięciem pokiwała głową. Typowy Peter.
Typowy, troskliwy, myślący za dwoje, choć czasami okrutnie nierozważnie; jej Peter.
– Marcel, ja... – zaczęła niemal od razu, wchodząc mu w słowo, jednocześnie czując, jak w żołądku drga coś na kształt ekscytacji; zwyczajnej, podjudzonej nadzieją, czystą i jaśniejącą, tej, której nie było już od dawna – I tak zrobiłeś już dla mnie dużo – nie musiał robić więcej, nie musiał obiecywać; jednocześnie czuła ciepło na własnych policzkach, oczy rozbłysły faktyczną wdzięcznością, kiedy podniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się w momencie, w którym rozbujał huśtawkę.
– Dziękuję – tym razem nie niosło w sobie ciężaru, ni zakłopotania, ni oczekiwań; chciała by wiedział, że wszystko to, co zrobił, rozpaliło na nowo w jej sercu coś, co niemal przygasło doszczętnie. Teraz mogło być już tylko lepiej. Musiało być.
– Tak, pewnie, ludzie tutaj... są naprawdę, bardzo, bardzo pomocni – pomocni, troskliwi, mili, po ludzku mili; pamiętała Juliena i była pewna, że pomógłby znowu, gdyby znalazła się w trudnej sytuacji – Sama nie wiem... zobaczymy? – to, co chciała, co planowała, mogło nijak sprowadzać się do przypadków, którymi od jakiegoś czasu kierowało się jej życie; czasem lepiej było nie mieć planów.
– Wiesz, prawdę mówiąc, zastanawiałam się, czy nie wybrać się gdzieś...dalej - w miejsce, o którym nie myślała nigdy, nim nie pojawiła się przy nim propozycja; kolejna z przypadkowych, kolejna z życzliwości, kolejna perspektywa, którą stworzyła przed nią znajoma z dawnych lat, gdy jeszcze wszystko było łatwiejsze – Dostałam pewną...propozycję? Och, sama nie wiem, czy można to tak nazwać - Frances zdecydowała się jej pomóc, ale przecież jeszcze nie rozmawiała z lordem, który rzekomo mógł zagwarantować jej jakieś zajęcie – Propozycję pracy. W Kornwalii, u przyjaciela...dawnej znajomej - wyjaśniła po krótce, bujając się delikatnie w przód i w tył - Spotkałam się z nią przypadkowo, chodziłyśmy razem do Hogwartu. O dziwo trafiłyśmy na siebie właśnie tutaj, w Dolinie. Ponoć w Kornwalii mieszka niejaki Anthony, który... mógłby mi pomóc - z zarobkiem, może też dachem nad głową? Możliwości kończyły się szybko, fundusze jeszcze szybciej - prędzej czy później musiała coś wymyślić.
Krótkie westchnięcie poprzedziło intensywniejszy wzrok, który prędko skupiła całościowo na nim.
– Co się działo? – podjęła od razu, marszcząc odrobinę brwi wraz z tonem jego głosu – Och, to znaczy... nie mów, jeśli nie chcesz, ale... – wzrok przez chwilę błąkał się po rysach jego twarzy, niedługo później spoczął nieobecnie między ciemną kałużą a pokrytym rosą mchem, gdzieś przed huśtawką i przed nimi – Pomogłeś mi. Ja też chciałabym móc pomóc tobie. Przez pomaganie jesteśmy za siebie odpowiedzialni, tak mówiła moja mama.
Ale nie zniknęły; wręcz przeciwnie, były pokrzepiające, choć tak typowe dla starszego z rodzeństwa Beddow i podobne do działań, z którymi zwykł być związany. Równocześnie to, co sprawiało, że był w największym niebezpieczeństwie z uwagi na sytuację dookoła, napawało dziwaczną dumą; robił coś dla innych, a tak jak kiedyś mówiła im mama, to było największą wartością.
Niekontrolowana chęć zapytania o więcej, dowiedzenia się szczegółów; gdzie, kiedy, z kim, dlaczego i jak dawno temu – było mnóstwo pytań, na które odpowiedzi jej brakowało, ale wraz z kolejnymi słowami Carringtona, tymi o bezpieczeństwie – jej bezpieczeństwie – zamknęła rozchylone usta i z niewybrzmiałym westchnięciem pokiwała głową. Typowy Peter.
Typowy, troskliwy, myślący za dwoje, choć czasami okrutnie nierozważnie; jej Peter.
– Marcel, ja... – zaczęła niemal od razu, wchodząc mu w słowo, jednocześnie czując, jak w żołądku drga coś na kształt ekscytacji; zwyczajnej, podjudzonej nadzieją, czystą i jaśniejącą, tej, której nie było już od dawna – I tak zrobiłeś już dla mnie dużo – nie musiał robić więcej, nie musiał obiecywać; jednocześnie czuła ciepło na własnych policzkach, oczy rozbłysły faktyczną wdzięcznością, kiedy podniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się w momencie, w którym rozbujał huśtawkę.
– Dziękuję – tym razem nie niosło w sobie ciężaru, ni zakłopotania, ni oczekiwań; chciała by wiedział, że wszystko to, co zrobił, rozpaliło na nowo w jej sercu coś, co niemal przygasło doszczętnie. Teraz mogło być już tylko lepiej. Musiało być.
– Tak, pewnie, ludzie tutaj... są naprawdę, bardzo, bardzo pomocni – pomocni, troskliwi, mili, po ludzku mili; pamiętała Juliena i była pewna, że pomógłby znowu, gdyby znalazła się w trudnej sytuacji – Sama nie wiem... zobaczymy? – to, co chciała, co planowała, mogło nijak sprowadzać się do przypadków, którymi od jakiegoś czasu kierowało się jej życie; czasem lepiej było nie mieć planów.
– Wiesz, prawdę mówiąc, zastanawiałam się, czy nie wybrać się gdzieś...dalej - w miejsce, o którym nie myślała nigdy, nim nie pojawiła się przy nim propozycja; kolejna z przypadkowych, kolejna z życzliwości, kolejna perspektywa, którą stworzyła przed nią znajoma z dawnych lat, gdy jeszcze wszystko było łatwiejsze – Dostałam pewną...propozycję? Och, sama nie wiem, czy można to tak nazwać - Frances zdecydowała się jej pomóc, ale przecież jeszcze nie rozmawiała z lordem, który rzekomo mógł zagwarantować jej jakieś zajęcie – Propozycję pracy. W Kornwalii, u przyjaciela...dawnej znajomej - wyjaśniła po krótce, bujając się delikatnie w przód i w tył - Spotkałam się z nią przypadkowo, chodziłyśmy razem do Hogwartu. O dziwo trafiłyśmy na siebie właśnie tutaj, w Dolinie. Ponoć w Kornwalii mieszka niejaki Anthony, który... mógłby mi pomóc - z zarobkiem, może też dachem nad głową? Możliwości kończyły się szybko, fundusze jeszcze szybciej - prędzej czy później musiała coś wymyślić.
Krótkie westchnięcie poprzedziło intensywniejszy wzrok, który prędko skupiła całościowo na nim.
– Co się działo? – podjęła od razu, marszcząc odrobinę brwi wraz z tonem jego głosu – Och, to znaczy... nie mów, jeśli nie chcesz, ale... – wzrok przez chwilę błąkał się po rysach jego twarzy, niedługo później spoczął nieobecnie między ciemną kałużą a pokrytym rosą mchem, gdzieś przed huśtawką i przed nimi – Pomogłeś mi. Ja też chciałabym móc pomóc tobie. Przez pomaganie jesteśmy za siebie odpowiedzialni, tak mówiła moja mama.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Umilkł, unosząc lekko w górę kąciki ust, w ciepłym uśmiechu, kiedy pchnął huśtawkę mocniej, umilkł, słuchając ją ze spojrzeniem równie roziskrzonym, co jej, jak gdyby udało mu się odnaleźć jego własnego brata; ekscytacja odbita w jej spojrzeniu, wdzięczność w tęczówkach i róż nabiegły na policzki niosły największą satysfakcję. Tak bardzo chciał, by mogli spotkać się ponownie, zjednoczyć, we dwoje pewnie łatwiej było przejść przez to wszystko - więzy krwi dawały niektórym zapewnienie wierności, on to samo odnajdywał w przyjaźni, rodziny już nie miał. Jej utrata zostawiła bliznę tak na ciele jak na sercu, nie chciał, by musiała przez to przechodzić. Miała tylko jego. Musiał do niej wrócić, to po prostu wymagało czasu, głęboko w to wierzył. Grunt że teraz - pozostawał cały i zdrowy.
- Chciałbym móc zrobić więcej - odpowiedział ze zdecydowaniem w głosie, pewną stanowczością, która miała obrócić się w zamiary, a zamiary w czyny. Trochę chyba szybciej, niż pomyślał, bo wzrok zaraz uciekł w bok, speszony zbyt nagłym wyznaniem, choć przecież nie powiedział niczego złego; lekko uniesione kąciki ust przykryły zakłopotanie, którego natury nie potrafił do końca pojąć. - Jestem pewien, że zobaczycie się niebawem, Anne. Najważniejsze, że jest cały i zdrowy - dodał, odejmując dłoń od rozbujanej huśtawki, by wesprzeć się bokiem łokcia o kolano, by z zainteresowaniem wsłuchać się w jej dalsze słowa. Perspektywa dalszej podróży w nieznane wzbudziła jego czujność, tułaczka Anne nie była bezpieczna - co do tego nie miał wątpliwości, ale nie przerywał jej słowom.
- Mówią, że Kornwalia jest teraz bezpieczna - przyznał po chwili zawahania, bezpieczniejsza nawet od Doliny Godryka. Pewnie nie na długo, to ona zbierze najsilniejszy atak, kiedy ten już nastąpi, ale jak daleko mogli dojść za pierwszym razem? - Brzmi jak bardzo hojna propozycja. Wiesz coś więcej o tym człowieku? Co to za praca? - zapytał, mając nadzieję, że nie była zbyt ciężka. W trakcie wojny wszystko wydawało się trudniejsze. - Znam tę dziewczynę? - Jeśli chodziły razem do Hogwartu, był tam i on. - Może te przypadki nie są wcale takie przypadkowe? Ostatnio bardzo często rysują nam ścieżki - Wtedy, w Lynnmouth, wcześniej w Londynie, wciąż miał w kieszeni błękitną wstążkę, którą wtedy u niego przypadkiem zostawiła. Nigdy jej nie oddał, dotąd tłumaczył się tym, że nie miał jak jej wziąć, kiedy trafiali na siebie tylko ślepym losem, teraz mógł ją po prostu oddać. Ale ona pewnie już o niej zapomniała. Ale on nie chciał jej tracić. - Nie jesteś pewna, czy możesz to nazwać propozycją? Dlaczego? - zapytał, z zaskakującym spokojem; fakt, że miała zaszyć się u dobrych ludzi w Kornwalii, wydawał się równie zaskakującym zwrotem.
- To... - westchnął, zrzucając jedną nogę z konstrukcji; obrócił się do niej przodem, zbierając myśli. To nie tak, że jej nie ufał, cieszyła się z odnalezienia brata, może to nie był najlepszy moment, żeby zrzucać jej na głowę własne problemy. Ale pytała, z opiekuńczym ciepłem, odpowiedzialni za siebie wzajemnie. Poczuwała się być za niego odpowiedzialna? W ciszy uniósł ku niej spojrzenie, z którym skrzyło się wahanie. - Znasz Celine, prawda? Dwa tygodnie temu ją zabrali. Do więzienia. Zarzucali jej absurdalne czyny, napaść na polityka - Mojego ojca, o nim mówić nie chciał. W same oskarżenia nie wierzył, nie sądząc, by niewinna Celine miała siłę, moce i wolę usiłować skrzywdzić kogokolwiek. - Zabrali też więcej moich przyjaciół - Rain, która zawsze miała dla niego ciepłe słowo. Philippę i właścicielkę tawerny, jej męża pewnie też znajdą. - Wyszli, ale nie wszyscy - Hagrid nie. - Celine też tam została - Zamknęli ją tak po prostu, jak psa w kojcu, bez powodów, bez uczciwego procesu, na puste słowo sukinsyna znęcającego się wtedy nad Jamesem. - Był tam chłopiec, który roznosił Proroka Codziennego. Znaleźli go razem z gazetami - Nie wierzył, że wypuszczą go żywego. Ale nie mógł nic zrobić. Nie mógł mu pomóc. - Nie mogłem nic zrobić, Anne - Byłem bezradny, jestem bezradny, sam jeden w starciu z potężnymi murami zbudowanych z wpływów, przemocy i okrucieństwa. Był jeszcze Hugh, który pewnie też by zginął, gdyby go znaleźli. Za bardzo się bał. Ale jemu umożliwił ucieczkę. - Martwię się o nią, przecież nic nie zrobiła - dodał, głosem wprawionym w niespokojne drżenie. - Kilka dni później dowiedziałem się o śmierci mojego przyjaciela, Harry'ego. To utalentowany muzyk, miał przed sobą wielką karierę, ale wiedział, że tutaj jej nie zrobi. Chciał ją zrobić za oceanem. Myślał, że uda mu się uciec, ale zaufał ludziom, którym nie powinien - Jego głos drżał mocniej. Wyrzucił już siebie złość po jego odejściu, ale nigdy się z nim nie pogodzi. To było niesprawiedliwe. Zbyt okrutne. Harry nikomu nigdy nie zaszkodził, jak Celine. - Na mnie też poszły donosy - dodał, niechętnie odrywając spojrzenie w bok. - Od kogoś, komu ufałem. Od kogoś, o kim sądziłem, że jest mi bliski - Z tym chyba też nigdy się nie pogodzi. Nie chciał myśleć o niej źle, być może sytuacja ją do tego zmusiła. Nie chciał mówić o niej źle. Ale zdradziła go, wystawiła go na śmierć. Nie chciał mówić o szczegółach tej relacji, tym bardziej nie przy niej, choć na to, że mówił o dziewczynie, nakierował ją mimo woli kolejnymi słowy. - I od kogoś, kto tak naprawdę niewiele o mnie wiedział, skłamała na mój temat. Ciekawe jestem, co jej obiecali - dodał gorzko, nie potrafiąc zrozumieć pobudek Frances. Zawsze wolała mówić, niż słuchać. Jeśli miał do niej jakiekolwiek sentymenty, uleciały w pył w momencie otrzymania ostrzegawczego listu od ojca. Był ślepy i głupi, ale już nigdy nie będzie tak naiwny, być może bolesna lekcja od życia tez nie była wcale przypadkiem. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie sprzedała mojej skóry tanio. - To by o niej bardzo źle świadczyło. Może starczy jej chociaż na kolejne perły. Mógłby po prostu uciec z Londynu, ale teraz trzymało go tam coś więcej niż Arena: ludzie w stolicy, ci, którzy wciąż tam byli, wplątani w machinerię okrutnej władzy, wciąż potrzebowali pomocy. Dzieciaki z ulicy, jak Hugh i ten drugi. Chciał tam być. Jak Keat, jak Steffen, jak Peter. Chciał móc im pomóc, a cena nie grała roli.
- Chciałbym móc zrobić więcej - odpowiedział ze zdecydowaniem w głosie, pewną stanowczością, która miała obrócić się w zamiary, a zamiary w czyny. Trochę chyba szybciej, niż pomyślał, bo wzrok zaraz uciekł w bok, speszony zbyt nagłym wyznaniem, choć przecież nie powiedział niczego złego; lekko uniesione kąciki ust przykryły zakłopotanie, którego natury nie potrafił do końca pojąć. - Jestem pewien, że zobaczycie się niebawem, Anne. Najważniejsze, że jest cały i zdrowy - dodał, odejmując dłoń od rozbujanej huśtawki, by wesprzeć się bokiem łokcia o kolano, by z zainteresowaniem wsłuchać się w jej dalsze słowa. Perspektywa dalszej podróży w nieznane wzbudziła jego czujność, tułaczka Anne nie była bezpieczna - co do tego nie miał wątpliwości, ale nie przerywał jej słowom.
- Mówią, że Kornwalia jest teraz bezpieczna - przyznał po chwili zawahania, bezpieczniejsza nawet od Doliny Godryka. Pewnie nie na długo, to ona zbierze najsilniejszy atak, kiedy ten już nastąpi, ale jak daleko mogli dojść za pierwszym razem? - Brzmi jak bardzo hojna propozycja. Wiesz coś więcej o tym człowieku? Co to za praca? - zapytał, mając nadzieję, że nie była zbyt ciężka. W trakcie wojny wszystko wydawało się trudniejsze. - Znam tę dziewczynę? - Jeśli chodziły razem do Hogwartu, był tam i on. - Może te przypadki nie są wcale takie przypadkowe? Ostatnio bardzo często rysują nam ścieżki - Wtedy, w Lynnmouth, wcześniej w Londynie, wciąż miał w kieszeni błękitną wstążkę, którą wtedy u niego przypadkiem zostawiła. Nigdy jej nie oddał, dotąd tłumaczył się tym, że nie miał jak jej wziąć, kiedy trafiali na siebie tylko ślepym losem, teraz mógł ją po prostu oddać. Ale ona pewnie już o niej zapomniała. Ale on nie chciał jej tracić. - Nie jesteś pewna, czy możesz to nazwać propozycją? Dlaczego? - zapytał, z zaskakującym spokojem; fakt, że miała zaszyć się u dobrych ludzi w Kornwalii, wydawał się równie zaskakującym zwrotem.
- To... - westchnął, zrzucając jedną nogę z konstrukcji; obrócił się do niej przodem, zbierając myśli. To nie tak, że jej nie ufał, cieszyła się z odnalezienia brata, może to nie był najlepszy moment, żeby zrzucać jej na głowę własne problemy. Ale pytała, z opiekuńczym ciepłem, odpowiedzialni za siebie wzajemnie. Poczuwała się być za niego odpowiedzialna? W ciszy uniósł ku niej spojrzenie, z którym skrzyło się wahanie. - Znasz Celine, prawda? Dwa tygodnie temu ją zabrali. Do więzienia. Zarzucali jej absurdalne czyny, napaść na polityka - Mojego ojca, o nim mówić nie chciał. W same oskarżenia nie wierzył, nie sądząc, by niewinna Celine miała siłę, moce i wolę usiłować skrzywdzić kogokolwiek. - Zabrali też więcej moich przyjaciół - Rain, która zawsze miała dla niego ciepłe słowo. Philippę i właścicielkę tawerny, jej męża pewnie też znajdą. - Wyszli, ale nie wszyscy - Hagrid nie. - Celine też tam została - Zamknęli ją tak po prostu, jak psa w kojcu, bez powodów, bez uczciwego procesu, na puste słowo sukinsyna znęcającego się wtedy nad Jamesem. - Był tam chłopiec, który roznosił Proroka Codziennego. Znaleźli go razem z gazetami - Nie wierzył, że wypuszczą go żywego. Ale nie mógł nic zrobić. Nie mógł mu pomóc. - Nie mogłem nic zrobić, Anne - Byłem bezradny, jestem bezradny, sam jeden w starciu z potężnymi murami zbudowanych z wpływów, przemocy i okrucieństwa. Był jeszcze Hugh, który pewnie też by zginął, gdyby go znaleźli. Za bardzo się bał. Ale jemu umożliwił ucieczkę. - Martwię się o nią, przecież nic nie zrobiła - dodał, głosem wprawionym w niespokojne drżenie. - Kilka dni później dowiedziałem się o śmierci mojego przyjaciela, Harry'ego. To utalentowany muzyk, miał przed sobą wielką karierę, ale wiedział, że tutaj jej nie zrobi. Chciał ją zrobić za oceanem. Myślał, że uda mu się uciec, ale zaufał ludziom, którym nie powinien - Jego głos drżał mocniej. Wyrzucił już siebie złość po jego odejściu, ale nigdy się z nim nie pogodzi. To było niesprawiedliwe. Zbyt okrutne. Harry nikomu nigdy nie zaszkodził, jak Celine. - Na mnie też poszły donosy - dodał, niechętnie odrywając spojrzenie w bok. - Od kogoś, komu ufałem. Od kogoś, o kim sądziłem, że jest mi bliski - Z tym chyba też nigdy się nie pogodzi. Nie chciał myśleć o niej źle, być może sytuacja ją do tego zmusiła. Nie chciał mówić o niej źle. Ale zdradziła go, wystawiła go na śmierć. Nie chciał mówić o szczegółach tej relacji, tym bardziej nie przy niej, choć na to, że mówił o dziewczynie, nakierował ją mimo woli kolejnymi słowy. - I od kogoś, kto tak naprawdę niewiele o mnie wiedział, skłamała na mój temat. Ciekawe jestem, co jej obiecali - dodał gorzko, nie potrafiąc zrozumieć pobudek Frances. Zawsze wolała mówić, niż słuchać. Jeśli miał do niej jakiekolwiek sentymenty, uleciały w pył w momencie otrzymania ostrzegawczego listu od ojca. Był ślepy i głupi, ale już nigdy nie będzie tak naiwny, być może bolesna lekcja od życia tez nie była wcale przypadkiem. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie sprzedała mojej skóry tanio. - To by o niej bardzo źle świadczyło. Może starczy jej chociaż na kolejne perły. Mógłby po prostu uciec z Londynu, ale teraz trzymało go tam coś więcej niż Arena: ludzie w stolicy, ci, którzy wciąż tam byli, wplątani w machinerię okrutnej władzy, wciąż potrzebowali pomocy. Dzieciaki z ulicy, jak Hugh i ten drugi. Chciał tam być. Jak Keat, jak Steffen, jak Peter. Chciał móc im pomóc, a cena nie grała roli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wszystko przychodziło instynktownie, naturalnie, tak jak gdyby nie potrzebowała nawet ułamka sekundy zastanowienia – zawsze byli razem, zawsze szli ramię w ramię, zawsze stanowili jedno; skoro połówka jedności zniknęła, jedyną opcją było na nowo się odnaleźć.
Ale teraz, gdy wytłumaczył jej sytuację, powiedział gdzie tak naprawdę może być Peter, jak bardzo mógł się narażać, desperacja, ta którą żyła od ostatnich tygodni, przerodziła się w zrozumienie – natychmiastowe i pozbawione wyrzutów.
– Masz rację – powiedziała krótko, później odpowiedziała mu jedynie uśmiechem, bo nie musiał tego robić – ale chciał. Sam zapał wypowiadanych słów rozlewał ciepło w jej sercu, a zimną beznadzieję zmieniał w maleńkie światełko w tunelu. Z wciąż uniesionymi kącikami ust wykonała ruch w przód i w tył, huśtając się dalej.
– Tak, ponoć tak – rzekomo faktycznie tam było bezpieczniej, spokojniej, tak, że zasypianie i budzenie się nie wiązało się z nieustającym strachem – Prawdę mówiąc nie bardzo? Spotkałyśmy się przypadkowo, ale brzmiała tak, jakby naprawdę za niego ręczyła, a ja... chyba nie mam podstaw by jej nie ufać – Frances wyciągnęła w jej stronę pomocną dłoń, ofiarowała nie tylko swoją uwagę, co faktyczne zainteresowanie; list, który niedługo po ich spotkaniu dotarł do jej rąk, był jedynie potwierdzeniem, że dawna znajoma naprawdę przejęła się jej sprawą.
Anne nie wiedziała co prawda czym tak naprawdę mogłaby się zajmować na kornwalijskich ziemiach, ale jeśli nie skontaktuje się z Anthonym, kimkolwiek był, nie będzie w stanie się dowiedzieć.
– Och, bardzo możliwe. Była prefektem Ravenclaw, a potem naczelnym... Frances, taka blondwłosa – wyjaśniła po krótce, wzruszając odrobinę ramionami, na pewno musiał chociażby ją kojarzyć ze szkolnych korytarzy. Później zamilkła na moment, zawieszając wzrok gdzieś w przestrzeni. To nie była propozycja pracy, raczej kontakt, który mógłby jej pomóc znaleźć źródło zarobku.
– Sama nie wiem... to po prostu... trop? Kolejny trop, który może powinnam podjąć – stwierdziła z cichym westchnięciem, zerkając znów w jego stronę. Może faktycznie to należało zrobić? Przestać chodzić bez celu i ustatkować się, choć na jakiś czas, w konkretnym miejscu, które zagwarantowałoby jej bezpieczeństwo i chociażby odrobinę pieniądza? Odłożyła to na bok, i Kornwalię i potencjalną pracę; huśtawka zwolniła, a ona odwróciła się w jego stronę, opierając dłonią o chłodny łańcuch.
Bezgłośne co? było pierwszą reakcją, poprzedzającą każdą kolejną, które zamykały się bardziej na mimikę niż słowa; jak długo to miało jeszcze trwać? Jak wielu ludzi miało zniknąć z ulic, jak wiele miało być zmuszonych do ucieczki i tułaczki? Gdzie leżała granica? Kiedy będą mieli dosyć?
Znaleźli go; dreszcz przeszedł po plecach, choć przecież słyszała coś takiego nie pierwszy, i co gorsza, nie ostatni raz. Ale najgorsze wcale nie były nowiny – najgorsza była świadomość, że są bezradni. Że kolejny dzień, kolejna sytuacja, kolejna ucieczka lub kolejny opór – po co to było wszystko? O co tak naprawdę jeszcze walczyli?
Powoli wciągnęła powietrze, zaraz potem nerwowo skubiąc zębami dolną wargę; co mogła mu powiedzieć? Co w ogóle można było powiedzieć?
Śmierć; następna i kolejna, kolejne aresztowanie, kolejny donos, kolejny nieodpowiedni krok i kolejne osoby, które potrafiły wbić nóż w plecy. Nie mówiąc nic sięgnęła po jego dłoń, instynktownie, ściskając ją delikatnie, zaraz później nieco mocniej, pewniej; nie była tylko pewna, czy dodaje otuchy jemu, czy samej sobie również.
– Gdy to się skończy, pojedziemy gdzieś – rzuciła, nie do końca wiedząc, skąd w ogóle pojawił się ten pomysł – Mój brat coś wymyśli. I wyjedziemy, ale nie na długo – może w góry, może nad morze; gdziekolwiek – Potem wrócimy. Będziesz robił magię pod dachem areny, a ja będę patrzeć. Będziemy mieć nawet czekoladowe żaby i owoce, te, które kiedyś jeszcze były w sklepach.
Być może składała mu obietnicę; być może wszystko to było tylko mrzonką, snem, którego nigdy już mieli nie doświadczyć. Ale chyba jedyne co mogli zrobić, to trzymać się pozytywnych skrawków skradzionej przez wojnę młodości.
– Ale teraz jeszcze mamy tutaj dużo do zrobienia.
Pomóc, znaleźć, nie dać się złamać.
Przeżyć.
Ale teraz, gdy wytłumaczył jej sytuację, powiedział gdzie tak naprawdę może być Peter, jak bardzo mógł się narażać, desperacja, ta którą żyła od ostatnich tygodni, przerodziła się w zrozumienie – natychmiastowe i pozbawione wyrzutów.
– Masz rację – powiedziała krótko, później odpowiedziała mu jedynie uśmiechem, bo nie musiał tego robić – ale chciał. Sam zapał wypowiadanych słów rozlewał ciepło w jej sercu, a zimną beznadzieję zmieniał w maleńkie światełko w tunelu. Z wciąż uniesionymi kącikami ust wykonała ruch w przód i w tył, huśtając się dalej.
– Tak, ponoć tak – rzekomo faktycznie tam było bezpieczniej, spokojniej, tak, że zasypianie i budzenie się nie wiązało się z nieustającym strachem – Prawdę mówiąc nie bardzo? Spotkałyśmy się przypadkowo, ale brzmiała tak, jakby naprawdę za niego ręczyła, a ja... chyba nie mam podstaw by jej nie ufać – Frances wyciągnęła w jej stronę pomocną dłoń, ofiarowała nie tylko swoją uwagę, co faktyczne zainteresowanie; list, który niedługo po ich spotkaniu dotarł do jej rąk, był jedynie potwierdzeniem, że dawna znajoma naprawdę przejęła się jej sprawą.
Anne nie wiedziała co prawda czym tak naprawdę mogłaby się zajmować na kornwalijskich ziemiach, ale jeśli nie skontaktuje się z Anthonym, kimkolwiek był, nie będzie w stanie się dowiedzieć.
– Och, bardzo możliwe. Była prefektem Ravenclaw, a potem naczelnym... Frances, taka blondwłosa – wyjaśniła po krótce, wzruszając odrobinę ramionami, na pewno musiał chociażby ją kojarzyć ze szkolnych korytarzy. Później zamilkła na moment, zawieszając wzrok gdzieś w przestrzeni. To nie była propozycja pracy, raczej kontakt, który mógłby jej pomóc znaleźć źródło zarobku.
– Sama nie wiem... to po prostu... trop? Kolejny trop, który może powinnam podjąć – stwierdziła z cichym westchnięciem, zerkając znów w jego stronę. Może faktycznie to należało zrobić? Przestać chodzić bez celu i ustatkować się, choć na jakiś czas, w konkretnym miejscu, które zagwarantowałoby jej bezpieczeństwo i chociażby odrobinę pieniądza? Odłożyła to na bok, i Kornwalię i potencjalną pracę; huśtawka zwolniła, a ona odwróciła się w jego stronę, opierając dłonią o chłodny łańcuch.
Bezgłośne co? było pierwszą reakcją, poprzedzającą każdą kolejną, które zamykały się bardziej na mimikę niż słowa; jak długo to miało jeszcze trwać? Jak wielu ludzi miało zniknąć z ulic, jak wiele miało być zmuszonych do ucieczki i tułaczki? Gdzie leżała granica? Kiedy będą mieli dosyć?
Znaleźli go; dreszcz przeszedł po plecach, choć przecież słyszała coś takiego nie pierwszy, i co gorsza, nie ostatni raz. Ale najgorsze wcale nie były nowiny – najgorsza była świadomość, że są bezradni. Że kolejny dzień, kolejna sytuacja, kolejna ucieczka lub kolejny opór – po co to było wszystko? O co tak naprawdę jeszcze walczyli?
Powoli wciągnęła powietrze, zaraz potem nerwowo skubiąc zębami dolną wargę; co mogła mu powiedzieć? Co w ogóle można było powiedzieć?
Śmierć; następna i kolejna, kolejne aresztowanie, kolejny donos, kolejny nieodpowiedni krok i kolejne osoby, które potrafiły wbić nóż w plecy. Nie mówiąc nic sięgnęła po jego dłoń, instynktownie, ściskając ją delikatnie, zaraz później nieco mocniej, pewniej; nie była tylko pewna, czy dodaje otuchy jemu, czy samej sobie również.
– Gdy to się skończy, pojedziemy gdzieś – rzuciła, nie do końca wiedząc, skąd w ogóle pojawił się ten pomysł – Mój brat coś wymyśli. I wyjedziemy, ale nie na długo – może w góry, może nad morze; gdziekolwiek – Potem wrócimy. Będziesz robił magię pod dachem areny, a ja będę patrzeć. Będziemy mieć nawet czekoladowe żaby i owoce, te, które kiedyś jeszcze były w sklepach.
Być może składała mu obietnicę; być może wszystko to było tylko mrzonką, snem, którego nigdy już mieli nie doświadczyć. Ale chyba jedyne co mogli zrobić, to trzymać się pozytywnych skrawków skradzionej przez wojnę młodości.
– Ale teraz jeszcze mamy tutaj dużo do zrobienia.
Pomóc, znaleźć, nie dać się złamać.
Przeżyć.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ponoć nic co piękne nie mogło trwać wiecznie; zwłaszcza nie mogło trwać wiecznie teraz, kiedy usłyszał resztę tej historii - coś nim wzdrygnęło - przypadkowe spotkanie dobrej dziewczyny, która wyciągnęła pomocną dłoń do jednej z tych na wojnie poszkodowanych najmocniej; chciał wierzyć, że dobrzy ludzie wciąż istnieli - ale to były tylko mrzonki, nic nie znaczące życzenia, jego twarz w jednej chwili pobladła, wyciągnięta w kierunku huśtawki dłoń zatrzymała się w pół gestu, a w oczach zalśniło coś pozbawionego zrozumienia; w końcu sięgnął łańcucha, by zatrzymać huśtawkę i ściągnąć ku sobie jej uwagę w pełni, choć jego myśli były jeszcze niepozbierane i wciąż chaotyczne. W co ta dziewczyna grała? Wiedział, że nikomu nie mogła pomóc, wiedział, że współpracowała z Ministerstwem Magii. Nie mogło być mowy o pomyłce, była prefektem. Prefektem naczelnym, sporo o tym opowiadała. Sporo w ogóle opowiadała, głównie o sobie, ale to właśnie to dawało mu teraz swobodę manewru. Poczuł cichy pisk w uszach, wydał się zagubiony, przez chwilę, może dwie, kiedy usiłował zebrać się w sobie.
- To... to ona, Anne. - To ona, Frances teraz już pewnie Wroński. Ostatkami sił chciał wierzyć w jej niewinność, w to, że ją zmuszono, nikt przy zdrowych zmysłach nie mściłby się w ten sposób za brak wspólnej przyszłości, ale rewelacje Anne skutecznie skruszyły te myśli. Mógł jej wybaczyć donos na siebie, mógł wziąć to na siebie, jeśli ją zmuszano - mimo wszystko wierzył w szczerość jej intencji. Ale za nic nie mógł jej wybaczyć narażania innych. Czego chciała od Anne, zwabić ją w pułapkę? Oddać ją świrom z Ministerstwa Magii? Tak bardzo zależało jej na zatuszowaniu mugolskiego pochodzenia, że gotowa była zarżnąć innych takich jak ona? Czuł zawód, zawiodła go ona i zawiódł chyba sam siebie, bo jak mógł - choć przez chwilę - wziąć ją za wrażliwą i dobrą? Czy był aż tak naiwny? - Frances, doniosła na mnie Ministerstwu Magii - dodał, unosząc ku niej spojrzenie, poważne jak nigdy. Nie zamierzał tego przed nią ukrywać, choć opowiadanie o szczegółach tej relacji byłoby niezręczne, o tym Anne musiała przecież wiedzieć. Bo musiała wiedzieć, że nie przestrzega jej z czystej niechęci, ta żmija była niebezpieczna. Szafowała ludzkim życiem bez mrugnięcia okiem. - Nie możesz tam iść - dodał, ze zdecydowaniem, intensywnie wpatrując się w tęczówki jej oczu, tego jednego był pewien - jak niczego dzisiaj innego. - To może być zasadzka - Na nią, na dziewczynę, która zawiniła tylko krwią - ale on przecież nie zawinił Frances nawet tym. Jednak - nawet w Dolinie Godryka Frances nie mogła zaznać spokoju. - Posłuchaj mnie - zaczął, koncentrując myśli - Nie wiem, w co gra ta dziewczyna, ale wiem, że współpracuje z Ministerstwem Magii i za nic ma ludzie życie. Może coś jej obiecali, może ją zmusili, ale jakiekolwiek kontakty z nią są niebezpieczne. Nie możesz tam pójść, nie możesz ryzykować. Anne, ja... - Pokręcił głową, z niedowierzaniem. - Wyobrażasz sobie, jak wielu czarodziejów mogła potraktować w ten sposób? Jak wielu mogło zostać wyłapanych lub z-zamordowanych przez jej... jej... - Jej, właściwie co? Potrzeby bytowe, bo potrzebowała pieniędzy? Kaprys? Głupotę? Ślepotę? Tak wiele miał w sobie nienawiści do takich jak ona - żyjących w zamkniętym kręgu własnego egoizmu. - Napisz do niego - poprosił, nagle, z olśnieniem. - Napisz, spróbuj się dowiedzieć czegokolwiek, kim jest i poproś o spotkanie, ale nie idź na nie. Daj mi termin i miejsce, ja... poproszę kogoś, żeby to sprawdził. To może być pułapka - powtórzył, nie był pewien, który raz, ale krew zawrzała w jego żyłach mocniej na samą myśl, że ta wiedźma próbowała wmanewrować w swoje gry kogoś takiego jak Anne. - Może uda nam się ją spalić jako kontakt raz na zawsze - dodał, blado. Z zachwianiem, jakby jego przekonanie w mig umknęło, czy Frances naprawdę byłaby do tego zdolna? - Ostrzec innych - dodał po chwili, bo mimo wahania wiedział już, że była. - Pokazać im... kim ona naprawdę jest, zanim wydarzy się kolejna tragedia - dodał, przecząco kręcąc głową. Jak mogła? Jak śmiała? Trzepot rzęs, miłe spojrzenie, tyle wystarczyło, by utracić czujność - tymczasem Frances była zepsuta i podła, a w swoim okrucieństwie potwornie wyrachowana. - Co jeśli ona robi to cały czas? Wabi czarodziejów w pułapki, wmawiając im, że chce pomóc. - Czy w ogóle mógł o to prosić Anne? Czy to nie było zbyt niebezpieczne? Patrzył na nią błagalnie, czy da sobie radę? Musiała dać. Musieli to zrobić. Przynajmniej spróbować. Wydawała się taka inteligentną dziewczyną, czy robiła też kalkulacje którego czarodzieja wydać, a którego zachować przy życiu? Uwierzył jej, cholerna oszustka. Kłamliwa żmija. - Przykro mi... Tak bardzo mi przykro, że trafiło na ciebie - dodał, lekko drżącym głosem. Wszystko miało wyglądać lepiej, miała znaleźć prace, ułożyć sobie życie od nowa. Ale to wszystko - to były tylko czcze obietnice, a ona mogła cieszyć się z tego, że przeżyła ich złożenie. Czy dziś już naprawdę nie można było zaufać nikomu? Wyglądało na to, że mieli tę bolesną lekcję przejść razem. Czy wiedziała o pochodzeniu Anne? A czy wiedziała o tym, co robił Marcel? Czy podsunęła go Ministerstwu przypadkiem, czy znalazła o nim informacje gdzie indziej? Gdzie? Szpiegowała? Coś w tym było nie tak - i musiało się skończyć. Było mu wstyd, za to, że dał się nabrać na jej fałszywy uśmiech. Sentyment uleciał jak zły sen, kiedy dowiedział się o niej prawdy.
Poczuł jej dotyk na swojej dłoni, początkowo nie drgnął, wciąż wpatrując się w jej oczy, w zawziętym milczeniu, bo brakowało mu słów. Nie spodziewał się też słów od niej - gest jej dłoni był przyjemny, ciepły. Cieplejszy chyba niż słowa. Ścisnął jej dłoń we wzajemnym uścisku, trochę niepewnym, miała przyjemną, delikatną skórę, jego zdarta była na linie.
Kiedy to się skończy...
Odjął spojrzenie od jej oczu, przez chwilę błądząc nim po jej twarzy, jej owalu, po linii ust, oznakach zmartwienia, włosach muśniętych promieniami słońca. Miała w sobie coś, co uspokajało zbyt szybko bijące w nerwach serce. Nosił w sobie coraz więcej gniewu, bezradnej frustracji, zagubienia. Rozdarcia. A ona, ona potrafiła być tak spokojna. Przerażona jak oni wszyscy, ale w tym przerażeniu wciąż przepełniona czułą wrażliwością.
- Chciałbym zobaczyć wyspę Skye - odparł w końcu, nie pomyślał nawet o tym, by wyjechać gdzieś dalej, poza Wielką Brytanię - w zasadzie od czasów Hogwartu nie opuszczał Londynu na dłużej niż dzień lub dwa. Wycieczka po Lynnmouth była jego pierwszą w życiu i tylko dlatego, że narkolepsja nie pozwalała mu na ćwiczenia w cyrku. - A ty? Masz takie miejsce? - Może kiedyś będzie dostępne. Spokojne. Bezpieczne. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie wyżej, wiedział, że przyszłość na Arenie nie była żadną przyszłością. - Truskawki - podpowiedział, bezgłośnie wypuszczając powietrze w powstrzymywanym śmiechu, do śmiechu mu nie było, ale każdy kochał truskawki. Tego lata pewnie ich nie będzie, myślenie o tym pomagało mu oderwać myśli od tego wszystkiego - od Hagrida, od Celine, od Harry'ego, od jego ojca i Frances. - Przespacerujemy się promenadą nad Tamizą i nikt nas nie wylegitymuje - dodał, uśmiechając się - niepewnie, bez przekonania. - Zapomnimy już, jak pachnie śmierć - dodał, odwracając spojrzenie gdzieś w bok, nie, tego chyba nie mógł zapomnieć. Nigdy nie zapomni - tamtego smrodu wypełniającego mieszkanie jego mamy, jej smrodu wypatroszonego ciała. Obleciał go zimny dreszcz. - I Olliemu wreszcie poprawi się humor - Był przybity odkąd zaczęła się wojna. Ollie, cyrkowy słoń. - Koniecznie musisz go poznać - dodał, skinąwszy głowa na jej finalne słowa. Tak, tu wciąż było dużo do zrobienia. Ścisnął jej dłoń mocniej, odnajdując spojrzenie jej oczu powoli odkrywając, jak trudno było być silnym. Hagrid, Celine, Harry, ojciec, Frances. Szkliste oczy próbowały nie być szkliste, ale głos go zdradzał. Bał się. Bał się i był wściekły jednocześnie.
- To... to ona, Anne. - To ona, Frances teraz już pewnie Wroński. Ostatkami sił chciał wierzyć w jej niewinność, w to, że ją zmuszono, nikt przy zdrowych zmysłach nie mściłby się w ten sposób za brak wspólnej przyszłości, ale rewelacje Anne skutecznie skruszyły te myśli. Mógł jej wybaczyć donos na siebie, mógł wziąć to na siebie, jeśli ją zmuszano - mimo wszystko wierzył w szczerość jej intencji. Ale za nic nie mógł jej wybaczyć narażania innych. Czego chciała od Anne, zwabić ją w pułapkę? Oddać ją świrom z Ministerstwa Magii? Tak bardzo zależało jej na zatuszowaniu mugolskiego pochodzenia, że gotowa była zarżnąć innych takich jak ona? Czuł zawód, zawiodła go ona i zawiódł chyba sam siebie, bo jak mógł - choć przez chwilę - wziąć ją za wrażliwą i dobrą? Czy był aż tak naiwny? - Frances, doniosła na mnie Ministerstwu Magii - dodał, unosząc ku niej spojrzenie, poważne jak nigdy. Nie zamierzał tego przed nią ukrywać, choć opowiadanie o szczegółach tej relacji byłoby niezręczne, o tym Anne musiała przecież wiedzieć. Bo musiała wiedzieć, że nie przestrzega jej z czystej niechęci, ta żmija była niebezpieczna. Szafowała ludzkim życiem bez mrugnięcia okiem. - Nie możesz tam iść - dodał, ze zdecydowaniem, intensywnie wpatrując się w tęczówki jej oczu, tego jednego był pewien - jak niczego dzisiaj innego. - To może być zasadzka - Na nią, na dziewczynę, która zawiniła tylko krwią - ale on przecież nie zawinił Frances nawet tym. Jednak - nawet w Dolinie Godryka Frances nie mogła zaznać spokoju. - Posłuchaj mnie - zaczął, koncentrując myśli - Nie wiem, w co gra ta dziewczyna, ale wiem, że współpracuje z Ministerstwem Magii i za nic ma ludzie życie. Może coś jej obiecali, może ją zmusili, ale jakiekolwiek kontakty z nią są niebezpieczne. Nie możesz tam pójść, nie możesz ryzykować. Anne, ja... - Pokręcił głową, z niedowierzaniem. - Wyobrażasz sobie, jak wielu czarodziejów mogła potraktować w ten sposób? Jak wielu mogło zostać wyłapanych lub z-zamordowanych przez jej... jej... - Jej, właściwie co? Potrzeby bytowe, bo potrzebowała pieniędzy? Kaprys? Głupotę? Ślepotę? Tak wiele miał w sobie nienawiści do takich jak ona - żyjących w zamkniętym kręgu własnego egoizmu. - Napisz do niego - poprosił, nagle, z olśnieniem. - Napisz, spróbuj się dowiedzieć czegokolwiek, kim jest i poproś o spotkanie, ale nie idź na nie. Daj mi termin i miejsce, ja... poproszę kogoś, żeby to sprawdził. To może być pułapka - powtórzył, nie był pewien, który raz, ale krew zawrzała w jego żyłach mocniej na samą myśl, że ta wiedźma próbowała wmanewrować w swoje gry kogoś takiego jak Anne. - Może uda nam się ją spalić jako kontakt raz na zawsze - dodał, blado. Z zachwianiem, jakby jego przekonanie w mig umknęło, czy Frances naprawdę byłaby do tego zdolna? - Ostrzec innych - dodał po chwili, bo mimo wahania wiedział już, że była. - Pokazać im... kim ona naprawdę jest, zanim wydarzy się kolejna tragedia - dodał, przecząco kręcąc głową. Jak mogła? Jak śmiała? Trzepot rzęs, miłe spojrzenie, tyle wystarczyło, by utracić czujność - tymczasem Frances była zepsuta i podła, a w swoim okrucieństwie potwornie wyrachowana. - Co jeśli ona robi to cały czas? Wabi czarodziejów w pułapki, wmawiając im, że chce pomóc. - Czy w ogóle mógł o to prosić Anne? Czy to nie było zbyt niebezpieczne? Patrzył na nią błagalnie, czy da sobie radę? Musiała dać. Musieli to zrobić. Przynajmniej spróbować. Wydawała się taka inteligentną dziewczyną, czy robiła też kalkulacje którego czarodzieja wydać, a którego zachować przy życiu? Uwierzył jej, cholerna oszustka. Kłamliwa żmija. - Przykro mi... Tak bardzo mi przykro, że trafiło na ciebie - dodał, lekko drżącym głosem. Wszystko miało wyglądać lepiej, miała znaleźć prace, ułożyć sobie życie od nowa. Ale to wszystko - to były tylko czcze obietnice, a ona mogła cieszyć się z tego, że przeżyła ich złożenie. Czy dziś już naprawdę nie można było zaufać nikomu? Wyglądało na to, że mieli tę bolesną lekcję przejść razem. Czy wiedziała o pochodzeniu Anne? A czy wiedziała o tym, co robił Marcel? Czy podsunęła go Ministerstwu przypadkiem, czy znalazła o nim informacje gdzie indziej? Gdzie? Szpiegowała? Coś w tym było nie tak - i musiało się skończyć. Było mu wstyd, za to, że dał się nabrać na jej fałszywy uśmiech. Sentyment uleciał jak zły sen, kiedy dowiedział się o niej prawdy.
Poczuł jej dotyk na swojej dłoni, początkowo nie drgnął, wciąż wpatrując się w jej oczy, w zawziętym milczeniu, bo brakowało mu słów. Nie spodziewał się też słów od niej - gest jej dłoni był przyjemny, ciepły. Cieplejszy chyba niż słowa. Ścisnął jej dłoń we wzajemnym uścisku, trochę niepewnym, miała przyjemną, delikatną skórę, jego zdarta była na linie.
Kiedy to się skończy...
Odjął spojrzenie od jej oczu, przez chwilę błądząc nim po jej twarzy, jej owalu, po linii ust, oznakach zmartwienia, włosach muśniętych promieniami słońca. Miała w sobie coś, co uspokajało zbyt szybko bijące w nerwach serce. Nosił w sobie coraz więcej gniewu, bezradnej frustracji, zagubienia. Rozdarcia. A ona, ona potrafiła być tak spokojna. Przerażona jak oni wszyscy, ale w tym przerażeniu wciąż przepełniona czułą wrażliwością.
- Chciałbym zobaczyć wyspę Skye - odparł w końcu, nie pomyślał nawet o tym, by wyjechać gdzieś dalej, poza Wielką Brytanię - w zasadzie od czasów Hogwartu nie opuszczał Londynu na dłużej niż dzień lub dwa. Wycieczka po Lynnmouth była jego pierwszą w życiu i tylko dlatego, że narkolepsja nie pozwalała mu na ćwiczenia w cyrku. - A ty? Masz takie miejsce? - Może kiedyś będzie dostępne. Spokojne. Bezpieczne. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie wyżej, wiedział, że przyszłość na Arenie nie była żadną przyszłością. - Truskawki - podpowiedział, bezgłośnie wypuszczając powietrze w powstrzymywanym śmiechu, do śmiechu mu nie było, ale każdy kochał truskawki. Tego lata pewnie ich nie będzie, myślenie o tym pomagało mu oderwać myśli od tego wszystkiego - od Hagrida, od Celine, od Harry'ego, od jego ojca i Frances. - Przespacerujemy się promenadą nad Tamizą i nikt nas nie wylegitymuje - dodał, uśmiechając się - niepewnie, bez przekonania. - Zapomnimy już, jak pachnie śmierć - dodał, odwracając spojrzenie gdzieś w bok, nie, tego chyba nie mógł zapomnieć. Nigdy nie zapomni - tamtego smrodu wypełniającego mieszkanie jego mamy, jej smrodu wypatroszonego ciała. Obleciał go zimny dreszcz. - I Olliemu wreszcie poprawi się humor - Był przybity odkąd zaczęła się wojna. Ollie, cyrkowy słoń. - Koniecznie musisz go poznać - dodał, skinąwszy głowa na jej finalne słowa. Tak, tu wciąż było dużo do zrobienia. Ścisnął jej dłoń mocniej, odnajdując spojrzenie jej oczu powoli odkrywając, jak trudno było być silnym. Hagrid, Celine, Harry, ojciec, Frances. Szkliste oczy próbowały nie być szkliste, ale głos go zdradzał. Bał się. Bał się i był wściekły jednocześnie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie dopuściłaby tego do myśli; być może nie dopuszczała nawet w momencie, w którym kolejne słowa docierały do uszu, ale nie do głowy. Może sama była zbyt naiwna; może zbyt zagubiona, zbyt zmęczona, zbyt rozkojarzona, by zastanowić się głębiej. Ale jaki interes miała Frances, przypadkowo spotkana w chłodną noc w Dolinie Godryka, zupełnym zrządzaniem losu, by chcieć jej zaszkodzić?
Wracała myślami do ich rozmowy, prostej i momentami kłopotliwej, ale przecież wrażliwej – wrażliwej w momencie, w którym zdecydowała się ofiarować jej swoją pomoc.
– Marcel, co... jesteś pewien? – przez brwi przemknęło zawahanie, kiedy wspomniał o donosie. Czy ona naprawdę byłaby do tego zdolna? I przede wszystkim dlaczego?
Ale ludzie mieli przecież swoje powody; w rzeczywistości, która wywracała życie do góry nogami, siała strach w sercu, a wśród najbliższych niezgodę, każdy miał własne pobudki.
– No nie... – nie wiem; co tak naprawdę mogła wiedzieć po przypadkowym spotkaniu z lata niewidzianą, już nie dziewczyną, nie koleżanką ze szkolnego korytarza, a dorosłą kobietą, która miała swoje życie, tak różne od obrazu, który Beddow zapamiętała.
Dreszcz przemknął przez plecy, huśtawka z cichym skrzypnięciem zatrzymała, a ona przeniosła spojrzenie, uważne i równie szeroko otwarte co te należące do niego.
– Frances z Ministerstwem? – naprawdę była do tego zdolna? Zaraz potem jednak przypomniała sobie o słowach alchemiczki; o ludziach, którzy byli zdolni kogoś szukać, o tropieniu; to wcale nie brzmiało jak standardowa procedura detektywistyczna. Sykliwe wciągnięcie powietrza w płuca zdradziło narastające zdenerwowanie.
Jak wielu; mogli tylko spekulować, dodawać jeden do drugiego, odliczać kolejne – co tak naprawdę? Czy jakakolwiek liczba miała sens, skoro chodziło o ludzkie życie – jedno czy cały ich tuzin; tego nie dało się wartościować.
– Marcel, ja... – przepraszam? nie wiedziałam? Co tak naprawdę mogła mu powiedzieć; po narażeniu samej siebie, być może kogoś innego – momentalnie myśli pomknęły w kierunku Petera, potem Juliena, o których przecież wspomniała. Naraziła na niebezpieczeństwo, nawet jeśli była panna Burroughs nie byłaby nimi zainteresowana.
Na moment spuściła wzrok, zawieszając go na rozdygotanych dłoniach, z nutą wstydu i żalu; podniosła głowę dopiero gdy wspomniał o liście.
– Napiszę. Napiszę do niego i wypytam o wszystko – tylko tyle mogła postanowić i zrobić; wraz z żywiołowym pokiwaniem głową, zagryzła wargę. Jak wiele mogła nieświadomie jej powiedzieć? Jak wiele informacji rzeczywiście mogło im zaszkodzić?
– Co...c-co na ciebie doniosła? O czym powiedziała? – pytanie wybrzmiało niepewnie, odrobinę chrypliwie, kiedy skrzyżowała z nim spojrzenie.
Niedowierzanie – bo naprawdę wolałaby w to nie wierzyć, nie wiedzieć, nie poznać prawdy – mieszało się z czystym wyrzutem sumienia; bo choć była nieświadoma, kłująca myśl na temat tego, że naprawdę mogła powiedzieć za dużo, boleśnie odciskała swoją obecność w dole żołądka.
I co tak naprawdę mieli zrobić? Znów uciekać, znów się ukrywać i znów kłamać? Wyszukiwać własnych podobizn na murach kamienic układających się wzdłuż drogi do Londynu? Londynu, który był przecież ich domem, a teraz traktował jak nic niewartych wyrzutków.
Słowa na moment gdzieś zniknęły; uleciały w górę lub spadły w dół z ciężkimi podmuchami niepokoju – cały czas na niego patrzyła, w głowie odliczając drobne piegi usiane na jego twarzy, jakby wraz z ich policzeniem miała ustalić liczbę – dni, miesięcy, chwil; odłamku czasu, który miał oddzielać ich od wolności i bezpieczeństwa.
Wyspa Skye, truskawki, spacer nad Tamizą; wystarczyło wyobrażenie, by odpowiedziała mu uśmiechem, nieco bladym, wciąż zmartwionym, ale szczerym, na tyle ile faktycznie jeszcze potrafiła.
– To będzie zaszczyt – pamiętała jak wspominał o nim, o cyrkowym towarzyszu, kilka tygodni temu; prawie jak wiele lat temu, choć rzeczywistość była równie nieprzyjazna co tego wieczora.
Znowu odnalazła jego spojrzenie, w swoim własnym czując te same, niemalże stanowiące odpowiedź, smugi łez; być może przez to uniosła jeden kącik ust wyżej, machinalnie ściskając znów jego dłoń.
– Poradzimy sobie. Obiecuję.
Wracała myślami do ich rozmowy, prostej i momentami kłopotliwej, ale przecież wrażliwej – wrażliwej w momencie, w którym zdecydowała się ofiarować jej swoją pomoc.
– Marcel, co... jesteś pewien? – przez brwi przemknęło zawahanie, kiedy wspomniał o donosie. Czy ona naprawdę byłaby do tego zdolna? I przede wszystkim dlaczego?
Ale ludzie mieli przecież swoje powody; w rzeczywistości, która wywracała życie do góry nogami, siała strach w sercu, a wśród najbliższych niezgodę, każdy miał własne pobudki.
– No nie... – nie wiem; co tak naprawdę mogła wiedzieć po przypadkowym spotkaniu z lata niewidzianą, już nie dziewczyną, nie koleżanką ze szkolnego korytarza, a dorosłą kobietą, która miała swoje życie, tak różne od obrazu, który Beddow zapamiętała.
Dreszcz przemknął przez plecy, huśtawka z cichym skrzypnięciem zatrzymała, a ona przeniosła spojrzenie, uważne i równie szeroko otwarte co te należące do niego.
– Frances z Ministerstwem? – naprawdę była do tego zdolna? Zaraz potem jednak przypomniała sobie o słowach alchemiczki; o ludziach, którzy byli zdolni kogoś szukać, o tropieniu; to wcale nie brzmiało jak standardowa procedura detektywistyczna. Sykliwe wciągnięcie powietrza w płuca zdradziło narastające zdenerwowanie.
Jak wielu; mogli tylko spekulować, dodawać jeden do drugiego, odliczać kolejne – co tak naprawdę? Czy jakakolwiek liczba miała sens, skoro chodziło o ludzkie życie – jedno czy cały ich tuzin; tego nie dało się wartościować.
– Marcel, ja... – przepraszam? nie wiedziałam? Co tak naprawdę mogła mu powiedzieć; po narażeniu samej siebie, być może kogoś innego – momentalnie myśli pomknęły w kierunku Petera, potem Juliena, o których przecież wspomniała. Naraziła na niebezpieczeństwo, nawet jeśli była panna Burroughs nie byłaby nimi zainteresowana.
Na moment spuściła wzrok, zawieszając go na rozdygotanych dłoniach, z nutą wstydu i żalu; podniosła głowę dopiero gdy wspomniał o liście.
– Napiszę. Napiszę do niego i wypytam o wszystko – tylko tyle mogła postanowić i zrobić; wraz z żywiołowym pokiwaniem głową, zagryzła wargę. Jak wiele mogła nieświadomie jej powiedzieć? Jak wiele informacji rzeczywiście mogło im zaszkodzić?
– Co...c-co na ciebie doniosła? O czym powiedziała? – pytanie wybrzmiało niepewnie, odrobinę chrypliwie, kiedy skrzyżowała z nim spojrzenie.
Niedowierzanie – bo naprawdę wolałaby w to nie wierzyć, nie wiedzieć, nie poznać prawdy – mieszało się z czystym wyrzutem sumienia; bo choć była nieświadoma, kłująca myśl na temat tego, że naprawdę mogła powiedzieć za dużo, boleśnie odciskała swoją obecność w dole żołądka.
I co tak naprawdę mieli zrobić? Znów uciekać, znów się ukrywać i znów kłamać? Wyszukiwać własnych podobizn na murach kamienic układających się wzdłuż drogi do Londynu? Londynu, który był przecież ich domem, a teraz traktował jak nic niewartych wyrzutków.
Słowa na moment gdzieś zniknęły; uleciały w górę lub spadły w dół z ciężkimi podmuchami niepokoju – cały czas na niego patrzyła, w głowie odliczając drobne piegi usiane na jego twarzy, jakby wraz z ich policzeniem miała ustalić liczbę – dni, miesięcy, chwil; odłamku czasu, który miał oddzielać ich od wolności i bezpieczeństwa.
Wyspa Skye, truskawki, spacer nad Tamizą; wystarczyło wyobrażenie, by odpowiedziała mu uśmiechem, nieco bladym, wciąż zmartwionym, ale szczerym, na tyle ile faktycznie jeszcze potrafiła.
– To będzie zaszczyt – pamiętała jak wspominał o nim, o cyrkowym towarzyszu, kilka tygodni temu; prawie jak wiele lat temu, choć rzeczywistość była równie nieprzyjazna co tego wieczora.
Znowu odnalazła jego spojrzenie, w swoim własnym czując te same, niemalże stanowiące odpowiedź, smugi łez; być może przez to uniosła jeden kącik ust wyżej, machinalnie ściskając znów jego dłoń.
– Poradzimy sobie. Obiecuję.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, w pełni rozumiejąc jej niedowierzanie; nie sprawiała wrażenia takiej, udawała dobrą, otwartą, pomocną, udawała wrażliwą, ale to były tylko wężowe kłamstwa, może ktoś ją do tego zmusił, może nie miała innego wyjścia - zawsze wydawała się słaba, łatwa do skrzywdzenia, czy to mogło ją zgubić? Ale po co ktoś miałby chcieć ją wykorzystywać? Była tylko młodą dziewczyną, nikim ważnym - a może właśnie dlatego była szpiegiem tak wyrachowanym. Nie wiedział, nie rozumiał jej. I chyba rozumieć nie chciał, niezależnie od tego, co nią kierowało, należało przerwać ten niebezpieczny ciąg. Dość już ludzi ucierpiało przez jej kłamstwa. Więcej nie musiało.
- Ja... też trudno mi było w to uwierzyć, nigdy nie sprawiała wrażenia... Zresztą, ona sama ma przecież mugolskiego ojca - Czy dlatego musiała się chronić? - Bardzo się go wstydziła. - Pamiętał przecież jej słowa, sposób, w jaki o nim opowiadała. Też było mu trudno z tym, kim była jego matka, ale nigdy nie żałował, że nią była. Kochał ją i był jej wdzięczny, jak wdzięcznym można było być kochającej matce. Ukrywał to, kim była, ale nigdy nie ze wstydu - bo był z niej dumny. I chciałby, żeby ona była z niego, choć dobrze wiedział, że przez ostatnie miesiące jej życia mocno ją zawiódł. Wiedział, że Anne to zrozumie. Że symbol, który do niedawna nosiła na szyi w widocznym miejscu - nosiła wciąż z dumą. - Może tak bardzo, że chciała odsunąć od siebie podejrzenia - Czy miał prawo ją za to winić? Nigdy nie był wyrozumiały, nie przebaczał łatwo, szybko tracił ufność. Łatwo oceniał postawy innych. Trwała wojna, Frances mogła być tylko tchórzem, ale swoim tchórzostwem decydowała o życiu innych czarodziejów. - Chciała robić karierę - Czy aż tak, że wszyscy inni przestali mieć znaczenie? Czy aż tak, że liczyła się tylko ona? - Nic nie mów - Nie chciał, żeby przepraszała. Nie mogła wiedzieć, dobrze wiedział, wierzył, że gdyby tylko znała o niej prawdę, byłaby ostrożniejsza. Nie miała za co przepraszać. - Pamiętasz, o czym rozmawialiście? O kim? Jest ktoś, kto powinien wiedzieć? Uważać na nią? Trzeba ich ostrzec, Anne - Zanim będzie za późno, choć już mogło być. Skoro zdążyła donieść na niego, mogła zdążyć donieść na każdego. Nawet na Anne. - Ile o tobie wie? - zapytał w końcu, choć pytanie wymknęło się z jego ust z trudem. Straszna była mu myśl, że Frances mogła tak po prostu wydać Ministerstwu Magii bezpieczne miejsca. - Poradzisz sobie? Mogę zostać z tobą, poczekać na jego odpowiedź - dopytał, lekko drżącym głosem, mocniej zaciskając dłoń na jej dłoni, same listy mogły być niebezpieczne. Ale teraz - teraz nie mieli wyjścia. I liczył się czas. Każda chwila, każda minuta, mogła być tą, w której Frances pozyskiwała kolejne informacje dla wroga. - Nie wiem dokładnie, co powiedziała o mnie. Dostałem tylko... informację, od kogoś, kto pracuje w Ministerstwie, że to zrobiła. Myślałem, że nic o mnie nie wie. Albo mnie szpiegowała albo skłamała. - Sam nie wiedział, w którą z tych wersji było mu prościej uwierzyć. Zawahał się, ale nie dodał nic więcej; nie chciał mówić jej o możliwych powodach jej zemsty. Patrzył na nią wciąż, unosząc lekko kącik ust w bladym niechcianym uśmiechu. Chciał marzyć o życiu po wojnie, o bezpiecznym, spokojnym i dobrym świecie. O tym, że nie będzie się musiał więcej bać. Zadarł lekko brodę, nie odejmując spojrzenia od jej oczu.
- Dziękuję, Anne. Nie zwlekajmy - zwrócił się do niej głośniejszym szeptem, bo głośniejsze słowa ugrzęzły mu w gardle. Zsunął się z konstrukcji, nie wypuszczając z uścisku jej dłoni, by pomóc jej zejść z huśtawki; czas naglił, czas gonił, każda sekunda bezczynności mogła przesądzić o czyimś losie. Potrzebował tylko informacji.
- Ja... też trudno mi było w to uwierzyć, nigdy nie sprawiała wrażenia... Zresztą, ona sama ma przecież mugolskiego ojca - Czy dlatego musiała się chronić? - Bardzo się go wstydziła. - Pamiętał przecież jej słowa, sposób, w jaki o nim opowiadała. Też było mu trudno z tym, kim była jego matka, ale nigdy nie żałował, że nią była. Kochał ją i był jej wdzięczny, jak wdzięcznym można było być kochającej matce. Ukrywał to, kim była, ale nigdy nie ze wstydu - bo był z niej dumny. I chciałby, żeby ona była z niego, choć dobrze wiedział, że przez ostatnie miesiące jej życia mocno ją zawiódł. Wiedział, że Anne to zrozumie. Że symbol, który do niedawna nosiła na szyi w widocznym miejscu - nosiła wciąż z dumą. - Może tak bardzo, że chciała odsunąć od siebie podejrzenia - Czy miał prawo ją za to winić? Nigdy nie był wyrozumiały, nie przebaczał łatwo, szybko tracił ufność. Łatwo oceniał postawy innych. Trwała wojna, Frances mogła być tylko tchórzem, ale swoim tchórzostwem decydowała o życiu innych czarodziejów. - Chciała robić karierę - Czy aż tak, że wszyscy inni przestali mieć znaczenie? Czy aż tak, że liczyła się tylko ona? - Nic nie mów - Nie chciał, żeby przepraszała. Nie mogła wiedzieć, dobrze wiedział, wierzył, że gdyby tylko znała o niej prawdę, byłaby ostrożniejsza. Nie miała za co przepraszać. - Pamiętasz, o czym rozmawialiście? O kim? Jest ktoś, kto powinien wiedzieć? Uważać na nią? Trzeba ich ostrzec, Anne - Zanim będzie za późno, choć już mogło być. Skoro zdążyła donieść na niego, mogła zdążyć donieść na każdego. Nawet na Anne. - Ile o tobie wie? - zapytał w końcu, choć pytanie wymknęło się z jego ust z trudem. Straszna była mu myśl, że Frances mogła tak po prostu wydać Ministerstwu Magii bezpieczne miejsca. - Poradzisz sobie? Mogę zostać z tobą, poczekać na jego odpowiedź - dopytał, lekko drżącym głosem, mocniej zaciskając dłoń na jej dłoni, same listy mogły być niebezpieczne. Ale teraz - teraz nie mieli wyjścia. I liczył się czas. Każda chwila, każda minuta, mogła być tą, w której Frances pozyskiwała kolejne informacje dla wroga. - Nie wiem dokładnie, co powiedziała o mnie. Dostałem tylko... informację, od kogoś, kto pracuje w Ministerstwie, że to zrobiła. Myślałem, że nic o mnie nie wie. Albo mnie szpiegowała albo skłamała. - Sam nie wiedział, w którą z tych wersji było mu prościej uwierzyć. Zawahał się, ale nie dodał nic więcej; nie chciał mówić jej o możliwych powodach jej zemsty. Patrzył na nią wciąż, unosząc lekko kącik ust w bladym niechcianym uśmiechu. Chciał marzyć o życiu po wojnie, o bezpiecznym, spokojnym i dobrym świecie. O tym, że nie będzie się musiał więcej bać. Zadarł lekko brodę, nie odejmując spojrzenia od jej oczu.
- Dziękuję, Anne. Nie zwlekajmy - zwrócił się do niej głośniejszym szeptem, bo głośniejsze słowa ugrzęzły mu w gardle. Zsunął się z konstrukcji, nie wypuszczając z uścisku jej dłoni, by pomóc jej zejść z huśtawki; czas naglił, czas gonił, każda sekunda bezczynności mogła przesądzić o czyimś losie. Potrzebował tylko informacji.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wstyd.
Przez chwilę miała wrażenie, że coś zimnego i obślizgłego przemknęło od barków, w dół kręgosłupa; nieprzyjemny dreszcz znalazł miejsce także w drobnym grymasie, kiedy próbowała wyobrazić sobie – powody, pobudki, co tak naprawdę? - to, co mogło kierować Frances. Być może gdyby sama miała rodziców, rozumiałaby to bardziej? Ale wstydzenie się za sam fakt krwi wydawał jej się okrutnie niesprawiedliwy, nieodpowiedni, po prostu zły.
Na moment zawiesiła wzrok gdzieś w przestrzeni, chcąc, może nawet potrzebując, zrozumieć to, co mogło kierować byłą panną Burroughs. Co mogło nią kierować, i jakim cudem tego nie zauważyła?
Podejrzenia, kariera, ambicje... gdzieś w tym wszystkim majaczyła oczywistość, której Anne wolała się trzymać – że ktoś po prostu ją zmusił.
– Och, o mnie, głównie... – wymamrotała cicho, marszcząc brwi, wciąż próbując wrócić myślami do rozmowy tamtego wieczora, kiedy dostrzegła dawną koleżankę w ciemnościach przy studni – Frances mówiła też o swojej pracy, i o ślubie... – przeniosła wzrok na Marcela, wypuszczając ciężko powietrze z płuc. Jak wiele zdążyła zapomnieć? Tych ważnych informacji, które naprawdę mogły okazać się kluczowe? – A ja o moim bracie. Mówiłam, że go szukam – a teraz mógł być w niebezpieczeństwie, jako ten sklasyfikowany jako rebeliant. Tłumiąc w gardle żałosny jęk, zagryzła wargę, znów uciekając spojrzeniem w pociemniałe korony drzew, witające się z wieczornym niebem.
– I o tej pracy.
Pracy; czy w ogóle istniała? Czy Anthony, do którego miała napisać, był prawdziwy? A może nosił inne imię?
Podniosła się z huśtawki, odchrząknęła cicho, w międzyczasie poprawiając nieco wygnieciony materiał swetra.
– Dam sobie radę. Ty masz swoje zmartwienia – te, które wciąż trzymały go w Londynie; te, które dzielił z cyrkową rzeczywistością; teraz też te, które Frances zrzuciła na jego barki – jak długo mieli jeszcze uciekać? Ukrywać się? Bać się zasypiać i się budzić?
Na moment splotła jego palce ze swoimi, oddając uścisk dłoni – I tak wiele dla mnie zrobiłeś, Marcel. Zrobię choć tyle dla ciebie. I dla innych... – wysłanie listu nie było żadnym niebezpieczeństwem, zaszycie się w Dolinie też nie. Mogła zrobić chociaż tyle.
– Chodź. Napiszemy go razem – nim rozejdą się w swoje strony. Wiedział lepiej, o co powinna spytać, co zawrzeć, w jaki sposób wysłać, by wyglądało to jak najbardziej naturalnie.
Wciąż trzymając jego dłoń ruszyła przed siebie, w kierunku wyjścia z placu, a później Sowiej Poczty działającej w centrum Doliny Godryka.
zt x2
Przez chwilę miała wrażenie, że coś zimnego i obślizgłego przemknęło od barków, w dół kręgosłupa; nieprzyjemny dreszcz znalazł miejsce także w drobnym grymasie, kiedy próbowała wyobrazić sobie – powody, pobudki, co tak naprawdę? - to, co mogło kierować Frances. Być może gdyby sama miała rodziców, rozumiałaby to bardziej? Ale wstydzenie się za sam fakt krwi wydawał jej się okrutnie niesprawiedliwy, nieodpowiedni, po prostu zły.
Na moment zawiesiła wzrok gdzieś w przestrzeni, chcąc, może nawet potrzebując, zrozumieć to, co mogło kierować byłą panną Burroughs. Co mogło nią kierować, i jakim cudem tego nie zauważyła?
Podejrzenia, kariera, ambicje... gdzieś w tym wszystkim majaczyła oczywistość, której Anne wolała się trzymać – że ktoś po prostu ją zmusił.
– Och, o mnie, głównie... – wymamrotała cicho, marszcząc brwi, wciąż próbując wrócić myślami do rozmowy tamtego wieczora, kiedy dostrzegła dawną koleżankę w ciemnościach przy studni – Frances mówiła też o swojej pracy, i o ślubie... – przeniosła wzrok na Marcela, wypuszczając ciężko powietrze z płuc. Jak wiele zdążyła zapomnieć? Tych ważnych informacji, które naprawdę mogły okazać się kluczowe? – A ja o moim bracie. Mówiłam, że go szukam – a teraz mógł być w niebezpieczeństwie, jako ten sklasyfikowany jako rebeliant. Tłumiąc w gardle żałosny jęk, zagryzła wargę, znów uciekając spojrzeniem w pociemniałe korony drzew, witające się z wieczornym niebem.
– I o tej pracy.
Pracy; czy w ogóle istniała? Czy Anthony, do którego miała napisać, był prawdziwy? A może nosił inne imię?
Podniosła się z huśtawki, odchrząknęła cicho, w międzyczasie poprawiając nieco wygnieciony materiał swetra.
– Dam sobie radę. Ty masz swoje zmartwienia – te, które wciąż trzymały go w Londynie; te, które dzielił z cyrkową rzeczywistością; teraz też te, które Frances zrzuciła na jego barki – jak długo mieli jeszcze uciekać? Ukrywać się? Bać się zasypiać i się budzić?
Na moment splotła jego palce ze swoimi, oddając uścisk dłoni – I tak wiele dla mnie zrobiłeś, Marcel. Zrobię choć tyle dla ciebie. I dla innych... – wysłanie listu nie było żadnym niebezpieczeństwem, zaszycie się w Dolinie też nie. Mogła zrobić chociaż tyle.
– Chodź. Napiszemy go razem – nim rozejdą się w swoje strony. Wiedział lepiej, o co powinna spytać, co zawrzeć, w jaki sposób wysłać, by wyglądało to jak najbardziej naturalnie.
Wciąż trzymając jego dłoń ruszyła przed siebie, w kierunku wyjścia z placu, a później Sowiej Poczty działającej w centrum Doliny Godryka.
zt x2
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
10 grudnia?
Niespokojna noc przyzwała za sobą niespokojny dzień. Pozbawiona objęć smacznego snu Livia przewracała się z boku na bok, aż na niebo wzeszło blade słońce skąpane w czerwieni i pomarańczy; powietrze było zimne, mroźne, oddech uciekający z nozdrzy, podczas gdy stała na balkonie, obserwując domowe ogrody, stawał się widoczny, niczym mgła osiadająca blisko przytłumionej pierzyną śniegu trawy. Pragnęła dziś udać się na spacer. Iść, iść, gdziekolwiek, byle tylko na moment uciec ze swej sypialni, zwiedzić świat czekający na nią za murami Dunster Castle - i tak też się stało.
Nie dalej jak tuż po śniadaniu Poppy pomogła jej przywdziać ciepłą sukienkę, na ramiona narzucając zimową pelerynę, po czym obie udały się do Doliny Godryka. Służka niosła za Abbottówną parę ocieplanych rękawiczek, ona zaś miała przy sobie kosz, do którego co rusz wkładała zakupione na targu pożywienie. W miasteczku tętniło życie. Nieistotne, że dzień dopiero się rozpoczął, że wciąż można było smacznie spać w ciepłej pierzynie - kupcy wyszli na plac, oferując spieszącym do pracy czarodziejom i mugolom przeróżne produkty. Nieopodal placu zabaw, do jednego z mniejszych marketów pod chmurką dotarła właśnie Livia, ciesząca duszę odgłosami miejskiej wrzawy. Brakowało jej tego na Norton Avenue. Marmury nie odpowiadały, słuchały jedynie w ciszy, chłonąc w swoją biel tajemnice i sekrety. Ona natomiast - ach, ona potrzebowała życia właśnie, świadomości, że była częścią czegoś innego, niż tylko rodzina, choć kochana, szlachetna i dobra.
Abbottówna miała przy sobie skromną ilość pieniędzy. Choć to, co dlań wydawać mogło się skromne, stanowiło zapewne dwukrotność, a może nawet trzykrotność przeciętnej sakiewki. Mimo wszystko to Poppy dzierżyła ją przy swoim pasku; niewyspana Livia miała tendencję do gubienia nawet błahych przedmiotów, a co dopiero pieniędzy. Utrata galeonów, które w dobrej wierze ofiarowywał jej czasem ojciec, by mogła wesprzeć lokalną ludność, byłaby niezwykle bolesna.
Młoda lady zatrzymała się przy jasnowłosej kobiecie, która przed sobą miała jajka. Wyglądały na duże i dobre, szczególnie dla niewprawnego w kulinariach oka; jedynie pokrywająca żywność zgnilizna byłaby w stanie zasugerować Livii, że coś było już niezdatne do spożycia. Tutaj nic na to nie wskazywało.
- Dzień dobry - odezwała się uprzejmie, z nieco podkrążonymi oczyma. Pod dolną powieką rozkwitał blady fiolet; ona wolała myśleć jednak, że jest to lawenda. - Te jajka, czy pochodzą one od pani własnych kur? - spytała z zainteresowaniem. U Abbottów nie było kur. Były tylko znikacze. A one, o ile zdolne, jak najbardziej, do znoszenia takich cudów, nie były na sprzedaż.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ach, jakże Kerstin nie lubiła zimy, nie dałoby się tego opisać w żadnym pamiętniku. Zamiast ciepłego piasku przy brzegu rzeki, w którym można byłoby brodzić bosymi stopami, miała prószący, biały śnieg, który należało porządnie zagarnąć z daleka od kurnika, żeby jej nie daj Bóg zwierzęta nie pomarły z zimna. Musiała im znosić siano do środka, sypać ziarno blisko, a jak czasami tknęło ją kruche sumienie, to zabierała przynajmniej ze dwie kurki do siebie do kuchni, żeby posiedziały przy piecyku, a następnego dnia kolejne dwie i tak na zmianę. Buty ciepłe dla siebie miała całe jedne, bo je sobie przywiozła jak w kwietniu wróciła do Tonksów, więc musiała dbać o nie z najwyższą starannością. Trudniej było nawet usiedzieć na targu, na który zaczęła zaglądać już w październiku, żeby posprzedawać jajka, parę przetworów (z ciężkim sercem jednakże) oraz od czasu do czasu jakąś poduszkę, czapkę, czy szal, co tam wolnymi wieczorami szyła.
Marzła strasznie, gdy tak siedziała skulona na kawałku pieńka, który od dawien dawna był już jej pieńkiem, ze stoliczkiem i osłonką skleconą z czterech kijków i płachty. Na czoło miała nasuniętą wełnianą czapkę, spod której z ledwością wychodziły złote loczki. Opatulona w dwa swetry i kurtkę, kołysała na kolanach pudełeczko na pieniądze, zerkając smętnie na kilka wiklinowych koszy, w którym wspomniane jajka czekały na chętnych klientów. Zapotrzebowanie było, bo każdy musiał jeść, ale przykro robiło się Kerstin ilekroć jeden ze stałych kupujących proponował, że zapłaci jej tyle i tyle, jak ubije kurę i mu da w całości. Nie zamierzała zabijać ani Beaty ani Bernadety ani żadnej innej ze swoich maleństw, było dobrze tak jak było.
Siedząc tak, spoglądała też od czasu do czasu na dzieciaki bawiące się na placu zabaw, przy którego płocie znalazła sobie wygodne miejsce. Niesamowite, że nawet w takie zimno potrafiły sobie dzieciaki zorganizować czas.
Z zamyślenia wyrwał ją uprzejmy głos dziewczyny - panienki raczej - która podeszła do jej stoiska. Panienka miała cudowną buzię pełną piegów, taką, do której samo słońce się uśmiecha. Kerstin też się uśmiechała, wyciągając dłonie okryte rękawiczkami bez palców.
- Dzień dobry! Oczywiście, że od moich! Domowe i zdrowe, od zadowolonych kurek. Mam osiem kurek i dwa koguty. Jakie jajka panią interesują? Te duże są Szymony, nadają się na omlet, a z takich średniawych jak te Inki można zrobić smaczną jajecznicę... - zagadywanie do klientów zawsze było świetną taktyką; najlepiej do każdego, kto stał przy stoisku, by nikt nie czuł się pominięty, nawet jeżeli oczekiwał w kolejce. - Pani również dzień dobry, nie widziałam tu pani jeszcze. Jak chce się pani przyjrzeć to bardzo proszę! - Odwróciła się z wyczekiwaniem do kobiety stojącej za dziewczyną, pocierając o siebie skostniałe ręce.
Marzła strasznie, gdy tak siedziała skulona na kawałku pieńka, który od dawien dawna był już jej pieńkiem, ze stoliczkiem i osłonką skleconą z czterech kijków i płachty. Na czoło miała nasuniętą wełnianą czapkę, spod której z ledwością wychodziły złote loczki. Opatulona w dwa swetry i kurtkę, kołysała na kolanach pudełeczko na pieniądze, zerkając smętnie na kilka wiklinowych koszy, w którym wspomniane jajka czekały na chętnych klientów. Zapotrzebowanie było, bo każdy musiał jeść, ale przykro robiło się Kerstin ilekroć jeden ze stałych kupujących proponował, że zapłaci jej tyle i tyle, jak ubije kurę i mu da w całości. Nie zamierzała zabijać ani Beaty ani Bernadety ani żadnej innej ze swoich maleństw, było dobrze tak jak było.
Siedząc tak, spoglądała też od czasu do czasu na dzieciaki bawiące się na placu zabaw, przy którego płocie znalazła sobie wygodne miejsce. Niesamowite, że nawet w takie zimno potrafiły sobie dzieciaki zorganizować czas.
Z zamyślenia wyrwał ją uprzejmy głos dziewczyny - panienki raczej - która podeszła do jej stoiska. Panienka miała cudowną buzię pełną piegów, taką, do której samo słońce się uśmiecha. Kerstin też się uśmiechała, wyciągając dłonie okryte rękawiczkami bez palców.
- Dzień dobry! Oczywiście, że od moich! Domowe i zdrowe, od zadowolonych kurek. Mam osiem kurek i dwa koguty. Jakie jajka panią interesują? Te duże są Szymony, nadają się na omlet, a z takich średniawych jak te Inki można zrobić smaczną jajecznicę... - zagadywanie do klientów zawsze było świetną taktyką; najlepiej do każdego, kto stał przy stoisku, by nikt nie czuł się pominięty, nawet jeżeli oczekiwał w kolejce. - Pani również dzień dobry, nie widziałam tu pani jeszcze. Jak chce się pani przyjrzeć to bardzo proszę! - Odwróciła się z wyczekiwaniem do kobiety stojącej za dziewczyną, pocierając o siebie skostniałe ręce.
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Livia z radością wysłuchała podekscytowanego głosiku blondwłosej kobiety, która zdawała się ożywić, strząsając jednocześnie ze szczupłych ramion wczesnozimową ospałość. Rękawiczki miała podziurawione, zupełnie jakby mole z szafy odgryzły same czubeczki w miejscu, gdzie tkanina winna oplatać palce, a to nakazywało sądzić, że była pośród wszystkich sprzedawców najbardziej potrzebująca. Pozbawiona domu? Oby nie, nie wyglądała przecież na zaniedbaną, jedynie miejscami niedoskonałą, lecz i w tym nie było teraz nic złego. Wojna doświadczała mieszkańców Somerset surową miłością. Ciężko było kochać narastające ubóstwo czy zniszczone domostwa, dziękować za to przeznaczeniu - bo w chwilach tak okrutnego smutku jak można było dopatrywać się pomyślności?
- Pani słowa sprawiły, że mam ochotę i na omlet, i jajecznicę - przyznała Abbottówna z uprzejmym uśmiechem. Cassius byłby zachwycony, gdyby tego wieczora na kolację zaserwowano im świeże, przepyszne omlety, zamiast kolejnych zielonych wynalazków mających zaszczepić w nich zdrowie i wigor. Być może działały wspaniale, ale niewiele miało to wspólnego z dobrym smakiem, musiała się z tą konkluzją zgodzić nawet ona sama. - Mogłabym prosić o pięć jajek z tych dwóch rodzajów? Czy może... Och, właściwie to obce mi są kulinaria, proszę mi doradzić: ile jajek nasyci pięcioosobową rodzinę? - spytała, marszcząc lekko nosek. Krewnych w posiadłości mieli wiele więcej, jednak posiłki zawsze spożywali wyłącznie w swojej obecności, ciesząc się chwilą poświęconą pielęgnacji kwiatu, jakim była prawdziwa bliskość. Nawet zapracowany pan ojciec starał się wygospodarować czas, by spędzić go ze swymi wiernymi latoroślami i kochającą żoną.
- Proszę nie zawracać sobie mną głowy, służę jedynie lady Abbott - odparła natomiast Poppy, gdy nieznajoma kobieta zwróciła się i do niej, zachęcając, by oddała się oględzinom oferowanych produktów. Przypadała jej również rola płatnika, lecz do tego było jeszcze daleko, zważywszy na zakłopotanie, w jakim odnalazła się Livia; jej duszę ogarnęło zawstydzenie, bowiem nie wiedziała nawet rzeczy tak prostej, błahej, jak porcjowanie i wybieranie składników przeznaczonych na rodzinną kolację, by posilić mógł się każdy z umiłowanych Abbottów.
I może tym właśnie ściągnęła na siebie klątwę. Pierwsza uległa skóra dłoni, z której jęły wyrastać pióra, później ugięły się chude kolana, paznokcie u stóp formując w szpony dolnych kończyn pozbawionych jednego włoska. W oczach, nagle okrąglejszych i dziwniejszych, błysnęło przerażenie. Jej ciało kurczyło się diametralnie, pochylało, wyginało nienaturalnie, w orkiestrze odgłosów zabaw dobiegających z pobliskiego placu.
- Co też mi pani zrobiła?! - pisnęła przestraszona Livia, która w niewielkim stopniu przypominała już człowieka, a bardziej ptaszysko widziane w zoo. Poppy również zakrzyknęła w zdumieniu, próbując własnymi dłońmi powstrzymać transmutację dziewczęcia, jednak na próżno. Arystokratka przemieniała się w sępa, bardziej i bardziej, podczas gdy z kącików powiek ciekły teraz gorące łzy.
- Pani słowa sprawiły, że mam ochotę i na omlet, i jajecznicę - przyznała Abbottówna z uprzejmym uśmiechem. Cassius byłby zachwycony, gdyby tego wieczora na kolację zaserwowano im świeże, przepyszne omlety, zamiast kolejnych zielonych wynalazków mających zaszczepić w nich zdrowie i wigor. Być może działały wspaniale, ale niewiele miało to wspólnego z dobrym smakiem, musiała się z tą konkluzją zgodzić nawet ona sama. - Mogłabym prosić o pięć jajek z tych dwóch rodzajów? Czy może... Och, właściwie to obce mi są kulinaria, proszę mi doradzić: ile jajek nasyci pięcioosobową rodzinę? - spytała, marszcząc lekko nosek. Krewnych w posiadłości mieli wiele więcej, jednak posiłki zawsze spożywali wyłącznie w swojej obecności, ciesząc się chwilą poświęconą pielęgnacji kwiatu, jakim była prawdziwa bliskość. Nawet zapracowany pan ojciec starał się wygospodarować czas, by spędzić go ze swymi wiernymi latoroślami i kochającą żoną.
- Proszę nie zawracać sobie mną głowy, służę jedynie lady Abbott - odparła natomiast Poppy, gdy nieznajoma kobieta zwróciła się i do niej, zachęcając, by oddała się oględzinom oferowanych produktów. Przypadała jej również rola płatnika, lecz do tego było jeszcze daleko, zważywszy na zakłopotanie, w jakim odnalazła się Livia; jej duszę ogarnęło zawstydzenie, bowiem nie wiedziała nawet rzeczy tak prostej, błahej, jak porcjowanie i wybieranie składników przeznaczonych na rodzinną kolację, by posilić mógł się każdy z umiłowanych Abbottów.
I może tym właśnie ściągnęła na siebie klątwę. Pierwsza uległa skóra dłoni, z której jęły wyrastać pióra, później ugięły się chude kolana, paznokcie u stóp formując w szpony dolnych kończyn pozbawionych jednego włoska. W oczach, nagle okrąglejszych i dziwniejszych, błysnęło przerażenie. Jej ciało kurczyło się diametralnie, pochylało, wyginało nienaturalnie, w orkiestrze odgłosów zabaw dobiegających z pobliskiego placu.
- Co też mi pani zrobiła?! - pisnęła przestraszona Livia, która w niewielkim stopniu przypominała już człowieka, a bardziej ptaszysko widziane w zoo. Poppy również zakrzyknęła w zdumieniu, próbując własnymi dłońmi powstrzymać transmutację dziewczęcia, jednak na próżno. Arystokratka przemieniała się w sępa, bardziej i bardziej, podczas gdy z kącików powiek ciekły teraz gorące łzy.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie potrzeba było wprawnego oka, aby zauważyć, że młoda panienka wygląda na porządniej i drożej przyodzianą niż przeciętny klient, kupujący od Kerstin jajka na targu. Zwykle były to starsze gosposie albo nastoletni posłannicy w połatanych spodniach i grubych kamizelkach, z nieco szczerbatym uśmiechem i palcami zażółconymi od ciężkiej pracy. Ot, zwykły mieszkaniec małego miasteczka, które w czasach wojny utrzymywało się przede wszystkim z drobnego rzemiosła. Sama Kerstin nosiła ubrania z drugiej ręki, samodzielnie zwężane sukienki i rękawiczki spod szydełka, bo żeby kupić nowe ciuchy, to raczej nikogo nie było tu stać. Tak czy owak, choć niecodzienna uroda dziewczyny o gładkich policzkach rzucała się w oczy, Kerry nie nawykła pytać ludzi na targu o to kim są i skąd przybyli - nie tak wyglądały przyjazne pogawędki, nie była szpiegiem, nie lubiła wścibskości.
- Cieszę się, mogę polecić najlepsze przepisy - Mogła odrobinkę lub bardziej niż odrobinkę wyolbrzymiać stare receptury, które odziedziczyła po mamie, ale z pewnością były one wystarczająco dobre, aby dzielić się nimi ze światem. Zwłaszcza z tak młodą dziewczyną, która mogła dopiero wdrażać się w świat kuchni i samodzielnych, domowych sprawunków.
Co zresztą prędziutko potwierdziła, proszą o dziesięć jajek dla... ile? Pięcioosobowej rodziny? Kerstin nie chciała wyglądać ani brzmieć złośliwie, więc uśmiechnęła się z sympatią i lekko klasnęła w dłonie.
- Chętnie doradzę! - Odchrząknęła, łapiąc za rączkę jednego z koszyków. - Cóż, dziesięć jajek to właściwa, acz skromna ilość na tydzień dla jednej osoby, dla pięciu więc wypadałoby wziąć pięćdziesiąt... ale to też zależy od tego, jak wiele omletów i jajecznic chciałaby panienka przyrządzić - spojrzała na dziewczę pytająco, ale jej uwagę zaraz przekuła na siebie starsza z dwóch oczekujących.
Kobieta służyła? Lady Abbott? Kerstin mimowolnie otworzyła różowe usta, formując z nich komiczne "o". Zmarznięte, zaróżowione policzki zaraz przybrały wściekle czerwoną barwę. Ależ popełniła gafę!
- Och, no tak, panienka... lady... nie będzie nic przyrządzać, wiadomo... - pogubiła się nieco w słowach, bo nie za bardzo wiedziała, jak wygląda kultura i codzienne życie w szlacheckich rezydencjach. Jedyną lady, jaką znała, była Isabella, ale ona przecież nie była już do końca arystokratką, zrezygnowała z tego i nigdy zbyt wiele o tym nie rozmawiały. Czy służba nie chodziła sama na zakupy? A jeżeli tak, to nie powinna, no, kupować za swoją panią?
W tym całym zamieszaniu nie dostrzegła nie tylko własnej przemiany, ale i przemiany stojącej przed nią dziewczyny. Dzieci za płotem placu zabaw krzyczały głośno, wydając kraczące, ptasie dźwięki i machając rękami w takt skrzydeł. Biegały w kółku, wdrapywały się na drzewa i chwytały za ręce, Kerstin tymczasem zdała sobie sprawę, że jej dłonie znikają, palce łączą się i porastają piórami.
- O nie! - krzyknęła mimowolnie i łzy napłynęły jej do oczu, ponieważ czuła, że jej usta oraz nos wydłużają się, by uformować dziób. - O nie, co się dzieje? - Nie znała przyczyny przemiany, a gry próbowała wstać, zaraz potknęła się o stolik i przewróciła część jajek, które pobiły się ze smutnym gruchotem. - To nie ja, ja nie umiem czarować! - zakrzyknęła błagalnie, ponieważ strach i niejasne poczucie winy zmogło ją, gdy młoda dziewczyna również poczęła zmieniać się w ptaka. - Na pomoc! - zawołała Kerstin, wywijając skrzydłami i częściowo wzbijając się w powietrze.
Roześmiane dzieci zaczęły wskazywać na nie palcami, śpiewając głośno nieskładną, brzydką wyliczankę.
- Sępiska, sępiska, zobaczmy je z bliska, sępiska, sępiska! - Gromadka trzech chłopców podbiegła do płotu, chwytając za jego deski i szczerząc szczerbate zęby do Livii. - Sępie, sępie, pokaż nogę, dam ci martwą sowę!
- Przestańcie! To jest lady! - krzyknęła Kerstin, roniąc ptasie łzy.
- Cieszę się, mogę polecić najlepsze przepisy - Mogła odrobinkę lub bardziej niż odrobinkę wyolbrzymiać stare receptury, które odziedziczyła po mamie, ale z pewnością były one wystarczająco dobre, aby dzielić się nimi ze światem. Zwłaszcza z tak młodą dziewczyną, która mogła dopiero wdrażać się w świat kuchni i samodzielnych, domowych sprawunków.
Co zresztą prędziutko potwierdziła, proszą o dziesięć jajek dla... ile? Pięcioosobowej rodziny? Kerstin nie chciała wyglądać ani brzmieć złośliwie, więc uśmiechnęła się z sympatią i lekko klasnęła w dłonie.
- Chętnie doradzę! - Odchrząknęła, łapiąc za rączkę jednego z koszyków. - Cóż, dziesięć jajek to właściwa, acz skromna ilość na tydzień dla jednej osoby, dla pięciu więc wypadałoby wziąć pięćdziesiąt... ale to też zależy od tego, jak wiele omletów i jajecznic chciałaby panienka przyrządzić - spojrzała na dziewczę pytająco, ale jej uwagę zaraz przekuła na siebie starsza z dwóch oczekujących.
Kobieta służyła? Lady Abbott? Kerstin mimowolnie otworzyła różowe usta, formując z nich komiczne "o". Zmarznięte, zaróżowione policzki zaraz przybrały wściekle czerwoną barwę. Ależ popełniła gafę!
- Och, no tak, panienka... lady... nie będzie nic przyrządzać, wiadomo... - pogubiła się nieco w słowach, bo nie za bardzo wiedziała, jak wygląda kultura i codzienne życie w szlacheckich rezydencjach. Jedyną lady, jaką znała, była Isabella, ale ona przecież nie była już do końca arystokratką, zrezygnowała z tego i nigdy zbyt wiele o tym nie rozmawiały. Czy służba nie chodziła sama na zakupy? A jeżeli tak, to nie powinna, no, kupować za swoją panią?
W tym całym zamieszaniu nie dostrzegła nie tylko własnej przemiany, ale i przemiany stojącej przed nią dziewczyny. Dzieci za płotem placu zabaw krzyczały głośno, wydając kraczące, ptasie dźwięki i machając rękami w takt skrzydeł. Biegały w kółku, wdrapywały się na drzewa i chwytały za ręce, Kerstin tymczasem zdała sobie sprawę, że jej dłonie znikają, palce łączą się i porastają piórami.
- O nie! - krzyknęła mimowolnie i łzy napłynęły jej do oczu, ponieważ czuła, że jej usta oraz nos wydłużają się, by uformować dziób. - O nie, co się dzieje? - Nie znała przyczyny przemiany, a gry próbowała wstać, zaraz potknęła się o stolik i przewróciła część jajek, które pobiły się ze smutnym gruchotem. - To nie ja, ja nie umiem czarować! - zakrzyknęła błagalnie, ponieważ strach i niejasne poczucie winy zmogło ją, gdy młoda dziewczyna również poczęła zmieniać się w ptaka. - Na pomoc! - zawołała Kerstin, wywijając skrzydłami i częściowo wzbijając się w powietrze.
Roześmiane dzieci zaczęły wskazywać na nie palcami, śpiewając głośno nieskładną, brzydką wyliczankę.
- Sępiska, sępiska, zobaczmy je z bliska, sępiska, sępiska! - Gromadka trzech chłopców podbiegła do płotu, chwytając za jego deski i szczerząc szczerbate zęby do Livii. - Sępie, sępie, pokaż nogę, dam ci martwą sowę!
- Przestańcie! To jest lady! - krzyknęła Kerstin, roniąc ptasie łzy.
Nie musiała być numerologiem by wiedzieć, ze założone i skromne pięć jajeczek nijak miało się do pięćdziesięciu wspomnianych przez sprzedawczynię. Czy na przygotowywanie kuchennych potraw rzeczywiście należało przeznaczyć aż tyle składników? Jak biedniejsze rodziny od Abbottów dawały sobie z tym radę? Livia zamrugała w pierwotnym niezrozumieniu, ewidentnie zaskoczona, nim niepewne spojrzenie na chwilę przeniosła na Poppy. Kobieta jedynie skinęła głową, niemo potwierdziwszy sugestię mieszkanki Doliny; w jej słowach nie było fałszu, nie kryła się w nich próba naciągnięcia pokaźnej sakiewki na większy koszt, co uspokoiło młode serce i zachęciło, by z ponownie rozkwitającym na licu uśmiechem powróciła wzrokiem do nieznajomej wciąż kobiety i skinęła głową.
- A czy stać mnie będzie na pięćdziesiąt jajek? Nie wiem jak bardzo są one drogie, skoro pochodzą z dobrego, zadbanego chowu - zamyśliła się, przytknąwszy delikatnie palec wskazujący do brody. Nie zamierzała, oczywiście, z niewiastą uprawiać targu. Nie bez powodu pojawiała się przecież w Dolinie, by wspomagać tutejszą gospodarkę i okolicznych handlarzy - jej konsternacja wynikała bowiem wyłącznie z faktu absolutnej niewiedzy. Pięćdziesiąt jajek brzmiało jak naprawdę spora liczba, a ile kosztować mogło jedno? Podstawowe informacje na temat kuchni nigdy nie dotarły do jej pamięci, bo i ktoś taki jak młoda szlachcianka nie musiał się tym zwykle przejmować.
- Stać panienkę, lady, spokojnie - szepnęła Poppy, której z kolei nieobce były wizyty w podobnych miejscach. Czasem, gdy zachorowało dziewczątko z kuchni, oferowała swoje usługi do pomocy, jeśli akurat nie była potrzebna Livii - czyli zazwyczaj podczas lekcji.
- Stać mnie, wspaniale! Chciałabym więc kupić od pani pięćdziesiąt najpiękniejszych jajek - zdecydowała i delikatnie klasnęła w dłonie, wyraźnie ucieszona. Oczyma wyobraźni widziała już zadowolonego i wdzięcznego Cassiusa, który zajadać się będzie przepysznym omletem. Może i Hadrianowi on posmakuje?
Niestety sielanka nie miała prawa trwać zbyt długo. Szmaragdowe oczęta wypełniły się szkłem gorzkich łez, ramiona zmieniły w skrzydła, a ludzka sylwetka niebawem przekształciła się w ptasią, w sępią; stworzenie to widziała dotychczas wyłącznie w parkach zoologicznych, nigdzie indziej. Livia zatrzepotała nieporadnie skrzydłami, jakby próbowała wzbić się w powietrze, jednak ptasie stopy nie oderwały się od podłoża, a ona nie zdołała uciec, zamiast tego odgradzana od wścibskich oczu bawiących się nieopodal dzieci przez wyraźnie spanikowaną Poppy. Służka wołała o pomoc, równie nieświadoma, co właśnie miało tu miejsce.
- D-dlaczego to się wydarzyło? - pytała przerażona i przytłoczona Abbottówna, w niezbyt eleganckim chodzie podążając za połowicznie wzbitą w powietrze Kerstin, współdzielącą okrutny los. - Skoro pani nie umie czarować, dlaczego, j-jak? Och! Czy ktoś próbuje nas skrzywdzić? - pytała, kłapiąc zaokrąglonym dzióbkiem. Ale... Widok zachwyconych chłopców łapał za serce. Przystanęła na chwilę, osłaniana płaszczem przez Poppy, po czym nagle wystawiła ptasią nogę, tak jak prosili, zyskując od dzieciąt salwy uradowanego śmiechu i oklasków. Mimo to uciekła od nich w popłochu moment później, wciąż machając nieporadnie skrzydłami.
- Zaraz ktoś to naprawi, lady... Proszę, pomocy! - wołała służka. Nie miała w sobie magii, nie mogła odwrócić tej przedziwnej transmutacji, toteż jedynym wyjściem z kłopotu było osłanianie dwóch sępów przed spojrzeniami innych ludzi.
- Do domu, chcę do domu... - w tym czasie łkała bezradna Livia, skulona pod jednym z pustych, targowych stanowisk.
- A czy stać mnie będzie na pięćdziesiąt jajek? Nie wiem jak bardzo są one drogie, skoro pochodzą z dobrego, zadbanego chowu - zamyśliła się, przytknąwszy delikatnie palec wskazujący do brody. Nie zamierzała, oczywiście, z niewiastą uprawiać targu. Nie bez powodu pojawiała się przecież w Dolinie, by wspomagać tutejszą gospodarkę i okolicznych handlarzy - jej konsternacja wynikała bowiem wyłącznie z faktu absolutnej niewiedzy. Pięćdziesiąt jajek brzmiało jak naprawdę spora liczba, a ile kosztować mogło jedno? Podstawowe informacje na temat kuchni nigdy nie dotarły do jej pamięci, bo i ktoś taki jak młoda szlachcianka nie musiał się tym zwykle przejmować.
- Stać panienkę, lady, spokojnie - szepnęła Poppy, której z kolei nieobce były wizyty w podobnych miejscach. Czasem, gdy zachorowało dziewczątko z kuchni, oferowała swoje usługi do pomocy, jeśli akurat nie była potrzebna Livii - czyli zazwyczaj podczas lekcji.
- Stać mnie, wspaniale! Chciałabym więc kupić od pani pięćdziesiąt najpiękniejszych jajek - zdecydowała i delikatnie klasnęła w dłonie, wyraźnie ucieszona. Oczyma wyobraźni widziała już zadowolonego i wdzięcznego Cassiusa, który zajadać się będzie przepysznym omletem. Może i Hadrianowi on posmakuje?
Niestety sielanka nie miała prawa trwać zbyt długo. Szmaragdowe oczęta wypełniły się szkłem gorzkich łez, ramiona zmieniły w skrzydła, a ludzka sylwetka niebawem przekształciła się w ptasią, w sępią; stworzenie to widziała dotychczas wyłącznie w parkach zoologicznych, nigdzie indziej. Livia zatrzepotała nieporadnie skrzydłami, jakby próbowała wzbić się w powietrze, jednak ptasie stopy nie oderwały się od podłoża, a ona nie zdołała uciec, zamiast tego odgradzana od wścibskich oczu bawiących się nieopodal dzieci przez wyraźnie spanikowaną Poppy. Służka wołała o pomoc, równie nieświadoma, co właśnie miało tu miejsce.
- D-dlaczego to się wydarzyło? - pytała przerażona i przytłoczona Abbottówna, w niezbyt eleganckim chodzie podążając za połowicznie wzbitą w powietrze Kerstin, współdzielącą okrutny los. - Skoro pani nie umie czarować, dlaczego, j-jak? Och! Czy ktoś próbuje nas skrzywdzić? - pytała, kłapiąc zaokrąglonym dzióbkiem. Ale... Widok zachwyconych chłopców łapał za serce. Przystanęła na chwilę, osłaniana płaszczem przez Poppy, po czym nagle wystawiła ptasią nogę, tak jak prosili, zyskując od dzieciąt salwy uradowanego śmiechu i oklasków. Mimo to uciekła od nich w popłochu moment później, wciąż machając nieporadnie skrzydłami.
- Zaraz ktoś to naprawi, lady... Proszę, pomocy! - wołała służka. Nie miała w sobie magii, nie mogła odwrócić tej przedziwnej transmutacji, toteż jedynym wyjściem z kłopotu było osłanianie dwóch sępów przed spojrzeniami innych ludzi.
- Do domu, chcę do domu... - w tym czasie łkała bezradna Livia, skulona pod jednym z pustych, targowych stanowisk.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Plac zabaw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka