Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac zabaw
Nieopodal głównego placu osady w Doliny Godryka, po przeciwnej jego stronie niż jezioro, znajduje się miejsce wspaniałych zabaw, gdzie dziecięca wyobraźnia hula do woli, wbity w ziemię patyk to niepokonany Excalibur króla Artura, a stare wiadro potrafi stać się najwspanialszym rycerskim hełmem. Plac zabaw, bo o nim mowa, nawet podczas niespokojnych czasów tchnie radością i śmiechem. Czasem jednak nie jest zbyt rozsądnym podchodzić zbyt blisko, bo nigdy nie wiadomo, czy nie znajdzie się w zasięgu działania nieopanowanej jeszcze przez niektóre z dzieciaków magii.
Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Lokacja zawiera kości.Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Podobieństwo między Lawrencem a Oliverem było bardziej subtelne niż to, które łączyło najstarszego brata z tym najmłodszym. Trzeba było wykazać się większą spostrzegawczością, dostrzec to, że kości policzkowe układały się na ich twarzach w ten sam sposób, że włosy — jedne jasne, w odcieniu miodu, drugie bardziej rdzawe, nieco ciemniejsze — układały się w te same fale, że w ich ułożeniu nie było absolutnie żadnego przypadku. Że ręce drżały, w pewien sposób łącząc ich równie drżące jestestwa razem. Byli dorosłymi mężczyznami naznaczonymi na wskroś okrucieństwem wojny.
Nie miał innego materiału porównawczego, co swoje odbicie w lustrze. I uparcie wypatrywał kolejnych podobieństw, może skupiony na tym samym mężczyzna, b r a t nie wychwycił tego, że zagubiony element ich rodzinnej układanki przyglądał mu się naprawdę intensywnie, przekraczając powoli granice natarczywości, ale Oliver nie mógł się zmusić do tego, by odwrócić wzrok. Wszystko było teraz takie nowe, takie pierwsze, a z drugiej strony, coś w jego środku podpowiadało mu, że takie nie jest. Że teraz dopiero spadnie na niego ten spokój, którego szukał od lat, gdy świat zaczął się walić, a on podważać wszystkie fundamenty, na których budował sobie życie.
Ale wszystko dzieje się jakby samo. Mężczyzna wstaje wreszcie ze zjeżdżalni i potwierdza, że w istocie, nie doszło do pomyłki. W jednym momencie supeł nerwów, dotychczas ściskający żołądek, rozplątuje się nagle i na zmęczonej (Oliver rzadko kiedy pozwala sobie na prawdziwy wypoczynek, trzeba go do tego zmuszać, mniej lub bardziej skutecznie) twarzy pojawia się wreszcie szeroki uśmiech. Wargi wypuszczają westchnienie ulgi i wydaje się, że jeszcze trochę, a z nerwów ugną się pod nim kolana, ale wciąż stoi wyprostowany, choć rozpromieniony..
Przez moment zesztywniał zupełnie, niepewny do tego, co właśnie miało miejsce. Początkowo wyciągnięta ręka była bezpiecznym, ale dystansującym powitaniem. Miał ją nawet uściskać, trochę ratując się manierami, których częstował klientów w swym sklepie, ale sytuacja zmieniła się nagle, zostało mu udostępnione ramię, jak prawdziwemu bratu.
Rachunek zysków i strat nie był potrzebny. Na moment, pod powiekami pojawił się obraz płaczącej mamy i tyle wystarczyło. Jeżeli to naprawdę Lawrence, nie powinni trzymać się na dystans.
Poruszył się, przyjmując tę samą pozycję, co mężczyzna przed nim, choć w lustrzanym odbiciu. I nie czekając na to, aż oczy zeszklą mu się od łez (chyba po matce właśnie odziedziczył niesamowitą zdolność do nagłego wzruszania się), objął go, za ramiona i szyję, tak jak powinno witać się braci. Gest nie przyszedł naturalnie, było w nim jeszcze wiele niezdarności, całe dwadzieścia cztery lata niezdarności, którą — jeżeli będą chcieli — nadgonią kiedyś, w swoim czasie.
— Oliver — wydusił z siebie cicho, wydawało się nawet, że niepewnie. Bił się z myślami, przede wszystkim odnośnie stosowności tej decyzji, ale serce podpowiadało mu, że to Oliverem miał być i ponosił wyłączną odpowiedzialność za swe własne losy. Dalej miał przy sobie nieważne już dokumenty dotyczące rejestracji różdżki, na stare dane. Ale posłużą one przede wszystkim do tego, by chronić Summersów, gdyby coś miało pójść nie tak. Pomona była na plakatach, jeszcze jako Sprout. Wuja Timona stracono w Stoke-on-Trent. I tak ich kojarzyli.
Szum płynącej krwi i nerwowe pulsowanie skroni zbiły go z tropu. Nie zauważył, że plac zabaw podejrzanie ucichł, pomimo wciąż gęstego zaludnienia dzieciakami. Dopiero ostrzegawcze słowa Lawrence sprawiły, że odsunął się od niego na moment, zacisnął palce na różdżce.
— Protego — powiedział, ufając w ślepo umiejętnościom Lawrence, że będzie w stanie ochronić ich oboje, swoją tarczę rzucając przede wszystkim na wszelki wypadek. Prędko jednak los chciał im pokazać, jak bardzo podobni są do siebie; Obie tarcze okazały się za słabe. Puszka po oleju trafiła w Lawrence pod oko, inna — Oliver nie widział już jaka — uderzyła go prosto w szkło okularów, to pękło od uderzenia, kilka kawałków otarło się boleśnie o skórę policzka, ale swój lot zakończyła niechlubnym uderzeniem w zamknięte oko. Syknął ze złości (na siebie i na te dzieciaki), już zbierał się wewnętrznie, żeby rzucić w nie jakimś nieprzyjemnym zaklęciem, zastanawiając się tylko z wyborem pomiędzy Upiorogackiem a Jinx (zauważając z rozczarowaniem, że najlepiej zadziałałoby chyba levicorpus, ale z uroków był niemożliwą miernotą), gdy usłyszał głos brata próbującego... Namawiać dzieciaki do jakiejś współpracy?
Był w tym momencie chyba zbyt obrażony za zniszczenie okularów (i pierwszego momentu z odnalezionym bratem), żeby wtrącać się w ten plan. Ukucnął przy ziemi, zbierając ostrożnie odłamki szkła, po czym ściągnął okulary z nosa. I tak trzeba było je naprawić. I może zrobiłby to od razu, gdyby nie słyszał, co mówi brat. Podniósł na niego wzrok (widział go nawet dobrze, choć detale pozostawały rozmazane), uśmiechając się z wyraźnym zaskoczeniem odmalowanym na twarzy. Prawie nie kłamał.
Zajął się więc sobą. Jeszcze tego brakowało, by Lawrie zapamiętał go jako obraz nędzy i rozpaczy. W momencie, w którym starszy z Summersów tłumaczył dzieciakom zasady sztuczki (Oliver słuchał go zaciekawiony, jednak zmuszony dzielić uwagę między słowa a naprawdę okularów), sam przeszedł do działania, ponownie wyciągając różdżkę i nakierowując ją na szkła.
— Reparo — burknął, ale musiał być przy tym niezwykle zdeterminowany, ponieważ okulary naprawiły się natychmiast, zwracając mu możliwość obserwowania świata. Chwilowo zignorował własny ból, to, że oko pulsowało na tyle, że pewien był, że zaraz wykwitnie mu piękna śliwa, a drobna strużka krwi płynęła w dół policzka. Liczył się Lawrence, to, że też dostał jakąś puszką, a mimo to negocjował z dziećmi o ich bezpieczeństwie (!), jak na starszego brata przystało.
— Jak to zrobiłeś? — spytał wreszcie, raczej mało elokwentnie, brodą wskazując na talię kart. Nie zauważył nawet podziwu, który wyraźnie wybrzmiał w tym pytaniu, niedające się ukryć podekscytowanie. — Nie odebrali nam terytorium, ale zadali spore straty — tym razem nie powstrzymywał już chichotu, ta wojenna metafora normalnie wzbudziłaby w nim jakąś melancholię, ale teraz wydawała się lekka, dotycząca tylko niewinnych potyczek na placu zabaw. — Pokaż mi oko. Jeszcze tego brakowało, żebyś wrócił z pierwszego spotkania ze mną z podbitym okiem... — różdżkę miał przyszykowaną, episkey nie było wymagające, ale nie chciał przekraczać cudzych granic.
Nie miał innego materiału porównawczego, co swoje odbicie w lustrze. I uparcie wypatrywał kolejnych podobieństw, może skupiony na tym samym mężczyzna, b r a t nie wychwycił tego, że zagubiony element ich rodzinnej układanki przyglądał mu się naprawdę intensywnie, przekraczając powoli granice natarczywości, ale Oliver nie mógł się zmusić do tego, by odwrócić wzrok. Wszystko było teraz takie nowe, takie pierwsze, a z drugiej strony, coś w jego środku podpowiadało mu, że takie nie jest. Że teraz dopiero spadnie na niego ten spokój, którego szukał od lat, gdy świat zaczął się walić, a on podważać wszystkie fundamenty, na których budował sobie życie.
Ale wszystko dzieje się jakby samo. Mężczyzna wstaje wreszcie ze zjeżdżalni i potwierdza, że w istocie, nie doszło do pomyłki. W jednym momencie supeł nerwów, dotychczas ściskający żołądek, rozplątuje się nagle i na zmęczonej (Oliver rzadko kiedy pozwala sobie na prawdziwy wypoczynek, trzeba go do tego zmuszać, mniej lub bardziej skutecznie) twarzy pojawia się wreszcie szeroki uśmiech. Wargi wypuszczają westchnienie ulgi i wydaje się, że jeszcze trochę, a z nerwów ugną się pod nim kolana, ale wciąż stoi wyprostowany, choć rozpromieniony..
Przez moment zesztywniał zupełnie, niepewny do tego, co właśnie miało miejsce. Początkowo wyciągnięta ręka była bezpiecznym, ale dystansującym powitaniem. Miał ją nawet uściskać, trochę ratując się manierami, których częstował klientów w swym sklepie, ale sytuacja zmieniła się nagle, zostało mu udostępnione ramię, jak prawdziwemu bratu.
Rachunek zysków i strat nie był potrzebny. Na moment, pod powiekami pojawił się obraz płaczącej mamy i tyle wystarczyło. Jeżeli to naprawdę Lawrence, nie powinni trzymać się na dystans.
Poruszył się, przyjmując tę samą pozycję, co mężczyzna przed nim, choć w lustrzanym odbiciu. I nie czekając na to, aż oczy zeszklą mu się od łez (chyba po matce właśnie odziedziczył niesamowitą zdolność do nagłego wzruszania się), objął go, za ramiona i szyję, tak jak powinno witać się braci. Gest nie przyszedł naturalnie, było w nim jeszcze wiele niezdarności, całe dwadzieścia cztery lata niezdarności, którą — jeżeli będą chcieli — nadgonią kiedyś, w swoim czasie.
— Oliver — wydusił z siebie cicho, wydawało się nawet, że niepewnie. Bił się z myślami, przede wszystkim odnośnie stosowności tej decyzji, ale serce podpowiadało mu, że to Oliverem miał być i ponosił wyłączną odpowiedzialność za swe własne losy. Dalej miał przy sobie nieważne już dokumenty dotyczące rejestracji różdżki, na stare dane. Ale posłużą one przede wszystkim do tego, by chronić Summersów, gdyby coś miało pójść nie tak. Pomona była na plakatach, jeszcze jako Sprout. Wuja Timona stracono w Stoke-on-Trent. I tak ich kojarzyli.
Szum płynącej krwi i nerwowe pulsowanie skroni zbiły go z tropu. Nie zauważył, że plac zabaw podejrzanie ucichł, pomimo wciąż gęstego zaludnienia dzieciakami. Dopiero ostrzegawcze słowa Lawrence sprawiły, że odsunął się od niego na moment, zacisnął palce na różdżce.
— Protego — powiedział, ufając w ślepo umiejętnościom Lawrence, że będzie w stanie ochronić ich oboje, swoją tarczę rzucając przede wszystkim na wszelki wypadek. Prędko jednak los chciał im pokazać, jak bardzo podobni są do siebie; Obie tarcze okazały się za słabe. Puszka po oleju trafiła w Lawrence pod oko, inna — Oliver nie widział już jaka — uderzyła go prosto w szkło okularów, to pękło od uderzenia, kilka kawałków otarło się boleśnie o skórę policzka, ale swój lot zakończyła niechlubnym uderzeniem w zamknięte oko. Syknął ze złości (na siebie i na te dzieciaki), już zbierał się wewnętrznie, żeby rzucić w nie jakimś nieprzyjemnym zaklęciem, zastanawiając się tylko z wyborem pomiędzy Upiorogackiem a Jinx (zauważając z rozczarowaniem, że najlepiej zadziałałoby chyba levicorpus, ale z uroków był niemożliwą miernotą), gdy usłyszał głos brata próbującego... Namawiać dzieciaki do jakiejś współpracy?
Był w tym momencie chyba zbyt obrażony za zniszczenie okularów (i pierwszego momentu z odnalezionym bratem), żeby wtrącać się w ten plan. Ukucnął przy ziemi, zbierając ostrożnie odłamki szkła, po czym ściągnął okulary z nosa. I tak trzeba było je naprawić. I może zrobiłby to od razu, gdyby nie słyszał, co mówi brat. Podniósł na niego wzrok (widział go nawet dobrze, choć detale pozostawały rozmazane), uśmiechając się z wyraźnym zaskoczeniem odmalowanym na twarzy. Prawie nie kłamał.
Zajął się więc sobą. Jeszcze tego brakowało, by Lawrie zapamiętał go jako obraz nędzy i rozpaczy. W momencie, w którym starszy z Summersów tłumaczył dzieciakom zasady sztuczki (Oliver słuchał go zaciekawiony, jednak zmuszony dzielić uwagę między słowa a naprawdę okularów), sam przeszedł do działania, ponownie wyciągając różdżkę i nakierowując ją na szkła.
— Reparo — burknął, ale musiał być przy tym niezwykle zdeterminowany, ponieważ okulary naprawiły się natychmiast, zwracając mu możliwość obserwowania świata. Chwilowo zignorował własny ból, to, że oko pulsowało na tyle, że pewien był, że zaraz wykwitnie mu piękna śliwa, a drobna strużka krwi płynęła w dół policzka. Liczył się Lawrence, to, że też dostał jakąś puszką, a mimo to negocjował z dziećmi o ich bezpieczeństwie (!), jak na starszego brata przystało.
— Jak to zrobiłeś? — spytał wreszcie, raczej mało elokwentnie, brodą wskazując na talię kart. Nie zauważył nawet podziwu, który wyraźnie wybrzmiał w tym pytaniu, niedające się ukryć podekscytowanie. — Nie odebrali nam terytorium, ale zadali spore straty — tym razem nie powstrzymywał już chichotu, ta wojenna metafora normalnie wzbudziłaby w nim jakąś melancholię, ale teraz wydawała się lekka, dotycząca tylko niewinnych potyczek na placu zabaw. — Pokaż mi oko. Jeszcze tego brakowało, żebyś wrócił z pierwszego spotkania ze mną z podbitym okiem... — różdżkę miał przyszykowaną, episkey nie było wymagające, ale nie chciał przekraczać cudzych granic.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
| 4 lipca?
Roger musiał przyznać – to był całkiem ładny dzień. Słońce świeciło, ptaki śpiewały i gdyby nie stroje przechodniów, znacznie uboższe, niż przed laty, nie powiedziałby nigdy, że sytuacja w kraju jest tak napięta.
Szedł dynamicznym krokiem, nie rozglądając się zanadto na boki. Ubrany w nieco już znoszoną koszulkę polo nie wyróżniał się niczym szczególnym; bystre oko mogło zobaczyć jednak różdżkę wystającą z kieszeni spodni. Wkrótce znalazł się tuż obok placu zabaw. Przystanął na chwilę, spoglądając na niewielką grupkę bawiących się dzieci i już miał zmierzać w ich kierunku, kiedy dojrzał znajomą twarz. Jego twarz od razu rozjaśnił ciepły uśmiech.
– Justine? – spytał, choć był niemal pewny, kogo widzi. – Na Merlina, ile to już lat, wyrosłaś – stwierdził oczywistość. W końcu wyjechał z kraju jedenaście lat temu. W tamtym okresie siostra Michaela była ledwo nastolatką. Dorosłą już wprawdzie, ale wciąż bardzo młodą. Wtedy różnica sześciu lat wydawała się nie do przeskoczenia. Gdyby zaś poznał ją teraz, pewnie nawet nie zwróciłby na nią większej uwagi. Czas zmieniał perspektywę na wiele sposobów.
Zbliżył się do kobiety, wyciągając rękę na powitanie.
– Widziałem cię na stronach gazet, nawet w Arkansas piszą o tym całym bagnie. Co u was słychać, jak Michael? – spytał bliższego wiekiem Tonksa. Siłą rzeczy przed laty Justine była po prostu młodszą siostrą, którą nie zaprzątał sobie szczególnie głowy. Widząc ją, poczuł jednak ukłucie wstydu. To raczej jej brat, a nie ona powinien dowiedzieć się o jego powrocie pierwszy. Mimo wszystko to chyba nie miało jednak większego znaczenia, na dodatek po tylu latach.
Kątem oka Roger zauważył, jak jeden z chłopców spada z huśtawki. Zmarszczył brwi, zaniepokojony przyglądając się przebiegowi zdarzeń, jednak dzieciak szybko wstał i zaczął biec do najwyraźniej, swojego kolegi. To były czasy! Dziesięciolatkowie wydawali się tak elastyczni, że aż niezniszczalni. A tu proszę, ledwo przekroczysz trzydziestkę i już ci w stawach trzeszczy, a organizm zaczyna domagać się dziewięciu zdrowych godzin snu.
Roger musiał przyznać – to był całkiem ładny dzień. Słońce świeciło, ptaki śpiewały i gdyby nie stroje przechodniów, znacznie uboższe, niż przed laty, nie powiedziałby nigdy, że sytuacja w kraju jest tak napięta.
Szedł dynamicznym krokiem, nie rozglądając się zanadto na boki. Ubrany w nieco już znoszoną koszulkę polo nie wyróżniał się niczym szczególnym; bystre oko mogło zobaczyć jednak różdżkę wystającą z kieszeni spodni. Wkrótce znalazł się tuż obok placu zabaw. Przystanął na chwilę, spoglądając na niewielką grupkę bawiących się dzieci i już miał zmierzać w ich kierunku, kiedy dojrzał znajomą twarz. Jego twarz od razu rozjaśnił ciepły uśmiech.
– Justine? – spytał, choć był niemal pewny, kogo widzi. – Na Merlina, ile to już lat, wyrosłaś – stwierdził oczywistość. W końcu wyjechał z kraju jedenaście lat temu. W tamtym okresie siostra Michaela była ledwo nastolatką. Dorosłą już wprawdzie, ale wciąż bardzo młodą. Wtedy różnica sześciu lat wydawała się nie do przeskoczenia. Gdyby zaś poznał ją teraz, pewnie nawet nie zwróciłby na nią większej uwagi. Czas zmieniał perspektywę na wiele sposobów.
Zbliżył się do kobiety, wyciągając rękę na powitanie.
– Widziałem cię na stronach gazet, nawet w Arkansas piszą o tym całym bagnie. Co u was słychać, jak Michael? – spytał bliższego wiekiem Tonksa. Siłą rzeczy przed laty Justine była po prostu młodszą siostrą, którą nie zaprzątał sobie szczególnie głowy. Widząc ją, poczuł jednak ukłucie wstydu. To raczej jej brat, a nie ona powinien dowiedzieć się o jego powrocie pierwszy. Mimo wszystko to chyba nie miało jednak większego znaczenia, na dodatek po tylu latach.
Kątem oka Roger zauważył, jak jeden z chłopców spada z huśtawki. Zmarszczył brwi, zaniepokojony przyglądając się przebiegowi zdarzeń, jednak dzieciak szybko wstał i zaczął biec do najwyraźniej, swojego kolegi. To były czasy! Dziesięciolatkowie wydawali się tak elastyczni, że aż niezniszczalni. A tu proszę, ledwo przekroczysz trzydziestkę i już ci w stawach trzeszczy, a organizm zaczyna domagać się dziewięciu zdrowych godzin snu.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Ostatnio zmieniony przez Roger Bennett dnia 04.10.23 10:54, w całości zmieniany 1 raz
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kometa, która pojawiła się wczorajszego dnia na niebie i spotkanie z Vincentem sprawiły, że od samego rana Justine była rozdrażniona. Jego widok wcale nie był dla niej łatwy, dlatego automatycznie przyjmowała pozycję obronną i mało przyjemną. Jak zawsze, kiedy nie chciała mierzyć się z własnymi uczuciami, które z uporem maniaka odsuwała na bok - bo w jej pracy i obranym przez nią życiu nie były ani potrzebne ani konieczne. Zawieszenie broni nie dało jej się jeszcze całkiem we znaki. Szła przed siebie z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni marszcząc lekko brwi, zatopiona we własnych myślach nie bardzo zwracała uwagę na otoczenie. Zdążyła już nawyknąć, że ludzie patrzyli ku niej - na nią, na blizny na rękach, albo twarzy, na nietypowy strój. Ale kiedy padło jej imię jasne tęczówki odnalazły właściciela głosu. Jej brwi uniosły się na słowa przywitania. Urosła?
- Nie żartuj, nie doszedł mi nawet centymetr, Rob. - mruknęła mrużąc oczy, usta rozciągając w odrobinę wrednym uśmiechu celo wybierając złe imię. Nie urosła wiele, przybyło jej za to blizn - na rękach i twarzy; z tatuażem na szyi. Zaraz jednak wywróciła oczami, wyciągając własną rękę ku tej którą kierował do niej. - Roger. - przywitała się po krótkiej chwili skinieniem głowy.
- Oh, w takim razie z pewnością wiesz, że jesteśmy groźnymi terrorystami. - pochwaliła się z niemal teatralną dumą. Nigdy nie zależało jej na rozpoznawalności. Przez długi okres czasu sądziła, że była jedynie przeszkodą. W końcu nauczyła się z niej korzystać i jakoś do niej przywykła. Ale trochę zajęło jej, nim zrozumiała, że musi ją brać po uwagę podczas własnych planów.
- Emm… - wypadło z jej ust, kiedy pytanie zawinęło się wokół Michaela. Opowiadanie o jego życiu prywatnym było ostatnim czego chciała. - Żyje. - stwierdziła w końcu marszcząc lekko brwi. Nie miała pojęcia ani gdzie był Roger - poza tym całym Arkanach o których właśnie wspomniał. Ani nie miała pojęcia jak zmienił się w ciągu tych lat. Poza tym, nie mieszkali już razem, z bratem widywała się w pracy - a tam nie było czasu na rozmowy o prywatnych rozterkach. O pracy zaś nie bardzo powinna rozmawiać. - O resztę musisz zapytać go sam. - dodała wzruszając lekko ramionami. Jeśli interesowało go to, co działo się z jej bratem, to jego powinien zapytać. Bawiące się obok dzieci jedynie na chwilę zwróciły jej uwagę, serce ścisnęło się nieprzyjemnie a wzrok powrócił do rozmówcy. - Nie spodziewałam się zobaczyć się jeszcze w Anglii. - orzekła. Z tego co mówił Michael mężczyzna wyjechał. Po co wrócił do kraju ogarniętego wojną? Nie wiedziała.
- Nie żartuj, nie doszedł mi nawet centymetr, Rob. - mruknęła mrużąc oczy, usta rozciągając w odrobinę wrednym uśmiechu celo wybierając złe imię. Nie urosła wiele, przybyło jej za to blizn - na rękach i twarzy; z tatuażem na szyi. Zaraz jednak wywróciła oczami, wyciągając własną rękę ku tej którą kierował do niej. - Roger. - przywitała się po krótkiej chwili skinieniem głowy.
- Oh, w takim razie z pewnością wiesz, że jesteśmy groźnymi terrorystami. - pochwaliła się z niemal teatralną dumą. Nigdy nie zależało jej na rozpoznawalności. Przez długi okres czasu sądziła, że była jedynie przeszkodą. W końcu nauczyła się z niej korzystać i jakoś do niej przywykła. Ale trochę zajęło jej, nim zrozumiała, że musi ją brać po uwagę podczas własnych planów.
- Emm… - wypadło z jej ust, kiedy pytanie zawinęło się wokół Michaela. Opowiadanie o jego życiu prywatnym było ostatnim czego chciała. - Żyje. - stwierdziła w końcu marszcząc lekko brwi. Nie miała pojęcia ani gdzie był Roger - poza tym całym Arkanach o których właśnie wspomniał. Ani nie miała pojęcia jak zmienił się w ciągu tych lat. Poza tym, nie mieszkali już razem, z bratem widywała się w pracy - a tam nie było czasu na rozmowy o prywatnych rozterkach. O pracy zaś nie bardzo powinna rozmawiać. - O resztę musisz zapytać go sam. - dodała wzruszając lekko ramionami. Jeśli interesowało go to, co działo się z jej bratem, to jego powinien zapytać. Bawiące się obok dzieci jedynie na chwilę zwróciły jej uwagę, serce ścisnęło się nieprzyjemnie a wzrok powrócił do rozmówcy. - Nie spodziewałam się zobaczyć się jeszcze w Anglii. - orzekła. Z tego co mówił Michael mężczyzna wyjechał. Po co wrócił do kraju ogarniętego wojną? Nie wiedziała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Roger parsknął cicho, zmrużył oczy i przekrzywił delikatnie głowę, przypatrując się Justine uważnie zielonymi tęczówkami.
– Nie, nie, jestem pewien, że przybyło ci tak z pięć. – Pokiwał głową, tak jakby był absolutnie pewny swoich słów.
Widział ją z jedenaście lat temu. Ile miała wówczas lat? Siedemnaście? Chyba ledwo co kończyła szkołę, albo nawet nie? Nie pamiętał; zbyt dużo wtedy się działo, aby przejmował się jakoś szczególnie młodszymi siostrami wcale nie aż tak bliskich kolegów. Nie dało się jednak ukryć, że Justine przez ten czas zdecydowanie się zmieniła i gdyby nie pamięć do twarzy, Roger mógłby nie zwrócić na nią uwagi. Prawda była jednak taka, że od kiedy wrócił, uważniej przyglądał się przechodniom, niż w Stanach, ciekawy, czy spotka jakiekolwiek znajome twarze. Jak się okazywało, zdarzało się to dość często, nawet jeśli nie były to bardzo bliskie mu osoby. Nie dało się ukryć, odkrywanie po latach ścieżek, jakie wybrali dawni znajomi nie raz było całkiem interesujące.
– Jak widzisz, drżę ze strachu, Justine. Zaszłaś im nieźle za skórę – powiedział z uznaniem, wkładając ręce do kieszeni. – Żyje… To najważniejsze, prawda? Na pewno spytam, jak tylko uporam się ze swoimi sprawami. Masz chwilę? Przydałaby mi się mała pomoc w poszukiwaniach – powiedział, zachęcając Justine gestem, powoli kierując się w stronę placu zabaw.
Wzruszył ramionami, słysząc komentarz o swoim powrocie:
– Amerykański sen nie jest dla wszystkich. Tęskniłem za krajem – powiedział pokrótce, nie mając zamiaru zamęczać Justine swoją historią. Nie on jeden powrócił w rodzinne strony. Powrót był zresztą łatwiejszy, niż próba ściągnięcia rodziny do Arkansas, zwłaszcza że przecież nie miał tam innych bliskich, którzy mogliby mu w tym pomóc. Nie mógł zaś zostawić ich na pastwę losu.
Oczywiście powrót do kraju ogarniętego konfliktem nie był wcale łatwy. Musiał znaleźć przecież pracę i odnaleźć się w nowej rzeczywistości, a chociaż umiejętności i doświadczenie nabyte za oceanem nie znikały, to jednak nie tutaj budował swoją zawodową reputację.
– A ty, Justine? Gdzie wylądowałaś, poza listami gończymi rzecz jasna? Wybacz, nie wczytywałem się jakoś szczególnie w doniesienia prasowe – uściślił. Widział jej portret w gazecie, to prawda, nawet zmarszczył brwi ze zmartwieniem, rozpoznając znajome rysy. Nie pamiętał jednak, czy w notatkach było cokolwiek więcej.
– Nie, nie, jestem pewien, że przybyło ci tak z pięć. – Pokiwał głową, tak jakby był absolutnie pewny swoich słów.
Widział ją z jedenaście lat temu. Ile miała wówczas lat? Siedemnaście? Chyba ledwo co kończyła szkołę, albo nawet nie? Nie pamiętał; zbyt dużo wtedy się działo, aby przejmował się jakoś szczególnie młodszymi siostrami wcale nie aż tak bliskich kolegów. Nie dało się jednak ukryć, że Justine przez ten czas zdecydowanie się zmieniła i gdyby nie pamięć do twarzy, Roger mógłby nie zwrócić na nią uwagi. Prawda była jednak taka, że od kiedy wrócił, uważniej przyglądał się przechodniom, niż w Stanach, ciekawy, czy spotka jakiekolwiek znajome twarze. Jak się okazywało, zdarzało się to dość często, nawet jeśli nie były to bardzo bliskie mu osoby. Nie dało się ukryć, odkrywanie po latach ścieżek, jakie wybrali dawni znajomi nie raz było całkiem interesujące.
– Jak widzisz, drżę ze strachu, Justine. Zaszłaś im nieźle za skórę – powiedział z uznaniem, wkładając ręce do kieszeni. – Żyje… To najważniejsze, prawda? Na pewno spytam, jak tylko uporam się ze swoimi sprawami. Masz chwilę? Przydałaby mi się mała pomoc w poszukiwaniach – powiedział, zachęcając Justine gestem, powoli kierując się w stronę placu zabaw.
Wzruszył ramionami, słysząc komentarz o swoim powrocie:
– Amerykański sen nie jest dla wszystkich. Tęskniłem za krajem – powiedział pokrótce, nie mając zamiaru zamęczać Justine swoją historią. Nie on jeden powrócił w rodzinne strony. Powrót był zresztą łatwiejszy, niż próba ściągnięcia rodziny do Arkansas, zwłaszcza że przecież nie miał tam innych bliskich, którzy mogliby mu w tym pomóc. Nie mógł zaś zostawić ich na pastwę losu.
Oczywiście powrót do kraju ogarniętego konfliktem nie był wcale łatwy. Musiał znaleźć przecież pracę i odnaleźć się w nowej rzeczywistości, a chociaż umiejętności i doświadczenie nabyte za oceanem nie znikały, to jednak nie tutaj budował swoją zawodową reputację.
– A ty, Justine? Gdzie wylądowałaś, poza listami gończymi rzecz jasna? Wybacz, nie wczytywałem się jakoś szczególnie w doniesienia prasowe – uściślił. Widział jej portret w gazecie, to prawda, nawet zmarszczył brwi ze zmartwieniem, rozpoznając znajome rysy. Nie pamiętał jednak, czy w notatkach było cokolwiek więcej.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
- Może to ty się skurczyłeś? - podrzuciła układając jedną z dłoni na biodrze. - Dlatego ja wydaje się wyższa. - jej brwi uniosły się dla podkreślenia własny słów. Uśmiech obejmował jej wargi. Udawanie siebie samej, przychodziło z każdym mijającym miesiącem coraz łatwiej.
- Prawidłowo. - potwierdziła krótkim skinieniem głowy. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu, zadowolonym - nie szczęśliwym - bardziej drapieżnym. - Zaszłam. - zgodziła się, mrużąc odrobinę oczy. Bo to była prawda. Mogli ją wyzywać od czego chcieli, ale prawda była taka, że nie byli w stanie się jej pozbyć. Upadała na kolana raz za razem potem się podnosząc, silniejsza niż wcześniej - ale też bardziej skrzywiona. Mniej ludzka może - może mniej dawna. Nie patrzyła jednak tęsknie do tego, co było za nią, bo cel miała jeden i wyraźny. - Chwilę mam. - zgodziła się, wkładając dłonie w kieszenie. - Czego poszukujesz? - zapytała przekrzywiając głowę, jasnym spojrzeniem przesuwając po horyzoncie. Wokół znajdowało się niewiele a centralnym punktem był plac zabaw w stronę którego ich kierował.
- Cóż, nie najlepszy czas na powrót wybrałeś. Wojna została zawieszona tylko na chwilę. - orzekła z krótkim westchnieniem, bo nie można było zapominać o tym, że ta nadal trwała. Zwłaszcza że nadal wyraźnie czuło się echo wszystkich walk. Zawieszenie broni było świeże, chyba jeszcze niewielu w nie tak naprawdę uwierzyło.
- Hm? - wypadło z jej warg, kiedy kierowała uwagę z placu znów w jego stronę. Gdzie wylądowała? Jej brwi zmarszczyły się odrobinę. - Listy to moje największe osiągnięcie życiowe, Roger. - stwierdziła żartem przekrzywiając głowę. - Chyba że o coś innego pytasz. - dodała bo nie potrafiła wyciągnąć czy pyta ją o miejsce zamieszkania, czy może obraną ścieżkę zawodu, wolała więc obrócić to w krótki żart. Ale tego, co stało się chwilę później kompletnie się nie spodziewała. Krzyk zaraz ją zaalarmował, zwracając uwagę, w mgnieniu oka wyciągnęła różdżkę. Ale mimowolnie rozwarła wargi obserwując jak jedno z dzieci wypada z huśtawki wykonując zaskakujący lot kończąc podniebne wojaże na drzewie. Mimowolnie odetchnęła, że nie to nie wróg, który zapomniał o zawieszeniu a nieuważna zabawa. Skierowała swoje kroki w stronę drzewa.
- Żyjesz, młody, hm? - upewniła się, chociaż rozlegający się wokół płacz zdecydowanie potwierdzał, że oddech nadal pozostawał w nim silny. - Spokojnie, wuja Roger zaraz ci pomoże zejść na dół. - obiecała, bez żadnych zahamowań wrzucając mężczyznę w rolę dobrego wujka.
- Prawidłowo. - potwierdziła krótkim skinieniem głowy. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu, zadowolonym - nie szczęśliwym - bardziej drapieżnym. - Zaszłam. - zgodziła się, mrużąc odrobinę oczy. Bo to była prawda. Mogli ją wyzywać od czego chcieli, ale prawda była taka, że nie byli w stanie się jej pozbyć. Upadała na kolana raz za razem potem się podnosząc, silniejsza niż wcześniej - ale też bardziej skrzywiona. Mniej ludzka może - może mniej dawna. Nie patrzyła jednak tęsknie do tego, co było za nią, bo cel miała jeden i wyraźny. - Chwilę mam. - zgodziła się, wkładając dłonie w kieszenie. - Czego poszukujesz? - zapytała przekrzywiając głowę, jasnym spojrzeniem przesuwając po horyzoncie. Wokół znajdowało się niewiele a centralnym punktem był plac zabaw w stronę którego ich kierował.
- Cóż, nie najlepszy czas na powrót wybrałeś. Wojna została zawieszona tylko na chwilę. - orzekła z krótkim westchnieniem, bo nie można było zapominać o tym, że ta nadal trwała. Zwłaszcza że nadal wyraźnie czuło się echo wszystkich walk. Zawieszenie broni było świeże, chyba jeszcze niewielu w nie tak naprawdę uwierzyło.
- Hm? - wypadło z jej warg, kiedy kierowała uwagę z placu znów w jego stronę. Gdzie wylądowała? Jej brwi zmarszczyły się odrobinę. - Listy to moje największe osiągnięcie życiowe, Roger. - stwierdziła żartem przekrzywiając głowę. - Chyba że o coś innego pytasz. - dodała bo nie potrafiła wyciągnąć czy pyta ją o miejsce zamieszkania, czy może obraną ścieżkę zawodu, wolała więc obrócić to w krótki żart. Ale tego, co stało się chwilę później kompletnie się nie spodziewała. Krzyk zaraz ją zaalarmował, zwracając uwagę, w mgnieniu oka wyciągnęła różdżkę. Ale mimowolnie rozwarła wargi obserwując jak jedno z dzieci wypada z huśtawki wykonując zaskakujący lot kończąc podniebne wojaże na drzewie. Mimowolnie odetchnęła, że nie to nie wróg, który zapomniał o zawieszeniu a nieuważna zabawa. Skierowała swoje kroki w stronę drzewa.
- Żyjesz, młody, hm? - upewniła się, chociaż rozlegający się wokół płacz zdecydowanie potwierdzał, że oddech nadal pozostawał w nim silny. - Spokojnie, wuja Roger zaraz ci pomoże zejść na dół. - obiecała, bez żadnych zahamowań wrzucając mężczyznę w rolę dobrego wujka.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Roger uniósł brwi i wypuścił z ust powietrze.
– Właściwie to w moim wieku… – W końcu jeszcze trochę i stuknie mu czterdziestka. Nie był już wcale aż tak młody. Uśmiechnął się, mrugając w stronę Justine.
Odpowiedź na pytania Justine musiała jednak poczekać. Krzyk chłopca przeciął powietrze. Dziecko zamiast jednak na ziemi, wylądowało w koronie znajdującego się nieopodal drzewa. Roger, świadomy przecież obecności dzieci, nawet nie pomyślał o tym, że ktoś może próbować ich atakować.
– Trzymaj się mocno! – krzyknął w jego stronę, ruszając wraz z Justine pod drzewo.
Chłopiec, widząc dwóch dorosłych zmierzających w ich stronę, odkrzyknął Justine, że żyje, ale wyraźnie wyglądał na zdenerwowanego, czemu trudno było się dziwić. Roger widział, jak jego dłonie z ledwością trzymają się cienkich gałęzi; istniało spore ryzyko, że te nie wytrzymają zbyt długo pod jego ciężarem. Roger szybko ocenił sytuacje, bystrym spojrzeniem przyglądając się drzewu i rozkładowi gałęzi i już gdy Justine kończyła swoją wypowiedź, zaczął się wspinać. Nie robił tego od dawna, nie miał też dostosowanych do tego ubrań, jednak udało mu się zbliżyć do dziecka.
– Widzisz tamtą gałąź? Chwyć się jej. Justine, zabezpieczaj go od dołu. Spokojnie, młody, Justine chwyci Cię w razie czego. Jak się nazywasz? Jack? Dobrze, Jack, świetnie ci idzie, no, chwyć tamten konar i powoli, powolutku, chodź w moją stronę, nie masz się co śpieszyć… Dasz radę, nie boli cię nic? – instruował Roger, starając się wspiąć jak najwyżej w stronę chłopca. Choć polecenia były konkretnie i szybkie, ton głosu Bennetta wciąż wydawał się spokojny i opanowany. Tak, jakby wcale nic takiego się nie działo i jakby chłopcu wcale nie groziło co najmniej połamanie kilku kończyn.
Chłopiec zbliżał się powoli w stronę Rogera. W końcu znalazł się na tyle blisko, że mężczyzna był w stanie go chwycić. Stojąca na dole Justine mogła jednak dostrzec, że to wcale nie przychodzi Rogerowi z aż taką łatwością. Nie miał w końcu wybitnie dobrej kondycji, nawet nie był szczególnie zwinny, w związku z czym jego mięśnie powoli zaczynały drżeć.
– Mam cię! – powiedział Roger. – Teraz powoli będziemy schodzić. Ja pierwszy, ty po mnie. Krok po kroku – mówił, powoli zmierzając ku dołowi. Nie mógł puścić chłopca pierwszego nie tylko przez ułożenie, ale też przez względy bezpieczeństwa. Choć był raczej szczupły, to mimo wszystko ważył więcej od dziesięciolatka i zdecydowanie bezpieczniej było, aby to chłopiec spadł, osuwając się na niego, niż na odwrót.
– Właściwie to w moim wieku… – W końcu jeszcze trochę i stuknie mu czterdziestka. Nie był już wcale aż tak młody. Uśmiechnął się, mrugając w stronę Justine.
Odpowiedź na pytania Justine musiała jednak poczekać. Krzyk chłopca przeciął powietrze. Dziecko zamiast jednak na ziemi, wylądowało w koronie znajdującego się nieopodal drzewa. Roger, świadomy przecież obecności dzieci, nawet nie pomyślał o tym, że ktoś może próbować ich atakować.
– Trzymaj się mocno! – krzyknął w jego stronę, ruszając wraz z Justine pod drzewo.
Chłopiec, widząc dwóch dorosłych zmierzających w ich stronę, odkrzyknął Justine, że żyje, ale wyraźnie wyglądał na zdenerwowanego, czemu trudno było się dziwić. Roger widział, jak jego dłonie z ledwością trzymają się cienkich gałęzi; istniało spore ryzyko, że te nie wytrzymają zbyt długo pod jego ciężarem. Roger szybko ocenił sytuacje, bystrym spojrzeniem przyglądając się drzewu i rozkładowi gałęzi i już gdy Justine kończyła swoją wypowiedź, zaczął się wspinać. Nie robił tego od dawna, nie miał też dostosowanych do tego ubrań, jednak udało mu się zbliżyć do dziecka.
– Widzisz tamtą gałąź? Chwyć się jej. Justine, zabezpieczaj go od dołu. Spokojnie, młody, Justine chwyci Cię w razie czego. Jak się nazywasz? Jack? Dobrze, Jack, świetnie ci idzie, no, chwyć tamten konar i powoli, powolutku, chodź w moją stronę, nie masz się co śpieszyć… Dasz radę, nie boli cię nic? – instruował Roger, starając się wspiąć jak najwyżej w stronę chłopca. Choć polecenia były konkretnie i szybkie, ton głosu Bennetta wciąż wydawał się spokojny i opanowany. Tak, jakby wcale nic takiego się nie działo i jakby chłopcu wcale nie groziło co najmniej połamanie kilku kończyn.
Chłopiec zbliżał się powoli w stronę Rogera. W końcu znalazł się na tyle blisko, że mężczyzna był w stanie go chwycić. Stojąca na dole Justine mogła jednak dostrzec, że to wcale nie przychodzi Rogerowi z aż taką łatwością. Nie miał w końcu wybitnie dobrej kondycji, nawet nie był szczególnie zwinny, w związku z czym jego mięśnie powoli zaczynały drżeć.
– Mam cię! – powiedział Roger. – Teraz powoli będziemy schodzić. Ja pierwszy, ty po mnie. Krok po kroku – mówił, powoli zmierzając ku dołowi. Nie mógł puścić chłopca pierwszego nie tylko przez ułożenie, ale też przez względy bezpieczeństwa. Choć był raczej szczupły, to mimo wszystko ważył więcej od dziesięciolatka i zdecydowanie bezpieczniej było, aby to chłopiec spadł, osuwając się na niego, niż na odwrót.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ha! - orzekła z zadowoleniem wskazując na niego wyciągniętym z pięści palcem zadowolona z siebie na swoją jakże trafną diagnozę - choć przecież zdawała sobie sprawę, że z medyczne punktu widzenia, nie miała właściwie nic wspólnego z prawdą. Ruszyła za Rogerem z rozmysłem właściwie jego wysyłając jako ratownika i bohatera całej sytuacji. Sama, choć pozornie pozostawała nadal niemal w nonszalanckiej pozie, złapała za różdżkę.
- Jak żyjesz, to najważniejsze. - zapytała chłopca chcąc odciągnąć jego uwagę od strachu, który go obejmował. Z lekkim zaskoczeniem wypowiadała kolejne słowa, kątem oka obserwując jak Roger zaczyna… wspinaczkę. Jej brwi drgnęły, ale powróciły do wcześniejszej pozycji szybko. Przekręciła głowę. Skoro chciał to zrobić w ten sposób, kim była, żeby go powstrzymywać. Została więc na dole, z różdżką skierowaną na chłopca, by w razie potrzeby szybko zarzucić zaklęcie i uchronić go przed prawdziwym upadkiem. - Chwycę, chwycę. - zapewniła, ale nie zbliżyła się bardziej - z miejsca w którym była miała dobry pogląd na całą sytuację i możliwość odpowiednio szybkiej reakcji. Rozczapierzony na drzewie Bennett był co najmniej ciekawym zjawiskiem.
To nie tak, że nie przejęła się chłopcem - chciała mu pomóc i zamierzała nawet, ale jej pierwszą myślą z pewnością nie było wspinanie się po niego na drzewo. Kilka dzieciaków z placu zabaw stało obserwując jak ona całą sytuację. Z trochę mniejszym spokojem niż ten, który ogarniał Justine - ale Roger zdawał się mieć wszystko pod kontrolą. Choć nie bez wysiłku. Właśnie dlatego powinni byli użyć zaklęć. Ona ważyła tyle co mysz polna, a nie wyglądał jak Ben który dźwignąć ją potrafił jedną ręką. - Radzisz sobie? - zapytała go jednak, widząc tą nierówną walkę której się podejmował, podchodząc bliżej, żeby być zaraz obok. Co go podkusiło do wchodzenia na drzewo, nie była pewna. Choć jednocześnie martwiła się o dziecko, niepoprawnie bawił ją fakt tego jak wygląda nie odnajdując w sobie odpowiednio dużych pokładów czy współczucia, czy empatii - cóż, sam przecież wybrał dla niego taką drogę ratunku. Kiedy zsunął się niżej powiedziała tylko. - Dawaj Jack. - wyciągając ręce, namawiając młodego żeby skoczył ku niej - trochę z obawy, że sam Roger zaraz poleci w dół. Chłopiec wylądował w jej dłoniach a ona odstawiła go na ziemię. - Cały jesteś? - zapytała, układając rękę na jego głowę, a kiedy potwierdził wyprostowała się, popychając w stronę kolegów. - Leć, ale na następny raz nie huśtaj się tak mocno, albo mocniej trzymaj, okej? - zapytała patrząc jak odchodzi, zerkając w stronę Rogera. - Łatwiej by poszło zaklęciem, wiesz? - zapytała go niewinnie, ostatkiem sił i przyzwoitości powstrzymując uśmiech, który cisnął się na usta.
- Jak żyjesz, to najważniejsze. - zapytała chłopca chcąc odciągnąć jego uwagę od strachu, który go obejmował. Z lekkim zaskoczeniem wypowiadała kolejne słowa, kątem oka obserwując jak Roger zaczyna… wspinaczkę. Jej brwi drgnęły, ale powróciły do wcześniejszej pozycji szybko. Przekręciła głowę. Skoro chciał to zrobić w ten sposób, kim była, żeby go powstrzymywać. Została więc na dole, z różdżką skierowaną na chłopca, by w razie potrzeby szybko zarzucić zaklęcie i uchronić go przed prawdziwym upadkiem. - Chwycę, chwycę. - zapewniła, ale nie zbliżyła się bardziej - z miejsca w którym była miała dobry pogląd na całą sytuację i możliwość odpowiednio szybkiej reakcji. Rozczapierzony na drzewie Bennett był co najmniej ciekawym zjawiskiem.
To nie tak, że nie przejęła się chłopcem - chciała mu pomóc i zamierzała nawet, ale jej pierwszą myślą z pewnością nie było wspinanie się po niego na drzewo. Kilka dzieciaków z placu zabaw stało obserwując jak ona całą sytuację. Z trochę mniejszym spokojem niż ten, który ogarniał Justine - ale Roger zdawał się mieć wszystko pod kontrolą. Choć nie bez wysiłku. Właśnie dlatego powinni byli użyć zaklęć. Ona ważyła tyle co mysz polna, a nie wyglądał jak Ben który dźwignąć ją potrafił jedną ręką. - Radzisz sobie? - zapytała go jednak, widząc tą nierówną walkę której się podejmował, podchodząc bliżej, żeby być zaraz obok. Co go podkusiło do wchodzenia na drzewo, nie była pewna. Choć jednocześnie martwiła się o dziecko, niepoprawnie bawił ją fakt tego jak wygląda nie odnajdując w sobie odpowiednio dużych pokładów czy współczucia, czy empatii - cóż, sam przecież wybrał dla niego taką drogę ratunku. Kiedy zsunął się niżej powiedziała tylko. - Dawaj Jack. - wyciągając ręce, namawiając młodego żeby skoczył ku niej - trochę z obawy, że sam Roger zaraz poleci w dół. Chłopiec wylądował w jej dłoniach a ona odstawiła go na ziemię. - Cały jesteś? - zapytała, układając rękę na jego głowę, a kiedy potwierdził wyprostowała się, popychając w stronę kolegów. - Leć, ale na następny raz nie huśtaj się tak mocno, albo mocniej trzymaj, okej? - zapytała patrząc jak odchodzi, zerkając w stronę Rogera. - Łatwiej by poszło zaklęciem, wiesz? - zapytała go niewinnie, ostatkiem sił i przyzwoitości powstrzymując uśmiech, który cisnął się na usta.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Roger przytaknął coś pod nosem, na pytanie Justine, czy sobie radzi. Był zbyt skupiony na chłopcu, aby odpowiadać. Jak jednak mógłby sobie nie radzić? Na drzewo przecież każdy głupi potrafił wejść, nawet jeśli z pewną trudnością. Bennett obiecał sobie w duchu, że będzie się więcej ruszał. W końcu był z zawodu śledczym (choć na razie bez stałego zatrudnienia), a w tym zawodzie jednak sprawność fizyczna była przydatnym atutem. Tak samo jak wiedza, umiejętności magiczne i… i właściwie wszystko. Nigdy nie było wiadomo, co się człowiekowi przyda.
Chłopiec radził sobie chyba lepiej, niż Bennett. Sprawnie łapał się gałęzi, a jego nogi bez większego problemu odnajdywały odpowiednie miejsca, o które należy się oprzeć. Nawet musiał czekać na Rogera, który schodził nieco wolniej. Po chwili jednak obydwoje znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Mężczyzna otrzepał wybrudzone dłonie.
– Ej, ale dobrze ci idzie wspinanie! – powiedział Roger do odchodzącego już chłopca. Ten na chwilę odwrócił głowę, jednak wyraźnie głową był już w innym świecie. Ech, dzieciaki; żyją chwilą i nie przejmują się tym, co było kilka minut temu, nawet jeśli zagrożone było ich własne życie. Nie dało się ukryć, Roger trochę im tego zazdrościł.
Chociaż z drugiej strony, takie zdarzenie jak to, mogło być dla Jacka codziennością i mógł nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, jak niebezpieczny mógłby być upadek z drzewa. Przynajmniej byli tu razem z Justine, gotowi, aby im pomóc. Gdzie w ogóle byli rodzice dzieciaków?
Słysząc zaklęcie towarzyszki, Roger tylko wzruszył ramionami.
– Żeby go wystraszyć? Skąd wiesz, że pochodzi z magicznej rodziny i że ktoś z jego bliskich nie oberwał avadą albo crucio od szmalcowników? – spytał Roger, unosząc brew. W Dolinie Godryka nie brakowało czarodziejów, ale to miasteczko wręcz słynęło z tego, że żyje w zgodzie z mugolami, z których spora część na pewno nie przepadała za magią. Gdyby wyciągnęli różdżki, a chłopiec by to zauważył, mógłby po prostu się wystraszyć i puścić gałęzie, lądując na ziemi. Bennett nie widział sensu, żeby ryzykować.
Nie widział też sensu w staniu i gapieniu się na siebie, skoro przyszedł tutaj w konkretnym celu. Dotknął więc pień drzewa, przyglądając się mu w skupieniu. W okolicy poza tym jednym znajdowało się jeszcze kilka podobnej wielkości.
– Pytałaś czego szukam – zaczął, wracając do tematu sprzed chwili: – Po siódmej klasie pokłóciłem się z matką. W ramach… cóż, buntu wziąłem jej ulubiony naszyjnik. W pierwszej chwili miałem zamiar go wyrzucić w eter, ale ostatecznie zreflektowałem się na tyle, żeby go gdzieś tutaj schować. Uznałem, że jak mnie przeprosi to go jej przyniosę, ale nie przeprosiła, a potem zapomniałem. Może jest tu gdzieś dalej… Włożyłem go do jakiegoś wgłębienia w korze… – mówił, oglądając dokładnie pień drzewa, na które przed chwilą się wspinał.
Chłopiec radził sobie chyba lepiej, niż Bennett. Sprawnie łapał się gałęzi, a jego nogi bez większego problemu odnajdywały odpowiednie miejsca, o które należy się oprzeć. Nawet musiał czekać na Rogera, który schodził nieco wolniej. Po chwili jednak obydwoje znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Mężczyzna otrzepał wybrudzone dłonie.
– Ej, ale dobrze ci idzie wspinanie! – powiedział Roger do odchodzącego już chłopca. Ten na chwilę odwrócił głowę, jednak wyraźnie głową był już w innym świecie. Ech, dzieciaki; żyją chwilą i nie przejmują się tym, co było kilka minut temu, nawet jeśli zagrożone było ich własne życie. Nie dało się ukryć, Roger trochę im tego zazdrościł.
Chociaż z drugiej strony, takie zdarzenie jak to, mogło być dla Jacka codziennością i mógł nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, jak niebezpieczny mógłby być upadek z drzewa. Przynajmniej byli tu razem z Justine, gotowi, aby im pomóc. Gdzie w ogóle byli rodzice dzieciaków?
Słysząc zaklęcie towarzyszki, Roger tylko wzruszył ramionami.
– Żeby go wystraszyć? Skąd wiesz, że pochodzi z magicznej rodziny i że ktoś z jego bliskich nie oberwał avadą albo crucio od szmalcowników? – spytał Roger, unosząc brew. W Dolinie Godryka nie brakowało czarodziejów, ale to miasteczko wręcz słynęło z tego, że żyje w zgodzie z mugolami, z których spora część na pewno nie przepadała za magią. Gdyby wyciągnęli różdżki, a chłopiec by to zauważył, mógłby po prostu się wystraszyć i puścić gałęzie, lądując na ziemi. Bennett nie widział sensu, żeby ryzykować.
Nie widział też sensu w staniu i gapieniu się na siebie, skoro przyszedł tutaj w konkretnym celu. Dotknął więc pień drzewa, przyglądając się mu w skupieniu. W okolicy poza tym jednym znajdowało się jeszcze kilka podobnej wielkości.
– Pytałaś czego szukam – zaczął, wracając do tematu sprzed chwili: – Po siódmej klasie pokłóciłem się z matką. W ramach… cóż, buntu wziąłem jej ulubiony naszyjnik. W pierwszej chwili miałem zamiar go wyrzucić w eter, ale ostatecznie zreflektowałem się na tyle, żeby go gdzieś tutaj schować. Uznałem, że jak mnie przeprosi to go jej przyniosę, ale nie przeprosiła, a potem zapomniałem. Może jest tu gdzieś dalej… Włożyłem go do jakiegoś wgłębienia w korze… – mówił, oglądając dokładnie pień drzewa, na które przed chwilą się wspinał.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z lekką wątpliwością przyglądała się kolejnym ruchem Rogera trzymając w ręku różdżkę. Była gotowa w razie czegoś rzucić zaklęcie i nie pozwolić, by dzieciak obił się, spadając. O mężczyznę martwiła się mniej - najwyżej zaleczy mu rany potem. To łez dziecka obawiała się bardziej - głównie dlatego, że wprawiły ją w stan w którym chciała zrobić wszystko żeby po prostu przestał nie do końca wiedząc jak sobie z nimi radzić. Milczała, nie chcąc im przeszkadzać w tych drzewnych wspinaczkach, zerkając na całość z uniesioną ku górze brodą. Nie dopingowała, zawieszona w chwili i gotowości, by w razie potrzeby użyć białej różdżki, którą trzymała w dłoni. Odprowadziła w milczeniu spojrzeniem chłopca, kiedy odchodził od nich, względnie cały. Zaraz już śmiejąc się z kolegami jakby całość tragedii wcale nie miała miejsca. Dzieci ją trochę przerażały - może dlatego, że były nieskrępowane tym co nie wypada a ich słowa szczere i strasznie celne. Dzisiaj, przynosiły jeszcze ukłucie serca, świadomość, że ona straciła swoją własną prawdę, oddała ją, przehandlowała za siłę, by móc stawić czoła złu. Czy żałowała? Czasem? Ale czy zrobiłaby to samo za każdym razem? Tak. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
Jej brwi uniosły się ku górze na krótką chwilę kiedy Roger wypowiadał kolejne słowa. Zawiesiła na nim spojrzenie. Niebieskie, czasem przypominające letnie niebo, a innym razem jezioro skute lodem.
- Nie wiem. - powiedziała wzruszając ramionami nonszalancko. - Ale najważniejsze jest by przeżył. - orzekła zgodnie z własnym zdaniem w pewien sposób - może nie tyle co nieczuła - a bardziej skupiona na tym, by kogoś ocalić. Sama nie wspięłaby się po dzieciaka, bo wiedziała, że nie ma ku temu siły i takie działanie z góry skazane było na porażkę, a patrząc na Rogera i to, jak się męczył on sam nie mógł być całkowicie pewien i że i jemu powiedzie się w sposobie, który wybrał. Billy, który nad swoim ciałem po latach treningu panował ze spokojem i miał kondycję, której mogła mu pozazdrościć czy zaginiony Brendan i Ben mogliby z całą pewnością wybrać ten sposób jako lepszy. Justine sięgała po rozwiązanie, które miało zagwarantować jej uratowanie życia, dopiero w drugim torze martwiąc się o resztę. - Zresztą, nie wyglądał na wystraszonego. - zauważyła, bo ona swoją różdżkę trzymała cały czas w ręce. To czy to widział czy nie, było inną kwestią. Odwróciła spojrzenie od Rogera, zerkając za siebie na plac zabaw. Wracając nim po chwili gdy znów się odezwał. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze kiedy tłumaczył. Scesja z rodzicielką nie była jakaś nad wyraz zaskakująca - w młodości nie raz pokłóciła się z własną. Kolejne słowa uniosły jej brwi jeszcze wyżej.
- To było wieki temu… - rzuciła z przekąsem rozglądając się wokół wsadzając różdżkę w upięcie na ręce - a same ręce w kieszenie spodni. Nie wyglądała ani na przekonaną ani na zachęconą. - Zamierzasz chodzić od drzewa do drzewa i je obmacywać, czy pamiętasz gdzie to schowałeś? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę.
Jej brwi uniosły się ku górze na krótką chwilę kiedy Roger wypowiadał kolejne słowa. Zawiesiła na nim spojrzenie. Niebieskie, czasem przypominające letnie niebo, a innym razem jezioro skute lodem.
- Nie wiem. - powiedziała wzruszając ramionami nonszalancko. - Ale najważniejsze jest by przeżył. - orzekła zgodnie z własnym zdaniem w pewien sposób - może nie tyle co nieczuła - a bardziej skupiona na tym, by kogoś ocalić. Sama nie wspięłaby się po dzieciaka, bo wiedziała, że nie ma ku temu siły i takie działanie z góry skazane było na porażkę, a patrząc na Rogera i to, jak się męczył on sam nie mógł być całkowicie pewien i że i jemu powiedzie się w sposobie, który wybrał. Billy, który nad swoim ciałem po latach treningu panował ze spokojem i miał kondycję, której mogła mu pozazdrościć czy zaginiony Brendan i Ben mogliby z całą pewnością wybrać ten sposób jako lepszy. Justine sięgała po rozwiązanie, które miało zagwarantować jej uratowanie życia, dopiero w drugim torze martwiąc się o resztę. - Zresztą, nie wyglądał na wystraszonego. - zauważyła, bo ona swoją różdżkę trzymała cały czas w ręce. To czy to widział czy nie, było inną kwestią. Odwróciła spojrzenie od Rogera, zerkając za siebie na plac zabaw. Wracając nim po chwili gdy znów się odezwał. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze kiedy tłumaczył. Scesja z rodzicielką nie była jakaś nad wyraz zaskakująca - w młodości nie raz pokłóciła się z własną. Kolejne słowa uniosły jej brwi jeszcze wyżej.
- To było wieki temu… - rzuciła z przekąsem rozglądając się wokół wsadzając różdżkę w upięcie na ręce - a same ręce w kieszenie spodni. Nie wyglądała ani na przekonaną ani na zachęconą. - Zamierzasz chodzić od drzewa do drzewa i je obmacywać, czy pamiętasz gdzie to schowałeś? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czy to była ta kobieca troska? Jego matka też często za bardzo martwiła się o sytuacje, w których nic mu przecież nie groziło. Gdy zbyt szybko biegał, kazała mu zwalniać. Płoty wydawały się jej wysokimi murami, a kałuże jeziorami pełnymi kelpie. Rozumiał, że to kobieca troska, jednak cieszył się, że przynajmniej ojciec hamował zapędy matki.
– On tylko wpadł na drzewo, Just – powiedział, wzruszając ramionami. – A my byliśmy obok, nic mu nie groziło.
No prawie nic, coś jednak stać się mogło, ale przecież dwoje dorosłych czarodziejów z różdżkami w pogotowiu było w takiej sytuacji wystarczającym zabezpieczeniem i nie było sensu chłopca straszyć. Zresztą, dzieciak najwyżej opowie o sytuacji swojej matce, zmartwi ją, ta da mu naganę, a po dwóch dniach wszyscy o wszystkim zapomną.
Temat chłopca Roger uznał za zakończony, skupiając się teraz tylko na tym, po co właściwie tu w ogóle przyszedł. Dolina Godryka skrywała wiele tajemnic i skarbów, a Bennett właśnie miał znaleźć jeden z nich. Był niczym pirat, który skrył skarb przed latami i teraz ma nadzieję, że nikt go nie ograbił i że w końcu będzie mógł się cieszyć jego szczęściem. Z tym że skarb był tylko drobną pamiątką rodzinną, a szczęście w tym przypadku raczej nie wiązało się z dobrami materialnymi. Tylko czy te były tak naprawdę istotne w życiu? Po prawdzie chyba nie; Roger nie czuł, aby kiedykolwiek potrzebował mieć więcej, niż ma, przynajmniej w sensie finansowym. Dopóki miał co zjeść, gdzie się wyspać i co na siebie włożyć nie narzekał.
– Schowałem ją w dziurze w korze. Tylko właśnie… nie pamiętam w którym drzewie. – Zmarszczył brwi, przyglądając się drzewu po raz ostatni.
Następnie zrobił kilka kroków dalej i ponownie zaczął dotykać korę, uważnie się jej przyglądając.
– Jak myślisz, to dąb? – spytał. Sam nie miał bladego pojęcia na temat gatunków drzew, ale dęby były przecież całkiem popularne. To mógł być dąb. Albo i nie. Czy to miało znaczenie? Nieszczególnie, ale lepsze pytanie niż zupełna cisza.
W pniu drugiego drzewa znajdowała się niewielka dziura. Roger zmarszczył brwi, spróbował do niej zajrzeć, ale na niewiele to się zdało, bo była niewielka i dość głęboka. Bez większego namysłu włożył więc do środka rękę, sprawdzając, czy coś znajduje się wewnątrz.
| k1 - znajduje pamiątkę rodzinną, k2 - w dziurze znajduje się guma balonowa, która klei mi się do rąk, k3 - ręka natrafia na coś kłującego; to wychudzony, młody szpiczak, który został włożony do dziury przez któreś z dzieci
– On tylko wpadł na drzewo, Just – powiedział, wzruszając ramionami. – A my byliśmy obok, nic mu nie groziło.
No prawie nic, coś jednak stać się mogło, ale przecież dwoje dorosłych czarodziejów z różdżkami w pogotowiu było w takiej sytuacji wystarczającym zabezpieczeniem i nie było sensu chłopca straszyć. Zresztą, dzieciak najwyżej opowie o sytuacji swojej matce, zmartwi ją, ta da mu naganę, a po dwóch dniach wszyscy o wszystkim zapomną.
Temat chłopca Roger uznał za zakończony, skupiając się teraz tylko na tym, po co właściwie tu w ogóle przyszedł. Dolina Godryka skrywała wiele tajemnic i skarbów, a Bennett właśnie miał znaleźć jeden z nich. Był niczym pirat, który skrył skarb przed latami i teraz ma nadzieję, że nikt go nie ograbił i że w końcu będzie mógł się cieszyć jego szczęściem. Z tym że skarb był tylko drobną pamiątką rodzinną, a szczęście w tym przypadku raczej nie wiązało się z dobrami materialnymi. Tylko czy te były tak naprawdę istotne w życiu? Po prawdzie chyba nie; Roger nie czuł, aby kiedykolwiek potrzebował mieć więcej, niż ma, przynajmniej w sensie finansowym. Dopóki miał co zjeść, gdzie się wyspać i co na siebie włożyć nie narzekał.
– Schowałem ją w dziurze w korze. Tylko właśnie… nie pamiętam w którym drzewie. – Zmarszczył brwi, przyglądając się drzewu po raz ostatni.
Następnie zrobił kilka kroków dalej i ponownie zaczął dotykać korę, uważnie się jej przyglądając.
– Jak myślisz, to dąb? – spytał. Sam nie miał bladego pojęcia na temat gatunków drzew, ale dęby były przecież całkiem popularne. To mógł być dąb. Albo i nie. Czy to miało znaczenie? Nieszczególnie, ale lepsze pytanie niż zupełna cisza.
W pniu drugiego drzewa znajdowała się niewielka dziura. Roger zmarszczył brwi, spróbował do niej zajrzeć, ale na niewiele to się zdało, bo była niewielka i dość głęboka. Bez większego namysłu włożył więc do środka rękę, sprawdzając, czy coś znajduje się wewnątrz.
| k1 - znajduje pamiątkę rodzinną, k2 - w dziurze znajduje się guma balonowa, która klei mi się do rąk, k3 - ręka natrafia na coś kłującego; to wychudzony, młody szpiczak, który został włożony do dziury przez któreś z dzieci
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- Nic, nic. - potwierdziła skinieniem głowy. - Poza możliwością złamania tego czy owego. - dodała układając usta w ironiczny może odrobinę cyniczny uśmiech. Rozwiązanie które wybrał Bennett nie było złe - a może nie byłoby, gdyby nie wyglądał tak cherlawo. Z posturą Billa, Bena, albo Brendana nie miałaby żadnych wątpliwości co do wybranego rozwiązania. Roger jednak żadnego z nich nie przypominał, dlatego powątpiewała. Nie powiedziała jednak więcej. Nie chciało jej się w to wnikać. Odprowadziła spojrzeniem chłopca, który szybko zdawał się porzucić strach na rzecz nadchodzącej zabawy z dzieciakami. I dobrze, to nie było coś aż tak strasznego by zawieszać się na tym na dłużej.
Ale to kolejne wyznanie sprawiło, że brwi Justine powędrowały do góry w zaskoczeniu. Naprawdę? Nie mogła nie potraktować tego z początku jako jakiejś absurdalnej historii którą opowiadał, żeby wywłać jej rozbawienie. Ale z każdą mijającą chwilą zaczynała rozumieć, że mówił poważnie. Naprawdę ukrył jakiś naszyjnik matki w drzewie i nie wiedział nawet w którym? Brwi Justine uniosły się wyżej w jednoczesnym zaskoczeniu i niedowierzaniu.
- Jak ja myślę? - powtórzyła po nim trochę wolniej. A skąd ona miałaby wiedzieć? W Dolinie po raz pierwszy w życiu znalazła się dopiero kilka lat temu. Dorstała na przedmieściach Londynu a okolica, choć w jakiś sposób była dla niej znajoma to jednocześnie obca jeśli szło o coś tak… absurdalnego. Ruszyła obok niego, ale w sumie nie wiedziała po co. Szukanie dziur w drzewach a w tych dziurach jakiś bibeltów zdawało jej się jedynie stratą czasu. Spojrzała na drzewo a potem na Rogera z powątpiewaniem obserwując, jak unosi rękę, żeby wsunąć ją do środka. - I…? - zapytała, wkładając własne ręce w kieszenie. W oczekiwaniu na - cóż, właściwie to porażkę. Nie spodziewała się, że mężczyźnie uda się znaleźć to, czego szukał. A kiedy wyciągnął rękę a w niej zaciśnięte coś, co chyba było tym, czego szukał uniosła brwi do góry. - Cóż - wypadło z jej warg, kiedy przestępowała z nogi na nogę. - gratuluję, jak sądzę. - dodała unosząc ręce, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. - Będę się zbierać. - orzekła cofając się o krok a potem drugi. - Następnym razem może znajdź lepszą kryjówkę. - poradziła, unosząc rękę, żeby nią zasalutować lekko. - Na razie, Bennett. - pożegnała się a chwilę później zniknęła wraz ze znajomy pyknięciem znaczącym transmutację. Musiała jeszcze wstąpić do Playmouth i zerknąć do biura, jutro miała mieć patrol - choć te w czasie zawieszenia były dziwacznie w większości spokojne.
| zt x2?
Ale to kolejne wyznanie sprawiło, że brwi Justine powędrowały do góry w zaskoczeniu. Naprawdę? Nie mogła nie potraktować tego z początku jako jakiejś absurdalnej historii którą opowiadał, żeby wywłać jej rozbawienie. Ale z każdą mijającą chwilą zaczynała rozumieć, że mówił poważnie. Naprawdę ukrył jakiś naszyjnik matki w drzewie i nie wiedział nawet w którym? Brwi Justine uniosły się wyżej w jednoczesnym zaskoczeniu i niedowierzaniu.
- Jak ja myślę? - powtórzyła po nim trochę wolniej. A skąd ona miałaby wiedzieć? W Dolinie po raz pierwszy w życiu znalazła się dopiero kilka lat temu. Dorstała na przedmieściach Londynu a okolica, choć w jakiś sposób była dla niej znajoma to jednocześnie obca jeśli szło o coś tak… absurdalnego. Ruszyła obok niego, ale w sumie nie wiedziała po co. Szukanie dziur w drzewach a w tych dziurach jakiś bibeltów zdawało jej się jedynie stratą czasu. Spojrzała na drzewo a potem na Rogera z powątpiewaniem obserwując, jak unosi rękę, żeby wsunąć ją do środka. - I…? - zapytała, wkładając własne ręce w kieszenie. W oczekiwaniu na - cóż, właściwie to porażkę. Nie spodziewała się, że mężczyźnie uda się znaleźć to, czego szukał. A kiedy wyciągnął rękę a w niej zaciśnięte coś, co chyba było tym, czego szukał uniosła brwi do góry. - Cóż - wypadło z jej warg, kiedy przestępowała z nogi na nogę. - gratuluję, jak sądzę. - dodała unosząc ręce, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. - Będę się zbierać. - orzekła cofając się o krok a potem drugi. - Następnym razem może znajdź lepszą kryjówkę. - poradziła, unosząc rękę, żeby nią zasalutować lekko. - Na razie, Bennett. - pożegnała się a chwilę później zniknęła wraz ze znajomy pyknięciem znaczącym transmutację. Musiała jeszcze wstąpić do Playmouth i zerknąć do biura, jutro miała mieć patrol - choć te w czasie zawieszenia były dziwacznie w większości spokojne.
| zt x2?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kiedy wychodził z budynku, chwycił między palce kawałek ciasta, dojadając go już za płotem, okruchy znaczyły udeptaną ścieżkę przed domem. Zebrał się, pośpiesznym krokiem zmierzając w stronę, w której mieszkał Steffen. Poddenerwowany, bo zaczynał się zastanawiać, czy w ogóle zastanie Jima na miejscu. Potrzebowali tego gramofonu, nie mieli instrumentów i choć dziewczyny pięknie śpiewały, nie mogło to zastąpić muzyki. Ale bardziej potrzebowali Jima, który powinien być teraz przy nich. A może to oni - powinni być przy Jimie. Wiedział, że to dla niego wiele, podejrzewał, jak trudno było mu ją zobaczyć - dziewczynkę, dziecko, z narodzinami którego nic nie miało już być takie samo. Martwił się o niego. O to, jak to zniósł. I chciał być przy nim.
Nie wziął kurtki, zamierzał przejść krótką drogę, ale nim zdążył odejść daleko, kiedy usłyszał, że ktoś jeszcze wychodzi z budynku - obejrzał się przez ramię, dostrzegając sylwetkę Neali. Stał przez chwilę, zastanawiając się, czy ktoś ruszy za nią, ale była sama. Nie szła na dziewczyński spacer, zmarszczył brwi, nic z tego nie rozumiejąc. Myślał, że zatańczy z dziewczynami. Czy mógł liczyć na Steffena, że zbierze Jima do kupy? Chyba nie miał wyjścia. Jima znajdzie, ale jeśli straci z oczu Nealę teraz, nie będzie już wiedział, gdzie jej szukać. Wciąż było mu głupio - za te butelki. I za to, że ich przy nich nie było, kiedy to wszystko się wydarzyło. Ona jedna wykonała wtedy w ich kierunku gest, wysłała im owoce na drogę. Zaopiekowała się nim, kiedy tamten gigant połamał mu nos. I chyba gdzieś po drodze nie powiedziała mu całej prawdy, bo gigant nie był tajemnicą, ale do tego wracać nie chciał. Wstydził się swoich reakcji. Wstydził się, bo wierzył w istnienie silnych korzeni czegoś, co okazało się ledwie kruchym szkłem. Może dlatego mu nie powiedziała, był żałosny.
- Neala! - krzyknął za nią, z oddali, ale - oglądając się przez ramię, jakby łudził się, że dostrzeże w dali wracającego Jima - po krótkiej chwili zawahania pobiegł za dziewczyną. - Neala, poczekaj! Dokąd idziesz? - spytał, równając się z nią krokiem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Plac zabaw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka