Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac zabaw
Nieopodal głównego placu osady w Doliny Godryka, po przeciwnej jego stronie niż jezioro, znajduje się miejsce wspaniałych zabaw, gdzie dziecięca wyobraźnia hula do woli, wbity w ziemię patyk to niepokonany Excalibur króla Artura, a stare wiadro potrafi stać się najwspanialszym rycerskim hełmem. Plac zabaw, bo o nim mowa, nawet podczas niespokojnych czasów tchnie radością i śmiechem. Czasem jednak nie jest zbyt rozsądnym podchodzić zbyt blisko, bo nigdy nie wiadomo, czy nie znajdzie się w zasięgu działania nieopanowanej jeszcze przez niektóre z dzieciaków magii.
Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Lokacja zawiera kości.Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Od momentu, w którym Kerstin zrozumiała, że ma do czynienia z nastolatką szlachetnego urodzenia, jej podejście zmieniło się diametralnie. Nie dlatego, że łasiła się na pieniądze bogatego dziewczęcia ani z powodu jakiejś awersji do biedy; Tonksy sami byli przecież ubodzy jak myszy i przez to, że musieli się ukrywać, utrzymywali się głównie z ciężkiej pracy własnych rąk. Nie, chodziło o coś zupełnie innego; Kerry zwyczajnie nie wiedziała, w jaki sposób ma się zachować, jak mówić, żeby nie urazić młodej panny ani nie przysporzyć sobie problemów. Coś tam słyszała, że szlachcice mają swoje rody, które opiekują się hrabstwami i że w Somerset jest to bardzo dobry i porządny ród A... Abacków? Och, no tak, kobieta powiedziała przecież, że Abbottów, wszystko jasne. Kerstin przestała więc uśmiechać się serdecznie, a zaczęła nerwowo, spociła się też na karku okrytym własnoręcznie dzierganym szalem. Dziewczęce policzki nie czerwieniły się tak wiśniowo tylko z powodu chłodu, ale i trudnego do powstrzymania zażenowania. Czy ubrała się właściwie na spotkanie z zarządcą rodu? A co jeżeli któreś jajko zepsuło się w transporcie, lord Abbott się zatruje i za karę wypędzą ich z Somerset? Zacisnęła zęby i uśmiechnęła się z trudem, pokazując dziewczynie najładniejsze, najbielsze jajka, jakie miała w zasięgu rąk.
- Nie są bardzo drogie. Jedno jajko to jeden szyling, czyli dwanaście pensów... - Głos jej zadrżał, ale wytrwała dzielnie. - Mogą też być dwa knuty, przyjmuję wszystkie nominały... no, dla lady to będzie jeden knut - dodała prędko, chichocząc histerycznie.
Rozluźniła się leciutko, kiedy dziewczyna ucieszyła się i klasnęła w dłonie zupełnie jak normalna nastolatka. Zmęczona kobieta u jej boku też nie wyglądała na zirytowaną, chyba wszystko szło jak trzeba. Spod stolika Kerstin wyciągnęła pięć kartonowych opakowań na jajka i zaczęła przekładać do nich pojedynczo po jednym jajku z kosza. Wybierała takie, na których nie było śladu błota i siana (choć zwykle uznawano to za symbol porządnego jajka z prawdziwego, wiejskiego chowu), starała się też dyskretnie polerować je rąbkiem fartuszka.
- To będzie pięćdziesiąt knutów... - powiedziała w końcu, wzdychając z ulgą.
Zdecydowanie zbyt szybko, jeśli wziąć pod uwagę, co stało się za moment. W jednej chwili pocierała przemarznięte dłonie, a w następnej nie miała już rąk, tylko skrzydła. Śmiech dzieci mieszał się w sępiej głowie Kerstin z narastającym szlochem lady Abbott.
- Nie wiem, boję się! - wyznała Kerstin zgodnie z prawdą, zanosząc się łzami i podrywając z krzesła tak, że zrzuciła szponami kilka jajek z mniejszego koszyka. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam! - powtarzała, chociaż nie było w tym nic z jej winy. Nie wiedziała, czy ktoś chce ich skrzywdzić, chciała jak najszybciej odlecieć w stronę domu, ale obawiała się zostawić lady Abbott samej. Była tylko dzieckiem! - Musimy się uspokoić, musimy pomyśleć... - powiedziała bezradnie, choć uspokajała w ten sposób przede wszystkim siebie. Opadła na ziemię, żeby skryć się za płaszczem kobiety i otoczyć płaczące sępisko szerokim, brązowym skrzydłem. - Nie płacz. Proszę pani, czy pani umie zdjąć to przekleństwo? - Spróbowała spojrzeć w twarz opiekunce dziewczynki, ale nie potrafiła jeszcze całkiem korzystać z sępich oczu.
- Nie są bardzo drogie. Jedno jajko to jeden szyling, czyli dwanaście pensów... - Głos jej zadrżał, ale wytrwała dzielnie. - Mogą też być dwa knuty, przyjmuję wszystkie nominały... no, dla lady to będzie jeden knut - dodała prędko, chichocząc histerycznie.
Rozluźniła się leciutko, kiedy dziewczyna ucieszyła się i klasnęła w dłonie zupełnie jak normalna nastolatka. Zmęczona kobieta u jej boku też nie wyglądała na zirytowaną, chyba wszystko szło jak trzeba. Spod stolika Kerstin wyciągnęła pięć kartonowych opakowań na jajka i zaczęła przekładać do nich pojedynczo po jednym jajku z kosza. Wybierała takie, na których nie było śladu błota i siana (choć zwykle uznawano to za symbol porządnego jajka z prawdziwego, wiejskiego chowu), starała się też dyskretnie polerować je rąbkiem fartuszka.
- To będzie pięćdziesiąt knutów... - powiedziała w końcu, wzdychając z ulgą.
Zdecydowanie zbyt szybko, jeśli wziąć pod uwagę, co stało się za moment. W jednej chwili pocierała przemarznięte dłonie, a w następnej nie miała już rąk, tylko skrzydła. Śmiech dzieci mieszał się w sępiej głowie Kerstin z narastającym szlochem lady Abbott.
- Nie wiem, boję się! - wyznała Kerstin zgodnie z prawdą, zanosząc się łzami i podrywając z krzesła tak, że zrzuciła szponami kilka jajek z mniejszego koszyka. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam! - powtarzała, chociaż nie było w tym nic z jej winy. Nie wiedziała, czy ktoś chce ich skrzywdzić, chciała jak najszybciej odlecieć w stronę domu, ale obawiała się zostawić lady Abbott samej. Była tylko dzieckiem! - Musimy się uspokoić, musimy pomyśleć... - powiedziała bezradnie, choć uspokajała w ten sposób przede wszystkim siebie. Opadła na ziemię, żeby skryć się za płaszczem kobiety i otoczyć płaczące sępisko szerokim, brązowym skrzydłem. - Nie płacz. Proszę pani, czy pani umie zdjąć to przekleństwo? - Spróbowała spojrzeć w twarz opiekunce dziewczynki, ale nie potrafiła jeszcze całkiem korzystać z sępich oczu.
Informacja o otrzymanej zniżce sprowadziła na poliki delikatne rumieńce, jednakże Livia prędziutko zamachała dłońmi w odrobinę defensywnym geście, przyjaźnie uśmiechnięta.
- Och, jest pani ujmująco uprzejma, lecz proszę pozwolić mi zapłacić pełną cenę. Jeśli jajka są tak dobre, jak pani mówi, z pewnością są tego warte, a i mi będzie milej na sercu wiedząc, że otrzymała pani odpowiednie wynagrodzenie - odpowiedziała miękko. Hodowla kur i sprzedaż jajek na takiej zimnicy wcale nie należały do najprostszych zadań, jak spodziewała się młodziutka szlachcianka, zaś wykorzystanie dobroduszności kobiety kojarzyłoby się co najwyżej z zaoszczędzeniem na cudzej krzywdzie. Abbottówna natomiast ściągała do Doliny po to, by pomagać ludziom takim jak Tonks właśnie. Tym bardziej, że wielkimi krokami nadciągały święta. Należało upiększyć domostwa, zdobyć choćby małe, symboliczne podarunki, a także zakupić zaopatrzenie, by przyrządzić wieczerzę. Kasztanowłose dziewczątko nie chciało odbierać Kerstin tej radości, wręcz przeciwnie... Po chwili zamruczała w kontemplacji i nachyliła się do Poppy, by nieelegancko wymienić z nią kilka cichych, tajemniczych słów, po czym znów obróciła się do sprzedawczyni i obwieściła z radością, - Momencik, zgódźmy się na trzy knuty za jajko, dobrze? Och, proszę tylko mi nie odmawiać! Zbliża się gwiazdka, a dodatkowa moneta przyda się każdemu. Choćby na prezenty czy dekoracje na choinkę, gwiazdki, bombki, girlandy...
Nawet tak niewprawne oko jak to należące do nastoletniej arystokratki mogło pojąć, że Kerstin pracowała ciężko; dyskretnie polerowała jajka przed umieszczeniem ich w przygotowanych koszach, jakby były co najmniej rzeźbą, małym dziełem sztuki, które należało nabłyszczyć przed zaprezentowaniem światu, a przecież nie bez powodu powtarzano, że liczyło się wnętrze. W tym przypadku na pewno. Livia obserwowała to wszystko z malutkim zmieszaniem, na granicy chęci zwrócenia się do niewiasty, by nie dokładała sobie dodatkowego kłopotu, jednak z szacunku do jej starań wciąż zachowująca ciszę. Od środka wypełniała ją ogromna radość - z tego spotkania, z faktu, że Cassius na pewno podziękuje jej za zapewnienie składników do omletów...
Tyle że z radości pozostało niewiele. Otulona bratnim skrzydłem Livia wciskała się dramatycznie w przestrzeń pod stoliczkiem, zaś Poppy osłaniała materiałem obie z kobiet przemienionych w egzotyczne ptactwo.
- Na Merlina, czy gdybym umiała, tkwiłybyście dalej pod warstwą pierza? - odparowała cichym syknięciem zdesperowana służka na pytanie Kerstin; jej głos ledwo było słychać przez zachwycone śmiechy dzieci przylegających do płotu, a złość nagle jakby stała się remedium. Transmutacja powoli przestawała działać. Najpierw ptasie stopy przemieniły się w trzewiki, a później głowa uderzyła w spód blatu, kiedy sępio-ludzka forma przestała mieścić się tam z łatwością. - Panienko, już dobrze, to chyba już mija... - zwróciła się do Livii Poppy; kobieta oczy miała otwarte szeroko a twarz całą czerwoną z emocji.
- N-naprawdę? - wydukała jedynie zapłakana młódka, dłońmi wciąż w piórach osłaniając swoją czuprynę. Może to dlatego, że dzieci straciły nimi zainteresowanie i zajęły się zupełnie inną zabawą?
- Och, jest pani ujmująco uprzejma, lecz proszę pozwolić mi zapłacić pełną cenę. Jeśli jajka są tak dobre, jak pani mówi, z pewnością są tego warte, a i mi będzie milej na sercu wiedząc, że otrzymała pani odpowiednie wynagrodzenie - odpowiedziała miękko. Hodowla kur i sprzedaż jajek na takiej zimnicy wcale nie należały do najprostszych zadań, jak spodziewała się młodziutka szlachcianka, zaś wykorzystanie dobroduszności kobiety kojarzyłoby się co najwyżej z zaoszczędzeniem na cudzej krzywdzie. Abbottówna natomiast ściągała do Doliny po to, by pomagać ludziom takim jak Tonks właśnie. Tym bardziej, że wielkimi krokami nadciągały święta. Należało upiększyć domostwa, zdobyć choćby małe, symboliczne podarunki, a także zakupić zaopatrzenie, by przyrządzić wieczerzę. Kasztanowłose dziewczątko nie chciało odbierać Kerstin tej radości, wręcz przeciwnie... Po chwili zamruczała w kontemplacji i nachyliła się do Poppy, by nieelegancko wymienić z nią kilka cichych, tajemniczych słów, po czym znów obróciła się do sprzedawczyni i obwieściła z radością, - Momencik, zgódźmy się na trzy knuty za jajko, dobrze? Och, proszę tylko mi nie odmawiać! Zbliża się gwiazdka, a dodatkowa moneta przyda się każdemu. Choćby na prezenty czy dekoracje na choinkę, gwiazdki, bombki, girlandy...
Nawet tak niewprawne oko jak to należące do nastoletniej arystokratki mogło pojąć, że Kerstin pracowała ciężko; dyskretnie polerowała jajka przed umieszczeniem ich w przygotowanych koszach, jakby były co najmniej rzeźbą, małym dziełem sztuki, które należało nabłyszczyć przed zaprezentowaniem światu, a przecież nie bez powodu powtarzano, że liczyło się wnętrze. W tym przypadku na pewno. Livia obserwowała to wszystko z malutkim zmieszaniem, na granicy chęci zwrócenia się do niewiasty, by nie dokładała sobie dodatkowego kłopotu, jednak z szacunku do jej starań wciąż zachowująca ciszę. Od środka wypełniała ją ogromna radość - z tego spotkania, z faktu, że Cassius na pewno podziękuje jej za zapewnienie składników do omletów...
Tyle że z radości pozostało niewiele. Otulona bratnim skrzydłem Livia wciskała się dramatycznie w przestrzeń pod stoliczkiem, zaś Poppy osłaniała materiałem obie z kobiet przemienionych w egzotyczne ptactwo.
- Na Merlina, czy gdybym umiała, tkwiłybyście dalej pod warstwą pierza? - odparowała cichym syknięciem zdesperowana służka na pytanie Kerstin; jej głos ledwo było słychać przez zachwycone śmiechy dzieci przylegających do płotu, a złość nagle jakby stała się remedium. Transmutacja powoli przestawała działać. Najpierw ptasie stopy przemieniły się w trzewiki, a później głowa uderzyła w spód blatu, kiedy sępio-ludzka forma przestała mieścić się tam z łatwością. - Panienko, już dobrze, to chyba już mija... - zwróciła się do Livii Poppy; kobieta oczy miała otwarte szeroko a twarz całą czerwoną z emocji.
- N-naprawdę? - wydukała jedynie zapłakana młódka, dłońmi wciąż w piórach osłaniając swoją czuprynę. Może to dlatego, że dzieci straciły nimi zainteresowanie i zajęły się zupełnie inną zabawą?
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie znała intencji lady Abbott, w życiu nie śmiałaby podejrzewać, że młoda panienka zeszła do Doliny po to, by w przemyślany, sprawiedliwy sposób wspomóc mieszkających tu ludzi. To nawet nie tak, że nie podejrzewałaby szlachcianki o taką dobroć (choć odkąd zaczytywała się w czarodziejskich gazetach, miała do szlachty coraz niklejsze zaufanie), po prostu nie wychodziła z założenia, że warto spodziewać się po kimś ulg, jeżeli można się na tym ostro przejechać. Pracowała ciężko, zarówno w domu przy kurach, jak i potem na targu, ale jajka sprzedawała po rozsądnej cenie, ani przesadnie wysokiej ani niewystarczającej na najpotrzebniejsze rzeczy. Nie śmiałaby prosić o tak dużą zwyżkę nikogo, a już zwłaszcza lady Abbott, dlatego zarumieniła się po czubki uszów, gdy dziewczyna nie tylko zalała ją wodospadem przemiłych słów, ale i zasugerowała trzy knuty za jajko!
- Och, no nie wiem, to sporo... - wymamrotała. Tak jakby sprzedała ze sto jajek a nie pięćdziesiąt. - Nie chciałabym nadwyrężać dobroci... ale jeśli lady nalega - ugięła się, bo właściwie co miała zrobić? Jeżeli panienka tak chciała, no to przecież nie mogła powiedzieć "nie", a poza tym naprawdę uśmiechało się Kerstin kupić parę ładniejszych, ręcznie robionych ozdób do domu na święta, bo kto by nie chciał mieć porządnych świąt? No i może uda jej się teraz dorwać przyprawy do pieczeni...
Póki miała okazję, schwyciła drobne dłonie Abbottówny swoimi chłodnymi palcami i spojrzała na nią z najszczerszą wdzięcznością, na jaką mogła się zebrać.
- Naprawdę, naprawdę lady dziękuję, że pokładła lady we mnie zaufanie... - Nie miała żadnych wątpliwości co do jakości jajek składanych przez swoje kury, no ale to była ona, a nie córka pana na włościach.
Jak to zwykle w życiu bywało, za czymś bardzo przyjemnym musiało podążać licho. Jeden gremlin wiedział, jak te dzieciaki to zrobiły, że i ona i lady stały się na moment wielkimi, niezgrabnymi ptaszorami, ale Kerstin nie chciała mieć do czynienia z taką magią nigdy więcej. Gdy przed paroma miesiącami dowiedziała się o animagach, przemknęło jej przez myśl, że chciałaby zobaczyć jak to jest być zwierzęciem, ale teraz wiedziała na pewno, że nic z tego dobrego nie wynika.
- Przestańcie się śmiać - powiedziała ciszej, łamiącym się głosem, zasłaniając dziób skrzydłem, żeby ukryć szloch, którego się wstydziła. Była dużo starsza od dziewczynki, powinna zachować się chyba z odwagą, jak dorosły, ale czuła tak wielkie przerażenie! Surowy ton kobiety nie dodawał otuchy, ale jeśli człowiek skupił się na słowach, to chyba zaczęły zmieniać się z powrotem w siebie.
Tak, teraz Kerstin nie zasłaniała twarzy skrzydłem tylko dłonią, choć nadal czuła w ustach posmak pierza. Odkaszlnęła raz i drugi, a potem uniosła głowę, uderzając czerepem o stół.
- Ow... - Do najwyższych nie należała, ale dla nich dwóch było tu zdecydowanie zbyt ciasno.
Wygramoliła się niezdarnie, przemoknięta śniegiem i brudna od trawy, a potem złożyła ręce jak do modlitwy i zaczęła tłumaczyć kobiecie, chyba opiekunce Abbottówny:
- Ja naprawdę przepraszam, ja nie wiem, co się stało. Ja nie umiem czarować! Jestem Tonks, najmłodsza! Harlekin! - Poplątała się z nerwów. - Nie, charłak! Charłak! - Niektórzy przechodnie na targu zaczęli się na nich podejrzliwie oglądać, podczas gdy Kerstin łzy spływały po różowych policzkach.
Chyba nici z tych trzech knutów za jajko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Och, no nie wiem, to sporo... - wymamrotała. Tak jakby sprzedała ze sto jajek a nie pięćdziesiąt. - Nie chciałabym nadwyrężać dobroci... ale jeśli lady nalega - ugięła się, bo właściwie co miała zrobić? Jeżeli panienka tak chciała, no to przecież nie mogła powiedzieć "nie", a poza tym naprawdę uśmiechało się Kerstin kupić parę ładniejszych, ręcznie robionych ozdób do domu na święta, bo kto by nie chciał mieć porządnych świąt? No i może uda jej się teraz dorwać przyprawy do pieczeni...
Póki miała okazję, schwyciła drobne dłonie Abbottówny swoimi chłodnymi palcami i spojrzała na nią z najszczerszą wdzięcznością, na jaką mogła się zebrać.
- Naprawdę, naprawdę lady dziękuję, że pokładła lady we mnie zaufanie... - Nie miała żadnych wątpliwości co do jakości jajek składanych przez swoje kury, no ale to była ona, a nie córka pana na włościach.
Jak to zwykle w życiu bywało, za czymś bardzo przyjemnym musiało podążać licho. Jeden gremlin wiedział, jak te dzieciaki to zrobiły, że i ona i lady stały się na moment wielkimi, niezgrabnymi ptaszorami, ale Kerstin nie chciała mieć do czynienia z taką magią nigdy więcej. Gdy przed paroma miesiącami dowiedziała się o animagach, przemknęło jej przez myśl, że chciałaby zobaczyć jak to jest być zwierzęciem, ale teraz wiedziała na pewno, że nic z tego dobrego nie wynika.
- Przestańcie się śmiać - powiedziała ciszej, łamiącym się głosem, zasłaniając dziób skrzydłem, żeby ukryć szloch, którego się wstydziła. Była dużo starsza od dziewczynki, powinna zachować się chyba z odwagą, jak dorosły, ale czuła tak wielkie przerażenie! Surowy ton kobiety nie dodawał otuchy, ale jeśli człowiek skupił się na słowach, to chyba zaczęły zmieniać się z powrotem w siebie.
Tak, teraz Kerstin nie zasłaniała twarzy skrzydłem tylko dłonią, choć nadal czuła w ustach posmak pierza. Odkaszlnęła raz i drugi, a potem uniosła głowę, uderzając czerepem o stół.
- Ow... - Do najwyższych nie należała, ale dla nich dwóch było tu zdecydowanie zbyt ciasno.
Wygramoliła się niezdarnie, przemoknięta śniegiem i brudna od trawy, a potem złożyła ręce jak do modlitwy i zaczęła tłumaczyć kobiecie, chyba opiekunce Abbottówny:
- Ja naprawdę przepraszam, ja nie wiem, co się stało. Ja nie umiem czarować! Jestem Tonks, najmłodsza! Harlekin! - Poplątała się z nerwów. - Nie, charłak! Charłak! - Niektórzy przechodnie na targu zaczęli się na nich podejrzliwie oglądać, podczas gdy Kerstin łzy spływały po różowych policzkach.
Chyba nici z tych trzech knutów za jajko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie wzdrygnęła się wcale, gdy kobieta ujęła jej dłonie. Dotyk obcych nie był dlań krzywdzący, zaś wdzięczność bijąca ze wzruszonych życzliwością szaroniebieskich oczu jedynie nakazywała uśmiechnąć się szczerze, ciepło, wiecznie uprzejmie. Reakcja handlarki była dla Abbottówny ujmująca. Choć znały się króciutko, od spracowanego oblicza biła dobroć, jakiej nie dało się nie zauważyć, obok której nie można było przejść obojętnie - nie bez powodu wszakże na rynku to właśnie do niej podeszła arystokratka, zamiast wybrać kilka innych stanowisk targowych oferujących te same dobra.
- Och, to naprawdę nic takiego! Obiecuję niedługo przyjść tu raz jeszcze i mam nadzieję, że będzie nam dane się zobaczyć. Przed świętami. W jakie dni można panią zastać? Czy ten stragan należy tylko do pani? - pytała miękko. Nie oznaczało to wyłączności względem uwagi młodej pannicy co do jajek jedynie z hodowli Kerstin, lecz ta mogła być pewna, że nie zostanie przez klientkę zapomniana zbyt szybko. To na pewno...
Transformacja w ciało ptaka niebawem uległa zbawiennemu odwróceniu - ku wdzięczności rozdygotanego serduszka Livii, której Poppy pomogła wstać z zimnej, niekoniecznie czystej ziemi; kobieta otrzepała sukienkę podopiecznej i poprawiła jej szal, podczas gdy szlachcianka przylgnęła do jej piersi w przestraszonym uścisku. Nie było między nimi sztywnych ram, nie było równej przyjaźni, lecz Abbottówna wiedziała, że w każdej sytuacji mogła liczyć na znajome ciepło i kojącą obecność, szczególnie teraz, gdy u jej boku nie było żadnego z najbliższych krewnych.
- Skoro pani nie czaruje to czyja to była sprawka?! - odparowała służąca tłumaczącej się Tonks. Sama także nie posiadała w sobie krzty magicznych talentów, jednak ktoś winien ponieść karę za narażenie córy lorda Romulusa na krzywdę i hańbę.
- Poppy, to bez znaczenia, to... Och, nic się nie stało - wyszeptała roztrzęsiona Livia, odsunąwszy się w końcu od kobiety. Dłońmi ocierała ostatnie łzy ulatujące z kącików oczu; wiedziała tylko tyle, że jak najszybciej pragnęła powrócić do Dunster Castle i opowiedzieć pani matce o tym, co miało tu miejsce. - Proszę, zapłać pani za jajka - dodała jeszcze, nim odwróciła się i powolnym, chwiejnym krokiem ruszyła w znajome strony. Służka prychnęła cicho w kierunku Kerstin, odliczając monety, po czym pochwyciła koszyczki z zakupionym pożywieniem i prędko udała się za Livią.
zt
- Och, to naprawdę nic takiego! Obiecuję niedługo przyjść tu raz jeszcze i mam nadzieję, że będzie nam dane się zobaczyć. Przed świętami. W jakie dni można panią zastać? Czy ten stragan należy tylko do pani? - pytała miękko. Nie oznaczało to wyłączności względem uwagi młodej pannicy co do jajek jedynie z hodowli Kerstin, lecz ta mogła być pewna, że nie zostanie przez klientkę zapomniana zbyt szybko. To na pewno...
Transformacja w ciało ptaka niebawem uległa zbawiennemu odwróceniu - ku wdzięczności rozdygotanego serduszka Livii, której Poppy pomogła wstać z zimnej, niekoniecznie czystej ziemi; kobieta otrzepała sukienkę podopiecznej i poprawiła jej szal, podczas gdy szlachcianka przylgnęła do jej piersi w przestraszonym uścisku. Nie było między nimi sztywnych ram, nie było równej przyjaźni, lecz Abbottówna wiedziała, że w każdej sytuacji mogła liczyć na znajome ciepło i kojącą obecność, szczególnie teraz, gdy u jej boku nie było żadnego z najbliższych krewnych.
- Skoro pani nie czaruje to czyja to była sprawka?! - odparowała służąca tłumaczącej się Tonks. Sama także nie posiadała w sobie krzty magicznych talentów, jednak ktoś winien ponieść karę za narażenie córy lorda Romulusa na krzywdę i hańbę.
- Poppy, to bez znaczenia, to... Och, nic się nie stało - wyszeptała roztrzęsiona Livia, odsunąwszy się w końcu od kobiety. Dłońmi ocierała ostatnie łzy ulatujące z kącików oczu; wiedziała tylko tyle, że jak najszybciej pragnęła powrócić do Dunster Castle i opowiedzieć pani matce o tym, co miało tu miejsce. - Proszę, zapłać pani za jajka - dodała jeszcze, nim odwróciła się i powolnym, chwiejnym krokiem ruszyła w znajome strony. Służka prychnęła cicho w kierunku Kerstin, odliczając monety, po czym pochwyciła koszyczki z zakupionym pożywieniem i prędko udała się za Livią.
zt
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Prowadziła swój niewielki stragan samodzielnie od dawna, ponieważ nikt z Tonksów ani z jej przyjaciół nie miałby czasu na to, żeby zajmować się czymś równie trywialnym. Dla niej była to przyjemność, okazja do zarobienia kilku dodatkowych groszy, bo przecież w lecznicy nie dostawali wiele, bo i wiele nie mieli - a najwięcej zawsze wydawali nie na pensje, ale na narzędzia, eliksiry, czy wyżywienie pacjentów. Zwykle handlowała z wiejskimi kobietami, które rozumiały pracę wkładaną w hodowlę zwierząt, jeszcze nie zdarzyło się, by tak elegancka i dobrze wychowana młoda dama zawitała do ryneczku w Dolinie Godryka, a przynajmniej nie do jej miniaturowego stanowiska. Zdążyła odpowiedzieć, że tak, że to miejsce rozkłada samiutka i że nigdy nie wie do końca, kiedy znowu tu wróci, ponieważ handel nie jest jej jedyną pracą (na wszelki wypadek zrezygnowała ze szczegółów i przywoływania na głos leśnej lecznicy), ale potem wszystko obrało tak tragiczny kierunek, że całą uprzejmą rozmowę równie dobrze mógł szlag trafić.
Obie skończyły na zimnej, brudnej ziemi, zbierając się i otrzepując brud z fartuszków, z sukienek. Przez łzy Kerstin patrzyła jak młoda lady Abbott przytula się do swojej opiekunki i przez myśl jej przyszło, że sama chętnie by się do kogoś przytuliła. Była taka przerażona, nie rozumiała tego żartu niegrzecznych dzieci, nie chciała brać na siebie winy za coś, do czego nie przyłożyła ręki!
- Ja naprawdę nie wiem... - szepnęła łamiącym się głosem, klękając przy ziemi i zbierając rozbite skorupki jajek, żeby włożyć je do osobnego koszyka na odpady. - Tak strasznie, strasznie przepraszam... - powtórzyła po raz wtóry, a gdy dziewczynka odwróciła się, żeby odejść, uniosła głowę do zeźlonej opiekunki.
Z zaciśniętymi ustami kręciła głową, ale koniec końców nie zdołała wydusić z siebie, że mogą wziąć jajka za darmo, ponieważ obawiała się, że jeszcze bardziej ich zezłości sugestią, że nie mieli pieniędzy, które można by wyrzucić na rzecz jakiejś wrednej dziewuchy, przy której nastolatkę spotykają same nieszczęścia. Przyjęła zapłatę i opuściła nisko brodę, a gdy okolice straganiku opustoszały, schowała twarz w dłoniach i zaszlochała gorzko, zniechęcona, niepewna i smutna.
/zt
Obie skończyły na zimnej, brudnej ziemi, zbierając się i otrzepując brud z fartuszków, z sukienek. Przez łzy Kerstin patrzyła jak młoda lady Abbott przytula się do swojej opiekunki i przez myśl jej przyszło, że sama chętnie by się do kogoś przytuliła. Była taka przerażona, nie rozumiała tego żartu niegrzecznych dzieci, nie chciała brać na siebie winy za coś, do czego nie przyłożyła ręki!
- Ja naprawdę nie wiem... - szepnęła łamiącym się głosem, klękając przy ziemi i zbierając rozbite skorupki jajek, żeby włożyć je do osobnego koszyka na odpady. - Tak strasznie, strasznie przepraszam... - powtórzyła po raz wtóry, a gdy dziewczynka odwróciła się, żeby odejść, uniosła głowę do zeźlonej opiekunki.
Z zaciśniętymi ustami kręciła głową, ale koniec końców nie zdołała wydusić z siebie, że mogą wziąć jajka za darmo, ponieważ obawiała się, że jeszcze bardziej ich zezłości sugestią, że nie mieli pieniędzy, które można by wyrzucić na rzecz jakiejś wrednej dziewuchy, przy której nastolatkę spotykają same nieszczęścia. Przyjęła zapłatę i opuściła nisko brodę, a gdy okolice straganiku opustoszały, schowała twarz w dłoniach i zaszlochała gorzko, zniechęcona, niepewna i smutna.
/zt
Dni płynęły nieco spokojniej w Dolinie Godryka, czemu nie mógł być nieprzychylny – w końcu zjechał w to miejsce głównie dlatego, że zależało mu na spokoju i opanowaniu, a okolice poza półwyspem wydawały się na tyle nieprzychylne, że nie poruszał się poza niego bez większej asysty rodziny, zwłaszcza kiedy pod ręką nie było innego zaufanego czarodzieja. Sam nigdzie się nie wybierał, nie teraz kiedy ktoś bardzo chętnie zabiłby go tylko za to, kim był. W większości nie kojarzył tych ludzi, nie wiedząc nawet, czemu takie rzeczy postanowili. Czuł ten dziwaczny przedsmak cynizmu, kiedy pamiętał, jak wiele trupów musieli ściągnąć do domu, tych, którzy nie umieli trzymać różdżek w dłoni, a jednocześnie gotowych bronić swoich bliskich gdzieś daleko.
Spacery z Preclem u boku pozwalały mu oczyścić umysł – las, chociaż nigdy nie był całkowicie cichy, pozwalał mu na oczyszczenie myśli, a drobne hałasy powodowane przez leśne zwierzęta, ptaki czy skrzypienie śniegu pod nogami tak naprawdę nie przejmowały go ani nie sprawiali problemów. Do lasku położonego niedaleko placu zabaw docierały jeszcze odgłosy bawiących się dzieci, którym starano się zapewnić jak największe wrażenie normalności dla młodych urwisów. Cieszyło go to, wiedząc, że zasługiwały dzieciaki na to, aby na tej wojnie się nie skupiać. Sam jednak nie miał co skupiać się na placu zabaw, spacerując po lesie z Preclem, który to z chęcią tarzał się w śniegu, zaraz też brnąc w nim, przez wzgląd na krótkie nogi wystając niewiele ponad niego, a jednak nie wydając się niezadowolonym, a wręcz przeciwnie.
Nie do końca jednak co się zadziało, w tym momencie jednak nie starając się rozumieć. Coś się stało, nie wiedział co, prawdopodobnie przez wzgląd na magię dziecięcą, nagły huk rozszedł się po okolicy. Wydawało się, że po tylu latach mógł odetchnąć i uspokoić się w takich sytuacjach, mimo to od razu poczuł, jak jego ciało sztywnieje. Próbował złapać się drzewa aby utrzymać równowagę, ale w zamian jedynie zjechał po powierzchni drzewa, z palcami ślizgającymi się po korze, kiedy ostatecznie upadł obok niego.
Jego gardło zacisnęło się w panice – nie mógł nawet wykrzyczeć do kogoś o pomoc, zaraz też zwracając głowę w kierunku corgi, który teraz podbiegł do niego, szczekając głośno i starając się przyciągnąć kogoś, kto mógłby pomóc jego człowiekowi. W międzyczasie zaś panika ogarniała umysł Richarda, chociaż ten walczył bardzo mocno aby uspokoić siebie i dotrzeć jakoś do domu.
Ostatnio zmieniony przez Richard Moore dnia 27.03.22 14:56, w całości zmieniany 1 raz
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Starała się trzymać z dala od najbardziej zaludnionych miejsc. Chociaż zawsze na głowę zakładała kaptur, zmieniła kolor włosów, a twarz chowała za kawałkiem materiału, to jednak pozostawało ryzyko, że na drodze spotka kogoś kogo bardzo dobrze zna i kto nie będzie jej przychylny. Gdy chciała zatracić się w dobrze znanych miejscach kierowała się na obrzeża, uciekała do lasów, na polany, do miejsc, które własną świetność mają już dawno za sobą. Wtedy czuła się dobrze, nie musiała nazbyt wiele ryzykować. Czuła namiastkę wolności.
Dolina Godryka była jej bliska. To miejsce kojarzyło jej się mimowolnie z działaniami Zakonu Feniksa. W Hogwarcie nie była Gryfonem więc nie miała jakiejś niezwykłej i magicznej więzi z domem samego Godryka, ale przecież stąd pochodził Profesor Dumbledore, tu mieszkała Profesor Bagshot. Tu wszystko się zaczęło. Było to też miejsce w stu procentach związane z czarodziejami. Czuło się tu magię, nie trzeba było się przejmować konspiracją, a przynajmniej dawniej nie trzeba było tego robić.
Spacer w tej okolicy był ryzykowny, bo tu zawsze kręcili się ludzie. Mieszkańcy, goście, patrole. Merlin jej świadkiem, że można było spotkać tu każdego, dlatego właśnie uważała jak nikt inny i dlatego wybrała las. Zanim jednak dotarła na jego skraj skręciła w stronę placu zabaw, który dawniej tętnił życiem. Można było usłyszeć tu radosne śmiechy dzieci, podniesione głosy rodziców. Teraz panowała tu cisza i nie tylko dlatego, że panowała zima.
Chciała podejść bliżej, ale zaalarmowana głośnym szczekaniem psa cofnęła się o kilka kroków. Nie mogła ryzykować, że ktoś ją dostrzeże. Paranoja. Przez te cholerne plakaty nawet pies stawał się dla niej zagrożeniem, ale z drugiej strony… za każdym psem stał właściciel, a z tym chyba nie chciałaby się spotkać. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Pies ciągle ujadał, a szczek nie był ostrzegawczy. Pies skomlał jakby działa mu się jakaś krzywda. Lucinda przeklęła pod nosem i ruszyła w stronę placu zabaw. Jak tylko minęła pierwsze drzewa dostrzegła leżącego obok jednego z konarów człowieka. Czarownica przeklęła po raz drugi i ruszyła w stronę mężczyzny. Dyszał i to ją zaniepokoiło. Nie była uzdrowicielem, ale zdawała sobie sprawę z tego, że takie odgłosy nie są niczym dobrym. – Pomogę ci – zaczęła od razu spoglądając na psa. Nie wyglądał jakby miał zaraz zatopić zębiska w jej dłoni, ale nigdy nie wiadomo. Cierpiał prawdopodobnie tak samo jak cierpiał jego pan. – Co ci się dzieje? Jesteś ranny? Możesz mówić? – pytania wypadły jej buzi jak naboje z karabinu. – Ah szkoda, że ty nie potrafisz – mruknęła pod nosem spoglądając na psa.
Dolina Godryka była jej bliska. To miejsce kojarzyło jej się mimowolnie z działaniami Zakonu Feniksa. W Hogwarcie nie była Gryfonem więc nie miała jakiejś niezwykłej i magicznej więzi z domem samego Godryka, ale przecież stąd pochodził Profesor Dumbledore, tu mieszkała Profesor Bagshot. Tu wszystko się zaczęło. Było to też miejsce w stu procentach związane z czarodziejami. Czuło się tu magię, nie trzeba było się przejmować konspiracją, a przynajmniej dawniej nie trzeba było tego robić.
Spacer w tej okolicy był ryzykowny, bo tu zawsze kręcili się ludzie. Mieszkańcy, goście, patrole. Merlin jej świadkiem, że można było spotkać tu każdego, dlatego właśnie uważała jak nikt inny i dlatego wybrała las. Zanim jednak dotarła na jego skraj skręciła w stronę placu zabaw, który dawniej tętnił życiem. Można było usłyszeć tu radosne śmiechy dzieci, podniesione głosy rodziców. Teraz panowała tu cisza i nie tylko dlatego, że panowała zima.
Chciała podejść bliżej, ale zaalarmowana głośnym szczekaniem psa cofnęła się o kilka kroków. Nie mogła ryzykować, że ktoś ją dostrzeże. Paranoja. Przez te cholerne plakaty nawet pies stawał się dla niej zagrożeniem, ale z drugiej strony… za każdym psem stał właściciel, a z tym chyba nie chciałaby się spotkać. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Pies ciągle ujadał, a szczek nie był ostrzegawczy. Pies skomlał jakby działa mu się jakaś krzywda. Lucinda przeklęła pod nosem i ruszyła w stronę placu zabaw. Jak tylko minęła pierwsze drzewa dostrzegła leżącego obok jednego z konarów człowieka. Czarownica przeklęła po raz drugi i ruszyła w stronę mężczyzny. Dyszał i to ją zaniepokoiło. Nie była uzdrowicielem, ale zdawała sobie sprawę z tego, że takie odgłosy nie są niczym dobrym. – Pomogę ci – zaczęła od razu spoglądając na psa. Nie wyglądał jakby miał zaraz zatopić zębiska w jej dłoni, ale nigdy nie wiadomo. Cierpiał prawdopodobnie tak samo jak cierpiał jego pan. – Co ci się dzieje? Jesteś ranny? Możesz mówić? – pytania wypadły jej buzi jak naboje z karabinu. – Ah szkoda, że ty nie potrafisz – mruknęła pod nosem spoglądając na psa.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jak to się stało? Czasem była ważna przyczyna, ale też i sam fakt, że w takich sytuacjach nie mógł zrobić praktycznie nic przez chwilę, do momentu kiedy jego ciało nie wróciło do rezonowania na jednej linii z umysłem. Miał wrażenia, że dawno temu zostawił część siebie gdzieś na polach, gdzie każdego dnia potrafiło ginąć tak wiele ludzi, że przy powrocie do domu człowiek zastanawiał się, czy będzie w ogóle miał kogo spotkać. A teraz była kolejna wojna, taka, w której nie mógł nikogo bronić i taka, w której obrona siebie była równie problematyczna. A chciano go zabić tylko za to, że się urodził, bo miał być z tego powodu gorszy. O słodka ironio, wcześniej walczył za innych aby teraz inni musieli walczyć za niego.
A teraz nawet nie mógł zrobić nic, nawet podnieść się z ziemi, czując po prostu jak śnieg zaczyna powoli przesiąkać mu ubranie, jak mokry nos Precla szturcha go raz po raz, próbując na swój psi sposób pomóc mu stanąć na nogi, jak uczucie ciężkości i duszności sprawia, że nie może oddychać i że jego klatka piersiowa sprawiała wrażenie, jakby nałożono na nią ołów. Spodziewał się, że w tym momencie będzie musiał leżeć chwilę, starając się przetrwać to. Może potem jakoś doczołga się do domu.
Nie spodziewał się niczego większego, ale widać los lubił płatać figle, zsyłając mu teraz kogoś, kogo nie znał i kogoś, postanowił zainteresować się jego losem. Wcale nie chciał aby ktoś musiał za niego martwić się o zdrowie, ale chyba i tak powinien być wdzięczny, że nie pozostawiono go zapomnianego na śniegu. Ostrożnie złapał ją za dłoń, wiedząc, że teraz była jego ostatnią szansą, tak aby mógł dotrzeć do własnego domu. A przede wszystkim martwił się też o psa, aby jemu nie zrobiła żadnej krzywdy.
- Dom…proszę… - nie wiedział, czy była na tyle miła, aby mu pomóc i czy mogła mu teraz pomóc, dźwigając go z gruntu, odprowadzając go do domu. Spojrzał w kierunku miejsca, z którego przyszedł, gotowy powiedzieć coś więcej gdyby tylko udało mu się ustać na nogach. Corgi wpatrywał się to w swojego właściciela, to w Lucindę, piszcząc cicho i mając nadzieję, że w ty momencie wszystko dobrze się skończy.
A teraz nawet nie mógł zrobić nic, nawet podnieść się z ziemi, czując po prostu jak śnieg zaczyna powoli przesiąkać mu ubranie, jak mokry nos Precla szturcha go raz po raz, próbując na swój psi sposób pomóc mu stanąć na nogi, jak uczucie ciężkości i duszności sprawia, że nie może oddychać i że jego klatka piersiowa sprawiała wrażenie, jakby nałożono na nią ołów. Spodziewał się, że w tym momencie będzie musiał leżeć chwilę, starając się przetrwać to. Może potem jakoś doczołga się do domu.
Nie spodziewał się niczego większego, ale widać los lubił płatać figle, zsyłając mu teraz kogoś, kogo nie znał i kogoś, postanowił zainteresować się jego losem. Wcale nie chciał aby ktoś musiał za niego martwić się o zdrowie, ale chyba i tak powinien być wdzięczny, że nie pozostawiono go zapomnianego na śniegu. Ostrożnie złapał ją za dłoń, wiedząc, że teraz była jego ostatnią szansą, tak aby mógł dotrzeć do własnego domu. A przede wszystkim martwił się też o psa, aby jemu nie zrobiła żadnej krzywdy.
- Dom…proszę… - nie wiedział, czy była na tyle miła, aby mu pomóc i czy mogła mu teraz pomóc, dźwigając go z gruntu, odprowadzając go do domu. Spojrzał w kierunku miejsca, z którego przyszedł, gotowy powiedzieć coś więcej gdyby tylko udało mu się ustać na nogach. Corgi wpatrywał się to w swojego właściciela, to w Lucindę, piszcząc cicho i mając nadzieję, że w ty momencie wszystko dobrze się skończy.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Zdarzało jej się pomagać ludziom. W ostatnim czasie częściej niż mogłaby sobie to wyobrazić. Zwykle była to pomoc materialna, żywnościowa, zwykle używała różdżki do tego by stanąć w czyjeś obronie. Nie było tak, że się tego spodziewała. Nigdy nie wiedziała co tak naprawdę ją spotka, gdy dotrze na miejsce, ale była gotowa na każdą ewentualność. Teraz, ze szczerością mogła przyznać, że się całkowicie nie spodziewała. Przyszła tu by pobyć sama, zamknąć się na chwile we własnych myślach i nie przejmować się spojrzeniami ludzi, którzy zapewne oddaliby wszystko by zaciągnąć ją do wymiaru sprawiedliwości. Nie dlatego, że marzyły im się splamione krwią galeony, ale dlatego, że pragnęli spokoju, wygranej lub przegranej wojny. Rozwiązania. Nie mogła im się dziwić chociaż czasem to robiła. Nie trzeba było być wojownikiem, nie trzeba było jawnie wspierać lorda Longbottoma by działać na rzecz lepszej przyszłości. Finalnie jednak nie miała siły już tego tłumaczyć, kłócić się z ludźmi i namawiać ich do wyboru, który leżał w ich gestii. Każdy miał własne sumienie i powinien o nie zadbać jak najlepiej potrafił.
Czarownica spoglądała na mężczyznę, który bez dwóch zdań potrzebował pomocy. Nie zawahała się nawet przez chwile, nie chciała mieć nikogo na sumieniu, a jeśli ruszyłaby przed siebie ignorując jego stan, to prawdopodobnie nie potrafiłaby o tym zapomnieć. Lucinda na chwile przeniosła wzrok na zmartwionego stanem właściciela czworonoga. Biedny musiał już doskonale znać tego typu sytuacje skoro w ogóle zareagował. Chociaż nie znała się najlepiej na zwierzętach i stworzeniach, to jednak gdyby to była jednorazowa sytuacja, coś nowego, to prawdopodobnie pies nawet nie oderwałby się od wykonywanych czynności. Blondynka ponownie utkwiła spojrzenie w mężczyźnie, gdy ten chwycił ją za dłoń i wymamrotał „dom”. Lucinda skinęła od razu głową i rozejrzała się po okolicy. Właściwie znajdowali się kawałek od jakichkolwiek domostw, a mężczyzna nie wyglądał na lekkiego, ale nie miała zamiaru odpuścić. Jeśli spróbuje i się jej nie uda… trudno… będzie myśleć co dalej, ale przecież musiała najpierw spróbować. – Spróbujemy wstać – zaczęła delikatnym głosem nie chcąc pokazywać po sobie niepewności. – Postaraj się jak tylko możesz – dodała zarzucając sobie jego ramię na szyję. – Raz – zaparła się nogami – Dwa – mocniej objęła go w torsie – Trzy – spróbowała dźwignąć go na nogi. Pierwsza próba była nieudana. Unieśli się kilka metrów, ale zaraz oboje opadli. Nie miała mu tego za złe, przecież to ona nie miała siły by mu pomóc. W ostateczności pozostawała jej różdżka, którą mogła wykorzystać. Odliczyła kolejno od jednego do trzech i znów spróbowała. Tym razem stanęli chwiejnie na nogach. – Musisz wskazać mi kierunek – dodała.
Czarownica spoglądała na mężczyznę, który bez dwóch zdań potrzebował pomocy. Nie zawahała się nawet przez chwile, nie chciała mieć nikogo na sumieniu, a jeśli ruszyłaby przed siebie ignorując jego stan, to prawdopodobnie nie potrafiłaby o tym zapomnieć. Lucinda na chwile przeniosła wzrok na zmartwionego stanem właściciela czworonoga. Biedny musiał już doskonale znać tego typu sytuacje skoro w ogóle zareagował. Chociaż nie znała się najlepiej na zwierzętach i stworzeniach, to jednak gdyby to była jednorazowa sytuacja, coś nowego, to prawdopodobnie pies nawet nie oderwałby się od wykonywanych czynności. Blondynka ponownie utkwiła spojrzenie w mężczyźnie, gdy ten chwycił ją za dłoń i wymamrotał „dom”. Lucinda skinęła od razu głową i rozejrzała się po okolicy. Właściwie znajdowali się kawałek od jakichkolwiek domostw, a mężczyzna nie wyglądał na lekkiego, ale nie miała zamiaru odpuścić. Jeśli spróbuje i się jej nie uda… trudno… będzie myśleć co dalej, ale przecież musiała najpierw spróbować. – Spróbujemy wstać – zaczęła delikatnym głosem nie chcąc pokazywać po sobie niepewności. – Postaraj się jak tylko możesz – dodała zarzucając sobie jego ramię na szyję. – Raz – zaparła się nogami – Dwa – mocniej objęła go w torsie – Trzy – spróbowała dźwignąć go na nogi. Pierwsza próba była nieudana. Unieśli się kilka metrów, ale zaraz oboje opadli. Nie miała mu tego za złe, przecież to ona nie miała siły by mu pomóc. W ostateczności pozostawała jej różdżka, którą mogła wykorzystać. Odliczyła kolejno od jednego do trzech i znów spróbowała. Tym razem stanęli chwiejnie na nogach. – Musisz wskazać mi kierunek – dodała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie była to jego wina, po prostu każda sekunda egzystencji przypominała mu o wojnie. O tym, jak pachniała ziemia przesiąknięta krwią, rozbryzgująca się na boki gdzieś pod wpływem uderzenia w nią pocisków. Za zapachem lekarstw, które pielęgniarki w pośpiechu wydawały rannym, gdzie ponad tym wszystkim wybijał się też zapach pozostałych płynów ustrojowych i teraz właśnie czuł się, jakby wciąż tam był. Pamiętał kanarki, które śpiewały tak pięknie, a potem zaraz wypuszczano je do tunelów z zatrutym gazem, aby nie musieć poświęcać żadnego człowieka. I teraz to wszystko wracało do niego, tak jakby emocje przejmowały nad nim stery, nie dając się powstrzymać się przed tym, aby po prostu zebrać się do siebie.
Zrobił co tylko w jego mocy, aby przy pomocy Lucindy podnieść się ze swojego miejsca – wysilając wszystkie mięśnie, które chciały go w tym momencie posłuchać, aby podnieść się z ziemi. Czuł niezwykłe wyrzuty sumienia, że właśnie musiał ciążyć biednej pannie (pani?) na niej, zwłaszcza, że nie wydawała się aż tak wytrzymała, aby nieść go całą drogę. Ale to był już dobry początek, a Richard nie zamierzał darowanemu koniu zaglądać w zęby. Stawiał więc krok za krokiem, tak aby tak ostrożnie kierować się w stronę domu.
- Precel…dom… - rzucił do psa, póki jeszcze mógł, a ten od razu postawił uszy, na słowo dom kierując się w stronę, skąd przyszli tutaj wraz z Richardem, co jakiś czas zawracając aby sprawdzić, czy Lucinda i Richard wracają za nim, zaraz potem też pędząc znów do domu. W międzyczasie Richard mógł oddychać i po chwili udało mu się doprowadzić jakoś do spokoju, nie na tyle, że czuł się bardzo dobrze, ale przynajmniej na tyle, że nie musiał oddychać jakby właśnie ktoś go dusił. Mógł już unieść głowę, spoglądając na swoją wybawicielkę, przyglądając jej się zmęczonym spojrzeniem zanim nie posłał jej przepraszającego uśmiechu.
- Dziękuję…za pomoc znaczy się…i przepraszam za kłopot…może mnie pani posadzić na ławce abym odpoczął, nie musi się pani kłopotać z pełnym odprowadzeniem mnie. – Zmęczona była, to pewne, ale prowadzenie go do domu jak dzieciaczka, który rzeczywiście mógł sobie poradzić tylko z leżeniem na ziemi. – Jak mogę się odwdzięczyć? – Nie chciał być jej dłużny w żaden sposób, ale miał szczerą nadzieję, że nie będzie wymagała za to zbyt wiele. Nie stać go było na dużo.
Zrobił co tylko w jego mocy, aby przy pomocy Lucindy podnieść się ze swojego miejsca – wysilając wszystkie mięśnie, które chciały go w tym momencie posłuchać, aby podnieść się z ziemi. Czuł niezwykłe wyrzuty sumienia, że właśnie musiał ciążyć biednej pannie (pani?) na niej, zwłaszcza, że nie wydawała się aż tak wytrzymała, aby nieść go całą drogę. Ale to był już dobry początek, a Richard nie zamierzał darowanemu koniu zaglądać w zęby. Stawiał więc krok za krokiem, tak aby tak ostrożnie kierować się w stronę domu.
- Precel…dom… - rzucił do psa, póki jeszcze mógł, a ten od razu postawił uszy, na słowo dom kierując się w stronę, skąd przyszli tutaj wraz z Richardem, co jakiś czas zawracając aby sprawdzić, czy Lucinda i Richard wracają za nim, zaraz potem też pędząc znów do domu. W międzyczasie Richard mógł oddychać i po chwili udało mu się doprowadzić jakoś do spokoju, nie na tyle, że czuł się bardzo dobrze, ale przynajmniej na tyle, że nie musiał oddychać jakby właśnie ktoś go dusił. Mógł już unieść głowę, spoglądając na swoją wybawicielkę, przyglądając jej się zmęczonym spojrzeniem zanim nie posłał jej przepraszającego uśmiechu.
- Dziękuję…za pomoc znaczy się…i przepraszam za kłopot…może mnie pani posadzić na ławce abym odpoczął, nie musi się pani kłopotać z pełnym odprowadzeniem mnie. – Zmęczona była, to pewne, ale prowadzenie go do domu jak dzieciaczka, który rzeczywiście mógł sobie poradzić tylko z leżeniem na ziemi. – Jak mogę się odwdzięczyć? – Nie chciał być jej dłużny w żaden sposób, ale miał szczerą nadzieję, że nie będzie wymagała za to zbyt wiele. Nie stać go było na dużo.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Czarownica doskonale wiedziała jak to jest ulegać chorobie. Sama niejednokrotnie musiała na kimś polegać, bo jej ciało odmawiało posłuszeństwa. Bywały takie dni, że nie mogła podnieść się z łóżka, otworzyć oczu, sięgnąć po lekarstwo. Bywały też takie, w których czuła się niezniszczalna. To było mylące choć nie pokusiłaby się o stwierdzenie, że wolałaby chorować przez cały czas. Zauważała jednak fakt, że człowiek dążył przede wszystkim do tego by być zdrowy. Kiedy przychodziły dni, gdy tej siły było więcej, umysł pracował na wzmożonych obrotach, a dni mijały spokojnie, miało się wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pojawiały się myśli, że jest się nie do pokonania. A jednak… można było się zdziwić jak szybko ta sprawność może uciec w zapomnienie.
Lucinda nie miała pojęcia co tak naprawdę przydarzyło się mężczyźnie. Nie widziała krwi na jego ubraniu, nie dostrzegła jej również na skórze w miejscach, które były widoczne. Nie wiedziała czy jest ranny, czy chory, nie wiedziała czy przewrócił się sam czy może ktoś mu w tym pomógł. Widziała jednak, że mężczyzna nie jest w stanie mówić dlatego nie miała zamiaru na razie pytać. Kiedy w końcu udało jej się podnieść mężczyznę do pionu, ten wskazał psu kierunek, w którym mieli iść. Czarownica mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem. I niech ktoś powie, że zwierzęta nie potrafią ratować istnień. Szli tak wolnym krokiem. Nie był to spacer, a przeprawa. Lucinda nie miała przecież tyle siły by dźwigać go i iść jednocześnie. Nie miała zamiaru jednak się poddać. Jeżeli chodzi o ludzi to nigdy nie potrafiła się poddać. Zawsze znaczyli dla niej najwięcej. I to nie jej bliscy, przyjaciele czy rodzina. Wszyscy ludzie. Ile to już razy poświęcała się dla kogoś kogo nawet nie znała? Kto nawet nie znał jej imienia? To wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną.
Kiedy odezwał się do niej był słaby. Słowa wydobywały się z jego ust przy krótkim wydechu. Na wspomnienie o ławce rozejrzała się po okolicy. Ta stojąca niedaleko nich wydawała jej się być idealna na krótką przerwę. – Precel! – zawołała posiłkując się już imieniem psiaka. Pies obrócił się jak na zawołanie i widząc, że Lucinda sadza mężczyznę na ławce przybiegł. – Chwila przerwy – zakomunikowała i wyprostowała się by unormować oddech. Trwało to kilka minut, a kiedy jej oddech w końcu zwolnił, blondynka usiadła obok mężczyzny na ławce. – Zaprowadzę pana do domu, ale mogę potrzebować kilku przystanków. – dodała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Nie mógł się odwdzięczyć. Ona tego nie wymagała, nie potrzebowała. Potrafiła pomagać i chciała to robić. Czasami myślała sobie, że taki od początku był jej cel, ale musiała stanąć w pierwszej linii frontu by zdać sobie z tego sprawę. – Nie trzeba, czasem ludzie robią rzeczy bezinteresownie – dodała, bo to wcale nie było takie jasne. Świat się zmienił. Niestety nie na lepsze.
- Jest pan ranny? Co się właściwie stało? – zapytała. Jeszcze chwila, dwie minuty i idą dalej.
Lucinda nie miała pojęcia co tak naprawdę przydarzyło się mężczyźnie. Nie widziała krwi na jego ubraniu, nie dostrzegła jej również na skórze w miejscach, które były widoczne. Nie wiedziała czy jest ranny, czy chory, nie wiedziała czy przewrócił się sam czy może ktoś mu w tym pomógł. Widziała jednak, że mężczyzna nie jest w stanie mówić dlatego nie miała zamiaru na razie pytać. Kiedy w końcu udało jej się podnieść mężczyznę do pionu, ten wskazał psu kierunek, w którym mieli iść. Czarownica mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem. I niech ktoś powie, że zwierzęta nie potrafią ratować istnień. Szli tak wolnym krokiem. Nie był to spacer, a przeprawa. Lucinda nie miała przecież tyle siły by dźwigać go i iść jednocześnie. Nie miała zamiaru jednak się poddać. Jeżeli chodzi o ludzi to nigdy nie potrafiła się poddać. Zawsze znaczyli dla niej najwięcej. I to nie jej bliscy, przyjaciele czy rodzina. Wszyscy ludzie. Ile to już razy poświęcała się dla kogoś kogo nawet nie znała? Kto nawet nie znał jej imienia? To wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną.
Kiedy odezwał się do niej był słaby. Słowa wydobywały się z jego ust przy krótkim wydechu. Na wspomnienie o ławce rozejrzała się po okolicy. Ta stojąca niedaleko nich wydawała jej się być idealna na krótką przerwę. – Precel! – zawołała posiłkując się już imieniem psiaka. Pies obrócił się jak na zawołanie i widząc, że Lucinda sadza mężczyznę na ławce przybiegł. – Chwila przerwy – zakomunikowała i wyprostowała się by unormować oddech. Trwało to kilka minut, a kiedy jej oddech w końcu zwolnił, blondynka usiadła obok mężczyzny na ławce. – Zaprowadzę pana do domu, ale mogę potrzebować kilku przystanków. – dodała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Nie mógł się odwdzięczyć. Ona tego nie wymagała, nie potrzebowała. Potrafiła pomagać i chciała to robić. Czasami myślała sobie, że taki od początku był jej cel, ale musiała stanąć w pierwszej linii frontu by zdać sobie z tego sprawę. – Nie trzeba, czasem ludzie robią rzeczy bezinteresownie – dodała, bo to wcale nie było takie jasne. Świat się zmienił. Niestety nie na lepsze.
- Jest pan ranny? Co się właściwie stało? – zapytała. Jeszcze chwila, dwie minuty i idą dalej.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chociaż tak wiele mówiło się o chorobach ciała, a ludzie medycyny poświęcali jej się nieustannie, dobierając do tego nagrody i zasługi, choroby duszy i umysłu wciąż były czymś wstydliwym, nawet jeżeli tak wiele problemów można się było spodziewać. W końcu nie był pierwszym człowiekiem, który cierpiał na zespół stresu pourazowego i mógłby ciągnąć bez końca listę przyjaciół i znajomych, rzucających się przez sen albo skaczącym do innych z pięściami, tak samo jak ona. Teraz za to nawet żaden z nich nie mógł szukać regularnej pomocy, skupiając się raczej na tym, że właśnie większość kraju próbowała ich zabić. Priorytety się nieco zmieniły i na to absolutnie nie miał co poradzić.
A teraz życie ratowała mu obca osoba, której nawet nie kojarzył – być może bywała w Dolinie, ale nigdy jej tu nie spotkał, a ona sama jednak czuła się dość swobodnie w tym miejscu. Kim była? Nie miał zamiaru wciskać się w jej życie, jeżeli nie chciała mu powiedzieć, ale coś robiła w tym miejscu i był jakiś powód. Wolał go zgadywać niż poddawać się swojemu szaleństwu, dlatego jego spojrzenie na kobiecie zawiesiło się na nieco dużej, ostatecznie jednak skierował ją na drogę, oddychając już głębiej i wolniej. Przynajmniej to jakiś początek.
Pokiwał głową kiedy oznajmiła przerwę, samemu niemal spadając na ławkę, tak aby nie ciążyć jej dalej, bo mimo siły nie wydawała się być w stanie nieść go tak długo, by na jednym wdechu dotarli aż do domu, dlatego bez słowa szemrania powiedziała cokolwiek na ten temat tej przerwy. Uśmiechnął się za to kiedy przywołała jego psa, wiedząc, że najpewniej Precel już miał ją ukochać i nie zdziwił się, kiedy tylko po zajęciu miejsca pies wskoczył na ławkę tuż obok nich, nosem szturchając kobietę, domagając się od niej uwagi i mając nadzieję że dostanie chwilę drapania, z jednej strony chcąc pomóc Richardowi, ale z drugiej fascynując się obecnością kogoś innego.
- Dam radę ostrożnie iść sam potem, najważniejsze, że mnie pani stamtąd zabrała….przynajmniej proszę mi zdradzić swoje imię. Nie trzeba nazwiska, ale dziwnie tak nazywać panią ciągle po oficjalnym podejściu. – Odchylił głowę, przymykając lekko oczy i zanurzając dłoń w psim futrze. Najpewniej już miał dużą ilość kłaków na rękawie płaszcza, ale czego się nie robiło z miłości do własnego futrzaka?
- Dziękuję…to…choroba. Powiedzmy. Czasem wydarzenia sprawiają, że…że wracają wojenne wspomnienia. Wystrzały, wybuch z dział, ludzie padający od kul. Momentami jest dobrze, ale w innych sytuacjach pojawia się problem i…ciało jakby nie słucha. Wiem, to brzmi idiotycznie. Niestety jednak, wojna nie potrafi odpuścić, nawet mimo tylu lat. Przepraszam, pewnie słuchanie o tym dramatyzmie kiedy mamy taką wojnę dookoła na pewno pani nie pomaga. Prosze przynajmniej pozwolić mi ugościć panią na chwilę w domu. Jest zimno, chociaż przez chwilę odpocznie pani w cieple bez targania mnie.
A teraz życie ratowała mu obca osoba, której nawet nie kojarzył – być może bywała w Dolinie, ale nigdy jej tu nie spotkał, a ona sama jednak czuła się dość swobodnie w tym miejscu. Kim była? Nie miał zamiaru wciskać się w jej życie, jeżeli nie chciała mu powiedzieć, ale coś robiła w tym miejscu i był jakiś powód. Wolał go zgadywać niż poddawać się swojemu szaleństwu, dlatego jego spojrzenie na kobiecie zawiesiło się na nieco dużej, ostatecznie jednak skierował ją na drogę, oddychając już głębiej i wolniej. Przynajmniej to jakiś początek.
Pokiwał głową kiedy oznajmiła przerwę, samemu niemal spadając na ławkę, tak aby nie ciążyć jej dalej, bo mimo siły nie wydawała się być w stanie nieść go tak długo, by na jednym wdechu dotarli aż do domu, dlatego bez słowa szemrania powiedziała cokolwiek na ten temat tej przerwy. Uśmiechnął się za to kiedy przywołała jego psa, wiedząc, że najpewniej Precel już miał ją ukochać i nie zdziwił się, kiedy tylko po zajęciu miejsca pies wskoczył na ławkę tuż obok nich, nosem szturchając kobietę, domagając się od niej uwagi i mając nadzieję że dostanie chwilę drapania, z jednej strony chcąc pomóc Richardowi, ale z drugiej fascynując się obecnością kogoś innego.
- Dam radę ostrożnie iść sam potem, najważniejsze, że mnie pani stamtąd zabrała….przynajmniej proszę mi zdradzić swoje imię. Nie trzeba nazwiska, ale dziwnie tak nazywać panią ciągle po oficjalnym podejściu. – Odchylił głowę, przymykając lekko oczy i zanurzając dłoń w psim futrze. Najpewniej już miał dużą ilość kłaków na rękawie płaszcza, ale czego się nie robiło z miłości do własnego futrzaka?
- Dziękuję…to…choroba. Powiedzmy. Czasem wydarzenia sprawiają, że…że wracają wojenne wspomnienia. Wystrzały, wybuch z dział, ludzie padający od kul. Momentami jest dobrze, ale w innych sytuacjach pojawia się problem i…ciało jakby nie słucha. Wiem, to brzmi idiotycznie. Niestety jednak, wojna nie potrafi odpuścić, nawet mimo tylu lat. Przepraszam, pewnie słuchanie o tym dramatyzmie kiedy mamy taką wojnę dookoła na pewno pani nie pomaga. Prosze przynajmniej pozwolić mi ugościć panią na chwilę w domu. Jest zimno, chociaż przez chwilę odpocznie pani w cieple bez targania mnie.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dawniej blondynka nie przejmowała się własnym samopoczuciem. Myślała, że jest niezniszczalna, a przynajmniej za taką właśnie chciała uchodzić. Kiedy dowiedziała się o chorobie, która plądrowała jej organizm pozbawiając ją też siły i energii, to jeszcze bardziej starła się pokazać, że jest całkowicie sprawna. Ta przekorność jej się nie opłacała i teraz doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała, że jej martwe ciało ucieszyłoby niejednego z jej wrogów, ale ona nie chciała nikomu dawać takiej satysfakcji. W końcu czuła, że może się tu jeszcze przydać. Dawniej prawdopodobnie na ostatnim wdechu zaprowadziłaby mężczyznę do domu czując taką powinność. Teraz jednak już wiedziała, że wszystko można odpowiednio połączyć jeśli tylko się tego chce i jeśli tylko się to potrafi.
Lucinda usiadła na ławce pozwalając mężczyźnie na wzięcie kilku głębszych oddechów. Chociaż z dużą siłą opadł na ławkę nie będąc w stanie manipulować do końca swoimi ruchami, to czarownica miała wrażenie, że jest już choć odrobinkę lepiej. Chwilkę później tuż obok niej pojawił się Precel, któremu widocznie spodobał się fakt, że go zawołała, że zwróciła się bezpośrednio do niego. W tym samym momencie mężczyzna zapytał ją o imię, a ona na sekundę się zawahała. Wiedziała jaką wielką moc ma taka wiedza i nie chciała się nią dzielić ze wszystkimi tym bardziej, że jej twarz zdobiła właśnie mury w całej okolicy. Nie chciała jednak zostawić tego pytania w eterze. Jeżeli pomoc komuś miałaby się dla niej skończyć źle, to ona przestałaby już wierzyć w ludzi. A może już dawno przestała? – Lucy – odparła mierzwiąc długą sierść zwierzaka. Sama nigdy nie miała psa. Z jej trybem życia ciężko było w pełni poświęcić się drugiej osobie i nie miało to znaczenia czy był to pies czy też człowiek.
Wsłuchując się w historię nieznajomego zdała sobie sprawę z tego, że niepotrzebnie się martwiła. Słuchając o kulach i wojnie potrafiła dodać sobie dwa do dwóch. Nie chciała nawet myśleć co by się stało gdyby na jego drodze stanął ktoś inny, albo gdyby zamiast niej pojawił się patrol policji. Jego słowa przypominały jej też bardzo sytuację, którą sama niedawno przeżywała. – I ma pan wtedy wrażenie, że to dzieje się znowu? Że to wszystko dzieje się obok? – zapytała zanim ugryzła się w język. Pytanie było mocno bezpośrednie. Może nie powinna go zadawać komuś kogo właściwie nie znała. Z drugiej strony on też powiedział o sobie dużo zwierzając jej się z tego czego doświadczał. – Każdy musi przeżyć swoją wojnę – powiedziała, ale wcale się z tym nie zgadzała. Ona walczyła po to by młodsze pokolenia nie musiały. Temat był jednak szalenie ciekawy. Blondynka wiedziała, że inni członkowie Zakonu po misji w Tower i Azkabanie mieli podobne odczucia co ona. Za wszystko obwiniała magię. Teraz jednak już nie była pewna czy chodziło o magię. – Pomogę. Bywam uparta więc proszę się nie sprzeciwiać. Upewnię się, że wszystko w porządku, a pan poczęstuje mnie herbatą. Może tak być? – zapytała podnosząc się z ławki i oferując swoje ramię. Dziś ona mogła być oparciem dla kogoś innego.
Lucinda usiadła na ławce pozwalając mężczyźnie na wzięcie kilku głębszych oddechów. Chociaż z dużą siłą opadł na ławkę nie będąc w stanie manipulować do końca swoimi ruchami, to czarownica miała wrażenie, że jest już choć odrobinkę lepiej. Chwilkę później tuż obok niej pojawił się Precel, któremu widocznie spodobał się fakt, że go zawołała, że zwróciła się bezpośrednio do niego. W tym samym momencie mężczyzna zapytał ją o imię, a ona na sekundę się zawahała. Wiedziała jaką wielką moc ma taka wiedza i nie chciała się nią dzielić ze wszystkimi tym bardziej, że jej twarz zdobiła właśnie mury w całej okolicy. Nie chciała jednak zostawić tego pytania w eterze. Jeżeli pomoc komuś miałaby się dla niej skończyć źle, to ona przestałaby już wierzyć w ludzi. A może już dawno przestała? – Lucy – odparła mierzwiąc długą sierść zwierzaka. Sama nigdy nie miała psa. Z jej trybem życia ciężko było w pełni poświęcić się drugiej osobie i nie miało to znaczenia czy był to pies czy też człowiek.
Wsłuchując się w historię nieznajomego zdała sobie sprawę z tego, że niepotrzebnie się martwiła. Słuchając o kulach i wojnie potrafiła dodać sobie dwa do dwóch. Nie chciała nawet myśleć co by się stało gdyby na jego drodze stanął ktoś inny, albo gdyby zamiast niej pojawił się patrol policji. Jego słowa przypominały jej też bardzo sytuację, którą sama niedawno przeżywała. – I ma pan wtedy wrażenie, że to dzieje się znowu? Że to wszystko dzieje się obok? – zapytała zanim ugryzła się w język. Pytanie było mocno bezpośrednie. Może nie powinna go zadawać komuś kogo właściwie nie znała. Z drugiej strony on też powiedział o sobie dużo zwierzając jej się z tego czego doświadczał. – Każdy musi przeżyć swoją wojnę – powiedziała, ale wcale się z tym nie zgadzała. Ona walczyła po to by młodsze pokolenia nie musiały. Temat był jednak szalenie ciekawy. Blondynka wiedziała, że inni członkowie Zakonu po misji w Tower i Azkabanie mieli podobne odczucia co ona. Za wszystko obwiniała magię. Teraz jednak już nie była pewna czy chodziło o magię. – Pomogę. Bywam uparta więc proszę się nie sprzeciwiać. Upewnię się, że wszystko w porządku, a pan poczęstuje mnie herbatą. Może tak być? – zapytała podnosząc się z ławki i oferując swoje ramię. Dziś ona mogła być oparciem dla kogoś innego.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie uważał siebie za jakiegoś potężnego człowieka, wytrzymałego ponad miarę, czy też takiego, który przejść mógłby nie wiadomo wiele, a na wojnę poszedł w zasadzie dla jakiegoś idealistycznego punktu widzenia. Z doświadczenia i czasu mógł powiedzieć, że wybór był to fatalny, a jednak, gdy teraz patrzył na życie, zastanawiał się, czy w ogóle był w tym wszystkim sens. Wzajemne mordowanie się dopadało go, gdziekolwiek by nie był, jego drodzy kuzyni znajdowali się w takim niebezpieczeństwie, że łatwiej im było opuścić kraj niż zostać na miejscu, a jego rodzeństwo i rodzinę wcięło nie wiadomo gdzie. Nie miał pojęcia, czy żyją, mimo prób skontaktowania się z nimi, ale nie mógł popadać w bezsilność. Potrzebowali go. Nie tylko jego pies czy kuzyni, ale Louis…Louis na pewno go potrzebował, tylko nie lubił o tym mówić. Mały słodziak.
- Miło mi poznać, Lucy. Precla już znasz, bardzo się cieszy, że jesteś tu z nami. – Uśmiechnął się nieco zakłopotanie, ale przynajmniej jego serce i oddech uspokoiły się na tyle, że mógł na spokojnie funkcjonować bez większych problemów. Precel za to w tym momencie na cel wziął sobie jak największe obsypanie sierścią ubrań Lucindy, bo pysk wsadził jej pod dłoń, próbując jednocześnie wejść na jej kolana, tak aby móc jak najbliżej przebywać przy niej i już bezpośrednio domagać się pieszczot, bez dodatkowych wymagań. Wzdychając lekko, Richard złapał go, usadzając go na ziemi i klepiąc lekko po pupie.
- Wybacz, jak zawsze najchętniej stałby w miejscu i kazałby ci głaskać się na okrągło. Po prostu go ignoruj jeżeli jest zbyt natarczywy. – Rozpoczynając tyradę marudzeń, Precel wydał z siebie kilka niezadowolonych burknięć, ale Richard już nawet nie zwracał na to uwagi. Spoglądał za to na kobietę, pozwalając sobie posłać uśmiech w jej kierunku, tak aby mogła być przekonana już o jego znacznie lepszym samopoczuciu. Jeszcze chwila a będzie mógł sam się podnieść.
- Tak, trochę jakby…te wszystkie wydarzenia działy się na nowo, tylko bardziej przeżywam emocje. Tak jakby znów bym zagrożony. I chociaż część mnie wie, że nie jestem, tak mimo wszystko to nie ma znaczenia. – Potrząsnął lekko głową, pocierając twarz. Nie wiedział, czy rozumiała, bo wydawała się pojętną kobietą, ale nie chciał też składać na jej barki bolesnej kwestii wspomnień, których rozwiać nikt nie mógł poza…cóż, kimś, kto leczył umysły, a o takich osobach mówić był wstyd.
Kiedy wyciągnęła ramię w jego kierunku podniósł się, uśmiechając się do niej.
- W takim razie musisz wybaczyć, że dom jest pełen sierści, akurat Precel gubi za nas dwóch. Powiedz, masz może jakieś zwierzę? – Chciał przejść na jakiś lżejszy, bardziej neutralny temat, tak aby żadne z nich już dłużej się nie musiało martwić przykrą rzeczywistością, do której jeszcze wrócą.
- Miło mi poznać, Lucy. Precla już znasz, bardzo się cieszy, że jesteś tu z nami. – Uśmiechnął się nieco zakłopotanie, ale przynajmniej jego serce i oddech uspokoiły się na tyle, że mógł na spokojnie funkcjonować bez większych problemów. Precel za to w tym momencie na cel wziął sobie jak największe obsypanie sierścią ubrań Lucindy, bo pysk wsadził jej pod dłoń, próbując jednocześnie wejść na jej kolana, tak aby móc jak najbliżej przebywać przy niej i już bezpośrednio domagać się pieszczot, bez dodatkowych wymagań. Wzdychając lekko, Richard złapał go, usadzając go na ziemi i klepiąc lekko po pupie.
- Wybacz, jak zawsze najchętniej stałby w miejscu i kazałby ci głaskać się na okrągło. Po prostu go ignoruj jeżeli jest zbyt natarczywy. – Rozpoczynając tyradę marudzeń, Precel wydał z siebie kilka niezadowolonych burknięć, ale Richard już nawet nie zwracał na to uwagi. Spoglądał za to na kobietę, pozwalając sobie posłać uśmiech w jej kierunku, tak aby mogła być przekonana już o jego znacznie lepszym samopoczuciu. Jeszcze chwila a będzie mógł sam się podnieść.
- Tak, trochę jakby…te wszystkie wydarzenia działy się na nowo, tylko bardziej przeżywam emocje. Tak jakby znów bym zagrożony. I chociaż część mnie wie, że nie jestem, tak mimo wszystko to nie ma znaczenia. – Potrząsnął lekko głową, pocierając twarz. Nie wiedział, czy rozumiała, bo wydawała się pojętną kobietą, ale nie chciał też składać na jej barki bolesnej kwestii wspomnień, których rozwiać nikt nie mógł poza…cóż, kimś, kto leczył umysły, a o takich osobach mówić był wstyd.
Kiedy wyciągnęła ramię w jego kierunku podniósł się, uśmiechając się do niej.
- W takim razie musisz wybaczyć, że dom jest pełen sierści, akurat Precel gubi za nas dwóch. Powiedz, masz może jakieś zwierzę? – Chciał przejść na jakiś lżejszy, bardziej neutralny temat, tak aby żadne z nich już dłużej się nie musiało martwić przykrą rzeczywistością, do której jeszcze wrócą.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Idealistyczny pobudki mogły zgubić. Lucinda wiedziała o tym doskonale. Chyba pokrętnie była swego rodzaju hipokrytką. Z jednej strony z niechęcią patrzyła jak ludzie w imię idei mordują, skazują innych na życie w biedzie i głodzie, a z drugiej sama poszła walczyć w imię pokoju. A czym jest pokój jak nie ideą? W końcu dla każdego ten pokój jest czymś innym. Dla niej to świat bez wojen, krwi, bez cierpienia i władzy. Dla jej przeciwników światem określonym jedną barwą krwi – tą najczyściejszą. Blondynka jednak bardzo mocno wierzyła we własną ideę. Marzyła aby ludzie w końcu przejrzeli na oczy. Zobaczyli, że przelewanie krwi do niczego nie prowadzi, że zło jest wyborem. W pewnym sensie rozumiała zmiany. Świat musiał się zmieniać, ludzie musieli się zmieniać. Wszystko szło do przodu i Lucinda naprawdę się z tego cieszyła. W głębi duszy miała dość szablonów, które ją określały. Wierzyła, że nie jest w tej kwestii jedyna. Wolałaby jednak znaleźć na to lepszy, łagodniejszy sposób. Każdą eurekę poprzedza przecież porażka. – Miło mi was poznać – zaczęła, a na jej ustach pojawił się uśmiech pełen ulgi. – A twoje imię? – skoro Precla już znała to chciała jeszcze poznać mężczyznę, któremu pomogła stanąć na nogi. Nie spodziewała się takiego zakończenia tego popołudnia, ale chyba sama takie sytuacje do siebie przyciągała. Już dawno doszła do wniosku, że działa jak magnes do różnych tego typu sytuacji.
- Czyli jest idealnym towarzystwem – dodała spoglądając na psa i głaszcząc go po gładkiej sierści. – Moja babcia miała psy. Trufla, Moirę i Lupusa. Nie pamiętam jakiej rasy były, ale były na pewno dużo większe od Precla, albo może ja byłam po prostu mniejsza – zaśmiała się. – Zwierzęta potrafią skutecznie odstresować. – dodała jeszcze nie odrywając spojrzenia od dużych oczu zwierzęcia.
Lucinda doskonale znała towarzyszące mężczyźnie odczucia. Przekonała się niejednokrotnie, że psychika potrafi płatać figle i sprawiać, że człowiek nie pojmuje otaczającej go rzeczywistości. To żniwo, które zbierają ci, którzy przetrwali. – Znam to uczucie – zaczęła. – Od pewnego czasu jest lepiej, ale były sytuacje, w których nie do końca wiedziałam co jest prawdziwe, a co nie. Duchy, które mnie otaczały były bardzo silne, a ja przeciążona tymi wszystkimi uczuciami. – dodała. Nie wiedziała czy ta wiedza jest mu w zasadzie potrzebna, ale chyba wolała, żeby wiedział, że nie jest to coś niezwykłego zważywszy na sytuację. Może jego psychiką szargała inna wojna, ale wojna to wojna i jej mechanizmy za każdym razem są takie same.
Kiedy ruszyli w stronę domu mężczyzny blondynka starała się nie narzucać mu z pomocą, ale jednak jej braki w umiejętności uzdrawiania były dość duże. Nie wiedziała ile trwa taki atak i czy może się powtarzać. Wolała dmuchać na zimne. – Właściwie nigdy nie miałam. Na stałe w Anglii mieszkam dopiero od trzech lat. Wcześniej bardzo dużo podróżowałam więc posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia było nieodpowiedzialne. Moja przyjaciółka z którą mieszkałam miała dwie pufki. Cudne stworzenia, ale bardzo nieposłuszne. – zaśmiała się gdy dotarli już niemal do celu – Odpocznij – zarządziła. – A na herbatę umówimy się następnym razem. Lepiej nie zapraszać nieznajomych do domu. – dodała i uśmiechnęła się szeroko. – Powodzenia i uważaj na siebie. – na odchodne jeszcze przytuliła Precla, który chyba nie sądził, że to spotkanie tak szybko dobiegnie końca.
z.t x2
- Czyli jest idealnym towarzystwem – dodała spoglądając na psa i głaszcząc go po gładkiej sierści. – Moja babcia miała psy. Trufla, Moirę i Lupusa. Nie pamiętam jakiej rasy były, ale były na pewno dużo większe od Precla, albo może ja byłam po prostu mniejsza – zaśmiała się. – Zwierzęta potrafią skutecznie odstresować. – dodała jeszcze nie odrywając spojrzenia od dużych oczu zwierzęcia.
Lucinda doskonale znała towarzyszące mężczyźnie odczucia. Przekonała się niejednokrotnie, że psychika potrafi płatać figle i sprawiać, że człowiek nie pojmuje otaczającej go rzeczywistości. To żniwo, które zbierają ci, którzy przetrwali. – Znam to uczucie – zaczęła. – Od pewnego czasu jest lepiej, ale były sytuacje, w których nie do końca wiedziałam co jest prawdziwe, a co nie. Duchy, które mnie otaczały były bardzo silne, a ja przeciążona tymi wszystkimi uczuciami. – dodała. Nie wiedziała czy ta wiedza jest mu w zasadzie potrzebna, ale chyba wolała, żeby wiedział, że nie jest to coś niezwykłego zważywszy na sytuację. Może jego psychiką szargała inna wojna, ale wojna to wojna i jej mechanizmy za każdym razem są takie same.
Kiedy ruszyli w stronę domu mężczyzny blondynka starała się nie narzucać mu z pomocą, ale jednak jej braki w umiejętności uzdrawiania były dość duże. Nie wiedziała ile trwa taki atak i czy może się powtarzać. Wolała dmuchać na zimne. – Właściwie nigdy nie miałam. Na stałe w Anglii mieszkam dopiero od trzech lat. Wcześniej bardzo dużo podróżowałam więc posiadanie jakiegokolwiek zwierzęcia było nieodpowiedzialne. Moja przyjaciółka z którą mieszkałam miała dwie pufki. Cudne stworzenia, ale bardzo nieposłuszne. – zaśmiała się gdy dotarli już niemal do celu – Odpocznij – zarządziła. – A na herbatę umówimy się następnym razem. Lepiej nie zapraszać nieznajomych do domu. – dodała i uśmiechnęła się szeroko. – Powodzenia i uważaj na siebie. – na odchodne jeszcze przytuliła Precla, który chyba nie sądził, że to spotkanie tak szybko dobiegnie końca.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Plac zabaw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka