Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac zabaw
Nieopodal głównego placu osady w Doliny Godryka, po przeciwnej jego stronie niż jezioro, znajduje się miejsce wspaniałych zabaw, gdzie dziecięca wyobraźnia hula do woli, wbity w ziemię patyk to niepokonany Excalibur króla Artura, a stare wiadro potrafi stać się najwspanialszym rycerskim hełmem. Plac zabaw, bo o nim mowa, nawet podczas niespokojnych czasów tchnie radością i śmiechem. Czasem jednak nie jest zbyt rozsądnym podchodzić zbyt blisko, bo nigdy nie wiadomo, czy nie znajdzie się w zasięgu działania nieopanowanej jeszcze przez niektóre z dzieciaków magii.
Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Lokacja zawiera kości.Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Czułam się jak… złodziej - albo oszust. A może jedno i drugie, ale jednen fakt, choć okropnie niewygodny zdawał się całkowicie realny. Bo kiedy wyszłam na zewnątrz, przed dom, na chwilę opierając się plecami o drzwi poczułam ulgę. A ona spłynęła winą po mnie całej. Zacisnęłam wargi. Po raz pierwszy nie wiedziałam co powinnam zrobić. Po raz pierwszy chyba uciekałam od niewygody nie potrafiąc sobie z nią poradzić. Nie chciałam, czy nie umiałam? Pewności nie miałam żadnej, zdecydować też sama nie umiałam. Przez chwilę myślałam o teleportacji, ale nagła myśl przyszła mnie do głowy - może była w domu, może wiedziałaby co robić? Odepchnęłam się w końcu od drzwi dłońmi, które miałam za plecami. Może wystarczyło to po prostu rozchodzić.
Dobre sobie Neala. Złamanych serc chyba nie da się złożyć. A ty myślisz, że możesz je rozłożyć.
- Masz co chciałeś, jesteś zadowolony?! - wyrzuciłam z siebie ku wszechświatowi, przeznaczeniu, czemu tam tylko zachciało się zakpić ze mnie, wcześniej zasłaniając mi oczy. Byłam zła, tak myślałam. Ale chwilę później zrozumiałam, że byłam zrozpaczona, bo łzy płynęły pomimo mojej woli rozmazując fragmenty drogi.
Znikaj, Neala. W nogi.
Wypadłam, możliwie szybko choć nadal wolno jakoś strasznie, dławiąc się prawie sobą samą. Okropnym byłam przypadkiem od zawsze. Napiszę do Jima za chwilę, jak wrócę, nie będę mu psuć tego całkiem. Wiedziałam przecież, że się stara. Widziałam. Jeden krok, trzeci, siódmy, dobrze, byle dalej. Aż moje imię nie rozcięło powietrza gdzieś za mną, zatrzymując mnie w pół kroku. Głos poznałam, przeklinając własne szczęście. Nawet uciec nie umiałam. Idź dalej, nakazałam sobie, ale stałam. Nie odwróciłam się jednak. IDŹ DALEJ. Poleciłam raz jeszcze zmuszając do ruszenia nogę, jakbym nie słyszała, ale przecież słyszałam. Uniosłam rękę ocierając oczy. Ale kolejne słowa - prośba zatrzymały mnie ponownie. Uniosłam tęczówki osadzone w zaczerwieniony, podkrążonych oczach.
- Do domu. - odpowiedziałam mu próbując się uśmiechnąć, ale uśmiech nie był mi dziś sprzymierzeńcem. Ledwie poruszałam kącikami ust. Uniosłam rękę żeby w zdenerwowanym geście podrapać się po policzku. - Nie mam... - czego? Chęci? Nie brzmiało to dobrze co była ze mnie za przyjaciółka? Ochota była podobna? Siła? Dla nich powinnam ją znaleźć. Odwróciłam spojrzenie na bok.
Dobre sobie Neala. Złamanych serc chyba nie da się złożyć. A ty myślisz, że możesz je rozłożyć.
- Masz co chciałeś, jesteś zadowolony?! - wyrzuciłam z siebie ku wszechświatowi, przeznaczeniu, czemu tam tylko zachciało się zakpić ze mnie, wcześniej zasłaniając mi oczy. Byłam zła, tak myślałam. Ale chwilę później zrozumiałam, że byłam zrozpaczona, bo łzy płynęły pomimo mojej woli rozmazując fragmenty drogi.
Znikaj, Neala. W nogi.
Wypadłam, możliwie szybko choć nadal wolno jakoś strasznie, dławiąc się prawie sobą samą. Okropnym byłam przypadkiem od zawsze. Napiszę do Jima za chwilę, jak wrócę, nie będę mu psuć tego całkiem. Wiedziałam przecież, że się stara. Widziałam. Jeden krok, trzeci, siódmy, dobrze, byle dalej. Aż moje imię nie rozcięło powietrza gdzieś za mną, zatrzymując mnie w pół kroku. Głos poznałam, przeklinając własne szczęście. Nawet uciec nie umiałam. Idź dalej, nakazałam sobie, ale stałam. Nie odwróciłam się jednak. IDŹ DALEJ. Poleciłam raz jeszcze zmuszając do ruszenia nogę, jakbym nie słyszała, ale przecież słyszałam. Uniosłam rękę ocierając oczy. Ale kolejne słowa - prośba zatrzymały mnie ponownie. Uniosłam tęczówki osadzone w zaczerwieniony, podkrążonych oczach.
- Do domu. - odpowiedziałam mu próbując się uśmiechnąć, ale uśmiech nie był mi dziś sprzymierzeńcem. Ledwie poruszałam kącikami ust. Uniosłam rękę żeby w zdenerwowanym geście podrapać się po policzku. - Nie mam... - czego? Chęci? Nie brzmiało to dobrze co była ze mnie za przyjaciółka? Ochota była podobna? Siła? Dla nich powinnam ją znaleźć. Odwróciłam spojrzenie na bok.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zatrzymał się, chcąc zatrzymać i ją, wierząc, że nie odejdzie od niego tak po prostu, bez słowa. Był zaskoczony, kiedy odwróciła się w jego stronę, błękitne tęczówki otworzyły się szerzej, usta rozchyliły bezwiednie, czuł się, jakby coś działo się obok niego i poza nim, jeszcze przed chwilą bawili się razem, skąd te łzy, rozmazane na jej policzkach? Nie patrzył na przyjaciół, kiedy tłoczyli się przy dziewczynce, zebrał się wtedy do wyjścia, do Steffena, łzy wzruszenia wydawały się wtedy naturalne, ale to nie wzruszenie czerwieniło dziś jej oczy. Nie w ten sposób.
- Ale... dlaczego? - Przecież wieczór dopiero się zaczynał, po co chciała wracać do domu? Nie chciała się z nimi bawić? Przyjęcie miało trwać do rana, jeszcze długo. Jak zawsze. Jak zawsze bawili się razem. Nic z tego nie rozumiał. Patrzył na nią, wyczekując, aż skończy zdanie - czy zapomniała czegoś z domu? Nie tak to wyglądało, raczej jak szukanie wymówki, czy coś zdążyło się wydarzyć, kiedy wymknął się z przyjęcia? Przecież to były chwile, ich ułamki, wyszła dosłownie moment po nim. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie potrafiła, Eve potrafiła dopiec, ale nie zdążyłaby tego zrobić w tak krótkim czasie. Tylko - jeśli nie ona, to kto? Wyglądała na zranioną, nietrudno było to dostrzec. - Co się stało? - spytał wprost, z zagubieniem, nie dostrzegł na przyjęciu żadnego niepokojącego znaku, zbyt rozdarty między wylewnym powitaniem Marii, dzieckiem Jima, przyjaciółmi, całą tą ceremonią. Jej wzrok uciekał, nie próbował uchwycić go na siłę, zachodząc jej drogą, ale patrzył na nią wciąż, z nadzieją, że obdarzy go nim sama. - Neala? - wypowiedział cicho jej imię, ze zmartwieniem. Nie pytał, czy chciała porozmawiać, bo czuł, że powinna. - Rozmawiałaś z kimś przy wyjściu? - Wiatr mógł urwać jej słowa, mógł nie usłyszeć ich dobrze, ale wydawało mu się, że się z kimś kłóciła. Masz, co chciałeś? Na kogo mogła zezłościć się tak bardzo? - Freddie? - Trudno mu było wyobrazić go sobie jako prowodyra sprzeczki, kogoś, do kogo można było kierować tak butne słowa. Jima tam nie było.
- Ale... dlaczego? - Przecież wieczór dopiero się zaczynał, po co chciała wracać do domu? Nie chciała się z nimi bawić? Przyjęcie miało trwać do rana, jeszcze długo. Jak zawsze. Jak zawsze bawili się razem. Nic z tego nie rozumiał. Patrzył na nią, wyczekując, aż skończy zdanie - czy zapomniała czegoś z domu? Nie tak to wyglądało, raczej jak szukanie wymówki, czy coś zdążyło się wydarzyć, kiedy wymknął się z przyjęcia? Przecież to były chwile, ich ułamki, wyszła dosłownie moment po nim. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie potrafiła, Eve potrafiła dopiec, ale nie zdążyłaby tego zrobić w tak krótkim czasie. Tylko - jeśli nie ona, to kto? Wyglądała na zranioną, nietrudno było to dostrzec. - Co się stało? - spytał wprost, z zagubieniem, nie dostrzegł na przyjęciu żadnego niepokojącego znaku, zbyt rozdarty między wylewnym powitaniem Marii, dzieckiem Jima, przyjaciółmi, całą tą ceremonią. Jej wzrok uciekał, nie próbował uchwycić go na siłę, zachodząc jej drogą, ale patrzył na nią wciąż, z nadzieją, że obdarzy go nim sama. - Neala? - wypowiedział cicho jej imię, ze zmartwieniem. Nie pytał, czy chciała porozmawiać, bo czuł, że powinna. - Rozmawiałaś z kimś przy wyjściu? - Wiatr mógł urwać jej słowa, mógł nie usłyszeć ich dobrze, ale wydawało mu się, że się z kimś kłóciła. Masz, co chciałeś? Na kogo mogła zezłościć się tak bardzo? - Freddie? - Trudno mu było wyobrazić go sobie jako prowodyra sprzeczki, kogoś, do kogo można było kierować tak butne słowa. Jima tam nie było.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dlaczego? Właśnie, Neala jaki powód przejdzie? Zapytałam sama siebie, czując rosnącą do mnie samej niechęć, bo wyciągałam ręce po kłamstwo - albo wymówkę, a nie sięgałam po nie wcześniej. Za to zaczynałam gardzić sobą jeszcze więcej. Zaplotłam dłonie przed sobą milcząc i milczałam jak zaklęta pozwalając zejść się brwią kiedy zapytał co się stało. Nerwowo skubiąc jedną rękę drugą. Moje własne imię nie wyciągnęło ze mnie kolejnego słowa, choć czułam, że powinnam. Rozmowa przecież zawsze była potrzebna, bo jeśli się nie mówiło, to jak się miało ze sobą komunikować. Marcel nie był w stanie się domyśleć. Pokręciłam przecząco głową a kiedy padło imię Freda zaśmiałam się nerwowo.
- Widziałeś je. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Dzisiaj zobaczyłam to co od dawna już czułam, że to mnie nie chce wpuścić, nie innych. Że to zawsze ja jestem problemem, Marcel. O mnie była zazdrosna - O MNIE! Nie o Celine z nią mogła się przyjaźnić. Zaprosiła mnie dzisiaj i to doceniam, ale widok gadzia w cygańskim ubraniu był jak policzek na który nie zasłużyłam. Zaproszenie do tańca tego nie naprawi - nie mam na to ochoty. Propozycja od Marii która jest dla mnie właściwie obca, że pożyczy mi pudru, tylko mnie obraziła - jakbym nie wiedziała jak wyglądam. Jakbym potrzebowała litości po fakcie, jak każdy też już to zobaczył. I coś sobie uświadomiłam… - wzięłam wdech. - uświadomiłam… - ale nie chciało mi to przejść przez gardło, na głos jakby wypowiedzenie tego, miało okazać się prawdą. - coś sobie, czego nie da się naprawić. - skończyłam koślawo, ale przecież nie mogłam powiedzieć Marcelowi. Bo musiałaby mi obiecać, że nikomu nie powie a zmuszanie go do trzymania sekretów przed najlepszym przyjacielem nie było w porządku. Zresztą, nie mogłam powiedzieć nikomu, byłam zołzą, teraz niemal na pewno. - Przyszłam tu dla Jima, dla jego… córki. Wzniosłam toast, więcej pożytku że mnie nie będzie. - mówiłam nie patrząc na Marcela, odwracając tęczówki, łapiąc dłonią za materiał sukienki. - Wiem, że się stara. - mówiłam szybko dalej. - To naprawić. Ich. - robił to od kiedy go znałam, najlepiej jak potrafił. Może to w nim doceniałam, że próbował dalej, mimo wszystko. - I… nie chcę tego popsuć. - mówiłam dalej zaciskając rękę na nadgarstku miętoszącej materiał dłoni. - Ale też nie umiem… - na to patrzeć, ugrzęzło mi gdzieś w gardle ściskając mocniej. - Muszę… -uciec, żeby na to nie patrzeć, na nich. Nie życzyłam im źle, ale nie chciałam na to patrzeć. - pobyć sama ze sobą. - zakończyłam koślawo. - Nie przejmuj się mną, powiedz że... źle się poczułam czy coś - zamierzałam napisać list z domu- bo w sumie było to prawdą.
- Widziałeś je. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Dzisiaj zobaczyłam to co od dawna już czułam, że to mnie nie chce wpuścić, nie innych. Że to zawsze ja jestem problemem, Marcel. O mnie była zazdrosna - O MNIE! Nie o Celine z nią mogła się przyjaźnić. Zaprosiła mnie dzisiaj i to doceniam, ale widok gadzia w cygańskim ubraniu był jak policzek na który nie zasłużyłam. Zaproszenie do tańca tego nie naprawi - nie mam na to ochoty. Propozycja od Marii która jest dla mnie właściwie obca, że pożyczy mi pudru, tylko mnie obraziła - jakbym nie wiedziała jak wyglądam. Jakbym potrzebowała litości po fakcie, jak każdy też już to zobaczył. I coś sobie uświadomiłam… - wzięłam wdech. - uświadomiłam… - ale nie chciało mi to przejść przez gardło, na głos jakby wypowiedzenie tego, miało okazać się prawdą. - coś sobie, czego nie da się naprawić. - skończyłam koślawo, ale przecież nie mogłam powiedzieć Marcelowi. Bo musiałaby mi obiecać, że nikomu nie powie a zmuszanie go do trzymania sekretów przed najlepszym przyjacielem nie było w porządku. Zresztą, nie mogłam powiedzieć nikomu, byłam zołzą, teraz niemal na pewno. - Przyszłam tu dla Jima, dla jego… córki. Wzniosłam toast, więcej pożytku że mnie nie będzie. - mówiłam nie patrząc na Marcela, odwracając tęczówki, łapiąc dłonią za materiał sukienki. - Wiem, że się stara. - mówiłam szybko dalej. - To naprawić. Ich. - robił to od kiedy go znałam, najlepiej jak potrafił. Może to w nim doceniałam, że próbował dalej, mimo wszystko. - I… nie chcę tego popsuć. - mówiłam dalej zaciskając rękę na nadgarstku miętoszącej materiał dłoni. - Ale też nie umiem… - na to patrzeć, ugrzęzło mi gdzieś w gardle ściskając mocniej. - Muszę… -uciec, żeby na to nie patrzeć, na nich. Nie życzyłam im źle, ale nie chciałam na to patrzeć. - pobyć sama ze sobą. - zakończyłam koślawo. - Nie przejmuj się mną, powiedz że... źle się poczułam czy coś - zamierzałam napisać list z domu- bo w sumie było to prawdą.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyglądał się jej badawczo, nie odejmując odeń spojrzenia, kiedy usłyszał jej nerwowy śmiech - dla niego zabrzmiał dojmująco smutno. Ten śmiech dźwięczał bezradnością, na którą nie powinno być miejsca wśród przyjaciół. Świadczył o tym, że jej zależało. Tylko jej, bo drogę od domu pokonała sama. Dlaczego nikt za nią nie poszedł?
Nie od razu zrozumiał, co miała na myśli, wskazując na dziewczyny. Wyglądały pięknie, romskie stroje pozwalały sięgnąć po pogrzebane wspomnienia i wszystkie roześmiane chwile spędzone w ich dawnym taborze, bywał w nim przecież, bywał w nim często, nie wiedział, jak to się stało, że Maria też założyła romską suknię, nie wiedział, że dziewczyny w ogóle się znały. Sam przecież poznał ją dopiero co, czy to miało znaczenie? Neala wyrzucała z siebie kolejne zarzuty - jaki znowu puder? - pewien był, że dziewczyna tak dobra, tak otwarta jak Maria nie miała intencji jej obrazić. Ale chyba potrafił zrozumieć sens jej słów, sens wyobcowania i odrzucenia. Traktowała go podobnie, odkąd ponownie się zjednoczyli, jakby lata rozłąki sprawiły, że zapomniała, kim był. Może tak było. Może zapomniała.
- Litości? O czym ty... - zmarszczył brew. - Żartujesz? Eve nie miała nigdy powodów być zazdrosną o Celine - zaczął, bez przekonania, uciekając wzrokiem, trudno było mu wypowiedzieć te słowa. Nie miała powodów, bo James nigdy by jej nie dotknął. Nie w ten sposób. Nie zrobiłby tego, bo wiedział to, o czym od wydarzeń w Weymouth wiedział już każdy z nich. Nie wiedział, że Eve była zazdrosna o Nealę. Neala była zawsze tam, gdzie Eve być powinna, nie widziała tego? - A mimo to... sama pamiętasz, co się działo, kiedy poprosiłem o schronienie dla niej. - Nigdy nie myślał, że przyczyną była zazdrość Eve, ale to chyba było możliwe. O tym, co się wtedy działo, nie usłyszał od żadnego z Doe, usłyszał o tym właśnie od Neali. - One się przyjaźnią? Od kiedy? Widzisz ją tutaj? - Nie, Celine nie przyszła. Czy mogła żywić względem niego taką urazę, żeby zignorować celebrację życia córki Eve, jeśli były przyjaciółkami? - Wydaje mi się, że tu jednak nie chodzi o ciebie, Neala - odpowiedział ostrożnie, unosząc ku niej spojrzenie. Niepewne, bo nie były to słowa, które chciał wypowiadać. Ale były to słowa kłębiące się w nim już od dawna. - Myślę, że tu chodzi o nią. Myślę, że... że Eve po prostu nie potrzebuje nikogo. Nie wydaje mi się, żeby kogoś... traktowała lepiej. - Jim mówił w Weymouth, że chciała spędzać więcej czasu z Jimem, nie z nimi. Nie chciał o tym mówić, ale coś w nim pękło, kiedy podczas ceremonii padły tamte bolesne słowa. Jak wielka tama, dotąd silna, pękająca pod naporem wezbranego po deszczu nurtu rzeki. - Słyszałaś, co powiedziała? Że Jim powtarzał jej, że jesteśmy rodziną, ale ona nie chciała słuchać. Jestem ich rodziną według ich prawa - Wyciągnął przed nią dłoń z zabliźnionym rozcięciem, śladem po przysiędze krwi. Sądził, że zrozumie, musiała widzieć tę bliznę u Jima. - Ale to też nie miało żadnego znaczenia - Żadnego, on też był dla niej gadziem. Eve zawsze będzie mogła na niego liczyć, bo dla niego ta przysięga była ważna. Okupiona krwią i łzami, emocją silną jak łącząca ich więź. Bał się wtedy, że go stracił, ale zamiast tego uwiązał się do niego na zawsze. - Chyba... nie chodzi o wpuszczenie cię do ich świata. - Ta blizna świadczyła o tym, że był jego częścią, nie potrzebował od Eve żadnych zapewnień. - Tu chodzi o wpuszczenie kogokolwiek do jej świata. - Jego, Neali, Celine, nawet Jima. - Wiesz... - Nad tym też się zastanawiał. Nad tym, że niewiele mówiła. - Jest bardzo skryta. Nie wiemy, przez co przeszła, kiedy się zgubiła. Kiedy... Kiedy byli oddzielnie. Czasem sobie myślę, że może spotkało ją coś strasznego i dlatego teraz... teraz nie chce już bliskości innych. Nie była taka. Kiedyś, dawniej. - Może Eve potrafiła już ufać tylko Aishy, jeśli w ogóle ufała chociaż jej. Szukał dla niej usprawiedliwienia, bo pamiętał ją sprzed lat, bo przyjaźnili się przed laty, przed jej zaginięciem, kochał ją wtedy jak siostrę, której nigdy nie miał. Może to był sposób, w jaki radziła sobie z tamtym pożarem. Nie potrafił tego zmienić. - Przepraszam - rzucił smętnie, to on zaprosił ją do tańca, zawołał ją, żeby dołączyła do reszty. - Nie wiedziałem, że... myślałem, że będziesz się dobrze bawiła - Jak inni. Jak wszyscy. Chyba też trochę robił dobrą minę do złej gry, czy ktoś dzisiaj bawił się właściwie dobrze?
Czy udawali, bo tak wypadało, cieszyć się z narodzin dziecka, dla którego świat właściwie nie miał wcale miejsca?
- Co sobie uświadomiłaś? - spytał, bo przecież wszystko dało się naprawić. Prawie wszystko. Nie odezwał się, choć wiedział, że to nieprawda. Że Jim się starał. Starał się, to prawda, wcześniej. Ale pamiętał jego zrezygnowanie w Weymouth, zanim zniknęli. Jim widział dziś Eve pierwszy raz od tamtej pory. Lojalność wobec przyjaciela nie pozwoliła mu tego powiedzieć, nie na głos. Że on nie miał już sił się starać. Że próbował, naprawdę chciał, ale on też nie potrafił dostać się do jej świata. Jego też nie wpuściła. Dzielił ich wysoki gruby mur, a Jim nawet nie widział, gdzie znajdują się drzwi. Przestał ich szukać, bo zwątpił, czy w ogóle istnieją.
- Dlaczego miałabyś to zepsuć? - spytał, nie rozumiejąc. - O co chodzi? - To niemożliwe, że aż tak zależało jej na akceptacji Eve. Eve nikogo nie akceptowała. - Chcesz teraz być sama? Widziałaś, jaki był przerażony? Zobaczył dziecko i nawiał, właśnie szedłem go szukać. Przyszłaś tu dla niego, więc... więc bądź tu dla niego, Neala. Nie zostawiaj go teraz. - Mówił spokojnie, właściwie - prosił. Naprawdę chciał, żeby tutaj była. Żeby tutaj dziś była. - On tego potrzebuje. On nas potrzebuje. - Nas, przyjaciół. Było mu ciężko, choć bardzo chciał to zamaskować. Nie mógł oszukać Marcela. - Aishy chyba też przydałoby się wsparcie - dodał po chwili, bez przekonania, na nią chyba nie była zła? Dla niej to też wielki dzień, chodziło o jej bratanicę.
Nie od razu zrozumiał, co miała na myśli, wskazując na dziewczyny. Wyglądały pięknie, romskie stroje pozwalały sięgnąć po pogrzebane wspomnienia i wszystkie roześmiane chwile spędzone w ich dawnym taborze, bywał w nim przecież, bywał w nim często, nie wiedział, jak to się stało, że Maria też założyła romską suknię, nie wiedział, że dziewczyny w ogóle się znały. Sam przecież poznał ją dopiero co, czy to miało znaczenie? Neala wyrzucała z siebie kolejne zarzuty - jaki znowu puder? - pewien był, że dziewczyna tak dobra, tak otwarta jak Maria nie miała intencji jej obrazić. Ale chyba potrafił zrozumieć sens jej słów, sens wyobcowania i odrzucenia. Traktowała go podobnie, odkąd ponownie się zjednoczyli, jakby lata rozłąki sprawiły, że zapomniała, kim był. Może tak było. Może zapomniała.
- Litości? O czym ty... - zmarszczył brew. - Żartujesz? Eve nie miała nigdy powodów być zazdrosną o Celine - zaczął, bez przekonania, uciekając wzrokiem, trudno było mu wypowiedzieć te słowa. Nie miała powodów, bo James nigdy by jej nie dotknął. Nie w ten sposób. Nie zrobiłby tego, bo wiedział to, o czym od wydarzeń w Weymouth wiedział już każdy z nich. Nie wiedział, że Eve była zazdrosna o Nealę. Neala była zawsze tam, gdzie Eve być powinna, nie widziała tego? - A mimo to... sama pamiętasz, co się działo, kiedy poprosiłem o schronienie dla niej. - Nigdy nie myślał, że przyczyną była zazdrość Eve, ale to chyba było możliwe. O tym, co się wtedy działo, nie usłyszał od żadnego z Doe, usłyszał o tym właśnie od Neali. - One się przyjaźnią? Od kiedy? Widzisz ją tutaj? - Nie, Celine nie przyszła. Czy mogła żywić względem niego taką urazę, żeby zignorować celebrację życia córki Eve, jeśli były przyjaciółkami? - Wydaje mi się, że tu jednak nie chodzi o ciebie, Neala - odpowiedział ostrożnie, unosząc ku niej spojrzenie. Niepewne, bo nie były to słowa, które chciał wypowiadać. Ale były to słowa kłębiące się w nim już od dawna. - Myślę, że tu chodzi o nią. Myślę, że... że Eve po prostu nie potrzebuje nikogo. Nie wydaje mi się, żeby kogoś... traktowała lepiej. - Jim mówił w Weymouth, że chciała spędzać więcej czasu z Jimem, nie z nimi. Nie chciał o tym mówić, ale coś w nim pękło, kiedy podczas ceremonii padły tamte bolesne słowa. Jak wielka tama, dotąd silna, pękająca pod naporem wezbranego po deszczu nurtu rzeki. - Słyszałaś, co powiedziała? Że Jim powtarzał jej, że jesteśmy rodziną, ale ona nie chciała słuchać. Jestem ich rodziną według ich prawa - Wyciągnął przed nią dłoń z zabliźnionym rozcięciem, śladem po przysiędze krwi. Sądził, że zrozumie, musiała widzieć tę bliznę u Jima. - Ale to też nie miało żadnego znaczenia - Żadnego, on też był dla niej gadziem. Eve zawsze będzie mogła na niego liczyć, bo dla niego ta przysięga była ważna. Okupiona krwią i łzami, emocją silną jak łącząca ich więź. Bał się wtedy, że go stracił, ale zamiast tego uwiązał się do niego na zawsze. - Chyba... nie chodzi o wpuszczenie cię do ich świata. - Ta blizna świadczyła o tym, że był jego częścią, nie potrzebował od Eve żadnych zapewnień. - Tu chodzi o wpuszczenie kogokolwiek do jej świata. - Jego, Neali, Celine, nawet Jima. - Wiesz... - Nad tym też się zastanawiał. Nad tym, że niewiele mówiła. - Jest bardzo skryta. Nie wiemy, przez co przeszła, kiedy się zgubiła. Kiedy... Kiedy byli oddzielnie. Czasem sobie myślę, że może spotkało ją coś strasznego i dlatego teraz... teraz nie chce już bliskości innych. Nie była taka. Kiedyś, dawniej. - Może Eve potrafiła już ufać tylko Aishy, jeśli w ogóle ufała chociaż jej. Szukał dla niej usprawiedliwienia, bo pamiętał ją sprzed lat, bo przyjaźnili się przed laty, przed jej zaginięciem, kochał ją wtedy jak siostrę, której nigdy nie miał. Może to był sposób, w jaki radziła sobie z tamtym pożarem. Nie potrafił tego zmienić. - Przepraszam - rzucił smętnie, to on zaprosił ją do tańca, zawołał ją, żeby dołączyła do reszty. - Nie wiedziałem, że... myślałem, że będziesz się dobrze bawiła - Jak inni. Jak wszyscy. Chyba też trochę robił dobrą minę do złej gry, czy ktoś dzisiaj bawił się właściwie dobrze?
Czy udawali, bo tak wypadało, cieszyć się z narodzin dziecka, dla którego świat właściwie nie miał wcale miejsca?
- Co sobie uświadomiłaś? - spytał, bo przecież wszystko dało się naprawić. Prawie wszystko. Nie odezwał się, choć wiedział, że to nieprawda. Że Jim się starał. Starał się, to prawda, wcześniej. Ale pamiętał jego zrezygnowanie w Weymouth, zanim zniknęli. Jim widział dziś Eve pierwszy raz od tamtej pory. Lojalność wobec przyjaciela nie pozwoliła mu tego powiedzieć, nie na głos. Że on nie miał już sił się starać. Że próbował, naprawdę chciał, ale on też nie potrafił dostać się do jej świata. Jego też nie wpuściła. Dzielił ich wysoki gruby mur, a Jim nawet nie widział, gdzie znajdują się drzwi. Przestał ich szukać, bo zwątpił, czy w ogóle istnieją.
- Dlaczego miałabyś to zepsuć? - spytał, nie rozumiejąc. - O co chodzi? - To niemożliwe, że aż tak zależało jej na akceptacji Eve. Eve nikogo nie akceptowała. - Chcesz teraz być sama? Widziałaś, jaki był przerażony? Zobaczył dziecko i nawiał, właśnie szedłem go szukać. Przyszłaś tu dla niego, więc... więc bądź tu dla niego, Neala. Nie zostawiaj go teraz. - Mówił spokojnie, właściwie - prosił. Naprawdę chciał, żeby tutaj była. Żeby tutaj dziś była. - On tego potrzebuje. On nas potrzebuje. - Nas, przyjaciół. Było mu ciężko, choć bardzo chciał to zamaskować. Nie mógł oszukać Marcela. - Aishy chyba też przydałoby się wsparcie - dodał po chwili, bez przekonania, na nią chyba nie była zła? Dla niej to też wielki dzień, chodziło o jej bratanicę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Nie miała też powodów, by być o mnie. - odpowiedziałam mu pozostając przy swoim zdaniu. Nic nie zrobiłam. Nic co naprawdę mogłaby się położyć cieniem, a Eve od początku widziała we mnie wroga, wyrzucała mi absurdalne oskarżenia, a potem przepraszała warunkując. Jeśli to, jeśli tamto. Wspomnienie nieobecności Celine otworzyło moje wargi. Wzruszyłam ramionami. Może się nie przyjaźniły. Może się lubiły, ale Marcel nie rozumiał. Zerknęłam na niego na kolejne słowa. Na rozcięcie na dłoni. Znajome. Podobne do tego Jima. Podobne też do mojego, choć moje, pochodziło z czegoś całkiem innego. Chodziło mnie.
- Traktuje. - odpowiedziałam mu, marszcząc w złości brwi, wzruszyłam ramionami. - Przestań Marcel. Nie chodzi o to, że każdego musi jednako traktować, ale o to, mnie... zaskoczyło. - orzekłam kręcąc głową, zaciskając wargi, powstrzymując słowa. - Nie wiecie, bo nic wam nie mówi. WAM! - powiedziałam do niego z wyrzutem, bo jednak słabo je powstrzymałam, w końcu zwracając na niego tęczówki. Zawsze wymykały się na wolność. - A potem odchodzi, bez słowa, ale z urazą. Nikt jej nie może zrozumieć, bo nikomu nie próbuje siebie wyjaśnić. - orzekłam biorąc wdech. - Nikt nie jest w stanie tylko dawać. Bo jeśli tylko daje nie otrzymując nic w zamian, to sam siebie wypala. Rozumiesz? Kiedy rozmawialiście, n a p r a w d ę rozmawialiście ostatnio? Kiedy powiedziałeś jej swoje uczucia i obawy, kiedy ona wyjaśniła to, co cię trapi albo co ją boli? Zaufanie, to wybór Marcel. Nie ma powodów, żeby nie ufała wam a… - zacisnęłam wargi. Wzięłam wdech. - … przepraszam. Nie moja sprawa. - bo nie powinnam była w to wchodzić. To też nie było tym, co pchało mnie do domu. A jednocześnie nie mogłam znieść tego, że próbował ją bronić, bo widziałam - wiedziałam - że jego to też bolało. Bolało też Jima.
- Nie przepraszaj. - poprosiłam go biorąc wdech w płuca. - Nie masz przecież za co. - przypomniałam mu łagodniej. Uniosłam rękę zakładając za ucho kosmyk rudych włosów. Bo liczyłam na to, choć przepełniona obawą. A potem je zobaczyłam. A może nie, a ją w sukience romów, potem Jima i wszystko stało się jeszcze bardziej skomplikowane niż ledwie chwilę wcześniej.
Mimowolnie zacisnęłam rękę na materiale sukienki. Co sobie uświadomiłam. Odwróciłam tęczówki, czując wchodzącą na szyję czerwień. Puściłam materiał żeby unieść rękę i podrapać się po szyi.
- Że nie da się mnie naprawić. - odpowiedziałam mimo wszystko uśmiechając się krzywo. Mówiąc wszystko i nie mówiąc nic jednocześnie. Nie byłam w stanie - ze strachu, czy obawy? A może nie chciałam naprawdę obarczać go sekretem, który nie mógł nigdy się objawić. - Los igra sobie ze mną i świetnie się bawi. - odwróciłam znów tęczówki. Wzruszyłam ramionami. Potaknęłam głową. Chciałam być sama, chciałam siedzieć i płakać. Wyć - byłoby może bardziej adekwatne, oczy miałam zaszklone nadal. Ale kolejne słowa zwróciły moją uwagę ku Marcelowi. Nie mogłam przyznać, że ledwie widziałam przez łzy własne i odgłos łamiącego się na kawałki wątłego organu. Wzięłam drżący wdech w płuca.
- To nie… - …fair. Szepnęłam ale ostatnie słowo ugrzęzło w gardle bo podskórnie wiedziałam, że Marcel mnie nie kłamał i - co gorsze - że miał rację. Zmarszczyłam brwi odwracając tęczówki. Ale to było nie fair. To wszystko takie było. Abstrakcyjnie absurdalne. Ale wiedziałam, że nie mam argumentów - przynajmniej nie takich, które mogłabym wypowiedzieć na głos. - Wszystko zawsze się wali, kiedy jestem obok. - powiedziałam w ostatnim porywie rozpaczliwej myśli, wiedząc, że przegrałam w momencie w którym mnie zauważył. Gdybym zniknęła, miałabym tylko kaca za ucieczkę, nie potrafiłam jej kontynuować kiedy stał przede mną i prosił, żebym została.
- Traktuje. - odpowiedziałam mu, marszcząc w złości brwi, wzruszyłam ramionami. - Przestań Marcel. Nie chodzi o to, że każdego musi jednako traktować, ale o to, mnie... zaskoczyło. - orzekłam kręcąc głową, zaciskając wargi, powstrzymując słowa. - Nie wiecie, bo nic wam nie mówi. WAM! - powiedziałam do niego z wyrzutem, bo jednak słabo je powstrzymałam, w końcu zwracając na niego tęczówki. Zawsze wymykały się na wolność. - A potem odchodzi, bez słowa, ale z urazą. Nikt jej nie może zrozumieć, bo nikomu nie próbuje siebie wyjaśnić. - orzekłam biorąc wdech. - Nikt nie jest w stanie tylko dawać. Bo jeśli tylko daje nie otrzymując nic w zamian, to sam siebie wypala. Rozumiesz? Kiedy rozmawialiście, n a p r a w d ę rozmawialiście ostatnio? Kiedy powiedziałeś jej swoje uczucia i obawy, kiedy ona wyjaśniła to, co cię trapi albo co ją boli? Zaufanie, to wybór Marcel. Nie ma powodów, żeby nie ufała wam a… - zacisnęłam wargi. Wzięłam wdech. - … przepraszam. Nie moja sprawa. - bo nie powinnam była w to wchodzić. To też nie było tym, co pchało mnie do domu. A jednocześnie nie mogłam znieść tego, że próbował ją bronić, bo widziałam - wiedziałam - że jego to też bolało. Bolało też Jima.
- Nie przepraszaj. - poprosiłam go biorąc wdech w płuca. - Nie masz przecież za co. - przypomniałam mu łagodniej. Uniosłam rękę zakładając za ucho kosmyk rudych włosów. Bo liczyłam na to, choć przepełniona obawą. A potem je zobaczyłam. A może nie, a ją w sukience romów, potem Jima i wszystko stało się jeszcze bardziej skomplikowane niż ledwie chwilę wcześniej.
Mimowolnie zacisnęłam rękę na materiale sukienki. Co sobie uświadomiłam. Odwróciłam tęczówki, czując wchodzącą na szyję czerwień. Puściłam materiał żeby unieść rękę i podrapać się po szyi.
- Że nie da się mnie naprawić. - odpowiedziałam mimo wszystko uśmiechając się krzywo. Mówiąc wszystko i nie mówiąc nic jednocześnie. Nie byłam w stanie - ze strachu, czy obawy? A może nie chciałam naprawdę obarczać go sekretem, który nie mógł nigdy się objawić. - Los igra sobie ze mną i świetnie się bawi. - odwróciłam znów tęczówki. Wzruszyłam ramionami. Potaknęłam głową. Chciałam być sama, chciałam siedzieć i płakać. Wyć - byłoby może bardziej adekwatne, oczy miałam zaszklone nadal. Ale kolejne słowa zwróciły moją uwagę ku Marcelowi. Nie mogłam przyznać, że ledwie widziałam przez łzy własne i odgłos łamiącego się na kawałki wątłego organu. Wzięłam drżący wdech w płuca.
- To nie… - …fair. Szepnęłam ale ostatnie słowo ugrzęzło w gardle bo podskórnie wiedziałam, że Marcel mnie nie kłamał i - co gorsze - że miał rację. Zmarszczyłam brwi odwracając tęczówki. Ale to było nie fair. To wszystko takie było. Abstrakcyjnie absurdalne. Ale wiedziałam, że nie mam argumentów - przynajmniej nie takich, które mogłabym wypowiedzieć na głos. - Wszystko zawsze się wali, kiedy jestem obok. - powiedziałam w ostatnim porywie rozpaczliwej myśli, wiedząc, że przegrałam w momencie w którym mnie zauważył. Gdybym zniknęła, miałabym tylko kaca za ucieczkę, nie potrafiłam jej kontynuować kiedy stał przede mną i prosił, żebym została.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jasne, że nie - przytaknął jej, choć nie do końca był takiego zdania. Był za to absolutnie pewien, że pośród wszystkich dziewczyn, które znał, Neala była ostatnią, która celowo zbliżałaby się w sposób, o który można było odczuwać zazdrość, do żonatego mężczyzny. Nie tylko w romskim świecie uchodziło to za podłość, a Neala nie była podła. - Przecież każdy tutaj to wie - podkreślił, bo był też całkowicie pewien, że nikt nie miałby innego zdania. Neala była dobrze wychowana. Lepiej od nich.
- Co cię zaskoczyło? Romskie stroje? Maria jest z nami pierwszy raz, może pomyślała, że wszyscy będą tak ubrani - rzucił w ciemno, nie widział w tym winy Eve, nie widział w tym babskiej komitywy. Poznał Marię niedawno, nie znał jej dobrze, ale wydawała mu się ciepła, empatyczna i dobra. - Byłem w taborze mnóstwo razy, a nigdy nie miałem na sobie romskiego stroju. To o czymś świadczy? Chyba nie, akceptowali mnie. Nie tylko Eve, starsi też. - Bez tego nie mógłby z nimi przebywać. A Eve, Eve przecież nie była w taborze żadnym autorytetem, żeby móc teraz dyrygować, komu co wolno, a czego nie wolno.
- Nam - powtórzył po niej, ciszej niż ona, spokojniej, potakując, nie zamierzał się z tym sprzeczać. Eve nic im nie mówiła. Powinien oczekiwać, żeby mówiła jemu? Nie oczekiwał. Przypomniało mu się spotkanie, na którym chciała się wyjaśnić. Nie powiedziała ni słowa, ni słowa o rosnącym między nimi dystansie, choć przecież w czymś leżała przyczyna. Może nie. Może po prostu oddalił ich od siebie biegnący czas. Nie byli już dziećmi, żyli inaczej, zmieniało się wszystko. Uśmiechnął się, trochę ponuro, na słowa o dawaniu, ale nie powiedział nic. - Odkąd wróciła? Ani razu - odpowiedział szczerze, zastanawiając się, czy spodziewała się, że było aż tak źle. On odpowiedzią zaskoczył sam siebie. To bolało, oczywiście, że tak. Utrata bliskiej osoby zawsze bolała. - Ale nie zmusisz nikogo, żeby ci zaufał, Neala. To nie na tym polega - Czy miał prawo ją oceniać? Czy miał prawo się na nią złościć? Nie chciała tego. Nie musiała chcieć. Nowe zwierzę na Arenie, nim zaufa, obserwuje. Dzień za dniem podchodzi coraz bliżej ludzi, czasem trwa to tygodniami, czasem całymi miesiącami. Pokręcił głową, nie miała za co przepraszać. - Nie możesz sobie tak po prostu wybrać, komu zaufasz. Najpierw musisz mieć powody, żeby ufać. - Nie dał ich jeszcze Eve? Być może nie dał. Przecież tu nie chodziło o jego ocenę.
- Dlaczego ktoś miałby chcieć cię naprawiać? Nie trzeba cię naprawiać. Z nas wszystkich chyba tylko ciebie - dodał, całkiem szczerze. Nie była głupia jak oni wszyscy. - Los tak ma. Jest złośliwy i wredny, tylko czeka, żeby zastać cię w najgorszej możliwej chwili. Co zrobił tym razem? - Jej nieprzyjemny uśmiech zdradzał wprost, że za tymi słowami stało coś więcej, coś jeszcze. Nie musiała tego w sobie dusić, chciał, żeby to wiedziała.
- Tak - przytaknął też jej ostatnim słowom, choć zbierał się do tego o chwilę zbyt długo. Zbierał się, bo myślał o tym od dawna, ale nie było okazji. Ta też była słaba, ale lepszej chyba nie będzie, widział to w jej szklistych oczach. - Całe szczęście, że akurat wtedy, kiedy jesteś obok. Bo tylko dzięki temu jakoś z tego wychodzimy. Zajęłaś się moją twarzą, kiedy jak ostatni kretyn prosiłem się o guza u faceta dwa razy większego ode mnie. A później, kiedy postanowiłem być jeszcze większym kretynem i... - I prawie doprowadziłem do strasznej tragedii, której nie potrafię nazwać - Wtedy też byłaś obok, żeby pomóc. Nie wiem, jak... co by się wtedy wydarzyło, gdyby nie ty. Gdybyś nie była obok, kiedy wszystko się zawaliło. - Potrafił udzielić Jimowi pierwszej pomocy, zrobił to on, bo miał silniejsze ramiona, ale to dopiero jej magia sprawiła, że ten wysiłek nie poszedł na marne. Jeszcze w Weymouth był na nią zły, bo mu nie powiedziała. Ale dziś perspektywa była inna i to, co wtedy wydawało się ważne, już takim nie było. - A potem, potem was tam zostawiliśmy. I nie było nas, żeby... Nie wiem, żeby zrobić cokolwiek, pomóc. Zamiast nam powiedzieć, że jesteśmy durniami, wysłałaś nam brzoskwinie na drogę i znowu nas uratowałaś, bo nie mieliśmy nic do jedzenia. Próbuję powiedzieć, że... cieszę się, Neala, naprawdę się cieszę, że cię widzę. Potwornie mi głupio, że wtedy wróciliśmy do Londynu. Że... że nas nie było. To przeze mnie, to ja chciałem, chociaż wiedziałem, w jakim stanie była Eve. I... po prostu cieszę się, że jesteś cała. Jakimś cudem wszyscy przeżyliśmy koniec świata, nawet mała Gilly. I... chyba naprawdę mamy co świętować, ale to ma sens tylko razem.
- Co cię zaskoczyło? Romskie stroje? Maria jest z nami pierwszy raz, może pomyślała, że wszyscy będą tak ubrani - rzucił w ciemno, nie widział w tym winy Eve, nie widział w tym babskiej komitywy. Poznał Marię niedawno, nie znał jej dobrze, ale wydawała mu się ciepła, empatyczna i dobra. - Byłem w taborze mnóstwo razy, a nigdy nie miałem na sobie romskiego stroju. To o czymś świadczy? Chyba nie, akceptowali mnie. Nie tylko Eve, starsi też. - Bez tego nie mógłby z nimi przebywać. A Eve, Eve przecież nie była w taborze żadnym autorytetem, żeby móc teraz dyrygować, komu co wolno, a czego nie wolno.
- Nam - powtórzył po niej, ciszej niż ona, spokojniej, potakując, nie zamierzał się z tym sprzeczać. Eve nic im nie mówiła. Powinien oczekiwać, żeby mówiła jemu? Nie oczekiwał. Przypomniało mu się spotkanie, na którym chciała się wyjaśnić. Nie powiedziała ni słowa, ni słowa o rosnącym między nimi dystansie, choć przecież w czymś leżała przyczyna. Może nie. Może po prostu oddalił ich od siebie biegnący czas. Nie byli już dziećmi, żyli inaczej, zmieniało się wszystko. Uśmiechnął się, trochę ponuro, na słowa o dawaniu, ale nie powiedział nic. - Odkąd wróciła? Ani razu - odpowiedział szczerze, zastanawiając się, czy spodziewała się, że było aż tak źle. On odpowiedzią zaskoczył sam siebie. To bolało, oczywiście, że tak. Utrata bliskiej osoby zawsze bolała. - Ale nie zmusisz nikogo, żeby ci zaufał, Neala. To nie na tym polega - Czy miał prawo ją oceniać? Czy miał prawo się na nią złościć? Nie chciała tego. Nie musiała chcieć. Nowe zwierzę na Arenie, nim zaufa, obserwuje. Dzień za dniem podchodzi coraz bliżej ludzi, czasem trwa to tygodniami, czasem całymi miesiącami. Pokręcił głową, nie miała za co przepraszać. - Nie możesz sobie tak po prostu wybrać, komu zaufasz. Najpierw musisz mieć powody, żeby ufać. - Nie dał ich jeszcze Eve? Być może nie dał. Przecież tu nie chodziło o jego ocenę.
- Dlaczego ktoś miałby chcieć cię naprawiać? Nie trzeba cię naprawiać. Z nas wszystkich chyba tylko ciebie - dodał, całkiem szczerze. Nie była głupia jak oni wszyscy. - Los tak ma. Jest złośliwy i wredny, tylko czeka, żeby zastać cię w najgorszej możliwej chwili. Co zrobił tym razem? - Jej nieprzyjemny uśmiech zdradzał wprost, że za tymi słowami stało coś więcej, coś jeszcze. Nie musiała tego w sobie dusić, chciał, żeby to wiedziała.
- Tak - przytaknął też jej ostatnim słowom, choć zbierał się do tego o chwilę zbyt długo. Zbierał się, bo myślał o tym od dawna, ale nie było okazji. Ta też była słaba, ale lepszej chyba nie będzie, widział to w jej szklistych oczach. - Całe szczęście, że akurat wtedy, kiedy jesteś obok. Bo tylko dzięki temu jakoś z tego wychodzimy. Zajęłaś się moją twarzą, kiedy jak ostatni kretyn prosiłem się o guza u faceta dwa razy większego ode mnie. A później, kiedy postanowiłem być jeszcze większym kretynem i... - I prawie doprowadziłem do strasznej tragedii, której nie potrafię nazwać - Wtedy też byłaś obok, żeby pomóc. Nie wiem, jak... co by się wtedy wydarzyło, gdyby nie ty. Gdybyś nie była obok, kiedy wszystko się zawaliło. - Potrafił udzielić Jimowi pierwszej pomocy, zrobił to on, bo miał silniejsze ramiona, ale to dopiero jej magia sprawiła, że ten wysiłek nie poszedł na marne. Jeszcze w Weymouth był na nią zły, bo mu nie powiedziała. Ale dziś perspektywa była inna i to, co wtedy wydawało się ważne, już takim nie było. - A potem, potem was tam zostawiliśmy. I nie było nas, żeby... Nie wiem, żeby zrobić cokolwiek, pomóc. Zamiast nam powiedzieć, że jesteśmy durniami, wysłałaś nam brzoskwinie na drogę i znowu nas uratowałaś, bo nie mieliśmy nic do jedzenia. Próbuję powiedzieć, że... cieszę się, Neala, naprawdę się cieszę, że cię widzę. Potwornie mi głupio, że wtedy wróciliśmy do Londynu. Że... że nas nie było. To przeze mnie, to ja chciałem, chociaż wiedziałem, w jakim stanie była Eve. I... po prostu cieszę się, że jesteś cała. Jakimś cudem wszyscy przeżyliśmy koniec świata, nawet mała Gilly. I... chyba naprawdę mamy co świętować, ale to ma sens tylko razem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Niebieskie tęczówki zawisły na Marcelu, a brwi uniosły mi się w niemym wyrazie niedowierzenia. Każdy tutaj? Pewnie, wykrzywiłam trochę wargi. Niech będzie, że każdy. Choć nie wierzyłam w to ani trochę. Chciałam się wyjaśnić krótko - żeby nie zostawić sprawy rozgrzebanej i ruszyć w drogę. Mogło być jak mówił, nie ważne to już było trochę.
Spojrzałam na niego zaciskając usta w linię. Potaknęłam głową. Wzruszyłam ramionami. Odwróciłam tęczówki. Sukienki były wiśnią na przysłowiowym torcie. Ale Marcel nie był w stanie zrozumieć. A ja nie umiałam mu wyjaśnić że chciałam, żeby mnie zaprosiły na szykowanie, bo miałam swoją dumę i nic od nich już nie chciałam w ogóle. Że chciałam być częścią, nie przechodzącym obok przechodniem. Ale nie miałam być, nie mogłam. Teraz jeszcze bardziej. Bo może byłam po prostu okropna. Czując co czułam, myśląc co myślałam.
Jasne spojrzenie mierzyło Marcela, kiedy nabierałam gwałtowniej powietrza. Mogłam nie być sprawiedliwa, ale kto stanie za nim - za nimi - kiedy sami za sobą nie stawali. Ile czasu coś można było akceptować. Ile razy tłumaczyć “że taka po prostu była”. Uniosłam ręce, przeciągając nimi po twarzy, kiedy przyznał, że ani razu. - Widzisz. - powiedziałam cicho z żalem. Bo mi też zależało, żeby było między nimi dobrze nawet, jeśli jej nie lubiłam. Zależało bo widziałam, że tego chcieli. I ciągle, raz za razem odsuwali siebie na bok. - Oczywiście, że nie. - zgodziłam się z nim, opuszczając ręce. - Po części możesz. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Zaufanie przeważnie daje się na kredyt by potem patrzeć, czy ktoś go spłaci, czy jedynie zniweczy wszystko. To nie pociąg w jedną stronę. To mnie… wkurza! - orzekałam wzruszając znów ramionami, odsuwając na bok oczy. Wypuszczając kolejne słowa, chyba powinnam wiedzieć że pociągną kolejne pytania. Nie wróciłam do niego tęczówkami. Ja chciałam, bo nie mogłam tak funkcjonować. Nie wiedziałam jak to robić. Nie chciałam się zakochać, bo chyba wiedziałam, że to się dobrze nie skończy. A teraz - o ironio - stałam tutaj, przed chłopakiem, który przyjaźnił się z tym, którego sama chciałam. Niezdolna powiedzieć tego głośno. Nie dlatego, że nie umiałam. Nie mogłam, brzydząc się samą sobą. Odchyliłam głowę, spoglądając na niebo, opuszczając bezwolnie ręce wzdłuż ciała.
- Wiem że mogę ci powiedzieć, ale... - ...to nie w porządku byś niósł ze mną ten ból. - Muszę poradzić sobie z tym sama. - powiedziałam. Dlatego sama chciałam zostać. Poczułam łzy, które pociekły mi po policzkach, ale nie opuściłam głowy spoglądając na chmury. Przymknęłam powieki kiedy przytaknął prawdzie. Ale potem zamarłam, serce obiło mi się mocniej. Szczęście? Dobra sobie. Byłam jak fatum przyciągające jego odwrotność. Ale nie zaoponowałam, może potrzebowałam usłyszeć, że to nie we mnie był problem.
Uniosłam dłonie, ocierając oczy, spoglądając na Marcela.
- Nic się nie daaało zrobić, Marcel. - wzięłam wdech w płuca, to co tam się zdarzyło, to co tam zobaczyli - nikt tego nie był w stanie zatrzymać. - Bo myślicie po fakcie. - wtrąciłam się wywracając oczami. O tym jedzeniu, mogli je po prostu wziąć, albo zjeść zanim poszli. Uniosłam rękę machając nią. Wzięłam wdech i westchnęłam. - A ty? - zapytałam się go. - Ty w jakim byłeś stanie? W jakim stanie był James? - wtedy kiedy ruszyli na Londyn. Jeśli w tamtym momencie chciał wrócić, jeśli nie czuł się dobrze w Wymouth, nie było powodów by przepraszał za to, że chciał wziąć głębszy oddech. Czy powinni zostać bo Eve była w ciąży? Może tak wypadało. Ale czy zasłużyła na to po tym, co powiedziała Jamesowi? Wiedziałam co myślę o tym sama. - Nikt nie mógł przewidzieć że z nieba gwiazdy spadną i fala która porwie nas ze sobą. Bałabym się trochę mniej z wami obok, ale nikt nic zrobić nie był w stanie tak naprawdę. Mieliśmy wszyscy dużo szczęścia. Ogrom szczęścia, właściwie, że w ogóle żyjemy. - zgodziłam się z nim. - Wielu ludzi zginęło. - jeden dlatego, że nam pomógł. - Ja też się cieszę - przyznałam. - że żyjecie. - dodałam chwilę później, ale minę miałam niepewną. Strapioną. Uniosłam rękę obejmując się nią, zaciskając nie całkiem sprawne palce na przedramieniu, spoglądając gdzieś w bok. Milczałam, ale wiedziałam, że nie pójdę do domu. Zostanę, bo nie umiałam odmówić potrzebie i powodom, które zarysował Marcel. Trawiąc samą siebie, przekładając żałobę, próbując nie dać jej wybuchnąć tego wieczoru. - Gdzie on jest? - zapytałam, odwracając głowę za siebie, jakbym miała tam zobaczyć Jamesa - zaraz za sobą.
Spojrzałam na niego zaciskając usta w linię. Potaknęłam głową. Wzruszyłam ramionami. Odwróciłam tęczówki. Sukienki były wiśnią na przysłowiowym torcie. Ale Marcel nie był w stanie zrozumieć. A ja nie umiałam mu wyjaśnić że chciałam, żeby mnie zaprosiły na szykowanie, bo miałam swoją dumę i nic od nich już nie chciałam w ogóle. Że chciałam być częścią, nie przechodzącym obok przechodniem. Ale nie miałam być, nie mogłam. Teraz jeszcze bardziej. Bo może byłam po prostu okropna. Czując co czułam, myśląc co myślałam.
Jasne spojrzenie mierzyło Marcela, kiedy nabierałam gwałtowniej powietrza. Mogłam nie być sprawiedliwa, ale kto stanie za nim - za nimi - kiedy sami za sobą nie stawali. Ile czasu coś można było akceptować. Ile razy tłumaczyć “że taka po prostu była”. Uniosłam ręce, przeciągając nimi po twarzy, kiedy przyznał, że ani razu. - Widzisz. - powiedziałam cicho z żalem. Bo mi też zależało, żeby było między nimi dobrze nawet, jeśli jej nie lubiłam. Zależało bo widziałam, że tego chcieli. I ciągle, raz za razem odsuwali siebie na bok. - Oczywiście, że nie. - zgodziłam się z nim, opuszczając ręce. - Po części możesz. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Zaufanie przeważnie daje się na kredyt by potem patrzeć, czy ktoś go spłaci, czy jedynie zniweczy wszystko. To nie pociąg w jedną stronę. To mnie… wkurza! - orzekałam wzruszając znów ramionami, odsuwając na bok oczy. Wypuszczając kolejne słowa, chyba powinnam wiedzieć że pociągną kolejne pytania. Nie wróciłam do niego tęczówkami. Ja chciałam, bo nie mogłam tak funkcjonować. Nie wiedziałam jak to robić. Nie chciałam się zakochać, bo chyba wiedziałam, że to się dobrze nie skończy. A teraz - o ironio - stałam tutaj, przed chłopakiem, który przyjaźnił się z tym, którego sama chciałam. Niezdolna powiedzieć tego głośno. Nie dlatego, że nie umiałam. Nie mogłam, brzydząc się samą sobą. Odchyliłam głowę, spoglądając na niebo, opuszczając bezwolnie ręce wzdłuż ciała.
- Wiem że mogę ci powiedzieć, ale... - ...to nie w porządku byś niósł ze mną ten ból. - Muszę poradzić sobie z tym sama. - powiedziałam. Dlatego sama chciałam zostać. Poczułam łzy, które pociekły mi po policzkach, ale nie opuściłam głowy spoglądając na chmury. Przymknęłam powieki kiedy przytaknął prawdzie. Ale potem zamarłam, serce obiło mi się mocniej. Szczęście? Dobra sobie. Byłam jak fatum przyciągające jego odwrotność. Ale nie zaoponowałam, może potrzebowałam usłyszeć, że to nie we mnie był problem.
Uniosłam dłonie, ocierając oczy, spoglądając na Marcela.
- Nic się nie daaało zrobić, Marcel. - wzięłam wdech w płuca, to co tam się zdarzyło, to co tam zobaczyli - nikt tego nie był w stanie zatrzymać. - Bo myślicie po fakcie. - wtrąciłam się wywracając oczami. O tym jedzeniu, mogli je po prostu wziąć, albo zjeść zanim poszli. Uniosłam rękę machając nią. Wzięłam wdech i westchnęłam. - A ty? - zapytałam się go. - Ty w jakim byłeś stanie? W jakim stanie był James? - wtedy kiedy ruszyli na Londyn. Jeśli w tamtym momencie chciał wrócić, jeśli nie czuł się dobrze w Wymouth, nie było powodów by przepraszał za to, że chciał wziąć głębszy oddech. Czy powinni zostać bo Eve była w ciąży? Może tak wypadało. Ale czy zasłużyła na to po tym, co powiedziała Jamesowi? Wiedziałam co myślę o tym sama. - Nikt nie mógł przewidzieć że z nieba gwiazdy spadną i fala która porwie nas ze sobą. Bałabym się trochę mniej z wami obok, ale nikt nic zrobić nie był w stanie tak naprawdę. Mieliśmy wszyscy dużo szczęścia. Ogrom szczęścia, właściwie, że w ogóle żyjemy. - zgodziłam się z nim. - Wielu ludzi zginęło. - jeden dlatego, że nam pomógł. - Ja też się cieszę - przyznałam. - że żyjecie. - dodałam chwilę później, ale minę miałam niepewną. Strapioną. Uniosłam rękę obejmując się nią, zaciskając nie całkiem sprawne palce na przedramieniu, spoglądając gdzieś w bok. Milczałam, ale wiedziałam, że nie pójdę do domu. Zostanę, bo nie umiałam odmówić potrzebie i powodom, które zarysował Marcel. Trawiąc samą siebie, przekładając żałobę, próbując nie dać jej wybuchnąć tego wieczoru. - Gdzie on jest? - zapytałam, odwracając głowę za siebie, jakbym miała tam zobaczyć Jamesa - zaraz za sobą.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzruszył ramionami, bo właściwie co to zmieniało? Może i widział, może i tak było, ale Eve była częścią ich życia i być nią nie przestanie. Jego wiązała z nią wieloletnia przyjaźń, Jima przysięga, łączyła ją też z nimi mała Gilly. Neala nie musiała tego rozumieć. Poznała ich, kiedy wydawało się, że Eve nigdy już do ich życia nie wróci. Pamiętała ją tylko taką, wiecznie zdystansowaną. Neala była przy tym, kiedy chlapnął Jamesowi prawdę o jej powrocie. Dziś wydawało mu się, że zrobił to niepotrzebnie. Nie chciał niczego utrudniać, ale jednocześnie nie potrafił w niczym pomóc. Stał w impasie, oni wszyscy stali.
- To może być pociąg w jedną stronę. Czasem pomyłka bardzo dużo kosztuje. - Czy Eve bała się, że zaufanie okazane im będzie ją dużo kosztowało? Czy miał prawo to oceniać? Zgadywać? Chciałby, żeby było inaczej, ale nie było. Rozumiał jej złość, wynikała z bezradności. On był już krok dalej, pogodził się z tym. Zrozumiał to podczas ostatniej rozmowy w Weymouth z Jamesem. - Kiedyś umawiałem się z dziewczyną, która... po tym jak... przestaliśmy się spotykać - w pół zdania zdał sobie sprawę z tego, z kim rozmawiał i że powinien był dobierać słowa z większą uwagą, szacunkiem, mimo to jego uśmiech drgnął zadziornie, w rozbawieniu - wysłała na mnie zgłoszenie do Ministerstwa Magii - Może trochę sobie na to zasłużył. Może nie potraktował jej dobrze, zostawił ją na dachu wagonu, kiedy wyznała, że miała kogoś innego. Dziś chciało mu się śmiać, kiedy o tym myślał. Ale to mogło skończyć się inaczej. - Ktoś chyba pomógł mi to zatuszować - Jego ojciec? Tak to odebrał, ale nie do końca rozumiał jego rolę. Po tym, co wydarzyło się później, nie wierzył, że byłby do tego zdolny. - Kredyt zaufania brzmi jak łaska. Nie daję go tobie ani Jimowi. Teraz już chyba nikomu go nie daję, bo żeby przetrwać tam, gdzie jestem, muszę być ostrożny. Po prostu wiem, że można nas was liczyć. - A Eve chyba nie wiedziała. - Nie możesz oceniać jej za to, że boi się sparzyć. Odepchnęła od siebie wszystkich - Jej rodzina przecież nie żyła. - Myślisz, że ona dobrze się z tym czuje? - Wychowała się w romskim taborze. Jak on, jak Jim, musiała dobrze czuć się wśród bliskich. Musiała chcieć być kochaną. Musiała chcieć czuć bliskość. - To musi być trudne. Nie potrafić zaufać - Uśmiechnął się do Neali, choć już bez rozbawienia i zwyczajnie smutno. Nie wiedział, co naprawdę czuła Eve i nie sądził, by kiedykolwiek się tego dowiedział. Nie wiedział, czy czegokolwiek żałowała. Ale samotności prędzej czy później żałował każdy.
Wsunął dłonie w kieszenie spodni, nie wziął kurtki, patrząc na nią przez chwilę w milczeniu. Nie chciała o tym rozmawiać, nie był pewien, czy powinien naciskać. Nie znał jej aż tak dobrze. Ani ona jego. Ale jedno powinna wiedzieć:
- Nie jesteś sama, Neala - I nigdy już nie będziesz. Nie musiała radzić sobie z niczym sama. Od tego miało się przyjaciół, żeby byli obok. Mijali się dotąd, ale chciał, żeby wiedziała, że był jej wdzięczny za wszystko w Weymouth. A w szczególności za to, co zrobiła dla Jima.
Nic się nie dało zrobić, być może. A być może nie. Miotła więcej to zawsze miotła więcej, a dwie miotły więcej to już tłok. Wszystko wyszło nie tak, jak powinno. Kiwnął głową, nie zamierzając się bronić przed jej słowami, tak, myśleli po fakcie i z tego wynikała większość ich problemów. Uniósł ku niej spojrzenie, gdy spytała o niego. Rzadko ktoś to robił. W Weymouth nie spytał nikt, tylko Jim był przy nim, choć to jego skrzywdził. Zasłużył sobie na to. Tym, co zrobił. Uciekł spojrzeniem, wargi poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie umknęło z nich żadne słowo. Z Jamesem też było źle. Rozmowa z Eve kompletnie go rozbiła.
Kiwnął głową, oni żyli, a wielu innych nie. Bo mieli szczęście. Każde z nich. Wybrani przez gwiazdy, los zechciał obdarzyć ich jeszcze chwilą. Uśmiechnął się znów, ale tym razem szczerze. Ciepło. Może i na nich był jeszcze jakiś plan.
- Więc... po prostu postarajmy się, żeby do tego nie doprowadzić, kiedy niebo znowu runie - A nie znasz dnia ani godziny. - Tam, gdzie go znajdziemy - odparł, kiwając głową na drogę prowadzącą przez miasteczko, zapraszając ją tym samym do wspólnego spaceru. - Miał iść do Steffena, to nasz pierwszy przystanek. Znasz Bellę? - To upadła arystokratka, miałyście kontakt przed wojną?
Może tobie uda się ją oswoić?
- To może być pociąg w jedną stronę. Czasem pomyłka bardzo dużo kosztuje. - Czy Eve bała się, że zaufanie okazane im będzie ją dużo kosztowało? Czy miał prawo to oceniać? Zgadywać? Chciałby, żeby było inaczej, ale nie było. Rozumiał jej złość, wynikała z bezradności. On był już krok dalej, pogodził się z tym. Zrozumiał to podczas ostatniej rozmowy w Weymouth z Jamesem. - Kiedyś umawiałem się z dziewczyną, która... po tym jak... przestaliśmy się spotykać - w pół zdania zdał sobie sprawę z tego, z kim rozmawiał i że powinien był dobierać słowa z większą uwagą, szacunkiem, mimo to jego uśmiech drgnął zadziornie, w rozbawieniu - wysłała na mnie zgłoszenie do Ministerstwa Magii - Może trochę sobie na to zasłużył. Może nie potraktował jej dobrze, zostawił ją na dachu wagonu, kiedy wyznała, że miała kogoś innego. Dziś chciało mu się śmiać, kiedy o tym myślał. Ale to mogło skończyć się inaczej. - Ktoś chyba pomógł mi to zatuszować - Jego ojciec? Tak to odebrał, ale nie do końca rozumiał jego rolę. Po tym, co wydarzyło się później, nie wierzył, że byłby do tego zdolny. - Kredyt zaufania brzmi jak łaska. Nie daję go tobie ani Jimowi. Teraz już chyba nikomu go nie daję, bo żeby przetrwać tam, gdzie jestem, muszę być ostrożny. Po prostu wiem, że można nas was liczyć. - A Eve chyba nie wiedziała. - Nie możesz oceniać jej za to, że boi się sparzyć. Odepchnęła od siebie wszystkich - Jej rodzina przecież nie żyła. - Myślisz, że ona dobrze się z tym czuje? - Wychowała się w romskim taborze. Jak on, jak Jim, musiała dobrze czuć się wśród bliskich. Musiała chcieć być kochaną. Musiała chcieć czuć bliskość. - To musi być trudne. Nie potrafić zaufać - Uśmiechnął się do Neali, choć już bez rozbawienia i zwyczajnie smutno. Nie wiedział, co naprawdę czuła Eve i nie sądził, by kiedykolwiek się tego dowiedział. Nie wiedział, czy czegokolwiek żałowała. Ale samotności prędzej czy później żałował każdy.
Wsunął dłonie w kieszenie spodni, nie wziął kurtki, patrząc na nią przez chwilę w milczeniu. Nie chciała o tym rozmawiać, nie był pewien, czy powinien naciskać. Nie znał jej aż tak dobrze. Ani ona jego. Ale jedno powinna wiedzieć:
- Nie jesteś sama, Neala - I nigdy już nie będziesz. Nie musiała radzić sobie z niczym sama. Od tego miało się przyjaciół, żeby byli obok. Mijali się dotąd, ale chciał, żeby wiedziała, że był jej wdzięczny za wszystko w Weymouth. A w szczególności za to, co zrobiła dla Jima.
Nic się nie dało zrobić, być może. A być może nie. Miotła więcej to zawsze miotła więcej, a dwie miotły więcej to już tłok. Wszystko wyszło nie tak, jak powinno. Kiwnął głową, nie zamierzając się bronić przed jej słowami, tak, myśleli po fakcie i z tego wynikała większość ich problemów. Uniósł ku niej spojrzenie, gdy spytała o niego. Rzadko ktoś to robił. W Weymouth nie spytał nikt, tylko Jim był przy nim, choć to jego skrzywdził. Zasłużył sobie na to. Tym, co zrobił. Uciekł spojrzeniem, wargi poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie umknęło z nich żadne słowo. Z Jamesem też było źle. Rozmowa z Eve kompletnie go rozbiła.
Kiwnął głową, oni żyli, a wielu innych nie. Bo mieli szczęście. Każde z nich. Wybrani przez gwiazdy, los zechciał obdarzyć ich jeszcze chwilą. Uśmiechnął się znów, ale tym razem szczerze. Ciepło. Może i na nich był jeszcze jakiś plan.
- Więc... po prostu postarajmy się, żeby do tego nie doprowadzić, kiedy niebo znowu runie - A nie znasz dnia ani godziny. - Tam, gdzie go znajdziemy - odparł, kiwając głową na drogę prowadzącą przez miasteczko, zapraszając ją tym samym do wspólnego spaceru. - Miał iść do Steffena, to nasz pierwszy przystanek. Znasz Bellę? - To upadła arystokratka, miałyście kontakt przed wojną?
Może tobie uda się ją oswoić?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Istotnie. - zgodziłam się z nim. Bo nigdy nie dało się tego przewidzieć, mieć całkowitej pewności. Nikt naprawdę i nigdy nie wiedział czy zaufanie które się w kimś pokładało nie miało zostać zawiedzione. Ale to były ryzyko, które trzeba było w tym wypadku podjąć. Innej drogi nie było. Oczy rozszerzyły mi się w zaskoczeniu. - Napisała na ciebie donos bo jej nie wybrałeś? - zapytałam marszcząc brwi. - Co za absurd. - mruknęłam kręcąc głową z krótkim westchnieniem. - Całe szczęście! - ucieszyłam się od razu. - Martwiłabym się mocniej, wiedząc że tam wracasz a jeszcze patrzą ci uważnie na dłonie przez to. Już i tak nie znoszę, kiedy tam jesteście. - przyznałam bo nie lubiłam. Wiedziałam, że dla nich mogło to być inne. Ale dla mnie Londyn niemal równał się ze śmiercią. Wiedziałam, że sama nie skieruje tam kroków, jedynym sposobem bym się w nim znalazła to przypadkiem, bez działania woli własnej. - Bez znaczenia, jak to nazwiemy, możemy prezentem, cząstką duszy może nawet. - bo to nie o nazwę chodziło - może kredyt nie był właściwy. Wzięłam wdech w płuca obracając spojrzenie na bok. Wzruszyłam ramionami. - Wszyscy się boimy. Wszyscy przez coś przeszliśmy. Nie ma wśród nas jednej osoby której życie było proste. Może mam łatwiej, może lepiej. Ale to wybór Marcel, niezmiennie. Wybierasz. I nie wiesz, czy ktoś nie zawiedzenie pokładanej w nim wiary. Wierzysz, że nie. Nikt nie ma pewności, że tak będzie - przeczucie, może czasem. Tą pewność dają ci dopiero kolejne sytuacje, momenty, obecność. One budują pewność, której szuka Eve. Ale nie znajdzie jej pod kamieniem, przypadkiem - budowanie relacji, budowanie zaufania to też praca. Obustronna. Nie zaufasz komuś, kto nie ufa tobie. Nie tak naprawdę, nie całkowicie, bo będziesz się obawiał i sam siebie chronił. Nie ufałeś mi przecież od razu, ja nie ufałam też tobie. Ale raz po raz udowadniałeś mi że mogę. I nie wierzę, że nie udowodniłeś tego Eve. Że Jim tego nie zrobił. Może miała powód by odepchnąć “wszystkich” - moje usta wykrzywiły się trochę, nie umiałam i nie wierzyłam, że traktowała wszystkich w ten sam sposób nadal zraniona dzisiejszą sytuacją. - ale jeśli nie otworzy oczu, jeśli nie wyciągnie dłoni, to w końcu naprawdę zostanie sama, nie, nie zostanie, będzie czuła się sama nawet mając ludzi wokół. Może już się czuje. I to, jest dużo straszniejsza wizja, niż wizja tego, by sparzyć się trochę. I mówiłam jej o tym, ale co może wiedzieć rozpieszczony gadź, nie? - wzruszyłam raz jeszcze ramionami. - Nikt tego nie zrobi za nią. Wyciągnęłam ku niej dłonie i odrzuciła je, tłumacząc się tym, że nikomu nie ufa, że tak ją wychowali, tak jej nakazuje kultura, a teraz widzę, że to bzdury wierutne. A tego, czego najbardziej nie znoszę to kłamstwa kiedy czyny świadczą, że jest odwrotnie. Nie muszę się godzić na to, by traktować mnie w sposób na który nie ma mojej zgody, który jest dla mnie niewygodny, albo z pokorą przyjmować oskarżenia o niemoralne rzeczy bo miała ciężko. Też miałam. - wszyscy mieliśmy. Wszyscy kogoś straciliśmy. Dlatego w jakiś sposób się rozumieliśmy. Może inaczej to wyglądało, może niektóre były okropniejsze, ale to nie znaczyło, że mniej dotkliwe. Współczułam jej strat, które poniosła, ale nie godziłam się na to, by popuszczać jej zachowania machając ręką, mówiąc “to Eve po prostu”. Ona nam naszych nie wybaczała. Nie pochylała się nad tym, przez co któreś z nas przeszło. Przynajmniej nie wyglądała, jakby to robiła. A może nie godziłam się na robienie z niej ofiary, bo w głębi duszy wiedziałam że jej zazdrościłam i że nie byłam traktowana sprawiedliwie. Była piękna, miała wszystko - wszystko czego sama chciałam. A ja w tych kwestiach nie miałam niczego. Mądra. Ja byłam mądra. Podobno. Prychnęłabym pod nosem z tego wszystkiego. Wyjścia nie miałam wielkiego, musiałam wiedzieć, bo moja uroda nie dawała mi niczego. Nie było jej kompletnie. Wróciłam tęczówkami do Marcela. Nie jesteś sama przyciągnęło moją uwagę. Czasem czułam się jakbym była. A w tym konkretnym przypadku coś - może przyzwoitość a może obawa - podpowiadało mi, by nie mówić o tym głośno. Zwłaszcza Marcelowi. Zacisnęłam mocniej palce na ramieniu, tylko na chwilę nim je opuściłam. Potaknęłam głową. Nie wiedząc czemu wilgotnieją mi oczy. Potaknęłam raz jeszcze, czując drżącą brodę.
- Zrobię co w mojej mocy. - obiecałam, rozciągając w końcu wargi. Wzrokiem podążając za miejscem które wskazał. Potaknęłam głową ruszając obok. - Właściwie… to znam. - przyznałam. - Znałyśmy się już wcześniej. - dodałam marszcząc brwi, nie wyjaśniając czym to wcześniej ostatecznie było. Jakby tym, o czym wszyscy wiedzieli. Postawiłam kilka kolejnych kroków. W końcu unosząc trochę rękę, żeby trącić go łokciem.
- Dzięki - powiedziałam, bo poczułam taką potrzebę. - że mnie zatrzymałeś. - chciałam iść, nadal czułam się fatalnie. Ale im dłużej mijało tym mocniej uświadamiałam sobie, że żałowałabym tego, że jak mówił, nie zostałam tu dla niego.
- Zrobię co w mojej mocy. - obiecałam, rozciągając w końcu wargi. Wzrokiem podążając za miejscem które wskazał. Potaknęłam głową ruszając obok. - Właściwie… to znam. - przyznałam. - Znałyśmy się już wcześniej. - dodałam marszcząc brwi, nie wyjaśniając czym to wcześniej ostatecznie było. Jakby tym, o czym wszyscy wiedzieli. Postawiłam kilka kolejnych kroków. W końcu unosząc trochę rękę, żeby trącić go łokciem.
- Dzięki - powiedziałam, bo poczułam taką potrzebę. - że mnie zatrzymałeś. - chciałam iść, nadal czułam się fatalnie. Ale im dłużej mijało tym mocniej uświadamiałam sobie, że żałowałabym tego, że jak mówił, nie zostałam tu dla niego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Otworzył usta, chcąc wyjaśnić, że to nie do końca tak, bo właściwie to tamtego dnia przyszła mu oznajmić, że bierze ślub z innym, ale odpuścił temat, bo w sumie to tak brzmiało to lepiej, a wszystko i tak nie miało już większego znaczenia, minęło dużo czasu.
- Tam jest bezpiecznie - rzucił lekko, to było, że się martwiła, ale niepotrzebnie. Od zdarzeń Bezksiężycowej Nocy krew nie lała się już ulicą, ale kto nie widział stolicy, nie zrozumie życia w niej. Było bezpiecznie, póki nie dowiedzą się, kim był, póki nie ładował się w kolejne kłopoty, póki jego ojciec nie próbował się go pozbyć. To nie była wina miasta, które kochał.
Cząstką duszy, duże słowo jak na wiążącą się z tym górę wymagań. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, na czym polegało budowanie przyjaźni, znajdował ich łatwo i szybko się przywiązywał. Nie oczekiwał nigdy niczego od Jima, ale zawsze dostawał od niego wszystko, czego potrzebował. Na tym to polegało. Jeśli nie potrafił się z kimś dogadać, nie mógł go nazywać przyjacielem i nie mógł od niego przyjaźni oczekiwać. Dlaczego tak bardzo jej na tym zależało?
- Ale to twój wybór, Neala. I twoje prawo wyboru. Nie możesz... od nikogo oczekiwać, żeby dokonał wyboru, którego chcesz ty, bo wtedy to przestaje być wyborem. - Przecież nie tego chciała, pozbawić kogoś wolności. Eve miała do niej prawo, do swoich decyzji, swoich uczuć, swoich emocji. Źle czuł się z jej wyborami, to prawda, martwił się, że wkrótce źle poczuje się też sama ona. Ale czy miał prawo widzieć o tym lepiej od niej samej? Może tak jej dobrze - samej. Może coś sprawiło, że nie czuła się już przy nim komfortowo. Wszyscy przesz coś przeszli, być może, jedni poradzili sobie z tym lepiej, inni gorzej. Uważał, że był silniejszy od Eve, mierzenie jej własną miarą nie było sprawiedliwe. Niewielu utopiłoby swojego najlepszego przyjaciela tylko dlatego, że mówił prawdę, która bolała. Skoro wybaczano jemu, dlaczego miał nie wybaczać innym? Chciałby, żeby słowa Neali nie okazały się prawdziwe ani prorocze, ale się martwił. - To nie jest trochę... bezduszne, wymagać od każdego, żeby radził sobie z przeszłością tak samo? - spytał, zawieszając głos, zastanawiając się, jak sformułować dalsze myśli. - Z życiem w ogóle? Może to obustronna praca, ale nie każdy nadaje się do każdej roboty. Nie dałabyś rady pracować tak jak ja albo Jim, ale to niczego o tobie nie mówi. Niczego złego. - Bo była dziewczyną, bo była drobniejsza, słabsza, młodsza. Ludzie przecież nie byli tacy sami. Nie można było od każdego oczekiwać tego samego, on nie potrafiłby w ten sposób opisać budowania relacji. Była od niego mądrzejsza. - Kiedy obdarzasz kogoś przyjaźnią, nie robisz tego po to, żeby wymagać, tylko po to, żeby dawać. Nie dlatego, że możesz zyskać coś w zamian, a dlatego, że tego chcesz. - Wierzył w to szczerze. Nie zawsze potrafił sobie z tym poradzić, ale próbował. Uważał, że tak należy. Nie miał powodów być zły na Eve, nawet jeśli jej wybory go raniły. Robiła to, co czuła i to, czego pragnęła. Wiedział, że niczego od niej nie dostanie, ale nie miał zamiaru się od niej odwracać. Westchnął, kiedy nazwała sama siebie rozpieszczonym gadziem, domyślając się, że tak nazwała ją ona. Nie powinna była tak mówić. Też nie był bez winy, też jej zarzucał, że była rozpieszczona. Zrobiło mu się głupio, wiedział, że był po prostu zazdrosny, tak jak zazdrosna była pewnie Eve.
- One się ledwo znają... - powtórzył, przecież nigdy wcześniej nie widział ich razem. - Nie musisz się na nic godzić... - zaczął z dezorientacją, niepewny, czy wciąż rozumiał, o czym rozmawiali. Godziła się na... nie noszenie romskiej sukienki? - Co? Jakie... oskarżenia? - Brzmiało to coraz bardziej absurdalnie, w szczególności gdy myślał o tym, jak mocno rozjeżdża się moralność Neali i Eve.
Kiwnął głową, powoli ruszając drogą w kierunku domu należącego do Steffena, dobrze się złożyło, że na nią trafił.
- W takim razie mamy dla ciebie zadanie specjalne, musisz oswoić potworę - podsunął, wyraźnie mówiąc o Belli. - Chyba za nami nie przepada, a też powinna bawić się dzisiaj z nami. - Steffen spędził tamtą noc sam z nią, z dala od nich, ale wciąż był ich przyjacielem. Zostawił ich samych, być może, czy Bella tego od niego wymagała, nie wiedział. Słabo ją znał. Poznali się, spotkali parę razy, ale nawet go nie pamiętała. Może jej też trzeba było dać szansę, teraz, kiedy przetrwali koniec świata - i nic gorszego się już nie wydarzy. Spojrzał na nią z ukosa, gdy podziękowała, odpowiedział uśmiechem. To nic, Neala. Fajnie, że zostałaś.
- Tam jest bezpiecznie - rzucił lekko, to było, że się martwiła, ale niepotrzebnie. Od zdarzeń Bezksiężycowej Nocy krew nie lała się już ulicą, ale kto nie widział stolicy, nie zrozumie życia w niej. Było bezpiecznie, póki nie dowiedzą się, kim był, póki nie ładował się w kolejne kłopoty, póki jego ojciec nie próbował się go pozbyć. To nie była wina miasta, które kochał.
Cząstką duszy, duże słowo jak na wiążącą się z tym górę wymagań. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, na czym polegało budowanie przyjaźni, znajdował ich łatwo i szybko się przywiązywał. Nie oczekiwał nigdy niczego od Jima, ale zawsze dostawał od niego wszystko, czego potrzebował. Na tym to polegało. Jeśli nie potrafił się z kimś dogadać, nie mógł go nazywać przyjacielem i nie mógł od niego przyjaźni oczekiwać. Dlaczego tak bardzo jej na tym zależało?
- Ale to twój wybór, Neala. I twoje prawo wyboru. Nie możesz... od nikogo oczekiwać, żeby dokonał wyboru, którego chcesz ty, bo wtedy to przestaje być wyborem. - Przecież nie tego chciała, pozbawić kogoś wolności. Eve miała do niej prawo, do swoich decyzji, swoich uczuć, swoich emocji. Źle czuł się z jej wyborami, to prawda, martwił się, że wkrótce źle poczuje się też sama ona. Ale czy miał prawo widzieć o tym lepiej od niej samej? Może tak jej dobrze - samej. Może coś sprawiło, że nie czuła się już przy nim komfortowo. Wszyscy przesz coś przeszli, być może, jedni poradzili sobie z tym lepiej, inni gorzej. Uważał, że był silniejszy od Eve, mierzenie jej własną miarą nie było sprawiedliwe. Niewielu utopiłoby swojego najlepszego przyjaciela tylko dlatego, że mówił prawdę, która bolała. Skoro wybaczano jemu, dlaczego miał nie wybaczać innym? Chciałby, żeby słowa Neali nie okazały się prawdziwe ani prorocze, ale się martwił. - To nie jest trochę... bezduszne, wymagać od każdego, żeby radził sobie z przeszłością tak samo? - spytał, zawieszając głos, zastanawiając się, jak sformułować dalsze myśli. - Z życiem w ogóle? Może to obustronna praca, ale nie każdy nadaje się do każdej roboty. Nie dałabyś rady pracować tak jak ja albo Jim, ale to niczego o tobie nie mówi. Niczego złego. - Bo była dziewczyną, bo była drobniejsza, słabsza, młodsza. Ludzie przecież nie byli tacy sami. Nie można było od każdego oczekiwać tego samego, on nie potrafiłby w ten sposób opisać budowania relacji. Była od niego mądrzejsza. - Kiedy obdarzasz kogoś przyjaźnią, nie robisz tego po to, żeby wymagać, tylko po to, żeby dawać. Nie dlatego, że możesz zyskać coś w zamian, a dlatego, że tego chcesz. - Wierzył w to szczerze. Nie zawsze potrafił sobie z tym poradzić, ale próbował. Uważał, że tak należy. Nie miał powodów być zły na Eve, nawet jeśli jej wybory go raniły. Robiła to, co czuła i to, czego pragnęła. Wiedział, że niczego od niej nie dostanie, ale nie miał zamiaru się od niej odwracać. Westchnął, kiedy nazwała sama siebie rozpieszczonym gadziem, domyślając się, że tak nazwała ją ona. Nie powinna była tak mówić. Też nie był bez winy, też jej zarzucał, że była rozpieszczona. Zrobiło mu się głupio, wiedział, że był po prostu zazdrosny, tak jak zazdrosna była pewnie Eve.
- One się ledwo znają... - powtórzył, przecież nigdy wcześniej nie widział ich razem. - Nie musisz się na nic godzić... - zaczął z dezorientacją, niepewny, czy wciąż rozumiał, o czym rozmawiali. Godziła się na... nie noszenie romskiej sukienki? - Co? Jakie... oskarżenia? - Brzmiało to coraz bardziej absurdalnie, w szczególności gdy myślał o tym, jak mocno rozjeżdża się moralność Neali i Eve.
Kiwnął głową, powoli ruszając drogą w kierunku domu należącego do Steffena, dobrze się złożyło, że na nią trafił.
- W takim razie mamy dla ciebie zadanie specjalne, musisz oswoić potworę - podsunął, wyraźnie mówiąc o Belli. - Chyba za nami nie przepada, a też powinna bawić się dzisiaj z nami. - Steffen spędził tamtą noc sam z nią, z dala od nich, ale wciąż był ich przyjacielem. Zostawił ich samych, być może, czy Bella tego od niego wymagała, nie wiedział. Słabo ją znał. Poznali się, spotkali parę razy, ale nawet go nie pamiętała. Może jej też trzeba było dać szansę, teraz, kiedy przetrwali koniec świata - i nic gorszego się już nie wydarzy. Spojrzał na nią z ukosa, gdy podziękowała, odpowiedział uśmiechem. To nic, Neala. Fajnie, że zostałaś.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Trudno mi w to uwierzyć. - powiedziałam wzruszając ramionami, ale nie by sprzeczać się w tym temacie. Nie byłam w Londynie już sporo, ale istotnie nie potrafiłam dać wiary jego słowom. Wojna nadal trwała, pojęcia bezpieczeństwa prawie nie istniało tak naprawdę.
- Oczywiście, że nie. To nie o to, że oczekuje konkretnego wyboru idzie a o to, że szczerze przyznać nie umie że go dokonuje zasłaniając się tym co wymieniłam wcześniej. To mnie boli Marcel. I nie wymyślaj kolejnych powodów czemu to robi. - wzruszyłam ramionami odwracając spojrzenie. Nie potrzebowałam powodów, dla których to robiła, ale nie lubiłam nieszczerości, która się za tym kryła. Którą dostrzegałam z perspektywy własnej. Brwi uniosły mi się do góry, a szyja zaczęła zachodzić czerwienią. Że ja, byłam bezduszna? Otworzyłam wargi, zamknęłam je, zastanawiając się nad tym, co mówił - nad tym o czym my mówiliśmy, ale za daleko już zabrnęłam w swojej ocenie, żeby się wycofać. Jeśli miał mnie taką nazywać, byłam w stanie taką pozostać, ale powziętego zdania nie zamierzałam zmieniać. Argumenty Marcela - choć nie bez prawdy, nie były wystarczające, by mnie do tego nakłonić. - A czy równie bezdusznym nie jest, nie patrzeć na nikogo wokół tylko na siebie? Więcej - ranić tych którzy są obok? To jest w porządku, tak? I żeśmy mieli jasność, nie mówię nawet o sobie tylko teraz. - uniosłam rękę, zaciskając palce na ramieniu, odwracając spojrzenie od twarzy Marcela, spoglądając się w punkt obok gdzieś. - Wiem czemu ja bronisz. I potrafię to docenić - uszanować bardziej może - punkt z którego wy patrzycie, ale z mojego punktu widzę jak rani was - moich przyjaciół. Widziałam twój ból wtedy jak sprzątaliśmy. Widziałam jak Jim cierpi, jak gubi się w chaosie nie wypowiedzianych wprost słów, jak próbuje naprawić nie wiedząc nawet co naprawy wymaga - winy doszukując się tylko w sobie, jak stara się, jak pracuje choć tak naprawdę oboje wiemy że gdyby mógł nie trwałby w monotonnej ciężkiej pracy. Rani mnie. Umyślnie czy nie, bo wiele przeszła bo nie umie sobie poradzić, bo taka jest. - rozłożyłam bezradnie ręce na boki. Wracając spojrzeniem do jasnowłosego Marcela. - Zastanawiałeś się, co przeleje twoją czarę? Moja przelała się dzisiaj. Raz za razem myślałam - prosiłam - wszechświat by było inaczej. Czy tego chciała czy nie, czy zrobiła to umyślnie czy tak wyszło po prostu. To już bez znaczenia, bo ja skończyłam, porzucam chęć bo ta nadzieja, doprowadza mnie do ciągłego uczucia wykluczenia. Nie każe ci przestać chcieć, Marcel, dawać w tej przyjaźni. Jakby co. Ale martwię się o wasze serca. Bo bolesna sprawa i zaufania i przyjaźni jest taka, że dajemy je sobie wzajemnie. Wybieramy sami i nie każdy wybór się opłaci. - wzruszyłam znów ramionami. Może byłam szorstka, może niesprawiedliwa ale moje uczucia nie brały się znikąd. Eve od samego początku nie była sprawiedliwa dla mnie. Nigdy nie poznałam jej strony historii ale to nie była moja wina. Bazowałam na tył, co widziałam, co wiedziałam i co czułam. Może kiedyś była inna, ale ja znałam tylko tą wersje która mi dała. - A kiedy obdarzasz kogoś przyjaźnią to owszem nie po to by wymagać, ale nie wmówisz mi, że są jednostronne przyjaźni. Ludzie się przyjaźnią bo ich dusze w podobne tony uderzają. To droga dla dwóch osób. Różna, oczywiście, czasem ktoś pomaga, czasem ktoś, bierze, czasem czerpie z obecności obok, ale jest w jakiś sposób wspólna i równa. Wynagradzająca każdą ze stron. Z zyskiem dla każdego. Każdą z nich w jakiś sposób uzupełniająca. Podziwiam twoja lojalność, ale ją dostała “tamta” Eve. Nie miałam okazji jej poznać. - wzruszyłam ramionami kolejny raz. Tamtej nie poznałam, poznałam tą pełną wyrzutów i oskarżeń. Nie tylko kierujących się do mnie. Poznałam tą, która znikała nie przejmując się tymi, którzy martwili się o nią.
Kolejne słowa sprawiły, że przez chwilę patrzyłam na Marcela z powątpiewaniem jakby zastanawiając się, czy powinnam o tym mówić. Ale znów nie był w stanie całkiem mnie zrozumieć jeśli nie wiedział wszystkiego. Wzięłam wdech w płuca wypuszczając powietrze.
- Cóż, zaczęło się od tego że to niekulturalne chodzić z cudzym mężem na boki - odwróciłam tęczówki na bok, pąsowiejąc trochę. Uśmiechnęłam się krzywo, kąśliwie. - tak, na boki i coś tam jeszcze że mogę być jaka chce, ale nie z nim, kiedy poszłam jej wyjaśnić czemu się zdenerwowałam na ognisku, a potem poszło już z górki. - wzruszyłam ramionami. - potem przyszła do mnie, podobno przeprosić, ale chciała ode mnie “pewności” zapewnienia że nie zrobię nic z Jamesem. Warunkując je jeszcze: jeśli to i tamto to cię przeproszę. To przeprasza mnie, czy nie? W przepraszam nie stawia się warunków. - zirytowałam się unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Nikt mnie tak nie obraził, sugerując, nawet nie, nie sugerując, mówiąc wprost że uważa mnie za tak moralnie wątpliwą że istotę byłabym w stanie wyciągnąć po niego ręce. Już pomijając to, że łączy nas tylko przyjaźń. - i to było najgorsze w tym wszystkim w świetle tego czego chciało moje własne sercem. Ale do tego nie zamierzałam się przed nim przyznać - bo nie miało znaczenia czego chce, ku komu się rwało. Musiało zaakceptować rzeczywistość jakoś. - I tego też nie potrafiła zrozumieć, tego że uraziła mnie prosząc o jakieś pewności, kiedy to nie u mnie ich szukać powinna. A potem były wianki. Na wiankach - może tego nie powiedziała - ale też czułam, że mnie obwinia. A to przecież… przypadek był, nie? - zapytałam Marcela, zerkając w niego. - Pomylił się po prostu. A teraz widzę je w sukienkach, tradycyjnych, nie dwie, ale trzy z Marią - która jak mówisz, dla Eve jest obca. Eve, która zarzekała się, że nie dopuszcza nikogo. W ogóle. Bo nikt i tak nie chce poznać ich kultury mimo że zapewniałam ją całą sobą, że ze mną było odwrotnie. I co widzę. To co zobaczyli wszyscy. Więc, wybacz - ale nie. Zostanę gdzie byłam, nie pchając się gdzie mnie nie chce. Jestem już zmęczona tymi pozornie przyjaznymi gestami, które zawsze kończą się katastrofami. - odwróciłam tęczówki, oddychając trochę ciężej. - Nie musisz, nic mówić. - dodałam po chwili, pozwalając by ręka uniosła się, a palce założyły za ucho rudę włosy. - Naprawdę. Już mi lżej. - częściowo, może dlatego że przez chwilę skupiłam się na czymś innym, a nie na rwącym bólu w sercu. Spróbowałam się uśmiechnąć. Wzięłam głębszy wdech w płuca. Ruszając obok niego w kierunku w którym miał znajdować się James. - Wytrąciło mnie to z równowagi. - cóż, to częściowo też, coś innego uderzyło mnie mocniej, ale w jakiś sposób dobrze, że były te sukienki, jak abstrakcyjnie nie brzmiały, mogłam schować się za nimi - choć i one mnie bolały.
- Chyba? - powtórzyłam za nim, zadzierając lekko brodę marszcząc brwi. - Ma powód, czy zakładasz tak naprawdę nie wiedząc? - zapytałam się go. - Bella jest kochana. - powiedziałam w końcu po chwili przerwy. - Może jeszcze się przyzwyczaja do życia które wybrała? Poza tym, przyda wam się blisko, zna magie lecznicą lepiej niż ja. - zażartowałam, rozciągając usta w uśmiechu dla zaznaczenia, że to był żart, choć zdążyłam się już nauczyć, że problemy znajdowali szybko. - Też bym się na was krzywiła, jakbyście mnie od potwory wyzwali, przecież piękna jest jak nowy dzień budzący się nad doliną. - orzekłam. - Może powinniście spróbować od komplementu? Dziewczyny je lubią. - orzekałam w końcu sama byłam dziewczyną, nie?
- Oczywiście, że nie. To nie o to, że oczekuje konkretnego wyboru idzie a o to, że szczerze przyznać nie umie że go dokonuje zasłaniając się tym co wymieniłam wcześniej. To mnie boli Marcel. I nie wymyślaj kolejnych powodów czemu to robi. - wzruszyłam ramionami odwracając spojrzenie. Nie potrzebowałam powodów, dla których to robiła, ale nie lubiłam nieszczerości, która się za tym kryła. Którą dostrzegałam z perspektywy własnej. Brwi uniosły mi się do góry, a szyja zaczęła zachodzić czerwienią. Że ja, byłam bezduszna? Otworzyłam wargi, zamknęłam je, zastanawiając się nad tym, co mówił - nad tym o czym my mówiliśmy, ale za daleko już zabrnęłam w swojej ocenie, żeby się wycofać. Jeśli miał mnie taką nazywać, byłam w stanie taką pozostać, ale powziętego zdania nie zamierzałam zmieniać. Argumenty Marcela - choć nie bez prawdy, nie były wystarczające, by mnie do tego nakłonić. - A czy równie bezdusznym nie jest, nie patrzeć na nikogo wokół tylko na siebie? Więcej - ranić tych którzy są obok? To jest w porządku, tak? I żeśmy mieli jasność, nie mówię nawet o sobie tylko teraz. - uniosłam rękę, zaciskając palce na ramieniu, odwracając spojrzenie od twarzy Marcela, spoglądając się w punkt obok gdzieś. - Wiem czemu ja bronisz. I potrafię to docenić - uszanować bardziej może - punkt z którego wy patrzycie, ale z mojego punktu widzę jak rani was - moich przyjaciół. Widziałam twój ból wtedy jak sprzątaliśmy. Widziałam jak Jim cierpi, jak gubi się w chaosie nie wypowiedzianych wprost słów, jak próbuje naprawić nie wiedząc nawet co naprawy wymaga - winy doszukując się tylko w sobie, jak stara się, jak pracuje choć tak naprawdę oboje wiemy że gdyby mógł nie trwałby w monotonnej ciężkiej pracy. Rani mnie. Umyślnie czy nie, bo wiele przeszła bo nie umie sobie poradzić, bo taka jest. - rozłożyłam bezradnie ręce na boki. Wracając spojrzeniem do jasnowłosego Marcela. - Zastanawiałeś się, co przeleje twoją czarę? Moja przelała się dzisiaj. Raz za razem myślałam - prosiłam - wszechświat by było inaczej. Czy tego chciała czy nie, czy zrobiła to umyślnie czy tak wyszło po prostu. To już bez znaczenia, bo ja skończyłam, porzucam chęć bo ta nadzieja, doprowadza mnie do ciągłego uczucia wykluczenia. Nie każe ci przestać chcieć, Marcel, dawać w tej przyjaźni. Jakby co. Ale martwię się o wasze serca. Bo bolesna sprawa i zaufania i przyjaźni jest taka, że dajemy je sobie wzajemnie. Wybieramy sami i nie każdy wybór się opłaci. - wzruszyłam znów ramionami. Może byłam szorstka, może niesprawiedliwa ale moje uczucia nie brały się znikąd. Eve od samego początku nie była sprawiedliwa dla mnie. Nigdy nie poznałam jej strony historii ale to nie była moja wina. Bazowałam na tył, co widziałam, co wiedziałam i co czułam. Może kiedyś była inna, ale ja znałam tylko tą wersje która mi dała. - A kiedy obdarzasz kogoś przyjaźnią to owszem nie po to by wymagać, ale nie wmówisz mi, że są jednostronne przyjaźni. Ludzie się przyjaźnią bo ich dusze w podobne tony uderzają. To droga dla dwóch osób. Różna, oczywiście, czasem ktoś pomaga, czasem ktoś, bierze, czasem czerpie z obecności obok, ale jest w jakiś sposób wspólna i równa. Wynagradzająca każdą ze stron. Z zyskiem dla każdego. Każdą z nich w jakiś sposób uzupełniająca. Podziwiam twoja lojalność, ale ją dostała “tamta” Eve. Nie miałam okazji jej poznać. - wzruszyłam ramionami kolejny raz. Tamtej nie poznałam, poznałam tą pełną wyrzutów i oskarżeń. Nie tylko kierujących się do mnie. Poznałam tą, która znikała nie przejmując się tymi, którzy martwili się o nią.
Kolejne słowa sprawiły, że przez chwilę patrzyłam na Marcela z powątpiewaniem jakby zastanawiając się, czy powinnam o tym mówić. Ale znów nie był w stanie całkiem mnie zrozumieć jeśli nie wiedział wszystkiego. Wzięłam wdech w płuca wypuszczając powietrze.
- Cóż, zaczęło się od tego że to niekulturalne chodzić z cudzym mężem na boki - odwróciłam tęczówki na bok, pąsowiejąc trochę. Uśmiechnęłam się krzywo, kąśliwie. - tak, na boki i coś tam jeszcze że mogę być jaka chce, ale nie z nim, kiedy poszłam jej wyjaśnić czemu się zdenerwowałam na ognisku, a potem poszło już z górki. - wzruszyłam ramionami. - potem przyszła do mnie, podobno przeprosić, ale chciała ode mnie “pewności” zapewnienia że nie zrobię nic z Jamesem. Warunkując je jeszcze: jeśli to i tamto to cię przeproszę. To przeprasza mnie, czy nie? W przepraszam nie stawia się warunków. - zirytowałam się unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Nikt mnie tak nie obraził, sugerując, nawet nie, nie sugerując, mówiąc wprost że uważa mnie za tak moralnie wątpliwą że istotę byłabym w stanie wyciągnąć po niego ręce. Już pomijając to, że łączy nas tylko przyjaźń. - i to było najgorsze w tym wszystkim w świetle tego czego chciało moje własne sercem. Ale do tego nie zamierzałam się przed nim przyznać - bo nie miało znaczenia czego chce, ku komu się rwało. Musiało zaakceptować rzeczywistość jakoś. - I tego też nie potrafiła zrozumieć, tego że uraziła mnie prosząc o jakieś pewności, kiedy to nie u mnie ich szukać powinna. A potem były wianki. Na wiankach - może tego nie powiedziała - ale też czułam, że mnie obwinia. A to przecież… przypadek był, nie? - zapytałam Marcela, zerkając w niego. - Pomylił się po prostu. A teraz widzę je w sukienkach, tradycyjnych, nie dwie, ale trzy z Marią - która jak mówisz, dla Eve jest obca. Eve, która zarzekała się, że nie dopuszcza nikogo. W ogóle. Bo nikt i tak nie chce poznać ich kultury mimo że zapewniałam ją całą sobą, że ze mną było odwrotnie. I co widzę. To co zobaczyli wszyscy. Więc, wybacz - ale nie. Zostanę gdzie byłam, nie pchając się gdzie mnie nie chce. Jestem już zmęczona tymi pozornie przyjaznymi gestami, które zawsze kończą się katastrofami. - odwróciłam tęczówki, oddychając trochę ciężej. - Nie musisz, nic mówić. - dodałam po chwili, pozwalając by ręka uniosła się, a palce założyły za ucho rudę włosy. - Naprawdę. Już mi lżej. - częściowo, może dlatego że przez chwilę skupiłam się na czymś innym, a nie na rwącym bólu w sercu. Spróbowałam się uśmiechnąć. Wzięłam głębszy wdech w płuca. Ruszając obok niego w kierunku w którym miał znajdować się James. - Wytrąciło mnie to z równowagi. - cóż, to częściowo też, coś innego uderzyło mnie mocniej, ale w jakiś sposób dobrze, że były te sukienki, jak abstrakcyjnie nie brzmiały, mogłam schować się za nimi - choć i one mnie bolały.
- Chyba? - powtórzyłam za nim, zadzierając lekko brodę marszcząc brwi. - Ma powód, czy zakładasz tak naprawdę nie wiedząc? - zapytałam się go. - Bella jest kochana. - powiedziałam w końcu po chwili przerwy. - Może jeszcze się przyzwyczaja do życia które wybrała? Poza tym, przyda wam się blisko, zna magie lecznicą lepiej niż ja. - zażartowałam, rozciągając usta w uśmiechu dla zaznaczenia, że to był żart, choć zdążyłam się już nauczyć, że problemy znajdowali szybko. - Też bym się na was krzywiła, jakbyście mnie od potwory wyzwali, przecież piękna jest jak nowy dzień budzący się nad doliną. - orzekłam. - Może powinniście spróbować od komplementu? Dziewczyny je lubią. - orzekałam w końcu sama byłam dziewczyną, nie?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale uciszyła go jej prośba, nie chciała słuchać jego tłumaczeń. Właściwie nie wiedział, po co tłumaczy Eve. Co nim kierowało, lojalność? Wobec kogo? Sam się gubił, w swoich słowach, myślach, naprawdę chciałby, żeby to wszystko wyglądało dziś inaczej. Naprawdę chciałby jej powiedzieć, że dla rodziny Jima Neala nie była gadziem, ale dziś nie potrafił ich zrozumieć. Dziś nie potrafił przekonać samego siebie, że nie mówili tak o nim.
- To znaczy... - zaczął wycofywać się z tego, co powiedział, kiedy dostrzegł czerwień rozlewającą się po szyi Neali, zrobiło mu się głupio. Nie. Jasne, że ranienie innych nie było w porządku. Chciał wierzyć, że Eve tego nie chciała, nie myślała o krzywdzie innych, przecież nie była złą osobą. Nie mógł uwierzyć, że nagle - bez powodu - stała się zła. Jim był mu najbliższy, a Eve pozostawała częścią jego życia, ważną częścią. Co mu pozostawało?
Gdzieś w głębi ducha chciał usłyszeć to, co mówiła. Sposób, w jaki traktowała Jamesa wydawał mu się niesprawiedliwy, ale nie potrafił mu tego powiedzieć. Nie wiedział, co mu powiedzieć. Nie znał się na tym, na ślubach, obowiązkach, Eve i James nie byli już przyjaciółmi, byli mężem i żoną, Eve stawiała mu kolejne wyzwania, wymagała, czy jako kobieta nie miała prawa wymagać? Nie wiedział. Może sami powinni wiedzieć niektóre rzeczy, ale nie mieli ojców, których mogliby o to spytać. Starał się, pracował, czy nie musiał tego robić? To przecież nie tak, że ona nie miała żadnych problemów, była matką.
Nie odpowiedział na pytanie o przelaną czarę. Została przelana listem Thomasa i wszystkim, co wydarzyło się chwilę przed, ale i wszystkim, co wydarzyło się chwilę po - i co w związku z tym? Świat się nie zatrzymał, a na niego nikt się nie obejrzał. Nie bywał już u nich tak często, wycofał się. Nikogo to nie obeszło. To, co się przelało, musiał sprzątnąć sam. Jak miał to powiedzieć Neali, że z nią będzie tak samo? Że to, że porzuca chęci - obejdzie tylko ją samą. I to, co wydarzy się później, tak samo zależeć będzie tylko od niej. Rozumiał jej złość, bo kiedy przez to przechodził, czuł to samo. I wiedział, że nie ma dla niej słów pocieszenia. Może miała rację, nie wiedział, nie myślał o przyjaźni w kategorii zysków i strat. Oddawał siebie tym, którym siebie oddać chciał. Nie myślał za wiele, ani wtedy, kiedy to robił, ani wtedy, kiedy tego nie robił. Nigdy właściwie, sama to powiedziała. Wiedział za to, że ta i tamta Eve to jedna i ta sama osoba. I wiedział, że Neala nie zasłużyła sobie na to, co dziś przeżywała. Było mu głupio, że stał i ją nagabywał, że próbował sam nie wiedział co, że słowa Neali, choć bolesne, niosły dużo prawdy.
- Przykro mi, Neala - odpowiedział po dłuższej chwili, kapitulując, wytłumaczyła mu dosadnie, że to, co mówił, jej nie pomagało. - Ona na pewno - urwał, kiedy zorientował się, że znowu to robił. Miał przestać, starał się przestać - tak jak poprosiła. - Cholera - rzucił bezradnie, bo nie lubił sytuacji bez rozwiązania. Jak wtedy, w Weymouth, kiedy Jim zrezygnował już ze wszystkiego. - Pewnie mogłaby być milsza - westchnął - ale... - to chyba był odruch. - Tak, wiem. Bez ale. - Kiwnął głową, aby podkreślić ostateczność tych słów. Szczerze jej współczuł. Tego, że się czuła tak, a nie inaczej, chciałby jej pomóc. Ale tak jak wtedy przy Jimie, tak samo teraz, nie mógł zrobić nic. Zgodziła się zostać, więc musiała nie winić wszystkich. Lecz - mimo wszystko - kolejne jej słowa całkowicie go zaskoczyły. Spojrzał na nią z zakłopotaniem, ale zaraz odwrócił wzrok, bo zaczynała się rumienić, a on czuł, że nie powinien na to patrzeć. Neala nie była taką dziewczyną. Nie jak dziewczyny z portu, nie jak cyrkówki, nie jak dziewczyny, które po godzinach policyjnych zabawiały się na londyńskich potańcówkach, była inna. Lepsza - lepsza od nich wszystkich, to było czuć - lepiej wychowana. Eve naprawdę mogła powiedzieć jej coś takiego prosto w oczy? To nie tak, że nie miała powodów do zazdrości. Poznali się, kiedy Jim myślał, że nigdy nie odnajdzie Eve. I od tamtej pory - świetnie się dogadywali, znacznie lepiej niż on i Anne, która mu się wtedy spodobała. Neala wspierała Jima tam, gdzie Eve nie potrafiła albo nie chciała. Neala nawiązała z Jimem więź, której z Eve od dawna już nie czuł. Ale to wszystko było znacznie bardziej skomplikowane od tego. To wszystko nie zasługiwało na to, żeby Eve uczyła Neali kultury, nie znała jej tak dobrze jak ona. Nie potrafił na nią spojrzeć, kiedy mówiła, że Eve domagała się zapewnień - że Neala nie zrobi nic z Jamesem. Neala. Nie mogła porozmawiać o tym z Jamesem?
Wiedział, że wianek Neali w rękach Jamesa nie był wcale przypadkiem, ale nie powiedział nic i dalej na nią nie spojrzał.
- Przepraszam za nią - odpowiedział w końcu, bo ktoś to musiał zrobić, a Eve tego nie zrobi. Nie miał na nią wpływu, ale było mu głupio. Za to, co zrobiła, za to, co usłyszał i za wszystko, o czym on jeden przecież wiedział. Nie zamierzał jej zapewniać, że nie jest moralnie wątpliwa, bo tak samo ona, jak on, jak i wszyscy pozostali, doskonale wiedzieli, że tak nie było. Nie dało się obrazić dziewczyny takiej jak ona mocniej, niż sugerując jej rozwiązłość, nie miał odwagi z nią o tym rozmawiać. Dziewczyna taka jak ona zasługiwała na szacunek. - Jim wie o tej rozmowie? - Nie wspominał mu o tym. Może nie chciał, to strasznie głupie. Powinien w ogóle wiedzieć? - Odbiło jej - zadeklarował kategorycznie, wciąż szukając dla niej usprawiedliwienia, przecież nie myślała tak naprawdę. Palnęła to głupio, może zazdrosna. Miała powody, wiedział. Ale nie miała powodów, żeby tak mówić. Pokręcił głową, znowu miała rację, nie przepraszało się pod warunkami. Bo przeprosiny nie były dla nikogo żadną łaską, a z łaski rzucone nic warte nie były. - Czasem chrzani. I schrzaniła. - Pewnie żałuje. Musi żałować. Każdy by żałował. Twierdziła, że nie musiał nic mówić, ale on wiedział, że powinien. Że powinien był powiedzieć więcej. Rozdarty między przyjaciółmi - mógł tylko milczeć z pochyloną głową.
- To wygodna wymówka - dodał mimochodem, przecież też słyszał czasem te absurdy, nigdy od Jima, od jego rodziny. Tłumaczącej mu, jak ciężkie było życie w wozie, tak jakby nie mieszkał w nim od lat. W swojej odrębności szukali swojej wyższości, ale on jej w tym nie widział. Wierzył w równość, zastępowanie jednych uprzedzeń drugimi nie było żadnym rozwiązaniem. - Tak jak wielu Anglików nie potrafi zaakceptować ich, tak samo wielu Romów nie potrafi zaakceptować Anglików. - Wzruszył ramionami, kto mógł o tym wiedzieć lepiej od Neali? Im bogatsi Anglicy byli, tym trudniej im to przychodziło, a ona znała więcej bogatych niż on. Nie dało się na nich wpłynąć. Do twardogłowych nic nigdy nie docierało. Neala nie chciała tego słuchać, więc tego nie mówił, ale wiedział, że dla nich to było formą obrony. Może spacer, świeże powietrze, oddech od towarzystwa, może to wszystko dobrze jej zrobi, pomoże odciągnąć myśli od tego, co nie wyszło na samym początku. Chyba nie miał dla niej innej rady.
- Nie jest chyba obca. Po prostu pierwszy raz widzę je razem - Więc nie mogła być bardzo bliska. Jim ją znał, nie wiedział, skąd. Nie pytał, bo nie miało to dla niego znaczenia. Nie chciał zostać źle zrozumiany, przecież to Eve musiała ją dzisiaj zaprosić. - To tylko sukienki. Nie zapominaj, że... Eve cię dzisiaj zaprosiła, na całą tę uroczystość, chciała, żebyś wzięła w niej udział. Poznała Gilly. Zapaliła te... świece - próbował sobie przypomnieć detale ceremonii - razem z nią. To był ważny dzień, coś jak chrzciny. A na chrzciny nie zaprasza się intruzów, niezależnie od tego, czego Eve daje pokaz resztą swoich słów i gestów. To była jej decyzja i nie musiała tego robić. - Musiała być wobec niej sprawiedliwa, romski świat nie zamykał się w kolorowych spódnicach, przecież o tym wiedziała.
- Udawała, że mnie nie zna - skonkretyzował swoją wypowiedź, nie wiedział, czemu. Może rzeczywiście go nie pamiętała. - Choć byłem świadkiem na jej ślubie. I może - zawahał się - powiedziałem jej coś, czego nie powinienem - Pod wpływem alkoholu i narkotyków napisał list, który dyktował James, nawet nie zastanawiając się nad słowami, które kreślił. - Właściwie Steffenowi, ale przeczytała ten list - podkreślił, bo wina znów nie była oczywista. Nie czytało się cudzych listów. - W każdym razie - Chyba nie było sensu tego roztrząsać. W szczegóły nie chciał się zagłębiać, po prostu było między nimi niezręcznie. - Podejrzewam, że nie bez powodu stroi się tak długo - Piękna, być może, ale tylko powierzchownie. Co do serca wątpliwości nabierał coraz więcej. - Ach, tak - przytaknął jej uwadze. - Trudno jest pewnie wrócić do spokojnego życia po brawurowej ucieczce od męża - Spojrzał na nią z ukosa, przecież tu chodziło o Steffena. Nie widziała, w jakim był wtedy stanie? Może nie. On widział, był przy nim i próbował go wesprzeć. I dlatego - nie zamierzał prawić jej komplementów.
- To znaczy... - zaczął wycofywać się z tego, co powiedział, kiedy dostrzegł czerwień rozlewającą się po szyi Neali, zrobiło mu się głupio. Nie. Jasne, że ranienie innych nie było w porządku. Chciał wierzyć, że Eve tego nie chciała, nie myślała o krzywdzie innych, przecież nie była złą osobą. Nie mógł uwierzyć, że nagle - bez powodu - stała się zła. Jim był mu najbliższy, a Eve pozostawała częścią jego życia, ważną częścią. Co mu pozostawało?
Gdzieś w głębi ducha chciał usłyszeć to, co mówiła. Sposób, w jaki traktowała Jamesa wydawał mu się niesprawiedliwy, ale nie potrafił mu tego powiedzieć. Nie wiedział, co mu powiedzieć. Nie znał się na tym, na ślubach, obowiązkach, Eve i James nie byli już przyjaciółmi, byli mężem i żoną, Eve stawiała mu kolejne wyzwania, wymagała, czy jako kobieta nie miała prawa wymagać? Nie wiedział. Może sami powinni wiedzieć niektóre rzeczy, ale nie mieli ojców, których mogliby o to spytać. Starał się, pracował, czy nie musiał tego robić? To przecież nie tak, że ona nie miała żadnych problemów, była matką.
Nie odpowiedział na pytanie o przelaną czarę. Została przelana listem Thomasa i wszystkim, co wydarzyło się chwilę przed, ale i wszystkim, co wydarzyło się chwilę po - i co w związku z tym? Świat się nie zatrzymał, a na niego nikt się nie obejrzał. Nie bywał już u nich tak często, wycofał się. Nikogo to nie obeszło. To, co się przelało, musiał sprzątnąć sam. Jak miał to powiedzieć Neali, że z nią będzie tak samo? Że to, że porzuca chęci - obejdzie tylko ją samą. I to, co wydarzy się później, tak samo zależeć będzie tylko od niej. Rozumiał jej złość, bo kiedy przez to przechodził, czuł to samo. I wiedział, że nie ma dla niej słów pocieszenia. Może miała rację, nie wiedział, nie myślał o przyjaźni w kategorii zysków i strat. Oddawał siebie tym, którym siebie oddać chciał. Nie myślał za wiele, ani wtedy, kiedy to robił, ani wtedy, kiedy tego nie robił. Nigdy właściwie, sama to powiedziała. Wiedział za to, że ta i tamta Eve to jedna i ta sama osoba. I wiedział, że Neala nie zasłużyła sobie na to, co dziś przeżywała. Było mu głupio, że stał i ją nagabywał, że próbował sam nie wiedział co, że słowa Neali, choć bolesne, niosły dużo prawdy.
- Przykro mi, Neala - odpowiedział po dłuższej chwili, kapitulując, wytłumaczyła mu dosadnie, że to, co mówił, jej nie pomagało. - Ona na pewno - urwał, kiedy zorientował się, że znowu to robił. Miał przestać, starał się przestać - tak jak poprosiła. - Cholera - rzucił bezradnie, bo nie lubił sytuacji bez rozwiązania. Jak wtedy, w Weymouth, kiedy Jim zrezygnował już ze wszystkiego. - Pewnie mogłaby być milsza - westchnął - ale... - to chyba był odruch. - Tak, wiem. Bez ale. - Kiwnął głową, aby podkreślić ostateczność tych słów. Szczerze jej współczuł. Tego, że się czuła tak, a nie inaczej, chciałby jej pomóc. Ale tak jak wtedy przy Jimie, tak samo teraz, nie mógł zrobić nic. Zgodziła się zostać, więc musiała nie winić wszystkich. Lecz - mimo wszystko - kolejne jej słowa całkowicie go zaskoczyły. Spojrzał na nią z zakłopotaniem, ale zaraz odwrócił wzrok, bo zaczynała się rumienić, a on czuł, że nie powinien na to patrzeć. Neala nie była taką dziewczyną. Nie jak dziewczyny z portu, nie jak cyrkówki, nie jak dziewczyny, które po godzinach policyjnych zabawiały się na londyńskich potańcówkach, była inna. Lepsza - lepsza od nich wszystkich, to było czuć - lepiej wychowana. Eve naprawdę mogła powiedzieć jej coś takiego prosto w oczy? To nie tak, że nie miała powodów do zazdrości. Poznali się, kiedy Jim myślał, że nigdy nie odnajdzie Eve. I od tamtej pory - świetnie się dogadywali, znacznie lepiej niż on i Anne, która mu się wtedy spodobała. Neala wspierała Jima tam, gdzie Eve nie potrafiła albo nie chciała. Neala nawiązała z Jimem więź, której z Eve od dawna już nie czuł. Ale to wszystko było znacznie bardziej skomplikowane od tego. To wszystko nie zasługiwało na to, żeby Eve uczyła Neali kultury, nie znała jej tak dobrze jak ona. Nie potrafił na nią spojrzeć, kiedy mówiła, że Eve domagała się zapewnień - że Neala nie zrobi nic z Jamesem. Neala. Nie mogła porozmawiać o tym z Jamesem?
Wiedział, że wianek Neali w rękach Jamesa nie był wcale przypadkiem, ale nie powiedział nic i dalej na nią nie spojrzał.
- Przepraszam za nią - odpowiedział w końcu, bo ktoś to musiał zrobić, a Eve tego nie zrobi. Nie miał na nią wpływu, ale było mu głupio. Za to, co zrobiła, za to, co usłyszał i za wszystko, o czym on jeden przecież wiedział. Nie zamierzał jej zapewniać, że nie jest moralnie wątpliwa, bo tak samo ona, jak on, jak i wszyscy pozostali, doskonale wiedzieli, że tak nie było. Nie dało się obrazić dziewczyny takiej jak ona mocniej, niż sugerując jej rozwiązłość, nie miał odwagi z nią o tym rozmawiać. Dziewczyna taka jak ona zasługiwała na szacunek. - Jim wie o tej rozmowie? - Nie wspominał mu o tym. Może nie chciał, to strasznie głupie. Powinien w ogóle wiedzieć? - Odbiło jej - zadeklarował kategorycznie, wciąż szukając dla niej usprawiedliwienia, przecież nie myślała tak naprawdę. Palnęła to głupio, może zazdrosna. Miała powody, wiedział. Ale nie miała powodów, żeby tak mówić. Pokręcił głową, znowu miała rację, nie przepraszało się pod warunkami. Bo przeprosiny nie były dla nikogo żadną łaską, a z łaski rzucone nic warte nie były. - Czasem chrzani. I schrzaniła. - Pewnie żałuje. Musi żałować. Każdy by żałował. Twierdziła, że nie musiał nic mówić, ale on wiedział, że powinien. Że powinien był powiedzieć więcej. Rozdarty między przyjaciółmi - mógł tylko milczeć z pochyloną głową.
- To wygodna wymówka - dodał mimochodem, przecież też słyszał czasem te absurdy, nigdy od Jima, od jego rodziny. Tłumaczącej mu, jak ciężkie było życie w wozie, tak jakby nie mieszkał w nim od lat. W swojej odrębności szukali swojej wyższości, ale on jej w tym nie widział. Wierzył w równość, zastępowanie jednych uprzedzeń drugimi nie było żadnym rozwiązaniem. - Tak jak wielu Anglików nie potrafi zaakceptować ich, tak samo wielu Romów nie potrafi zaakceptować Anglików. - Wzruszył ramionami, kto mógł o tym wiedzieć lepiej od Neali? Im bogatsi Anglicy byli, tym trudniej im to przychodziło, a ona znała więcej bogatych niż on. Nie dało się na nich wpłynąć. Do twardogłowych nic nigdy nie docierało. Neala nie chciała tego słuchać, więc tego nie mówił, ale wiedział, że dla nich to było formą obrony. Może spacer, świeże powietrze, oddech od towarzystwa, może to wszystko dobrze jej zrobi, pomoże odciągnąć myśli od tego, co nie wyszło na samym początku. Chyba nie miał dla niej innej rady.
- Nie jest chyba obca. Po prostu pierwszy raz widzę je razem - Więc nie mogła być bardzo bliska. Jim ją znał, nie wiedział, skąd. Nie pytał, bo nie miało to dla niego znaczenia. Nie chciał zostać źle zrozumiany, przecież to Eve musiała ją dzisiaj zaprosić. - To tylko sukienki. Nie zapominaj, że... Eve cię dzisiaj zaprosiła, na całą tę uroczystość, chciała, żebyś wzięła w niej udział. Poznała Gilly. Zapaliła te... świece - próbował sobie przypomnieć detale ceremonii - razem z nią. To był ważny dzień, coś jak chrzciny. A na chrzciny nie zaprasza się intruzów, niezależnie od tego, czego Eve daje pokaz resztą swoich słów i gestów. To była jej decyzja i nie musiała tego robić. - Musiała być wobec niej sprawiedliwa, romski świat nie zamykał się w kolorowych spódnicach, przecież o tym wiedziała.
- Udawała, że mnie nie zna - skonkretyzował swoją wypowiedź, nie wiedział, czemu. Może rzeczywiście go nie pamiętała. - Choć byłem świadkiem na jej ślubie. I może - zawahał się - powiedziałem jej coś, czego nie powinienem - Pod wpływem alkoholu i narkotyków napisał list, który dyktował James, nawet nie zastanawiając się nad słowami, które kreślił. - Właściwie Steffenowi, ale przeczytała ten list - podkreślił, bo wina znów nie była oczywista. Nie czytało się cudzych listów. - W każdym razie - Chyba nie było sensu tego roztrząsać. W szczegóły nie chciał się zagłębiać, po prostu było między nimi niezręcznie. - Podejrzewam, że nie bez powodu stroi się tak długo - Piękna, być może, ale tylko powierzchownie. Co do serca wątpliwości nabierał coraz więcej. - Ach, tak - przytaknął jej uwadze. - Trudno jest pewnie wrócić do spokojnego życia po brawurowej ucieczce od męża - Spojrzał na nią z ukosa, przecież tu chodziło o Steffena. Nie widziała, w jakim był wtedy stanie? Może nie. On widział, był przy nim i próbował go wesprzeć. I dlatego - nie zamierzał prawić jej komplementów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Już jej nie wierzyłam. Już nie chciałam zaufać, nie chciałam się zbliżać, nie chciałam więcej próbować, bo za każdym razem dostawałam tylko po palcach i najzwyczajniej nie miałam ochoty na więcej. Nie chciałam też słuchać wymówek które Marcel dla niej znajdował, bo Eve nie broniła sama siebie - chyba ciągle nie uważała by zrobiła coś nie tak. Mogła uważać jak chciała, a ja mogłam tego nie akceptować. Mogłyśmy obok siebie po prostu trwać.
Wyrzucone przez Marcela pytanie wylało kolejną porcję cieczy po ściankach chwiejnego dziś naczynia wypuszczając słowotok. Powinnam się zamknąć - już dawno powinnam, ale słowa szły dalej, jedno za drugim, drugie za trzecim. Denerwowało mnie to i irytowało sposób w jaki raz po raz traktowała Jamesa, to co mu powiedziała, to co robiła i później jak udawała, że nic takiego nie miało miejsca. Starałam się nie patrzeć i nie wiedzieć, próbując wspierać Jima w jego decyzjach bo wiedziałam, że próbował poskładać rzeczy do kupy, ale to nie znaczyło, że wszystko było w porządku przecież. Nie było. Od miesięcy nie było. Wątpiłam też, by Eve przejęła się mną, czy moimi chęciami - prawdopodobnie nie przejmowała się nikim poza sobą. Nie winiłam jej za to, ale nie umiałam tego uznać jako aspektu łagodzącego w żadnym wypadku. Kiwnęłam krótko głową kiedy Marcel powiedział, że mu przykro. Trochę zła, trochę poirytowana, trochę też wdzięczna, choć to nie jemu przykro powinno być w ogóle. Ale wiedziałam, że Marcel posiada w sobie empatię, dlatego mu uwierzyłam, przykro mu było dla i za mnie. Kiedy znów zaczął wróciłam do niego niebieskimi tęczówkami osadzonymi w mrużących się oczach. Ona na pewno co? Nie chciała? Nie pomyślała? Bez znaczenia to już było.
- Pewnie by mogła. - zgodziłam się, wzruszając ramionami. A proste pytanie o wyjaśnienia poniosły szereg kolejnych tłumaczeń - nie widziałam sensu w udawaniu, że tego nie było. Oddychałam ciężko, zmęczenie dało mi o sobie znać. Palce na chwilę zdrętwiały. Wzruszyłam ramionami na padające słowa przeprosin - to nie on powinien przepraszać, wiedzieliśmy oboje, ale zaraz skinęłam głową przyjmując je.
- Wie. Nie mam powodów by zatajać coś przed wami. - przyznałam wzruszając ramionami, unosząc rękę, żeby założyć rude włosy za ucho. - Znaczy, nie mówiłam mu długo, bo nie chciałam… - uniosłam ręce wierzchem do góry. - … sprawiać by poczuł że musi coś zrobić, kogoś… wybrać. Ale musiałam wytłumaczyć, czemu nam… nie po drodze. - mówiłam dalej. Pewnie bym milczała wcześniej, gdyby nie zabolało mnie i to, jak bronił jej James, jak mówił że nic nie mówiła na mnie źle. Ale to jemu - jemu nie mówiła, mówiła to mnie. Zerknęłam na Marcela a potem zerknęłam w bok, mimowolnie unosząc kącik warg do góry. - Żartował, że jeśli go uwodzę to robię to do bani. - mimowolnie wywróciłam oczami, ale nie było w tym złości, bardziej łagodnego przyjacielskiego politowania - bo w sumie co mógł innego zrobić z tymi rewelacjami?
Przez chwilę patrzyłam na Marcela kiedy twierdził o tym chrzanieniu całym, mimowolnie wykrzywiając wargi na język którego użył. Potem czując jak łagodnieją mi rysy twarzy. Nie problem był w tym, że się popełniało błędy - każdy to robił, a w tym jak się je potem naprawiało. Ale tą myśl, zachowałam już dla siebie. Wątpiłam, by dało się naprawić to, co było między nami.
- I pasuje do każdej okazji. - zgodziłam się, mimowolnie kolejny raz wzruszając ramionami. W ten sposób dało się wytłumaczyć naprawdę wiele. Karta której można było użyć w niemal każdej sytuacji. Uniersalna całkiem. - Zdaje sobie sprawę, że uprzedzenia ciągną się za nimi pewnie odkąd pamiętają. Że są ostrożni, żeby nie dać się zranić, ale jeśli postanowią rozliczać wszystkich zawsze tymi samymi miarami, to nigdy nie odzielą ziarna od plew. Próbowałam to wytłumaczyć - Jim mi uwierzył, Eve nie, nic więcej nie jestem w stanie zrobić. - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. Więcej nie byłam w stanie zrobić. A teraz już wiedziałam, że Eve po prostu nie chciała zaufać mnie. Westchnęłam trochę ciężej.
- Nie musiała. - zgodziłam się, bo nie zabierałam temu racji. Nie zabierałam wdzięczności, choć wiedziałam - może bardziej czułam, że nie zrobiła tego bo chciała mnie obok.
Kolejne słowa wywołały moje zdziwienie, nie wiedziałam, czemu Bella miałaby udawać że nie znała Marcela. Brwi mimowolnie zeszły mi się do siebie. Zaraz jednak zwrócił moją uwagę, unosząc brwi ku górze - powiedział coś czego nie powinien? Mimowolnie nabrałam powietrza. Steffenowi, ale przeczytała - jeszcze gorzej. Wypuściłam powietrze. Milczałam zastanawiając się nad wszystkim co powiedział.
- Wiesz Marcel, jakby najlepsi przyjaciele mojego partnera patrzyli na mnie średnio, to szykowałabym się do północy - albo i dłużej. - wzruszyłam ramionami. - Nie wiem, dlaczego wtedy tak zrobiła. Ale ty też zdajesz się nie wiedzieć. A o przyzwyczajanie chodziło mi o to, że zmieniła przecież całkowicie wszystko. Nie bronię jej, nie powinna zostawiać Steffena, znaczy… ja bym tego tak nie zrobiła - poprosiłabym o pomoc. Choć przerażają mnie trochę czynniki łączące żony w waszym przyjacielskim kółku, mam nadzieję, że jak ty znajdziesz swoją to nie będzie was łączyć to, że każda ucieka. - zażartowałam marnie, unosząc kącik ust. Wzięłam wdech w usta. Dochodziliśmy chyba. - Myślę, że porozmawiać musicie, tak na poważnie. Tak, że powiesz jej to, co jej zarzucasz, co myślisz i co cię boli i pozwolisz oczyścić ze stawianych zarzutów. Inaczej możesz się tylko domyślać, albo wymyślać. Jak cię nie przekona, to - wzruszyłam ramionami. - cóż, przynajmniej sumienie i serce będziesz mieć czyste, a myśli pozbawione wątpliwości. - orzekłam, zerkając w jego stronę. - To tu? - zapytałam rozglądając się wokół.
| zt x2
idziemy do szafki
Wyrzucone przez Marcela pytanie wylało kolejną porcję cieczy po ściankach chwiejnego dziś naczynia wypuszczając słowotok. Powinnam się zamknąć - już dawno powinnam, ale słowa szły dalej, jedno za drugim, drugie za trzecim. Denerwowało mnie to i irytowało sposób w jaki raz po raz traktowała Jamesa, to co mu powiedziała, to co robiła i później jak udawała, że nic takiego nie miało miejsca. Starałam się nie patrzeć i nie wiedzieć, próbując wspierać Jima w jego decyzjach bo wiedziałam, że próbował poskładać rzeczy do kupy, ale to nie znaczyło, że wszystko było w porządku przecież. Nie było. Od miesięcy nie było. Wątpiłam też, by Eve przejęła się mną, czy moimi chęciami - prawdopodobnie nie przejmowała się nikim poza sobą. Nie winiłam jej za to, ale nie umiałam tego uznać jako aspektu łagodzącego w żadnym wypadku. Kiwnęłam krótko głową kiedy Marcel powiedział, że mu przykro. Trochę zła, trochę poirytowana, trochę też wdzięczna, choć to nie jemu przykro powinno być w ogóle. Ale wiedziałam, że Marcel posiada w sobie empatię, dlatego mu uwierzyłam, przykro mu było dla i za mnie. Kiedy znów zaczął wróciłam do niego niebieskimi tęczówkami osadzonymi w mrużących się oczach. Ona na pewno co? Nie chciała? Nie pomyślała? Bez znaczenia to już było.
- Pewnie by mogła. - zgodziłam się, wzruszając ramionami. A proste pytanie o wyjaśnienia poniosły szereg kolejnych tłumaczeń - nie widziałam sensu w udawaniu, że tego nie było. Oddychałam ciężko, zmęczenie dało mi o sobie znać. Palce na chwilę zdrętwiały. Wzruszyłam ramionami na padające słowa przeprosin - to nie on powinien przepraszać, wiedzieliśmy oboje, ale zaraz skinęłam głową przyjmując je.
- Wie. Nie mam powodów by zatajać coś przed wami. - przyznałam wzruszając ramionami, unosząc rękę, żeby założyć rude włosy za ucho. - Znaczy, nie mówiłam mu długo, bo nie chciałam… - uniosłam ręce wierzchem do góry. - … sprawiać by poczuł że musi coś zrobić, kogoś… wybrać. Ale musiałam wytłumaczyć, czemu nam… nie po drodze. - mówiłam dalej. Pewnie bym milczała wcześniej, gdyby nie zabolało mnie i to, jak bronił jej James, jak mówił że nic nie mówiła na mnie źle. Ale to jemu - jemu nie mówiła, mówiła to mnie. Zerknęłam na Marcela a potem zerknęłam w bok, mimowolnie unosząc kącik warg do góry. - Żartował, że jeśli go uwodzę to robię to do bani. - mimowolnie wywróciłam oczami, ale nie było w tym złości, bardziej łagodnego przyjacielskiego politowania - bo w sumie co mógł innego zrobić z tymi rewelacjami?
Przez chwilę patrzyłam na Marcela kiedy twierdził o tym chrzanieniu całym, mimowolnie wykrzywiając wargi na język którego użył. Potem czując jak łagodnieją mi rysy twarzy. Nie problem był w tym, że się popełniało błędy - każdy to robił, a w tym jak się je potem naprawiało. Ale tą myśl, zachowałam już dla siebie. Wątpiłam, by dało się naprawić to, co było między nami.
- I pasuje do każdej okazji. - zgodziłam się, mimowolnie kolejny raz wzruszając ramionami. W ten sposób dało się wytłumaczyć naprawdę wiele. Karta której można było użyć w niemal każdej sytuacji. Uniersalna całkiem. - Zdaje sobie sprawę, że uprzedzenia ciągną się za nimi pewnie odkąd pamiętają. Że są ostrożni, żeby nie dać się zranić, ale jeśli postanowią rozliczać wszystkich zawsze tymi samymi miarami, to nigdy nie odzielą ziarna od plew. Próbowałam to wytłumaczyć - Jim mi uwierzył, Eve nie, nic więcej nie jestem w stanie zrobić. - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. Więcej nie byłam w stanie zrobić. A teraz już wiedziałam, że Eve po prostu nie chciała zaufać mnie. Westchnęłam trochę ciężej.
- Nie musiała. - zgodziłam się, bo nie zabierałam temu racji. Nie zabierałam wdzięczności, choć wiedziałam - może bardziej czułam, że nie zrobiła tego bo chciała mnie obok.
Kolejne słowa wywołały moje zdziwienie, nie wiedziałam, czemu Bella miałaby udawać że nie znała Marcela. Brwi mimowolnie zeszły mi się do siebie. Zaraz jednak zwrócił moją uwagę, unosząc brwi ku górze - powiedział coś czego nie powinien? Mimowolnie nabrałam powietrza. Steffenowi, ale przeczytała - jeszcze gorzej. Wypuściłam powietrze. Milczałam zastanawiając się nad wszystkim co powiedział.
- Wiesz Marcel, jakby najlepsi przyjaciele mojego partnera patrzyli na mnie średnio, to szykowałabym się do północy - albo i dłużej. - wzruszyłam ramionami. - Nie wiem, dlaczego wtedy tak zrobiła. Ale ty też zdajesz się nie wiedzieć. A o przyzwyczajanie chodziło mi o to, że zmieniła przecież całkowicie wszystko. Nie bronię jej, nie powinna zostawiać Steffena, znaczy… ja bym tego tak nie zrobiła - poprosiłabym o pomoc. Choć przerażają mnie trochę czynniki łączące żony w waszym przyjacielskim kółku, mam nadzieję, że jak ty znajdziesz swoją to nie będzie was łączyć to, że każda ucieka. - zażartowałam marnie, unosząc kącik ust. Wzięłam wdech w usta. Dochodziliśmy chyba. - Myślę, że porozmawiać musicie, tak na poważnie. Tak, że powiesz jej to, co jej zarzucasz, co myślisz i co cię boli i pozwolisz oczyścić ze stawianych zarzutów. Inaczej możesz się tylko domyślać, albo wymyślać. Jak cię nie przekona, to - wzruszyłam ramionami. - cóż, przynajmniej sumienie i serce będziesz mieć czyste, a myśli pozbawione wątpliwości. - orzekłam, zerkając w jego stronę. - To tu? - zapytałam rozglądając się wokół.
| zt x2
idziemy do szafki
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Plac zabaw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka