Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ratusz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ratusz
Oaza zaczynała się rozrastać, a im więcej zamieszkiwało ją czarodziejów, tym bardziej potrzebna była ściślejsza organizacja. W połowie września 1957 r. ukończono budowę ratusza, który powstał przy samej wiosce, w nieznacznym oddaleniu od chatek mieszkalnych. Zamieszkał tam Harold Longbottom, który zawsze potrzebny był na miejscu, wraz z najbliższymi współpracownikami czuwającymi nad bezpieczeństwem wyspy i zdrowiem jej mieszkańców. To nieco większy budynek, w którym odbywają się rozmowy na szczycie, spotkania organizacyjne oraz audiencje u prawowitego Ministra Magii i jego delegatów. Wnętrze ratusza jest surowe, wojskowe, mało przytulne, brak elementów ozdobnych. Niewygodne drewniane meble zostały zbite przez Zakonników.
Popierała inicjatywę Billy'ego w pełni – nie było lepszego sposobu na zweryfikowanie prawdziwości doniesień Walczącego Maga niż zorganizowanie spotkania, na którym mogliby przekonać się na własne oczy, czy wszyscy są cali i zdrowi, a także porozmawiać, wspólnymi siłami nakreślić obraz sytuacji. Bez lęku o to, że informacje zostaną przechwycone, wykorzystane przeciwko nim. Wiedziała, że rewelacje na temat Foxa są jedynie kolejnym kłamstwem, skontaktowała się z nim za pośrednictwem lusterek dwukierunkowych jak tylko zapoznała się z treścią artykułu, lecz co z innymi wymienionymi na łamach gazety czarodziejami? Z Charlie? Z Rineheartami...? W Oazie pojawiła się pod własną twarzą, w towarzystwie Marceliusa; po ich ostatnim spotkaniu wiedziała już, że Carrington nie opanował jeszcze sztuki przyzwania patronusa, a tym samym nie mógł otworzyć prowadzącego na wyspę portalu. Nad tym mieli jednak popracować w niedalekiej przyszłości.
Doceniała zawarte w liście ostrzeżenie, że miała wśród nich zasiąść osoba, z którą jeszcze nie współpracowała i o której nie miała okazji wyrobić własnego zdania, mimo to nie skrywała swej tożsamości za fasadą metamorfomagicznej przemiany. Skoro Billy uznał, że obecność Thalii nie stwarza zagrożenia dla poufności mających zostać poruszonymi tematów, że można jej zaufać, nie zamierzała zasiadać w ratuszu jako ktoś obcy. Chuchała na zimne od rana do nocy, tutaj – wśród sojuszników, czarodziejów wyznających te same wartości – chciała poczuć się choć w pewnym stopniu swobodnie.
– Cześć – odezwała się na tyle głośno, by usłyszał ją każdy spośród znajdujących się w pokoju zakonników, ale bez przesadnej werwy; zmęczenie wyraźnie odmalowywało się w pobladłej twarzy, podkrążonych oczach. Powiodła wzrokiem po tych, którzy zjawili się w ratuszu przed nimi, przywołując na usta coś na kształt uśmiechu; nie wszystkich znała, to jednak nie miało teraz większego znaczenia. Podeszła do zawieszonej na ścianie mapy, marszcząc przy tym brwi. Westchnęła cicho, boleśnie, zaplatając ramiona na piersi. – Hania jest bezpieczna, prawda? – mruknęła do Billy'ego, choć najpewniej brak znaku zapytania przy jej wypisanym czerwienią imieniu właśnie na to wskazywał. Wolała jednak usłyszeć to od niego. Dopiero wtedy, po krótkich oględzinach pergaminu, odsunęła się na bok. Obeszła stół dookoła, ciągle rozglądając się za Foxem, czy nie powinien już tu być?, bezwiednie kierując się w stronę Lucindy. – Dobrze cię widzieć – powitała ją ściszonym głosem, przelotnym ściśnięciem ramienia, w którym zawarła całą ulgę, jaką odczuwała na widok przyjaciółki, po czym osunęła się na wolne miejsce obok. Torbę położyła na krześle dalej, dopiero teraz zwracając uwagę na przyniesione przez kogoś jedzenie. Żołądek niemalże skręcił się jej w supeł od samego zapachu.
| siadam na 12, a 11 zajmuję dla Foxa; wybaczcie, ale to tak na kolanie pisane, obiecuję poprawę
Doceniała zawarte w liście ostrzeżenie, że miała wśród nich zasiąść osoba, z którą jeszcze nie współpracowała i o której nie miała okazji wyrobić własnego zdania, mimo to nie skrywała swej tożsamości za fasadą metamorfomagicznej przemiany. Skoro Billy uznał, że obecność Thalii nie stwarza zagrożenia dla poufności mających zostać poruszonymi tematów, że można jej zaufać, nie zamierzała zasiadać w ratuszu jako ktoś obcy. Chuchała na zimne od rana do nocy, tutaj – wśród sojuszników, czarodziejów wyznających te same wartości – chciała poczuć się choć w pewnym stopniu swobodnie.
– Cześć – odezwała się na tyle głośno, by usłyszał ją każdy spośród znajdujących się w pokoju zakonników, ale bez przesadnej werwy; zmęczenie wyraźnie odmalowywało się w pobladłej twarzy, podkrążonych oczach. Powiodła wzrokiem po tych, którzy zjawili się w ratuszu przed nimi, przywołując na usta coś na kształt uśmiechu; nie wszystkich znała, to jednak nie miało teraz większego znaczenia. Podeszła do zawieszonej na ścianie mapy, marszcząc przy tym brwi. Westchnęła cicho, boleśnie, zaplatając ramiona na piersi. – Hania jest bezpieczna, prawda? – mruknęła do Billy'ego, choć najpewniej brak znaku zapytania przy jej wypisanym czerwienią imieniu właśnie na to wskazywał. Wolała jednak usłyszeć to od niego. Dopiero wtedy, po krótkich oględzinach pergaminu, odsunęła się na bok. Obeszła stół dookoła, ciągle rozglądając się za Foxem, czy nie powinien już tu być?, bezwiednie kierując się w stronę Lucindy. – Dobrze cię widzieć – powitała ją ściszonym głosem, przelotnym ściśnięciem ramienia, w którym zawarła całą ulgę, jaką odczuwała na widok przyjaciółki, po czym osunęła się na wolne miejsce obok. Torbę położyła na krześle dalej, dopiero teraz zwracając uwagę na przyniesione przez kogoś jedzenie. Żołądek niemalże skręcił się jej w supeł od samego zapachu.
| siadam na 12, a 11 zajmuję dla Foxa; wybaczcie, ale to tak na kolanie pisane, obiecuję poprawę
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nim dotarł na miejsce, na kilka chwil dłużej zatrzymał się w dwóch miejscach. Za pierwszym razem był to portal i przejście, które otworzył magia patronusa. Niezmiennie, pulsujące białą magią światło i srebrzysty koziorożec, napełniał go iskrą, czymś co dziś nazwałby zżyciem, gdyby zbrakło uderzenia serca w piersi. Budziło i przypominało, że podążał ścieżką, którą wybrał bardzo dawno temu. I nawet, jeśli kiedyś, w zamknięciu, w wymęczonym ciele drgały pragnienia końca, dziś traktował je jak echo, które odzywało się jeszcze w koszmarach. Ale te - pozostawiał tam, gdzie ich miejsce. W cieniu. Nawet, jeśli ten podążał za nim wszędzie - jak to cień.
Nieniepokojony, pokonał drogę do Ratusza, tylko raz przeganiając wspomnienie dawnych spotkań zakonnych. Wracanie do starych schematów nie miało większego sensu i wolał pozostawić je - także w cieniu przeszłości. Zbyt wiele się wydarzyło, by mógł i chciał tonąć w goryczy błędów, która kiedyś tak ciążyła. Wystarczyło, że się czegoś z nich nauczył, z konsekwencjami decyzji konfrontując po swojemu. Dziś, miał za to okazję zaktualizować wiedzę, jaką posiadał w obliczu ostatnich miesięcy. I działań zakonnych. Sam znał zaledwie fragment i wbrew pozorom było w tym coś pocieszającego. Ich szeregi były na tyle szerokie i wciąż rosnące, że fizycznie nie byłby w stanie ich samodzielnie objąć. Nie był w dowództwie, decydując jednak tam, gdzie sięgały jego aurorskie kompetencje. Był wojownikiem idąc tam, gdzie akurat sięgało zapotrzebowanie. Nie obawiał się myśleć o sobie, jako zbrojnym w rękach Longbottoma, który zdobył jego szacunek dawno temu, jeszcze nim stanął na czele organizacji. I Ministerstwa.
Drugi raz zatrzymał się niedaleko wejścia do surowego budynku, który pełnił rolę ratusza, jednocześnie będąc miejscem koniecznych, zakonnych zebrań. Jak dziś. Stanął wystarczająco daleko od drzwi, by nie generować niepotrzebnej uwagi i poruszenia, ale mając na widoku wejście i potencjalne sylwetki, które miały znaleźć się na miejscu. Wyciągnął zdobycznego papierosa, którego wcześniej schował w kieszeń wysłużonej, chociaż wciąż mocnej koszuli w kolorze czerni. Robiło się na tyle ciepło, że płaszcz rozpiął, a ciężki kaptur zrzucił na plecy, odsłaniając spięte czernią włosy. Mimo nie tak wygórowanej "diety" i ciągu walk i misji, jakich się podejmował przez ostatnie miesiące, dawno nie przypominał wychudzonego upiora, który wrócił z więzienia. Zmienił się. Ale wojna zmieniało wszystko. I wszystkich - na swój obraz i podobieństwo. Czasem ten bardziej okrutny, złowieszczy, czasem żałosny, ofiarny, twardy, ale i ten jaśniejszy, chociaż wciąż nie pozbawiony wojennego brudu.
Zgasił w milczeniu papierosa, którego dym rozwiała wilgoć powietrza, kropelkami osiadająca na na ciemnych pasmach, wysuniętych z rzemienia. Przetarł skroń nadgarstkiem, w końcu ruszając do środka i zwalniając kroku, by krótko prześledzić już obecne w pomieszczeniu sylwetki. Obserwował otoczenie niemal mimowolnie, jakby nawykły do czujności umysł, chciał wyłapać potencjalne zagrożenie nawet w miejscu w założeniu bezpieczne - Jestem - skinął głową i odezwał się u progu na tyle głośno, by zainteresowani zarejestrowali jego wejście, ale wzrok, zatrzymując na Billym i to jemu dedykując słowne powitanie, jednocześnie pamiętając o prośbie, jaką otrzymał w liście, na późniejsze spotkanie. W ślepiach błysnęło coś łagodniejszego także, gdy przesunął uwagę na Elroya i Herberta. Z zainteresowaniem zanotował na stole pachnące słodyczą zawiniątka, zwrócił uwagę także na pachnącą tytoniem postać Thalii. Zamiast sięgnąć po posiłek, jak sugerował ścisk w żołądku, skierował kroki do jednego z wolnych siedzisk, znajdującego się akurat, tuż obok Marcela, przy krańcu stołu. I jego powitał krótkim skinieniem, zrzucając przy okazji płaszcz na miejsce i przechodząc pewnie bliżej Billy'ego i powieszonej mapy, której oznaczenia szybko rozpoznał. Po drodze, przelotnie, z nieokreśloną emocją, spojrzał także na Floreana równie szybko rozmazując powód. Odnalazł na mapie swoje imię w pewien groteskowy sposób dostrzegając ironię informacji. Wygiął usta w niemal wilczym uśmiechu, który nie miał wiele z wesołości - Nie pocieszą się długo z naszej nieobecności - skwitował krótko, gardłowo, po raz pierwszy odzywając się głośniej - Ciekawi mnie źródło informacji w prasie. Propaganda, propagandą, ale nie wierzę, żeby nie kryło się za tym coś większego - przesunął pobliźnioną dłonią po znaczonym śladzie przy swoim imieniu i odwrócił się w stronę pozostałych, nie oczekując jednak odzewu. Na miejsce, gdzie zostawił płaszcz, wrócił, gdy tylko pojawił się komplet uczestników.
| Zajmuję miejsce nr 10
Nieniepokojony, pokonał drogę do Ratusza, tylko raz przeganiając wspomnienie dawnych spotkań zakonnych. Wracanie do starych schematów nie miało większego sensu i wolał pozostawić je - także w cieniu przeszłości. Zbyt wiele się wydarzyło, by mógł i chciał tonąć w goryczy błędów, która kiedyś tak ciążyła. Wystarczyło, że się czegoś z nich nauczył, z konsekwencjami decyzji konfrontując po swojemu. Dziś, miał za to okazję zaktualizować wiedzę, jaką posiadał w obliczu ostatnich miesięcy. I działań zakonnych. Sam znał zaledwie fragment i wbrew pozorom było w tym coś pocieszającego. Ich szeregi były na tyle szerokie i wciąż rosnące, że fizycznie nie byłby w stanie ich samodzielnie objąć. Nie był w dowództwie, decydując jednak tam, gdzie sięgały jego aurorskie kompetencje. Był wojownikiem idąc tam, gdzie akurat sięgało zapotrzebowanie. Nie obawiał się myśleć o sobie, jako zbrojnym w rękach Longbottoma, który zdobył jego szacunek dawno temu, jeszcze nim stanął na czele organizacji. I Ministerstwa.
Drugi raz zatrzymał się niedaleko wejścia do surowego budynku, który pełnił rolę ratusza, jednocześnie będąc miejscem koniecznych, zakonnych zebrań. Jak dziś. Stanął wystarczająco daleko od drzwi, by nie generować niepotrzebnej uwagi i poruszenia, ale mając na widoku wejście i potencjalne sylwetki, które miały znaleźć się na miejscu. Wyciągnął zdobycznego papierosa, którego wcześniej schował w kieszeń wysłużonej, chociaż wciąż mocnej koszuli w kolorze czerni. Robiło się na tyle ciepło, że płaszcz rozpiął, a ciężki kaptur zrzucił na plecy, odsłaniając spięte czernią włosy. Mimo nie tak wygórowanej "diety" i ciągu walk i misji, jakich się podejmował przez ostatnie miesiące, dawno nie przypominał wychudzonego upiora, który wrócił z więzienia. Zmienił się. Ale wojna zmieniało wszystko. I wszystkich - na swój obraz i podobieństwo. Czasem ten bardziej okrutny, złowieszczy, czasem żałosny, ofiarny, twardy, ale i ten jaśniejszy, chociaż wciąż nie pozbawiony wojennego brudu.
Zgasił w milczeniu papierosa, którego dym rozwiała wilgoć powietrza, kropelkami osiadająca na na ciemnych pasmach, wysuniętych z rzemienia. Przetarł skroń nadgarstkiem, w końcu ruszając do środka i zwalniając kroku, by krótko prześledzić już obecne w pomieszczeniu sylwetki. Obserwował otoczenie niemal mimowolnie, jakby nawykły do czujności umysł, chciał wyłapać potencjalne zagrożenie nawet w miejscu w założeniu bezpieczne - Jestem - skinął głową i odezwał się u progu na tyle głośno, by zainteresowani zarejestrowali jego wejście, ale wzrok, zatrzymując na Billym i to jemu dedykując słowne powitanie, jednocześnie pamiętając o prośbie, jaką otrzymał w liście, na późniejsze spotkanie. W ślepiach błysnęło coś łagodniejszego także, gdy przesunął uwagę na Elroya i Herberta. Z zainteresowaniem zanotował na stole pachnące słodyczą zawiniątka, zwrócił uwagę także na pachnącą tytoniem postać Thalii. Zamiast sięgnąć po posiłek, jak sugerował ścisk w żołądku, skierował kroki do jednego z wolnych siedzisk, znajdującego się akurat, tuż obok Marcela, przy krańcu stołu. I jego powitał krótkim skinieniem, zrzucając przy okazji płaszcz na miejsce i przechodząc pewnie bliżej Billy'ego i powieszonej mapy, której oznaczenia szybko rozpoznał. Po drodze, przelotnie, z nieokreśloną emocją, spojrzał także na Floreana równie szybko rozmazując powód. Odnalazł na mapie swoje imię w pewien groteskowy sposób dostrzegając ironię informacji. Wygiął usta w niemal wilczym uśmiechu, który nie miał wiele z wesołości - Nie pocieszą się długo z naszej nieobecności - skwitował krótko, gardłowo, po raz pierwszy odzywając się głośniej - Ciekawi mnie źródło informacji w prasie. Propaganda, propagandą, ale nie wierzę, żeby nie kryło się za tym coś większego - przesunął pobliźnioną dłonią po znaczonym śladzie przy swoim imieniu i odwrócił się w stronę pozostałych, nie oczekując jednak odzewu. Na miejsce, gdzie zostawił płaszcz, wrócił, gdy tylko pojawił się komplet uczestników.
| Zajmuję miejsce nr 10
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 04.05.22 23:52, w całości zmieniany 1 raz
Trudno było nie odmówić sukcesu mojej rodziny w dziedzinie siania zamętu. Malfoyowie byli mistrzami erudycji - i pozostawali wystarczająco pyszni, by bezpruderyjnie pławić się w kłamstwie, rozpleniajac je na szerokich polach. Zaszczute wojną społeczeństwo stanowiło żyzny grut, przyjmując plewa niczym urodzajne ziarna. Listowny chaos trwał już od kilku dni, a każdy kolejny pergamin, który przychodził pocztą, potwierdzał, że większość wymienionych w baśniowej historyjce z Walczącego Maga nadal pozostawała bezpieczna. Billy słusznie zwołał zebranie - należało nie tylko uspokoić ten chaos, ale również spojrzeć sobie w twarze, które czasami niepotrzebnie pozostawały anonimowe. Na prośbę Elroya przeprowadziłem go przez portal prowadzący do Oazy, odtajniając przed nim miejsce oraz klucz w postaci patronusa. Ufałem mu, i zaufał mu także sam Longbottom - nie wątpiłem we właściwe wykorzystanie tej wiedzy przez Greengrassa. Podczas drogi do ratusza wypytywałem przyjaciela o sytuację w hrabstwach - nie wszystko można było przekazać listownie, a informacje z pierwszej ręki pozostawały na wagę złota. Lub ananasów.
Większość twarzy, które spotkałem na miejscu, była mi znana - spodziewałem się spotkać zarówno Lucindę jak i Floreana, z którymi kontaktowałem się listownie. Krótkim uściskiem dłoni powitałem Herberta oraz Billy’ego, dziękując mu za zainicjowanie spotkania. W młodym mężczyźnie, który przyniósł racuchy, rozpoznałem twórcę swojego talizmanu, bezpiecznie spoczywającego między moimi obojczykami. Trudno było powstrzymać się przed zignorowaniem takiego rarytasu, który niemalże rozpływał się w ustach. Witałem każdego z osobna, na moment zatrzymując się przy Thalii.
- Miło widzieć panią pod swoją twarzą, pani Wellers. - Uśmiechnąłem się do niej zdawkowo, nie tłumacząc swoich słów - do dziś nie miała prawa wiedzieć, że to ja towarzyszyłem jej podczas pojedynku w Cromer. Ruszyłem dalej, zostawiając ją zapewne w konsternacji, by przywitać się z Samuelem. Krótka wymiana spojrzeń z aurorem wystarczyła, byśmy obaj wiedzieli, że prasa musiał liczyć się rewanżem z naszej strony. Niepokoiła mnie nieobecność Justine - zwłaszcza, że nie odpowiedziała na mój list, ale wśród obecnych szybko podniosły się głosy, że jest bezpieczna.
Minąwszy młodego Marcela, wyciągnąłem do niego dłoń, zamykając jego własną w mocnym uścisku. Nie wiedziałem, czy był świadomy, jak ogromny ciężar zdjął z moich barków jednym listem, po niemalże nieprzespanej nocy. Miałem wobec niego dług wdzięczności. - Panie Carrington - Skinąłem mu lekko głową, mierząc z nim spojrzenie, by po chwili odwrócić się w kierunku Maeve, siedzącej już na drugim końcu stołu.
- Mogę? - Zanim padła odpowiedź, po krótkim, lisim uśmiechu, zająłem wolne miejsce obok niej, ponieważ należało do mnie. Wiedziałem, że dziś ją zobaczę - była pierwszą osobą, z którą skontaktowałem się, kiedy tylko egzemplarz Walczącego Maga wpadł mi w ręce. Na moment uniosłem wzrok, próbując wybadać nastroje współtowarzysy. Odniosłem wrażenie, że wszyscy próbowali zatuszować przed innymi swoje zmartwienia - i wszyscy wydawali się dojść w tej sztuce do perfekcji. Wodząc wzrokiem po zebranych, mimochodem odnalazłem pod stołem dłoń Maeve, zamykając ją w swojej, dopiero po chwili odwracając głowę w jej stronę, częstując ją lekkim, niemalże niezauważalnym uśmiechem.
11
Większość twarzy, które spotkałem na miejscu, była mi znana - spodziewałem się spotkać zarówno Lucindę jak i Floreana, z którymi kontaktowałem się listownie. Krótkim uściskiem dłoni powitałem Herberta oraz Billy’ego, dziękując mu za zainicjowanie spotkania. W młodym mężczyźnie, który przyniósł racuchy, rozpoznałem twórcę swojego talizmanu, bezpiecznie spoczywającego między moimi obojczykami. Trudno było powstrzymać się przed zignorowaniem takiego rarytasu, który niemalże rozpływał się w ustach. Witałem każdego z osobna, na moment zatrzymując się przy Thalii.
- Miło widzieć panią pod swoją twarzą, pani Wellers. - Uśmiechnąłem się do niej zdawkowo, nie tłumacząc swoich słów - do dziś nie miała prawa wiedzieć, że to ja towarzyszyłem jej podczas pojedynku w Cromer. Ruszyłem dalej, zostawiając ją zapewne w konsternacji, by przywitać się z Samuelem. Krótka wymiana spojrzeń z aurorem wystarczyła, byśmy obaj wiedzieli, że prasa musiał liczyć się rewanżem z naszej strony. Niepokoiła mnie nieobecność Justine - zwłaszcza, że nie odpowiedziała na mój list, ale wśród obecnych szybko podniosły się głosy, że jest bezpieczna.
Minąwszy młodego Marcela, wyciągnąłem do niego dłoń, zamykając jego własną w mocnym uścisku. Nie wiedziałem, czy był świadomy, jak ogromny ciężar zdjął z moich barków jednym listem, po niemalże nieprzespanej nocy. Miałem wobec niego dług wdzięczności. - Panie Carrington - Skinąłem mu lekko głową, mierząc z nim spojrzenie, by po chwili odwrócić się w kierunku Maeve, siedzącej już na drugim końcu stołu.
- Mogę? - Zanim padła odpowiedź, po krótkim, lisim uśmiechu, zająłem wolne miejsce obok niej, ponieważ należało do mnie. Wiedziałem, że dziś ją zobaczę - była pierwszą osobą, z którą skontaktowałem się, kiedy tylko egzemplarz Walczącego Maga wpadł mi w ręce. Na moment uniosłem wzrok, próbując wybadać nastroje współtowarzysy. Odniosłem wrażenie, że wszyscy próbowali zatuszować przed innymi swoje zmartwienia - i wszyscy wydawali się dojść w tej sztuce do perfekcji. Wodząc wzrokiem po zebranych, mimochodem odnalazłem pod stołem dłoń Maeve, zamykając ją w swojej, dopiero po chwili odwracając głowę w jej stronę, częstując ją lekkim, niemalże niezauważalnym uśmiechem.
11
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Byli we trójkę zaledwie przez chwilę, a przynajmniej tak mu się wydawało – bo być może to lekkie zdenerwowanie związane ze sprowadzeniem do ratusza sporej części Zakonu Feniksa sprawiało, że minuty szybciej przelewały mu się przez palce. Długo wahał się, zanim napisał pierwszy z listów, nie do końca pewien, czy powinien był podnosić alarm – ani czy to w ogóle było jego zadanie – ale im bardziej rósł wywołany przez Walczącego Maga chaos, tym większa stawała się też potrzeba zobaczenia ich wszystkich na własne oczy. Listy od Maeve i Marcela dodały mu nieco pewności, choć gdy spoglądał na puste krzesła rozstawione wokół długiego stołu, trudno było mu odepchnąć od siebie niepokój, poniekąd spotęgowany słowami Thalii i Volansa. – Strach p-po-pomyśleć na co je szykują – wtrącił cicho, ruch poczyniony początkiem kwietnia przez Ministerstwo Magii wciąż wydawał mu się niezrozumiały; czy naprawdę mogło chodzić tylko o propagandę? Brzmiało to wątpliwie, wprowadzenie chaosu w szeregach Zakonu i zmuszenie ich do wyjścia z ukrycia sprawiało wrażenie bardziej prawdopodobnego, ale skoro tak – to czy magiczna policja naprawdę mogła schwytać kilkoro z nich? Skądś musieli przecież wiedzieć, że organizacja straciła kontakt z częścią swoich członków; w innym wypadku nie mogliby liczyć na zasianie pomiędzy nimi zamętu, bo potwierdzenie, że wszyscy są cali i zdrowi, byłoby szybkie i proste. – Nie, dzięki – pokręcił głową na propozycję papierosa, zerkając krótko w stronę Thalii, przelotnie zastanawiając się, co sądziła o Oazie; lokalizacja portalu wciąż pozostawała dla niej tajemnicą, wprowadził ją – zgodnie z zaleceniem lorda Longbottoma – z przewiązanymi magiczną chustą oczami, ale sama wyspa, krążąca wokół niej magia, musiała robić wrażenie.
Z zamyślenia wyrwało go pojawienie się Herberta, na którego widok uśmiechnął się szeroko ponad ramieniem czarownicy, po czym zrobił kilka kroków w jego stronę, jedną dłoń wyciągając w geście powitania, drugą po przyjacielsku klepiąc mężczyznę po plecach. Nie widzieli się dawno, najpierw mijając się między podróżami i powrotami, później zajęci wszystkim innym, serią wydarzeń, która wstrząsnęła krajem; Williamowi nie umknęła jednak wiadomość o dołączeniu przyjaciela w szeregi Zakonu. Miał wrażenie, że zmienił się trochę, wydawał mu się starszy, nieco szczuplejszy; to chyba można było jednak powiedzieć o nich wszystkich. – Mam nadzieję, że niedługo je w-w-wykreślimy – odpowiedział, rzucając krótkie spojrzenie na mapę, zaraz potem pokręcił jednak głową w milczącym: nie wiem.
Elroya Greengrassa rozpoznał niemal od razu, czy raczej – nie tyle rozpoznał, co dopasował twarz do nazwiska; był jedynym z zaproszonych przez niego członków Zakonu, których jeszcze nie znał, co w połączeniu z charakterystyczną i trochę onieśmielającą aurą, jaką wokół siebie roztaczał, czyniło jego tożsamość łatwą do odgadnięcia. – Lordzie Greengrass – odezwał się, ściskając wyciągniętą dłoń czarodzieja w geście powitania. – Chciałbym, żebyśmy wszystkich p-p-przyjaciół mogli tu dzisiaj zobaczyć – dodał w odpowiedzi na słowa arystokraty, kiwając jednak lekko głową, a później przenosząc uwagę na Fredericka Foxa, który pojawił się razem z nim; wypuścił powoli powietrze z płuc, oddychając z ulgą – bo imię Foxa było jednym z tych, które chwilę wcześniej wypisał tuż przy krawędzi mapy. Uścisnął mocno dłoń również i jemu, zastanawiając się, czy będzie w stanie rzucić nieco światła na tragiczne w skutkach wydarzenia, w których (rzekomo?) brał udział.
Pojawieniu się Castora towarzyszył słodki zapach jabłek, który kazał mu odruchowo unieść spojrzenie na młodego czarodzieja; znajoma woń niemal od zawsze kojarzyła mu się z domem, i może właśnie dlatego – a może ze względu na coraz bardziej zapełniającą się salę – zaczął czuć się na miejscu. Wspomnienie o racuchach sprawiło, że ślina napłynęła mu do ust, póki co nie potrafił jeszcze tak do końca oderwać uwagi od nakreślonych czerwienią znaków zapytania – czekając na możliwość zmazania ich za każdym razem, gdy kolejna osoba przechodziła przez drzwi. – Castor, cześć – powiedział, ze Sproutem witając się równie serdecznie, co wcześniej z Herbertem. – Rany, d-d-dobrze to słyszeć – wyrzucił z siebie na wydechu, wdzięczny za słowa o Michaelu, zaraz potem marszcząc brwi. – Wszystko u niej w p-p-porządku? – zapytał, uważniej przyglądając się twarzy Castora; mogło mu się wydawać, ale młodzieniec wyglądał, jakby coś go dręczyło. Spojrzał na niego wyczekująco, wbrew jego zapewnieniu wyraźnie zmartwiony; Hannah w liście również pytała o Tonks, prosiła, by się nią opiekował; czy coś jej groziło? Chciał coś dodać, w międzyczasie zdając sobie sprawę, że być może to nie był odpowiedni czas. – Jasne, p-p-pomogę jej ze wszystkim, jeśli będzie trzeba – przyrzekł, powtarzając obietnicę, którą już w lutym złożył samej Aurorze. Castor miał rację – musieli sobie pomagać.
Pytanie zadane przez Floreana odwróciło jego uwagę; obrócił się w stronę mapy, zawieszając spojrzenie na znakach zapytania. – To ci, co do których nie byłem p-p-pewien, czy… – zaczął, nim jednak zdążyłby dokończyć, zapewnienie o bezpieczeństwie kolejnych Zakonników wywołało zalewającą go falę ulgi. Podszytą nicią niepokoju. – Miałeś z nią kontakt? Odkąd wyjechała? – zapytał, mając na myśli Marcellę. Wiedział o jej wyjeździe, ale to było kilka miesięcy temu; i choć potrafił zrozumieć, dlaczego mogła nie chcieć utrzymywać z nim kontaktu, to miał nadzieję, że odzywała się do przyjaciół. Na pytanie poniekąd odpowiedziała mu Lucinda, którą przywitał ciepłym uśmiechem. – Dasz znać, k-k-kiedy tylko ci odpowie? – upewnił się; nie powinni wykluczać żadnego scenariusza z góry, w pamięci wciąż miał Pomonę – o której również myśleli, że była bezpieczna u rodziny, a której ciało parę tygodni później zaniósł do domu oczekującego na wieści męża. – Hannah jest cała i zdrowa – odpowiedział, mimowolnie przypominając sobie irracjonalne przerażenie, gdy dostrzegł jej imię wytłuszczone w gazecie. – Co do r-r-reszty – jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że zaraz to ustalimy – dodał, zerkając na ręczny zegarek, który otrzymał od Aidana; do rozpoczęcia spotkania pozostało niewiele czasu. – P-p-przyniosę wrzątku na kawę i herbatę, Florean, mógłbym cię p-p-prosić o pomoc? – zapytał, kierując się do czarodzieja; wiedząc, że od dawna już mieszkał w Oazie i poruszał się po wiosce najswobodniej. – Miałbym też później do ciebie p-p-prośbę, jeśli znalazłbyś chwilę – odezwał się w drodze do znajdującej się niedaleko polowej kuchni (o ile Fortescue zdecydował się pójść z nim); na miejscu znalazł tylko trzy metalowe kubki, na których użył powielającego zaklęcia – mając nadzieję, że jego ograniczony czas działania nie sprawi, że poznikają z rąk Zakonników w trakcie picia gorącego napoju.
Do ratusza wrócił na krótko przed przybyciem Marcela i Maeve; odstawił szybko kubki na blat, żeby ruszyć prosto do Carringtona i zamknąć go w krótkim, przyjacielskim uścisku. – Dobrze cię widzieć, M-m-marceli – powiedział, szczerze; martwił się o niego ostatnio – rewelacje o podającym się za niego oszuście i mordercy przypomniały mu, jak blisko nieprzychylnych oczu i uszu codziennie się znajdował, pozostając w okupowanym Londynie. Nigdy też tak naprawdę nie wyrzucił z pamięci tej przerażającej nocy, w trakcie której Marcel prawie umarł mu na rękach; czuł się odpowiedzialny, za niego – i nie tylko za niego. – Maeve, cześć – przywitał się również z czarownicą, posyłając jej uśmiech, mimowolnie dokonując mentalnej obserwacji, że wyglądała na wyjątkowo zmęczoną; bezpośrednie pytanie o Hannah sprawiło, że jego serce chyba zgubiło jedno uderzenie, ale odpowiedział prawie od razu. – Tak, k-k-kontaktowałem się z nią – przytaknął, w międzyczasie rejestrując pojawienie się w sali Samuela. Krótkie jestem było wszystkim, czego potrzebował, żeby na dobre wypchnąć z umysłu straszący czerwienią znak zapytania. – Sam, dzięki – że jesteś, dodał w myślach, wierząc, że nie musiał wypowiadać tych słów na głos; uśmiechnął się zresztą z wdzięcznością, wracając do przerwanej wędrówki wokół stołu i rozkładając na nim kubki, ostatecznie wracając do miejsca, przez które wcześniej przewiesił swoją torbę – tylko po to, żeby zauważyć, że swoje rzeczy na tym samym krześle pozostawił również lord Greengrass.
Chwila zmieszania trwała zaledwie sekundę, bez słowa chwycił skórzaną torbę, żeby przenieść ją na oparcie tuż obok, przy okazji wyjmując z niej dwie metalowe puszki. – W tej jest herbata, a w tej zbożowa k-k-kawa, częstujcie się – powiedział, odstawiając naczynia na stół. Zerknął na powieszoną wcześniej mapę; przytwierdzona do ściany, kawałek za krzesłem zajmowanym zazwyczaj przez lorda Longbottoma, wydała mu się nagle głupio odległa – podszedł więc do niej, żeby wprawnym ruchem ją ściągnąć i wrócić z nią do stołu. Początkowo chciał usiąść, dykcji nigdy jednak nie miał najlepszej, a stojąc, mniej się stresował, że nikt go nie zrozumie. – Myślę, że masz rację – skomentował słowa Samuela, częściowo właśnie dlatego chciał, żeby się tu wszyscy spotkali; licząc na to, że wspólnie uda im się dojść do tego, jaką pułapkę naszykowało na nich ministerstwo – cokolwiek planowali, musieli temu zapobiec. – Czekamy na k-k-kogoś jeszcze? – zapytał, odsuwając do tyłu krzesło, przez które przewiesił torbę (6) i stając tuż przy blacie, rozkładając na nim mapę. – Dziękuję, że p-p-przyszliście – powiedział, bo przecież nie musieli. – Sam, Fred, Lucy, Florean, d-d-dobrze was widzieć żywych – dodał, bo bez względu na to, ile razy nie przeczytałby w listach, że wszystko było w porządku – nic nie uspokajało tak, jak możliwość potwierdzenia tego na własne oczy. Dokładnie tak, jak powiedział lord Elroy. – Znacie się wszyscy? – upewnił się jeszcze, rozglądając się; nie do końca pewien, czy i kogo powinien przedstawić.
– Tak, jak p-p-pisałem wam w listach – odezwał się po chwili, opierając się dłońmi o blat i starając się nie myśleć o tym, jak bardzo nie lubił być w centrum uwagi – chciałem, żebyśmy sp-p-próbowali razem ustalić, co stało się z naszymi p-p-przyjaciółmi, i ile prawdy jest w tym, co napisał Mag – nakreślił, odwracając się przy tym na moment, żeby z torby wyciągnąć egzemplarz gazety; pierwotnie zwinięta w rulon, była czytana już tyle razy, że kiedy położył ją na blacie obok mapy, leżała całkowicie płasko. – W artykule pojawia się trzynaście nazwisk. Nasza p-p-piątka jest tutaj – znów zerknął w stronę Lucindy, Floreana, Samuela i Fredericka – Mike i Hannah są bezpieczni, czekamy na w-w-wieści od Marcelli – wyliczył, do wcześniej znanych informacji dodając te, o których dowiedział się przed chwilą; jednocześnie przekreślając trzy z dziewięciu znaków zapytania. – Czy ktokolwiek wie, co z r-r-resztą? – zapytał, podnosząc wzrok; miał wrażenie, że to pytanie zawisło nad stołem ciężko, namacalnie – zapewne dlatego, że tak bardzo chciał (i jednocześnie – nie chciał) usłyszeć na nie odpowiedź. – I czy wiecie, co tak nap-p-prawdę stało się w tych miejscach? – kontynuował, milknąc na moment, zanim znów pochylił się nad pergaminem, przesuwając palec na pierwszy z iksów, ten znajdujący się na mapie najwyżej. – Sam – zwrócił się do Skamandera – p-p-pisałeś, że to, co napisał Mag, nie jest ci obce – byłeś tam? Byliście? – zapytał, na krótko przenosząc spojrzenie też na Fredericka. Przez ostatnie dni sam starał się dowiedzieć nieco więcej, rozpytując wśród łączników latających jako „Sowy”, ale póki co żaden nie wiedział, która z kryjówek mogła zostać spalona.
Przesunął palec nieco w dół, na kolejny ze znaków. – Kolejnym miejscem jest Cannock Chase. Hannah nigdy nie miała tam d-d-domu, czy Ben miał? – zapytał; on i starszy z Wrightów nie byli ze sobą blisko, ale wiedział, że w Zakonie miał przyjaciół. – Lordzie Greengrass, czy wiesz coś więcej o tych aresztowaniach? A ty, Volly? Czy wiadomo, kogo p-p-pojmano? – I stracono, dodał w milczeniu, słowa nie przeszły mu przez gardło.
– Ani mnie, ani Floreana nie b-b-było na Zemście Oceanu – kontynuował po chwili, przesuwając palec na Essex; jeden z punktów, który dręczył go najbardziej – i to nie tylko dlatego, że został opatrzony jego własnym nazwiskiem. – Lucy? – zwrócił się w stronę Lucindy z niewypowiedzianym pytaniem, choć podejrzewał, jak miała brzmieć odpowiedź; walczyła w szeregach Zakonu Feniksa zbyt długo, by próbować uciec z kraju na pokładzie przypadkowego statku. – P-p-pisałem do Charlie, ale Bursztyn wrócił bez odpowiedzi. Wiem, że k-k-kilka miesięcy temu planowała wyprowadzkę z Oazy, czy ktokolwiek wie, gdzie się zatrzymała? – zapytał, przypominając sobie ich rozmowę na łące białych kwiatów; żołądek skręcił mu się na wspomnienie tego, jak źle wtedy wyglądała. – Czy jesteśmy w stanie ustalić, czy była wśród p-p-pasażerów? – podjął, kierując się do wszystkich, ale spojrzenie przenosząc na Thalię, najswobodniej spośród nich poruszającą się po angielskich portach, i na Maeve – lepiej niż ktokolwiek kogo znał radzącą sobie ze zdobywaniem informacji.
– I wreszcie – powiedział, docierając do ostatniego z zaznaczonych na mapie miejsc; tego, przy którym widniały aż cztery znaki zapytania – Exeter. Tama na rzece nap-p-prawdę runęła – ciągnął dalej. Wiedział o tym, dowództwo w Plymouth znajdowało się względnie niedaleko; niosąc ostatnie rozkazy przelatywał ponad tymi terenami, na własne oczy widząc skalę zniszczeń, zalane domy i pola, zerwane mosty. – Podobno też d-d-doszło do walk, czy pan Rineheart i Jackie mieli powód, żeby tam być? – Zerknął w stronę Samuela i Fredericka, jeśli było w to zaangażowane Biuro Aurorów, z pewnością o tym wiedzieli. – A Alex? – zapytał, choć tu odpowiedź wydawała mu się oczywista; Dolina Godryka, w której znajdowała się leśna lecznica, leżała w pobliżu – a jej właściciele nie byli znani z odmawiania pomocy. – Jesteśmy w stanie się dowiedzieć, czy w ostatnich dniach w Londynie m-m-miały miejsce jakieś egzekucje? – dodał, ze ściśniętym gardłem, tknięty paskudną myślą; jego wzrok przesunął się na Marcela, który jako jeden z niewielu członków Zakonu wciąż mógł poruszać się po mieście swobodnie, nie powiedział jednak nic; wciąż niepewny, czy którekolwiek z nich, a w szczególności Marceli, powinno zbliżać się do Tower.
| dajmy sobie znów 72 godziny
Zajęte miejsca:
3 - Florean
4 - Thalia
5 - Elroy
6 - William
7 - (Michael)
8 - Castor
9 - Marcel
10 - Samuel
11 - Fred
12 - Maeve
13 - Lucinda
14 - Volans
15 - Herbert
Z zamyślenia wyrwało go pojawienie się Herberta, na którego widok uśmiechnął się szeroko ponad ramieniem czarownicy, po czym zrobił kilka kroków w jego stronę, jedną dłoń wyciągając w geście powitania, drugą po przyjacielsku klepiąc mężczyznę po plecach. Nie widzieli się dawno, najpierw mijając się między podróżami i powrotami, później zajęci wszystkim innym, serią wydarzeń, która wstrząsnęła krajem; Williamowi nie umknęła jednak wiadomość o dołączeniu przyjaciela w szeregi Zakonu. Miał wrażenie, że zmienił się trochę, wydawał mu się starszy, nieco szczuplejszy; to chyba można było jednak powiedzieć o nich wszystkich. – Mam nadzieję, że niedługo je w-w-wykreślimy – odpowiedział, rzucając krótkie spojrzenie na mapę, zaraz potem pokręcił jednak głową w milczącym: nie wiem.
Elroya Greengrassa rozpoznał niemal od razu, czy raczej – nie tyle rozpoznał, co dopasował twarz do nazwiska; był jedynym z zaproszonych przez niego członków Zakonu, których jeszcze nie znał, co w połączeniu z charakterystyczną i trochę onieśmielającą aurą, jaką wokół siebie roztaczał, czyniło jego tożsamość łatwą do odgadnięcia. – Lordzie Greengrass – odezwał się, ściskając wyciągniętą dłoń czarodzieja w geście powitania. – Chciałbym, żebyśmy wszystkich p-p-przyjaciół mogli tu dzisiaj zobaczyć – dodał w odpowiedzi na słowa arystokraty, kiwając jednak lekko głową, a później przenosząc uwagę na Fredericka Foxa, który pojawił się razem z nim; wypuścił powoli powietrze z płuc, oddychając z ulgą – bo imię Foxa było jednym z tych, które chwilę wcześniej wypisał tuż przy krawędzi mapy. Uścisnął mocno dłoń również i jemu, zastanawiając się, czy będzie w stanie rzucić nieco światła na tragiczne w skutkach wydarzenia, w których (rzekomo?) brał udział.
Pojawieniu się Castora towarzyszył słodki zapach jabłek, który kazał mu odruchowo unieść spojrzenie na młodego czarodzieja; znajoma woń niemal od zawsze kojarzyła mu się z domem, i może właśnie dlatego – a może ze względu na coraz bardziej zapełniającą się salę – zaczął czuć się na miejscu. Wspomnienie o racuchach sprawiło, że ślina napłynęła mu do ust, póki co nie potrafił jeszcze tak do końca oderwać uwagi od nakreślonych czerwienią znaków zapytania – czekając na możliwość zmazania ich za każdym razem, gdy kolejna osoba przechodziła przez drzwi. – Castor, cześć – powiedział, ze Sproutem witając się równie serdecznie, co wcześniej z Herbertem. – Rany, d-d-dobrze to słyszeć – wyrzucił z siebie na wydechu, wdzięczny za słowa o Michaelu, zaraz potem marszcząc brwi. – Wszystko u niej w p-p-porządku? – zapytał, uważniej przyglądając się twarzy Castora; mogło mu się wydawać, ale młodzieniec wyglądał, jakby coś go dręczyło. Spojrzał na niego wyczekująco, wbrew jego zapewnieniu wyraźnie zmartwiony; Hannah w liście również pytała o Tonks, prosiła, by się nią opiekował; czy coś jej groziło? Chciał coś dodać, w międzyczasie zdając sobie sprawę, że być może to nie był odpowiedni czas. – Jasne, p-p-pomogę jej ze wszystkim, jeśli będzie trzeba – przyrzekł, powtarzając obietnicę, którą już w lutym złożył samej Aurorze. Castor miał rację – musieli sobie pomagać.
Pytanie zadane przez Floreana odwróciło jego uwagę; obrócił się w stronę mapy, zawieszając spojrzenie na znakach zapytania. – To ci, co do których nie byłem p-p-pewien, czy… – zaczął, nim jednak zdążyłby dokończyć, zapewnienie o bezpieczeństwie kolejnych Zakonników wywołało zalewającą go falę ulgi. Podszytą nicią niepokoju. – Miałeś z nią kontakt? Odkąd wyjechała? – zapytał, mając na myśli Marcellę. Wiedział o jej wyjeździe, ale to było kilka miesięcy temu; i choć potrafił zrozumieć, dlaczego mogła nie chcieć utrzymywać z nim kontaktu, to miał nadzieję, że odzywała się do przyjaciół. Na pytanie poniekąd odpowiedziała mu Lucinda, którą przywitał ciepłym uśmiechem. – Dasz znać, k-k-kiedy tylko ci odpowie? – upewnił się; nie powinni wykluczać żadnego scenariusza z góry, w pamięci wciąż miał Pomonę – o której również myśleli, że była bezpieczna u rodziny, a której ciało parę tygodni później zaniósł do domu oczekującego na wieści męża. – Hannah jest cała i zdrowa – odpowiedział, mimowolnie przypominając sobie irracjonalne przerażenie, gdy dostrzegł jej imię wytłuszczone w gazecie. – Co do r-r-reszty – jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że zaraz to ustalimy – dodał, zerkając na ręczny zegarek, który otrzymał od Aidana; do rozpoczęcia spotkania pozostało niewiele czasu. – P-p-przyniosę wrzątku na kawę i herbatę, Florean, mógłbym cię p-p-prosić o pomoc? – zapytał, kierując się do czarodzieja; wiedząc, że od dawna już mieszkał w Oazie i poruszał się po wiosce najswobodniej. – Miałbym też później do ciebie p-p-prośbę, jeśli znalazłbyś chwilę – odezwał się w drodze do znajdującej się niedaleko polowej kuchni (o ile Fortescue zdecydował się pójść z nim); na miejscu znalazł tylko trzy metalowe kubki, na których użył powielającego zaklęcia – mając nadzieję, że jego ograniczony czas działania nie sprawi, że poznikają z rąk Zakonników w trakcie picia gorącego napoju.
Do ratusza wrócił na krótko przed przybyciem Marcela i Maeve; odstawił szybko kubki na blat, żeby ruszyć prosto do Carringtona i zamknąć go w krótkim, przyjacielskim uścisku. – Dobrze cię widzieć, M-m-marceli – powiedział, szczerze; martwił się o niego ostatnio – rewelacje o podającym się za niego oszuście i mordercy przypomniały mu, jak blisko nieprzychylnych oczu i uszu codziennie się znajdował, pozostając w okupowanym Londynie. Nigdy też tak naprawdę nie wyrzucił z pamięci tej przerażającej nocy, w trakcie której Marcel prawie umarł mu na rękach; czuł się odpowiedzialny, za niego – i nie tylko za niego. – Maeve, cześć – przywitał się również z czarownicą, posyłając jej uśmiech, mimowolnie dokonując mentalnej obserwacji, że wyglądała na wyjątkowo zmęczoną; bezpośrednie pytanie o Hannah sprawiło, że jego serce chyba zgubiło jedno uderzenie, ale odpowiedział prawie od razu. – Tak, k-k-kontaktowałem się z nią – przytaknął, w międzyczasie rejestrując pojawienie się w sali Samuela. Krótkie jestem było wszystkim, czego potrzebował, żeby na dobre wypchnąć z umysłu straszący czerwienią znak zapytania. – Sam, dzięki – że jesteś, dodał w myślach, wierząc, że nie musiał wypowiadać tych słów na głos; uśmiechnął się zresztą z wdzięcznością, wracając do przerwanej wędrówki wokół stołu i rozkładając na nim kubki, ostatecznie wracając do miejsca, przez które wcześniej przewiesił swoją torbę – tylko po to, żeby zauważyć, że swoje rzeczy na tym samym krześle pozostawił również lord Greengrass.
Chwila zmieszania trwała zaledwie sekundę, bez słowa chwycił skórzaną torbę, żeby przenieść ją na oparcie tuż obok, przy okazji wyjmując z niej dwie metalowe puszki. – W tej jest herbata, a w tej zbożowa k-k-kawa, częstujcie się – powiedział, odstawiając naczynia na stół. Zerknął na powieszoną wcześniej mapę; przytwierdzona do ściany, kawałek za krzesłem zajmowanym zazwyczaj przez lorda Longbottoma, wydała mu się nagle głupio odległa – podszedł więc do niej, żeby wprawnym ruchem ją ściągnąć i wrócić z nią do stołu. Początkowo chciał usiąść, dykcji nigdy jednak nie miał najlepszej, a stojąc, mniej się stresował, że nikt go nie zrozumie. – Myślę, że masz rację – skomentował słowa Samuela, częściowo właśnie dlatego chciał, żeby się tu wszyscy spotkali; licząc na to, że wspólnie uda im się dojść do tego, jaką pułapkę naszykowało na nich ministerstwo – cokolwiek planowali, musieli temu zapobiec. – Czekamy na k-k-kogoś jeszcze? – zapytał, odsuwając do tyłu krzesło, przez które przewiesił torbę (6) i stając tuż przy blacie, rozkładając na nim mapę. – Dziękuję, że p-p-przyszliście – powiedział, bo przecież nie musieli. – Sam, Fred, Lucy, Florean, d-d-dobrze was widzieć żywych – dodał, bo bez względu na to, ile razy nie przeczytałby w listach, że wszystko było w porządku – nic nie uspokajało tak, jak możliwość potwierdzenia tego na własne oczy. Dokładnie tak, jak powiedział lord Elroy. – Znacie się wszyscy? – upewnił się jeszcze, rozglądając się; nie do końca pewien, czy i kogo powinien przedstawić.
– Tak, jak p-p-pisałem wam w listach – odezwał się po chwili, opierając się dłońmi o blat i starając się nie myśleć o tym, jak bardzo nie lubił być w centrum uwagi – chciałem, żebyśmy sp-p-próbowali razem ustalić, co stało się z naszymi p-p-przyjaciółmi, i ile prawdy jest w tym, co napisał Mag – nakreślił, odwracając się przy tym na moment, żeby z torby wyciągnąć egzemplarz gazety; pierwotnie zwinięta w rulon, była czytana już tyle razy, że kiedy położył ją na blacie obok mapy, leżała całkowicie płasko. – W artykule pojawia się trzynaście nazwisk. Nasza p-p-piątka jest tutaj – znów zerknął w stronę Lucindy, Floreana, Samuela i Fredericka – Mike i Hannah są bezpieczni, czekamy na w-w-wieści od Marcelli – wyliczył, do wcześniej znanych informacji dodając te, o których dowiedział się przed chwilą; jednocześnie przekreślając trzy z dziewięciu znaków zapytania. – Czy ktokolwiek wie, co z r-r-resztą? – zapytał, podnosząc wzrok; miał wrażenie, że to pytanie zawisło nad stołem ciężko, namacalnie – zapewne dlatego, że tak bardzo chciał (i jednocześnie – nie chciał) usłyszeć na nie odpowiedź. – I czy wiecie, co tak nap-p-prawdę stało się w tych miejscach? – kontynuował, milknąc na moment, zanim znów pochylił się nad pergaminem, przesuwając palec na pierwszy z iksów, ten znajdujący się na mapie najwyżej. – Sam – zwrócił się do Skamandera – p-p-pisałeś, że to, co napisał Mag, nie jest ci obce – byłeś tam? Byliście? – zapytał, na krótko przenosząc spojrzenie też na Fredericka. Przez ostatnie dni sam starał się dowiedzieć nieco więcej, rozpytując wśród łączników latających jako „Sowy”, ale póki co żaden nie wiedział, która z kryjówek mogła zostać spalona.
Przesunął palec nieco w dół, na kolejny ze znaków. – Kolejnym miejscem jest Cannock Chase. Hannah nigdy nie miała tam d-d-domu, czy Ben miał? – zapytał; on i starszy z Wrightów nie byli ze sobą blisko, ale wiedział, że w Zakonie miał przyjaciół. – Lordzie Greengrass, czy wiesz coś więcej o tych aresztowaniach? A ty, Volly? Czy wiadomo, kogo p-p-pojmano? – I stracono, dodał w milczeniu, słowa nie przeszły mu przez gardło.
– Ani mnie, ani Floreana nie b-b-było na Zemście Oceanu – kontynuował po chwili, przesuwając palec na Essex; jeden z punktów, który dręczył go najbardziej – i to nie tylko dlatego, że został opatrzony jego własnym nazwiskiem. – Lucy? – zwrócił się w stronę Lucindy z niewypowiedzianym pytaniem, choć podejrzewał, jak miała brzmieć odpowiedź; walczyła w szeregach Zakonu Feniksa zbyt długo, by próbować uciec z kraju na pokładzie przypadkowego statku. – P-p-pisałem do Charlie, ale Bursztyn wrócił bez odpowiedzi. Wiem, że k-k-kilka miesięcy temu planowała wyprowadzkę z Oazy, czy ktokolwiek wie, gdzie się zatrzymała? – zapytał, przypominając sobie ich rozmowę na łące białych kwiatów; żołądek skręcił mu się na wspomnienie tego, jak źle wtedy wyglądała. – Czy jesteśmy w stanie ustalić, czy była wśród p-p-pasażerów? – podjął, kierując się do wszystkich, ale spojrzenie przenosząc na Thalię, najswobodniej spośród nich poruszającą się po angielskich portach, i na Maeve – lepiej niż ktokolwiek kogo znał radzącą sobie ze zdobywaniem informacji.
– I wreszcie – powiedział, docierając do ostatniego z zaznaczonych na mapie miejsc; tego, przy którym widniały aż cztery znaki zapytania – Exeter. Tama na rzece nap-p-prawdę runęła – ciągnął dalej. Wiedział o tym, dowództwo w Plymouth znajdowało się względnie niedaleko; niosąc ostatnie rozkazy przelatywał ponad tymi terenami, na własne oczy widząc skalę zniszczeń, zalane domy i pola, zerwane mosty. – Podobno też d-d-doszło do walk, czy pan Rineheart i Jackie mieli powód, żeby tam być? – Zerknął w stronę Samuela i Fredericka, jeśli było w to zaangażowane Biuro Aurorów, z pewnością o tym wiedzieli. – A Alex? – zapytał, choć tu odpowiedź wydawała mu się oczywista; Dolina Godryka, w której znajdowała się leśna lecznica, leżała w pobliżu – a jej właściciele nie byli znani z odmawiania pomocy. – Jesteśmy w stanie się dowiedzieć, czy w ostatnich dniach w Londynie m-m-miały miejsce jakieś egzekucje? – dodał, ze ściśniętym gardłem, tknięty paskudną myślą; jego wzrok przesunął się na Marcela, który jako jeden z niewielu członków Zakonu wciąż mógł poruszać się po mieście swobodnie, nie powiedział jednak nic; wciąż niepewny, czy którekolwiek z nich, a w szczególności Marceli, powinno zbliżać się do Tower.
| dajmy sobie znów 72 godziny
Zajęte miejsca:
3 - Florean
4 - Thalia
5 - Elroy
6 - William
7 - (Michael)
8 - Castor
9 - Marcel
10 - Samuel
11 - Fred
12 - Maeve
13 - Lucinda
14 - Volans
15 - Herbert
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie odpowiedziała słowami. Wystarczyło spojrzenie – wdzięczne, że widzi go całego i zdrowego, ale przy tym zabarwione zmartwieniem, w pełni uzasadnioną troską – by zrozumiał, że nie tyle może zająć wolne miejsce, a powinien. Potrzebowała go obok, w zasięgu ręki. Nadal nie była pewna, co powinna czuć w związku z tym, czego dowiedziała się podczas ślubu Steffena i Isabelli, wątpliwości te bladły jednak w obliczu strachu – nie tyle o siebie, co o niego. Nie uciekała przed dotykiem, wprost przeciwnie; pogładziła jego dłoń kciukiem, po czym ścisnęła mocniej, wymowniej, korzystając z faktu, że gest ten pozostanie niezauważony przez pozostałych. Nie potrafiła jednak zdobyć się na uśmiech, nawet blady. Dyskretnie pochyliła ku niemu głowę, przelotnie wodząc wzrokiem po naznaczonym zmęczeniem licu Foxa; ostatnie wydarzenia odciskały na nim swoje piętno, pogłębiały przecinającą czoło zmarszczkę. Czy też to dostrzegał? – Droga przebiegła bez problemu? – mruknęła cicho, pozwalając, by słowa te utonęły w gwarze pozostałych rozmów.
Dobrze było zobaczyć znajome twarze, zebrać w większym gronie, lecz przecież nie mogła zapomnieć, co było bezpośrednim powodem do zwołania tego spotkania. Artykuł opublikowany na łamach Walczącego Maga najpewniej miał w sobie namiastkę prawdy, ich zadaniem było oddzielenie ziarna od plew, ustalenie, które akapity były skończonymi bredniami, a które niosły ze sobą przestrogę. Naturalnie, że data ukazania się tego numeru nie była przypadkowa; minął rok od Bezksiężycowej Nocy, pierwszego kwietnia miała miejsce ceremonia odznaczenia bohaterów wojennych. Władza musiała pokazać, że panuje nad sytuacją, a wszelki opór został – lub zostanie w niedalekiej przyszłości – stłumiony. Czy ktoś naprawdę wpadł w ich ręce? I czy wspomniany budynek nad rzeką Lune, ten potraktowany rzekomą Szatańską Pożogą, był miejscem wydarzeń, o których wspominał w trakcie przesłuchania Doe? Nie zdziwiłaby się, gdyby szmalcownicy i będąca z nimi w zmowie policja, postanowili zatrzeć za sobą ślady. To jednak miało znacznie utrudnić dotarcie do handlarzy żywym towarem i rozbicie ich szajki.
Powiodła wzrokiem po kręcących się wokół stołu towarzyszach; żałowała, że nie widzi wśród nich Justine, musiała napisać do niej list, ani Hannah – najważniejszym jednak było, że Billy i Castor zaręczali o bezpieczeństwie obu czarownic. Michael miał się jeszcze pojawić, przynajmniej tak to zrozumiała, z kolei Samuel zdążył już dotrzeć na miejsce, tak samo jak Lucinda i Florean... Lecz co z innymi nieobecnymi? Tymi, którzy nie zostali wymienieni z imienia i nazwiska w służącym władzy kwartalniku? – Zaraz wrócę – obiecała niemalże bezgłośnie, dopiero teraz przywołując na usta cień uśmiechu, po czym wstała z miejsca, wabiona wizją wypicia kawy. Nie sądziła, by dała radę cokolwiek zjeść, nawet jeśli przyniesione przez uzdolnionego wytwórcę talizmanów smakołyki wyglądały naprawdę kusząco, inaczej jednak sprawy miały się w temacie parującego kusząco wrzątku. Nie potrzebowała wiele czasu, by przygarnąć jeden z wolnych kubków i nasypać do niego trochę zawartości odpowiedniej puszki. W trakcie tej czynności przysłuchiwała się trwającej już wymianie zdań, spoglądała kątem oka ku rozłożonej na stole mapie. – Wiem, że Mag nie wspomniał ich w tym artykule, ale czy ktoś kontaktował się w przeciągu ostatnich dni z Anthonym? I lordem Macmillanem? – wtrąciła, gdy wróciła już na swoje miejsce, a Billy przeszedł do podsumowywania posiadanych przez nich informacji. Gdyby Ministerstwo dopadło tych niezwykle groźnych terrorystów, zapewne ogłosiłoby to wszem i wobec – lecz lepiej było dmuchać na zimne. Donosili o zabiciu osób, które wciąż żyły; może przetrzymywali w Tower te, które postanowili pominąć milczeniem? – Kilka dni temu miałam okazję gościć w Weymouth, zarówno lord Prewett, jak i jego małżonka, wciąż są bezpieczni – dodała, rozwiewając ewentualne wątpliwości dotyczące sytuacji dwóch kolejnych osób, za których głowy obiecywano sowite nagrody. Co prawda nie znała wszystkich spośród zebranych w ratuszu zakonników, brata Billy'ego kojarzyła jedynie powierzchownie, Thalię z czasów szkoły, zaś lorda Greengrassa głównie z opowieści, nie chciała jednak skupiać się na oficjalnych prezentacjach, dlatego ze swojej strony ograniczyła się do kurtuazyjnego skinięcia głową – może błędnie. Herberta, z którym wyzwalali razem obóz mugoli, obdarzyła przelotnym spojrzeniem i drgnięciem kącika ust.
Ostrożnie upiła łyk parującego napoju, wyciągając z torby skrawek pergaminu, kałamarz i pióro. Zwilżyła jego czubek śliną, nim zaczęła kreślić pierwsze notatki, oszczędne i zrozumiałe najprawdopodobniej tylko dla niej. Kiedy dotarli do tematu Charlene, przez jej twarz przemknął grymas smutku; straciła z nią wszelki kontakt, przez co nie miała pojęcia, gdzie alchemiczka postanowiła się przeprowadzić. – To nie powinien być problem, dotrzeć do osób, które naprawdę znajdowały się na pokładzie Zemsty Oceanu lub listy pasażerów. Podejrzewam, że nie zadali sobie dość trudu, by ją sfałszować, w końcu kto weryfikowałby prawdziwość takich podnoszących na duchu informacji... Czy byłabyś w stanie wykorzystać w tym celu swoje kontakty? – Przeniosła wzrok na siedzącą po drugiej stronie stołu Wellers; nie chciała wchodzić jej w paradę, zwłaszcza jeśli żeglarka była lepiej poinformowana na temat tego, co działo się na morzu, kto przybijał do brzegu, a kto z Anglii uciekał. – Słyszałam, że masz wielu przyjaciół w różnych portach – dodała lekko, racząc rozmówczynię uważnym wzrokiem. Jeszcze nie wiedziała, co o niej myśleć; może dzięki temu zyska okazję do wyrobienia sobie o niej opinii. Na dźwięk imienia Alexa zamarła w bezruchu, jedynie siłą woli powstrzymując się przed spojrzeniem na twarz Fredericka; zaginięcie przyjaciela było dla niego nie lada ciężarem, mówienie o nim musiało sprawiać mu ból. Wiedziała jednak, że nie ma odpowiedniejszej osoby, by wypowiedzieć się na temat sytuacji Farleya, niż on.
Dobrze było zobaczyć znajome twarze, zebrać w większym gronie, lecz przecież nie mogła zapomnieć, co było bezpośrednim powodem do zwołania tego spotkania. Artykuł opublikowany na łamach Walczącego Maga najpewniej miał w sobie namiastkę prawdy, ich zadaniem było oddzielenie ziarna od plew, ustalenie, które akapity były skończonymi bredniami, a które niosły ze sobą przestrogę. Naturalnie, że data ukazania się tego numeru nie była przypadkowa; minął rok od Bezksiężycowej Nocy, pierwszego kwietnia miała miejsce ceremonia odznaczenia bohaterów wojennych. Władza musiała pokazać, że panuje nad sytuacją, a wszelki opór został – lub zostanie w niedalekiej przyszłości – stłumiony. Czy ktoś naprawdę wpadł w ich ręce? I czy wspomniany budynek nad rzeką Lune, ten potraktowany rzekomą Szatańską Pożogą, był miejscem wydarzeń, o których wspominał w trakcie przesłuchania Doe? Nie zdziwiłaby się, gdyby szmalcownicy i będąca z nimi w zmowie policja, postanowili zatrzeć za sobą ślady. To jednak miało znacznie utrudnić dotarcie do handlarzy żywym towarem i rozbicie ich szajki.
Powiodła wzrokiem po kręcących się wokół stołu towarzyszach; żałowała, że nie widzi wśród nich Justine, musiała napisać do niej list, ani Hannah – najważniejszym jednak było, że Billy i Castor zaręczali o bezpieczeństwie obu czarownic. Michael miał się jeszcze pojawić, przynajmniej tak to zrozumiała, z kolei Samuel zdążył już dotrzeć na miejsce, tak samo jak Lucinda i Florean... Lecz co z innymi nieobecnymi? Tymi, którzy nie zostali wymienieni z imienia i nazwiska w służącym władzy kwartalniku? – Zaraz wrócę – obiecała niemalże bezgłośnie, dopiero teraz przywołując na usta cień uśmiechu, po czym wstała z miejsca, wabiona wizją wypicia kawy. Nie sądziła, by dała radę cokolwiek zjeść, nawet jeśli przyniesione przez uzdolnionego wytwórcę talizmanów smakołyki wyglądały naprawdę kusząco, inaczej jednak sprawy miały się w temacie parującego kusząco wrzątku. Nie potrzebowała wiele czasu, by przygarnąć jeden z wolnych kubków i nasypać do niego trochę zawartości odpowiedniej puszki. W trakcie tej czynności przysłuchiwała się trwającej już wymianie zdań, spoglądała kątem oka ku rozłożonej na stole mapie. – Wiem, że Mag nie wspomniał ich w tym artykule, ale czy ktoś kontaktował się w przeciągu ostatnich dni z Anthonym? I lordem Macmillanem? – wtrąciła, gdy wróciła już na swoje miejsce, a Billy przeszedł do podsumowywania posiadanych przez nich informacji. Gdyby Ministerstwo dopadło tych niezwykle groźnych terrorystów, zapewne ogłosiłoby to wszem i wobec – lecz lepiej było dmuchać na zimne. Donosili o zabiciu osób, które wciąż żyły; może przetrzymywali w Tower te, które postanowili pominąć milczeniem? – Kilka dni temu miałam okazję gościć w Weymouth, zarówno lord Prewett, jak i jego małżonka, wciąż są bezpieczni – dodała, rozwiewając ewentualne wątpliwości dotyczące sytuacji dwóch kolejnych osób, za których głowy obiecywano sowite nagrody. Co prawda nie znała wszystkich spośród zebranych w ratuszu zakonników, brata Billy'ego kojarzyła jedynie powierzchownie, Thalię z czasów szkoły, zaś lorda Greengrassa głównie z opowieści, nie chciała jednak skupiać się na oficjalnych prezentacjach, dlatego ze swojej strony ograniczyła się do kurtuazyjnego skinięcia głową – może błędnie. Herberta, z którym wyzwalali razem obóz mugoli, obdarzyła przelotnym spojrzeniem i drgnięciem kącika ust.
Ostrożnie upiła łyk parującego napoju, wyciągając z torby skrawek pergaminu, kałamarz i pióro. Zwilżyła jego czubek śliną, nim zaczęła kreślić pierwsze notatki, oszczędne i zrozumiałe najprawdopodobniej tylko dla niej. Kiedy dotarli do tematu Charlene, przez jej twarz przemknął grymas smutku; straciła z nią wszelki kontakt, przez co nie miała pojęcia, gdzie alchemiczka postanowiła się przeprowadzić. – To nie powinien być problem, dotrzeć do osób, które naprawdę znajdowały się na pokładzie Zemsty Oceanu lub listy pasażerów. Podejrzewam, że nie zadali sobie dość trudu, by ją sfałszować, w końcu kto weryfikowałby prawdziwość takich podnoszących na duchu informacji... Czy byłabyś w stanie wykorzystać w tym celu swoje kontakty? – Przeniosła wzrok na siedzącą po drugiej stronie stołu Wellers; nie chciała wchodzić jej w paradę, zwłaszcza jeśli żeglarka była lepiej poinformowana na temat tego, co działo się na morzu, kto przybijał do brzegu, a kto z Anglii uciekał. – Słyszałam, że masz wielu przyjaciół w różnych portach – dodała lekko, racząc rozmówczynię uważnym wzrokiem. Jeszcze nie wiedziała, co o niej myśleć; może dzięki temu zyska okazję do wyrobienia sobie o niej opinii. Na dźwięk imienia Alexa zamarła w bezruchu, jedynie siłą woli powstrzymując się przed spojrzeniem na twarz Fredericka; zaginięcie przyjaciela było dla niego nie lada ciężarem, mówienie o nim musiało sprawiać mu ból. Wiedziała jednak, że nie ma odpowiedniejszej osoby, by wypowiedzieć się na temat sytuacji Farleya, niż on.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokój stopniowo wypełniał się kolejnymi czarodziejami. Witałem się z każdym lekkim uśmiechem albo skinięciem głowy – dobrze było ich wszystkich widzieć. Nawet Samuela przywitałem w ten sam sposób, choć minę miał dość nietęgą. Mogłem się tylko domyślać o co może mu chodzić. Oparłem łokcie na drewnianym stole, pochylając się nieco w stronę Thalii. – Jak samopoczucie, Pani Koch? – Zapytałem żartobliwie, korzystając z lekkiego zamieszania dosiadających się ludzi. Sięgnąłem też w końcu po tego racucha, bo wyglądał tak apetycznie, że dłużej nie udałoby mi się przed tym powstrzymywać. – Mmm, Castor! – Wyrwało mi się zdecydowanie za głośno, ale to było takie dobre. – Słuchajcie, musicie tego spróbować – poleciłem reszcie zebranych, bo ta miękkość i puszystość była godna podziwu, szczególnie przy dostępnych produktach. Wiedziałem co mówię, ostatnio wspinałem się na wyżyny kulinarnej kreatywności, żeby ugotować coś z niczego. Ale to chyba nie był czas na dalsze dyskusje o jedzeniu. Odchyliłem się, skupiając na mapie i słowach Billy'ego. – Nie, niestety nie... – przyznałem, wzruszając ramionami. Zniknęła z dnia na dzień, gdyby sam się tym nie zainteresował, zapewne dowiedziałbym się dopiero teraz razem z pozostałymi. Co trochę bolało, bo wydawało mi się, że znamy się dość dobrze. Westchnąłem cicho, poprawiając rękaw swetra. Obiecałem sobie, że nie będę się tym dłużej przejmował. Przynajmniej były z Ellą bezpieczne daleko od tego chaosu. – Jasne – odparłem, chętnie wstając od stołu, podążając krok za Williamem. W polowej kuchni byłem nieraz, dlatego od razu podszedłem do wysłużonego czajnika, zapełniając go wodą. – Do mnie? Pewnie. A o co chodzi? – Podpytałem, opierając się biodrami o piecyk. Nawet magia nie była w stanie wyczarować wrzątku z niczego. – Sporo osób się zebrało, nie? To dobrze – stwierdziłem, zdejmując piszczący czajnik. Zabrałem z półki drewnianą podkładkę i wróciłem z Williamem do głównej sali, stawiając wszystko na środku stołu. Od razu zalałem sobie herbatę, dodając do niej trochę cytryny i miodu. Dawno nie piłem czegoś słodkiego.
Wróciłem na miejsce, słuchając co inni mają do powiedzenia. Uświadomiłem sobie, że brakowało mi takich spotkań i usłyszenia własnych wątpliwości z ust innych osób. Świadomości, że dzielę z kimś te same lęki. – Co prawda się z nimi nie kontaktowałem – przyznałem, odpowiadając Maeve. – Ale zauważyliście, że uśmiercili tylko te osoby, za które obiecywano mniejsze nagrody? Podejrzewam, że reszta listów gończych została, bo faktycznie im na nich zależy. Poza tym łatwiej uśmiercić mnie niż chociażby lorda Longbottoma, choćby chcieli, prawda? Jest bardziej rozpoznawalny – odparłem. Wystarczyłoby, że wygłosiłby jakieś oświadczenie w Northumberland – trudniej pozbyć się takim kłamstwem osób publicznych, choć z drugiej strony propaganda wznosiła się już na tak absurdalne poziomy, że nic nie powinno mnie już zdziwić. Oplotłem dłonie o kubek, czując jak ciepło zaczyna mnie parzyć, ale wydawało mi się to nawet przyjemne.
Wróciłem na miejsce, słuchając co inni mają do powiedzenia. Uświadomiłem sobie, że brakowało mi takich spotkań i usłyszenia własnych wątpliwości z ust innych osób. Świadomości, że dzielę z kimś te same lęki. – Co prawda się z nimi nie kontaktowałem – przyznałem, odpowiadając Maeve. – Ale zauważyliście, że uśmiercili tylko te osoby, za które obiecywano mniejsze nagrody? Podejrzewam, że reszta listów gończych została, bo faktycznie im na nich zależy. Poza tym łatwiej uśmiercić mnie niż chociażby lorda Longbottoma, choćby chcieli, prawda? Jest bardziej rozpoznawalny – odparłem. Wystarczyłoby, że wygłosiłby jakieś oświadczenie w Northumberland – trudniej pozbyć się takim kłamstwem osób publicznych, choć z drugiej strony propaganda wznosiła się już na tak absurdalne poziomy, że nic nie powinno mnie już zdziwić. Oplotłem dłonie o kubek, czując jak ciepło zaczyna mnie parzyć, ale wydawało mi się to nawet przyjemne.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kurtuazje nie były mu czymś obcym - wręcz przeciwnie, ze względu na swoje urodzenie niektóre zasady były mu wpajane od najmłodszych lat. A jednocześnie ciężko było przełknąć gorycz, kiedy to osoba znajdująca się w drabinie społecznej poniżej niego, ale również i poniżej członków jego rodziny, po ich obrażeniu zachowywała się jakby w zupełności nic się nie stało.
Postarał się zachować neutralny wyraz twarzy, choć z pewnością brew drgnęła mu delikatnie.
- Volansie - odpowiedział, usilnie nie chcąc zarówno musieć podawać pracownikowi dłoni, jak i nie okazać się niewychowaną osobą podczas spotkania Zakonu - nawet jeśli nie było to spotkanie zwołane przez samego Harolda.
W momencie, w którym już wyciągał dłoń do smokologa, na ratunek jednak przyszedł mu młody mężczyzna, którego prędko w tłumie wyłapał imię - Castor. A widząc sposób, w jaki próbował oddać mu szacunek, delikatnie się uśmiechnął z pewnego rodzaju rozczuleniem i płynnym ruchem ze swoją wyciągniętą do przywitania dłonią, skierował się całym ciałem w stronę nowej twarzy. Ułożył dłoń na ramieniu blondyna w okularach, jakby chciał go uspokoić. Jednocześnie Volansa pozostawił z wyciągniętą w przestrzeni dłonią, nigdy jej nie uciskając.
- Proszę, nie ma potrzeby do ukłonów, zajmijmy miejsce przy stole - zaproponował, drugą dłonią wskazując na krzesła i zachęcając czarodzieja do tego, aby ukrócił podobne ukłony. Chwilę po tym jednak przeszedł zupełnie naturalnie do ściśnięcia dłoni Floreana, pozwalając wcześniejszemu młodzieńcowi ruszyć do zajęcia miejsca.
- Lord Elroy Greengrass, miło mi Floreanie - odpowiedział spokojnie.
Nie wtrącał się jednak w rozmówki i wymiany zdań między ludźmi, którzy wyraźnie dobrze się znali. On sam kojarzył kilka twarzy czy nazwisk - jeśli nie z plakatów to ze szkolnych ław, albo i z rządzenia losu w dorosłym życiu, który chciał aby ścieżki z niektórymi się zeszły.
Odnotował ten drobny element przesunięcia torby. Poczuł zażenowanie, które zaraz zapamiętał, aby móc za podobny incydent przeprosić ich gospodarza. Jeśli nie jeszcze dzisiaj to stosownym listem, to było pewne.
Kiedy William wraz z Floreanem opuścili salę na moment, Elroy zajął się wyciąganiem pakunku na stół. Miód w słoju wraz z dedykowaną łyżeczką, której uchwyt był rzeźbionym motylem, herbatniki w zielonym pudełku, oraz puszka z herbatą. Kiedy ułożył to na stół, w oczy rzuciła mu się jeszcze jedna rzecz - zielona papeteria, na której widok od razu na jego wargi wypłynął uśmiech. Otworzył list, szybko przebiegając po jego zawartości wzrokiem. Cóż, z pewnością była to wiadomość, która mogła wywołać choć minimalny uśmiech - słowa od jego żony, przynajmniej w jego odczuciu, zawsze przynosiły ukojenie. W końcu słowa, nawet jeśli podczas wojennej zawieruchy zdawały się być puste, były potrzebne do wpływania na morale i wiarę ludzi w to, że ta wojna nie była jeszcze przegrana.
Sam przysunął do siebie kubek, częstując się herbatą, jednak jako jeden z ostatnich. Nie sięgał również po racuchy, choć zapach wcale nie odchodził od tych, do których przywykł. Nie czuł się jednak komfortowo, aby sięgać po poczęstunek, widząc jak głodny Marcel zaczął się zajadać. Przez moment chciał wspomnieć o talerzu lub wyciągnąć ze swojej kieszeni haftowaną chusteczkę, aby chłopiec mógł nie narobić bałaganu - jednak zdusił to w sobie z lekkim trudem, widząc że nikt inny zdawał się na to nie zwracać uwagi. Choć z pewnością większym powodem było, że niekulturalnym zdawało się w tym momencie podawać coś po długości całego stołu.
Wszyscy zajęli już swoje miejsca, a na słowa mężczyzny siedzącego obok niego, nieco odchrząknął, podnosząc się z krzesła.
- Wierzę, że nie z każdym miałem przyjemność, jeśli pozwolisz Williamie? - poprosił, czując się w obowiązku i korzystając z okazji, zwrócić z podziękowaniami do tych, którzy jednak walczyli w sprawie Staffordshire, nawet jeśli nie z każdym miał przyjemność i sposobność.
- Lord Elroy Eliah Greengrass, moja rodzina sprawuje pieczę nad ziemiami Derbyshire i Staffordshire, i z tego miejsca również chciałbym was przeprosić za to, że nasze przygotowanie i czujność, początkiem roku nie okazała się być w najwyższym pogotowiu - powiedział, przesuwając wzrokiem po zgromadzonych. Delilah obwiniała siebie, że jej trzecie oko tego nie dostrzegło - a on za to z kolei obwiniał swoją osobę, że przecież mogli lepiej zabezpieczyć tereny i zadbać o bezpieczeństwo niewinnych ludzi, którzy utracili życia na ziemiach, niegdyś należących do Alesgoodów - ucierpiało powierzone im przez przodków zaufanie. - Ale i podziękować za wsparcie i pomoc, i służbę, którymi wielu sprzymierzeńców Zakonu Feniksa się wykazało w godzinie potrzeby. Chciałbym, abyście nie wahali się przed zwróceniem o pomoc - drzwi posiadłości w Derby, jak i rezerwatu Peak District nigdy nie są zamknięte dla przyjaciół i sprzymierzeńców - mówił pewnie, odpowiednio starając się zaakcentować najważniejsze kwestie, ale nie chcąc i spędzać godziny na przemówieniach, choć miał wrażenie że nawet i wtedy nie byłby w stanie przekazać wdzięczności względem ludzi, którzy dzisiaj zajmowali miejsce przy tym stole. Stoke-on-Trent miało być symbolem porażki jego rodu, której nie mogli zmyć w żaden sposób - ale wierzył, że wspólnymi siłami byli w stanie zaleczyć rany zadane w nocy piątego stycznia i małym krokami odbudować to, co zostało wtedy zniszczone.
Skinął delikatnie głową, zajmując z powrotem swoje miejsce, czując że jego obowiązek został dopełniony, a wszyscy mogli już skupić się na tym, po co tutaj się spotkali.
Wodził wzrokiem między wszystkimi, kiedy ci zabierali głos. Było więcej pytań niż odpowiedzi - choć te udzielane z pewnością pozwalały prędko rozjaśnić to, co rzeczywiście rząd Cronusa Malfoya miał na celu. Wprowadzenie popłochu i zamieszania, leczenie tego co utracili. Łatwo było rzucić oszczerstwa, ale ciężej było się przed nimi obronić.
- Ród Prewett jest bezpieczny. Wizytowałem w Weymouth końcem marca wraz z małżonką, ale również i w ostatnie dni marca gościłem lorda nestora w Derbyshire - powiedział pewnie, potwierdzając słowa Maeve. Wiedział, że gdyby było inaczej - Mare otrzymałaby pilną sowę z Dorset lub inną formę informacji. Chociaż czy bezpieczny było właściwym słowem? - Nie miałem jednak kontaktu z lordami Kornwalii, choć jestem pewny, że otrzymałbym sowę od kuzynów, gdyby coś się wydarzyło - dodał, samemu wciąż obawiając się czy przygodne przeniesienie się w przeszłości wraz z Mare miało wpływ na relację ich rodów. - Z Benjaminem mam przyjemność pracować w rezerwacie, nie opuszczał pracy, ale nie jest mi znane czy kiedykolwiek mieszkał w Cannock Chase. Miałem z nim kontakt w kwietniu oraz pojawiał się na swoich zmianach - Jeśli wchodzili w tematy pozostałych wystawionych listów gończych, również wolał dodać. - Percival Blake również jest naszym pracownikiem i nie jest mi nic wiadome, aby miał ucierpieć w ostatnich tygodniach - zaraz po tym jednak skierował wzrok na mapę. - Cannock Chase było jednym z miejsc, w które uderzyli nasi wrogowie w nocy piątego stycznia. Nigdzie w Staffordshire podczas ataku nie byli brani jeńcy, to była rzeź - powiedział, choć sprawiło mu to trud, aby zachować spokój. Zacisnął pięść pod stołem, czując jak znów napływa w nim gniew na samo wspomnienie tego jak wydarzenia tej nocy przebiegały. Zacisnął szczękę, aby już po chwili ją rozluźnić i dodać:
- Na miejscu, siedemnastego stycznia, byli obecni Samuel oraz Michael. Powinni mieć lepszy obraz sytuacji. Samuelu? - skierował się do niego z pytaniem i sugestią, aby własnymi słowami ujął to, czego był świadkiem.
Przesunął wzrok w kierunku Floreana, zastanawiając się nad jego słowami. Co mieli na celu? Podczas ataku w Staffordshire zabrali symbole kojarzone z jego rodem takie jak chociażby Greensleeves, jakby chcieli zasugerować, że jako Greengrassi popierają to, co miało miejsce. Co więc mieli na celu teraz? Co jeszcze wspólnego mieli ci, którzy zostali uśmierceni? Czy gdyby celem było pokazanie dominacji nad zdrajcami, czy również i Percival nie zostałby ogłoszony schwytanym podobnie do Foxa? Czy jeśli chodziłoby o pochodzenie mugolskie to czy Justine również nie zostałaby okrzyknięta martwą?
| Treść listu załączonego w paczce, przypniemy później przy mapie (lub na tablicy?), aby każdy mógł zobaczyć.
Szanowni Zakonnicy, Przyjaciele i Mieszkańcy Oazy!
Przyjmijcie, proszę podziękowania za swą odwagę, upór,
uczynność i ofiarność, którymi kierujecie się codziennie,
w trakcie wykonywania nałożonych na Was obowiązków, a także
w każdym momencie, w którym wykazujecie się czystym sercem.
Niech ten skromny poczęstunek przyniesie Wam odrobinę wytchnienia
w trudnym dla wszystkich czasie i przypomni o sile
wzajemnej pomocy, przyjaźni i jedności. Niech obecność mego
męża będzie dowodem, że w Derbyshire i Staffordshire
nie gaśnie pamięć o Waszym wsparciu i zasługach dla sprawy.
lady Mare C. Greengrass
lady Derbyshire i Staffordshire
Postarał się zachować neutralny wyraz twarzy, choć z pewnością brew drgnęła mu delikatnie.
- Volansie - odpowiedział, usilnie nie chcąc zarówno musieć podawać pracownikowi dłoni, jak i nie okazać się niewychowaną osobą podczas spotkania Zakonu - nawet jeśli nie było to spotkanie zwołane przez samego Harolda.
W momencie, w którym już wyciągał dłoń do smokologa, na ratunek jednak przyszedł mu młody mężczyzna, którego prędko w tłumie wyłapał imię - Castor. A widząc sposób, w jaki próbował oddać mu szacunek, delikatnie się uśmiechnął z pewnego rodzaju rozczuleniem i płynnym ruchem ze swoją wyciągniętą do przywitania dłonią, skierował się całym ciałem w stronę nowej twarzy. Ułożył dłoń na ramieniu blondyna w okularach, jakby chciał go uspokoić. Jednocześnie Volansa pozostawił z wyciągniętą w przestrzeni dłonią, nigdy jej nie uciskając.
- Proszę, nie ma potrzeby do ukłonów, zajmijmy miejsce przy stole - zaproponował, drugą dłonią wskazując na krzesła i zachęcając czarodzieja do tego, aby ukrócił podobne ukłony. Chwilę po tym jednak przeszedł zupełnie naturalnie do ściśnięcia dłoni Floreana, pozwalając wcześniejszemu młodzieńcowi ruszyć do zajęcia miejsca.
- Lord Elroy Greengrass, miło mi Floreanie - odpowiedział spokojnie.
Nie wtrącał się jednak w rozmówki i wymiany zdań między ludźmi, którzy wyraźnie dobrze się znali. On sam kojarzył kilka twarzy czy nazwisk - jeśli nie z plakatów to ze szkolnych ław, albo i z rządzenia losu w dorosłym życiu, który chciał aby ścieżki z niektórymi się zeszły.
Odnotował ten drobny element przesunięcia torby. Poczuł zażenowanie, które zaraz zapamiętał, aby móc za podobny incydent przeprosić ich gospodarza. Jeśli nie jeszcze dzisiaj to stosownym listem, to było pewne.
Kiedy William wraz z Floreanem opuścili salę na moment, Elroy zajął się wyciąganiem pakunku na stół. Miód w słoju wraz z dedykowaną łyżeczką, której uchwyt był rzeźbionym motylem, herbatniki w zielonym pudełku, oraz puszka z herbatą. Kiedy ułożył to na stół, w oczy rzuciła mu się jeszcze jedna rzecz - zielona papeteria, na której widok od razu na jego wargi wypłynął uśmiech. Otworzył list, szybko przebiegając po jego zawartości wzrokiem. Cóż, z pewnością była to wiadomość, która mogła wywołać choć minimalny uśmiech - słowa od jego żony, przynajmniej w jego odczuciu, zawsze przynosiły ukojenie. W końcu słowa, nawet jeśli podczas wojennej zawieruchy zdawały się być puste, były potrzebne do wpływania na morale i wiarę ludzi w to, że ta wojna nie była jeszcze przegrana.
Sam przysunął do siebie kubek, częstując się herbatą, jednak jako jeden z ostatnich. Nie sięgał również po racuchy, choć zapach wcale nie odchodził od tych, do których przywykł. Nie czuł się jednak komfortowo, aby sięgać po poczęstunek, widząc jak głodny Marcel zaczął się zajadać. Przez moment chciał wspomnieć o talerzu lub wyciągnąć ze swojej kieszeni haftowaną chusteczkę, aby chłopiec mógł nie narobić bałaganu - jednak zdusił to w sobie z lekkim trudem, widząc że nikt inny zdawał się na to nie zwracać uwagi. Choć z pewnością większym powodem było, że niekulturalnym zdawało się w tym momencie podawać coś po długości całego stołu.
Wszyscy zajęli już swoje miejsca, a na słowa mężczyzny siedzącego obok niego, nieco odchrząknął, podnosząc się z krzesła.
- Wierzę, że nie z każdym miałem przyjemność, jeśli pozwolisz Williamie? - poprosił, czując się w obowiązku i korzystając z okazji, zwrócić z podziękowaniami do tych, którzy jednak walczyli w sprawie Staffordshire, nawet jeśli nie z każdym miał przyjemność i sposobność.
- Lord Elroy Eliah Greengrass, moja rodzina sprawuje pieczę nad ziemiami Derbyshire i Staffordshire, i z tego miejsca również chciałbym was przeprosić za to, że nasze przygotowanie i czujność, początkiem roku nie okazała się być w najwyższym pogotowiu - powiedział, przesuwając wzrokiem po zgromadzonych. Delilah obwiniała siebie, że jej trzecie oko tego nie dostrzegło - a on za to z kolei obwiniał swoją osobę, że przecież mogli lepiej zabezpieczyć tereny i zadbać o bezpieczeństwo niewinnych ludzi, którzy utracili życia na ziemiach, niegdyś należących do Alesgoodów - ucierpiało powierzone im przez przodków zaufanie. - Ale i podziękować za wsparcie i pomoc, i służbę, którymi wielu sprzymierzeńców Zakonu Feniksa się wykazało w godzinie potrzeby. Chciałbym, abyście nie wahali się przed zwróceniem o pomoc - drzwi posiadłości w Derby, jak i rezerwatu Peak District nigdy nie są zamknięte dla przyjaciół i sprzymierzeńców - mówił pewnie, odpowiednio starając się zaakcentować najważniejsze kwestie, ale nie chcąc i spędzać godziny na przemówieniach, choć miał wrażenie że nawet i wtedy nie byłby w stanie przekazać wdzięczności względem ludzi, którzy dzisiaj zajmowali miejsce przy tym stole. Stoke-on-Trent miało być symbolem porażki jego rodu, której nie mogli zmyć w żaden sposób - ale wierzył, że wspólnymi siłami byli w stanie zaleczyć rany zadane w nocy piątego stycznia i małym krokami odbudować to, co zostało wtedy zniszczone.
Skinął delikatnie głową, zajmując z powrotem swoje miejsce, czując że jego obowiązek został dopełniony, a wszyscy mogli już skupić się na tym, po co tutaj się spotkali.
Wodził wzrokiem między wszystkimi, kiedy ci zabierali głos. Było więcej pytań niż odpowiedzi - choć te udzielane z pewnością pozwalały prędko rozjaśnić to, co rzeczywiście rząd Cronusa Malfoya miał na celu. Wprowadzenie popłochu i zamieszania, leczenie tego co utracili. Łatwo było rzucić oszczerstwa, ale ciężej było się przed nimi obronić.
- Ród Prewett jest bezpieczny. Wizytowałem w Weymouth końcem marca wraz z małżonką, ale również i w ostatnie dni marca gościłem lorda nestora w Derbyshire - powiedział pewnie, potwierdzając słowa Maeve. Wiedział, że gdyby było inaczej - Mare otrzymałaby pilną sowę z Dorset lub inną formę informacji. Chociaż czy bezpieczny było właściwym słowem? - Nie miałem jednak kontaktu z lordami Kornwalii, choć jestem pewny, że otrzymałbym sowę od kuzynów, gdyby coś się wydarzyło - dodał, samemu wciąż obawiając się czy przygodne przeniesienie się w przeszłości wraz z Mare miało wpływ na relację ich rodów. - Z Benjaminem mam przyjemność pracować w rezerwacie, nie opuszczał pracy, ale nie jest mi znane czy kiedykolwiek mieszkał w Cannock Chase. Miałem z nim kontakt w kwietniu oraz pojawiał się na swoich zmianach - Jeśli wchodzili w tematy pozostałych wystawionych listów gończych, również wolał dodać. - Percival Blake również jest naszym pracownikiem i nie jest mi nic wiadome, aby miał ucierpieć w ostatnich tygodniach - zaraz po tym jednak skierował wzrok na mapę. - Cannock Chase było jednym z miejsc, w które uderzyli nasi wrogowie w nocy piątego stycznia. Nigdzie w Staffordshire podczas ataku nie byli brani jeńcy, to była rzeź - powiedział, choć sprawiło mu to trud, aby zachować spokój. Zacisnął pięść pod stołem, czując jak znów napływa w nim gniew na samo wspomnienie tego jak wydarzenia tej nocy przebiegały. Zacisnął szczękę, aby już po chwili ją rozluźnić i dodać:
- Na miejscu, siedemnastego stycznia, byli obecni Samuel oraz Michael. Powinni mieć lepszy obraz sytuacji. Samuelu? - skierował się do niego z pytaniem i sugestią, aby własnymi słowami ujął to, czego był świadkiem.
Przesunął wzrok w kierunku Floreana, zastanawiając się nad jego słowami. Co mieli na celu? Podczas ataku w Staffordshire zabrali symbole kojarzone z jego rodem takie jak chociażby Greensleeves, jakby chcieli zasugerować, że jako Greengrassi popierają to, co miało miejsce. Co więc mieli na celu teraz? Co jeszcze wspólnego mieli ci, którzy zostali uśmierceni? Czy gdyby celem było pokazanie dominacji nad zdrajcami, czy również i Percival nie zostałby ogłoszony schwytanym podobnie do Foxa? Czy jeśli chodziłoby o pochodzenie mugolskie to czy Justine również nie zostałaby okrzyknięta martwą?
| Treść listu załączonego w paczce, przypniemy później przy mapie (lub na tablicy?), aby każdy mógł zobaczyć.
Szanowni Zakonnicy, Przyjaciele i Mieszkańcy Oazy!
Przyjmijcie, proszę podziękowania za swą odwagę, upór,
uczynność i ofiarność, którymi kierujecie się codziennie,
w trakcie wykonywania nałożonych na Was obowiązków, a także
w każdym momencie, w którym wykazujecie się czystym sercem.
Niech ten skromny poczęstunek przyniesie Wam odrobinę wytchnienia
w trudnym dla wszystkich czasie i przypomni o sile
wzajemnej pomocy, przyjaźni i jedności. Niech obecność mego
męża będzie dowodem, że w Derbyshire i Staffordshire
nie gaśnie pamięć o Waszym wsparciu i zasługach dla sprawy.
lady Mare C. Greengrass
lady Derbyshire i Staffordshire
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Na wszystko, Billy. Wojna to kosztowna sprawa dla każdej strony, a to nagle wygodna suma której nie trzeba wydawać potencjalnemu szmalcownikowi albo Rycerzowi. No i doskonale zabija morale wraz z potężnymi Zakonnikami. – Teoria w końcu była teorią, więc nie wyrywała się z komentowaniem jej w szerokim gronie, nie unikała jednak własnych przemyśleń kiedy Billy pociągnął temat. Rozejrzała się jeszcze po wchodzących, zaciekawiona czy zbierze się ich tutaj dziś garstka, czy może jednak więcej osób postanowi zjawić się na miejscu. Oby jak najwięcej czerwonych znaków zapytania zniknęło z mapy.
Nikt nie zdecydował się na tytoń, dlatego też po wzruszeniu dłońmi sama wsadziła je do kieszeni, wyciągając parę sztuk papierosów, aby położyć je na środku, wraz z kawałkami drożdżówki, bułeczkami maślanymi i truskawkami, które jakimś cudem udało jej się zdobyć. Świeże owoce wydawały się jeszcze bardziej na wagę złota teraz, kiedy tak ciężko było złapać cokolwiek innego. Uniosła jeszcze brwi, klepiąc Castora porządnie w ramię kiedy na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- A co to za szeptanie w towarzystwie? Podobno to ja jestem niewychowana. – Parsknęła cicho, nie mając zamiaru tutaj go besztać, a patrząc raczej na niego dobrotliwie. Złapała przy okazji jednego racucha (powstrzymując również pytania, czemu przerobił pufka na posiłek), wąchając go zanim nie skubnęła go ostrożnie. Nie, żeby wątpiła, ale nie znała Sprouta od strony perfekcyjnej pani domu, która miałaby nagle przygotowywać posiłki. Nie, żeby jednak śledziła kulinarne zapędy znajomych poza tymi Floreana, w tamtym wypadku jednak jeszcze za czasów sklepu na Pokątnej przychodziła poświęcić się jako „tester nowych smaków”. Na słowa Floreana wywróciła lekko oczyma, szturchając go łokciem ale nie mówiąc nic więcej. Jeszcze Fortescue pociągnie temat i wypadnie znacznie gorzej.
Na lorda Elroya nie wiedziała, czy zwracać ma uwagę, skoro ten nagle postanowił podsiąść Williama, ostatecznie jednak uznając, że w razie czego ktoś się przesiądzie i nic jej do tego, skoro już lord postanowił zająć jakieś miejsce – sama zresztą przechyliła głowę, w lekkim zdezorientowaniu spoglądając na przechodzącego niedaleko niej mężczyznę. William zwrócił się do niego Fred, ale to absolutnie nie mówiło jej co konkretnie, kim był człowiek i co miał na myśli mówiąc o jej „swojej twarzy”. Zbyt wiele pytań i trochę za mało odpowiedzi, chociaż nie mogła sobie na dłużej zaprzątać tym głowy, bo wszyscy wydawali się zajmować miejsca, sama więc przysiadła na powrót na swoim miejscu, spoglądając na Williama i siadając wygodniej gdy zaczął omawiać sytuację.
- Nie do końca znam wszystkich… - spojrzenie prześlizgnęło się po Foxie kiedy Billy zapytał, czy kojarzą się nawzajem - …ale dla komfortu obecnych nie muszę. – Wiedziała, że wiele osób ceniło sobie swoją prywatność, tak samo jak ona, dlatego wiedziała, że powodów aby naciskać nie miała. Gdy będą chcieli poznać dokładniej, będą mieli ku temu okazję. Zakładając nogę na nogę, ostrożnie sięgnęła po kawę zbożową gdy tylko mogła, wsypując jej nieco do kubka kiedy słuchała kolejnych słów Williama. Na pytanie o port i informację miała się już odezwać, kiedy uprzedziła ją Maeve a jej w pierwszym momencie pozostawało jedynie kiwanie głową.
- Tak, udam się do portów i sprawdzę temat. Oczywiście pod uwagę trzeba będzie wziąć aliasy, nazwiska panieńskie czy to, że osoby te mogły spróbować zmienić wygląd. – Były eliksiry wielosokowe, były metamorfomagiczne zdolności. Mogła patrzeć na nazwisko zupełnie obce od tego wypisanego, nie wiedząc nawet czego szuka. – W portach i poza nimi. – Skinęła głową na nowo w stronę Maeve. – Jeżeli uda się ustalić kierunek w którym się udali, może uda się skontaktować z kimś zaufanym poza granicami kraju i bez wielkich szczegółów poprosić o potwierdzenie czy zjawili się na miejscu. – Oczywiście propozycja pozostawała propozycją, jeżeli dyskretne podpytanie nie było dobrym pomysłem, gotowa była porzucić ją tu i teraz.
Nikt nie zdecydował się na tytoń, dlatego też po wzruszeniu dłońmi sama wsadziła je do kieszeni, wyciągając parę sztuk papierosów, aby położyć je na środku, wraz z kawałkami drożdżówki, bułeczkami maślanymi i truskawkami, które jakimś cudem udało jej się zdobyć. Świeże owoce wydawały się jeszcze bardziej na wagę złota teraz, kiedy tak ciężko było złapać cokolwiek innego. Uniosła jeszcze brwi, klepiąc Castora porządnie w ramię kiedy na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- A co to za szeptanie w towarzystwie? Podobno to ja jestem niewychowana. – Parsknęła cicho, nie mając zamiaru tutaj go besztać, a patrząc raczej na niego dobrotliwie. Złapała przy okazji jednego racucha (powstrzymując również pytania, czemu przerobił pufka na posiłek), wąchając go zanim nie skubnęła go ostrożnie. Nie, żeby wątpiła, ale nie znała Sprouta od strony perfekcyjnej pani domu, która miałaby nagle przygotowywać posiłki. Nie, żeby jednak śledziła kulinarne zapędy znajomych poza tymi Floreana, w tamtym wypadku jednak jeszcze za czasów sklepu na Pokątnej przychodziła poświęcić się jako „tester nowych smaków”. Na słowa Floreana wywróciła lekko oczyma, szturchając go łokciem ale nie mówiąc nic więcej. Jeszcze Fortescue pociągnie temat i wypadnie znacznie gorzej.
Na lorda Elroya nie wiedziała, czy zwracać ma uwagę, skoro ten nagle postanowił podsiąść Williama, ostatecznie jednak uznając, że w razie czego ktoś się przesiądzie i nic jej do tego, skoro już lord postanowił zająć jakieś miejsce – sama zresztą przechyliła głowę, w lekkim zdezorientowaniu spoglądając na przechodzącego niedaleko niej mężczyznę. William zwrócił się do niego Fred, ale to absolutnie nie mówiło jej co konkretnie, kim był człowiek i co miał na myśli mówiąc o jej „swojej twarzy”. Zbyt wiele pytań i trochę za mało odpowiedzi, chociaż nie mogła sobie na dłużej zaprzątać tym głowy, bo wszyscy wydawali się zajmować miejsca, sama więc przysiadła na powrót na swoim miejscu, spoglądając na Williama i siadając wygodniej gdy zaczął omawiać sytuację.
- Nie do końca znam wszystkich… - spojrzenie prześlizgnęło się po Foxie kiedy Billy zapytał, czy kojarzą się nawzajem - …ale dla komfortu obecnych nie muszę. – Wiedziała, że wiele osób ceniło sobie swoją prywatność, tak samo jak ona, dlatego wiedziała, że powodów aby naciskać nie miała. Gdy będą chcieli poznać dokładniej, będą mieli ku temu okazję. Zakładając nogę na nogę, ostrożnie sięgnęła po kawę zbożową gdy tylko mogła, wsypując jej nieco do kubka kiedy słuchała kolejnych słów Williama. Na pytanie o port i informację miała się już odezwać, kiedy uprzedziła ją Maeve a jej w pierwszym momencie pozostawało jedynie kiwanie głową.
- Tak, udam się do portów i sprawdzę temat. Oczywiście pod uwagę trzeba będzie wziąć aliasy, nazwiska panieńskie czy to, że osoby te mogły spróbować zmienić wygląd. – Były eliksiry wielosokowe, były metamorfomagiczne zdolności. Mogła patrzeć na nazwisko zupełnie obce od tego wypisanego, nie wiedząc nawet czego szuka. – W portach i poza nimi. – Skinęła głową na nowo w stronę Maeve. – Jeżeli uda się ustalić kierunek w którym się udali, może uda się skontaktować z kimś zaufanym poza granicami kraju i bez wielkich szczegółów poprosić o potwierdzenie czy zjawili się na miejscu. – Oczywiście propozycja pozostawała propozycją, jeżeli dyskretne podpytanie nie było dobrym pomysłem, gotowa była porzucić ją tu i teraz.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zobaczenie Billa podnosiło też jego na duchu, choć nie widzieli się ładnych parę lat, to rozpoznali od razu. Uścisnął przyjaciela, potwierdzając tym samym, że nie jest duchem i ma się całkiem dobrze. Jak na razie udawało mu się unikać trafienia na listy gończe i szczerze liczył na to, że ten stan utrzyma się jak najdłużej.
W ten sposób mógł nadal aktywnie działać i przemieszczać się po Londynie, choć ostatnio starał się unikać tego miasta jak ognia. Działał na innych terenach, w stolicy przebywając jeżeli nie miał innego wyjścia.
-Herbert Grey. - Podał Greengrassowi dłoń. -Miło mi, lordzie.
Nie czuł się onieśmielony, ponieważ pracował dla Abbottów i nie miał problemu z obcowaniem z arystokracją, która nie różniła się zbytnio od innych czarodziejów, poza tym, że posiadali wielkie majątki i fundusze, które mogły pomóc Zakonowi. Zaś Macmillan był mu przyjacielem, choć ostatnio brak informacji od niego go niepokoił. Inna sprawa, że sam Grey nie miał głowy do pisania listów kiedy wciąż przebywał w terenie.
Thalia, niczym morska bryza, wparowała do środka. Widzieli się raptem parę dni temu kiedy działali w Sennej Dolinie, zdołał tylko powitać ją gdy zjawił się kuzyn. Zdawało mu się czy Castor ostatnio go unikał albo starał się przed Greyem coś ukryć. Podróżnik zmarszczył lekko brwi, ale nie było to miejsce i czas aby rozmówić się z chłopakiem. Zanotował w pamięci, że powinien go później zagadać.
Powoli witał się z każdym - Florean, który jeszcze jakiś czas temu nakładał zabezpieczenia na Greengrove Farm, Volans, z którym widział się, podobnie jak z Thalią, parę dni temu.
-Miło cię widzieć. - Odezwał się do niego gdy wymieniali się uściskami dłoni. Lucinda, Marcel, Maeve, Samuel, z każdym z nich walczył już u boku, z każdym był na misji gdzie miał okazję poznać ich siłę oraz determinację. Byli oddani walce o przyszłość, chociaż wróg na każdym kroku chciał pokazać im, że za nic ich ma, że jest w stanie uśmiercić połowę tych, którzy byli w tej sali.
Na sam koniec pojawił się Fox, zatem sporo “duchów” okazało się żywymi. Podobnie wynikało ze słów jakie wypowiedział Billy oraz lord Greengrass. Zasiadł na wcześniej zajętym miejscu przez jego torbę. Nie przyniósł ze sobą wiele, ponieważ spiżarnia w Greengrove farm świeciła coraz większymi pustkami. Ciężko było coś zrobić dla trójki dorosłych osób, więc niestety pojawił się z pustymi rękoma. To co zaś miał podzielił między Florkę a Greengrove Farm, choć wiedział, że czarownica większość co do niego dostała to oddała innym w Oazie. Nie mógł mieć do niej o to pretensji.
Nie odzywał się, ponieważ nie miał wiedzy ani informacji o jakie pytał Billy, ale zbierał informację. Steffen dał mu dostęp do radia i miał pewien pomysł jak je wykorzystać aby obalać dezinformację jaką siała propaganda.
W ten sposób mógł nadal aktywnie działać i przemieszczać się po Londynie, choć ostatnio starał się unikać tego miasta jak ognia. Działał na innych terenach, w stolicy przebywając jeżeli nie miał innego wyjścia.
-Herbert Grey. - Podał Greengrassowi dłoń. -Miło mi, lordzie.
Nie czuł się onieśmielony, ponieważ pracował dla Abbottów i nie miał problemu z obcowaniem z arystokracją, która nie różniła się zbytnio od innych czarodziejów, poza tym, że posiadali wielkie majątki i fundusze, które mogły pomóc Zakonowi. Zaś Macmillan był mu przyjacielem, choć ostatnio brak informacji od niego go niepokoił. Inna sprawa, że sam Grey nie miał głowy do pisania listów kiedy wciąż przebywał w terenie.
Thalia, niczym morska bryza, wparowała do środka. Widzieli się raptem parę dni temu kiedy działali w Sennej Dolinie, zdołał tylko powitać ją gdy zjawił się kuzyn. Zdawało mu się czy Castor ostatnio go unikał albo starał się przed Greyem coś ukryć. Podróżnik zmarszczył lekko brwi, ale nie było to miejsce i czas aby rozmówić się z chłopakiem. Zanotował w pamięci, że powinien go później zagadać.
Powoli witał się z każdym - Florean, który jeszcze jakiś czas temu nakładał zabezpieczenia na Greengrove Farm, Volans, z którym widział się, podobnie jak z Thalią, parę dni temu.
-Miło cię widzieć. - Odezwał się do niego gdy wymieniali się uściskami dłoni. Lucinda, Marcel, Maeve, Samuel, z każdym z nich walczył już u boku, z każdym był na misji gdzie miał okazję poznać ich siłę oraz determinację. Byli oddani walce o przyszłość, chociaż wróg na każdym kroku chciał pokazać im, że za nic ich ma, że jest w stanie uśmiercić połowę tych, którzy byli w tej sali.
Na sam koniec pojawił się Fox, zatem sporo “duchów” okazało się żywymi. Podobnie wynikało ze słów jakie wypowiedział Billy oraz lord Greengrass. Zasiadł na wcześniej zajętym miejscu przez jego torbę. Nie przyniósł ze sobą wiele, ponieważ spiżarnia w Greengrove farm świeciła coraz większymi pustkami. Ciężko było coś zrobić dla trójki dorosłych osób, więc niestety pojawił się z pustymi rękoma. To co zaś miał podzielił między Florkę a Greengrove Farm, choć wiedział, że czarownica większość co do niego dostała to oddała innym w Oazie. Nie mógł mieć do niej o to pretensji.
Nie odzywał się, ponieważ nie miał wiedzy ani informacji o jakie pytał Billy, ale zbierał informację. Steffen dał mu dostęp do radia i miał pewien pomysł jak je wykorzystać aby obalać dezinformację jaką siała propaganda.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kolejne znajome i nieznajome twarze pojawiały się w progu Ratusza. Lucinda cieszyła się widząc tych, z którymi od dawna nie miała kontaktu. W końcu to była ulga, że pomimo tych wszystkich bzdur, które padły w gazecie wszyscy są zdrowi i przede wszystkim żywi. Chociaż wciąż pozostawało wiele znaków zapytania. Blondynka uśmiechnęła się do siedzącej obok Maeve, przywitała się z Foxem, z którym jeszcze niedawno wymieniła korespondencję, spojrzała też na Samuela ciesząc się, że to wszystko okazało się być jedną, wielką bujdą. – Żywą – odpowiedziała Maeve i uśmiechnęła się delikatnie. – Ciebie też dobrze widzieć – dodała sięgając po jej dłoń i ściskając ją mocniej.
Wzrok blondynki zatrzymał się na chwile też na mniej znanych jej twarzach. Większość z nich była bardzo młoda i to dało Lucindzie jeszcze mocniej do myślenia. Chociaż wiedziała, że wojna nie pyta nikogo o wiek i odbiera wszystko, to jednak chyba najbardziej irytował ją fakt, że odbierana jest właśnie przyszłość. Po tym wszystkim, nawet jeśli finalnie wojna się skończy, nawet jeśli wygrają tę bitwę, to nic nie wróci do normy. Hensley czasami zapominała jak ta norma właściwie wygląda.
Lucinda przeniosła spojrzenie na Billego, gdy zapytał o Figg. – Oczywiście – zaczęła. Naprawdę wierzyła, że Sennett wróci do niej z pozytywną informacją. Nie brała innej opcji po uwagę. – Nie wierzę jednak by mogło jej się coś stać. Wyjechała długo przed wydaniem Maga. To wszystko to bzdury. – dodała z siłą w głosie. Naprawdę chciała w to wierzyć. Nadzieja czasami przyciemniała jej osąd, ale wierzyła, że gdyby coś naprawdę złego się przytrafiło kobiecie to potrafiłaby to odczuć. Były ze sobą blisko, prawda?
Odetchnęła słysząc, że Hannah nic nie jest. Ostatnim razem gdy się widziały kobieta zmagała się ze skutkami ich wyprawy do Tower. Wtedy czuła, że mają ze sobą więcej wspólnego niż się jej wydawało. Ona sama w końcu też ciężko zniosła powrót do rzeczywistości. Blondynka spojrzała na mapę, na której wciąż pozostało kilka znaków zapytania. Zastanawiała się czy uda im się dotrzeć do wszystkich, czy to spotkanie rozwieje wszelkie wątpliwości.
Kiedy Billy zwrócił się do niej z pytaniem czy w tym czasie przebywała na pokładzie statku Lucinda pokręciła głową. – Nie było mnie tam, ale zastanawiam się kto był. Nie wierzę, że wszystko jest kłamstwem. Szczerze… boję się, że ktoś inny zapłacił życiem w naszym imieniu. – tak naprawdę doskonale wszyscy wiedzieli, że nad Ministerstwem nikt teraz nie miał kontroli. Nie musieli się nikomu spowiadać, nikt nie sprawdzał czy to co przekazują do opinii publicznej jest prawdziwe. Czarownica jednak obawiała się, że cała ta propaganda opierała się na prawdziwych założeniach. Co jeśli ktoś inny, całkowicie przypadkowy stracił życie dla ich sukcesu? Nie byłoby to nic nowego.
Kiedy padło imię Alexa, Lucinda przeniosła spojrzenie na siedzącego niedaleko Foxa. On miał informacje, które też przekazał jej w liście. Blondynka nie wierzyła, że Alex mógł nie żyć. Tak samo jak przy Figg miała wrażenie, że odczułaby to w jakikolwiek sposób. Wierzyła, że ten do nich wróci i chciała pomóc w poszukiwaniach, ale nie do końca wiedziała jak się za to zabrać. Nigdy nie szukała ludzi. Szukała nieporuszających się artefaktów. W jej oczach zapłonęła nadzieja. Na to, że ktoś będzie miał więcej informacji na temat jej kuzyna, na to, że tak naprawdę w kupie siła.
Blondynka skupiła wzrok na przedstawiającym się reszcie lordzie. Nie wiedziała czy kiedykolwiek mieli ze sobą kontakt, czy kiedykolwiek się spotkali. Cieszyła się jednak, że kolejni szlachetnie urodzeni stają po stronie prawdy. Skinęła głową słysząc słowa mężczyzny i uśmiechnęła się delikatnie. Dodatkowo uradowały ją informację o stanie zdrowia lorda Prewetta. Teraz gdy padały kolejne nazwiska tak naprawdę zdawała sobie sprawę z tego z jak wieloma osobami nie utrzymywała przez ostatni czas kontaktu. Wojna rządziła się swoimi prawami.
Czarownica popierała słowa Thalii. – To cios w morale. Znak dla tych, którzy są zmęczeni wojną, ale stoją po stronie okupanta i dla tych, którzy wciąż się wahają jaką ze stron obrać. Ja to tak widzę. Przypomnienie, że strona jest jedna i każda rebelia będzie skutecznie tłamszona. Oczywiście na papierze, jesteśmy żywym przykładem tego, że tłamszenie nie do końca im wychodzi. – dodała sięgając po kubek.
Wzrok blondynki zatrzymał się na chwile też na mniej znanych jej twarzach. Większość z nich była bardzo młoda i to dało Lucindzie jeszcze mocniej do myślenia. Chociaż wiedziała, że wojna nie pyta nikogo o wiek i odbiera wszystko, to jednak chyba najbardziej irytował ją fakt, że odbierana jest właśnie przyszłość. Po tym wszystkim, nawet jeśli finalnie wojna się skończy, nawet jeśli wygrają tę bitwę, to nic nie wróci do normy. Hensley czasami zapominała jak ta norma właściwie wygląda.
Lucinda przeniosła spojrzenie na Billego, gdy zapytał o Figg. – Oczywiście – zaczęła. Naprawdę wierzyła, że Sennett wróci do niej z pozytywną informacją. Nie brała innej opcji po uwagę. – Nie wierzę jednak by mogło jej się coś stać. Wyjechała długo przed wydaniem Maga. To wszystko to bzdury. – dodała z siłą w głosie. Naprawdę chciała w to wierzyć. Nadzieja czasami przyciemniała jej osąd, ale wierzyła, że gdyby coś naprawdę złego się przytrafiło kobiecie to potrafiłaby to odczuć. Były ze sobą blisko, prawda?
Odetchnęła słysząc, że Hannah nic nie jest. Ostatnim razem gdy się widziały kobieta zmagała się ze skutkami ich wyprawy do Tower. Wtedy czuła, że mają ze sobą więcej wspólnego niż się jej wydawało. Ona sama w końcu też ciężko zniosła powrót do rzeczywistości. Blondynka spojrzała na mapę, na której wciąż pozostało kilka znaków zapytania. Zastanawiała się czy uda im się dotrzeć do wszystkich, czy to spotkanie rozwieje wszelkie wątpliwości.
Kiedy Billy zwrócił się do niej z pytaniem czy w tym czasie przebywała na pokładzie statku Lucinda pokręciła głową. – Nie było mnie tam, ale zastanawiam się kto był. Nie wierzę, że wszystko jest kłamstwem. Szczerze… boję się, że ktoś inny zapłacił życiem w naszym imieniu. – tak naprawdę doskonale wszyscy wiedzieli, że nad Ministerstwem nikt teraz nie miał kontroli. Nie musieli się nikomu spowiadać, nikt nie sprawdzał czy to co przekazują do opinii publicznej jest prawdziwe. Czarownica jednak obawiała się, że cała ta propaganda opierała się na prawdziwych założeniach. Co jeśli ktoś inny, całkowicie przypadkowy stracił życie dla ich sukcesu? Nie byłoby to nic nowego.
Kiedy padło imię Alexa, Lucinda przeniosła spojrzenie na siedzącego niedaleko Foxa. On miał informacje, które też przekazał jej w liście. Blondynka nie wierzyła, że Alex mógł nie żyć. Tak samo jak przy Figg miała wrażenie, że odczułaby to w jakikolwiek sposób. Wierzyła, że ten do nich wróci i chciała pomóc w poszukiwaniach, ale nie do końca wiedziała jak się za to zabrać. Nigdy nie szukała ludzi. Szukała nieporuszających się artefaktów. W jej oczach zapłonęła nadzieja. Na to, że ktoś będzie miał więcej informacji na temat jej kuzyna, na to, że tak naprawdę w kupie siła.
Blondynka skupiła wzrok na przedstawiającym się reszcie lordzie. Nie wiedziała czy kiedykolwiek mieli ze sobą kontakt, czy kiedykolwiek się spotkali. Cieszyła się jednak, że kolejni szlachetnie urodzeni stają po stronie prawdy. Skinęła głową słysząc słowa mężczyzny i uśmiechnęła się delikatnie. Dodatkowo uradowały ją informację o stanie zdrowia lorda Prewetta. Teraz gdy padały kolejne nazwiska tak naprawdę zdawała sobie sprawę z tego z jak wieloma osobami nie utrzymywała przez ostatni czas kontaktu. Wojna rządziła się swoimi prawami.
Czarownica popierała słowa Thalii. – To cios w morale. Znak dla tych, którzy są zmęczeni wojną, ale stoją po stronie okupanta i dla tych, którzy wciąż się wahają jaką ze stron obrać. Ja to tak widzę. Przypomnienie, że strona jest jedna i każda rebelia będzie skutecznie tłamszona. Oczywiście na papierze, jesteśmy żywym przykładem tego, że tłamszenie nie do końca im wychodzi. – dodała sięgając po kubek.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Im więcej osób zjawiało się w Ratuszu, im więcej emocji i zapachów kotłowało się w niewielkiej — mimo wszystko — przestrzeni, Castor tym bardziej przyglądał się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami zza okrągłych szkieł okularów. Można byłoby się w tym pogubić, pomyślał, próbując poukładać sobie wszystkie bodźce. Ale po kolei.
Reakcja Williama sprawiła, że sam odetchnął z ulgą, choć nie zauważył wcześniej, żeby szczególnie się spiął. Na pytanie o Justine nie uśmiechnął się jednak — raczej układając usta w wąską kreskę, gdzieś pomiędzy neutralnym grymasem a faktycznym uśmiechem. Nie chciał być adwokatem Tonks, ale wiedział, że jej absencja nie zostanie niezauważona.
— To nic związanego z Magiem. Ani walką — szepnął w odpowiedzi, wreszcie spoglądając lotnikowi w oczy. Nie chciał mówić o tym na głos, zakładał, że jeżeli Just zaufała Moore'owi na tyle, by wiedział o jej stanie, będzie w stanie się domyślić. Im mniej osób wiedziało, tym mniej mogło przypadkiem dopytać, zahaczyć o delikatny temat. Nie mógł sobie wyobrazić, co czuła Just. To przecież nie tylko wysiłek dla organizmu. W odpowiedzi na dalsze słowa, te o pomocy, wreszcie zmusił się do uśmiechu, choć opuścił nieco spojrzenie, skupiając się na krawędzi stołu. — Dzięki, Billy.
Nie zdążył powiedzieć więcej, Thalia klepnęła go w ramię, a on ledwo powstrzymał się od podskoczenia. Przynajmniej jego mina mogła powiedzieć, że zdziwił się dość potężnie, choć prędko odzyskał panowanie nad mimiką.
— Oj tam, Thals, o poważnych sprawach się nie krzyczy — mruknął, spoglądając jeszcze kątem oka na Williama, uśmiechając się do niego porozumiewawczo. Zaraz jednak uwaga Castora prześlizgnęła się na lorda Greengrass, który... ułożył rękę na jego ramieniu? Zupełnie zaskoczony alchemik zamrugał kilkukrotnie, na przemian blednąc i czerwieniąc się w przeciągu tych kilku sekund, lecz zaraz skinął głową w zrozumieniu. Szkoda tylko, że zapomniał się przedstawić.
Z pomocą przyszedł za to Volans, któremu uścisnął rękę na powitanie. Pytanie zbiło go nieco z tropu — niekoniecznie lubił i potrafił rozmawiać o swoich emocjach, lecz te odbijały się na jego twarzy wystarczająco, by domyślić się, że niezbyt dobrze.
— Powiedzmy, że staram się trzymać — powiedział wreszcie, powoli podnosząc wzrok tak, by raz jeszcze spojrzeć na Volansa. — Ale dziękuję, że pytasz. Weź sobie racuszka, jak będziesz szedł na miejsce, dobrze? — był wdzięczny za troskę, ale wspomnienia wciąż były żywe, wciąż zionęły pustką w stęsknionym sercu. Wolał zmienić temat. Nie przyszli tu dziś by roztrząsać jego żałobę.
Pojawienie się Floreana znów szarpnęło jego uwagą. Nie zdążył nawet odpowiedzieć, że racuchy były jego dziełem, a ten już rozpoczął ich zachwalanie.
— Florean... — jęknął niemal błagalnie, nieprzywykły do tak otwartych i wymownych komplementów. Wrócił na swoje miejsce, chwycił racucha, chciał się nawet na moment zatopić w krześle, witając w tym czasie także wszystkich przybywających, do czasu aż miejsce po jego lewej stronie zostało zajęte przez Marcela.
— Cześć — odpowiedział, dalej jeszcze zmieszany, lecz na kolejne słowa rozpromienił się od razu. Skinął głową kilkukrotnie, energicznie, wychylając się nawet, żeby podsunąć talerz bliżej Carringtona. — Jasne, nie krępuj się — z ciekawością przyglądał się reakcji kolegi, samemu jedząc wcześniej nabraną porcję. Wyglądało na to, że mu smakowało. Chyba nie mógł wyobrazić sobie czegoś przyjemniejszego. Skupienie powróciło dopiero, gdy Marcel zwrócił się do niego raz jeszcze, jakoś... Inaczej? — Tak, tak, mam. Ale proszę, powiedz mi tylko, że nie mamy wielkich kłopotów, bo inaczej się nie skupię — nerwowy uśmiech zadrżał na wargach, wydawało mu się, że mógł sobie wyobrazić wszystkie możliwe tematy, które mógł chcieć poruszyć Marcel, a jak na złość nie potrafił wskazać żadnego konkretnego. Marcel był... chyba najbardziej samodzielnym z ich "pokolenia", nie spodziewał się, że będzie w ogóle go potrzebować. Ale czy mógł odmówić? Nigdy w życiu. Po pojawieniu się napitku, drgnął lekko, chcąc sięgnąć po herbatę, ale nim to zrobił, raz jeszcze spojrzał na Marcela. Też chcesz? pytanie nie wybrzmiało, ale chyba nie musiało. Jeżeli Marcel się zgodził, przygotował herbatę także i jemu, korzystając z ostatnich chwil przed rozpoczęciem spotkania.
Przez dłuższą część czasu milczał. Przede wszystkim dlatego, że nie miał o czym mówić — ani nie został uśmiercony, ani nie wiedział, co działo się w większości miejsc, które zostały wspomniane, części osób nawet nie znał. Zresztą, mniej—więcej połowę zgromadzonych w tym miejscu widział po raz pierwszy, co też nie ułatwiało sytuacji. Dopiero na wspomnienie Exeter drgnął wyraźnie, podnosząc ostrożnie dłoń do góry.
— Jeżeli mogę — powiedział, chociaż relatywnie cicho, spoglądając po obecnych, czy ktoś przypadkiem nie chciał zabrać głosu w tym samym czasie. Upewniwszy się, że nie wtrąca się nikomu w słowo, wziął głębszy wdech. — Byłem w Exeter i okolicach. Tama, jak mówi Billy, faktycznie pękła, powódź zniszczyła sporo, ale... Nikt nie mówił o tym, by pan Rineheart albo... — trudno mówiło się o osobach, które spotkał kilkukrotnie, bardziej przelotem i o nieznajomych — Jaqueline... Jackie byli w to zamieszani. Nie znam ich jakoś dobrze, właściwie to prawie wcale, ale to nie pasuje do... — zakręcił nerwowo nadgarstkami, ostatecznie chwytając kubek z herbatą w dłonie, by czymś je zająć — ... Do nich. Tam pisali jeszcze — podniósł brodę, wskazując nią na egzemplarz gazety leżący na stole. — Że niby byli w kryjówce, że to jakaś siedziba bojówki... Wiecie, czy coś takiego tam w ogóle jest? — jeszcze raz przesunął wzrokiem po obecnych, szukając choćby cienia potwierdzenia.
Reakcja Williama sprawiła, że sam odetchnął z ulgą, choć nie zauważył wcześniej, żeby szczególnie się spiął. Na pytanie o Justine nie uśmiechnął się jednak — raczej układając usta w wąską kreskę, gdzieś pomiędzy neutralnym grymasem a faktycznym uśmiechem. Nie chciał być adwokatem Tonks, ale wiedział, że jej absencja nie zostanie niezauważona.
— To nic związanego z Magiem. Ani walką — szepnął w odpowiedzi, wreszcie spoglądając lotnikowi w oczy. Nie chciał mówić o tym na głos, zakładał, że jeżeli Just zaufała Moore'owi na tyle, by wiedział o jej stanie, będzie w stanie się domyślić. Im mniej osób wiedziało, tym mniej mogło przypadkiem dopytać, zahaczyć o delikatny temat. Nie mógł sobie wyobrazić, co czuła Just. To przecież nie tylko wysiłek dla organizmu. W odpowiedzi na dalsze słowa, te o pomocy, wreszcie zmusił się do uśmiechu, choć opuścił nieco spojrzenie, skupiając się na krawędzi stołu. — Dzięki, Billy.
Nie zdążył powiedzieć więcej, Thalia klepnęła go w ramię, a on ledwo powstrzymał się od podskoczenia. Przynajmniej jego mina mogła powiedzieć, że zdziwił się dość potężnie, choć prędko odzyskał panowanie nad mimiką.
— Oj tam, Thals, o poważnych sprawach się nie krzyczy — mruknął, spoglądając jeszcze kątem oka na Williama, uśmiechając się do niego porozumiewawczo. Zaraz jednak uwaga Castora prześlizgnęła się na lorda Greengrass, który... ułożył rękę na jego ramieniu? Zupełnie zaskoczony alchemik zamrugał kilkukrotnie, na przemian blednąc i czerwieniąc się w przeciągu tych kilku sekund, lecz zaraz skinął głową w zrozumieniu. Szkoda tylko, że zapomniał się przedstawić.
Z pomocą przyszedł za to Volans, któremu uścisnął rękę na powitanie. Pytanie zbiło go nieco z tropu — niekoniecznie lubił i potrafił rozmawiać o swoich emocjach, lecz te odbijały się na jego twarzy wystarczająco, by domyślić się, że niezbyt dobrze.
— Powiedzmy, że staram się trzymać — powiedział wreszcie, powoli podnosząc wzrok tak, by raz jeszcze spojrzeć na Volansa. — Ale dziękuję, że pytasz. Weź sobie racuszka, jak będziesz szedł na miejsce, dobrze? — był wdzięczny za troskę, ale wspomnienia wciąż były żywe, wciąż zionęły pustką w stęsknionym sercu. Wolał zmienić temat. Nie przyszli tu dziś by roztrząsać jego żałobę.
Pojawienie się Floreana znów szarpnęło jego uwagą. Nie zdążył nawet odpowiedzieć, że racuchy były jego dziełem, a ten już rozpoczął ich zachwalanie.
— Florean... — jęknął niemal błagalnie, nieprzywykły do tak otwartych i wymownych komplementów. Wrócił na swoje miejsce, chwycił racucha, chciał się nawet na moment zatopić w krześle, witając w tym czasie także wszystkich przybywających, do czasu aż miejsce po jego lewej stronie zostało zajęte przez Marcela.
— Cześć — odpowiedział, dalej jeszcze zmieszany, lecz na kolejne słowa rozpromienił się od razu. Skinął głową kilkukrotnie, energicznie, wychylając się nawet, żeby podsunąć talerz bliżej Carringtona. — Jasne, nie krępuj się — z ciekawością przyglądał się reakcji kolegi, samemu jedząc wcześniej nabraną porcję. Wyglądało na to, że mu smakowało. Chyba nie mógł wyobrazić sobie czegoś przyjemniejszego. Skupienie powróciło dopiero, gdy Marcel zwrócił się do niego raz jeszcze, jakoś... Inaczej? — Tak, tak, mam. Ale proszę, powiedz mi tylko, że nie mamy wielkich kłopotów, bo inaczej się nie skupię — nerwowy uśmiech zadrżał na wargach, wydawało mu się, że mógł sobie wyobrazić wszystkie możliwe tematy, które mógł chcieć poruszyć Marcel, a jak na złość nie potrafił wskazać żadnego konkretnego. Marcel był... chyba najbardziej samodzielnym z ich "pokolenia", nie spodziewał się, że będzie w ogóle go potrzebować. Ale czy mógł odmówić? Nigdy w życiu. Po pojawieniu się napitku, drgnął lekko, chcąc sięgnąć po herbatę, ale nim to zrobił, raz jeszcze spojrzał na Marcela. Też chcesz? pytanie nie wybrzmiało, ale chyba nie musiało. Jeżeli Marcel się zgodził, przygotował herbatę także i jemu, korzystając z ostatnich chwil przed rozpoczęciem spotkania.
Przez dłuższą część czasu milczał. Przede wszystkim dlatego, że nie miał o czym mówić — ani nie został uśmiercony, ani nie wiedział, co działo się w większości miejsc, które zostały wspomniane, części osób nawet nie znał. Zresztą, mniej—więcej połowę zgromadzonych w tym miejscu widział po raz pierwszy, co też nie ułatwiało sytuacji. Dopiero na wspomnienie Exeter drgnął wyraźnie, podnosząc ostrożnie dłoń do góry.
— Jeżeli mogę — powiedział, chociaż relatywnie cicho, spoglądając po obecnych, czy ktoś przypadkiem nie chciał zabrać głosu w tym samym czasie. Upewniwszy się, że nie wtrąca się nikomu w słowo, wziął głębszy wdech. — Byłem w Exeter i okolicach. Tama, jak mówi Billy, faktycznie pękła, powódź zniszczyła sporo, ale... Nikt nie mówił o tym, by pan Rineheart albo... — trudno mówiło się o osobach, które spotkał kilkukrotnie, bardziej przelotem i o nieznajomych — Jaqueline... Jackie byli w to zamieszani. Nie znam ich jakoś dobrze, właściwie to prawie wcale, ale to nie pasuje do... — zakręcił nerwowo nadgarstkami, ostatecznie chwytając kubek z herbatą w dłonie, by czymś je zająć — ... Do nich. Tam pisali jeszcze — podniósł brodę, wskazując nią na egzemplarz gazety leżący na stole. — Że niby byli w kryjówce, że to jakaś siedziba bojówki... Wiecie, czy coś takiego tam w ogóle jest? — jeszcze raz przesunął wzrokiem po obecnych, szukając choćby cienia potwierdzenia.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Z zaskoczeniem został złapany w zdecydowany uścisk ręki Foxa, uniósł spojrzenie na jego twarz, potrafił go rozpoznać, naturalnie, że tak, pamiętał twarze wszystkich czarodziejów, których widywał na plakatach na ulicach miasta: wspominał ich nazwiska, przywołał przed oczy ich twarze, kiedy nie mógł zasnąć, podejmując decyzję: że chciał ich odnaleźć. Że chciał im pomóc. Tak jak potrafił, choć potrafił niewiele - chciał, żeby wskazali mu kierunek, powiedzieli, co i jak może zrobić, lecz i wtedy nie sądził, że zdoła poznać tych bohaterów osobiście. Zreflektował się dopiero po dłuższej chwili, kiedy auror już odchodził, że winien odwzajemnić ten uścisk dłoni, ze zdezorientowaniem odprowadził go wzrokiem, odpowiadając dopiero, kiedy ten znalazł się już po drugiej stronie stołu:
- Panie Fox - Lecz jakby zaskoczeń była mało, obejrzał się na bok, gdy ostrzegł obok siebie Samuela Skamandera, odpowiedział mu tym samym, choć niepewnym gestem, instynktownie przesuwając się razem z krzesłem w kierunku Castora, żeby zrobić więcej miejsca dla aurora, orientując się, że może patrzył na jego profil o sekundę zbyt długo - zajął się racuchem, który zdążył w tym czasie porwać z talerza Castora. Po pochłoniętym placku nie został nawet ślad, a on bez zawahania wytarł dłonie w spodnie, powstrzymując się jednak od pokusy sięgnięcia po kolejnego; żył w komunie, wiedział, że musiało starczyć dla wszystkich, a to wymagało - również od wszystkich - ograniczeń. - Stary, zamieszkaj ze mną - rzucił, oblizując palce; był szczery, nie pamiętał, by w ciągu ostatnich miesięcy jadł coś tak pysznego. Nie niewiele czuł smaku, kiedy Sheila podawała mu sarninę. - Chciałbym - dodał, poważniejąc, nie patrząc na niego, mieli kłopoty to mało powiedziane, byli w czarnej dupie. Nie Castor, ale tylko on mógł pomóc zminializować skutki tego wszystkiego. Skinął głową, kiedy zaproponował herbatę, odbierając od niego kubek z napojem. Uniósł wzrok na mężczyznę, który przedstawił się jako Greengrass - to od niego dostał swój list. Nie rozpoznał jego twarzy, zamiast tego przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Nie był w formie, kiedy toczyły się wydarzenia, o których mówił, nie był mu pomocą, a jego słowa nie zostały skierowane do niego, lecz docenienie wsparcia Zakonu robiło na nim dobre wrażenie.
Ale wkrótce przyszedł czas na poważniejsze tematy, podobne jak pozostali nie przerywał Billy'emu, jego słowa przyjął z powagą, bo choć nie znał większości wymienionych imion osobiście - pamiętał Charlene, tę nieśmiałą dziewczynę z Oazy, co mogliby jej zrobić...? - to współczuł tym, którzy tęsknili za nimi najmocniej i pragnął bezpieczeństwa dla tych, których życie stało dzisiaj pod znakiem zapytania, dosłownie na tej tablicy i w przenośni zbyt realnie, by dało się to wyrazić słowami.
- Pierwszego kwietnia świętowali - przelotnie spojrzał na Maeve, to ona zwróciła mu uwagę na to, by miał na miejscu uszy i oczy szeroko otwarte. Trudno było wypowiadać te słowa, wszyscy tu obecni wiedzieli, czego rocznicą był pierwszy kwietnia. Bezksiężycowa Noc budziła grozę, była daleka od tych absurdalnie groteskowych obchodów. - Z rozmachem, gdyby mieli kogoś do widowiskowego ścięcia, pewnie by to zrobili. Nagrodzili swoich ludzi za... specjalne zasługi, lecz w trakcie tej dziwacznej ceremonii nie padło nazwisko nikogo spośród czarodziejów wymienionych w Walczącym Magu. - dodał zmartwiony, nie był pewny, czy to dobry omen: czy mogli rzeczywiście już wtedy nie żyć? Nie osądzał na głos, pozostawiając wnioski do wysnucia bardziej doświadczonym. - W mieście nie było egzekucji tych ludzi. - Patrzył i słuchał. Niezależnie od coraz szybciej kołaczącego serca na widok ludzi z Tower.
Uderzyły go słowa Lucindy, czy mogła mieć rację, czy to niewinni ginęli za nich? Dotąd nie uświadamiał sobie, że walka o lepsze jutro miała swoje cienie, że nic, co robili, nie było tylko białe. Czy ten brud kiedykolwiek dało się z siebie jeszcze zmyć? Nie chodziło o niego, ale to niewiele zmieniało. Nie wyobrażał sobie, jak musieli się teraz czuć, spuścił wzrok na stół, na swoją herbatę. Kątem oka spojrzał na Castora, kiedy zabrał głos, przenosząc go na pozostałych, szukając u nich odpowiedzi na zadane przez niego pytanie.
- Panie Fox - Lecz jakby zaskoczeń była mało, obejrzał się na bok, gdy ostrzegł obok siebie Samuela Skamandera, odpowiedział mu tym samym, choć niepewnym gestem, instynktownie przesuwając się razem z krzesłem w kierunku Castora, żeby zrobić więcej miejsca dla aurora, orientując się, że może patrzył na jego profil o sekundę zbyt długo - zajął się racuchem, który zdążył w tym czasie porwać z talerza Castora. Po pochłoniętym placku nie został nawet ślad, a on bez zawahania wytarł dłonie w spodnie, powstrzymując się jednak od pokusy sięgnięcia po kolejnego; żył w komunie, wiedział, że musiało starczyć dla wszystkich, a to wymagało - również od wszystkich - ograniczeń. - Stary, zamieszkaj ze mną - rzucił, oblizując palce; był szczery, nie pamiętał, by w ciągu ostatnich miesięcy jadł coś tak pysznego. Nie niewiele czuł smaku, kiedy Sheila podawała mu sarninę. - Chciałbym - dodał, poważniejąc, nie patrząc na niego, mieli kłopoty to mało powiedziane, byli w czarnej dupie. Nie Castor, ale tylko on mógł pomóc zminializować skutki tego wszystkiego. Skinął głową, kiedy zaproponował herbatę, odbierając od niego kubek z napojem. Uniósł wzrok na mężczyznę, który przedstawił się jako Greengrass - to od niego dostał swój list. Nie rozpoznał jego twarzy, zamiast tego przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Nie był w formie, kiedy toczyły się wydarzenia, o których mówił, nie był mu pomocą, a jego słowa nie zostały skierowane do niego, lecz docenienie wsparcia Zakonu robiło na nim dobre wrażenie.
Ale wkrótce przyszedł czas na poważniejsze tematy, podobne jak pozostali nie przerywał Billy'emu, jego słowa przyjął z powagą, bo choć nie znał większości wymienionych imion osobiście - pamiętał Charlene, tę nieśmiałą dziewczynę z Oazy, co mogliby jej zrobić...? - to współczuł tym, którzy tęsknili za nimi najmocniej i pragnął bezpieczeństwa dla tych, których życie stało dzisiaj pod znakiem zapytania, dosłownie na tej tablicy i w przenośni zbyt realnie, by dało się to wyrazić słowami.
- Pierwszego kwietnia świętowali - przelotnie spojrzał na Maeve, to ona zwróciła mu uwagę na to, by miał na miejscu uszy i oczy szeroko otwarte. Trudno było wypowiadać te słowa, wszyscy tu obecni wiedzieli, czego rocznicą był pierwszy kwietnia. Bezksiężycowa Noc budziła grozę, była daleka od tych absurdalnie groteskowych obchodów. - Z rozmachem, gdyby mieli kogoś do widowiskowego ścięcia, pewnie by to zrobili. Nagrodzili swoich ludzi za... specjalne zasługi, lecz w trakcie tej dziwacznej ceremonii nie padło nazwisko nikogo spośród czarodziejów wymienionych w Walczącym Magu. - dodał zmartwiony, nie był pewny, czy to dobry omen: czy mogli rzeczywiście już wtedy nie żyć? Nie osądzał na głos, pozostawiając wnioski do wysnucia bardziej doświadczonym. - W mieście nie było egzekucji tych ludzi. - Patrzył i słuchał. Niezależnie od coraz szybciej kołaczącego serca na widok ludzi z Tower.
Uderzyły go słowa Lucindy, czy mogła mieć rację, czy to niewinni ginęli za nich? Dotąd nie uświadamiał sobie, że walka o lepsze jutro miała swoje cienie, że nic, co robili, nie było tylko białe. Czy ten brud kiedykolwiek dało się z siebie jeszcze zmyć? Nie chodziło o niego, ale to niewiele zmieniało. Nie wyobrażał sobie, jak musieli się teraz czuć, spuścił wzrok na stół, na swoją herbatę. Kątem oka spojrzał na Castora, kiedy zabrał głos, przenosząc go na pozostałych, szukając u nich odpowiedzi na zadane przez niego pytanie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wylądował na Czerwonej Polanie przemoczony i przemarznięty. Patrol przeciągnął się, ścigany szmalcownik ściągnął kolegę - a choć krótka potyczka zakończyła się sukcesem, to skutecznie opóźniła dzisiejsze plany Tonksa. Jeszcze trzeba było ich odeskortować do tymczasowego aresztu - najchętniej zabiłby ich od razu, ale tym razem nie zaistniała konieczność samoobrony i działał zgodnie z prawem, nie wątpił, że ktoś z sądu wojskowego zrobi to za parę dni. Może nawet on sam, czasem brał udział w wyrokach jako auror, gdy lokalne struktury podziemnego Ministerstwa potrzebowały trzeciego czarodzieja - na razie się uczył, wolał obserwować jak najwięcej i działać roztropnie, inni mogli ubierać wyroki w piękne słowa. On był najlepszy w zbieraniu dowodów, przesłuchiwaniu i zabijaniu.
Poprawił płaszcz, kontrolnie sprawdzając, czy nie ma na rękawach ani koszuli żadnych plam cudzej krwi. Dziś nikt nie zginął, samemu obronił się potężnymi tarczami, ale to nie znaczy, że nie sięgał po najcięższe zaklęcia - jeden ze szmalcowników był ranny, a Michaela średnio obchodziło, czy ktoś się nim zajmie. Pewnie tak, podobno nie byli zwierzętami. Nie wszyscy. Parę miesięcy temu kwestia tego, jak bardzo różnią się od wrogów, byłaby dla niego bardzo ważna - ale z każdym dniem, każdym spalonym domem i dziecięcymi kośćmi, każdą sceną zbiorowej masakry - coraz mniej.
Wyczarowując patronusa, by otworzyć portal, odegnał te sceny z głowy - gdy wchodził już do Oazy, myślał tylko o jednym momencie z dzisiejszego poranka. Ty miałeś nie żyć, sapnął jeden ze szmalcowników i teraz, gdy adrenalina z walki już opadła, Mike mógł się blado uśmiechnąć na samą myśl. Myślał, że nie przeżyje tam w Norwegii, że nikt nie znajdzie go w śniegu. Teraz to inni myśleli, że już nie żyje. Dziwne uczucie, ale strategiczne zalety były niezaprzeczalne - nie miał już listu gończego nad głową, a choć niektórzy z Ministerstwa uzurpatora wciąż go rozpoznają to mógł pracować... swobodniej.
Wpadł do ratusza trochę zdyszany, wyraźnie zmęczony. Choć sądził, że zdążył już ochłonąć po walce to nadal miał trochę rozbiegane spojrzenie kogoś, kto jeszcze trochę jest w innym świecie.
-Przepraszam za spóźnienie. Zatrzymała mnie praca. - wydyszał, większość ze zgromadzonych wiedziała pewnie, co to oznacza. Praca była teraz wojną. Uśmiechnął się blado, widząc, że obok Castora jest jeszcze wolne miejsce - zarezerwował je dla niego?
-Dzień dobry. Um... jak widać żyję. - nie był pewien, czy już wszyscy to ustalili, odezwał się więc do wszystkich - wzrok zatrzymując z wdzięcznością na Billy'm, wiedząc, że to spotkanie jest jego inicjatywą.
Szybko (cykl skojarzeń William-Hannah-"czy powiedziała mu o tamtej przemianie w sierpniu" wciąż bolał) usiadł i przesunął spojrzeniem po innych - wszystkich kojarzył albo osobiście albo z poprzednich spotkań, najbardziej zwrócił uwagę na nowe twarze. Uśmiechnął się lekko do Thalii, dobrze ją tu widzieć, tak samo jak Herberta, brata Moore'a, młodego Carringtona który chyba właśnie skończył coś jeść i miał już obydwie ręce, a szczególnie Elroya. Mike przegapił czas na uprzejmości i uściski dłoni, chwilowo wolał nie zwracać na siebie uwagi (ani nie szeptać nic do Elroya, gdy między nimi siedział gospodarz spotkania) ale zerknął na przyjaciela z nieskrywaną dumą. Dobrze było go widzieć w gronie Zakonników, tak szybko. Potrzebowali go, a Derbyshire i Staffordshire - zdaniem Tonksa - tym bardziej potrzebowały ścisłej współpracy z Zakonem.
Nie jadł nic od rana, więc sięgnął po racucha, z równym jeśli nie większym apetytem jak przed chwilą Marcel, był wilczo głodny.
-Do gotowania też masz talent. - rzucił szeptem do Castora z żartobliwym wyrzutem, taki młody, taki zdolny, a w domu nie jedli takich pyszności. Potem się zamknął, z racuchem w ustach, to pierwsze spotkanie Castora, znając go jest pewnie przejęty i wydawał się poważny - a Mike nie miał zamiaru utrudniać oficjalnej okazji. Na razie słuchał, co inni mają do powiedzenia - chciał podzielić się czymś od siebie, ale nie było to pilne - Minister Longbottom wiedział od dawna, a tymczasem mieli sytuację z "Walczącym Magiem" do omówienia.
przepraszamzaspóźnienieidługość, dopiero się wdrażam w temat
Poprawił płaszcz, kontrolnie sprawdzając, czy nie ma na rękawach ani koszuli żadnych plam cudzej krwi. Dziś nikt nie zginął, samemu obronił się potężnymi tarczami, ale to nie znaczy, że nie sięgał po najcięższe zaklęcia - jeden ze szmalcowników był ranny, a Michaela średnio obchodziło, czy ktoś się nim zajmie. Pewnie tak, podobno nie byli zwierzętami. Nie wszyscy. Parę miesięcy temu kwestia tego, jak bardzo różnią się od wrogów, byłaby dla niego bardzo ważna - ale z każdym dniem, każdym spalonym domem i dziecięcymi kośćmi, każdą sceną zbiorowej masakry - coraz mniej.
Wyczarowując patronusa, by otworzyć portal, odegnał te sceny z głowy - gdy wchodził już do Oazy, myślał tylko o jednym momencie z dzisiejszego poranka. Ty miałeś nie żyć, sapnął jeden ze szmalcowników i teraz, gdy adrenalina z walki już opadła, Mike mógł się blado uśmiechnąć na samą myśl. Myślał, że nie przeżyje tam w Norwegii, że nikt nie znajdzie go w śniegu. Teraz to inni myśleli, że już nie żyje. Dziwne uczucie, ale strategiczne zalety były niezaprzeczalne - nie miał już listu gończego nad głową, a choć niektórzy z Ministerstwa uzurpatora wciąż go rozpoznają to mógł pracować... swobodniej.
Wpadł do ratusza trochę zdyszany, wyraźnie zmęczony. Choć sądził, że zdążył już ochłonąć po walce to nadal miał trochę rozbiegane spojrzenie kogoś, kto jeszcze trochę jest w innym świecie.
-Przepraszam za spóźnienie. Zatrzymała mnie praca. - wydyszał, większość ze zgromadzonych wiedziała pewnie, co to oznacza. Praca była teraz wojną. Uśmiechnął się blado, widząc, że obok Castora jest jeszcze wolne miejsce - zarezerwował je dla niego?
-Dzień dobry. Um... jak widać żyję. - nie był pewien, czy już wszyscy to ustalili, odezwał się więc do wszystkich - wzrok zatrzymując z wdzięcznością na Billy'm, wiedząc, że to spotkanie jest jego inicjatywą.
Szybko (cykl skojarzeń William-Hannah-"czy powiedziała mu o tamtej przemianie w sierpniu" wciąż bolał) usiadł i przesunął spojrzeniem po innych - wszystkich kojarzył albo osobiście albo z poprzednich spotkań, najbardziej zwrócił uwagę na nowe twarze. Uśmiechnął się lekko do Thalii, dobrze ją tu widzieć, tak samo jak Herberta, brata Moore'a, młodego Carringtona który chyba właśnie skończył coś jeść i miał już obydwie ręce, a szczególnie Elroya. Mike przegapił czas na uprzejmości i uściski dłoni, chwilowo wolał nie zwracać na siebie uwagi (ani nie szeptać nic do Elroya, gdy między nimi siedział gospodarz spotkania) ale zerknął na przyjaciela z nieskrywaną dumą. Dobrze było go widzieć w gronie Zakonników, tak szybko. Potrzebowali go, a Derbyshire i Staffordshire - zdaniem Tonksa - tym bardziej potrzebowały ścisłej współpracy z Zakonem.
Nie jadł nic od rana, więc sięgnął po racucha, z równym jeśli nie większym apetytem jak przed chwilą Marcel, był wilczo głodny.
-Do gotowania też masz talent. - rzucił szeptem do Castora z żartobliwym wyrzutem, taki młody, taki zdolny, a w domu nie jedli takich pyszności. Potem się zamknął, z racuchem w ustach, to pierwsze spotkanie Castora, znając go jest pewnie przejęty i wydawał się poważny - a Mike nie miał zamiaru utrudniać oficjalnej okazji. Na razie słuchał, co inni mają do powiedzenia - chciał podzielić się czymś od siebie, ale nie było to pilne - Minister Longbottom wiedział od dawna, a tymczasem mieli sytuację z "Walczącym Magiem" do omówienia.
przepraszamzaspóźnienieidługość, dopiero się wdrażam w temat
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie chciał niepokoić swojego brata bardziej, niż to możliwe. Jeszcze trochę, a Billy naprawdę osiwieje w młodym wieku. I jemu to wszystko spędzało sen z powiek. Zwłaszcza, że to, co zrobiło Ministerstwo dotykało już bezpośrednio jego rodzinę i przyjaciół, z czym nie czuł się dobrze.
— Thalia ma rację. Zwłaszcza w kwestii zabijania morale — Przytaknął swojej przyjaciółce co do wydawania pieniędzy przez ich przeciwników. W pewnym sensie można odnieść wrażenie, że udało się ich wrogom skutecznie osiągnąć obrany przez nich efekt, gdyż mieli się tu zebrać i omówić bieżące problemy.
Od zawsze postrzegał szlachtę jako relikt przeszłości, a teraz w jego oczach byli głównymi odpowiedzialnymi za tę sytuację na świecie. Od zawsze czuli się lepsi od wszystkich z racji urodzenia i w tym aspekcie nie różnili się od tych drugich. To, że ktoś nie próbował ich zabić za mugolską krew nie oznaczało tego, że można było nazywać go przyjacielem i że należało pokornie zajmować swoje miejsce w hierarchii.
Elroyu... ty zadufany w sobie dupku. Czyżbyś nie chciał pobrudzić się szlamem?
Ta myśl to było coś, co w tym momencie miał na końcu języka. Przełknięcie tego było niczym jak wielka gorzka pigułka. To on starał się zachowywać jakieś pozory, także dobrego wychowania. A tu proszę, wielkiemu panu słoma z butów wystaje.
— Dobrze, że przyszedłeś — Rzucił jedynie w odpowiedzi, zachowując teraz kamienną twarz i ukryć odrazę. Pilnował się, żeby nie wycedzić tych słów przez zęby. Więcej nic mówić nie zamierzał, a także wycofał dłoń. Może jakby się ukłonił, tak jak to uczynił Castor albo padł do jego stóp, ów lord byłby usatysfakcjonowany powitaniem z jego strony. Wbrew temu, co usłyszał za swoimi plecami.
— Jakbyś potrzebował się wygadać to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ostatnio często bywam w Dolinie. Tam też możemy się spotkać — Zaproponował Castorowi, uznając, że w gruncie rzeczy byłoby dobrze zwolnić tempo na jeden dzień, siąść z przyjacielem i nadrobić pewne zaległości. Dotknął tyłu głowy, gdy tylko wspomniał o częstym, niż zwykle bywaniu w Dolinie Godryka. Odwiedzał tam Aurorę oraz kuzynów. — Bardzo chętnie — Odparł na te słowa zachęty przyjaciela, któremu okazywał stosowne wsparcie w tym momencie. Tak jak okazywał je Aurorze. Oddalił się, zmierzając po racucha. Od razu sięgnął po jednego placuszka, biorąc go w dwa palce.
— Florean we własnej osobie. Kopę lat. Wiesz co myślę? Te racuchy mogłyby smakować jeszcze lepiej z gałką lodów — Powitał w końcu tego czarodzieja jak starego znajomego, jakim był w istocie. Znał go z najsłynniejszej lodziarni na Ulicy Pokątnej i podziwiał go za posiadanie rozległej wiedzy historycznej. Gdzie on podziewał się w czasach, gdy uczęszczał na lekcje historii magii? Teraz tylko zostało mu wspomnienie tych deserów. Ugryzł teraz racucha. Mm, faktycznie pyszne. Podążył ku swojemu krzesłu, na którego siedzenie opadł trzymając w dłoni na wpół zjedzonego placka.
— Ciebie również, Herbercie. Jak się masz? — Powitał tego czarodzieja. — Ciebie również. Wybacz, nie wiem jak masz na na imię... ostatnio nie zdążyłem o to zapytać. Jestem Volans — Zagadnął do siedzącej obok niego Lucindy. — Kawy? — Zaproponował Lucindzie i Herbertowi. Po skończeniu racucha napełnił dany mu metalowy kubek kawą zbożową.
— Prawie wszyscy, jednak dla mnie to żaden problem — Zwrócił się do brata, wiedząc, że nie musi znać stricte wszystkich. Prędzej czy później to się zmieni. A gdy William zaczął mówić po co ich ściągnął, zamilkł sącząc jedynie kawę. Pewne wieści co do bezpieczeństwa Zakonników przyniosły jemu pewne uczucie ulgi. Choć nie chciał chwalić dnia przed zachodem słońca. Nie mieli pewności co do wszystkich nazwisk. Przynajmniej na razie. Wszystko mieli teraz ustalić.
Westchnął ciężko, gdy i jego Billy zapytał, czy wie coś o tych aresztowaniach w Cannock Chase. Chciałby coś o tym wiedzieć, ale nie dotarło do niego nic więcej, niż to była rzeź. Choć to była wystarczająca informacja i prawdziwa tragedia. — Wiem tyle, co i ty... Elroy jest lepiej poinformowany ode mnie w tej kwestii. Niemniej dotarły do mnie inne informacje, że jeszcze w styczniu nad Chesterfield pojawił się feniks niosący pomoc wszystkim ocalałym ofiarom działań szmalcowników — Zwrócił się raz jeszcze do młodszego brata, przelotnie spoglądając na Elroya przekazującego te informacje. Nie było tak, że nic nie wiedział. Były to wieści, które powinien był przekazać. Lepiej przekazywać te dobre zamiast tylko złych.
— Mamy szacunkowe dane co do ofiar powodzi? — Poruszył temat ofiar żywiołu. Domy i mosty można było odbudować. Powódź niszczyła też pola uprawne i trzody, skazując ocalałych na głód. Przede wszystkim właśnie zależało mu na ludziach, a nie mógł być wszędzie i zawsze.
— Thalia ma rację. Zwłaszcza w kwestii zabijania morale — Przytaknął swojej przyjaciółce co do wydawania pieniędzy przez ich przeciwników. W pewnym sensie można odnieść wrażenie, że udało się ich wrogom skutecznie osiągnąć obrany przez nich efekt, gdyż mieli się tu zebrać i omówić bieżące problemy.
Od zawsze postrzegał szlachtę jako relikt przeszłości, a teraz w jego oczach byli głównymi odpowiedzialnymi za tę sytuację na świecie. Od zawsze czuli się lepsi od wszystkich z racji urodzenia i w tym aspekcie nie różnili się od tych drugich. To, że ktoś nie próbował ich zabić za mugolską krew nie oznaczało tego, że można było nazywać go przyjacielem i że należało pokornie zajmować swoje miejsce w hierarchii.
Elroyu... ty zadufany w sobie dupku. Czyżbyś nie chciał pobrudzić się szlamem?
Ta myśl to było coś, co w tym momencie miał na końcu języka. Przełknięcie tego było niczym jak wielka gorzka pigułka. To on starał się zachowywać jakieś pozory, także dobrego wychowania. A tu proszę, wielkiemu panu słoma z butów wystaje.
— Dobrze, że przyszedłeś — Rzucił jedynie w odpowiedzi, zachowując teraz kamienną twarz i ukryć odrazę. Pilnował się, żeby nie wycedzić tych słów przez zęby. Więcej nic mówić nie zamierzał, a także wycofał dłoń. Może jakby się ukłonił, tak jak to uczynił Castor albo padł do jego stóp, ów lord byłby usatysfakcjonowany powitaniem z jego strony. Wbrew temu, co usłyszał za swoimi plecami.
— Jakbyś potrzebował się wygadać to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ostatnio często bywam w Dolinie. Tam też możemy się spotkać — Zaproponował Castorowi, uznając, że w gruncie rzeczy byłoby dobrze zwolnić tempo na jeden dzień, siąść z przyjacielem i nadrobić pewne zaległości. Dotknął tyłu głowy, gdy tylko wspomniał o częstym, niż zwykle bywaniu w Dolinie Godryka. Odwiedzał tam Aurorę oraz kuzynów. — Bardzo chętnie — Odparł na te słowa zachęty przyjaciela, któremu okazywał stosowne wsparcie w tym momencie. Tak jak okazywał je Aurorze. Oddalił się, zmierzając po racucha. Od razu sięgnął po jednego placuszka, biorąc go w dwa palce.
— Florean we własnej osobie. Kopę lat. Wiesz co myślę? Te racuchy mogłyby smakować jeszcze lepiej z gałką lodów — Powitał w końcu tego czarodzieja jak starego znajomego, jakim był w istocie. Znał go z najsłynniejszej lodziarni na Ulicy Pokątnej i podziwiał go za posiadanie rozległej wiedzy historycznej. Gdzie on podziewał się w czasach, gdy uczęszczał na lekcje historii magii? Teraz tylko zostało mu wspomnienie tych deserów. Ugryzł teraz racucha. Mm, faktycznie pyszne. Podążył ku swojemu krzesłu, na którego siedzenie opadł trzymając w dłoni na wpół zjedzonego placka.
— Ciebie również, Herbercie. Jak się masz? — Powitał tego czarodzieja. — Ciebie również. Wybacz, nie wiem jak masz na na imię... ostatnio nie zdążyłem o to zapytać. Jestem Volans — Zagadnął do siedzącej obok niego Lucindy. — Kawy? — Zaproponował Lucindzie i Herbertowi. Po skończeniu racucha napełnił dany mu metalowy kubek kawą zbożową.
— Prawie wszyscy, jednak dla mnie to żaden problem — Zwrócił się do brata, wiedząc, że nie musi znać stricte wszystkich. Prędzej czy później to się zmieni. A gdy William zaczął mówić po co ich ściągnął, zamilkł sącząc jedynie kawę. Pewne wieści co do bezpieczeństwa Zakonników przyniosły jemu pewne uczucie ulgi. Choć nie chciał chwalić dnia przed zachodem słońca. Nie mieli pewności co do wszystkich nazwisk. Przynajmniej na razie. Wszystko mieli teraz ustalić.
Westchnął ciężko, gdy i jego Billy zapytał, czy wie coś o tych aresztowaniach w Cannock Chase. Chciałby coś o tym wiedzieć, ale nie dotarło do niego nic więcej, niż to była rzeź. Choć to była wystarczająca informacja i prawdziwa tragedia. — Wiem tyle, co i ty... Elroy jest lepiej poinformowany ode mnie w tej kwestii. Niemniej dotarły do mnie inne informacje, że jeszcze w styczniu nad Chesterfield pojawił się feniks niosący pomoc wszystkim ocalałym ofiarom działań szmalcowników — Zwrócił się raz jeszcze do młodszego brata, przelotnie spoglądając na Elroya przekazującego te informacje. Nie było tak, że nic nie wiedział. Były to wieści, które powinien był przekazać. Lepiej przekazywać te dobre zamiast tylko złych.
— Mamy szacunkowe dane co do ofiar powodzi? — Poruszył temat ofiar żywiołu. Domy i mosty można było odbudować. Powódź niszczyła też pola uprawne i trzody, skazując ocalałych na głód. Przede wszystkim właśnie zależało mu na ludziach, a nie mógł być wszędzie i zawsze.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chwilowy rozgardiasz, który zapanował wokół długiego stołu, sprawił, że poczuł się lżej; dawno już nie miał okazji zobaczyć tylu członków Zakonu Feniksa w jednym miejscu, a chociaż z większością z nich utrzymywał kontakt, to brakowało mu tego poczucia jedności, walki o wspólną sprawę; atmosfery, którą pamiętał ze znacznie bardziej kameralnych zebrań w starej chacie. – Lord Macmillan jest bezpieczny – odpowiedział na pytanie Maeve, jeszcze zanim wszyscy zdążyliby zająć miejsca na prostych krzesłach; chociaż osobiście nie miał okazji rozmawiać z Anthonym już od jakiegoś czasu, to współpracował z lordami Kornwalii wystarczająco blisko, by być pewnym, że gdyby dotknęła ich tragedia – już by o tym wiedział.
Z ulgą przyjął informację na temat Prewettów, na wspomnienie Anthony’ego Skamandera rozglądając się w milczeniu, nieco dłużej zatrzymując spojrzenie na Samuelu – podejrzewając, że jeśli ktoś z wiedział o nieobecnym aurorze coś więcej, to właśnie jego kuzyn.
Wycieczka do polowej kuchni nie trwała długo; gdy tylko się w niej znaleźli, napełnił wodą drugi czajnik, oglądając się przez ramię na Floreana. – O Oazę – odpowiedział, w międzyczasie zajmując się powieleniem metalowych kubków. – Chciałbym wrócić do p-p-pomysłu przygotowania wioski na ewentualną ewakuację, na wszelki wypadek. Wzmocnienia zabezp-p-pieczeń. Przydałaby mi się pomoc kogoś, kto jest na miejscu – wyjaśnił, nie wchodząc jednak w szczegóły; póki co nie było na to czasu, mieli zaledwie chwilę; wiedział, że w ratuszu zebrali się już niemal wszyscy, nie chciał więc kazać im czekać – zdając sobie sprawę, że większość z Zakonników oderwała się od ważnych zadań, żeby pojawić się w Oazie. – Więcej niż m-m-myślałem. Ale tak, to dobrze – odparł z uśmiechem, wkładając jeden kubek w drugi, i ruszając za Floreanem z powrotem do sali.
Upewniwszy się, że wszyscy zajęli już swoje miejsca, zabrał głos jako pierwszy, milknąc dopiero w reakcji na wyraźne odchrząknięcie tuż obok siebie; w odpowiedzi na pytanie lorda Greengrassa skinął głową, chwilę później cierpliwie wysłuchując podziękowań, ale ich nie komentując – nie były skierowane do niego, nie brał udziału w obronie Staffordshire ani Derbyshire, własne działania skupiając gdzieś indziej. Mimo wszystko – nie mógł zaprzeczyć, że słowa Elroya w pewien sposób dodawały mu otuchy, przypominając – po raz kolejny – że Zakon wciąż walczył, pojawiając się wszędzie tam, gdzie Rycerze Walpurgii siali największe spustoszenie. Śpiew feniksa rozbrzmiewający ponad hrabstwem, o którym wspomniał Volans, był tylko dodatkowym ku temu dowodem.
Na wieść o tym, że brat Hannah żył, odetchnął z wyraźną ulgą, pochylając się raz jeszcze nad mapą, żeby wykreślić stojący przy imieniu Benjamina znak zapytania; jednocześnie w ślad za lordem Greengrassem uniósł pytające spojrzenie na Samuela. Czy mógł powiedzieć im więcej na temat tego, co się tam wydarzyło w styczniu? A później? – W styczniu, tak? – upewnił się, zerkając również w kierunku starszego brata. – Mag p-p-pisze o siedmiu buntownikach aresztowanych i straconych końcem marca – nie wiemy, czy coś takiego miało miejsce? – zapytał, póki co jednak nie pozwalając sobie na całkowite puszczenie tej części artykułu w zapomnienie; czy to było możliwe, by władze chwaliły się starym sukcesem, czy prawdziwe wieści z Cannock po prostu jeszcze do nich nie dotarły?
Wysłuchując wymiany zdań pomiędzy Maeve a Thalią, sięgnął dyskretnie po jeden z dwóch przyniesionych z kuchni czajników, żeby nalać wrzątku do stojącego przed nim kubka, przy okazji przesuwając spojrzeniem wzdłuż stołu, żeby sprawdzić, czy któryś z tych stojących przed pozostałymi Zakonnikami nie był przypadkiem wciąż pusty. – Charlie mogła nie p-p-podać własnego nazwiska – zauważył, choć dotarcie do listy pasażerów wydawało mu się wyjątkowo dobrym pomysłem – ale być może na manifeście znaleźlibyśmy jakieś znajome. Może ktoś ją rozp-p-poznał. – Jej podobizna – do niedawna – widniała w końcu na drukowanych przez Ministerstwo Magii listach gończych. – O ile nie p-p-podróżowała pod postacią kota – dodał, po cichu licząc na to, że właśnie tak było; w zwierzęcej postaci miałaby większą szansę na ucieczkę, na uniknięcie aresztowania – o ile wśród pasażerów Zemsty Oceanu rzeczywiście do nich doszło. – Jeśli będziesz o nią p-p-pytać – zwrócił się do Thalii, gdy ta zadeklarowała udanie się do portów – bądź ostrożna. Zgadzam się z Lucy, że t-t-ten artykuł miał na celu odebranie ludziom nadziei, ale nie mogę p-p-pozbyć się wrażenia, że był też próbą wyciągnięcia nas z ukrycia. Te miejsca – stuknął palcem w mapę – nie wiem, może je obserwują. Może liczą na to, że tam p-p-pójdziemy – zasugerował. Prawdopodobnie niepotrzebnie, wierzył, że Thalia miała głowę na karku – ale nie potrafił tak do końca powstrzymać wspinającego się wzdłuż kręgosłupa niepokoju. – P-p-powinniśmy się też dowiedzieć, co stało się z pozostałymi pasażerami – dodał, przenosząc spojrzenie na Lucindę; informacja o tym, że nie było jej na pokładzie, go ucieszyła, ale jej słowa sprawiły, że coś nieprzyjemnie przewróciło mu się w żołądku; wcześniej o tym nie pomyślał – że propaganda mogła posunąć się do punktu, w którym ich miejsce pod gilotyną zająłby ktoś inny, niewinny; przypadkowy.
Uniesienie dłoni przez Castora zwróciło jego uwagę, przeniósł więc na niego spojrzenie, czekając na dalsze słowa – tym razem dotyczące Exeter. – Kiedyś na pewno była – odpowiedział powoli, z dozą niepewności barwiącą głoski; raz, parę tygodni wcześniej, dostarczał paczkę przeznaczoną dla jednego z członków działającej na tamtych terenach bojówki, ale nie wiedział, czy należała do tych stałych czy tymczasowych – ani czy w momencie rzekomej obławy nadal funkcjonowała. – Jeśli wciąż istnieje, to m-m-musiała znaleźć się pod wodą. Mogę spróbować odnaleźć któregoś z Hipogryfów. Nie wierzę, że nikt się nie ostał – zaproponował, przenosząc wzrok na Volansa, który zadał istotne pytanie. – Rozejrzę się też – z tego, co słyszałem, zniszczenia są rozległe, p-p-postaram się ustalić, co jest najbardziej potrzebne. Chętnie przyjąłbym czyjąś pomoc – dodał; w dwie czy trzy osoby mogliby porozmawiać z większą ilością mieszkańców, być może przy okazji zebrać więcej informacji – dowiedzieć się, czy ktoś widział któregoś z poszukiwanych członków Zakonu w trakcie zniszczenia tamy.
Pojawienie się spóźnionego Michaela rozproszyło na moment jego myśli; zerknął w stronę aurora, zatrzymując spojrzenie na jego twarzy o sekundę dłużej niż było to konieczne – w pewnym sensie rozdarty pomiędzy radością z faktu, że był żywy, a dzwoniącymi mu w głowie słowami Hannah, wypowiedzianymi wtedy, w sierpniu – na kornwalijskiej plaży. – Michael, cześć. D-d-dobrze, że jesteś – odezwał się, mając nadzieję, że w jego głosie nie było słychać szarpiącego zakończeniami nerwowymi napięcia.
Odchrząknął, zerkając na mapę i starając się odnaleźć urwany wątek. – Co z Lune? – zapytał, zatrzymując wzrok na jednym z iksów, a później przenosząc go na trójkę aurorów, których nazwiska znalazły się obok; ani Samuel, ani Frederick, ani Michael nie zabrali jeszcze w tej sprawie głosu.
Wieści z Londynu, które przyniósł Marcel, sprawiły, że ze złości zacisnął zęby; na myśl o święcie zorganizowanym w rocznicę bestialskiej rzezi na mugolach robiło mu się niedobrze, choć to, że nie uświetniła jej żadna egzekucja, rzeczywiście stanowiło pewną pociechę. Zgadzał się z przyjacielem, że gdyby w więziennym areszcie przebywał poszukiwany od dawna członek Zakonu, ministerstwo nie zmarnowałoby okazji na zamordowanie go publicznie. – Nie n-n-nagrodzili nikogo za tę akcję? – upewnił się, nie wiedząc, czy dobrze zrozumiał, ani co to oznaczało. – Czekają na coś jeszcze? – zapytał, tym razem nie kierując jednak tego pytania do nikogo konkretnego, bardziej zastanawiając się na głos.
Zamilkł na chwilę, sięgając po kubek, żeby zasypać wrzątek herbatą, nieco nieśmiało spoglądając w kierunku miodu; w międzyczasie słuchał, nie przerywając pozostałym członkom Zakonu Feniksa – odzywając się ponownie dopiero, gdy zapadła cisza. – Jeszcze jedna rzecz nie d-d-daje mi spokoju – powiedział, opierając się dłońmi o blat. – Florean ma rację, że Mag pozostawił przy życiu g-g-głównie tych, za których ministerstwo wyznaczyło wyższe nagrody. Wygląda to trochę tak, jakby wyrzucenie na śmietnik reszty listów g-g-gończych było ceną, którą ludzie Malfoya byli gotowi zapłacić. Tylko – za co? Wyłącznie za p-p-propagandę? – Potarł dłonią szczękę w zamyśleniu. – Zastanawiam się, czy nie liczyli też na to, że zaczniemy szukać się w-w-wzajemnie, i w ten sposób wpadniemy. Że sami zaczniemy wysyłać sowy, odwiedzać się, wyp-p-pytywać. – Poniekąd właśnie to zrobili; nie wiedział już, ile listów dotarło do Derryveagh od początku kwietnia, ale fakt, że otrzymywał je nie tylko on, ale też jego rodzina – łącznie z Amelią – był co najmniej alarmujący. – Zastanawiam się, czy nie p-p-powinniśmy być na takie sytuacje przygotowani. Mieć lepszy sposób komunikacji między sobą – bezpieczniejszą drogę na szybkie p-p-potwierdzenie, że jesteśmy bezpieczni – zasugerował, póki co nie ciągnąc jednak jeszcze tematu dalej. Miał kilka pomysłów, w większości zaczerpniętych z pracy łącznika – ale chciał dowiedzieć się najpierw, co na ten temat myśleli inni, bardziej doświadczeni od niego.
| przepraszam najmocniej za poślizg, rozłożyło mnie, ale już żyję; i przepraszam podwójnie, jeśli kogoś pominęłam, proszę się upominać!
Zajęte miejsca:
3 - Florean
4 - Thalia
5 - Elroy
6 - William
7 - Michael
8 - Castor
9 - Marcel
10 - Samuel
11 - Fred
12 - Maeve
13 - Lucinda
14 - Volans
15 - Herbert
Z ulgą przyjął informację na temat Prewettów, na wspomnienie Anthony’ego Skamandera rozglądając się w milczeniu, nieco dłużej zatrzymując spojrzenie na Samuelu – podejrzewając, że jeśli ktoś z wiedział o nieobecnym aurorze coś więcej, to właśnie jego kuzyn.
Wycieczka do polowej kuchni nie trwała długo; gdy tylko się w niej znaleźli, napełnił wodą drugi czajnik, oglądając się przez ramię na Floreana. – O Oazę – odpowiedział, w międzyczasie zajmując się powieleniem metalowych kubków. – Chciałbym wrócić do p-p-pomysłu przygotowania wioski na ewentualną ewakuację, na wszelki wypadek. Wzmocnienia zabezp-p-pieczeń. Przydałaby mi się pomoc kogoś, kto jest na miejscu – wyjaśnił, nie wchodząc jednak w szczegóły; póki co nie było na to czasu, mieli zaledwie chwilę; wiedział, że w ratuszu zebrali się już niemal wszyscy, nie chciał więc kazać im czekać – zdając sobie sprawę, że większość z Zakonników oderwała się od ważnych zadań, żeby pojawić się w Oazie. – Więcej niż m-m-myślałem. Ale tak, to dobrze – odparł z uśmiechem, wkładając jeden kubek w drugi, i ruszając za Floreanem z powrotem do sali.
Upewniwszy się, że wszyscy zajęli już swoje miejsca, zabrał głos jako pierwszy, milknąc dopiero w reakcji na wyraźne odchrząknięcie tuż obok siebie; w odpowiedzi na pytanie lorda Greengrassa skinął głową, chwilę później cierpliwie wysłuchując podziękowań, ale ich nie komentując – nie były skierowane do niego, nie brał udziału w obronie Staffordshire ani Derbyshire, własne działania skupiając gdzieś indziej. Mimo wszystko – nie mógł zaprzeczyć, że słowa Elroya w pewien sposób dodawały mu otuchy, przypominając – po raz kolejny – że Zakon wciąż walczył, pojawiając się wszędzie tam, gdzie Rycerze Walpurgii siali największe spustoszenie. Śpiew feniksa rozbrzmiewający ponad hrabstwem, o którym wspomniał Volans, był tylko dodatkowym ku temu dowodem.
Na wieść o tym, że brat Hannah żył, odetchnął z wyraźną ulgą, pochylając się raz jeszcze nad mapą, żeby wykreślić stojący przy imieniu Benjamina znak zapytania; jednocześnie w ślad za lordem Greengrassem uniósł pytające spojrzenie na Samuela. Czy mógł powiedzieć im więcej na temat tego, co się tam wydarzyło w styczniu? A później? – W styczniu, tak? – upewnił się, zerkając również w kierunku starszego brata. – Mag p-p-pisze o siedmiu buntownikach aresztowanych i straconych końcem marca – nie wiemy, czy coś takiego miało miejsce? – zapytał, póki co jednak nie pozwalając sobie na całkowite puszczenie tej części artykułu w zapomnienie; czy to było możliwe, by władze chwaliły się starym sukcesem, czy prawdziwe wieści z Cannock po prostu jeszcze do nich nie dotarły?
Wysłuchując wymiany zdań pomiędzy Maeve a Thalią, sięgnął dyskretnie po jeden z dwóch przyniesionych z kuchni czajników, żeby nalać wrzątku do stojącego przed nim kubka, przy okazji przesuwając spojrzeniem wzdłuż stołu, żeby sprawdzić, czy któryś z tych stojących przed pozostałymi Zakonnikami nie był przypadkiem wciąż pusty. – Charlie mogła nie p-p-podać własnego nazwiska – zauważył, choć dotarcie do listy pasażerów wydawało mu się wyjątkowo dobrym pomysłem – ale być może na manifeście znaleźlibyśmy jakieś znajome. Może ktoś ją rozp-p-poznał. – Jej podobizna – do niedawna – widniała w końcu na drukowanych przez Ministerstwo Magii listach gończych. – O ile nie p-p-podróżowała pod postacią kota – dodał, po cichu licząc na to, że właśnie tak było; w zwierzęcej postaci miałaby większą szansę na ucieczkę, na uniknięcie aresztowania – o ile wśród pasażerów Zemsty Oceanu rzeczywiście do nich doszło. – Jeśli będziesz o nią p-p-pytać – zwrócił się do Thalii, gdy ta zadeklarowała udanie się do portów – bądź ostrożna. Zgadzam się z Lucy, że t-t-ten artykuł miał na celu odebranie ludziom nadziei, ale nie mogę p-p-pozbyć się wrażenia, że był też próbą wyciągnięcia nas z ukrycia. Te miejsca – stuknął palcem w mapę – nie wiem, może je obserwują. Może liczą na to, że tam p-p-pójdziemy – zasugerował. Prawdopodobnie niepotrzebnie, wierzył, że Thalia miała głowę na karku – ale nie potrafił tak do końca powstrzymać wspinającego się wzdłuż kręgosłupa niepokoju. – P-p-powinniśmy się też dowiedzieć, co stało się z pozostałymi pasażerami – dodał, przenosząc spojrzenie na Lucindę; informacja o tym, że nie było jej na pokładzie, go ucieszyła, ale jej słowa sprawiły, że coś nieprzyjemnie przewróciło mu się w żołądku; wcześniej o tym nie pomyślał – że propaganda mogła posunąć się do punktu, w którym ich miejsce pod gilotyną zająłby ktoś inny, niewinny; przypadkowy.
Uniesienie dłoni przez Castora zwróciło jego uwagę, przeniósł więc na niego spojrzenie, czekając na dalsze słowa – tym razem dotyczące Exeter. – Kiedyś na pewno była – odpowiedział powoli, z dozą niepewności barwiącą głoski; raz, parę tygodni wcześniej, dostarczał paczkę przeznaczoną dla jednego z członków działającej na tamtych terenach bojówki, ale nie wiedział, czy należała do tych stałych czy tymczasowych – ani czy w momencie rzekomej obławy nadal funkcjonowała. – Jeśli wciąż istnieje, to m-m-musiała znaleźć się pod wodą. Mogę spróbować odnaleźć któregoś z Hipogryfów. Nie wierzę, że nikt się nie ostał – zaproponował, przenosząc wzrok na Volansa, który zadał istotne pytanie. – Rozejrzę się też – z tego, co słyszałem, zniszczenia są rozległe, p-p-postaram się ustalić, co jest najbardziej potrzebne. Chętnie przyjąłbym czyjąś pomoc – dodał; w dwie czy trzy osoby mogliby porozmawiać z większą ilością mieszkańców, być może przy okazji zebrać więcej informacji – dowiedzieć się, czy ktoś widział któregoś z poszukiwanych członków Zakonu w trakcie zniszczenia tamy.
Pojawienie się spóźnionego Michaela rozproszyło na moment jego myśli; zerknął w stronę aurora, zatrzymując spojrzenie na jego twarzy o sekundę dłużej niż było to konieczne – w pewnym sensie rozdarty pomiędzy radością z faktu, że był żywy, a dzwoniącymi mu w głowie słowami Hannah, wypowiedzianymi wtedy, w sierpniu – na kornwalijskiej plaży. – Michael, cześć. D-d-dobrze, że jesteś – odezwał się, mając nadzieję, że w jego głosie nie było słychać szarpiącego zakończeniami nerwowymi napięcia.
Odchrząknął, zerkając na mapę i starając się odnaleźć urwany wątek. – Co z Lune? – zapytał, zatrzymując wzrok na jednym z iksów, a później przenosząc go na trójkę aurorów, których nazwiska znalazły się obok; ani Samuel, ani Frederick, ani Michael nie zabrali jeszcze w tej sprawie głosu.
Wieści z Londynu, które przyniósł Marcel, sprawiły, że ze złości zacisnął zęby; na myśl o święcie zorganizowanym w rocznicę bestialskiej rzezi na mugolach robiło mu się niedobrze, choć to, że nie uświetniła jej żadna egzekucja, rzeczywiście stanowiło pewną pociechę. Zgadzał się z przyjacielem, że gdyby w więziennym areszcie przebywał poszukiwany od dawna członek Zakonu, ministerstwo nie zmarnowałoby okazji na zamordowanie go publicznie. – Nie n-n-nagrodzili nikogo za tę akcję? – upewnił się, nie wiedząc, czy dobrze zrozumiał, ani co to oznaczało. – Czekają na coś jeszcze? – zapytał, tym razem nie kierując jednak tego pytania do nikogo konkretnego, bardziej zastanawiając się na głos.
Zamilkł na chwilę, sięgając po kubek, żeby zasypać wrzątek herbatą, nieco nieśmiało spoglądając w kierunku miodu; w międzyczasie słuchał, nie przerywając pozostałym członkom Zakonu Feniksa – odzywając się ponownie dopiero, gdy zapadła cisza. – Jeszcze jedna rzecz nie d-d-daje mi spokoju – powiedział, opierając się dłońmi o blat. – Florean ma rację, że Mag pozostawił przy życiu g-g-głównie tych, za których ministerstwo wyznaczyło wyższe nagrody. Wygląda to trochę tak, jakby wyrzucenie na śmietnik reszty listów g-g-gończych było ceną, którą ludzie Malfoya byli gotowi zapłacić. Tylko – za co? Wyłącznie za p-p-propagandę? – Potarł dłonią szczękę w zamyśleniu. – Zastanawiam się, czy nie liczyli też na to, że zaczniemy szukać się w-w-wzajemnie, i w ten sposób wpadniemy. Że sami zaczniemy wysyłać sowy, odwiedzać się, wyp-p-pytywać. – Poniekąd właśnie to zrobili; nie wiedział już, ile listów dotarło do Derryveagh od początku kwietnia, ale fakt, że otrzymywał je nie tylko on, ale też jego rodzina – łącznie z Amelią – był co najmniej alarmujący. – Zastanawiam się, czy nie p-p-powinniśmy być na takie sytuacje przygotowani. Mieć lepszy sposób komunikacji między sobą – bezpieczniejszą drogę na szybkie p-p-potwierdzenie, że jesteśmy bezpieczni – zasugerował, póki co nie ciągnąc jednak jeszcze tematu dalej. Miał kilka pomysłów, w większości zaczerpniętych z pracy łącznika – ale chciał dowiedzieć się najpierw, co na ten temat myśleli inni, bardziej doświadczeni od niego.
| przepraszam najmocniej za poślizg, rozłożyło mnie, ale już żyję; i przepraszam podwójnie, jeśli kogoś pominęłam, proszę się upominać!
Zajęte miejsca:
3 - Florean
4 - Thalia
5 - Elroy
6 - William
7 - Michael
8 - Castor
9 - Marcel
10 - Samuel
11 - Fred
12 - Maeve
13 - Lucinda
14 - Volans
15 - Herbert
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ratusz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda