Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ratusz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ratusz
Oaza zaczynała się rozrastać, a im więcej zamieszkiwało ją czarodziejów, tym bardziej potrzebna była ściślejsza organizacja. W połowie września 1957 r. ukończono budowę ratusza, który powstał przy samej wiosce, w nieznacznym oddaleniu od chatek mieszkalnych. Zamieszkał tam Harold Longbottom, który zawsze potrzebny był na miejscu, wraz z najbliższymi współpracownikami czuwającymi nad bezpieczeństwem wyspy i zdrowiem jej mieszkańców. To nieco większy budynek, w którym odbywają się rozmowy na szczycie, spotkania organizacyjne oraz audiencje u prawowitego Ministra Magii i jego delegatów. Wnętrze ratusza jest surowe, wojskowe, mało przytulne, brak elementów ozdobnych. Niewygodne drewniane meble zostały zbite przez Zakonników.
Wiedziała, że będzie potrzebować czasu, żeby ułożyć sobie wszystko w głowie – szczegóły dotyczące potencjalnych informatorów, działań w terenie, zakonnych priorytetów. Spotkania w takim gronie były dla niej nowością, nowością były też wyraźnie wyczuwalne tarcia. Nie była jednak nimi zdziwiona, a przynajmniej nie do końca. Narady, które odbywali w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów, rzadko kiedy odbywały się w innej atmosferze – gęstej, dusznej. Choć łączyła ich jedna sprawa, jeden cel, trudno było uniknąć powoli tworzących się podziałów. Co powinni zrobić z Forsythią, jak rozwiązać problem Huxley, całego portu i z czym wiąże się rozwiązanie Gwardii, stworzenie w jej miejsce nowego organu, Kapituły.
Skinęła krótko głową, gdy lord Longbottom obwieścił koniec obrad; pamiętała o słowach Billy'ego, by osoby zainteresowane pomocą przy zarysowanej przez niego inicjatywie zostały na chwilę w celu ustalenia daty spotkania, pamiętała też wymowne spojrzenie Skamandera, z którym chciała zamienić kilka słów, nim każde rozejdzie się w swoją stronę – sprawiał wrażenie, jak gdyby mógł mieć dla niej jakieś cenne informacje.
Bezzwłocznie wstała z zajmowanego do tej pory miejsca, zgarniając ze stołu swój notatnik, pośpiesznie pakując go do przewieszonej przez ramię torby; musiała pilnować go jak oka w głowie. Bezwiednie spojrzała kątem oka ku zatrzymanemu w sali Tonksowi, nie przypisując temu zdarzeniu większej wagi; był aurorem, możliwe, że musiał zdać raport z akcji, której przebieg nie został poruszony na forum publicznym. Prześlizgnęła się wzrokiem po kolejnych sylwetkach powoli opuszczających salę ratusza, by zawiesić go na dłużej na Foxie – chciała z nim porozmawiać, jeśli tylko mógł znaleźć dla niej czas. I o tym, czego mieli dokonać w związku z portową informatorką, i tego, jak się czuł na wieść o odejściu Gwardii w niebyt. Powinna też napisać do Justine, powinna się z nią spotkać na osobności, czuła jednak opór przed zawracaniem jej głowy akurat teraz, zaraz po ogłoszeniu tak istotnej zmiany w sposobie dysponowania siłami Zakonu; słowa mogły ją zawieść.
Odetchnęła pełną piersią dopiero wtedy, gdy znaleźli się na zewnątrz, a napięcie mięśni, z którego dopiero co zdała sobie sprawę, zelżało.
| zt
Skinęła krótko głową, gdy lord Longbottom obwieścił koniec obrad; pamiętała o słowach Billy'ego, by osoby zainteresowane pomocą przy zarysowanej przez niego inicjatywie zostały na chwilę w celu ustalenia daty spotkania, pamiętała też wymowne spojrzenie Skamandera, z którym chciała zamienić kilka słów, nim każde rozejdzie się w swoją stronę – sprawiał wrażenie, jak gdyby mógł mieć dla niej jakieś cenne informacje.
Bezzwłocznie wstała z zajmowanego do tej pory miejsca, zgarniając ze stołu swój notatnik, pośpiesznie pakując go do przewieszonej przez ramię torby; musiała pilnować go jak oka w głowie. Bezwiednie spojrzała kątem oka ku zatrzymanemu w sali Tonksowi, nie przypisując temu zdarzeniu większej wagi; był aurorem, możliwe, że musiał zdać raport z akcji, której przebieg nie został poruszony na forum publicznym. Prześlizgnęła się wzrokiem po kolejnych sylwetkach powoli opuszczających salę ratusza, by zawiesić go na dłużej na Foxie – chciała z nim porozmawiać, jeśli tylko mógł znaleźć dla niej czas. I o tym, czego mieli dokonać w związku z portową informatorką, i tego, jak się czuł na wieść o odejściu Gwardii w niebyt. Powinna też napisać do Justine, powinna się z nią spotkać na osobności, czuła jednak opór przed zawracaniem jej głowy akurat teraz, zaraz po ogłoszeniu tak istotnej zmiany w sposobie dysponowania siłami Zakonu; słowa mogły ją zawieść.
Odetchnęła pełną piersią dopiero wtedy, gdy znaleźli się na zewnątrz, a napięcie mięśni, z którego dopiero co zdała sobie sprawę, zelżało.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozmowa, a co za tym idzie dzisiejsze spotkanie zbliżało się do końca. Czuła to w kościach. Właściwie większość tematów została poruszona i omówiona, podniesione sprawy rozwiązane, a co za tym szło, po czasie rozmów, przychodził czas na działanie. Wiedzieli co mieli robić, gdzie się udać. Chociaż ona sama miała pozostać rozstrojona jeszcze przez jakiś czas. Dzisiejsze rewelacje jeszcze nie do końca do niej trafiały, jeszcze nie wiedziała co o nich myślała i co sądziła. Jak się czuła? Co to tak właściwie znaczyło dla niej samej i czy znaczyło cokolwiek? Nie była dzisiaj już niczego pewna i im mocniej myślała, a brwi z ledwie widocznego zmarszczenia pogłębiało się coraz bardziej, tym mniej tak naprawdę rozumiała samą sobie. Musiała to na razie zostawić, pozwolić, żeby ułożyło się w głowie, przemyśleć na spokojnie - a może spokojniej. Zapanować nad własną, czasem bezmyślną naturą.
Wzięła wdech w płuca, chyba z ulgą przyjmując zakończenie spotkania. Obecność innych jej pomagała, przeważnie, normalnie, ale nie, przy tak dużym skupisku osób. Nie odnajdywała się tutaj dzisiaj. Czuła się zwyczajnie obco. Dotyk Hannah wyciągnął ją z jej własnych rozmyślań. Słyszała wypowiadane przez nią słowa, ale nie rejestrowała do końca ich znaczenia wcześniej. Dlatego - jeśli mówiła do niej, nie miała pojęcia co - spojrzała na nią odrobinę zaskoczona, pozwalając się pociągnąć w kierunku wyjścia. Poczuła dotyk spojrzenia na swoich plecach, dlatego stawiając kroki jak prowadziła Hannah odwróciła głowę, żeby natrafić spojrzeniem na znajome dwa błękity, należące do Vincenta. Uniosła wolną rękę, żeby mimowolnie założyć kosmyki jasnych włosów za ucho. Wzruszyła lekko ramionami, widząc, jak nie panuje nad mimiką. Skinęła mu krótko głową, nie powinien się przejmować. Później go przecież znajdzie. To też sobie sama obiecała, wychodząc za Hannah, żeby pomóc jej w tym, do czego ta tej jej pomocy potrzebowała. Potrzebowała się czymś zająć, ostatnie czego chciała w tej chwili, to zapaść się głębiej w swoje własne myśli.
| zt
Wzięła wdech w płuca, chyba z ulgą przyjmując zakończenie spotkania. Obecność innych jej pomagała, przeważnie, normalnie, ale nie, przy tak dużym skupisku osób. Nie odnajdywała się tutaj dzisiaj. Czuła się zwyczajnie obco. Dotyk Hannah wyciągnął ją z jej własnych rozmyślań. Słyszała wypowiadane przez nią słowa, ale nie rejestrowała do końca ich znaczenia wcześniej. Dlatego - jeśli mówiła do niej, nie miała pojęcia co - spojrzała na nią odrobinę zaskoczona, pozwalając się pociągnąć w kierunku wyjścia. Poczuła dotyk spojrzenia na swoich plecach, dlatego stawiając kroki jak prowadziła Hannah odwróciła głowę, żeby natrafić spojrzeniem na znajome dwa błękity, należące do Vincenta. Uniosła wolną rękę, żeby mimowolnie założyć kosmyki jasnych włosów za ucho. Wzruszyła lekko ramionami, widząc, jak nie panuje nad mimiką. Skinęła mu krótko głową, nie powinien się przejmować. Później go przecież znajdzie. To też sobie sama obiecała, wychodząc za Hannah, żeby pomóc jej w tym, do czego ta tej jej pomocy potrzebowała. Potrzebowała się czymś zająć, ostatnie czego chciała w tej chwili, to zapaść się głębiej w swoje własne myśli.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ingisson w głównej mierze robił to, co zwykle. Siedział i słuchał, czasem tylko zdobywając się na to, by coś wtrącić. Mimo wszystko powiedział dziś naprawdę sporo jak na siebie, a wszystko ze względu na sprawę Forsythii. Nie wiedział jak się czuł z tym, ze zamierzano ją porwać i przesłuchać. Wierzył, że nie będzie to tak traumatyczne jak to, co zaserwowano mu w Tower. Wyszedł z tego w miarę bez szwanku, lecz długie tygodnie spędzone nie wiadomo gdzie, w ciemnej celi gdzieś w głębi więzienia nie były jednymi z jego ulubionych wspomnień. Właściwie to był na tyle przez nie straumatyzowany, że przysiągł sobie już nigdy nie doprowadzić do takiej sytuacji, w której ponownie by trafił za kratki.
Nie do końca mu to wyszło w sumie. Działanie dla nielegalnej organizacji było dokładną odwrotnością tego, by nie trafić znów do więzienia.
Słuchał o Kapitule, ale wiedział, że raczej to nie dla niego. Raczej by go nie zaakceptowano na tyle wysoko, nawet nie miał pewności czy powinien być na spotkaniach. W końcu pełnił rolę konsultanta. Konsultanta i zaopatrzeniowca, nie wnosił swoją obecnością za wiele do pomieszczenia. Dlatego odetchnął z ulgą, gdy Harold Longbottom ogłosił koniec zebrania. Nogi zaczęły szurać o podłogę, a Norweg mógł w końcu wstać i ze swojego. Kości nieco mu strzyknęły od siedzenia na niewygodnym krześle, chyba nie jemu jednemu zresztą. Ingisson złapał za swoją torbę i unikając patrzenia za wysoko – żeby przypadkiem nie natknąć się na cudze spojrzenie – ruszył ku wyjściu z sali obrad, a później dalej korytarzem na zewnątrz. Poza ciemnym budynkiem ratusza poczuł się o wiele lepiej, powoli przestając się stresować, czuć się niczym zamkniętym w klatce. Musiał jednak jeszcze z przynajmniej jedną osobą zamienić choć parę słów: potrzebował w końcu wydostać się z magicznej wyspy. Później czekała go jeszcze oczywiście dość długa podróż powrotna do Little Kingshill, ale to wydawało się nieco mniejszym wyzwaniem dla nieśmiałego i nie do końca radzącego sobie z ludźmi alchemika.
| zt
Nie do końca mu to wyszło w sumie. Działanie dla nielegalnej organizacji było dokładną odwrotnością tego, by nie trafić znów do więzienia.
Słuchał o Kapitule, ale wiedział, że raczej to nie dla niego. Raczej by go nie zaakceptowano na tyle wysoko, nawet nie miał pewności czy powinien być na spotkaniach. W końcu pełnił rolę konsultanta. Konsultanta i zaopatrzeniowca, nie wnosił swoją obecnością za wiele do pomieszczenia. Dlatego odetchnął z ulgą, gdy Harold Longbottom ogłosił koniec zebrania. Nogi zaczęły szurać o podłogę, a Norweg mógł w końcu wstać i ze swojego. Kości nieco mu strzyknęły od siedzenia na niewygodnym krześle, chyba nie jemu jednemu zresztą. Ingisson złapał za swoją torbę i unikając patrzenia za wysoko – żeby przypadkiem nie natknąć się na cudze spojrzenie – ruszył ku wyjściu z sali obrad, a później dalej korytarzem na zewnątrz. Poza ciemnym budynkiem ratusza poczuł się o wiele lepiej, powoli przestając się stresować, czuć się niczym zamkniętym w klatce. Musiał jednak jeszcze z przynajmniej jedną osobą zamienić choć parę słów: potrzebował w końcu wydostać się z magicznej wyspy. Później czekała go jeszcze oczywiście dość długa podróż powrotna do Little Kingshill, ale to wydawało się nieco mniejszym wyzwaniem dla nieśmiałego i nie do końca radzącego sobie z ludźmi alchemika.
| zt
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alexander kreślił skryte w grubej kopercie plany od tygodni, zaś na list, który teraz trzymał w dłoniach poświęcił pół nocy i cały poranek, przepisując go kilkukrotnie, zmieniając, przeczesując palcami włosy, stresując Idę swoim brakiem spokoju. Robił właśnie coś dość śmiałego, lecz był pewien tego co spisał na pergaminie. Chciał przysłużyć się Zakonowi w najlepszy z możliwych sposobów i właśnie w tym przedsięwzięciu widział swój największy potencjał. Chciał wspierać nie tylko na polu walki i nie tylko potrzebujących w Dolinie: ludzi wymagających wsparcia i pomocy było co nie miara, a Alexander wiedział jak może im pomóc.
Od zawsze mierzył wysoko, od zawsze podnosił sobie poprzeczkę, od zawsze chciał dokonywać rzeczy wielkich i teraz dotarł w końcu do takiego punktu, w którym był w stanie im podołać i przeprowadzić od początku do końca z niezwykle wymiernymi skutkami. Miał pomysł, miał plan, miał potrzebnych ludzi, wiedział jak pozyskać zasoby wykorzystując jak najlepiej to, co już posiadali. Widział w sobie kogoś, kto mógł przysłużyć się sprawie jako członek Kapituły. W pierwszej chwili na spotkaniu zwątpił, wciąż widząc w Archibaldzie kogoś starszego wiekiem i doświadczeniem. Jednak im dłużej o tym myślał tym bardziej przekonywał się co do tego, że Archibald nie był w stanie zająć się jeszcze jedną rzeczą. Miał na głowie ród i sojusz. Zaś Alexander... miał czas. Odpowiadał za lecznicę na tyle długo, że zgromadził sobie nie tylko zaufanych pomocników i współpracowników, ale także ludzi, na których mógł liczyć. I wreszcie zrozumiał patrząc na to od tej strony, że chciał zaoferować Haroldowi Longbottomowi swoją osobę jako doradcę, jako najlepszego specjalistę w zakonnych szeregach w dziedzinie organizacji medycznej. Dlatego skreślił na pergaminie list ze swoją kandydaturą; list, z którym właśnie przekroczył próg ratusza w Oazie, który następnie złożył wraz ze swoimi śmiałymi planami na biurku lorda Longbottoma. Wszystko to jawiło mu się nieco jako sen kiedy następnie opuszczał budynek i wychodził znów w zimowy krajobraz, z bijącym sercem mając wyczekiwać odpowiedzi na swoje zgłoszenie.
| zt
Było co robić, a z miesiąca na miesiąc obowiązków przybywało. Skamander nie chciał wychylać się dziś z jakąkolwiek nową inicjatywą, która miałby obciążyć jego barki. Polecenie Longbottoma nie wydawało się jednak czymś, czemu mógłby odmówić. Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę, że pasuje do tego typu zlecenia - przedrzeć się do człowieka, który coś wie, a potem wyciągnąć z niego informacje. W porządku. Potarł brodę w zamyśleniu, a potem poruszał tęczówkami przeskakując nimi z jednego na drugiego Zakonnika, któremu Minister wydawał nakazy, misje. Walczył już od ponad roku, lecz siedząc tu i słuchając wszystkiego odnosił wrażenie, że to kolejny początek czegokolwiek. Frustracja otarła się o zmęczone myśli, jednak nie poświęcił jej dłuższej chwili. Nie było rozsądne się nad tym umartwiać tym bardziej, że na chwilę obecną nie widział innej alternatywy do stawienia oporu niż kontynuowanie życia banity, bojownika Zakonu.
Kiedy spotkanie dobiegło końca wstał od stołu. Nie chciał zabierać miejsca i czasu tym, którzy chcieli pochylić się nad planem zabezpieczenia Oazy. Przed Ratuszem wyczekiwał na Maeve. Kiedy wychyliła się zza progu budynku uniósł lekko rękę by złapać jej uwagę. Podszedł do niej.
- Znam czarownicę, która może pomóc ci zbierać informacje. Myślę nawet, że ją znasz lub musiałaś już wcześniej o nią się otrzeć w Ministerstwie. Nazwisko Findlay coś ci mówi...? - spytał unosząc lekko brew lecz nie zamierzając za bardzo wchodzić w szczegóły - Sprawdziłem ją i to pewny kontakt. Woli pracować na uboczu, a właściwie dla mnie niż dla Zakonu. Chyba nie do końca jesteśmy dla niej jeszcze w pełni wiarygodni - może się to zmieni? - Myślę, że mogłaby być dla ciebie bardziej użyteczna. Działa pod pseudonimem Godryk. Kiedy będziesz miała czas to daj znać zaaranżuję wam spotkanie - poinformował ją na uboczu nie chcąc by zainteresowanie Veronicą rozlało się po całym spotkaniu tym bardziej, kiedy ona sama wprost powiedziała mu, że nie chce współpracy z cała organizacją. Nie chciał jej spłoszyć, lecz była mu jednocześnie nie mógł zaprzeczyć że jej umiejętności były na wagę złota. Należało z nich korzystać.
|k6 bo to chyba jeszcze ten czas kiedy powinnam turlać tą kością IksDe + zt
Kiedy spotkanie dobiegło końca wstał od stołu. Nie chciał zabierać miejsca i czasu tym, którzy chcieli pochylić się nad planem zabezpieczenia Oazy. Przed Ratuszem wyczekiwał na Maeve. Kiedy wychyliła się zza progu budynku uniósł lekko rękę by złapać jej uwagę. Podszedł do niej.
- Znam czarownicę, która może pomóc ci zbierać informacje. Myślę nawet, że ją znasz lub musiałaś już wcześniej o nią się otrzeć w Ministerstwie. Nazwisko Findlay coś ci mówi...? - spytał unosząc lekko brew lecz nie zamierzając za bardzo wchodzić w szczegóły - Sprawdziłem ją i to pewny kontakt. Woli pracować na uboczu, a właściwie dla mnie niż dla Zakonu. Chyba nie do końca jesteśmy dla niej jeszcze w pełni wiarygodni - może się to zmieni? - Myślę, że mogłaby być dla ciebie bardziej użyteczna. Działa pod pseudonimem Godryk. Kiedy będziesz miała czas to daj znać zaaranżuję wam spotkanie - poinformował ją na uboczu nie chcąc by zainteresowanie Veronicą rozlało się po całym spotkaniu tym bardziej, kiedy ona sama wprost powiedziała mu, że nie chce współpracy z cała organizacją. Nie chciał jej spłoszyć, lecz była mu jednocześnie nie mógł zaprzeczyć że jej umiejętności były na wagę złota. Należało z nich korzystać.
|k6 bo to chyba jeszcze ten czas kiedy powinnam turlać tą kością IksDe + zt
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
| 7 kwietnia
Pojawił się w ratuszu znacznie wcześniej, na dobrą godzinę przed planowanym rozpoczęciem spotkania, z jednej strony – chcąc wszystko przygotować, z drugiej – nie potrafiąc usiedzieć w miejscu. Ostatnie tygodnie zalały go natłokiem spraw, które nie pozwalały mu zmrużyć oka; martwił się – o przyjaciół, z którymi stracił kontakt, o Hannah (nie znosił świadomości, że znajdowała się tak daleko – zbyt daleko, by w razie czego był w stanie błyskawicznie do niej dotrzeć), o ludzi uwięzionych w obozowisku w okolicach Elkstone, o dziewczynę, której obiecał pomoc, wreszcie: o grupę lotników, która trafiła pod jego skrzydła, niektórych zdecydowanie za młodych, młodszych nawet od Aidana. Otrzymany od lorda Longbottoma kredyt zaufania napełniał go dumą, jednocześnie ciążąc na barkach jak wypełniony ołowiem plecak; brakowało mu spotkań Zakonu, rozmów z przyjaciółmi, z sojusznikami – poczucia, że nie był w tym wszystkim sam, że wszyscy wciąż walczyli razem.
Może po części dlatego chciał zwołać to zebranie, choć przede wszystkim: potrzebował wiedzieć; zrozumieć, co oznaczały listy, na które nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Nie potrafił też nie zastanawiać się – jeśli to nie oni zginęli w tych walkach, wybuchach i egzekucjach – to kto? Nie wszystko, co napisał Walczący Mag było wyssane z palca, wieści o wydarzeniach z końca marca docierały do niego również poprzez łączników; nieistotne więc, jak grubymi nićmi byłaby uszyta ministerialna propaganda, do pewnego stopnia owinięto ją wokół prawdy.
Jakiej?
Wszedł do pustego pomieszczenia, odruchowo rozglądając się dookoła; wyglądało niemal dokładnie tak samo, jak je zapamiętał: długi stół z surowego drewna, proste krzesła i rząd okien na jednej ze ścian. Zawiesił na nich spojrzenie, zdając sobie sprawę, że były tak zaczarowane, by nie pozwolić nikomu z zewnątrz na zajrzenie do środka – i ta świadomość sprawiła, że celowo pozostawił drzwi do sali szeroko otwarte, chcąc zniwelować w ten sposób lekko klaustrofobiczne wrażenie, które od czasu wyprawy do Azkabanu ogarniało go za każdym razem, gdy zostawał sam.
Nucąc cicho pod nosem, odwiesił skórzaną torbę na oparcie jednego z krzeseł, stojącego mniej więcej pośrodku rzędu; pozostałe bezwiednie wyrównał, ustawiając je jedno obok drugiego, nie ruszając jedynie tego stojącego u szczytu stołu – tam, gdzie w trakcie spotkań zazwyczaj zasiadał Minister Magii. Wyminął je jednak, żeby podejść do ściany naprzeciw drzwi i zacząć rozwieszać na niej przygotowaną wcześniej mapę – narysowaną odręcznie, więc niezbyt dokładną – na której zaznaczył wspomniane w Walczącym Magu miejsca. Od każdego z czterech czerwonych iksów biegły strzałki, prowadzące do imion członków Zakonu Feniksa, którzy – według artykułu – zostali zabici lub schwytani. Część z nich, tych, co do których losów nie miał wątpliwości, wypisał spokojnie, obok innych – z ciężkim sercem i kotłującym się za mostkiem niepokojem – stawiając nierówne znaki zapytania; z przerażeniem odnotowując, jak wiele ich było.
Kiedy w pokoju pojawiła się pierwsza osoba, kończył właśnie przytwierdzać mapę.
| Zakonie, proponuję, żebyśmy dali sobie 72 godziny na zebranie się; niżej wklejam mapkę stołu i krzeseł (stworzoną na postawie posta mistrza gry z poprzedniego spotkania) i mapkę Wielkiej Brytanii, którą powiesił Billy; Billy zostawił torbę na krzesełku numer 5, oprócz wydania Walczącego Maga ma w niej pół kilograma landrynek, 300 g kawy zbożowej i 300 g czarnej herbaty
Pojawił się w ratuszu znacznie wcześniej, na dobrą godzinę przed planowanym rozpoczęciem spotkania, z jednej strony – chcąc wszystko przygotować, z drugiej – nie potrafiąc usiedzieć w miejscu. Ostatnie tygodnie zalały go natłokiem spraw, które nie pozwalały mu zmrużyć oka; martwił się – o przyjaciół, z którymi stracił kontakt, o Hannah (nie znosił świadomości, że znajdowała się tak daleko – zbyt daleko, by w razie czego był w stanie błyskawicznie do niej dotrzeć), o ludzi uwięzionych w obozowisku w okolicach Elkstone, o dziewczynę, której obiecał pomoc, wreszcie: o grupę lotników, która trafiła pod jego skrzydła, niektórych zdecydowanie za młodych, młodszych nawet od Aidana. Otrzymany od lorda Longbottoma kredyt zaufania napełniał go dumą, jednocześnie ciążąc na barkach jak wypełniony ołowiem plecak; brakowało mu spotkań Zakonu, rozmów z przyjaciółmi, z sojusznikami – poczucia, że nie był w tym wszystkim sam, że wszyscy wciąż walczyli razem.
Może po części dlatego chciał zwołać to zebranie, choć przede wszystkim: potrzebował wiedzieć; zrozumieć, co oznaczały listy, na które nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Nie potrafił też nie zastanawiać się – jeśli to nie oni zginęli w tych walkach, wybuchach i egzekucjach – to kto? Nie wszystko, co napisał Walczący Mag było wyssane z palca, wieści o wydarzeniach z końca marca docierały do niego również poprzez łączników; nieistotne więc, jak grubymi nićmi byłaby uszyta ministerialna propaganda, do pewnego stopnia owinięto ją wokół prawdy.
Jakiej?
Wszedł do pustego pomieszczenia, odruchowo rozglądając się dookoła; wyglądało niemal dokładnie tak samo, jak je zapamiętał: długi stół z surowego drewna, proste krzesła i rząd okien na jednej ze ścian. Zawiesił na nich spojrzenie, zdając sobie sprawę, że były tak zaczarowane, by nie pozwolić nikomu z zewnątrz na zajrzenie do środka – i ta świadomość sprawiła, że celowo pozostawił drzwi do sali szeroko otwarte, chcąc zniwelować w ten sposób lekko klaustrofobiczne wrażenie, które od czasu wyprawy do Azkabanu ogarniało go za każdym razem, gdy zostawał sam.
Nucąc cicho pod nosem, odwiesił skórzaną torbę na oparcie jednego z krzeseł, stojącego mniej więcej pośrodku rzędu; pozostałe bezwiednie wyrównał, ustawiając je jedno obok drugiego, nie ruszając jedynie tego stojącego u szczytu stołu – tam, gdzie w trakcie spotkań zazwyczaj zasiadał Minister Magii. Wyminął je jednak, żeby podejść do ściany naprzeciw drzwi i zacząć rozwieszać na niej przygotowaną wcześniej mapę – narysowaną odręcznie, więc niezbyt dokładną – na której zaznaczył wspomniane w Walczącym Magu miejsca. Od każdego z czterech czerwonych iksów biegły strzałki, prowadzące do imion członków Zakonu Feniksa, którzy – według artykułu – zostali zabici lub schwytani. Część z nich, tych, co do których losów nie miał wątpliwości, wypisał spokojnie, obok innych – z ciężkim sercem i kotłującym się za mostkiem niepokojem – stawiając nierówne znaki zapytania; z przerażeniem odnotowując, jak wiele ich było.
Kiedy w pokoju pojawiła się pierwsza osoba, kończył właśnie przytwierdzać mapę.
| Zakonie, proponuję, żebyśmy dali sobie 72 godziny na zebranie się; niżej wklejam mapkę stołu i krzeseł (stworzoną na postawie posta mistrza gry z poprzedniego spotkania) i mapkę Wielkiej Brytanii, którą powiesił Billy; Billy zostawił torbę na krzesełku numer 5, oprócz wydania Walczącego Maga ma w niej pół kilograma landrynek, 300 g kawy zbożowej i 300 g czarnej herbaty
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wydanie Walczącego Maga, które mówiło o śmierci tylu osób wyraźnie nim wstrząsnęło. Nim jednak poddał się beznadziei uznał, że musi napisać parę listów aby upewnić się, że wszystko co zostało napisane jest prawdą. Już nie raz mieli okazję zorientować się, że Walczący Mag sieje propagandę, która nie miała nic wspólnego z rzeczywistością, a jedynie podkopać morale jednych i wznieść tych drugich.
On sam nie miał zamiaru dać się zastraszyć. Nie po tym co ostatnio przeżył, a miał o co i o kogo walczyć. List Willama go nie zaskoczył, choć nie był oczekiwanym. Z Moorem dawno się nie widzieli, wydawało się, że było to w innym życiu. Jak łatwo było zapomnieć o dobrych czasach kiedy te złe przyćmiewały i zasłaniały widok. Taki jednak był cel uzurpatora i jego marionetek. Nie potrzebował być namawiany aby zjawić się w wyznaczonym miejscu. Zarzucił torbę przez ramię i z ciężkim sercem udał się do Ratusza.
Kiedy przekroczył próg pomieszczenia dostrzegł na samym końcu postać mężczyzny, który kończył przywieszać mapę. Zdejmując torbę i odkładając ją na jedno z miejsc podszedł bliżej.
-Dużo tych pytajników. - Zauważył ponuro i uświadomił sobie, że nie był to najlepszy sposób na przywitanie się. Spojrzał na Billa i uśmiechnął się kącikiem warg, trochę koślawo, trochę z ponurym rozbawieniem. -Myślisz, że kiedy to kłamstwo wyjdzie na jaw? I co chcą tym ugrać? - Nadal wierzył, że ludzie karmieni kłamstwem kiedy się zorientują, że uzurpator wkładał im przemielona papkę propagandy, zaczną się buntować i zadawać pytania. Zaczną kwestionować ich działania, choć huczne obchody w Londynie, które dotarły nawet do niego, na razie przeczyły temu.
Ponownie spojrzał na mapę jaką stworzył czarodziej i wypisane imiona. Większość z tych ludzi znał osobiście, uczyli się razem w Hogwarcie, potem ich drogi przecinały się w dorosłym życiu, a teraz obecna władza ich uśmierciła. Miał nadzieję, że większość na papierze. Dzisiaj mieli się tego dowiedzieć. Widząc jednak imiona tych, z którymi sam walczył u boku śmiał wątpić, że zostali dopadnięci. Raczej wróg chciał aby tak się stało, ale to nadal pozostawało w sferze ich marzeń.
|Torba Herberta spoczęła na krześle nr 15
On sam nie miał zamiaru dać się zastraszyć. Nie po tym co ostatnio przeżył, a miał o co i o kogo walczyć. List Willama go nie zaskoczył, choć nie był oczekiwanym. Z Moorem dawno się nie widzieli, wydawało się, że było to w innym życiu. Jak łatwo było zapomnieć o dobrych czasach kiedy te złe przyćmiewały i zasłaniały widok. Taki jednak był cel uzurpatora i jego marionetek. Nie potrzebował być namawiany aby zjawić się w wyznaczonym miejscu. Zarzucił torbę przez ramię i z ciężkim sercem udał się do Ratusza.
Kiedy przekroczył próg pomieszczenia dostrzegł na samym końcu postać mężczyzny, który kończył przywieszać mapę. Zdejmując torbę i odkładając ją na jedno z miejsc podszedł bliżej.
-Dużo tych pytajników. - Zauważył ponuro i uświadomił sobie, że nie był to najlepszy sposób na przywitanie się. Spojrzał na Billa i uśmiechnął się kącikiem warg, trochę koślawo, trochę z ponurym rozbawieniem. -Myślisz, że kiedy to kłamstwo wyjdzie na jaw? I co chcą tym ugrać? - Nadal wierzył, że ludzie karmieni kłamstwem kiedy się zorientują, że uzurpator wkładał im przemielona papkę propagandy, zaczną się buntować i zadawać pytania. Zaczną kwestionować ich działania, choć huczne obchody w Londynie, które dotarły nawet do niego, na razie przeczyły temu.
Ponownie spojrzał na mapę jaką stworzył czarodziej i wypisane imiona. Większość z tych ludzi znał osobiście, uczyli się razem w Hogwarcie, potem ich drogi przecinały się w dorosłym życiu, a teraz obecna władza ich uśmierciła. Miał nadzieję, że większość na papierze. Dzisiaj mieli się tego dowiedzieć. Widząc jednak imiona tych, z którymi sam walczył u boku śmiał wątpić, że zostali dopadnięci. Raczej wróg chciał aby tak się stało, ale to nadal pozostawało w sferze ich marzeń.
|Torba Herberta spoczęła na krześle nr 15
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Regularnie wraz z Mare czytali angielskie gazety - nawet nieszczęsnego Walczącego Maga, aby być na bieżąco z krokami podejmowanymi przez uzurpatorski rząd zajmujący budynek Ministerstwa Magii - więc informacje o śmierci czy pochwyceniu przyjaciół i członków Zakonu Feniksa były czymś, co dotarło do niego już pierwszego kwietnia. Nie chciał wierzyć słowom, które czytał - czuł ucisk w klatce piersiowej, od razu kreśląc kilka listów do osób, które zostały wymienione, aby podważyć te informacje. Jeszcze w ubiegłym roku o wiele lżej i lekceważąco podszedłby do podobnych informacji, ale burzliwy początek stycznia pokazał mu, że niczego nie mogli być pewni. Wszystko mogło zostać podważone.
Na miejsce dotarł wraz z Foxem, nie mając jeszcze wcześniej okazji, aby odwiedzić Oazę. Już na wyspie cieszył się, że mimo okazji, postawił raczej na komfort stroju niż jego elegancję. Ubiór, w którym zwykł pracować zapewniał mu ochronę przed jeszcze mroźniejszą pogodą, ale i sprawiał, że nie wyróżniał się w aż tak dużym stopniu - do tego płócienna torba ukryta pod ciepłą peleryną, w której znajdywał się przygotowany przez służbę pakunek, o którym zabraniu przypomniała mu Mare. Elementem sugerującym jego pochodzenie i pozycję w społeczności magicznej była trzymająca pelerynę w ryzach brosza w kształcie motyla, wyłożona labradorytem, który pod wpływem światła opalizował na niebieskości i zielenie - symbol Greengrassów, który zawsze z dumą nosił w postaci pierścieni czy właśnie brosz.
Skierował swoje kroki do ratusza, w którym spotkanie miało się odbyć. Musieli odsiać kłamstwa od prawd dla lepszego spojrzenia na sytuację i zrozumienia działań - dezinformacje w Walczącym Magu mogły stanowić dla nich zarówno przewagę jak i działać na ich niekorzyść, bo w końcu morale prostych ludzi, do których mogły te informacje dotrzeć, mogły znacznie spaść. Wiadomości o porażkach Zakonu Feniksa, te prawdziwe ale i wymyślone, nie powinny docierać do opinii publicznej, bo ci pokładający w nich nadzieję pogrążali się w jeszcze większej beznadziei. Nie mogli pozwolić, aby ci, o których dobro toczyła się walka, myśleli że zostali sami w Anglii splamionej krwią niewinnych.
Wszedł do sali, w której nie było jeszcze wielu czarodziejów. Przesunął wzrokiem po surowym wnętrzu, zaraz zwracając uwagę na mapę z zaznaczonymi punktami odnośnie artykułu, który pojawił się w Walczącym Magu. Dowód na kłamstwa posiadał już bezpośrednie - listy wymienione z Frederickiem, który również i dzisiaj towarzyszył mu podczas drogi do Oazy, ale również i widział w swojej pracy żywego, wbrew Walczącemu Magu, Benjamina. Część wymienionych osób znał osobiście i nie chciałby uwierzyć na słowo, że coś im się stało - a jednocześnie dobrze było ujrzeć dowód na to, że mimo wszystkich wrogów czyhających na nich z ramienia Czarnego Pana i uzurpatorskiego ministerstwa, wciąż byli na wolności i oddychali.
- Dziękuję za zaproszenie, Williamie. Listy uspokajają odnośnie kłamstw w gazecie, ale widok osób ogłoszonych zmarłymi czy schwyconymi, uspokaja jeszcze skuteczniej - odezwał się, aby zwrócić na siebie uwagę - nie chciał w końcu pozostać niezauważonym i przypadkiem przysporzyć mężczyzn o zawał. Skierował się pierw w stronę stołu, chcąc odłożyć torbę z pakunkiem na blacie, a po tym już zbliżył się do Moora i Greya, aby zaraz po tym podać rękę pierwszemu na powitanie, aby zaraz po tym podobny gest powtórzyć w stosunku do Herberta. - Nie mieliśmy jeszcze okazji osobiście, lord Elroy Greengrass - przedstawił się jak wymagała od niego kultura.
- Chcą pokazać, że trzymają sytuację pod kontrolą, pozbyć ludzi nadziei. Trudno jest zmienić przekłamaną opinię - powiedział, marszcząc brwi na wspomnienie zbeszczeszczania Greensleeves w Stoke-on-Trent, przekłamując prawdę. Jeśli przyjdzie kolejny atak, a z pewnością w końcu nadejdzie, będą gotowi i nie pozwolą, aby ludzie myśleli, że popierają mordy na mugolach, Cronusa Malfoya czy Czarnego Pana.
| Torba z paczką położona przy krześle nr 5 z paczką, wktórej znajduje się: 1 słój miodu, 100 gram czarnej herbaty, 25 herbatników.
Na miejsce dotarł wraz z Foxem, nie mając jeszcze wcześniej okazji, aby odwiedzić Oazę. Już na wyspie cieszył się, że mimo okazji, postawił raczej na komfort stroju niż jego elegancję. Ubiór, w którym zwykł pracować zapewniał mu ochronę przed jeszcze mroźniejszą pogodą, ale i sprawiał, że nie wyróżniał się w aż tak dużym stopniu - do tego płócienna torba ukryta pod ciepłą peleryną, w której znajdywał się przygotowany przez służbę pakunek, o którym zabraniu przypomniała mu Mare. Elementem sugerującym jego pochodzenie i pozycję w społeczności magicznej była trzymająca pelerynę w ryzach brosza w kształcie motyla, wyłożona labradorytem, który pod wpływem światła opalizował na niebieskości i zielenie - symbol Greengrassów, który zawsze z dumą nosił w postaci pierścieni czy właśnie brosz.
Skierował swoje kroki do ratusza, w którym spotkanie miało się odbyć. Musieli odsiać kłamstwa od prawd dla lepszego spojrzenia na sytuację i zrozumienia działań - dezinformacje w Walczącym Magu mogły stanowić dla nich zarówno przewagę jak i działać na ich niekorzyść, bo w końcu morale prostych ludzi, do których mogły te informacje dotrzeć, mogły znacznie spaść. Wiadomości o porażkach Zakonu Feniksa, te prawdziwe ale i wymyślone, nie powinny docierać do opinii publicznej, bo ci pokładający w nich nadzieję pogrążali się w jeszcze większej beznadziei. Nie mogli pozwolić, aby ci, o których dobro toczyła się walka, myśleli że zostali sami w Anglii splamionej krwią niewinnych.
Wszedł do sali, w której nie było jeszcze wielu czarodziejów. Przesunął wzrokiem po surowym wnętrzu, zaraz zwracając uwagę na mapę z zaznaczonymi punktami odnośnie artykułu, który pojawił się w Walczącym Magu. Dowód na kłamstwa posiadał już bezpośrednie - listy wymienione z Frederickiem, który również i dzisiaj towarzyszył mu podczas drogi do Oazy, ale również i widział w swojej pracy żywego, wbrew Walczącemu Magu, Benjamina. Część wymienionych osób znał osobiście i nie chciałby uwierzyć na słowo, że coś im się stało - a jednocześnie dobrze było ujrzeć dowód na to, że mimo wszystkich wrogów czyhających na nich z ramienia Czarnego Pana i uzurpatorskiego ministerstwa, wciąż byli na wolności i oddychali.
- Dziękuję za zaproszenie, Williamie. Listy uspokajają odnośnie kłamstw w gazecie, ale widok osób ogłoszonych zmarłymi czy schwyconymi, uspokaja jeszcze skuteczniej - odezwał się, aby zwrócić na siebie uwagę - nie chciał w końcu pozostać niezauważonym i przypadkiem przysporzyć mężczyzn o zawał. Skierował się pierw w stronę stołu, chcąc odłożyć torbę z pakunkiem na blacie, a po tym już zbliżył się do Moora i Greya, aby zaraz po tym podać rękę pierwszemu na powitanie, aby zaraz po tym podobny gest powtórzyć w stosunku do Herberta. - Nie mieliśmy jeszcze okazji osobiście, lord Elroy Greengrass - przedstawił się jak wymagała od niego kultura.
- Chcą pokazać, że trzymają sytuację pod kontrolą, pozbyć ludzi nadziei. Trudno jest zmienić przekłamaną opinię - powiedział, marszcząc brwi na wspomnienie zbeszczeszczania Greensleeves w Stoke-on-Trent, przekłamując prawdę. Jeśli przyjdzie kolejny atak, a z pewnością w końcu nadejdzie, będą gotowi i nie pozwolą, aby ludzie myśleli, że popierają mordy na mugolach, Cronusa Malfoya czy Czarnego Pana.
| Torba z paczką położona przy krześle nr 5 z paczką, wktórej znajduje się: 1 słój miodu, 100 gram czarnej herbaty, 25 herbatników.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy wróciła z wyprawy, zmęczona, śmierdząca (jak każdy na morzu) i niesamowicie wkurzona, sięgnęła po gazety aby pomiędzy stronami doszukać się nowości, kolejnych kłamstw czy najnowszych doniesień. Nie wiedziała nawet, co powiedzieć, gdy przed jej oczyma rozciągnęła się lista znajomych nazwisk, a informacje o śmierci popłynęły jedna po drugiej, jednak roztrzaskany o najbliższą ścianę kufel świadczył za nieco więcej. Co jednak mogła poradzić? Informacja zwrotna od Floreana ją jednak uspokoiła, przynajmniej minimalnie – głównie dlatego, że mogła zweryfikować komuś cokolwiek.
Na zaproszenie Williama zjawiła się pod jego domem, wiedząc, że jeżeli będą chcieli (a raczej nie podejrzewała, aby w tym akurat odmówiono sobie tej przyjemności poproszenia ją o pomoc), będzie mogła posprawdzać porty i mniejsze przystanie, poszukując osób, potrzebowała jednak na ten temat informacji, zaczynając od wyglądu co poniektórych a kończąc na tym, czy czasem omawiali, jakie miejsca byłyby w polu ich zainteresowań. Cokolwiek, co mogło pomóc ich namierzyć kiedy nawet na oczy nie widziała takiego człowieka.
Przez drogę była milcząca, mając wrażenie, że tak sporo było jeszcze do zrobienia, a jeszcze na głowie znajdowały się inne zajęcia. Nie, żeby inni nie mieli tego samego problemu, ale jak zawsze, podczas podróży, rozmyślała nad własnymi problemami jakby to jakoś miało je rozwiązać. Jednak gdy dotarli na miejsce, trzymała się bardzo blisko Williama, tak aby nikt nie miał jakiegoś problemu z jej obecnością w tym miejscu, nie rozglądając się nawet po okolicy i drepcząc za Moorem.
Gdy znaleźli się w sali, pomogła mu przygotować co tylko się dało, własny płaszcz zrzucając na miejsce obok Williama i wykładając przyniesione przez siebie jedzenie, pozwalając sobie na pomoc Billy’emu gdy tylko tego potrzebował. Pociągnęła jeszcze rdzawy kosmyk, zastanawiając się czy nie powinna przybrać innej postaci…ale w końcu chyba machnęła na to ręką, wykazując w stronę Williama zaufanie, że będą tutaj tylko zaufane osoby.
- Dużo galeonów których rząd nagle nie musi płacić, czyż nie? – Mruknęła jeszcze w stronę Moore’a, zaraz też odwracając się w stronę z której przyszli mężczyźni. Skinęła głową Herbertowi, zaraz też z zaciekawieniem spoglądając na Elroya…nagle przypominając sobie o czymś, przez co zaczęła oklepywać kieszenie dopóki nie znalazła tego, czego szukała.
- Komuś papierosa?
Thalia płaszcz kładzie na miejscu 4, przynosi ze sobą 100 g tytoniu, drożdżówkę z marmoladą i dwie bułeczki maślane
Na zaproszenie Williama zjawiła się pod jego domem, wiedząc, że jeżeli będą chcieli (a raczej nie podejrzewała, aby w tym akurat odmówiono sobie tej przyjemności poproszenia ją o pomoc), będzie mogła posprawdzać porty i mniejsze przystanie, poszukując osób, potrzebowała jednak na ten temat informacji, zaczynając od wyglądu co poniektórych a kończąc na tym, czy czasem omawiali, jakie miejsca byłyby w polu ich zainteresowań. Cokolwiek, co mogło pomóc ich namierzyć kiedy nawet na oczy nie widziała takiego człowieka.
Przez drogę była milcząca, mając wrażenie, że tak sporo było jeszcze do zrobienia, a jeszcze na głowie znajdowały się inne zajęcia. Nie, żeby inni nie mieli tego samego problemu, ale jak zawsze, podczas podróży, rozmyślała nad własnymi problemami jakby to jakoś miało je rozwiązać. Jednak gdy dotarli na miejsce, trzymała się bardzo blisko Williama, tak aby nikt nie miał jakiegoś problemu z jej obecnością w tym miejscu, nie rozglądając się nawet po okolicy i drepcząc za Moorem.
Gdy znaleźli się w sali, pomogła mu przygotować co tylko się dało, własny płaszcz zrzucając na miejsce obok Williama i wykładając przyniesione przez siebie jedzenie, pozwalając sobie na pomoc Billy’emu gdy tylko tego potrzebował. Pociągnęła jeszcze rdzawy kosmyk, zastanawiając się czy nie powinna przybrać innej postaci…ale w końcu chyba machnęła na to ręką, wykazując w stronę Williama zaufanie, że będą tutaj tylko zaufane osoby.
- Dużo galeonów których rząd nagle nie musi płacić, czyż nie? – Mruknęła jeszcze w stronę Moore’a, zaraz też odwracając się w stronę z której przyszli mężczyźni. Skinęła głową Herbertowi, zaraz też z zaciekawieniem spoglądając na Elroya…nagle przypominając sobie o czymś, przez co zaczęła oklepywać kieszenie dopóki nie znalazła tego, czego szukała.
- Komuś papierosa?
Thalia płaszcz kładzie na miejscu 4, przynosi ze sobą 100 g tytoniu, drożdżówkę z marmoladą i dwie bułeczki maślane
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
List od Williama zaskoczył. Przyjemnie. Choć przez słowa przebijały się trudne emocje — jakże mogłyby nie? — to jednak wiadomość, że żyje, on też, była w pewnym sensie pokrzepiająca. Castor wstrzymywał się z pisaniem listów kondolencyjnych przez pierwsze kilka dni po wydaniu Walczącego Maga z jednego prostego powodu. Ciężko było brać na poważnie informację o śmierci przyjaciela, brata, aurora w wyniku rzuconego razem z innymi aurorami czarnomagicznego zaklęcia, gdy ów przyjaciel siedział właśnie naprzeciw niego, żując kanapkę z razowego chleba i czegokolwiek, co z początkiem miesiąca udało się szeroko pojętym Tonksom dopaść na tym czy owym targu. A skoro Michael żył, prawdopodobnie ten sam los spotkał i resztę.
Dopóki nie dowiodą inaczej. Billy w swej przenikliwości i ostrożności miał jednak trochę racji.
Podróże do Oazy zawsze zdawały mu się być słodko—gorzkie. Dzisiaj chciał jednak mieć jak najwięcej werwy i dobrego humoru, nie mógł dłużej przesiadywać w marazmie, choć każdy podmuch wiatru i szarpnięcie ubraniami przypominało mu o tym, co zaszło ledwo pięć dni temu. Powiewające na wietrze czarne płaszcze zdawały się nie wróżyć nic dobrego, wsunął więc na ramiona swój ulubiony — brązowy, przykrył szyję czerwienią szalika, a przy sobie, prócz różdżki, miał jeszcze opakowany ostrożnie w gazetę — w ten numer Walczącego Maga właśnie — pakunek. Talerz dokładniej, z zawartością. Jego część zostawił w domu, dla Justine, która z oczywistych przyczyn nie mogła się dziś zjawić. Obiecał jej jeszcze, że będzie jej oczami i uszami, że przekaże jej wszystko tak, jakby siedziała tuż obok. Reszta racuchów — bo to one znajdowały się ukryte, póki co przed wzrokiem — przygotowana została przez niego według jednego z przepisów, które dobył z kuchni, pod nieobecność Kerstin, która pewnie zdzieliłaby go ścierą i uznała, że lepiej zrobi sama. Według niego wyszły naprawdę dobrze, bo choć talentu kulinarnego nie miał za grosz, trzymał się przepisów z alchemiczną precyzją.
I to właśnie zapach jabłek, ulubionego składnika racuchów Castora towarzyszył mu, gdy wszedł do Ratusza. Nieco onieśmielony, bo pierwszy raz miał okazję oglądać to miejsce od środka, a nie tylko od zewnątrz. Odstawił ostrożnie pakunek na stół, wprawnym ruchem różdżki odpakowując go, po czym wreszcie dał o sobie znać.
— Cześć wszystkim — rzucił nawet energicznie, choć uśmiech miał wciąż nieco niemrawy, a spojrzenie delikatnie zmatowiałe. Przez zamyślenie? Przez zerknięcie na zawieszoną mapę? Trochę nieobecnie przesunął wzrokiem po zebranych, zatrzymując się dłużej na jedynym — do tej pory — nieznajomym.
Brosza z motylem.
Z labradorytem.
Kilka intensywnych mrugnięć...
— Dzień dobry, proszę pana — wystrzelił, kłaniając się Elroyowi od razu głęboko, choć nieco krzywo. Pomimo tych mankamentów nie można było mu odmówić szczerości intencji i prób zachowania się na poziomie. A to, że było mu do niego nieco daleko to już zupełnie inna sprawa.
— Przyniosłem racuchy, czę...stujcie się... znaczy, proszę się poczęstować... — niemal natychmiast zrobił się zaskakująco czerwony, ale wykorzystał pierwszy moment, w którym mógł, może nieco nieelegancko, bo tak w towarzystwie nie wypadało, ale zgarnąć odrobinę uwagi Williama, by zwrócić się do niego szeptem.
— Jak coś, możesz wykreślić ten znak zapytania przy Michaelu. Żyje, jest zdrowy, ma się dobrze — uśmiechnął się, choć dla wprawnego obserwatora wyraźne było, że coś jeszcze ciążyło mu na sumieniu, że musiał coś dodać. — Ale Just dziś nie będzie. Nie martw się bardzo, jest zaopiekowana — dopiero gdy i ta informacja trafiła wyłącznie do uszu lotnika, Castor wyprostował się nieco, pocierając otwartą dłonią karki. — I... Dziękuję za twoje słowa o mamie. Mi... Nic nie potrzeba. Ale gdyby Aurora coś potrzebowała to... To będę zobowiązany. Gdybym sam mógł wam pomóc, to też się nie krępuj, dobrze? Pomoc przyjaciołom to żaden kłopot — nie wiedział, kiedy uciekł wzrokiem w bok, ale wiedział, że nie wypadało, by zajmował Billy'emu zbyt dużo czasu. Wracając na miejsce skinął głową Herbertowi, a mijaną Thalię nawet uściskał, choć nie miał czasu zbytnio się za nią stęsknić. Ostatecznie zajął jedno z miejsc, na tym po swojej prawej układając, póki co zdjęty z ramion płaszcz.
| częstujcie się razowymi racuszkami z jabłkami (mąka, mleko, jajka, jabłka i nawet olej (!) z zaopatrzenia)
siadam sobie na 8, a 7 rezerwuję dla Michaela
Dopóki nie dowiodą inaczej. Billy w swej przenikliwości i ostrożności miał jednak trochę racji.
Podróże do Oazy zawsze zdawały mu się być słodko—gorzkie. Dzisiaj chciał jednak mieć jak najwięcej werwy i dobrego humoru, nie mógł dłużej przesiadywać w marazmie, choć każdy podmuch wiatru i szarpnięcie ubraniami przypominało mu o tym, co zaszło ledwo pięć dni temu. Powiewające na wietrze czarne płaszcze zdawały się nie wróżyć nic dobrego, wsunął więc na ramiona swój ulubiony — brązowy, przykrył szyję czerwienią szalika, a przy sobie, prócz różdżki, miał jeszcze opakowany ostrożnie w gazetę — w ten numer Walczącego Maga właśnie — pakunek. Talerz dokładniej, z zawartością. Jego część zostawił w domu, dla Justine, która z oczywistych przyczyn nie mogła się dziś zjawić. Obiecał jej jeszcze, że będzie jej oczami i uszami, że przekaże jej wszystko tak, jakby siedziała tuż obok. Reszta racuchów — bo to one znajdowały się ukryte, póki co przed wzrokiem — przygotowana została przez niego według jednego z przepisów, które dobył z kuchni, pod nieobecność Kerstin, która pewnie zdzieliłaby go ścierą i uznała, że lepiej zrobi sama. Według niego wyszły naprawdę dobrze, bo choć talentu kulinarnego nie miał za grosz, trzymał się przepisów z alchemiczną precyzją.
I to właśnie zapach jabłek, ulubionego składnika racuchów Castora towarzyszył mu, gdy wszedł do Ratusza. Nieco onieśmielony, bo pierwszy raz miał okazję oglądać to miejsce od środka, a nie tylko od zewnątrz. Odstawił ostrożnie pakunek na stół, wprawnym ruchem różdżki odpakowując go, po czym wreszcie dał o sobie znać.
— Cześć wszystkim — rzucił nawet energicznie, choć uśmiech miał wciąż nieco niemrawy, a spojrzenie delikatnie zmatowiałe. Przez zamyślenie? Przez zerknięcie na zawieszoną mapę? Trochę nieobecnie przesunął wzrokiem po zebranych, zatrzymując się dłużej na jedynym — do tej pory — nieznajomym.
Brosza z motylem.
Z labradorytem.
Kilka intensywnych mrugnięć...
— Dzień dobry, proszę pana — wystrzelił, kłaniając się Elroyowi od razu głęboko, choć nieco krzywo. Pomimo tych mankamentów nie można było mu odmówić szczerości intencji i prób zachowania się na poziomie. A to, że było mu do niego nieco daleko to już zupełnie inna sprawa.
— Przyniosłem racuchy, czę...stujcie się... znaczy, proszę się poczęstować... — niemal natychmiast zrobił się zaskakująco czerwony, ale wykorzystał pierwszy moment, w którym mógł, może nieco nieelegancko, bo tak w towarzystwie nie wypadało, ale zgarnąć odrobinę uwagi Williama, by zwrócić się do niego szeptem.
— Jak coś, możesz wykreślić ten znak zapytania przy Michaelu. Żyje, jest zdrowy, ma się dobrze — uśmiechnął się, choć dla wprawnego obserwatora wyraźne było, że coś jeszcze ciążyło mu na sumieniu, że musiał coś dodać. — Ale Just dziś nie będzie. Nie martw się bardzo, jest zaopiekowana — dopiero gdy i ta informacja trafiła wyłącznie do uszu lotnika, Castor wyprostował się nieco, pocierając otwartą dłonią karki. — I... Dziękuję za twoje słowa o mamie. Mi... Nic nie potrzeba. Ale gdyby Aurora coś potrzebowała to... To będę zobowiązany. Gdybym sam mógł wam pomóc, to też się nie krępuj, dobrze? Pomoc przyjaciołom to żaden kłopot — nie wiedział, kiedy uciekł wzrokiem w bok, ale wiedział, że nie wypadało, by zajmował Billy'emu zbyt dużo czasu. Wracając na miejsce skinął głową Herbertowi, a mijaną Thalię nawet uściskał, choć nie miał czasu zbytnio się za nią stęsknić. Ostatecznie zajął jedno z miejsc, na tym po swojej prawej układając, póki co zdjęty z ramion płaszcz.
| częstujcie się razowymi racuszkami z jabłkami (mąka, mleko, jajka, jabłka i nawet olej (!) z zaopatrzenia)
siadam sobie na 8, a 7 rezerwuję dla Michaela
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Cieszę się na to spotkanie, choć zdaję sobie sprawę, że może być trudne. W końcu każde takie było – słodkogorzkie. Mimo wszystko chcę spotkać znajome twarze i dowiedzieć się czegoś więcej o sytuacji w kraju, bo przez ostatnie miesiące zasiedziałem się w Oazie i poniekąd straciłem kontakt z rzeczywistością. Najnowszy numer Walczącego Maga uświadomił mi jak dużo się dzieje, a także na jakie wyżyny absurdu wchodziła propaganda Ministerstwa. Zdawało mi się, że ludzie zaczynają już wierzyć w absolutnie każdą głupotę. Potrzebowałem skonfrontowania swoich myśli z innymi.
Przekroczyłem próg ratusza ubrany dość skromnie w brązowe spodnie i zielonkawy sweter, który ostatnio zrobił się na mnie jakby za luźny, ale najwidoczniej moja rybna dieta nie była szczególnie odżywcza. Już na korytarzu doszły do mnie przytłumione głosy, a więc spotkanie miało się już pomału zaczynać.
Wszedłem do środka, od razu zauważając znajome twarze. Williama, z którym ostatnio dość sporo konwersowaliśmy, Thalię, z którą ostatnio nadrabialiśmy lata utraconego kontaktu, Herberta, który zdawał się coraz bardziej zbliżać do mojej rodziny, a także Castora, którego miałem okazję poznać jeszcze w Hogwarcie. Tylko jedna twarz nie była mi znana, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, że mam do czynienia z przedstawicielem wyższego statusu społecznego. Ubiór, postawa; pewnie nawet nie byli świadomi jak wieloma szczegółami się od nas różnili. – Cześć wszystkim – przywitałem się z obecnymi, posyłając im lekki uśmiech. Skierowałem swoje kroki w stronę wspomnianego nieznajomego, ściągając po drodze lekki płaszcz. – Florean Fortescue, miło mi – przedstawiłem się, podając mu dłoń, po czym zająłem pierwsze wolne miejsce obok Thalii. Posłałem jej kontrolne spojrzenie, bo nie potrafiłem zapomnieć o klątwie, o której mi opowiedziała przed kilkoma tygodniami, nawet jeżeli rzadko poruszałem ten temat na głos. – A kto przyniósł takie racuchy? Wyglądają na świetnie wypieczone! – Dodałem po krótkiej chwili, spoglądając na półmisek dobroci – nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś takiego (zimą był problem z owocami), ale nie zamierzałem od razu się na nie rzucać. – A te znaki zapytania to...? – Zacząłem, dopiero teraz skupiając się na dużej mapie kraju. Nie musiałem jednak dostawać odpowiedzi, szybko się zorientowałem o co może chodzić. Znak zapytania przy Marceli zabolał najbardziej, ale na wszystkie inne też patrzyło się niekomfortowo – prawdopodobnie zbladłem. – U Samuela i Foxa wszystko w porządku, kontaktowałem się z nimi – przynajmniej tyle dobrego mogę wnieść do dyskusji. – U Marceli, z tego co wiem, też. Wyjechała z kraju – dodaję, splatając dłonie na blacie.
Siadam na 3
Przekroczyłem próg ratusza ubrany dość skromnie w brązowe spodnie i zielonkawy sweter, który ostatnio zrobił się na mnie jakby za luźny, ale najwidoczniej moja rybna dieta nie była szczególnie odżywcza. Już na korytarzu doszły do mnie przytłumione głosy, a więc spotkanie miało się już pomału zaczynać.
Wszedłem do środka, od razu zauważając znajome twarze. Williama, z którym ostatnio dość sporo konwersowaliśmy, Thalię, z którą ostatnio nadrabialiśmy lata utraconego kontaktu, Herberta, który zdawał się coraz bardziej zbliżać do mojej rodziny, a także Castora, którego miałem okazję poznać jeszcze w Hogwarcie. Tylko jedna twarz nie była mi znana, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, że mam do czynienia z przedstawicielem wyższego statusu społecznego. Ubiór, postawa; pewnie nawet nie byli świadomi jak wieloma szczegółami się od nas różnili. – Cześć wszystkim – przywitałem się z obecnymi, posyłając im lekki uśmiech. Skierowałem swoje kroki w stronę wspomnianego nieznajomego, ściągając po drodze lekki płaszcz. – Florean Fortescue, miło mi – przedstawiłem się, podając mu dłoń, po czym zająłem pierwsze wolne miejsce obok Thalii. Posłałem jej kontrolne spojrzenie, bo nie potrafiłem zapomnieć o klątwie, o której mi opowiedziała przed kilkoma tygodniami, nawet jeżeli rzadko poruszałem ten temat na głos. – A kto przyniósł takie racuchy? Wyglądają na świetnie wypieczone! – Dodałem po krótkiej chwili, spoglądając na półmisek dobroci – nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś takiego (zimą był problem z owocami), ale nie zamierzałem od razu się na nie rzucać. – A te znaki zapytania to...? – Zacząłem, dopiero teraz skupiając się na dużej mapie kraju. Nie musiałem jednak dostawać odpowiedzi, szybko się zorientowałem o co może chodzić. Znak zapytania przy Marceli zabolał najbardziej, ale na wszystkie inne też patrzyło się niekomfortowo – prawdopodobnie zbladłem. – U Samuela i Foxa wszystko w porządku, kontaktowałem się z nimi – przynajmniej tyle dobrego mogę wnieść do dyskusji. – U Marceli, z tego co wiem, też. Wyjechała z kraju – dodaję, splatając dłonie na blacie.
Siadam na 3
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W ratuszu pojawił się na równi ze swoim młodszym bratem (od którego dowiedział się o tym spotkaniu) i towarzyszącą im Thalią, przybywając uprzednio do Irlandii i zsiadając z miotły przed gankiem zamieszkiwanego przez jego rodzeństwo domu. Do Oazy ściągnęły tutaj treści zapisane na łamach tego propagandowego szmatławca Walczącego Maga oraz sprawa związana z Elkstone. Należało w końcu podjąć konkretne kroki i doprowadzić tę sprawę do końca – uwolnić tych wszystkich ludzi oraz odzyskać ten kamień. Powinien on wrócić w ręce Dorothy.
Przekroczywszy próg tego pomieszczenia, od razu się po nim rozejrzał. Jego spojrzenie spoczęło na tym stole i pustych krzesłach. Ciche nucenie w zupełności mu nie przeszkadzało. Zarejestrował to, gdzie Billy pozostawia swoją torbę. Nie przeszkadzał mu w bezwiednym wyrównywaniu rzędów krzeseł. Podszedł do krzesła po przeciwnej stronie stołu, skąd będzie mieć doskonały widok na Billa i Thalię. Na jego oparciu powiesił swój płaszcz i swoją skórzaną torbę, w której mieściły się wszystkie niezbędne rzeczy. Sam jeszcze nie usiadł na swoim miejscu.
Mapa, którą rozwiesił jego brat, przypominała mu o tym, jak się poczuł gdy po raz pierwszy przeczytał te treści. Niewidzialna ręka zaciskająca się na jego trzewiach, wewnętrzny niepokój i strach. Prawdziwe lub nie, jednak te wiadomości spełniły swoje zadanie znakomicie. Co prawda, już mu ulżyło, że jego brat był cały i zdrowy. A co ważniejsze, żywy. To samo dotyczyło Hannah i Benjamina. W dalszym ciągu najbardziej martwiły go doniesienia odnośnie Charlene, Jackie i Kierana. Podobnie, jak Thalia, pomagał jak tylko mógł. Z wnętrza swojej torby wydobył produkty spożywcze i ułożył je na stole obok pozostałych.
— Zaryzykuję stwierdzenie, że to bardzo dla nich dogodne — Zabrał głos, chcąc odnieść się do słów Thalii dotyczących braku konieczności wypłacania przez reżim pieniędzy za tych wszystkich, których personalia widniały na mapie. — Herbercie, co prawda widzieliśmy się niespełna trzy dni temu, ale dobrze cię widzieć — Oderwał wzrok od mapy i obejrzał się na przyjaciela i kompana w niedawnej potyczce. Uniósł kąciki ust w nikłym uśmiechu i skierowawszy swoje kroki ku mężczyźnie, podał mu dłoń na powitanie. Następnie jego uwadze nie uszło pojawienie się Elroya Greengrassa, który zaakcentował swoją obecność zwróceniem się do jego młodszego brata oraz wymianą powitalnych gestów z Williamem oraz Herbertem.
— Witaj, Elroy — Postanowił powitać tego czarodzieja, zmniejszając dystans między nimi i wyciągając ku niemu prawą dłoń. Spoglądał na tego arystokratę ze szczególną powagą, decydując się ze swojej strony powściągnąć wszystkie swoje uprzedzenia i wzajemne animozje. Byli tutaj w konkretnym celu i w słusznej sprawie. Byli też dorosłymi ludźmi. Pojawienie się Castora niejako go zaskoczyło. Od dłuższego czasu często bywał w Dolinie Godryka, przeważnie odwiedzając kuzyna w jego zakątku zwanym zwanym Pustułką oraz często Aurorę w murach Wrzosowiska. Odniósł wrażenie, że w dłuższej perspektywie czasu ich ścieżki nie przecinały się zbyt często. Ostatnim razem spotkali się na pogrzebie, na którym złożył również i mu kondolencje.
Widząc to jak Castor kłania się Elroyowi, nie mógł nie unieść brwi w wyrazie zaskoczenia. Zdołał powstrzymać się spojrzenia na to z dezaprobatą, która wynikała z jego mało pozytywnego stosunku do szlachty i swoich poglądów na ich temat. Nie był na to czas i miejsce.
— Cześć, Castor — Zwrócił się do tego czarodzieja, gdy ten najpewniej skończył rozmawiać z Billym. Wyciągając ku niemu dłoń, posłał mu pokrzepiający uśmiech. — Jak się trzymasz? — Dopytał. Odpowiedź na to pytanie wydawała się oczywista, zapewne tak dobrze jak Aurora. Spostrzegł nowoprzybyłego czarodzieja, który od razu powitał ich wszystkich. Odpowiedział na to powitanie. Podzielał jego zdanie w kwestii tych racuchów. Nowe informacje na temat osób z mapy zdjęli z niego część tego ciężaru, związanego z hiobowymi wieściami.
|| Volans zajmuje miejsce nr 14 (obok Herberta). Przynosi ze sobą własne wydanie Walczącego Maga, dwie cytryny oraz 300 g różnych suszonych owoców
Przekroczywszy próg tego pomieszczenia, od razu się po nim rozejrzał. Jego spojrzenie spoczęło na tym stole i pustych krzesłach. Ciche nucenie w zupełności mu nie przeszkadzało. Zarejestrował to, gdzie Billy pozostawia swoją torbę. Nie przeszkadzał mu w bezwiednym wyrównywaniu rzędów krzeseł. Podszedł do krzesła po przeciwnej stronie stołu, skąd będzie mieć doskonały widok na Billa i Thalię. Na jego oparciu powiesił swój płaszcz i swoją skórzaną torbę, w której mieściły się wszystkie niezbędne rzeczy. Sam jeszcze nie usiadł na swoim miejscu.
Mapa, którą rozwiesił jego brat, przypominała mu o tym, jak się poczuł gdy po raz pierwszy przeczytał te treści. Niewidzialna ręka zaciskająca się na jego trzewiach, wewnętrzny niepokój i strach. Prawdziwe lub nie, jednak te wiadomości spełniły swoje zadanie znakomicie. Co prawda, już mu ulżyło, że jego brat był cały i zdrowy. A co ważniejsze, żywy. To samo dotyczyło Hannah i Benjamina. W dalszym ciągu najbardziej martwiły go doniesienia odnośnie Charlene, Jackie i Kierana. Podobnie, jak Thalia, pomagał jak tylko mógł. Z wnętrza swojej torby wydobył produkty spożywcze i ułożył je na stole obok pozostałych.
— Zaryzykuję stwierdzenie, że to bardzo dla nich dogodne — Zabrał głos, chcąc odnieść się do słów Thalii dotyczących braku konieczności wypłacania przez reżim pieniędzy za tych wszystkich, których personalia widniały na mapie. — Herbercie, co prawda widzieliśmy się niespełna trzy dni temu, ale dobrze cię widzieć — Oderwał wzrok od mapy i obejrzał się na przyjaciela i kompana w niedawnej potyczce. Uniósł kąciki ust w nikłym uśmiechu i skierowawszy swoje kroki ku mężczyźnie, podał mu dłoń na powitanie. Następnie jego uwadze nie uszło pojawienie się Elroya Greengrassa, który zaakcentował swoją obecność zwróceniem się do jego młodszego brata oraz wymianą powitalnych gestów z Williamem oraz Herbertem.
— Witaj, Elroy — Postanowił powitać tego czarodzieja, zmniejszając dystans między nimi i wyciągając ku niemu prawą dłoń. Spoglądał na tego arystokratę ze szczególną powagą, decydując się ze swojej strony powściągnąć wszystkie swoje uprzedzenia i wzajemne animozje. Byli tutaj w konkretnym celu i w słusznej sprawie. Byli też dorosłymi ludźmi. Pojawienie się Castora niejako go zaskoczyło. Od dłuższego czasu często bywał w Dolinie Godryka, przeważnie odwiedzając kuzyna w jego zakątku zwanym zwanym Pustułką oraz często Aurorę w murach Wrzosowiska. Odniósł wrażenie, że w dłuższej perspektywie czasu ich ścieżki nie przecinały się zbyt często. Ostatnim razem spotkali się na pogrzebie, na którym złożył również i mu kondolencje.
Widząc to jak Castor kłania się Elroyowi, nie mógł nie unieść brwi w wyrazie zaskoczenia. Zdołał powstrzymać się spojrzenia na to z dezaprobatą, która wynikała z jego mało pozytywnego stosunku do szlachty i swoich poglądów na ich temat. Nie był na to czas i miejsce.
— Cześć, Castor — Zwrócił się do tego czarodzieja, gdy ten najpewniej skończył rozmawiać z Billym. Wyciągając ku niemu dłoń, posłał mu pokrzepiający uśmiech. — Jak się trzymasz? — Dopytał. Odpowiedź na to pytanie wydawała się oczywista, zapewne tak dobrze jak Aurora. Spostrzegł nowoprzybyłego czarodzieja, który od razu powitał ich wszystkich. Odpowiedział na to powitanie. Podzielał jego zdanie w kwestii tych racuchów. Nowe informacje na temat osób z mapy zdjęli z niego część tego ciężaru, związanego z hiobowymi wieściami.
|| Volans zajmuje miejsce nr 14 (obok Herberta). Przynosi ze sobą własne wydanie Walczącego Maga, dwie cytryny oraz 300 g różnych suszonych owoców
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najnowszy numer Walczącego Maga przysporzył wszystkim nie małych emocji. Większość poruszonych w nim kwestii było wyssane z palca, propaganda mająca na celu szerzenie nieprawdy, zakończenie wojny w łatwy i szybki sposób. Lucinda rozumiała ich tok myślenia. Dla tych, którzy wciąż nie wiedzieli, po której ze stron się opowiedzieć, albo dla tych, którzy opowiedzieli się po złej ich zdaniem stronie była to jasna informacja. Wasi bohaterowie nie żyją, nie macie już czego wspierać, nie musicie wybierać już strony, bo ta jest tylko jedna. W takich chwilach jeszcze bardziej cieszyła się, że udało im się rozmieścić pluskwy potrzebne do działania Ptasiego Radia. Wiedziała, że walka z propagandą może być trudna, albo całkowicie niemożliwa. Blondynka wolałaby skupić się na walce ze źródłem, ale ta zdawała się być coraz trudniejsza. Zło rozrastało się na wszystkie strony, wpływy Rycerzy Walpurgii docierały nawet do hrabstw, które wydawały się od początku wspierać stronę Zakonu Feniksa. Czarownica bała się tego co przyniesie kolejny dzień. Bała się nawet myśleć o rzeczach, które jeszcze ich czekają.
Idąc na spotkanie wiedziała już, że podana w Walczącym Magu informacja jest nieprawdziwa. Przynajmniej większa jej część. Martwiła się nadal o tych, którzy od długiego czasu nie dali znaku życia. Martwiła się o Alexa, bo jego nieobecność nie była czymś normalnym i naturalnym. Mężczyzna nie porzuciłby ich w walce, nie zrezygnowałby z podjętego zadania. Dlatego Lucinda wiedziała, że musiało stać się coś złego, z jakiegoś powodu nie mógł do nich wrócić i choć tekst w Walczącym Magu mógł być jedynie przypadkiem, to na samą myśl, że ta informacja mogłaby okazać się prawdziwa robiło jej się niedobrze. Wierzyła, że wszystkie osoby, które na chwilę obecną pozostają poza ich zasięgiem są całe i zdrowe. Nie mogli ulegać dezinformacji, prawda?
Blondynka przeszła przez drzwi Ratusza. Zaskoczona spojrzała na ilość krzeseł. Dawno jej tu nie było, ostatnie spotkanie, w którym brała udział przyniosło wiele nowych i spornych informacji. Od tamtej pory wydarzyło się tak wiele, że Lucinda miała wrażenie jakby minęły lata. Przyjrzała się twarzom obecnym i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. Niektórych znała bardzo dobrze, innych nie dane jej było poznać w ogóle. Cieszyła się jednak, że Zakon Feniksa zdobywa nowych członków, potrzebowali tego teraz bardziej niż wcześniej. – Cześć.. – zaczęła podchodząc pewnym krokiem do stołu. Ręką dotknęła oparcia jednego z krzeseł, a jej wzrok padł na przyniesioną przez Billego mapę. – Tak, Marcella wyjechała dużo wcześniej. Nie wydaje mi się by jej wyjazd miał jakiekolwiek związek z tym co opisane jest w gazecie. Posłałam do niej Sennetta i mam nadzieje, że wróci z pozytywną informacją. – dodała spoglądając na kolejne nazwiska. – Nic nie wiem o Rineheartach, Hannah i Benie, macie jakieś informacje? – nie był to pierwszy raz gdy Kieran zniknął. Zaskoczona była również nieobecnością Charlene. Czy ona w ogóle wychodziła z Oazy? To wszystko nie prezentowało się nazbyt pozytywnie. Naprawdę wielu z nich zaginęło i blondynka miała szczerą nadzieje, że dowie się dziś czegoś nowego. – Smacznego – dodała spoglądając na racuchy i finalnie zajmując miejsce przy stole. Jej w ostatnim czasie niewiele rzeczy przechodziło przez gardło.
/zajmuje 13
Idąc na spotkanie wiedziała już, że podana w Walczącym Magu informacja jest nieprawdziwa. Przynajmniej większa jej część. Martwiła się nadal o tych, którzy od długiego czasu nie dali znaku życia. Martwiła się o Alexa, bo jego nieobecność nie była czymś normalnym i naturalnym. Mężczyzna nie porzuciłby ich w walce, nie zrezygnowałby z podjętego zadania. Dlatego Lucinda wiedziała, że musiało stać się coś złego, z jakiegoś powodu nie mógł do nich wrócić i choć tekst w Walczącym Magu mógł być jedynie przypadkiem, to na samą myśl, że ta informacja mogłaby okazać się prawdziwa robiło jej się niedobrze. Wierzyła, że wszystkie osoby, które na chwilę obecną pozostają poza ich zasięgiem są całe i zdrowe. Nie mogli ulegać dezinformacji, prawda?
Blondynka przeszła przez drzwi Ratusza. Zaskoczona spojrzała na ilość krzeseł. Dawno jej tu nie było, ostatnie spotkanie, w którym brała udział przyniosło wiele nowych i spornych informacji. Od tamtej pory wydarzyło się tak wiele, że Lucinda miała wrażenie jakby minęły lata. Przyjrzała się twarzom obecnym i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. Niektórych znała bardzo dobrze, innych nie dane jej było poznać w ogóle. Cieszyła się jednak, że Zakon Feniksa zdobywa nowych członków, potrzebowali tego teraz bardziej niż wcześniej. – Cześć.. – zaczęła podchodząc pewnym krokiem do stołu. Ręką dotknęła oparcia jednego z krzeseł, a jej wzrok padł na przyniesioną przez Billego mapę. – Tak, Marcella wyjechała dużo wcześniej. Nie wydaje mi się by jej wyjazd miał jakiekolwiek związek z tym co opisane jest w gazecie. Posłałam do niej Sennetta i mam nadzieje, że wróci z pozytywną informacją. – dodała spoglądając na kolejne nazwiska. – Nic nie wiem o Rineheartach, Hannah i Benie, macie jakieś informacje? – nie był to pierwszy raz gdy Kieran zniknął. Zaskoczona była również nieobecnością Charlene. Czy ona w ogóle wychodziła z Oazy? To wszystko nie prezentowało się nazbyt pozytywnie. Naprawdę wielu z nich zaginęło i blondynka miała szczerą nadzieje, że dowie się dziś czegoś nowego. – Smacznego – dodała spoglądając na racuchy i finalnie zajmując miejsce przy stole. Jej w ostatnim czasie niewiele rzeczy przechodziło przez gardło.
/zajmuje 13
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na miejscu pojawił się razem z Maeve, ze skrytym podziwem obserwując, jak jej imponujący, naprawdę piękny łabędź stworzony z czystej białej magii otwiera magię zaczarowanego portalu; wyspa wciąż stanowiła oazę dla tych, którzy nie mieli się gdzie ukryć, i choć miejsc tych przybywało w kraju, tutaj najmocniej było widać ogrom otaczającej ich tragedii. Starał się zawsze przynieść coś ze sobą, kradzione lub porzucone w starych mugolskich mieszkaniach ubrania lub koce, szło lato, te rzeczy były coraz mniej potrzebne, ale słyszał o tutejszej krawcowej, która zaczynała przeszywać te stare szmaty i sprzedawać je na zewnątrz, za pozyskane w ten sposób pieniądze wspierając tutejszych. Lekki worek, który niósł przewieszony przez plecy, był przeznaczony dla niej.
Przez próg ratuszu przestąpił po raz pierwszy, podążając za Maeve, która z łatwością wskazała drogę, podobnie jak po raz pierwszy miał wziąć udział w większym spendzie Zakonników. Większość napotkanych od progu twarzy była mu obca, był jednak w stanie poznać Herberta, któremu miał okazję niedawno pomóc, Thalię i Castora, ale też, naturalnie, Billy'ego. Billy'ego, którego niedawno okłamał, nie chcąc zdradzić mu miejsca pobytu Thomasa - czuł się z tym okropnie. To jego powitał jako pierwszego, niechętnie dopiero wówczas wymykając się z cienia bardziej doświadczonej czarownicy, niepewnym uśmiechem, spostrzegając tym samym zawieszoną mapę. Postawione na niej krwawe pytajniki niosły grozę, nawet jeśli te imiona były mu znane wyłącznie z napotkanych na drodze listów gończych.
Wiedział, że Samuel Skamander żył, kontaktował się z nim - w tym wyznaniu ubiegł go jednak inny czarodziej. Jeszcze wtedy nie przeczytał tamtej gazety, jeszcze wtedy nie wiedział, że Ministerstwo Magii pogrzebało go za życia, o faktach zorientował się po czasie. Odszedł w kierunku najbardziej znajomej twarzy, Castora, zajmując wolne miejsce obok niego, instynktownie poruszał się bliżej ściany, jakby obawiał się zwrócić na siebie większą uwagę. Plotki o jego kalectwie dotarły do większej ilości uszu, niżeli on je zdradził, a to nieprzerwanie budziło wstyd. Pozostałe twarze były mu obce, a po niedawnych mało przyjemnych spotkaniach z aurorami nie czuł się pewnie - nie wiedział nawet, że przypadkiem znajdzie się tak blisko Tonksa. Miejsce na samym końcu stołu wydawało się bezpieczne. Rzucił pod krzesło niesiony worek.
- Cześć - rzucił do niego, dopiero teraz podążając wzrokiem za słowem Floreana, racuchy pachniały już od wejścia, lecz dopiero teraz zorientował się, że znajdowały się na stole. Herbata z miodem nie robiły mniejszego wrażenia, lecz nie był pewien, czy wolno mu po to sięgnąć. - Poważnie? Mogę? - upewnił się u Sprouta, nim sięgnął po pierwszy z brzegu, od razu próbując kęsa, na Merlina, cóż za słodycz, do tego świeża! Chrupiąca, miękka, ach, i ten posmak, czy to mięta? Porównywalne słodkości jadał chyba tylko w Hogwarcie. - Castor - zwrócił się do czarodzieja, kiedy przełknął, nieprzypadkowo zajął w końcu miejsce obok niego - korzystając z tego, że spotkanie nie wyglądało jeszcze na formalnie rozpoczęte, chciał poruszyć prywatną sprawę. - Masz dzisiaj chwilę? Żeby zostać jak skończymy? Chciałbym... pogadać - rzucił wymijająco, jakby podobne słowa sprawiały mu dużą trudność.
Siadam na 9
Przez próg ratuszu przestąpił po raz pierwszy, podążając za Maeve, która z łatwością wskazała drogę, podobnie jak po raz pierwszy miał wziąć udział w większym spendzie Zakonników. Większość napotkanych od progu twarzy była mu obca, był jednak w stanie poznać Herberta, któremu miał okazję niedawno pomóc, Thalię i Castora, ale też, naturalnie, Billy'ego. Billy'ego, którego niedawno okłamał, nie chcąc zdradzić mu miejsca pobytu Thomasa - czuł się z tym okropnie. To jego powitał jako pierwszego, niechętnie dopiero wówczas wymykając się z cienia bardziej doświadczonej czarownicy, niepewnym uśmiechem, spostrzegając tym samym zawieszoną mapę. Postawione na niej krwawe pytajniki niosły grozę, nawet jeśli te imiona były mu znane wyłącznie z napotkanych na drodze listów gończych.
Wiedział, że Samuel Skamander żył, kontaktował się z nim - w tym wyznaniu ubiegł go jednak inny czarodziej. Jeszcze wtedy nie przeczytał tamtej gazety, jeszcze wtedy nie wiedział, że Ministerstwo Magii pogrzebało go za życia, o faktach zorientował się po czasie. Odszedł w kierunku najbardziej znajomej twarzy, Castora, zajmując wolne miejsce obok niego, instynktownie poruszał się bliżej ściany, jakby obawiał się zwrócić na siebie większą uwagę. Plotki o jego kalectwie dotarły do większej ilości uszu, niżeli on je zdradził, a to nieprzerwanie budziło wstyd. Pozostałe twarze były mu obce, a po niedawnych mało przyjemnych spotkaniach z aurorami nie czuł się pewnie - nie wiedział nawet, że przypadkiem znajdzie się tak blisko Tonksa. Miejsce na samym końcu stołu wydawało się bezpieczne. Rzucił pod krzesło niesiony worek.
- Cześć - rzucił do niego, dopiero teraz podążając wzrokiem za słowem Floreana, racuchy pachniały już od wejścia, lecz dopiero teraz zorientował się, że znajdowały się na stole. Herbata z miodem nie robiły mniejszego wrażenia, lecz nie był pewien, czy wolno mu po to sięgnąć. - Poważnie? Mogę? - upewnił się u Sprouta, nim sięgnął po pierwszy z brzegu, od razu próbując kęsa, na Merlina, cóż za słodycz, do tego świeża! Chrupiąca, miękka, ach, i ten posmak, czy to mięta? Porównywalne słodkości jadał chyba tylko w Hogwarcie. - Castor - zwrócił się do czarodzieja, kiedy przełknął, nieprzypadkowo zajął w końcu miejsce obok niego - korzystając z tego, że spotkanie nie wyglądało jeszcze na formalnie rozpoczęte, chciał poruszyć prywatną sprawę. - Masz dzisiaj chwilę? Żeby zostać jak skończymy? Chciałbym... pogadać - rzucił wymijająco, jakby podobne słowa sprawiały mu dużą trudność.
Siadam na 9
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ratusz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda