Kawałek plaży
AutorWiadomość
Kawałek plaży
Wychodząc na tyły domu wzrok natrafia na zaczynającą się kawałek za wydmami plażę. Z ganku od tej strony również prowadzą schodki, pozwalające zejść i dostać się na miejsce szybko. Rzadko kiedy można dostrzec tutaj obce osoby - te nie są w stanie jednak zauważyć domostwa skrytego pod potężnym zaklęciem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Poszczególne aspekty doczesnego żywota, powoli wracały do dopuszczalnej normy. Udało mu się wejść w swoisty rytm pracy porządkując nadmiar różnorodnych, absorbujących obowiązków. Skrupulatne notatki, przejrzyste kalendarze skategoryzowały konkretne, drobne sprawunki oraz codzienne zlecenia. Wyodrębniły czas na czynną naukę, z której nie mógł tak łatwo zrezygnować. Nadrabiał ogromne zaległości traktujące wiele najpotrzebniejszych czynników ze skrajnych dziedzin magii. Z niektórymi z nich miał styczność po raz pierwszy. Stosy opasłych tomiszczy pokrywały drewnianą przestrzeń roboczego biurka, niewielkiej szafki nocnej, salonowego stolika, wraz z stertami zapisanych pergaminów. Głowił się, wczytywał w teoretyczne monologi, starając się przełożyć je na swój własny, zrozumiały język. Najwięcej problemów sprawiała mu numerologia; numeryczne ciągi tworzące przedziwne powiązania były czymś abstrakcyjnym, nielogicznym na pierwszy rzut oka. Pochylony nad czystym arkuszem, kreślił odpowiednie znaki, sporządzał wykresy, zestawienia doprowadzające do istotnego meritum. Wzdychał ciężko, gdy po raz kolejny niewielki błąd wkradał się w wąskie linijki. Wypijał hektolitry pobudzających ziół, mających na celu przyspieszyć pracę umysłu, zachować pełnoprawną aktywność. Niewielka, puchata istota co jakiś czas odciągała go od wykańczającego trudu prosząc o uwagę, lub miskę świeżego jedzenia. Ciemniejsza, ponura, jesienna aura nie zachęcała do nadwornych aktywności; na jakiś czas porzucił ogrodowe i szklarniowe poczynania. Coraz efektywniej gospodarował swym czasem, znajdując pojedyncze, ulotne chwile wytchnienia. Za każdym razem poświęcał je na niezobowiązujące wizyty w domostwie ulokowanym na zachodnim wybrzeżu Exmooor. Piękna była ów okolica pachnąca rozłożystym, wrzosowym kwieciem oraz słonawą, morską bryzą. Urokliwy budynek ulokowany na samym środku niewielkiego zbocza oddawał namiastkę prawdziwego domu. Uwielbiał przechadzać się między wydeptanymi, wonnymi alejkami, krążyć wokół pobliskich zagajników prowadząc za rękę swą ulubioną osobę. Bezkres falującego, wodnego akwenu zabierał go w kolejną, odległą podróż pełną wyzwań i nieoczywistych perypetii. Czuł spokój, rozluźnienie mięśni. Specyficzna atmosfera pozwalała na wyciszenie, przymknięcie przemęczonych powiek smaganych zupełnie innym, lekko wilgotnym wiatrem. Powietrze też było inne: rześkie, pełniejsze, pozwalające na wzięcie głębokiego oddechu. Lubił rozsiadać się na rozbielonym piasku, wpatrywać w szeroką gamę przenikających błękitów. Tęsknił za długimi wyprawami, zawodem czynnego podróżnika. Powracał do dawnych chwil wspominając najbardziej wielobarwne zdarzenia. Te czasy nie mogły już powrócić. Zostały jedynie ulotną marą, którą przywoływał w mniej, lub bardziej nieoczekiwanych momentach. Miał jednak wrażenie, że nie powinien już żałować.
Przekładając dzisiejsze zlecenia, późnym popołudniem pojawił się u podnóża zabezpieczonej twierdzy. Nie zapowiadał swej wizyty, wszyscy domownicy zdążyli przyzwyczaić się do jego częstych obecności. Nie kryli zdziwienia traktując go jak pełnoprawnego mieszkańca dbającego o wspólne ognisko domowe. Cienki brązowy płaszcz spływał wzdłuż rosłej sylwetki zahaczając o niefrasobliwy materiał grafitowych spodni. Krótki, kraciasty szalik owijał się wokół szyi zachowując ulatujące ciepło. Dzisiejszego dnia obudził się z wyraźnym bólem gardła. Głos pozostawał głębszy, nieco zachrypnięty. Odchrząkiwał miarowo, gdy powolne kroki zatapiały się w rozmiękczonym podłożu i pożółkniętej trawie pokolorowanej przez obecną porę roku. Pojedyncze liście zrywały się wraz z silniejszym podmuchem tańcząc w swym własnym, melancholijnym rytmie. Ręce schowane w głębokich kieszeniach gładziły wierzch głogowej różdżki, przekręcały niefrasobliwe przedmioty w postaci zagubionych knutów i pogniecionych pokwitowań. Skórzana torba zawieszona na prawym ramieniu skrywała kilka rarytasów; świeżą dostawę żółtawych, słodkich jabłek potocznie zwanych antonówkami. Udało mu się wcisnąć również bochenek razowego chleba i malutką torebeczkę świeżych bakali, które w ostatnim czasie zakupił na jednym z irlandzkich targów. Kojący szum rozbestwionego morza potwierdzał, iż znajduje się we właściwym miejscu. Pojedyncze kropelki chłodnego deszczu spływały z mlecznego nieba, gdy ciężkie kroki zabłoconych podeszw uderzały w betonowe schody. Wszedł do środka od razu dając o sobie znać: – To ja, będę w kuchni. – krzyknął donośnie nawołując swą drobną, blond oblubienicę. Ściągnął odzież wierzchnią i zabrał się za rozpakowywanie towaru. Wykładał je skrupulatnie, dokładnie, aby nie naruszać nieskazitelnego porządku wprowadzonego przez najmłodszą przedstawicielkę rodziny Tonks. Gdy przez kolejne minuty żaden ruch nie zwrócił jego uwagi, zmarszczył brwi w zdziwieniu i jeszcze raz zawołał donośnym, ciężkim głosem:
– Czy ktoś jest w domu? – sylwetka Kerstin pojawiła się po krótkiej chwili. Stanęła w drzwiach przyglądając mu się z uwagą. Wyglądała na zaniepokojoną, a może zmieszaną? Przywitał się krótko. Jej dziwne, nieswoje zachowanie nie umknęło jego uwadze. Zaoferowany resztką obowiązku zarzucił dość niefrasobliwie: – Justine zasnęła, dlatego nie odpowiada na moje wołanie? – wychrypiał pytająco unosząc kącik ust do góry. Dziewczyna odetchnęła specyficznie, wyczuł niechciany niepokój. Coś ciężkiego przesunęło się po żołądku, zgniotło klatkę piersiową wędrując aż do mózgu. Coś się stało. Przełknął ślinę, zrobił energiczny krok do przodu i przybierając poważną, zaciętą minę nie odpuszczał: – Gdzie ona jest?! – informacje wypowiadane rozedrganym tembrem ginęły w kuchennym eterze. Ramiona zaplątały i zacisnęły się ciasno na klatce piersiowej. Prawa noga wystukiwała nerwowy rytm, a brwi marszczyły się coraz bardziej złowrogo. Nie dowierzał. Dlaczego nic mu nie powiedziała, nie poinformowała, nie zabrała go ze sobą? Dlaczego do jasnej cholery znów ryzykowała? Co ona sobie myślała? Nic z tego nie rozumiał, skrajne myśli uderzyły w potarganą podświadomość. Okrutne obrazy piekielnego więzienia powróciły niczym mantra. Znów zobaczył jej wiotkie martwe ciało przelewające się między ramionami. Poczuł przenikliwe zimno, śmiercionośny oddech dementora, który właśnie pozbawiał go życia. I tak właśnie się czuł. Nie wypowiedział ani słowa, pokręcił jedynie głową wychodząc z kuchni, wymijając sylwetkę dziewczyny. Wyszedł na zewnątrz nabierając powietrza. Bolały go płuca. Przetarł twarz wierzchem dłoni walcząc z napływającym strachem, zdenerwowaniem i rozczarowaniem. Opadł bezwładnie na drewniane deski ganku zapominając o okryciu. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, po czym natychmiast odpalił jednego z nich. Czekał, nie wiedząc na co. Nie ruszał się, trwał w beznadziejnym marazmie, bezsilności, rozgoryczeniu. Tęczówki przybrały odcień ciemniejszego, burzliwego grafitu. Gdy odległy błysk rozbłysnął w oddali, on zaginął za kurtyną gryzącego, niebieskawego dymu. Jedną ręką dogaszał wcześniejszy niedopałek, podczas gdy druga wykonywała mechaniczne ruchy zatapiania filtra między spierzchnięte wargi. To nie działo się naprawdę. To tylko kolejny, nieistniejący koszmar.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie mogła dłużej pozostawać w miejscu. Zbyt mocno, zbyt bardzo przyzwyczajona już była do szybkiego tempa, jakie miało jej życie. A jednak dwa ostatnie miesiące spędziła właściwie w dwóch, różnych, ale i stałych miejscach. Zamykając się, może znajdując w niej spokój, a może pielęgnowała jedynie strach przed spojrzeniem innym w oczy. Ale wiedziała, miała świadomość tego, że nie ucieknie ani przed nimi ani przed samą sobą. Niezmiennie wiązała ją złożona przysięga i niezmiennie chciała walczyć. Jej idee, plany, nie zmieniły się, choć upadła. Jakaś część jej samej umarła w ciemnych, zimnych pomieszczeniach Azkabanu, widziała śmierć, miała krew na rękach. Nadal, dzisiaj, czasami nie była pewna, czy wszystko nie było jedynie snem. Zmyślną zjawą po którą sięgnęła, żeby poczuć się lepiej. Żeby jakoś tam przetrwać. Czasem obawiała się, że wszystko trwało jedynie w jej wyobraźni, nie było niczym więcej, niż zmyślnym kłamstwem które uplotła w głowie by jakoś… przetrwać. Wiedziała, że wtedy, kiedy odgryzła język była gotowa. Egoistycznie, może, ale była w stanie oddać życie, które wraz z krwią upływało z niej samej. I które wepchnęli w nią z siłą, nie pozwalając odpłynąć, odetchnąć. Zmuszając, żeby zdradziła to, co było dla niej najważniejsze.
Odzyskanie organu było trochę jak granica, kolejny etap, kolejny krok który musiała wykonać. Nie była tchórzem, nie mogła się wiecznie chować. Ale żeby wrócić do walki, chociaż w części posiadanych sił wiedziała, że potrzebuje swojej własnej różdżki. Różdżki, która - jeśli miała chociaż trochę szczęścia nadal powinna znajdować się na placu. Była niespokojna, niepewna, nie czuła się sobą całkowicie, nie mogła więc pozbyć się tego siedzącego na ramionach uczucia, którego wolała nie nazywać.
Zaczęła przygotowywać się od rana. Dokładnie, tak, żeby nic nie mogło jej zdradzić. Zdążyła już odkryć, jak ważnym były nie tylko zachowania, ale też cała budująca je otoczka, sposób mówienia, chodzenia, zapach który wokół się roztaczał czy ubrania. A Sigrun Rookwood zapamiętała dokładnie. Miała czas żeby jej się przyjrzeć, żeby jej twarz wyryła się w jej głowie dokładnie. Dźwięku głosu i tego, jak akcentowała słowa i jak się wysławiała. Spotkały się wcześniej, spotkały się też w Azkabanie. Przymykając oczy po kąpieli zmieniła ciało, zakładając przyszykowane wcześniej specjalnie ubrania. W końcu była gotowa, wcześniej wyjaśniła Kesrtin pokrótce dokąd zmierzała i o której powinna pojawić się ponownie. I tylko jeśli pół godziny po ustalonym terminie nadal jej nie będzie nakazała poinformowanie brata. On miał wiedzieć, co zrobić dalej. Nie spodziewała się jednak problemów. Sigrun Rookwood była śmierciożercą. Wątpiła, żeby ktoś spróbował ją sprowokować. Gorzej, jeśli trafiłaby na jakiegoś jej znajomego, który szwindel mógłby rozpoznać. Nie stało się tak jednak. Samo pojawienie się na placu nie było łatwe. Wiele ją kosztowało. Głównie dlatego, że plac był dla niej miejscem sromotnej porażki, miejscem w którym wszystko po części się dla niej skończyło. Odetchnęła, kiedy biała różdżka znów znalazła się w jej ręce. Nie zwlekała dłużej, rzucając na siebie zaklęcie kameleona, czym prędzej ruszając ku wyjściu z miasta. Nie powinna przebywać w nim zbyt długo, jeśli osiągnęła już swój własny cel. Chciała jak najprędzej wrócić do domu. Właściwie nie miała złudzeń - wiedziała, że będzie musiała o tym poinformować Vincenta. Nawet, jeśli dzisiaj nie zjawi się u niej, nie chciała przed nim niczego ukrywać. Kiedy znalazła się poza miastem zamknęła powieki, teleportując się poza działanie Fideliusa na Wybrzeże Exmoor przed dom w którym mieszkali, niezmiennie pozostając po działaniem kameleona i w ciele innej kobiety. Ściągnęła z siebie zaklęcie machnięciem różdżki wchodząc na teren objęty zabezpieczeniem.
Z początku nie dostrzegła sylwetki na drewnianych schodkach ganku. Stawiała kolejne kroki zmuszając ciało by powróciło do swoich naturalnych kształtów. Włosy przybrały ciemniejszego odcienia i skróciły się. Nos zmniejszył się trochę, czoło zmniejszyło, usta zmniejszyły, zmienił się też kształt twarzy. Kolor tęczówek wrócił do wcześniejszego. A kości ściągnęły się robiąc ją na powrót niewielką. Ponownie chorobliwie wręcz chudą. Kości policzkowe odznaczały się konkretnie. Odetchnęła lekko, ciesząc się, że ma to już za sobą.
I nagle ją dostrzegła. Jednostkę na schodach. Od razu wiedziała do kogo należy sylwetka. Coś ścisnęło jej się w gardle. Stopy zatrzymały na chwilę. Poczuła się winna, mimo, że wcześniejsze myśli zdawały się rozsądne. Nie była w stanie dostrzec z daleka jego twarzy, ale widziała unoszącą się z papierosem rękę. Ruszyła ponownie, wsadzając obie dłonie w kieszenie. I z każdym krokiem kiedy w mroku mogła dostrzec wyraźniej wyraz jego twarzy dostrzegła malując się na niej złość. Dreszcz przebiegł przez przez jej plecy i choć wiedziała, że jest wściekły nie była w stanie nie odnotować tego, że też cholernie przystojny. Za samo drżenie obwijając mroźny wiatr który owinął się wokół niej. W końcu znalazła się przed nim, przystanęła na początku schodów zawieszając dwa niebiańskie błękity na nim.
- Przyszedłeś. - powiedziała, przysuwając się bliżej, wyciągając rękę, mając nadzieję, że może wcale nie wścieka się na nią. Każdego kolejnego dnia ciesząc się z tego, że nadal znajdował się obok. Kiedy uniósł na nią ciemne, pochmurne spojrzenie skryte pod zmarszczonymi od złości brwiami, dreszcz przebiegł przez jej ciało ponownie. Mimowolnie przygryzła dolną wargę, a jej myśli powędrowały w stronę w którą nie powinny. Przynajmniej nie teraz. Nie powiedziała jednak nic więcej, trochę licząc na to, że jakoś wszystko może rozejdzie się samo.
Odzyskanie organu było trochę jak granica, kolejny etap, kolejny krok który musiała wykonać. Nie była tchórzem, nie mogła się wiecznie chować. Ale żeby wrócić do walki, chociaż w części posiadanych sił wiedziała, że potrzebuje swojej własnej różdżki. Różdżki, która - jeśli miała chociaż trochę szczęścia nadal powinna znajdować się na placu. Była niespokojna, niepewna, nie czuła się sobą całkowicie, nie mogła więc pozbyć się tego siedzącego na ramionach uczucia, którego wolała nie nazywać.
Zaczęła przygotowywać się od rana. Dokładnie, tak, żeby nic nie mogło jej zdradzić. Zdążyła już odkryć, jak ważnym były nie tylko zachowania, ale też cała budująca je otoczka, sposób mówienia, chodzenia, zapach który wokół się roztaczał czy ubrania. A Sigrun Rookwood zapamiętała dokładnie. Miała czas żeby jej się przyjrzeć, żeby jej twarz wyryła się w jej głowie dokładnie. Dźwięku głosu i tego, jak akcentowała słowa i jak się wysławiała. Spotkały się wcześniej, spotkały się też w Azkabanie. Przymykając oczy po kąpieli zmieniła ciało, zakładając przyszykowane wcześniej specjalnie ubrania. W końcu była gotowa, wcześniej wyjaśniła Kesrtin pokrótce dokąd zmierzała i o której powinna pojawić się ponownie. I tylko jeśli pół godziny po ustalonym terminie nadal jej nie będzie nakazała poinformowanie brata. On miał wiedzieć, co zrobić dalej. Nie spodziewała się jednak problemów. Sigrun Rookwood była śmierciożercą. Wątpiła, żeby ktoś spróbował ją sprowokować. Gorzej, jeśli trafiłaby na jakiegoś jej znajomego, który szwindel mógłby rozpoznać. Nie stało się tak jednak. Samo pojawienie się na placu nie było łatwe. Wiele ją kosztowało. Głównie dlatego, że plac był dla niej miejscem sromotnej porażki, miejscem w którym wszystko po części się dla niej skończyło. Odetchnęła, kiedy biała różdżka znów znalazła się w jej ręce. Nie zwlekała dłużej, rzucając na siebie zaklęcie kameleona, czym prędzej ruszając ku wyjściu z miasta. Nie powinna przebywać w nim zbyt długo, jeśli osiągnęła już swój własny cel. Chciała jak najprędzej wrócić do domu. Właściwie nie miała złudzeń - wiedziała, że będzie musiała o tym poinformować Vincenta. Nawet, jeśli dzisiaj nie zjawi się u niej, nie chciała przed nim niczego ukrywać. Kiedy znalazła się poza miastem zamknęła powieki, teleportując się poza działanie Fideliusa na Wybrzeże Exmoor przed dom w którym mieszkali, niezmiennie pozostając po działaniem kameleona i w ciele innej kobiety. Ściągnęła z siebie zaklęcie machnięciem różdżki wchodząc na teren objęty zabezpieczeniem.
Z początku nie dostrzegła sylwetki na drewnianych schodkach ganku. Stawiała kolejne kroki zmuszając ciało by powróciło do swoich naturalnych kształtów. Włosy przybrały ciemniejszego odcienia i skróciły się. Nos zmniejszył się trochę, czoło zmniejszyło, usta zmniejszyły, zmienił się też kształt twarzy. Kolor tęczówek wrócił do wcześniejszego. A kości ściągnęły się robiąc ją na powrót niewielką. Ponownie chorobliwie wręcz chudą. Kości policzkowe odznaczały się konkretnie. Odetchnęła lekko, ciesząc się, że ma to już za sobą.
I nagle ją dostrzegła. Jednostkę na schodach. Od razu wiedziała do kogo należy sylwetka. Coś ścisnęło jej się w gardle. Stopy zatrzymały na chwilę. Poczuła się winna, mimo, że wcześniejsze myśli zdawały się rozsądne. Nie była w stanie dostrzec z daleka jego twarzy, ale widziała unoszącą się z papierosem rękę. Ruszyła ponownie, wsadzając obie dłonie w kieszenie. I z każdym krokiem kiedy w mroku mogła dostrzec wyraźniej wyraz jego twarzy dostrzegła malując się na niej złość. Dreszcz przebiegł przez przez jej plecy i choć wiedziała, że jest wściekły nie była w stanie nie odnotować tego, że też cholernie przystojny. Za samo drżenie obwijając mroźny wiatr który owinął się wokół niej. W końcu znalazła się przed nim, przystanęła na początku schodów zawieszając dwa niebiańskie błękity na nim.
- Przyszedłeś. - powiedziała, przysuwając się bliżej, wyciągając rękę, mając nadzieję, że może wcale nie wścieka się na nią. Każdego kolejnego dnia ciesząc się z tego, że nadal znajdował się obok. Kiedy uniósł na nią ciemne, pochmurne spojrzenie skryte pod zmarszczonymi od złości brwiami, dreszcz przebiegł przez jej ciało ponownie. Mimowolnie przygryzła dolną wargę, a jej myśli powędrowały w stronę w którą nie powinny. Przynajmniej nie teraz. Nie powiedziała jednak nic więcej, trochę licząc na to, że jakoś wszystko może rozejdzie się samo.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie potrafił wyzbyć się panicznego strachu, który rozgościł się między trzewiami od momentu opuszczenia lodowatych podziemi piekielnego więzienia. Cały czas miał ją przed oczami; leżącą na wąskim, szpitalnym posłaniu bez żadnych oznak życia. Okrytą metalową maską, nieporuszoną, nie przypominająca dawnej, żywiołowej Justine. Obraz ten powracał do niego niczym mantra. Przewijał się w koszmarnych snach złączonych z niezwykle realną wizją strzelistego labiryntu. Była uwięziona w jego wnętrzu, wciśnięta pomiędzy ciasne, kamienne ściany, do których nie miał żadnego dostępu. Nie był w stanie jej uratować zostawiając na pastwę przenikliwego zimna, przerażającego obłędu i skrajnego wyczerpania. Rubinowe krople spływały na grafitowy bruk, gdy cenne życie wypływało z wychudzonego i zabiedzonego ciała. Koścista dłoń zaciskała się na wąskiej szyi odbierając ostatnie tchnienie. Niemy krzyk odbijał się od szerokiej spuścizny. Był bezsilny, statyczny, mógł jedynie patrzeć pustym, nieobecnym wzrokiem przyzwalając na taki stan rzeczy; pozwalając, aby najważniejsza jednostka tak marnego żywota zginęła z jego winy. Dlatego tak bardzo martwił się każdym, kolejnym, przemijającym dniem. I choć zdawał sobie sprawę z faktu, iż znajduje się w jednym z najbezpieczniejszych miejsc na tym ziemskim padole, nie potrafił wyzbyć się przerażającego wrażenia, że coś złego stanie się już za moment, za tą jedną, krótką chwilę. Padnie ofiarą nieplanowanego nieszczęścia, wróg odnajdzie sposób na przedostanie się przez magiczną barierę, zostanie wydana, zdradzona, pozostawiona na pastwę niegodziwego losu. W tej materii zyskiwał miano istnego paranoika - w jej obecności zachowywał się zwyczajnie, normalnie, nie ukazując prawdziwego, całkowitego zmartwienia zgniatającego wszelkie, najdrobniejsze wnętrzności, paraliżującego ruchome kończyny. Wszystko musiało być pod należytą, osobistą kontrolą. W tym momencie nie wierzył praktycznie nikomu; nie zważał na późną porę kolejnej wizyty, zmęczenie wyrysowane na zarośniętej twarzy o ciemnych, zapadniętych oczodołach. Przybywał do wnętrza wrzosowego azylu przynosząc nietuzinkowe smakołyki, sprawdzając, czy aby na pewno krząta się po przytulnych pomieszczeniach, ćwiczy nadgarstki, grymasi na kolejną, solidną porcję pożywnego jedzenia. Tak było łatwiej, bezpieczniej, prościej. Szybko dochodziła do siebie. Wracała do formy ciesząc rozczulone, rozmigotane źrenice. Chciała stawić czoła rzeczywistości, walczyć o lepsze jutro, mierzyć się z uciszonymi demonami wystawiającymi ostre i zakrzywione pazury. Tak bardzo pragnął jej na to pozwolić, zgodzić się na przejęcie inicjatywy, podjęcie tak trudnej i wymagającej decyzji, lecz pod jednym warunkiem: ofiaruje mu bezgraniczną szczerość, podaruje bezmiar zaufania, do wykorzystania w każdej, możliwej sytuacji. Pozwoli mu być dla niej wsparciem, głosem uśpionego rozsądku. Jednakże ona postanowiła inaczej, dając do zrozumienia, iż jego osoba nie zajmuje kluczowego miejsca w całej, życiowej hierarchii. Wybrała bunt.
Nie mógł jej o to podejrzewać. Nie wierzył, że skrajna myśl pojawi się w dziewczęcej głowie tak nagle. Nie była bezpieczna. Papierowa podobizna z wyszczególnionym, charakterystycznym wizerunkiem wisiała na każdej ścianie miastowego budynku, drewnianej sztachecie pobliskiego płotu zachęcając do otwartego, wycenionego polowania. Była na celowniku, cieszyła oko zwykłego przechodnia dopowiadającego własną, specyficzną historię. Nie wiedzieli przecież kim była naprawdę; za kogo walczyła każdego dnia ryzykując jedną z najcenniejszych wartości otrzymanych tuż przy narodzinach. Nie mieli pojęcia o człowieczej naturze wypaczonej przez ministerialną propagandę. O troskach noszonych pod kopułą niewielkiego ciała, uczuciach piętrzących się po całym organizmie, trywialnych problemach nie różniących się od tych, które dźwigali na swych przeciążonych, przepracowanych barkach. Nazywali ją terrorystką, złoczyńcą, który powinien odpowiedzieć za swe niebezpieczne i bestialskie czyny. Bo przecież bez mrugnięcia okiem wymierzyłaby sprawiedliwość ofiarnemu, czarodziejskiemu obywatelowi, wierzącemu w kreowany, pomylony światopogląd. Nic bardziej mylnego. Nie sądził, że podejmie się takowej inicjatywy. Powróci na rozległy plac zbrukany krwią niewinnych ofiar. Skrawek zbeszczeszczanej ziemi, od którego rozpoczęła wędrówkę po najokropniejszych więzieniach. To właśnie tam ukryty wśród stłoczonego, rozgrzanego tłumu przyglądał się całemu przedstawieniu. Oczami wyobraźni dostrzegał silne ramiona rosłego oprawcy zakleszczone wokół bezradnej sylwetki. Słyszał wyraźny dźwięk przerażonego, tłumnego zaskoczenia, zmieszany z nawracającą, podniosłą przemową. Czuł ostre promienie słońca przeszywające cienki materiał okrycia wierzchniego. Pamiętał okrutną niemoc, rozkołatane serce, pragnące opuścić ciasną klatkę kościstych żeber. To wszystko było jeszcze tak realne, niezabliźnione, aż do dziś, gdy postanowiła otworzyć tę ranę na nowo. Przywitać go pod postacią osobistości, która kilkanaście lat temu była mu naprawdę bliska; której prawdziwą twarz poznał dopiero niedawno. Zapewne nie chciała wiedzieć jak bardzo się na niej zawiódł.
Gryzący, teatralnie wydmuchiwany dym przysłonił otaczającą rzeczywistość. Mglista powłoka osiadła pomiędzy wilgotnym, równinnym terenem zakrzywiając obraz realnej rzeczywistości. Morskie fale rozbijały się o pobliski brzeg z charakterystycznie głośnym, szumiącym dźwiękiem. Praktycznie zagłuszyły znajomy odgłos odbywanej teleportacji, jednakże bystre oko o zachmurzonej barwie dostrzegło nadchodzącą postać: zdecydowanie zbyt wysoką, odzianą w nierozpoznane materiały. Noszącą się wyniośle, dumnie, niewątpliwie zbyt władczo. Długie, proste włosy w kolorze letniej pszenicy opadały ciężkimi kaskadami ukrywając rysy zmienionej twarzy: zaostrzonych kości policzkowych, głęboko osadzonych oczu o ciężkim, przeszywającym spojrzeniu. Sigrun Rokwood bezkarnie, bezpodstawnie podążała w jego stronę, aby wymierzyć sprawiedliwość. Przez moment zamarł w bezruchu. Wnętrzności przekręciły się o sto osiemdziesiąt stopni, zabrakło mu tchu. Jak to się stało? Skąd wiedziała, jak się tu dostała? Czyżby ktoś zdradził? Gdzie w tym wszystkim znajdowała się Justine? Chciał pospiesznie odrzucić tlący niedopałek, wyciągnąć głogową różdżkę i rzucić się do śmiałego ataku; obronić cenną posiadłość, nie zważając na konsekwencję. Drgnął nieznacznie, gdy obraz przedstawionego świata zmienił się w tak nagły i radyklany sposób. Z każdym, powolnym mrugnięciem obolałych powiek, sylwetka intruza przybierała zupełnie inny kształt: kurczyła się, szczuplała, zmieniała barwy oraz konkretne długości. Za jednym zamachem stała się zupełnie kimś innym, osobą, dla której serce wyrwało się z przebodźcowanej piersi. Dla której zrobiły dosłownie wszystko rezygnując z ostatniego dobra. Zaryzykował życie, wskoczył w piekielną czeluść; lecz ona tak po prostu zawiodła. Ogromna, bolesna gula wyrosła w okolicy krtani. Podniósł wzrok tylko jeden raz, aby móc zlustrować ją w całości; odegnać przeświadczenie o psotnych, niemożliwych halucynacjach. Spojrzenie to wykazywało rozczarowanie, ogromny zawód wyciekający z każdej mikrokomórki odkrytego ciała. Nie czuł chłodu. Złość mieszała się z głębokim rozżaleniem. Dlatego też, gdy stanęła przed nim, tuż na wyciągnięcie ręki odwrócił głowę. Drżącą dłonią wyciągnął kolejnego papierosa. Zapalił go za pomocą pstryknięcia palców, aby po chwili zniknąć w kurtynie dymu wydmuchanym wprost na nią; jakby nie liczył się z nieprzyjemnym zapachem, wiązkami drażniącymi bezbarwną część oka. Odetchnął głośno nie znajdując słów.
Przyszedłeś.
Parsknął pod nosem rozkładając trywialność ów słowa. Wypuścił dym ze specyficznym świstem i spojrzał wprost na nią. Przeniknął przez warstwy, które na siebie nałożyła. Jego głos był pusty, nienaturalnie zachrypnięty. – Powinienem zapytać kim jesteś. Kimś innym, czy jeszcze sobą? – zaczął od razu kręcąc głową z gorzką dezaprobatą. Ogromna masa skrajnych odczuć piętrzyła się pod wzburzoną, rozgrzaną skórą. Chciała wydobyć się na jesienną powierzchnię, wybrzmieć w kaskadzie brutalnych, słów, pretensji, nagromadzonych, niewygłoszonych wypowiedzi. W tym jednym momencie chciał ukarać ją swym bezgranicznym spokojem podszytym udręczonym rozgoryczeniem. Nie wiedział jak długo wytrzyma. Czuł jakby go zdradziła… – Jak podróż? Ustaliłaś już ze swoimi znajomymi Rycerzami odpowiedni termin, w którym w końcu skrócą cię o głowę? – zapytał bezbarwnie nie czując żadnych wyrzutów. Nie miał skrupułów, aby pokazać jej swą najgorszą wersję, mimo wnętrza stawiającego tak silny i nieprzekraczalny opór. To wszystko dla twojego dobra droga Justine.
Nie mógł jej o to podejrzewać. Nie wierzył, że skrajna myśl pojawi się w dziewczęcej głowie tak nagle. Nie była bezpieczna. Papierowa podobizna z wyszczególnionym, charakterystycznym wizerunkiem wisiała na każdej ścianie miastowego budynku, drewnianej sztachecie pobliskiego płotu zachęcając do otwartego, wycenionego polowania. Była na celowniku, cieszyła oko zwykłego przechodnia dopowiadającego własną, specyficzną historię. Nie wiedzieli przecież kim była naprawdę; za kogo walczyła każdego dnia ryzykując jedną z najcenniejszych wartości otrzymanych tuż przy narodzinach. Nie mieli pojęcia o człowieczej naturze wypaczonej przez ministerialną propagandę. O troskach noszonych pod kopułą niewielkiego ciała, uczuciach piętrzących się po całym organizmie, trywialnych problemach nie różniących się od tych, które dźwigali na swych przeciążonych, przepracowanych barkach. Nazywali ją terrorystką, złoczyńcą, który powinien odpowiedzieć za swe niebezpieczne i bestialskie czyny. Bo przecież bez mrugnięcia okiem wymierzyłaby sprawiedliwość ofiarnemu, czarodziejskiemu obywatelowi, wierzącemu w kreowany, pomylony światopogląd. Nic bardziej mylnego. Nie sądził, że podejmie się takowej inicjatywy. Powróci na rozległy plac zbrukany krwią niewinnych ofiar. Skrawek zbeszczeszczanej ziemi, od którego rozpoczęła wędrówkę po najokropniejszych więzieniach. To właśnie tam ukryty wśród stłoczonego, rozgrzanego tłumu przyglądał się całemu przedstawieniu. Oczami wyobraźni dostrzegał silne ramiona rosłego oprawcy zakleszczone wokół bezradnej sylwetki. Słyszał wyraźny dźwięk przerażonego, tłumnego zaskoczenia, zmieszany z nawracającą, podniosłą przemową. Czuł ostre promienie słońca przeszywające cienki materiał okrycia wierzchniego. Pamiętał okrutną niemoc, rozkołatane serce, pragnące opuścić ciasną klatkę kościstych żeber. To wszystko było jeszcze tak realne, niezabliźnione, aż do dziś, gdy postanowiła otworzyć tę ranę na nowo. Przywitać go pod postacią osobistości, która kilkanaście lat temu była mu naprawdę bliska; której prawdziwą twarz poznał dopiero niedawno. Zapewne nie chciała wiedzieć jak bardzo się na niej zawiódł.
Gryzący, teatralnie wydmuchiwany dym przysłonił otaczającą rzeczywistość. Mglista powłoka osiadła pomiędzy wilgotnym, równinnym terenem zakrzywiając obraz realnej rzeczywistości. Morskie fale rozbijały się o pobliski brzeg z charakterystycznie głośnym, szumiącym dźwiękiem. Praktycznie zagłuszyły znajomy odgłos odbywanej teleportacji, jednakże bystre oko o zachmurzonej barwie dostrzegło nadchodzącą postać: zdecydowanie zbyt wysoką, odzianą w nierozpoznane materiały. Noszącą się wyniośle, dumnie, niewątpliwie zbyt władczo. Długie, proste włosy w kolorze letniej pszenicy opadały ciężkimi kaskadami ukrywając rysy zmienionej twarzy: zaostrzonych kości policzkowych, głęboko osadzonych oczu o ciężkim, przeszywającym spojrzeniu. Sigrun Rokwood bezkarnie, bezpodstawnie podążała w jego stronę, aby wymierzyć sprawiedliwość. Przez moment zamarł w bezruchu. Wnętrzności przekręciły się o sto osiemdziesiąt stopni, zabrakło mu tchu. Jak to się stało? Skąd wiedziała, jak się tu dostała? Czyżby ktoś zdradził? Gdzie w tym wszystkim znajdowała się Justine? Chciał pospiesznie odrzucić tlący niedopałek, wyciągnąć głogową różdżkę i rzucić się do śmiałego ataku; obronić cenną posiadłość, nie zważając na konsekwencję. Drgnął nieznacznie, gdy obraz przedstawionego świata zmienił się w tak nagły i radyklany sposób. Z każdym, powolnym mrugnięciem obolałych powiek, sylwetka intruza przybierała zupełnie inny kształt: kurczyła się, szczuplała, zmieniała barwy oraz konkretne długości. Za jednym zamachem stała się zupełnie kimś innym, osobą, dla której serce wyrwało się z przebodźcowanej piersi. Dla której zrobiły dosłownie wszystko rezygnując z ostatniego dobra. Zaryzykował życie, wskoczył w piekielną czeluść; lecz ona tak po prostu zawiodła. Ogromna, bolesna gula wyrosła w okolicy krtani. Podniósł wzrok tylko jeden raz, aby móc zlustrować ją w całości; odegnać przeświadczenie o psotnych, niemożliwych halucynacjach. Spojrzenie to wykazywało rozczarowanie, ogromny zawód wyciekający z każdej mikrokomórki odkrytego ciała. Nie czuł chłodu. Złość mieszała się z głębokim rozżaleniem. Dlatego też, gdy stanęła przed nim, tuż na wyciągnięcie ręki odwrócił głowę. Drżącą dłonią wyciągnął kolejnego papierosa. Zapalił go za pomocą pstryknięcia palców, aby po chwili zniknąć w kurtynie dymu wydmuchanym wprost na nią; jakby nie liczył się z nieprzyjemnym zapachem, wiązkami drażniącymi bezbarwną część oka. Odetchnął głośno nie znajdując słów.
Przyszedłeś.
Parsknął pod nosem rozkładając trywialność ów słowa. Wypuścił dym ze specyficznym świstem i spojrzał wprost na nią. Przeniknął przez warstwy, które na siebie nałożyła. Jego głos był pusty, nienaturalnie zachrypnięty. – Powinienem zapytać kim jesteś. Kimś innym, czy jeszcze sobą? – zaczął od razu kręcąc głową z gorzką dezaprobatą. Ogromna masa skrajnych odczuć piętrzyła się pod wzburzoną, rozgrzaną skórą. Chciała wydobyć się na jesienną powierzchnię, wybrzmieć w kaskadzie brutalnych, słów, pretensji, nagromadzonych, niewygłoszonych wypowiedzi. W tym jednym momencie chciał ukarać ją swym bezgranicznym spokojem podszytym udręczonym rozgoryczeniem. Nie wiedział jak długo wytrzyma. Czuł jakby go zdradziła… – Jak podróż? Ustaliłaś już ze swoimi znajomymi Rycerzami odpowiedni termin, w którym w końcu skrócą cię o głowę? – zapytał bezbarwnie nie czując żadnych wyrzutów. Nie miał skrupułów, aby pokazać jej swą najgorszą wersję, mimo wnętrza stawiającego tak silny i nieprzekraczalny opór. To wszystko dla twojego dobra droga Justine.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z początku sądziła, że postąpiła odpowiednio. Sama była szybsza, wykorzystując swoją zdolność mogła przedostać się do miasta bez większych problemów a ze świadomością, że Rookwood jest śmierciożercą mogła wykorzystać jej pozycję do tego, by nikt nie zaczepił jej przypadkowo. Ryzykowała, ale nie zamierzała stawać do pojedynku. Musiała tylko sprawdzić, czy nie została tutaj jej różdżka. Potrzebowała jej. Ta, którą miała, nie słuchała się jej odpowiednio. Wiedziała, że Vincent zaparłaby się, że pójdzie razem z nią. Że nie dojdą do porozumienia w tej jednej kwestii i wiedziała, że będzie to kwestia tego, że naprawdę i szczerze martwił się o nią. Ale dlaczego nie powiedziała mu od razu, wcześniej, kiedy widzieli się ostatnio? Ze strachu, że ją powstrzyma? Czy z obawy, że zgodzi się zabrać go ze sobą?
Mimowolnie przystanęła, dostrzegając jego sylwetkę na ganku domu. A nerwowe odruchy które towarzyszyły paleniu nie zwiastowały niczemu dobremu. Zdążyła go już w jakiś sposób poznać na nowo, nauczyć się, czytać, choć nie zawsze dostrzegała wszystko. Wiedziała jednak jak wyglądał gdy rozzłościł go jakiś klient, kiedy w ten specyficzny sposób wypuszczał dym spomiędzy ust. A ona sama, czasem dawała mu więcej powód do złości, jeszcze kiedy nie była w stanie mówić. Ale wtedy, żadnego z tych dni, kiedy była okropna, okropna, nigdy się na nią nie uniósł. Znosił wszystko ze spokojem, za każdym razem, którego jej brakowało kiedy frustracja brała nad nią górę.
Nie była pewna, czy dostrzegł wcześniej przybraną przez nią twarz. Jeśli tak, mogła tylko domyślać się jaka ilość myśli musiała przemknąć przez jego głowę w tej krótkiej chwili, zanim weszła na teren obłożony zaklęciem, do momentu w którym zmieniała się na powrót w samą siebie. Wędrowała ku niemu z dłońmi w kieszeniach wzrokiem przesuwając po jego twarzy, próbując wybadać dokładniej nastrój, a może nie nastrój a powód zezłoszczenia. Przystanęła obok, wyciągając rękę, żeby objąć nią jego twarz, policzek w krótkiej pieszczocie, przywitaniu, może i podziękowaniu jednocześnie. Widziała zwód w jego spojrzeniu, może rozczarowanie chwilę wcześniej, ale jeszcze się okłamywała, łudziła, że to nie ona jest jego sprawcą. Umknął przed jej obracając głowę na bok, widocznie unikając kontaktu. Sięgając po kolejnego papierosa, chwilę obserwowała drżącą rękę, która podnosiła zwitek do ust. Dym rozszedł się między nimi, oddzielając ich na chwilę od siebie. A może oddzielni byli już chwilę wcześniej?
Wypowiedziała jedno słowo, krótkie, ale znaczące dla niej wiele. Parsknięcie pod nosem uniosło jedną z jej brwi ku górze. Być może nie znaczyło tyle samo dla niego. Wsadziła na powrót dłonie w kieszenie a kiedy spojrzał na nią ponownie z rozzłoszczonym grymasem, wygiętymi ustami, groźnym spojrzeniem mimowolnie cofnęła się o krok schodząc ze schodka na którym stanęła. Dreszcz rozszedł się po jej plecach, a zdziwienie wstąpiło na twarz kiedy po raz pierwszy się odezwał. Dziwne to było zderzenie, irracjonalne trochę. Z tembrem głosu, który jeszcze nie brzmiał ku niej tak złowrogo. Nagle uświadomiła sobie, że to jednak ona odpowiada za stan który ogląda, była winna.
- Oczywiście, że sobą. - odpowiedziała marszcząc lekko brwi. Ale coś innego jeszcze do niej dotarło. Ironia, uderzającą z kolejnych rozgoryczonych słów. Nie tylko złość, ale w jakiś sposób też władczość skryta w zamglonym gniewem spojrzeniu i choć było to najmniej odpowiednie w tej chwili pociągał ją taki. I że wcześniej, jeszcze właśnie takiego go nie widziała. Nie przypominał już zagubionego chłopca, który próbował odnaleźć się w nowym, ale starym miejscu. Nie widziała niepewności, która towarzyszyła mu kilka miesięcy temu. Brakowało wątpliwości, które tak często zasiadały na ramionach. Teraz widziała czystą złość, bezgraniczne wzburzenie, które falami odbijały się w tęczówkach, której nie mąciło nic innego. Wpatrywała się w nie z mieszaniną fascynacji, winy, może strachu, dostrzegając coś, pozornie niedostrzegalnego. Poczuła się mniejsza, ale nie przez wzrost, tylko przez dominację, po którą sięgnął i którą bez wahania przejął. Po prostu stała, wpatrując się tak w niego dwoma błękitami w milczeniu przesuwając wzrokiem po rozgniewanej twarzy. W jakiejś irracjonalnej potrzebie czekając na to, co wydarzy się dalej i jednocześnie licząc na to, że nie wydarzy się nic takiego. Może przywykła do tego, że uchodziło jej przy nim więcej. Może była niesprawiedliwa, przyzwyczajając się do tego, jaki dobry był dla niej. A może nawykła do tego, że troszczyła się zawsze tylko sama o siebie. Tak naprawdę dopiero kiedy wypowiedział gorzkie słowa zamrugała kilka razy, prawie jakby ktoś uderzył ją obuchem. Nawet przez chwilę nie pomyślała, co ta decyzja, jej decyzja może znaczyć dla niego. Skupiona na potrzebie odzyskania różdżki, broni, patrzyła ślepo tylko przez pryzmat tego. Przyzwyczajona do działania w pojedynkę, do bycia samą, nie pomyślała, że właśnie dlatego powinna poinformować jego. Nie ze strachu przed konfrontacją, ale z potrzeby podzielenia się własnym balastem. Nadal tego nie potrafiła. Tak po prawdzie, była zwyczajnie okropna. A mimo to, ciężko było walczyć ze swoimi przyzwyczajeniami, zwłaszcza z charakterem, który należał do niej samej. Łatwo było ją zdenerwować a i ona sama rzadko kiedy poddawała się bez walki. Dlatego jej brwi po pierwszym uniesieniu zmarszczyły się z gniewną nutą. - Udana. - odpowiedziała mrużąc też oczy do kompletu. Odpyskowała jak smarkula, odcięła się krótko, głupio, niepotrzebnie wcale, ale słowa same cisnęły się na usta. - Musiałam iść zobaczyć, czy moja różdżka nadal tam jest. - odpowiedziała niezmiennie mrużąc oczy. Zakładając dłonie na piersi, przyjmując odpowiednią postawę. Szykowała się do walki. - Wyrzuć to z siebie. - rzuciła wyzywająco, przestępując na nogach, rozstawiając się na nich bardziej. No dalej, Rineheart, wyrzuć wszystko, prosto na mnie. Nie zatrzymuj nawet słowa.
Mimowolnie przystanęła, dostrzegając jego sylwetkę na ganku domu. A nerwowe odruchy które towarzyszyły paleniu nie zwiastowały niczemu dobremu. Zdążyła go już w jakiś sposób poznać na nowo, nauczyć się, czytać, choć nie zawsze dostrzegała wszystko. Wiedziała jednak jak wyglądał gdy rozzłościł go jakiś klient, kiedy w ten specyficzny sposób wypuszczał dym spomiędzy ust. A ona sama, czasem dawała mu więcej powód do złości, jeszcze kiedy nie była w stanie mówić. Ale wtedy, żadnego z tych dni, kiedy była okropna, okropna, nigdy się na nią nie uniósł. Znosił wszystko ze spokojem, za każdym razem, którego jej brakowało kiedy frustracja brała nad nią górę.
Nie była pewna, czy dostrzegł wcześniej przybraną przez nią twarz. Jeśli tak, mogła tylko domyślać się jaka ilość myśli musiała przemknąć przez jego głowę w tej krótkiej chwili, zanim weszła na teren obłożony zaklęciem, do momentu w którym zmieniała się na powrót w samą siebie. Wędrowała ku niemu z dłońmi w kieszeniach wzrokiem przesuwając po jego twarzy, próbując wybadać dokładniej nastrój, a może nie nastrój a powód zezłoszczenia. Przystanęła obok, wyciągając rękę, żeby objąć nią jego twarz, policzek w krótkiej pieszczocie, przywitaniu, może i podziękowaniu jednocześnie. Widziała zwód w jego spojrzeniu, może rozczarowanie chwilę wcześniej, ale jeszcze się okłamywała, łudziła, że to nie ona jest jego sprawcą. Umknął przed jej obracając głowę na bok, widocznie unikając kontaktu. Sięgając po kolejnego papierosa, chwilę obserwowała drżącą rękę, która podnosiła zwitek do ust. Dym rozszedł się między nimi, oddzielając ich na chwilę od siebie. A może oddzielni byli już chwilę wcześniej?
Wypowiedziała jedno słowo, krótkie, ale znaczące dla niej wiele. Parsknięcie pod nosem uniosło jedną z jej brwi ku górze. Być może nie znaczyło tyle samo dla niego. Wsadziła na powrót dłonie w kieszenie a kiedy spojrzał na nią ponownie z rozzłoszczonym grymasem, wygiętymi ustami, groźnym spojrzeniem mimowolnie cofnęła się o krok schodząc ze schodka na którym stanęła. Dreszcz rozszedł się po jej plecach, a zdziwienie wstąpiło na twarz kiedy po raz pierwszy się odezwał. Dziwne to było zderzenie, irracjonalne trochę. Z tembrem głosu, który jeszcze nie brzmiał ku niej tak złowrogo. Nagle uświadomiła sobie, że to jednak ona odpowiada za stan który ogląda, była winna.
- Oczywiście, że sobą. - odpowiedziała marszcząc lekko brwi. Ale coś innego jeszcze do niej dotarło. Ironia, uderzającą z kolejnych rozgoryczonych słów. Nie tylko złość, ale w jakiś sposób też władczość skryta w zamglonym gniewem spojrzeniu i choć było to najmniej odpowiednie w tej chwili pociągał ją taki. I że wcześniej, jeszcze właśnie takiego go nie widziała. Nie przypominał już zagubionego chłopca, który próbował odnaleźć się w nowym, ale starym miejscu. Nie widziała niepewności, która towarzyszyła mu kilka miesięcy temu. Brakowało wątpliwości, które tak często zasiadały na ramionach. Teraz widziała czystą złość, bezgraniczne wzburzenie, które falami odbijały się w tęczówkach, której nie mąciło nic innego. Wpatrywała się w nie z mieszaniną fascynacji, winy, może strachu, dostrzegając coś, pozornie niedostrzegalnego. Poczuła się mniejsza, ale nie przez wzrost, tylko przez dominację, po którą sięgnął i którą bez wahania przejął. Po prostu stała, wpatrując się tak w niego dwoma błękitami w milczeniu przesuwając wzrokiem po rozgniewanej twarzy. W jakiejś irracjonalnej potrzebie czekając na to, co wydarzy się dalej i jednocześnie licząc na to, że nie wydarzy się nic takiego. Może przywykła do tego, że uchodziło jej przy nim więcej. Może była niesprawiedliwa, przyzwyczajając się do tego, jaki dobry był dla niej. A może nawykła do tego, że troszczyła się zawsze tylko sama o siebie. Tak naprawdę dopiero kiedy wypowiedział gorzkie słowa zamrugała kilka razy, prawie jakby ktoś uderzył ją obuchem. Nawet przez chwilę nie pomyślała, co ta decyzja, jej decyzja może znaczyć dla niego. Skupiona na potrzebie odzyskania różdżki, broni, patrzyła ślepo tylko przez pryzmat tego. Przyzwyczajona do działania w pojedynkę, do bycia samą, nie pomyślała, że właśnie dlatego powinna poinformować jego. Nie ze strachu przed konfrontacją, ale z potrzeby podzielenia się własnym balastem. Nadal tego nie potrafiła. Tak po prawdzie, była zwyczajnie okropna. A mimo to, ciężko było walczyć ze swoimi przyzwyczajeniami, zwłaszcza z charakterem, który należał do niej samej. Łatwo było ją zdenerwować a i ona sama rzadko kiedy poddawała się bez walki. Dlatego jej brwi po pierwszym uniesieniu zmarszczyły się z gniewną nutą. - Udana. - odpowiedziała mrużąc też oczy do kompletu. Odpyskowała jak smarkula, odcięła się krótko, głupio, niepotrzebnie wcale, ale słowa same cisnęły się na usta. - Musiałam iść zobaczyć, czy moja różdżka nadal tam jest. - odpowiedziała niezmiennie mrużąc oczy. Zakładając dłonie na piersi, przyjmując odpowiednią postawę. Szykowała się do walki. - Wyrzuć to z siebie. - rzuciła wyzywająco, przestępując na nogach, rozstawiając się na nich bardziej. No dalej, Rineheart, wyrzuć wszystko, prosto na mnie. Nie zatrzymuj nawet słowa.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niewiele rozumiał z zaistniałej sytuacji. Nie wiedział, w którym momencie tak nieodpowiedzialny pomysł narodził się w przebiegłej, dziewczęcej głowie. Musiała zaplanować go już o wiele wcześniej, lecz nie odezwała się ani jednym słowem. Zachowywała się nadzwyczaj normlanie; zwodziła dość dobrym nastrojem, codzienną krzątaniną nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Nie miał pojęcia, iż tamtego, pamiętniego dnia tak cenna, osikowa broń upadła na betonowy bruk. Przepadła między skruszonym kamieniem, warstwami miastowego pyłu, oczekując na powrót jedynej właścicielki. Zapewne zgodziłby się na wszystko: wybór odpowiedniej daty, mimo stosunkowo krótkiej rekonwalescencji fizycznej, a przede wszystkim psychicznej, ryzykowną przemianę przyjmującą kontrowersyjną postać znajomej sprzed wielu lat, niebezpieczną wyprawę na teren strzeżonego, egzekucyjnego placu. Byłby po prostu obok, asekuracyjnie, kontrolnie, zapobiegawczo. Chciał aby mu zaufała, dzieliła się dosłownie wszystkim. Potrafiła konfrontować z nieoczekiwanymi reakcjami najbliższych osób, którzy nie pierwszy raz poświęcali dla niej tak wiele. Bezinteresownie, ze szczerego i czystego serca. Co chciała przez to osiągnąć? Co takiego udowodnić? Czy naprawdę nie zależało jej na własnym bezpieczeństwie? Czyż nie zdawała sobie sprawy, iż niespełna miesiąc temu, spoczywając w podziemiach piekielnego więzienia praktycznie otarła się o śmierć? Nie chciał jej tego przypominać, jednakże dzisiejszego dnia, zwyczajnie przesadziła.
Rzadko ulegał nieposkromionej złości, całkowitemu braku kontroli. Miał w sobie ogromne pokłady cierpliwości, które zazwyczaj przekładały się na inne jednostki. To właśnie one zdawały się ulegać burzliwemu temperamentowi wybuchając w jego towarzystwie; denerwując się tym stoickim spokojem, nieprzyzwoitym opanowaniem, dziwnym odczuciem przeskanowania poprzez przenikliwy wzrok zdradzający więcej niż kilka, niepotrzebnych sylab rzuconych w rozmiękczony jesienią eter. Bywał zrozumiany opacznie, wzięty za typowego prowokatora szukającego niepotrzebnej zaczepki. Otrzymywał serię wulgarnych odzywek, nieprzyzwoitych wyzwisk. Obce ręce zaciskały się na cienkim materiale okrycia wierzchniego zmuszając do bezpośredniej konfrontacji. Twarda pięść zatapiała się w miękkiej tkance twarzy pozostawiając widoczne zadrapania, obicia oraz fioletowe siniaki. On przyjmował je z niewzruszoną powagą, niczym prawdziwy bohater. Czasami nie wytrzymywał; poddawał się nieokiełznanej agresji wypływającej ze wszystkich, nawet najmniejszych kanalików. Nie zważał na konsekwencje; był zdolny niemalże do wszystkiego. Pamiętał ten stan nieopanowanego, rozszalałego amoku; oczy zwężały się w wąskie szparki przybierając ciemniejszy kolor. Cielesne tkanki sztywniały, zaciskały się w twardą, nieprzepuszczalną powłokę. Buzująca krew wpompowywała niesamowitą siłę przenoszoną na potencjalnego przeciwnika. Bursztynowy trunek płynący w niebieskawych żyłach dodawał pewności siebie oraz nieustępliwej odwagi. Walczył, nie odstępował wiedząc, że startuje z przegranej pozycji, zdając sobie sprawę, iż za kilkanaście minut wyląduje na brudnej, piaszczystej ziemi otarty o stan nieprzytomności. Tak prezentowała się odległa przeszłość. Zmienił się, wprowadził pewne, nieprzekraczalne zasady. Opamiętał się, wydoroślał, lecz czy aby na pewno całkowicie? Od pewnego czasu coś nietypowego zagnieździło się w męskim organizmie. Był zdecydowanie bardziej drażliwy i nadpobudliwy. Prowadząc walkę na otwartej przestrzeni, przystępując do wojennych działań, nie potrafił wyzbyć się niepotrzebnych i rozbrajających emocji. Frustrował się ludzką znieczulicą zezwalającą na akty bestialskich mordów, nieprzyzwoitych czynów w samym środku tętniącego miasta. Karcił za coraz mocniejsze przyzwyczajenia, obojętności tamtejszego wymiaru sprawiedliwości. Wyrażał głośną dezaprobatę, gdy proste zaklęcia wychodzące z głogowego drewna, nie potrafiły dosięgnąć obrzydliwego przeciwnika; droczył się z nim, wykorzystywał przewagę, zamykał pod kopułą uroku, o którym nie miał zielonego pojęcia. Denerwował się brakiem naukowych postępów, utrudnieniem w zawodowej pracy i siatce zaufanych kontaktów. Chował te złość, ukrywał pod organami, aby w żadnym wypadku nie wydobyła się na październikowe światło dzienne; nie uderzyła w sylwetkę ukochanej osoby przeżywającej jedną z największych, życiowych traum. Chronił ją, nawet przed samym sobą. I choć niejednokrotnie dokładała mu tak wielu zmartwień, przerażała nieposkromionym zachowaniem, wyrzutami, obojętnością oraz chłodem, wytrzymywał. Zaciskał zęby, szedł w zaparte, aby pomóc jej z odnalezieniem stabilizacji, odbyciem ciężkiej rehabilitacji. Był niemalże na każde wezwanie, nie wyobrażał sobie, aby choć jednego dnia spuścić ją z oka, nie dopilnować założeń wytyczonych przez samego siebie oraz magicznych uzdrowicieli. Nic nie mogło go powstrzymać, aż do pewnego mementu.
Obserwował uważnie każdy krok stawiany na wilgotnej trawie. Przyglądał się wyeksponowanej zmianie fizycznej postaci powracającej do normalnych, równie znajomych kształtów. Oddychał niespokojnym, spłyconym oddechem filtrującym strużki niebieskawego dymu. Jego zamknięta postawa zdradzała obecny stan: nie ruszył się z miejsca, nie drgnął gdy znajdowała się coraz bliżej, zmniejszała bolesną odległość. Nie przywitał jej przyjaznym uśmiechem wymalowanym na spierzchniętych wargach. Nie zdołał wypowiedzieć konkretnego, pochlebnego słowa. Nie dopuścił do żadnego, śmiałego gestu zamknięcia w szczelnych ramionach. Odwrócił głowę gdy drobna dłoń wędrowała do zarośniętego policzka chcąc poczuć specyficzny chłód skóry. Odepchnął ją, wytworzył zadymioną barierę, której nie miała prawa przekroczyć. Nie umiał inaczej, nie tym razem. Odetchnął ciężko wyrzucając niekontrolowaną reakcję. Zmusił się, aby spojrzeć na betonowe stopnie, omotać kobiecą sylwetkę wyrazistą, rozbrajającą dezaprobatą, czystym zawodem, którego właśnie doświadczył. Oczekiwał rekcji, zrozumienia popełnionego błędu. Powinna wiedzieć, że dopuściła się czegoś nieodpowiedniego - nieprawdopodobnie nieodpowiedzialnego przewinienia. Perfidnie zadrwiła z jego osoby nie okazując należytego szacunku. Wystawiła na próbę cierpliwość jednostki, która za wszelką cenę, starała się przychylić jej najpiękniejszy i najczystszy skrawek błękitnego nieba, który tak idealnie komponował się z jaśniejącymi, błyszczącymi tęczówkami. Był przecież tu i teraz, tylko i wyłącznie dla niej. Uniósł brew z niezrozumiałym zadziwieniem, zawodem, aby ponownie prychnąć pod nosem. Nie była sobą, widział ją pod postacią śmiercionośnej zabójczyni, rywalki, jej największego wroga. – Doprawdy? Od dzisiaj jesteście z Rookwood najlepszymi przyjaciółkami? Pozwala ci tak jawnie poruszać się pod jej postacią po mieście opanowanym przez wroga? – wyrzucił w tym samym, nasączonym ironią tonie. Zaciągnął się coraz węższym niedopałkiem z wyrazistym, zdenerwowanym świstem. Czuł na sobie jej badawczy wzrok, lecz nie reagował. Nie miał pojęcia co takiego działo się w jej głowie, jak się czuła, czy była zaskoczona, a może zdezorientowana? Dzisiejszego popołudnia nie dawał za wygraną, nie przygotował żadnej taryfy ulgowej. Żar wylewał się z rozzłoszczonej, obcej aparycji. Był w gotowości, niczym zwierzyna wystawiona na nadchodzący żer. Poruszył się nieznacznie zmieniając pozycję. Wyrzucił z siebie kolejne, oprzytomniające pytanie, które miało wbić się w jej ciało niczym najostrzejsze igliwie. Powinna poczuć mieszaninę skrajnych, niepotrzebnych odczuć, które właśnie teraz rozrywały wszystkie jego tkanki. Drżały w rytm rozchybotanego serca, wirującego dymu wzburzonego przez gwałtowniejsze podmuchy morskiego wiatru. Jednakże ona postanowiła stanąć do walki, sprowokować do niechcianego: – Nic nie musiałaś! – warknął w spontanicznej odpowiedzi zwężając powieki. A gdy kolejne zdanie uderzyło go prosto w twarz nie zamierzał utrzymywać słów wirujących na końcu języka. Ból jaki ogarnął okolice klatki piersiowej był nie do wytrzymania. Wymierzył w nią prawą dłoń, w której tlił się ziołowy niedopałek. Poruszył nią kilkukrotnie, oskarżycielsko przybierając się do wypowiedzi: – Jesteś skrajnie nieodpowiedzialna, niewdzięczna i bezmyślna. – zaczął bez ogródek. - Co chciałaś udowodnić tą zaplanowaną – palce przybrały gest cudzysłowu: wycieczką, przed kim chciałaś się popisać? Czy ty w ogóle zdawałaś sobie sprawę, że po raz kolejny ryzykujesz własne życie? – wyrzucił głośniej kręcąc głową i rozpędzając się coraz bardziej. Wstał. – Zapomniałaś już co działo się niespełna miesiąc temu, mało ci wrażeń? Myślisz, że wszyscy z tak wielką ochotą ryzykowali za ciebie własne, cenne życie? Bez żadnego zawahania weszli w te piekielne, pętające umysł, więzienne podziemia ocierając się o śmierć? Tak Justine, ona zaciskała swoje palce na każdym z nas… – mówił dalej, wylewał z siebie słowa, drżał choć jego tonacja wydawała się jednostajna, jeszcze przez chwilę. – Jeśli tak bardzo chcesz umrzeć, mogliśmy cię tam zostawić. – wymamrotał nieco ciszej, lecz z powagą. Nabrał ulotnego oddechu i zaciągnął się papierosem. To wszystko wydawało się tak nierealne, nieprawdziwe, nie spodziewał, że nie kiedykolwiek dojdzie między nimi do takiej konfrontacji. Znów prychnął pod nosem:
– Myślisz, że jesteś niezniszczalna, tak? Wszechmogąca? Justine Tonks, wielka Gwardzistka, której nic nie obchodzi. Która bez żadnych obiekcji, żadnych barier wkracza na miejsce swojej własnej egzekucji w poszukiwaniu różdżki. – parsknął. – Czy to nie brzmi irracjonalnie, jak dobry żart opowiadany w przydrożnym barze? Obudź się dziewczyno! – wypalił nieco głośniej akcentując ów wypowiedź szeroko rozszerzonymi, dzikimi źrenicami, oraz ruchem głowy; jakby chciał uderzyć ją własnym czołem. To nie był koniec, to dopiero początek. Rzucił niedopałek z nagromadzoną siłą i przygniótł go przybrudzoną podeszwą. Stojąc na wyższym schodku górował nad nią kilkukrotnie. Powiedź mi, co teraz czujesz Justine? Wyrzuty sumienia, jeszcze do niego nie dotarły.
Rzadko ulegał nieposkromionej złości, całkowitemu braku kontroli. Miał w sobie ogromne pokłady cierpliwości, które zazwyczaj przekładały się na inne jednostki. To właśnie one zdawały się ulegać burzliwemu temperamentowi wybuchając w jego towarzystwie; denerwując się tym stoickim spokojem, nieprzyzwoitym opanowaniem, dziwnym odczuciem przeskanowania poprzez przenikliwy wzrok zdradzający więcej niż kilka, niepotrzebnych sylab rzuconych w rozmiękczony jesienią eter. Bywał zrozumiany opacznie, wzięty za typowego prowokatora szukającego niepotrzebnej zaczepki. Otrzymywał serię wulgarnych odzywek, nieprzyzwoitych wyzwisk. Obce ręce zaciskały się na cienkim materiale okrycia wierzchniego zmuszając do bezpośredniej konfrontacji. Twarda pięść zatapiała się w miękkiej tkance twarzy pozostawiając widoczne zadrapania, obicia oraz fioletowe siniaki. On przyjmował je z niewzruszoną powagą, niczym prawdziwy bohater. Czasami nie wytrzymywał; poddawał się nieokiełznanej agresji wypływającej ze wszystkich, nawet najmniejszych kanalików. Nie zważał na konsekwencje; był zdolny niemalże do wszystkiego. Pamiętał ten stan nieopanowanego, rozszalałego amoku; oczy zwężały się w wąskie szparki przybierając ciemniejszy kolor. Cielesne tkanki sztywniały, zaciskały się w twardą, nieprzepuszczalną powłokę. Buzująca krew wpompowywała niesamowitą siłę przenoszoną na potencjalnego przeciwnika. Bursztynowy trunek płynący w niebieskawych żyłach dodawał pewności siebie oraz nieustępliwej odwagi. Walczył, nie odstępował wiedząc, że startuje z przegranej pozycji, zdając sobie sprawę, iż za kilkanaście minut wyląduje na brudnej, piaszczystej ziemi otarty o stan nieprzytomności. Tak prezentowała się odległa przeszłość. Zmienił się, wprowadził pewne, nieprzekraczalne zasady. Opamiętał się, wydoroślał, lecz czy aby na pewno całkowicie? Od pewnego czasu coś nietypowego zagnieździło się w męskim organizmie. Był zdecydowanie bardziej drażliwy i nadpobudliwy. Prowadząc walkę na otwartej przestrzeni, przystępując do wojennych działań, nie potrafił wyzbyć się niepotrzebnych i rozbrajających emocji. Frustrował się ludzką znieczulicą zezwalającą na akty bestialskich mordów, nieprzyzwoitych czynów w samym środku tętniącego miasta. Karcił za coraz mocniejsze przyzwyczajenia, obojętności tamtejszego wymiaru sprawiedliwości. Wyrażał głośną dezaprobatę, gdy proste zaklęcia wychodzące z głogowego drewna, nie potrafiły dosięgnąć obrzydliwego przeciwnika; droczył się z nim, wykorzystywał przewagę, zamykał pod kopułą uroku, o którym nie miał zielonego pojęcia. Denerwował się brakiem naukowych postępów, utrudnieniem w zawodowej pracy i siatce zaufanych kontaktów. Chował te złość, ukrywał pod organami, aby w żadnym wypadku nie wydobyła się na październikowe światło dzienne; nie uderzyła w sylwetkę ukochanej osoby przeżywającej jedną z największych, życiowych traum. Chronił ją, nawet przed samym sobą. I choć niejednokrotnie dokładała mu tak wielu zmartwień, przerażała nieposkromionym zachowaniem, wyrzutami, obojętnością oraz chłodem, wytrzymywał. Zaciskał zęby, szedł w zaparte, aby pomóc jej z odnalezieniem stabilizacji, odbyciem ciężkiej rehabilitacji. Był niemalże na każde wezwanie, nie wyobrażał sobie, aby choć jednego dnia spuścić ją z oka, nie dopilnować założeń wytyczonych przez samego siebie oraz magicznych uzdrowicieli. Nic nie mogło go powstrzymać, aż do pewnego mementu.
Obserwował uważnie każdy krok stawiany na wilgotnej trawie. Przyglądał się wyeksponowanej zmianie fizycznej postaci powracającej do normalnych, równie znajomych kształtów. Oddychał niespokojnym, spłyconym oddechem filtrującym strużki niebieskawego dymu. Jego zamknięta postawa zdradzała obecny stan: nie ruszył się z miejsca, nie drgnął gdy znajdowała się coraz bliżej, zmniejszała bolesną odległość. Nie przywitał jej przyjaznym uśmiechem wymalowanym na spierzchniętych wargach. Nie zdołał wypowiedzieć konkretnego, pochlebnego słowa. Nie dopuścił do żadnego, śmiałego gestu zamknięcia w szczelnych ramionach. Odwrócił głowę gdy drobna dłoń wędrowała do zarośniętego policzka chcąc poczuć specyficzny chłód skóry. Odepchnął ją, wytworzył zadymioną barierę, której nie miała prawa przekroczyć. Nie umiał inaczej, nie tym razem. Odetchnął ciężko wyrzucając niekontrolowaną reakcję. Zmusił się, aby spojrzeć na betonowe stopnie, omotać kobiecą sylwetkę wyrazistą, rozbrajającą dezaprobatą, czystym zawodem, którego właśnie doświadczył. Oczekiwał rekcji, zrozumienia popełnionego błędu. Powinna wiedzieć, że dopuściła się czegoś nieodpowiedniego - nieprawdopodobnie nieodpowiedzialnego przewinienia. Perfidnie zadrwiła z jego osoby nie okazując należytego szacunku. Wystawiła na próbę cierpliwość jednostki, która za wszelką cenę, starała się przychylić jej najpiękniejszy i najczystszy skrawek błękitnego nieba, który tak idealnie komponował się z jaśniejącymi, błyszczącymi tęczówkami. Był przecież tu i teraz, tylko i wyłącznie dla niej. Uniósł brew z niezrozumiałym zadziwieniem, zawodem, aby ponownie prychnąć pod nosem. Nie była sobą, widział ją pod postacią śmiercionośnej zabójczyni, rywalki, jej największego wroga. – Doprawdy? Od dzisiaj jesteście z Rookwood najlepszymi przyjaciółkami? Pozwala ci tak jawnie poruszać się pod jej postacią po mieście opanowanym przez wroga? – wyrzucił w tym samym, nasączonym ironią tonie. Zaciągnął się coraz węższym niedopałkiem z wyrazistym, zdenerwowanym świstem. Czuł na sobie jej badawczy wzrok, lecz nie reagował. Nie miał pojęcia co takiego działo się w jej głowie, jak się czuła, czy była zaskoczona, a może zdezorientowana? Dzisiejszego popołudnia nie dawał za wygraną, nie przygotował żadnej taryfy ulgowej. Żar wylewał się z rozzłoszczonej, obcej aparycji. Był w gotowości, niczym zwierzyna wystawiona na nadchodzący żer. Poruszył się nieznacznie zmieniając pozycję. Wyrzucił z siebie kolejne, oprzytomniające pytanie, które miało wbić się w jej ciało niczym najostrzejsze igliwie. Powinna poczuć mieszaninę skrajnych, niepotrzebnych odczuć, które właśnie teraz rozrywały wszystkie jego tkanki. Drżały w rytm rozchybotanego serca, wirującego dymu wzburzonego przez gwałtowniejsze podmuchy morskiego wiatru. Jednakże ona postanowiła stanąć do walki, sprowokować do niechcianego: – Nic nie musiałaś! – warknął w spontanicznej odpowiedzi zwężając powieki. A gdy kolejne zdanie uderzyło go prosto w twarz nie zamierzał utrzymywać słów wirujących na końcu języka. Ból jaki ogarnął okolice klatki piersiowej był nie do wytrzymania. Wymierzył w nią prawą dłoń, w której tlił się ziołowy niedopałek. Poruszył nią kilkukrotnie, oskarżycielsko przybierając się do wypowiedzi: – Jesteś skrajnie nieodpowiedzialna, niewdzięczna i bezmyślna. – zaczął bez ogródek. - Co chciałaś udowodnić tą zaplanowaną – palce przybrały gest cudzysłowu: wycieczką, przed kim chciałaś się popisać? Czy ty w ogóle zdawałaś sobie sprawę, że po raz kolejny ryzykujesz własne życie? – wyrzucił głośniej kręcąc głową i rozpędzając się coraz bardziej. Wstał. – Zapomniałaś już co działo się niespełna miesiąc temu, mało ci wrażeń? Myślisz, że wszyscy z tak wielką ochotą ryzykowali za ciebie własne, cenne życie? Bez żadnego zawahania weszli w te piekielne, pętające umysł, więzienne podziemia ocierając się o śmierć? Tak Justine, ona zaciskała swoje palce na każdym z nas… – mówił dalej, wylewał z siebie słowa, drżał choć jego tonacja wydawała się jednostajna, jeszcze przez chwilę. – Jeśli tak bardzo chcesz umrzeć, mogliśmy cię tam zostawić. – wymamrotał nieco ciszej, lecz z powagą. Nabrał ulotnego oddechu i zaciągnął się papierosem. To wszystko wydawało się tak nierealne, nieprawdziwe, nie spodziewał, że nie kiedykolwiek dojdzie między nimi do takiej konfrontacji. Znów prychnął pod nosem:
– Myślisz, że jesteś niezniszczalna, tak? Wszechmogąca? Justine Tonks, wielka Gwardzistka, której nic nie obchodzi. Która bez żadnych obiekcji, żadnych barier wkracza na miejsce swojej własnej egzekucji w poszukiwaniu różdżki. – parsknął. – Czy to nie brzmi irracjonalnie, jak dobry żart opowiadany w przydrożnym barze? Obudź się dziewczyno! – wypalił nieco głośniej akcentując ów wypowiedź szeroko rozszerzonymi, dzikimi źrenicami, oraz ruchem głowy; jakby chciał uderzyć ją własnym czołem. To nie był koniec, to dopiero początek. Rzucił niedopałek z nagromadzoną siłą i przygniótł go przybrudzoną podeszwą. Stojąc na wyższym schodku górował nad nią kilkukrotnie. Powiedź mi, co teraz czujesz Justine? Wyrzuty sumienia, jeszcze do niego nie dotarły.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zrozumiała szybko, że coś jest nie tak. W momencie, kiedy umknął przed jej dotykiem. Ostentacyjnie wręcz odwracając głowię, kiedy zdawało jej się, że zawsze go lubił, może nawet łaknął. Dłoń zawisła na chwilę w górze, by zaraz opaść wzdłuż ciała, kiedy marszczyła lekko brwi próbując zrozumieć. Ale nie rozumiała, choć mocniej obijające się w klatce piersiowej serce podpowiadało, że on już wie. Wie, że wyszła z domu, ale nie ważne było to, że wyszła tylko dokąd.
Była głupia jak osioł, uparta jak baran, a kiedy się złościła to całą sobą. Burza potrafiła nadejść nagle z początku po prostu odpowiadała. Ze spokojem. Ale kiedy odniósł się do jej własnych słów brew powędrowała ku górze.
- Tak, dokładnie, a po wszystkim spotykamy się na plotkach przy kawie. - odszczeknęła się, nasiąkają słowa tą samą nutą ironii, którą słyszała też z tych padających od niego. Oczy zmrużyły się jakby w odpowiedzi na groźny wyraz jego twarzy. A może bardziej zły, bo złość przebijała się przez całą mimikę, najmocniej świecąc w tęczówkach stworzonych z morskiej toni. Może powinna być mądrzejsza. Sama w sobie, tak po prostu. Nauczyć się w ciągu kilku tych lat, by nie odpowiadać na ironią, na ironię. Krzykiem na krzyk. Czasem… naprawdę czasem, jej się to udawało. Ale teraz nie widziała powodów, dla których miałaby odpuszczać. Właśnie w tej chwili wypowiadając właśnie te słowa sprawiał, że uznawała, że to był powód - powód którego wcześniej nie miała i nagle znalazła - żeby nie powiedzieć mu o wszystkim od razu. Nie strach, nie nieumiejętność wędrowania z kimś przy boku, tylko wyrzut, który pojawił się w jego słowach. Może… tylko może, gdyby zapytał inaczej. Uformował zdania w coś innego, niż słowa ociekające ironią i wyrzutem. Może wtedy byłaby bardziej ugodowa. Może wtedy tak szybko nie zrobiłaby się tak energiczna. Ale on, zaatakował. A ona, ona nie tylko stała broniąc się. Stawała do walki. Zawsze. Za każdym razem, nawet jeśli wynik był z góry przesądzony. Tym razem jeszcze próbowała. Jak nigdy, naprawdę nie chciała się z nim kłócić. Dlatego wypowiedziała słowa, wytłumaczenia, próbując rozjaśnić sytuację. Ale kiedy jego gardło opuściło warknięcie skrzyżowała ramiona na piersi mrużąc mocniej oczy.
Nic nie musiałaś.
Zacisnęła usta w wąską linijkę. Nie on był od określania jej potrzeb. Określała je sama od zawsze. Coś chciał powiedzieć, ale jeszcze się hamował. Próbował je zatrzymać, a może nie je - a własne odejście. Miał jej widocznie dość, to był jeden z wielu wniosków, które przeszły przez jej myśli, prawa dłoń zacisnęła się odrobinę mocniej na przedramieniu, a usta wypuściło kilka prowokujących zgłosek.
Wyrzuć to z siebie. Powiedz, to co chcesz powiedzieć i znikaj stąd. Znikaj i nie wracaj więcej. Na to czekałeś, tego szukałeś - jak każdy wcześniej. Powodu, czasu, wymówki dzięki której umyjesz ręce. Przeniosła spojrzenie z jego twarzy na wyciągniętą w jej kierunku oskarżycielsko rękę. Powoli wróciła spojrzeniem do jego twarzy. Nadal zaciskając usta, mrużąc w odpowiedzi oczy i marszcząc w gniewnym grymasie brwi. A kiedy w końcu się odezwał wpatrywała się w niego ozięble. Więc tyle o niej myślał. Zmarszczyła trochę mocniej brwi, ledwie na sekundę, krzyżując z nim odważnie spojrzenie.
- Nie przed tobą, to raczej pewnie. - wtrąciła nie ruszając się z miejsca. Nie ruszając nawet palcem, chociaż mięsień na jej policzku drgnął ostrzegawczo. Kolejne zdanie uniosło jej brew ku górze. - Za każdym razem, kiedy wychodzę poza zaklęcia tego domu to robię. - odpowiedziała mu - jeszcze spokojniej od niego. Zmrużyła odrobinę oczy patrząc na niego. Wątpiła, żeby jej pozorny spokój miał potrwać o wiele dłużej. Kiedy się podniósł nie wiedząc dlaczego na chwilę straciła rezon, cofnęła się o krok. Mimowolnie zepchnięta, uginająca się pod jego dominacją. A kolejno padające słowa mimowolnie wyginały jej usta mocniej. Teraz jednak mu nie przerywała stała, patrząc. Patrząc i nie do końca wierząc. Wierząc w słowa, które kierował ku niej. Jej brwi złagodniały, a spojrzenie ucięło na chwilę w bok. Na krótką, nic nie znaczącą chwilę. Pozornie. Była winna. Wiedziała, że tak, ale swoją winę widziała nie do końca w tym w czym postrzegają ją inni. Nigdy nikogo o to nie prosiła. Nawet tego nie oczekiwała.
Jeśli tak bardzo chcesz umrzeć, mogliśmy cię tam zostawić.
To zdanie wybiło ją całkiem z rytmu, cofnęła się jeszcze o pół kroku. Usta rozplotły się z ciasnego sznura. Brwi uniosły ku górze.
- Trzeba było. - odpowiedziała głucho, odwracając głowę, żeby spojrzeć na bok, nie chcąc, nie mogąc, a może nie potrafiąc spojrzeć w tej chwili na niego. Nie prosiła o ratunek. Była pewna że zginie. Właściwie sama próbowała się zabić. A kiedy stała pośrodku mroźnego, ciemnego Panoptikonu, naga, obdarta z ostatków dumy i jakiejkolwiek godności, przemarznięta, wyczerpana, czując ból w każdym mięśniu niewielkiego ciała nie pragnęła niczego ponad to, by cierpienie którego doznała się skończyło. I spróbowałaby je zakończyć, jeszcze raz i po raz kolejny, póki nie osiągnęłaby celu, gdyby nie zaklęcie wiążące na stałe jej ruchy. Nie pozwalające w jedyny, możliwy sposób doprowadzić do wykrwawienia ciała. Umierała tam wiele razy. I za każdym razem odzyskiwała świadomość, która wracała do ciała. Powinna była zdechnąć już dawno, nie przyniosłaby wtedy nikomu żadnego problemu. Bo tym właśnie była. Cierniem w boku, bolączką, utrapieniem. Może powinna była mu wykrzyczeć, przyznać się, jak bardzo chciała umrzeć, ale nie potrafiła. Wątpiła, żeby zrobiło to jakąkolwiek różnicę. Drgnęła, kiedy prychnął pod nosem, przenosząc na niego najpierw tylko wzrok. Głowa zwróciła się w jego kierunku chwilę później. Słuchała, zaciskając usta ponownie w wąską linię. Nie zaplatała już dłoni na piersi, te zwisały teraz po bokach ciała. Niespodziewany gest sprawił, że cofnęła się jeszcze trochę. Kiedy zamilkł cisza nie trwała długo. Kotłujące się od jakiegoś czasu emocje, myśli, przekonania wymknęły się na zewnątrz.
- Miejmy to za sobą, Rinehart! - krzyknęła zaciskając usta. W końcu podnosząc głos, tracąc rezon. To było za dużo i doskonale wiedziała dokąd wszystko zmierza. Zrozumiała to szybko. Choć za każdym razem było inaczej, po prostu to czuła. Przekonanie, prawie pewność, która osiadała na ramionach. - Daruj mi formułki w których stwierdzasz, że to dla ciebie za dużo. Spieprzaj stąd, już! - poradzi sobie sama w końcu była wszechmogąca i niezniszczalna, nie interesująca się nikim, nie posiadająca żadnych barier.
Tylko dlaczego właśnie teraz czuła się tak mała?
Nie sądziła, że do tego dojdzie. Nie spodziewała się, po miesiącu w którym trwał przy niej niezmiennie, niezależnie od dnia, czy humoru. Po czasie w którym przyzwyczaił ją do siebie, oswoił, sprawił, że zaczynała się otwierać... Była głupia, zawsze była głupia, jeśli chodziło o serce. Naiwna, może tak brzmiało odpowiedniej. Mamiła się, że ktoś będzie w stanie znieść ją, znieść wszystko to, czego się podejmie. Że ktoś będzie ją wspierać i kroczyć obok. Ale to nie było możliwe. Właściwie, to go rozumiała. Ledwie wytrzymywała sama ze sobą, jak ktokolwiek miał z nią wytrzymać, skoro nawet ona tego nie potrafiła. Żałowała tylko jednego, tego że się otworzyła. Że próbowała. Bo wiedziała, że będzie znowu cierpieć, chociaż tym razem nie przyznała się na głos - nie przed nim. Cofnęła się jeszcze o kilka kroków, przesuwając się na bok, jakby robiąc miejsce, by teatralnym gestem wskazać mu drogę, którą powinien podążać.
Nie było po co przeciągać.
Była głupia jak osioł, uparta jak baran, a kiedy się złościła to całą sobą. Burza potrafiła nadejść nagle z początku po prostu odpowiadała. Ze spokojem. Ale kiedy odniósł się do jej własnych słów brew powędrowała ku górze.
- Tak, dokładnie, a po wszystkim spotykamy się na plotkach przy kawie. - odszczeknęła się, nasiąkają słowa tą samą nutą ironii, którą słyszała też z tych padających od niego. Oczy zmrużyły się jakby w odpowiedzi na groźny wyraz jego twarzy. A może bardziej zły, bo złość przebijała się przez całą mimikę, najmocniej świecąc w tęczówkach stworzonych z morskiej toni. Może powinna być mądrzejsza. Sama w sobie, tak po prostu. Nauczyć się w ciągu kilku tych lat, by nie odpowiadać na ironią, na ironię. Krzykiem na krzyk. Czasem… naprawdę czasem, jej się to udawało. Ale teraz nie widziała powodów, dla których miałaby odpuszczać. Właśnie w tej chwili wypowiadając właśnie te słowa sprawiał, że uznawała, że to był powód - powód którego wcześniej nie miała i nagle znalazła - żeby nie powiedzieć mu o wszystkim od razu. Nie strach, nie nieumiejętność wędrowania z kimś przy boku, tylko wyrzut, który pojawił się w jego słowach. Może… tylko może, gdyby zapytał inaczej. Uformował zdania w coś innego, niż słowa ociekające ironią i wyrzutem. Może wtedy byłaby bardziej ugodowa. Może wtedy tak szybko nie zrobiłaby się tak energiczna. Ale on, zaatakował. A ona, ona nie tylko stała broniąc się. Stawała do walki. Zawsze. Za każdym razem, nawet jeśli wynik był z góry przesądzony. Tym razem jeszcze próbowała. Jak nigdy, naprawdę nie chciała się z nim kłócić. Dlatego wypowiedziała słowa, wytłumaczenia, próbując rozjaśnić sytuację. Ale kiedy jego gardło opuściło warknięcie skrzyżowała ramiona na piersi mrużąc mocniej oczy.
Nic nie musiałaś.
Zacisnęła usta w wąską linijkę. Nie on był od określania jej potrzeb. Określała je sama od zawsze. Coś chciał powiedzieć, ale jeszcze się hamował. Próbował je zatrzymać, a może nie je - a własne odejście. Miał jej widocznie dość, to był jeden z wielu wniosków, które przeszły przez jej myśli, prawa dłoń zacisnęła się odrobinę mocniej na przedramieniu, a usta wypuściło kilka prowokujących zgłosek.
Wyrzuć to z siebie. Powiedz, to co chcesz powiedzieć i znikaj stąd. Znikaj i nie wracaj więcej. Na to czekałeś, tego szukałeś - jak każdy wcześniej. Powodu, czasu, wymówki dzięki której umyjesz ręce. Przeniosła spojrzenie z jego twarzy na wyciągniętą w jej kierunku oskarżycielsko rękę. Powoli wróciła spojrzeniem do jego twarzy. Nadal zaciskając usta, mrużąc w odpowiedzi oczy i marszcząc w gniewnym grymasie brwi. A kiedy w końcu się odezwał wpatrywała się w niego ozięble. Więc tyle o niej myślał. Zmarszczyła trochę mocniej brwi, ledwie na sekundę, krzyżując z nim odważnie spojrzenie.
- Nie przed tobą, to raczej pewnie. - wtrąciła nie ruszając się z miejsca. Nie ruszając nawet palcem, chociaż mięsień na jej policzku drgnął ostrzegawczo. Kolejne zdanie uniosło jej brew ku górze. - Za każdym razem, kiedy wychodzę poza zaklęcia tego domu to robię. - odpowiedziała mu - jeszcze spokojniej od niego. Zmrużyła odrobinę oczy patrząc na niego. Wątpiła, żeby jej pozorny spokój miał potrwać o wiele dłużej. Kiedy się podniósł nie wiedząc dlaczego na chwilę straciła rezon, cofnęła się o krok. Mimowolnie zepchnięta, uginająca się pod jego dominacją. A kolejno padające słowa mimowolnie wyginały jej usta mocniej. Teraz jednak mu nie przerywała stała, patrząc. Patrząc i nie do końca wierząc. Wierząc w słowa, które kierował ku niej. Jej brwi złagodniały, a spojrzenie ucięło na chwilę w bok. Na krótką, nic nie znaczącą chwilę. Pozornie. Była winna. Wiedziała, że tak, ale swoją winę widziała nie do końca w tym w czym postrzegają ją inni. Nigdy nikogo o to nie prosiła. Nawet tego nie oczekiwała.
Jeśli tak bardzo chcesz umrzeć, mogliśmy cię tam zostawić.
To zdanie wybiło ją całkiem z rytmu, cofnęła się jeszcze o pół kroku. Usta rozplotły się z ciasnego sznura. Brwi uniosły ku górze.
- Trzeba było. - odpowiedziała głucho, odwracając głowę, żeby spojrzeć na bok, nie chcąc, nie mogąc, a może nie potrafiąc spojrzeć w tej chwili na niego. Nie prosiła o ratunek. Była pewna że zginie. Właściwie sama próbowała się zabić. A kiedy stała pośrodku mroźnego, ciemnego Panoptikonu, naga, obdarta z ostatków dumy i jakiejkolwiek godności, przemarznięta, wyczerpana, czując ból w każdym mięśniu niewielkiego ciała nie pragnęła niczego ponad to, by cierpienie którego doznała się skończyło. I spróbowałaby je zakończyć, jeszcze raz i po raz kolejny, póki nie osiągnęłaby celu, gdyby nie zaklęcie wiążące na stałe jej ruchy. Nie pozwalające w jedyny, możliwy sposób doprowadzić do wykrwawienia ciała. Umierała tam wiele razy. I za każdym razem odzyskiwała świadomość, która wracała do ciała. Powinna była zdechnąć już dawno, nie przyniosłaby wtedy nikomu żadnego problemu. Bo tym właśnie była. Cierniem w boku, bolączką, utrapieniem. Może powinna była mu wykrzyczeć, przyznać się, jak bardzo chciała umrzeć, ale nie potrafiła. Wątpiła, żeby zrobiło to jakąkolwiek różnicę. Drgnęła, kiedy prychnął pod nosem, przenosząc na niego najpierw tylko wzrok. Głowa zwróciła się w jego kierunku chwilę później. Słuchała, zaciskając usta ponownie w wąską linię. Nie zaplatała już dłoni na piersi, te zwisały teraz po bokach ciała. Niespodziewany gest sprawił, że cofnęła się jeszcze trochę. Kiedy zamilkł cisza nie trwała długo. Kotłujące się od jakiegoś czasu emocje, myśli, przekonania wymknęły się na zewnątrz.
- Miejmy to za sobą, Rinehart! - krzyknęła zaciskając usta. W końcu podnosząc głos, tracąc rezon. To było za dużo i doskonale wiedziała dokąd wszystko zmierza. Zrozumiała to szybko. Choć za każdym razem było inaczej, po prostu to czuła. Przekonanie, prawie pewność, która osiadała na ramionach. - Daruj mi formułki w których stwierdzasz, że to dla ciebie za dużo. Spieprzaj stąd, już! - poradzi sobie sama w końcu była wszechmogąca i niezniszczalna, nie interesująca się nikim, nie posiadająca żadnych barier.
Tylko dlaczego właśnie teraz czuła się tak mała?
Nie sądziła, że do tego dojdzie. Nie spodziewała się, po miesiącu w którym trwał przy niej niezmiennie, niezależnie od dnia, czy humoru. Po czasie w którym przyzwyczaił ją do siebie, oswoił, sprawił, że zaczynała się otwierać... Była głupia, zawsze była głupia, jeśli chodziło o serce. Naiwna, może tak brzmiało odpowiedniej. Mamiła się, że ktoś będzie w stanie znieść ją, znieść wszystko to, czego się podejmie. Że ktoś będzie ją wspierać i kroczyć obok. Ale to nie było możliwe. Właściwie, to go rozumiała. Ledwie wytrzymywała sama ze sobą, jak ktokolwiek miał z nią wytrzymać, skoro nawet ona tego nie potrafiła. Żałowała tylko jednego, tego że się otworzyła. Że próbowała. Bo wiedziała, że będzie znowu cierpieć, chociaż tym razem nie przyznała się na głos - nie przed nim. Cofnęła się jeszcze o kilka kroków, przesuwając się na bok, jakby robiąc miejsce, by teatralnym gestem wskazać mu drogę, którą powinien podążać.
Nie było po co przeciągać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Odtrącające gesty wykonywane tak podświadomie, wręcz mechanicznie, otwierały głęboko osadzone, piekące rany. Były wyrazem gromkiego niezadowolenia, rozczarowania zrzuconego na zziębnięte, rozedrgane męskie ramiona. Nie chciał, aby tego doświadczyła. Miały jedynie podkreślić całość absurdalnej sytuacji, której najprawdopodobniej w ogóle nie rozumiała, a może chciała po prostu uniknąć? Zatuszować karygodny, niepoparty występek; skłamać prosto w oczy zachowując śmiertelną powagę, statyczność w przejrzystym błękicie przenikliwych tęczówek. Byłabyś do tego zdolna droga Justine? Nie ustępował, nie dawał żadnej nadziei, brzydził się własną łatwowiernością, którą oddał w jej posiadanie. Wykorzystała go bez zastanowienia, z dziecinną łatwością. Czego się spodziewał? Co takiego wyobrażał wkraczając w obce życie po jedenastu latach dalekiej i bezwzględnej tułaczki? Jakim prawiem pozwolił sobie na odsłonięcie, chwilę świeżego, życiodajnego oddechu zdobytego w okolicy malowniczej plaży zachodniego wybrzeża Exmoor. Był totalnym głupcem. Zaczerpnął, praktycznie zachłysnął się gwałtownym haustem mroźnego powietrza, gdy odpowiedziała mu bez żadnej pokory w obniżonym głosie. Ewidentnie z niego drwiła, a on nie zamierzał podnosić się z zimnych desek drewnianego ganku. – Zdradź jej jeszcze swój pilnie strzeżony adres. Dlaczego by nie! – zadrwił w niekontrolowanej odpowiedzi, przekręcając oczami i odkręcając głowę, dopuścił gruby wyraz zniesmaczenia w powierzchowne zagięcia. Zaciągnął się tlącym, rozpadającym między placami niedopałkiem i po raz kolejny wybudził jaśniejącą kurtynę oddzielające dwie, rzekomo bliskie sobie sylwetki. Nie wiedział dlaczego zamierzała z nim walczyć, dlaczego przygniatała go swym bezmyślnym uporem nie zważając na żadne konsekwencje pochodzące z niebezpiecznego i nieobliczalnego zewnątrz. Tak niewiele brakowało, aby stracił ją już na zawsze. Wystarczył ułamek sekundy, drobne zawahanie, które odwróciłoby przebieg śmiertelnej misji w podziemiach piekielnego więzienia. Zginęliby dążąc do uwolnienia bliskiej persony zasługującej na odkupienie, przebaczenie, drugą szansę. Każdy popełniał błędy, a on był tego najlepszym przykładem. Niektóre postępowanie nie mogło odbyć się bez echa; tak jak dziś, wczesnym popołudniem, gdy wilgotna bryza rozszalałej toni osiadała na długich rzęsach przyciągającej kobiety, zaróżowionych policzkach nietypowego przybysza, którego gniew wymieszał się z grafitową, jesienną aurą. Zaskoczyła go, stanęła naprzeciw bijąc się o swoje – przecież nie miała racji! Czy była w stanie wytoczyć konkretne, przekonywujące argumenty? Udowodnić, że to właśnie on popełnił błąd, zaatakował bezpodstawnie, naraził na niepoznaną, jedną z gorszych wersji samego siebie? Wypuścił dym z głośnym świstem i zwrócił przymrużone powieki. Te utopiły się w jej drobnym ciele owiniętym w zbyt długi płaszcz. Obserwował ją uważnie, szukał wyrazistej skruchy, prawdziwego zadośćuczynienia, lecz ono nie nadchodziło. Zmieniało się w zamkniętą postawę, ściśnięte usta, ściągnięte, prowokujące brwi, na które miał zamiar odpowiedzieć. Czyżby spodziewała się kolejnej taryfy ulgowej? Odpuszczenia wykroczenia, które ponownie, bezpośrednio zagrażało jej cennemu, wiszącemu na włosku, wyniszczonemu żywotowi.
Co ją podkusiło, co nakłoniło do tak bezmyślnych decyzji? Nie potrafił odpowiedzieć na tak rewolucyjne kwestie, nie dopytywał licząc, że wyjaśni je sama. Lecz ona zakleszczyła się w nierealnych przemyśleniach, wywracając świat do góry nogami. Myślała, że szukał pretekstu do kolejnej ucieczki? Tak po prostu, po tylu ciężkich miesiącach walki o wszechobecną akceptację, zaaklimatyzowanie w rygorystycznych, wojennych warunkach, starcia o własny skrawek ziemi. Umyje ręce, odejdzie bez słowa, opuści kiełkujące, obezwładniające uczucie, pozostawiając między nimi napiętą awanturę? Była na tyle samolubna, aby wytoczyć bezczelne przeświadczenie, iż reprezentuje sobą to, co pozostali; jednostki z dalekiej przeszłości. Jest nieodpowiedzialny, tchórzliwy, zrezygnowany gdy wszystko wymyka się spod kontroli, wytrąca spomiędzy rozedrganych palców. Nie panuje nad sytuacją, gdyż jawnie sprzeciwia się królewskiej, nienaruszonej władzy. Nigdzie stąd nie pójdę i dobrze o tym wiesz. Odchrząknął wymownie, gdy kulminacyjny moment wychodził z jego trzewi; krew buzowała pod cienką warstwą nadal przyciemnionej skóry. Serce obijało się o ostrą strukturę żeber, a dłoń wymierzona tak oskarżycielsko zawisła na wysokości twarzy wgniatając wszystkie emocje, którym tak bardzo chciał dać upust. I zrobił to wylewając nagromadzoną fontannę: – Nie przede mną, to przed kim?! Przed twoim rodzeństwem, które każdego dnia drży o twoje życie, martwi się, że kolejnym razem nie dostaną cię z powrotem. Przed kim jeszcze: przed aurorami, Zakonnikami, a może samym Longbottomem? – wyrecytował nagle, a rzucany niedopałek sam poderwał jego ciało. Stali w odpowiedniej odległości. Klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, a on czuł ciężar potwornej odpowiedzialności spływającej po każdej, długiej kończynie. No dalej, przecież to jeszcze nie koniec! – Wychodzi na to, że dzisiaj wyraźnie o tym zapomniałaś. – odpowiedział stanowczo mrużąc zachmurzone źrenice, zakładając ramiona na torsie, wbijając paznokcie w cienki materiał swetrowego okrycia wierzchniego.
Trzeba było.
Dwa słowa wywołujące prawdziwe apogeum. Nie potrafił rozszyfrować uczucia, które przemknęło przez delikatne wnętrzności. Ostry miecz rozorał rozedrgane serce rwące się do osoby stojącej tuż naprzeciw; jednostki stanowiącej najważniejszą wartość, odniesienie niemalże do wszystkim podejmowanych czynów. Robił to dla niej. Pięści zacisnęły się jeszcze mocniej. Nie zmienił pozycji, przez chwilę odebrało mu mowę; coś wielkiego osiadło na opadniętych ramionach chcąc przytłoczyć, wbić w zwilgoconą ziemię. Pobladł, a może to ta mglista aura przykleiła się zarośniętej twarzy dając mylne, nieprawdziwe złudzenie: – Zwariowałaś… – wymamrotał nagle, słabiej mrugając oczami, sprawdzając czy aby na pewno stoi tuż przed nim. Westchnął głośno i praktycznie powstrzymał się od prychnięcia: – Ty zwyczajnie zwariowałaś! – wyrzucił z odrazą nie chcąc czuć na języku tych podłych słów, nie chcąc wierzyć, iż faktycznie, w tamtym momencie byłby w stanie poddać się wrogiemu reżimowi. Zdechnąć w ciasnej, więziennej klatce wśród zbirów najgorszego sortu: popapranych morderców, psychopatycznych złoczyńców, skazanych na wieczne potępienie. Nie mogła się z nimi równać. Od samego początku, dopuszczając do jawnego pojmania na samym środku egzekucyjnego placu, wiedział, że ma w sobie nieposkromione pokłady siły, wolę walki, której on nigdy by z siebie nie wykrzesał. I choć stało się coś przeraźliwego, każdego dnia znosiła powracające, rozrywające cierpienie przetrwała. Odczekała do istotnego momentu, aby mogli wyratować ją z każdego, możliwego miejsca. Popełniła błąd, lecz nigdy nie została przekreślona. Jako organizacja, samozwańcze zgrupowanie walczyli o każdą personę, nie oceniali, po prostu działali. Czyżby już zapomniała, jak kilka miesięcy wstecz ślubowała najwierniejsze oddanie? W tym jednym momencie, z taką łatwością pozwoliłaby się obalić? Pokręcił głową z niedowierzaniem, dostał kolejny, potężny cios. Trzeba było. Te słowa odbijały się wewnątrz umysłu, mieszały ze skłębionymi myślami, a on nie dowierzał. Kręcił głową wyrzucając z siebie te przeklęte wizje. Przymknął oczy licząc, że coś się zmieni. Wiatr rozsypał ciemne kosmyki, przyniósł bliżej jej donośny, rozzłoszczony głos nakazujący odejście; rozkazujący, obelżywy. Już wystarczy! Otworzył je wbijając w nią ciemny błękit. – Nie wierzę… – wydusił z siebie na jednym, zaniechanym wdechu. Przetarł twarz obiema dłońmi i znów pokręcił głową na boki: – Nie wierzę, że nic nie rozumiesz! – cofnął się i ponownie usiadł na drewnianych deskach. Wypuścił powietrze, aby ponownie nabrać je w zdenerwowane płuca. Cały drżał: z emocji, rozdrażnienia, niekontrolowanej niemocy. Wszystko to, co robił przez ostatnie tygodnie poszło na marne… Odbiło się od kobiecej postury przyjmującej kolejną, waleczną pozycję, lecz nie tym razem:
– Nie mam pojęcia skąd to wszystko bierze się w twojej głowie. – wyrzucił z wyrzutem nie wpuszczając jej między swoje sylaby. – Kiedy w końcu, W KOŃCU miało dotrzeć do ciebie to, że ja nie zamierzam nigdzie iść, nie chcę, uciekać, nie jestem jak ci popaprańcy, do których za wszelką cenę chcesz mnie porównać! – wygłosił stanowczo podnosząc głowę i krzyżując spojrzenia spod przymrużonych powiek: – Kiedy w końcu zrozumiesz, zauważysz, jak bardzo mi na tobie zależy Justine! Co mam do cholery jeszcze zrobić? Toczyłem walki, otarłem się o śmierć, trwałem przy tobie każdego dnia… – przerwał, aby dobrać odpowiednie słowa. – Chciałem tego! Co jeszcze mam zrobić?! Powiedź to wreszcie, bo przysięgam, że kończą mi się pomysły… – że nie wiem co mam robić i co tak naprawdę do mnie czujesz. Jestem wykorzystany przez twe manipulatorskie ruchy, które wyczuły mą dziecięcą naiwność. Do czego jestem ci potrzebny? – Kiedy w końcu zrozumiesz, że każdego pieprzonego dnia, każdej nocy martwię się o ciebie. Boję się, że stanie ci się krzywda, że już nie będzie tej drugiej szansy… Wtedy, tamtego dnia, kiedy niosłem cię z samego środka piekła, myślałem, że to już koniec... – wstał gwałtownie i zrobił kilka kroków przy podłużnej poręczy ganku. Nie wiedział co ze sobą zrobić: – Jesteś samolubna. Bawisz się mną, a ja jestem zbyt naiwny… I nadal będę mimo twoich postanowień. Jeśli naprawdę mam odejść… - zamilkł szukając w jej oczach jakiejkolwiek nadziei. Spuścił z tonu: – To powiedź to jeszcze raz. – wygoń mnie ze swojego życia, bo przecież nie jestem dla ciebie odpowiedni i nigdy nie byłem. Nawet nie zauważył, że już szykowała mu drogę…
Co ją podkusiło, co nakłoniło do tak bezmyślnych decyzji? Nie potrafił odpowiedzieć na tak rewolucyjne kwestie, nie dopytywał licząc, że wyjaśni je sama. Lecz ona zakleszczyła się w nierealnych przemyśleniach, wywracając świat do góry nogami. Myślała, że szukał pretekstu do kolejnej ucieczki? Tak po prostu, po tylu ciężkich miesiącach walki o wszechobecną akceptację, zaaklimatyzowanie w rygorystycznych, wojennych warunkach, starcia o własny skrawek ziemi. Umyje ręce, odejdzie bez słowa, opuści kiełkujące, obezwładniające uczucie, pozostawiając między nimi napiętą awanturę? Była na tyle samolubna, aby wytoczyć bezczelne przeświadczenie, iż reprezentuje sobą to, co pozostali; jednostki z dalekiej przeszłości. Jest nieodpowiedzialny, tchórzliwy, zrezygnowany gdy wszystko wymyka się spod kontroli, wytrąca spomiędzy rozedrganych palców. Nie panuje nad sytuacją, gdyż jawnie sprzeciwia się królewskiej, nienaruszonej władzy. Nigdzie stąd nie pójdę i dobrze o tym wiesz. Odchrząknął wymownie, gdy kulminacyjny moment wychodził z jego trzewi; krew buzowała pod cienką warstwą nadal przyciemnionej skóry. Serce obijało się o ostrą strukturę żeber, a dłoń wymierzona tak oskarżycielsko zawisła na wysokości twarzy wgniatając wszystkie emocje, którym tak bardzo chciał dać upust. I zrobił to wylewając nagromadzoną fontannę: – Nie przede mną, to przed kim?! Przed twoim rodzeństwem, które każdego dnia drży o twoje życie, martwi się, że kolejnym razem nie dostaną cię z powrotem. Przed kim jeszcze: przed aurorami, Zakonnikami, a może samym Longbottomem? – wyrecytował nagle, a rzucany niedopałek sam poderwał jego ciało. Stali w odpowiedniej odległości. Klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, a on czuł ciężar potwornej odpowiedzialności spływającej po każdej, długiej kończynie. No dalej, przecież to jeszcze nie koniec! – Wychodzi na to, że dzisiaj wyraźnie o tym zapomniałaś. – odpowiedział stanowczo mrużąc zachmurzone źrenice, zakładając ramiona na torsie, wbijając paznokcie w cienki materiał swetrowego okrycia wierzchniego.
Trzeba było.
Dwa słowa wywołujące prawdziwe apogeum. Nie potrafił rozszyfrować uczucia, które przemknęło przez delikatne wnętrzności. Ostry miecz rozorał rozedrgane serce rwące się do osoby stojącej tuż naprzeciw; jednostki stanowiącej najważniejszą wartość, odniesienie niemalże do wszystkim podejmowanych czynów. Robił to dla niej. Pięści zacisnęły się jeszcze mocniej. Nie zmienił pozycji, przez chwilę odebrało mu mowę; coś wielkiego osiadło na opadniętych ramionach chcąc przytłoczyć, wbić w zwilgoconą ziemię. Pobladł, a może to ta mglista aura przykleiła się zarośniętej twarzy dając mylne, nieprawdziwe złudzenie: – Zwariowałaś… – wymamrotał nagle, słabiej mrugając oczami, sprawdzając czy aby na pewno stoi tuż przed nim. Westchnął głośno i praktycznie powstrzymał się od prychnięcia: – Ty zwyczajnie zwariowałaś! – wyrzucił z odrazą nie chcąc czuć na języku tych podłych słów, nie chcąc wierzyć, iż faktycznie, w tamtym momencie byłby w stanie poddać się wrogiemu reżimowi. Zdechnąć w ciasnej, więziennej klatce wśród zbirów najgorszego sortu: popapranych morderców, psychopatycznych złoczyńców, skazanych na wieczne potępienie. Nie mogła się z nimi równać. Od samego początku, dopuszczając do jawnego pojmania na samym środku egzekucyjnego placu, wiedział, że ma w sobie nieposkromione pokłady siły, wolę walki, której on nigdy by z siebie nie wykrzesał. I choć stało się coś przeraźliwego, każdego dnia znosiła powracające, rozrywające cierpienie przetrwała. Odczekała do istotnego momentu, aby mogli wyratować ją z każdego, możliwego miejsca. Popełniła błąd, lecz nigdy nie została przekreślona. Jako organizacja, samozwańcze zgrupowanie walczyli o każdą personę, nie oceniali, po prostu działali. Czyżby już zapomniała, jak kilka miesięcy wstecz ślubowała najwierniejsze oddanie? W tym jednym momencie, z taką łatwością pozwoliłaby się obalić? Pokręcił głową z niedowierzaniem, dostał kolejny, potężny cios. Trzeba było. Te słowa odbijały się wewnątrz umysłu, mieszały ze skłębionymi myślami, a on nie dowierzał. Kręcił głową wyrzucając z siebie te przeklęte wizje. Przymknął oczy licząc, że coś się zmieni. Wiatr rozsypał ciemne kosmyki, przyniósł bliżej jej donośny, rozzłoszczony głos nakazujący odejście; rozkazujący, obelżywy. Już wystarczy! Otworzył je wbijając w nią ciemny błękit. – Nie wierzę… – wydusił z siebie na jednym, zaniechanym wdechu. Przetarł twarz obiema dłońmi i znów pokręcił głową na boki: – Nie wierzę, że nic nie rozumiesz! – cofnął się i ponownie usiadł na drewnianych deskach. Wypuścił powietrze, aby ponownie nabrać je w zdenerwowane płuca. Cały drżał: z emocji, rozdrażnienia, niekontrolowanej niemocy. Wszystko to, co robił przez ostatnie tygodnie poszło na marne… Odbiło się od kobiecej postury przyjmującej kolejną, waleczną pozycję, lecz nie tym razem:
– Nie mam pojęcia skąd to wszystko bierze się w twojej głowie. – wyrzucił z wyrzutem nie wpuszczając jej między swoje sylaby. – Kiedy w końcu, W KOŃCU miało dotrzeć do ciebie to, że ja nie zamierzam nigdzie iść, nie chcę, uciekać, nie jestem jak ci popaprańcy, do których za wszelką cenę chcesz mnie porównać! – wygłosił stanowczo podnosząc głowę i krzyżując spojrzenia spod przymrużonych powiek: – Kiedy w końcu zrozumiesz, zauważysz, jak bardzo mi na tobie zależy Justine! Co mam do cholery jeszcze zrobić? Toczyłem walki, otarłem się o śmierć, trwałem przy tobie każdego dnia… – przerwał, aby dobrać odpowiednie słowa. – Chciałem tego! Co jeszcze mam zrobić?! Powiedź to wreszcie, bo przysięgam, że kończą mi się pomysły… – że nie wiem co mam robić i co tak naprawdę do mnie czujesz. Jestem wykorzystany przez twe manipulatorskie ruchy, które wyczuły mą dziecięcą naiwność. Do czego jestem ci potrzebny? – Kiedy w końcu zrozumiesz, że każdego pieprzonego dnia, każdej nocy martwię się o ciebie. Boję się, że stanie ci się krzywda, że już nie będzie tej drugiej szansy… Wtedy, tamtego dnia, kiedy niosłem cię z samego środka piekła, myślałem, że to już koniec... – wstał gwałtownie i zrobił kilka kroków przy podłużnej poręczy ganku. Nie wiedział co ze sobą zrobić: – Jesteś samolubna. Bawisz się mną, a ja jestem zbyt naiwny… I nadal będę mimo twoich postanowień. Jeśli naprawdę mam odejść… - zamilkł szukając w jej oczach jakiejkolwiek nadziei. Spuścił z tonu: – To powiedź to jeszcze raz. – wygoń mnie ze swojego życia, bo przecież nie jestem dla ciebie odpowiedni i nigdy nie byłem. Nawet nie zauważył, że już szykowała mu drogę…
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Idealnie, następnym razem właśnie to planowałam. - odpowiedziała w tym samym tonie. Przygotowana do walki, zaciskając na ramionach dłonie. Gniewny wyraz bruździł jej twarz, nie schodząc z niej, pozostając w podobnym tonie do tego, który widziała u niego. Zaparła się, tak jak potrafiła najlepiej. Najmocniej, najbardziej, nie zamierzając odpuścić, kiedy nie decydował się wysłuchać jej dokładnie.
- Nie słuchasz co do ciebie mówię! - krzyknęła unosząc się znów, kiedy ironia nie zadziała tak, jakby sobie tego życzyła. Kiedy on nie zadziałał tak, jak powinien. Jej musiało być na wierzchu, wiedziała przecież swoje. Gdyby jej dokładnie wysłuchał, gdyby chociaż spróbował zapytać dlaczego dokładnie było to ważne wtedy powiedziałaby mu wszystko, ale on wolał brnąć w całkiem inną stronę. - To ty zdajesz się tego nie rozumieć! - odpowiedziała, zwracając ku niemu prawie lustrzany gest, kiedy wytknął jej zapomnienie w tej konkretnej sprawie. Ostrzegała go. Mówiła już na samym początku głośno i wyraźnie. Że jej życie nie jest bezpiecznie, że z nią nigdy nie będzie, bo za każdym razem, kiedy będzie trzeba ona wstanie walczyć. Nie mogła tutaj zostać w klatce z zaklęć uplecionych przez samą sobie. Nie umiała zwyczajnie trwać w miejscu. Działanie ja napędzało, pozwalało jej funkcjonować, czuć, że w jakiś sposób żyje. Do tego, miała jeszcze winy, które musiała odkupić.
Wypuściła krótkie stwierdzenie, dwa proste słowa. Obserwując jak zaciska mocniej dłonie w pięści, jak wypowiada ku niej słowo mrugając oczmi, kręcąc głową. Jak potwierdza je samo podnosząc głos w gniewnym tonie.
- O nie, mój drogi. - zaprzeczyła wyraźnie. - Od zawsze byłam postrzelona! ZAWSZE. - była zła, była zraniona, dotknięta do żywego słowami, które padły. Gwałtownie przysunęła się uderzając pięściami w jego klatkę piersiową, nie wiedząc nawet kiedy jej oczy zaszły łzami. - Chciałam umrzeć, rozumiesz?! - oddychała ciężko przez nos, cofając się gwałtownie, unosząc brodę. W kącikach oczu, na rzęsach zastygło kilka łez. Zacisnęła mocno zęby biorąc kilka wdechów. Rozwierając wargi żeby wypuścić ciężko przez nie powietrze. - Byłam na to gotowa, chciałam tego, tylko mnie odratowali. - pojedyncza łza pociekła po jej policzku, kiedy bezskutecznie podnosiła brodę próbując zahamować grawitacyjne przyciąganie łez. Oddychała ciężko, przez nos, czasem przez rozwarte usta, całe ciało spięło się, mięśnie na twarzy drgały, kiedy patrzyła mu prosto w oczy. Tak rozpaczliwie, bezgłośnie mówiąc o bólu, który zakorzenił się w niej głęboko. O tym, co rozbiło ją na kawałki, o tym czego doświadczyła wtedy w Azkabanie. - I spróbowałabym ponownie. Tak wiele razy ile trzeba by było. - mówiła dalej ciężkim, drżącym od ledwie powstrzymywanej bezsilności ale i załamania, niemocy, strachu, rozbicia głosem. Głosem, który mimo że cichy brzmiał tak rozpaczliwie, jak jeszcze nigdy. - Więc tak Rineheart, trzeba było mnie tam zostawić. Powinnam była tam sczeznąć. - zakończyła unosząc rękę, żeby zetrzeć przetrzeć prawe oko, pozbyć się nadmiaru wody. Powinna była. Zasłużyła sobie na to, wiedziała dokładnie. A może to był prostsza droga, pozbawiona piętrzących się problemów i win. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie odpłacić za to, co zrobiła, że nigdy nie wynagrodzi za ilość żyć, które przez nią zostały stracone. Śmierć była łatwiejsza. A śmierć w odpowiednim momencie wszystkich by ocaliła, ale nawet tego. Tego jednego nie potrafiła zrobić dokładnie.
- Oświeć mnie zatem! - wykrzyczała, jeszcze zanim się cofnął. Od razu, automatycznie, odpowiadając na atak atakiem. Była chwiejna, szybko poddawała się emocjom, trudno przychodziło jej to, żeby ustąpić. Zazwyczaj zawzięcie obstawała przy swoim zapadając się w to mocniej, dalej, bardziej. Splotła dłonie na ramionach, zaciskając je mocniej. Czując, jak paznokcie wbijają się w skórę, mimo dodatkowej, wierzchniej odzieży. Dokładnie czuła dotyk, ból ją otrzeźwiał. Zacisnęła jeszcze mocniej palce. Z nieprzeniknioną, zaciętą miną obserwując jak się cofa, jak zasiada na drewnianych deskach. Patrzyła jak ponownie nabiera powietrze w usta a każdy gest zdawał się rozciągać - trwać niemiłosiernie długo w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Tego, czego podświadomie spodziewała się od samego początku. Tego, na co czekała. Co zawsze ją spotykało. Otworzyła się trochę, ale nadal pozostawała nieufna. Nie całkowicie oddana, ale czy ktoś mógł się jej dziwić? Po tylu razach, tylu odrzuceniach, tylu stratach, zwyczajnie starała się chronić samą siebie - własne serce. Była egoistką? Z pewnością. Dosadnie i dokładnie nauczyła się, że tak naprawdę liczyć może tylko na niewiele osób. Zmarszczyła brwi w niezadowoleniu kiedy w końcu się odezwał, przygotowując się na kolejną, niepotrzebną litanię. Otworzyła usta, chcąc mu przypomnieć zgryźliwie, że przecież jest szurnięta i zwariowała kompletnie, ale nie dał jej wejść pomiędzy słowa. Zastygła tak z uchylonymi wargami, zmarszczonymi brwiami kiedy wyrzucał litanię, ale inną. Przeczącą temu, co rzeczywiście miała w głowie. Mimo podniesionego tonu, który ku niej kierował. Z każdym jednym słowem zmarszczenie na brwiach ustępowało, by zastąpiło je zaskoczenie. Zamrugała kilka razy wytrącona z przyjętej pozycji. Otworzyła usta machinalnie chcąc zaprzeczyć, ale nic się z nich nie wydobyło, kiedy zdała sobie sprawę, że robiła to, co jej zarzucał. Była winna, mimo, że usilnie starała się, by było inaczej. Zacisnęła usta, wytrącona, przygotowana do walki a nie do rozmów o uczuciach poczuła się zagubiona. Odwróciła spojrzenie, zawstydzona w jakiś sposób, tym razem trafiona słowami, które wypowiedział. Wbijające się w ramiona palce zleżały na uścisku, a usta zgarnęły chaotyczny wdech wspomagając rozdygotane serce. Włosy unosiły się w nieładzie, nad którym kontrolę sprawował wiatr. Nie sądziła, żeby kłamał. Tylko dlaczego tak trudno było jej uwierzyć w prawdę? Dlaczego nie potrafiła, żeby to w końcu rzeczywiście do niej dotarło - dokładnie tak, jak pytał. Poczuła na sobie jego spojrzenie, nawet - a może pomimo odwróconej w bok głowy. Przyciągającą ją, magnetyczną siłę, która zmusiła do tego, by odnalazła znajome tęczówki i przystojną twarz. Słuchała milcząco, wpatrując się w strapioną, ale i stanowczą twarz kiedy wyliczała bohaterskie czyny, którym się oddał. Gesty pełne poświęcenia i oddania. Rychły koniec pomysłów wlał w jej serce strach, okrutne przeświadczenie, że to jednak jest koniec wszystkiego. Że ma dość ciągłych prób, które nie przynosiły żadnej konkretnej odpowiedzi. Odpowiedzi, której nie umiała sama mu dać a na którą zasługiwał. A może nie chciała, bojąc się, że wypowiedziane głośno słowa, uczucia, spotkają się z tym samym odrzuceniem co wcześniej. Wcale nie była odważna. Tylko udawała, że taka jest. Bo nikt nigdy i tak nie potrafił dostrzec różnicy. Prawie nikt. Bo on właśnie przed nią stał. Przy nim była niepewna, krucha, tak słaba, że aż sama zaczynała się tego bać. Jasne tęczówki zaszkliły się gdy zapewnienie o trosce wypadło między nich, na świat. Ilość słów była zatrważająca, pomimo nerwowej nuty, podniesionego głosu, ostrych słów, po które sięgnął wcześniej tylko raz - wtedy w Wiśniowej Dolinie. Czy naprawdę tego nie rozumiała? Tego co do niej mówił? Czy może nie pozwalała by serce, połączyło się z rozumem. By słowa, stały się faktami, a fakty potwierdziły uczucia, które przecież odczuwała już od jakiegoś czasu. Kolejny niespokojny wdech wemknął się do klatki piersiowej, boleśnie poruszając organem wewnątrz.
Jesteś samolubna.
Pokręciła gwałtownie, przecząco głową. Otwierając usta by i słowami zaprzeczyć, ale te ugrzęzły w jej gardle odmawiając opuszczenia krtani. Spazmatycznie wzięła wdech w pierś, cofając się o krok w zaskoczeniu. Była okropna, okrutna, okropna, skupiona na swoim własnym cierpieniu i własnych ranach. Broniąca własne serce. Egoistycznie wyciągając dłonie po to, co chciała, nie patrząc, nie pytając, nie myśląc czasem - a może zawsze? Była zepsuta, wiedziała to od dawna. Odwróciła spojrzenie na bok, przyłapana, winna, zawstydzona samą sobą. Spojrzała pod stopy, unosząc głos dopiero kiedy urwał kolejne zdanie. Jasne tęczówki odnalazły dwa znajome błękity, mimo ciemności, oświetlanej jedynie nikłą lampą ganku widziała go dokładnie. Strach zakleszczył się wokół, kiedy zrozumiała, do czego doprowadzała swoim własnym zachowaniem, dziecięcym wręcz głupim uporem. Zrobiła pół kroku do przodu unosząc rękę, ale zwinęła ją w pięść opuszczając wzdłuż ciała. Otworzyła usta chcąc coś powiedzieć. Ale zamarła na rozdrożu, rozstaju dróg, chcąc zamknąć temat, który miał jątrzyć otwartą już raną i poprosić, żeby nie zostawiał jej wcale. Samolubnie, egoistycznie, dalej, mimo że podskórnie czuła, że z kimś innym będzie miał lepiej - łatwiej. Otwarte w pierwszym odruchu usta pozostały rozwarte, kiedy jasne brwi zeszły się ze sobą jakby coś dotarło do niej nagle i niespodziewanie.
- Drzesz się na mnie. - broda zadrżała, wypuszczając na zewnątrz wstrzymywany przez chwilę oddech razem z nerwowym śmiechem, któremu towarzyszyły szklące oczy. Rozłożyła na boki dłoni i puściła je bezwładnie, kręcąc niedowierzająco głową. Zamrugała kilka razy, żeby rozgonić zaburzające widoczność łzy, pozwolić im spłynąć po policzkach, niekontrolowanie, choć niewielką falą. Małym strumieniem gorzkich i nieoczekiwanie szczęśliwych odkryć. Był przy niej, wracał niezmiennie i za każdym razem potwierdzając swoje oddanie. Mimo złości, humorów, niepewności, ostrożności z którą wchodziła w nową relację niezmiennie przyrównując ją do wiedzy już posiadanej. Wyciągał z niej to, co najlepsze, choć nie widziała tego dokładnie. Uspokajał, pozwolił spojrzeć racjonalniej, napełniał wewnętrzną pewnością. Tak bardzo chciała powiedzieć, żeby nie odchodził. Żeby nie zostawiał jej samej. Ale bała się, nawet jeśli nic na to nie wskazywało. Okropnie przerażona myślą, że po raz kolejny będzie prosi kogoś, żeby został. Była zmęczona, zmęczona proszeniem o to, by ktoś ją pokochał. Ale, on stał tutaj. Stał przed nią, mimo wszystkiego co mówiła, mimo wszystkiego co zrobiła oczekując jedynie jednego zaprzeczenia. Broda znów zadrżała, a oczy zaszkliły się mocniej. Uniosła dłonie, odgarniając z twarzy kosmyki, wycierając policzki. Cisza wokół się przedłużała, kiedy milczała. A on w końcu przestał uznawać, że zawadza, sięgnął po swoje miejsce, miejsce które należało do niego od dawna. A może od zawsze, nawet jeśli gdzie innej spędził ostatnie lata. W końcu wyraźnie się złościł nie myśląc o tym, kogo może urazić, kogo rozzłościć. W końcu był sobą. Sobą całkowicie tak jak chciała. - Nie mogę. - tego powtórzyć. W końcu mimo że bała się, iż własne słowa zawiodą ją samą. Mimo tego, że się bała, postanowiła ten raz, ostatni raz, przyznać się do tego co czuła. Przyznać się do tego, czego chciała. - Chcę żebyś zawsze był obok. - wypowiedziała czując jak serce boleśnie tłucze jej się w piersi. Chyba drżała. - Chcę żebyś odchodził tylko po to, żeby do mnie wracać. - na krótką chwilę, ledwie na moment, bo woła cię niecierpiąca zwłoki sprawia. Uniosła głowę, ale nie na jego twarz, na niebo nad głowami, przymknęła powieki, biorąc drżący oddech w płuca. Z trudem powstrzymała cisnące się pod powieki łzy, umysł, który zdradliwie szeptał, żeby nie mówił nic więcej, żeby nic więcej nie wyznawała. - Myślę… - zaczęła walcząc z samą sobą, nie potrafiąc, nie chcąc patrzeć na niego. Na jego reakcję, spodziewając się tej najgorszej. Znów tu była. W tym samym miejscu do którego miała więcej nie wchodzić. Głupia Justine. I jej głupie serce. - ...myślałam wcześniej… - przerwała znów nie potrafiąc znaleźć słów, unosząc rękę, żeby przetrzeć nią twarz, nie opuszczając głowy. - … myślałam, że ją już poznałam. - bredziła nieskładnie, to było pewne. Wzięła drżący wdech w pierś. - Ale co jeśli... - zawahała się, zamilkła, przygryzając dolną wargę. -...boję się, że furiat którego... -urwała, biorąc w płuca powietrze, czując jak rozum podpowiada milczenie. Dlaczego zawsze wybierała tak nierozważnie i niepewnie? - kocham - wyszeptała, ledwie głośniej niż powietrze. Przyznając się przed samą sobą do tego, co wiedziała już od jakiegoś czasu, choć wzbraniała się przed tym rękami i nogami, własny działaniem, kolejnymi próbami. - złamie mi serce? - zapytała z oczami skrzącymi od łez opuszczając głowę, uciekając tęczówkami. Jedna z nich potoczyła się po policzku. Znów tu była, odkrywała się cała, wyciągając ledwie dychający organ, pełen ran i szwów. - Co jeśli kiedyś odejdziesz? - nie panowała, nie próbowała nawet panować nad mimiką twarz. Nad drżącą brodą, schodzącymi się w wątpliwościach i strachu brwiami, spływającymi z oczu pojedynczymi łzami. - Co jeśli mnie zostawisz? - wyszeptała ostatnie ze słów, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Bojąc się tego, co może w nich zobaczyć. - Jeśli zrobisz to teraz, nie będzie to takie okropne jak może być potem. - dodała jeszcze ciszej, obejmując się ramionami. Nie musi być kłopotem, jego kłopotem. I kłamała okrutnie, nawet siebie nie potrafiła omamić. Miała cierpieć, jeśli go straci.
- Nie słuchasz co do ciebie mówię! - krzyknęła unosząc się znów, kiedy ironia nie zadziała tak, jakby sobie tego życzyła. Kiedy on nie zadziałał tak, jak powinien. Jej musiało być na wierzchu, wiedziała przecież swoje. Gdyby jej dokładnie wysłuchał, gdyby chociaż spróbował zapytać dlaczego dokładnie było to ważne wtedy powiedziałaby mu wszystko, ale on wolał brnąć w całkiem inną stronę. - To ty zdajesz się tego nie rozumieć! - odpowiedziała, zwracając ku niemu prawie lustrzany gest, kiedy wytknął jej zapomnienie w tej konkretnej sprawie. Ostrzegała go. Mówiła już na samym początku głośno i wyraźnie. Że jej życie nie jest bezpiecznie, że z nią nigdy nie będzie, bo za każdym razem, kiedy będzie trzeba ona wstanie walczyć. Nie mogła tutaj zostać w klatce z zaklęć uplecionych przez samą sobie. Nie umiała zwyczajnie trwać w miejscu. Działanie ja napędzało, pozwalało jej funkcjonować, czuć, że w jakiś sposób żyje. Do tego, miała jeszcze winy, które musiała odkupić.
Wypuściła krótkie stwierdzenie, dwa proste słowa. Obserwując jak zaciska mocniej dłonie w pięści, jak wypowiada ku niej słowo mrugając oczmi, kręcąc głową. Jak potwierdza je samo podnosząc głos w gniewnym tonie.
- O nie, mój drogi. - zaprzeczyła wyraźnie. - Od zawsze byłam postrzelona! ZAWSZE. - była zła, była zraniona, dotknięta do żywego słowami, które padły. Gwałtownie przysunęła się uderzając pięściami w jego klatkę piersiową, nie wiedząc nawet kiedy jej oczy zaszły łzami. - Chciałam umrzeć, rozumiesz?! - oddychała ciężko przez nos, cofając się gwałtownie, unosząc brodę. W kącikach oczu, na rzęsach zastygło kilka łez. Zacisnęła mocno zęby biorąc kilka wdechów. Rozwierając wargi żeby wypuścić ciężko przez nie powietrze. - Byłam na to gotowa, chciałam tego, tylko mnie odratowali. - pojedyncza łza pociekła po jej policzku, kiedy bezskutecznie podnosiła brodę próbując zahamować grawitacyjne przyciąganie łez. Oddychała ciężko, przez nos, czasem przez rozwarte usta, całe ciało spięło się, mięśnie na twarzy drgały, kiedy patrzyła mu prosto w oczy. Tak rozpaczliwie, bezgłośnie mówiąc o bólu, który zakorzenił się w niej głęboko. O tym, co rozbiło ją na kawałki, o tym czego doświadczyła wtedy w Azkabanie. - I spróbowałabym ponownie. Tak wiele razy ile trzeba by było. - mówiła dalej ciężkim, drżącym od ledwie powstrzymywanej bezsilności ale i załamania, niemocy, strachu, rozbicia głosem. Głosem, który mimo że cichy brzmiał tak rozpaczliwie, jak jeszcze nigdy. - Więc tak Rineheart, trzeba było mnie tam zostawić. Powinnam była tam sczeznąć. - zakończyła unosząc rękę, żeby zetrzeć przetrzeć prawe oko, pozbyć się nadmiaru wody. Powinna była. Zasłużyła sobie na to, wiedziała dokładnie. A może to był prostsza droga, pozbawiona piętrzących się problemów i win. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie odpłacić za to, co zrobiła, że nigdy nie wynagrodzi za ilość żyć, które przez nią zostały stracone. Śmierć była łatwiejsza. A śmierć w odpowiednim momencie wszystkich by ocaliła, ale nawet tego. Tego jednego nie potrafiła zrobić dokładnie.
- Oświeć mnie zatem! - wykrzyczała, jeszcze zanim się cofnął. Od razu, automatycznie, odpowiadając na atak atakiem. Była chwiejna, szybko poddawała się emocjom, trudno przychodziło jej to, żeby ustąpić. Zazwyczaj zawzięcie obstawała przy swoim zapadając się w to mocniej, dalej, bardziej. Splotła dłonie na ramionach, zaciskając je mocniej. Czując, jak paznokcie wbijają się w skórę, mimo dodatkowej, wierzchniej odzieży. Dokładnie czuła dotyk, ból ją otrzeźwiał. Zacisnęła jeszcze mocniej palce. Z nieprzeniknioną, zaciętą miną obserwując jak się cofa, jak zasiada na drewnianych deskach. Patrzyła jak ponownie nabiera powietrze w usta a każdy gest zdawał się rozciągać - trwać niemiłosiernie długo w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Tego, czego podświadomie spodziewała się od samego początku. Tego, na co czekała. Co zawsze ją spotykało. Otworzyła się trochę, ale nadal pozostawała nieufna. Nie całkowicie oddana, ale czy ktoś mógł się jej dziwić? Po tylu razach, tylu odrzuceniach, tylu stratach, zwyczajnie starała się chronić samą siebie - własne serce. Była egoistką? Z pewnością. Dosadnie i dokładnie nauczyła się, że tak naprawdę liczyć może tylko na niewiele osób. Zmarszczyła brwi w niezadowoleniu kiedy w końcu się odezwał, przygotowując się na kolejną, niepotrzebną litanię. Otworzyła usta, chcąc mu przypomnieć zgryźliwie, że przecież jest szurnięta i zwariowała kompletnie, ale nie dał jej wejść pomiędzy słowa. Zastygła tak z uchylonymi wargami, zmarszczonymi brwiami kiedy wyrzucał litanię, ale inną. Przeczącą temu, co rzeczywiście miała w głowie. Mimo podniesionego tonu, który ku niej kierował. Z każdym jednym słowem zmarszczenie na brwiach ustępowało, by zastąpiło je zaskoczenie. Zamrugała kilka razy wytrącona z przyjętej pozycji. Otworzyła usta machinalnie chcąc zaprzeczyć, ale nic się z nich nie wydobyło, kiedy zdała sobie sprawę, że robiła to, co jej zarzucał. Była winna, mimo, że usilnie starała się, by było inaczej. Zacisnęła usta, wytrącona, przygotowana do walki a nie do rozmów o uczuciach poczuła się zagubiona. Odwróciła spojrzenie, zawstydzona w jakiś sposób, tym razem trafiona słowami, które wypowiedział. Wbijające się w ramiona palce zleżały na uścisku, a usta zgarnęły chaotyczny wdech wspomagając rozdygotane serce. Włosy unosiły się w nieładzie, nad którym kontrolę sprawował wiatr. Nie sądziła, żeby kłamał. Tylko dlaczego tak trudno było jej uwierzyć w prawdę? Dlaczego nie potrafiła, żeby to w końcu rzeczywiście do niej dotarło - dokładnie tak, jak pytał. Poczuła na sobie jego spojrzenie, nawet - a może pomimo odwróconej w bok głowy. Przyciągającą ją, magnetyczną siłę, która zmusiła do tego, by odnalazła znajome tęczówki i przystojną twarz. Słuchała milcząco, wpatrując się w strapioną, ale i stanowczą twarz kiedy wyliczała bohaterskie czyny, którym się oddał. Gesty pełne poświęcenia i oddania. Rychły koniec pomysłów wlał w jej serce strach, okrutne przeświadczenie, że to jednak jest koniec wszystkiego. Że ma dość ciągłych prób, które nie przynosiły żadnej konkretnej odpowiedzi. Odpowiedzi, której nie umiała sama mu dać a na którą zasługiwał. A może nie chciała, bojąc się, że wypowiedziane głośno słowa, uczucia, spotkają się z tym samym odrzuceniem co wcześniej. Wcale nie była odważna. Tylko udawała, że taka jest. Bo nikt nigdy i tak nie potrafił dostrzec różnicy. Prawie nikt. Bo on właśnie przed nią stał. Przy nim była niepewna, krucha, tak słaba, że aż sama zaczynała się tego bać. Jasne tęczówki zaszkliły się gdy zapewnienie o trosce wypadło między nich, na świat. Ilość słów była zatrważająca, pomimo nerwowej nuty, podniesionego głosu, ostrych słów, po które sięgnął wcześniej tylko raz - wtedy w Wiśniowej Dolinie. Czy naprawdę tego nie rozumiała? Tego co do niej mówił? Czy może nie pozwalała by serce, połączyło się z rozumem. By słowa, stały się faktami, a fakty potwierdziły uczucia, które przecież odczuwała już od jakiegoś czasu. Kolejny niespokojny wdech wemknął się do klatki piersiowej, boleśnie poruszając organem wewnątrz.
Jesteś samolubna.
Pokręciła gwałtownie, przecząco głową. Otwierając usta by i słowami zaprzeczyć, ale te ugrzęzły w jej gardle odmawiając opuszczenia krtani. Spazmatycznie wzięła wdech w pierś, cofając się o krok w zaskoczeniu. Była okropna, okrutna, okropna, skupiona na swoim własnym cierpieniu i własnych ranach. Broniąca własne serce. Egoistycznie wyciągając dłonie po to, co chciała, nie patrząc, nie pytając, nie myśląc czasem - a może zawsze? Była zepsuta, wiedziała to od dawna. Odwróciła spojrzenie na bok, przyłapana, winna, zawstydzona samą sobą. Spojrzała pod stopy, unosząc głos dopiero kiedy urwał kolejne zdanie. Jasne tęczówki odnalazły dwa znajome błękity, mimo ciemności, oświetlanej jedynie nikłą lampą ganku widziała go dokładnie. Strach zakleszczył się wokół, kiedy zrozumiała, do czego doprowadzała swoim własnym zachowaniem, dziecięcym wręcz głupim uporem. Zrobiła pół kroku do przodu unosząc rękę, ale zwinęła ją w pięść opuszczając wzdłuż ciała. Otworzyła usta chcąc coś powiedzieć. Ale zamarła na rozdrożu, rozstaju dróg, chcąc zamknąć temat, który miał jątrzyć otwartą już raną i poprosić, żeby nie zostawiał jej wcale. Samolubnie, egoistycznie, dalej, mimo że podskórnie czuła, że z kimś innym będzie miał lepiej - łatwiej. Otwarte w pierwszym odruchu usta pozostały rozwarte, kiedy jasne brwi zeszły się ze sobą jakby coś dotarło do niej nagle i niespodziewanie.
- Drzesz się na mnie. - broda zadrżała, wypuszczając na zewnątrz wstrzymywany przez chwilę oddech razem z nerwowym śmiechem, któremu towarzyszyły szklące oczy. Rozłożyła na boki dłoni i puściła je bezwładnie, kręcąc niedowierzająco głową. Zamrugała kilka razy, żeby rozgonić zaburzające widoczność łzy, pozwolić im spłynąć po policzkach, niekontrolowanie, choć niewielką falą. Małym strumieniem gorzkich i nieoczekiwanie szczęśliwych odkryć. Był przy niej, wracał niezmiennie i za każdym razem potwierdzając swoje oddanie. Mimo złości, humorów, niepewności, ostrożności z którą wchodziła w nową relację niezmiennie przyrównując ją do wiedzy już posiadanej. Wyciągał z niej to, co najlepsze, choć nie widziała tego dokładnie. Uspokajał, pozwolił spojrzeć racjonalniej, napełniał wewnętrzną pewnością. Tak bardzo chciała powiedzieć, żeby nie odchodził. Żeby nie zostawiał jej samej. Ale bała się, nawet jeśli nic na to nie wskazywało. Okropnie przerażona myślą, że po raz kolejny będzie prosi kogoś, żeby został. Była zmęczona, zmęczona proszeniem o to, by ktoś ją pokochał. Ale, on stał tutaj. Stał przed nią, mimo wszystkiego co mówiła, mimo wszystkiego co zrobiła oczekując jedynie jednego zaprzeczenia. Broda znów zadrżała, a oczy zaszkliły się mocniej. Uniosła dłonie, odgarniając z twarzy kosmyki, wycierając policzki. Cisza wokół się przedłużała, kiedy milczała. A on w końcu przestał uznawać, że zawadza, sięgnął po swoje miejsce, miejsce które należało do niego od dawna. A może od zawsze, nawet jeśli gdzie innej spędził ostatnie lata. W końcu wyraźnie się złościł nie myśląc o tym, kogo może urazić, kogo rozzłościć. W końcu był sobą. Sobą całkowicie tak jak chciała. - Nie mogę. - tego powtórzyć. W końcu mimo że bała się, iż własne słowa zawiodą ją samą. Mimo tego, że się bała, postanowiła ten raz, ostatni raz, przyznać się do tego co czuła. Przyznać się do tego, czego chciała. - Chcę żebyś zawsze był obok. - wypowiedziała czując jak serce boleśnie tłucze jej się w piersi. Chyba drżała. - Chcę żebyś odchodził tylko po to, żeby do mnie wracać. - na krótką chwilę, ledwie na moment, bo woła cię niecierpiąca zwłoki sprawia. Uniosła głowę, ale nie na jego twarz, na niebo nad głowami, przymknęła powieki, biorąc drżący oddech w płuca. Z trudem powstrzymała cisnące się pod powieki łzy, umysł, który zdradliwie szeptał, żeby nie mówił nic więcej, żeby nic więcej nie wyznawała. - Myślę… - zaczęła walcząc z samą sobą, nie potrafiąc, nie chcąc patrzeć na niego. Na jego reakcję, spodziewając się tej najgorszej. Znów tu była. W tym samym miejscu do którego miała więcej nie wchodzić. Głupia Justine. I jej głupie serce. - ...myślałam wcześniej… - przerwała znów nie potrafiąc znaleźć słów, unosząc rękę, żeby przetrzeć nią twarz, nie opuszczając głowy. - … myślałam, że ją już poznałam. - bredziła nieskładnie, to było pewne. Wzięła drżący wdech w pierś. - Ale co jeśli... - zawahała się, zamilkła, przygryzając dolną wargę. -...boję się, że furiat którego... -urwała, biorąc w płuca powietrze, czując jak rozum podpowiada milczenie. Dlaczego zawsze wybierała tak nierozważnie i niepewnie? - kocham - wyszeptała, ledwie głośniej niż powietrze. Przyznając się przed samą sobą do tego, co wiedziała już od jakiegoś czasu, choć wzbraniała się przed tym rękami i nogami, własny działaniem, kolejnymi próbami. - złamie mi serce? - zapytała z oczami skrzącymi od łez opuszczając głowę, uciekając tęczówkami. Jedna z nich potoczyła się po policzku. Znów tu była, odkrywała się cała, wyciągając ledwie dychający organ, pełen ran i szwów. - Co jeśli kiedyś odejdziesz? - nie panowała, nie próbowała nawet panować nad mimiką twarz. Nad drżącą brodą, schodzącymi się w wątpliwościach i strachu brwiami, spływającymi z oczu pojedynczymi łzami. - Co jeśli mnie zostawisz? - wyszeptała ostatnie ze słów, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Bojąc się tego, co może w nich zobaczyć. - Jeśli zrobisz to teraz, nie będzie to takie okropne jak może być potem. - dodała jeszcze ciszej, obejmując się ramionami. Nie musi być kłopotem, jego kłopotem. I kłamała okrutnie, nawet siebie nie potrafiła omamić. Miała cierpieć, jeśli go straci.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Naprawdę niedowierzał. Sytuacja wymykała się spod kontroli, a on nie potrafił nad nią zapanować. Nie umiał uspokoić zjadliwego tonu, który tak ochoczo wydobywał się z jego ust. Nie pamiętał już takiej wersji samego siebie; uśpiona pod grubą warstwą zupełnie nowych doświadczeń nie wychodziła na jaskrawe światło dzienne. Aż do dnia dzisiejszego. Nieposkromiona, władcza, nie rozważająca zgubnych konsekwencji. Zacierająca codzienne zachowanie, sprowokowana przekroczeniem słusznych granic w niemożliwym i niespodziewanym, kobiecym zachowaniu. Osiągnięto istne apogeum nieporozumienia, niezrozumienia, braku szacunku. To wszystko odbijało się w stalowych tęczówkach patrzących na przeciwstawny profil; rozgniewany, przygotowany do bezwzględnej walki, pociągający. Byli po dwóch stronach barykady. Wrodzona upartość, głupia zawziętość nie pozwalała ustąpić drugiej jednostce. Nawet wtedy, gdy ogromne przywiązanie, zauroczenie, pragnienie, przebijało się przez twarde warstwy. Stłumił je komentując oschle: - Świetnie. – co w nią wstąpiło? Czyżby zgubiła, straciła cały swój profesjonalizm? Dlaczego postępowała tak bezmyślnie, wystawiała na publiczny osąd w samym środku krwawej wojny? Była poszukiwanym, wycenionym towarem. Zamierzano, bez wahania skrócić ją o głowę; czy to nie miało już żadnego znaczenia? Czy aż do takiego stopnia nie zależało jej na przeżyciu w imię sprawiedliwości, niewinnych, uciemiężonych jednostek? – Przestań! – odkrzyknął unosząc ręce do góry i zatrzymując je w okolicy głowy. Wykonał gest przesycenia, nadmiaru informacji, które rozsadzały jego umysł. Wrzynały się w każdy, mikroskopijny kanalik wywołując mętlik. Dlaczego tak zawzięcie stawiała na swoim? Wypierała winy, próbowała zrzucić ciążącą odpowiedzialność. Jest dla ciebie aż tak nieznośna? Pokiwał głową przecząc i znów wymierzył w nią dłoń: – O nie, ja doskonale wszystko rozumiem. Zdążyłaś mi to perfekcyjnie zademonstrować… – pamiętał słowa z niedalekiej przyszłości, nie był w stanie zaakceptować ów argumentu. Mogła zaryzykować, mogła walczyć o przyjęte wartości, lecz z głową na karku, szczególną ostrożności, którą tak bezczelnie nadszarpnęła. Niczego się nie nauczyła? Nie chciał trzymać jej w jednym miejscu, choć czuł, że tak byłoby najrozsądniej. Małymi krokami, wspólnie weszliby w ten paskudny świat. Byłby dla niej oparciem, bezgraniczną pomocą, którą tak wyraźnie pogardziła. Określenia, w których się zamykała były bezpodstawne, dlatego tak szybko pragnął je zdementować: – Nie Justine, to nie jest żaden argument… – powiedział jasno odrobinę spuszczając z tonu. Porywcza natura nie mogła wytłumaczyć, usprawiedliwić nagłego pomysłu, który mógł doprowadzić ją do rychłej zguby, ostatecznej śmierci. – Nie możesz w taki sposób tłumaczyć bezmyślność czynu, którego się dopuściłaś. Na Merlina, tak będzie za każdym razem?! Pójdziesz praktycznie na pewną śmierć, aby potem wytłumaczysz się, że to jedynie oznaka twojego postrzelenia? – zapytał dość retorycznie, uniósł głos w dziwnej tonacji, jakby sam niedowierzał wersom rozdrobiony przez porywisty wiatr: – Ile ty masz lat? Czy ty zdajesz sobie sprawę za kogo bierzesz odpowiedzialność?! – za organizację, za ludzi ukrytych w obskurnych podziemiach. Za pomyślność działań, przebieg tysiąca misji, zbudowania przewagi nad napierającym wrogiem. O co w tym wszystkim chodziło?! Stojąc tak na chwiejnych nogach nie opanował, gdy drobna sylwetka zbliżyła się tak nagle. Rozszerzył źrenice, stał w miejscu pozwalając, aby wyładowała na nim wszystkie, nagromadzone emocje. Nawet nie czuł bólu. Dźwięk pustego uderzenia przewijał się przez wnętrze, obijał o obkurczone serce, wrażliwe na spadające łzy. A może faktycznie przesadził? Przekroczył granicę, która powinna pozostać nienaruszona. Tak bardzo chciał ją teraz przeprosić, przysunąć do siebie, zamknąć w szczelnych ramionach, lecz raniące sylaby wypadły na mleczną przestrzeń, uderzając niczym ostre odłamki. Złapał ją za nadgarstki i delikatnie odsunął od siebie ze słowem: – Przestań! – ponowił. - Przestań tak mówić! – dodał głośniej zaprzeczając temu co właśnie wychodziło z jej spierzchniętym ust. Nie mógł na to patrzeć, na moment odwrócił głowę, a ciepła, słonawa ciecz napłynęła do jego oczu. Puścił jej nadgarstki, oddał wymarzoną wolność.
– Nie Justine, gdybyś naprawdę chciała umrzeć, nie trwałabyś aż do samego końca. Zawsze ceniłem w tobie tą niesamowitą siłę, samozaparcie, obrzydliwy opór w najbardziej skrajnej sytuacji… Oni nie zdołali go pokonać! – przeciwstawiłaś się najgorszemu, wytrzymałaś, wytrwałaś, kiedy w końcu to zrozumiesz? Pokręcił głową ponownie szukając odpowiednich liter tworzących sensowne wyrazy: – Mogę jedynie wyobrazić sobie co takiego przeszłaś, ile wycierpiałaś, jak wiele niesprawiedliwości, podłości wtłoczono w ciebie w tym parszywym więzieniu… Ale wyszłaś z tego, rozumiesz? – złapał ją za ramiona i potrząsnął lekko i spojrzał prosto w bliźniacze źrenice. Te jego były zaszklone, zamglone, jakby nieobecne. Zapach ziołowych papierosów unosił się wokół aparycji ciemnowłosego. Obudź się, natychmiast! – Jesteś tu, uratowana, bezpieczna, to wszystko się już skończyło! – tłumaczył, wtłaczał prawdę, którą prawdopodobnie, w natłoku fanatycznych odczuć zatraciła gdzieś po drodze. Zgubiła się, zapętliła w niegodziwościach, z którymi zetknęła się tak bezpośrednio, które rozorały cienką warstwę skóry wypaczając cały światopogląd. Był wywrócony, odwrócony, potrzebowała czasu, aby całkowicie powrócił do normy. Chłonął ten ton przepełniony ciężarem, rozedrganym drżeniem. Wstąpił również w niego, gdy falisty podmuch uderzył w nieokrytą klatkę piersiową. Przeszedł go dreszcz. Jego dłonie cały czas opierały się na jej ramionach, gdy wykrzyczała coś, co praktycznie zmiotło go z powierzchni ziemi. Zacisnął usta, zwęził linię brwi i zmarszczył całą twarz. Cienkie place wpiły się w materiał płaszcza, a on nie wytrzymał. Nie mógł tego słuchać: – Nigdy bym cię tam nie zostawił, rozumiesz? Choćbym sam zginął po drodze! – wrzucił nagle i już na dobre puścił jej ramiona. - A to prawie się stało! - nie chciał zrobić jej krzywdy. Odsunął się na kilka centymetrów, jakby przepraszał za swoje gwałtowne zachowanie. Nie rozumiał niczego. Dlaczego właśnie w tej chwili mówiła takie rzeczy; czyżby chciała zrobić mu na złość? Czy mogłaby mówić poważnie? Chciałam umrzeć. Pokręcił głową do własnych myśli, to nie było możliwe! Raniła go, rozdrabniała na najdrobniejsze kawałeczki. Oplótł się ramionami, poczuł tak bezbronny, nieodpowiedni, zagubiony. Po co to wszystko? Po co zabawiała się nim przez te wszystkie miesiące, choć tak naprawdę, finalnie chciała tak po prostu odejść? Absurd, na który nie mógł się zgodzić. Kolejna prowokacja, którą przetrwa, puści mimo uszu, znajdzie siłę, aby ją pokonać.
Bo gdyby naprawdę odeszła, on poszedłby za nią.
– Poszedłbym za tobą wszędzie! Gdybym kiedykolwiek miał umierać, umarłbym za ciebie! – proszę bardzo, czy właśnie to chciałaś usłyszeć? Czy właśnie z tym pragnęłaś się skonfrontować? Odsunął się, odszedł na prowizorycznie bezpieczną odległość. Wypuścił wstrzymywane powietrze z głuchym ściskiem, prawie zabrakło mu oddechu. Opadł na drewniane deski tak bezwładnie, głośno uderzając w sękatą strukturę. Schował głowę w dłoniach jakby wstydził się tego co właśnie miało miejsce; jakby nie dawał już rady, nie wytrzymywał. Lecz on, zmieniając swe nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni, ze stoickim spokojem, sięgnął po samotną, nieco wilgotną paczkę papierosów i wyciągnął przedostatniego. Zapalił wątły płomień i znów oddał się jedynemu rytuałowi. Miał być uspokajający; dym wnikał w kanaliki płucne, obezwładniał cały organizm, wykręcał tęczówki, które na jeden moment zachodziły szarawą mgłą. Gryząca chmura przykrywała ukochaną, bliską rzeczywistość, która dzisiejszego popołudnia stała się kolczastą klatką. Ciasne pręty przyklejały się do jego tkanki; chciały ją przebić, rozerwać, rozpłatać na wszystkie strony. Czuł się przygnieciony olbrzymim ciężarem. Gorzkie słowa nadal grzęzły na języku, przegrywał. Walczył z cieniem, który za każdym razem odpychał jego inicjatywy, wynajdując coraz nowsze sprzeczności. Możliwe, że chciał się poddać, jednakże nie mógł. Nie chciał, aby dopięła swego, aby zobaczyła w nim te same osoby, które kila, kilkanaście lat temu zaprowadziły ją na samo dno. Pozwoliły upaść, nie pomagając przy podniesieniu z szorstkiego, kaleczącego bruku. Zabrały pewność siebie w tak istotnym aspekcie. Pozbawiły szczęścia, bezgranicznego zaufania, które popychało do tak przeolbrzymiej niedojrzałości w podejmowanych działaniach. Nie wiedziała, że może na kimś polegać, zwierzyć się z każdej bolączki, oddać część odpowiedzialności, którą tak zapalczywie pragnął od niej odebrać. Odebrali wiarę w prawdziwe, bezinteresowne uczucie, którym obdarzył ją tak dawno. Nie potrzebował niczego w zamian; dostrzegła go, wysłuchała, dała drugą szansę, a on nie potrafił wyrazić swej nieposkromionej wdzięczności. Zamierał. Siedział w bezruchu wykonując powtarzalne gesty. Filtr układał się między bladymi ustami, wypuszczał niebieskawą strugę płynącą w stronę falującego morza. Patrzył na nią przez nieregularne szczeliny. Wpijał w nią swój intensywny wzrok oczekując reakcji, zmiany, jakiegokolwiek zadośćuczynienia zmieszanego z pokorą. Słona woda dryfująca pod powiekami wyschła aż do cna. Wzruszenie, nietypowa wrażliwość chciała zająć odpowiednie miejsce, lecz nie było na to czasu. Nie tym razem. Odsunął od siebie krótki niedopałek zgaszony przez wichurę. Ciemne końcówki zatańczyły w nieznanym rytmie. Postanowił spróbować jeszcze raz. Otworzyć się na dobre, rozedrzeć na dwie połowy i wypuścić wszystko to, co powinno zostać powiedziane już bardzo dawno… Uzewnętrznić się, wyznać ostateczną, dławiącą prawdę, która śniła mu się po nocach. Bo właśnie ona stała się codziennym gościem nocnych, realistycznych wizji… Ostatnim razem byli tam naprawdę szczęśliwi.
Wstał i zmniejszył odległość, która dzieliła te dwójkę. Chciał wybrzmieć dosadniej, pewniej, tak, aby w ferworze całości, nie pominęła niczego istotnego. Mówił wszystko to co czuł, co w końcu chciał jej uświadomić. Wersy wylewały się tak nagle, nie dałby dojść do słowa. Nie wiedział nawet kiedy skończy. Musiała przestać wypierać się wszystkiego, oddać się emocjom, pozwolić, aby objęły ją całą. Chciał dla niej jak najlepiej, starał się tylko i wyłącznie dla niej… To, że był tu, w jednym i tym samym miejscu, było tak naprawdę dla niej. Obudował się wokół wyrecytowanych potrzeb, błagań, utrzymujących na płaskiej powierzchni. Tak strasznie pragnął być tylko i wyłącznie dla kogoś, stać się jego częścią, spełniać życzenia, starać się ulepszać swoją wersję. Musiała przestać zaprzeczać temu, co siedziało w jej wnętrzu. Zaprzestać za każdym razem odganiać go od siebie, przepędzać, wyszukiwać najgłupszych motywacji, które mogłyby obrzydzić, zrazić, odepchnąć. Coś takiego nie istniało i dobrze o tym wiedziała. Musisz dać się pokonać droga Justine, gdyż porażka nie zawsze ma niechciany i gorzki smak. – Tak, bo inaczej nic do ciebie nie dotrze. – stwierdził nagle, gdy po dłuższym milczeniu wydobyła z siebie to specyficzne zdanie. Lustrował ją bacznym spojrzeniem, widział jak ze sobą walczy, mierzy się z kolejnymi bodźcami. Tym razem nie mógł jej pomóc. Musiała przetrawić to sama, a on poczeka cierpliwie, gdyż nie zamierza odejść. Mimo prób, zawołań wymierzonych w jego stronę, zostanie do samego końca. Zmarszczył brwi, czekał na te słowa ostateczności. Wersy, które przekreślą wszystko, przepowiedzą rozstanie. Czekał na moment, w którym na dobre rozsypie się na kawałki, gdyż sens jego marnego żywota zniknie w zachmurzonej krainie. Ułamki sekund, wilgoć utrzymywana w kącikach jaśniejących oczu… Ile jeszcze, jak długo?
Chcę żebyś zawsze był obok.
Odetchnął tak, że zabolały go płuca. Nie zorientował się, że od kilkunastu sekund wstrzymywał powietrze; a jednak. Chciał roześmiać się w głos, gdyż adrenalina uderzyła w niego tak gwałtownie… Zakręciło mu się w głowie, nie wiedział co się dzieje. Patrzył na nią otumaniony, chwilowo nieobecny miarowo mrugając oczami. Chciał uwierzyć, chciał w tym trwać… – Będę obok. – wymamrotał cicho, jeżeli jeszcze raz potrzebowała tego zapewnienia. Zachwiał się gdy podchodził bliżej, niwelował zbyt dużą odległość. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki, nie chciał naruszyć jej przestrzeni osobistej, jeszcze nie teraz.
– Wracam Justine, cały czas wracam… – odpowiadał na kolejne wołanie. W jego głosie nie było dawnej złości. Ta zmieniła się w łagodność czułość i nadzieję. Oczy powróciły do dawnego błękitu, który teraz wdzierał się w jej sylwetkę. Podziwiał na nowo to piękno, zaklęte w tak małej i niepozornej osobie. Słuchał, słuchał uważnie tego, co miała do powiedzenia, choć nie do końca rozumiał. Analizował w bardzo szybkim tempie, rozkładał na drobne czynniki znajdując kwintesencję. Jednakże coś niespodziewanego, wyłapanego pomiędzy nieskładnymi słowami wywarło na nim ogromne wrażenie…
Kocham.
Kocham? Ale kogo? Czy nie przesłyszał się w głuchym świście niereformowalnej pogody? Mówiła o nim, odwzajemniało to obezwładniające uczucie, które targało nim od tylu długich i bolesnych tygodni? Wziął ogromny wdech, pierś zafalowała rytmicznie, a on poczuł jak stres rozlewa się po wszystkich wnętrznościach. Co teraz? Co powinien zrobić? Słone kryształy nie chciały zatrzymać się pod przymkniętymi powiekami. Wysłuchał jej do samego końca, karmił każdym szeptem, rozedrganymi gestami, niekontrolowaną mimiką, która tak bardzo go rozczulała. Serce rwało się do niej, chciało zmniejszyć te bolesną odległość – i zrobił to. Przekroczył granicę, już nie wytrzymał, stanął tuż przy niej i opuszkiem palca starł samotną kroplę płynącą po lewym, zaróżowionym policzku. W tym samym czasie, to z jego oczu popłynęły ciepłe perły. Wchłonęły się w zarośnięte policzki, a on nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Tak bardzo chciał, lecz nie mógł. Usta otwierały się i zamykały, aż w końcu roześmiał się w niemocy. Wydobył z siebie niezgrabne: – Ja… – pozostawione swobodzie palce dołączyły do ciepłego policzka. Pogładziły go, zatrzymały się, zacisnęły czując znajome wibrujcie. Odsunęły jasne kosmyki wchodzące w wrażliwą strukturę oka. Patrzył w te dwa przenikliwe błękity, topił się, rozpływał, gdy wspólna bliskość była tak niesamowita, wręcz przytłaczająca. Mogła zrobić z nim wszystko: – Ja wiem to już od dawna… – druga dłoń oparła się na prawym policzku. Ujął jej twarz i skierował na siebie. Teraz nie mogła mu uciec: – Wiem i jestem pewny już od dawna, że nie ma na tym świecie ważniejszej osoby od ciebie. – i będzie tak już na zawsze. – Nigdy nie zapomnę jak bezinteresownie wyciągnęłaś do mnie rękę. Dałaś szansę, nie przekreśliłaś, wpuściłaś do swojego życia. Wtedy wróciło do mnie to wszystko… – pogładził ją po cudownej skórze, przejechał po linii brody, zahaczył o kuszące wargi wołające o połączenie: – Te wszystkie utracone uczucia, chwile, paranoiczna tęsknota za tobą mimo tego, że nie widzieliśmy się tyle lat. Tyle pieprzonych lat Justine! Jak to możliwe, że zdołałem wytrzymać tak długo? – łzy popłynęły już odważniej, pewniej, nie bał się swej wrażliwości. Wziął głęboki wdech, rozluźnił uścisk i wyznał to, wrzucił z siebie to rozbrajające uczucie, które miało raz na zawsze przestać rozdzierać go od wewnątrz. Złączyć w jedność. Tak bardzo się bał, ale czy nie powiedziała przed chwilą czegoś podobnego? – Kocham… – wyjąkał. – Kocham Cię Justine do cholery i chce z tobą być! – przejechał placami po jej włosach badając ich gładkość. Zatrzymał się w okolicy żuchwy, zbliżył swą twarz i złożył na jej ust lekki, potwierdzający pocałunek: – Kocham Cię… – wyszeptał jeszcze uśmiechając się najszczerzej jak tylko potrafił. Złapał ją w swoje ramiona i przytulił do siebie jak najmocniej. To już koniec, nie wypuści jej do końca świata. Woda nadal sączyła się z jego oczu, a on drżącym głosem zdołał jeszcze dopowiedzieć: – I przysięgam na Merlina, że gdy kiedykolwiek byłbym bliski odejścia, złamania ci serca, możesz za każdym razem wsadzić mi w plecy potężne Lamino. – albo ukarać jak tylko chcesz.
– Nie Justine, gdybyś naprawdę chciała umrzeć, nie trwałabyś aż do samego końca. Zawsze ceniłem w tobie tą niesamowitą siłę, samozaparcie, obrzydliwy opór w najbardziej skrajnej sytuacji… Oni nie zdołali go pokonać! – przeciwstawiłaś się najgorszemu, wytrzymałaś, wytrwałaś, kiedy w końcu to zrozumiesz? Pokręcił głową ponownie szukając odpowiednich liter tworzących sensowne wyrazy: – Mogę jedynie wyobrazić sobie co takiego przeszłaś, ile wycierpiałaś, jak wiele niesprawiedliwości, podłości wtłoczono w ciebie w tym parszywym więzieniu… Ale wyszłaś z tego, rozumiesz? – złapał ją za ramiona i potrząsnął lekko i spojrzał prosto w bliźniacze źrenice. Te jego były zaszklone, zamglone, jakby nieobecne. Zapach ziołowych papierosów unosił się wokół aparycji ciemnowłosego. Obudź się, natychmiast! – Jesteś tu, uratowana, bezpieczna, to wszystko się już skończyło! – tłumaczył, wtłaczał prawdę, którą prawdopodobnie, w natłoku fanatycznych odczuć zatraciła gdzieś po drodze. Zgubiła się, zapętliła w niegodziwościach, z którymi zetknęła się tak bezpośrednio, które rozorały cienką warstwę skóry wypaczając cały światopogląd. Był wywrócony, odwrócony, potrzebowała czasu, aby całkowicie powrócił do normy. Chłonął ten ton przepełniony ciężarem, rozedrganym drżeniem. Wstąpił również w niego, gdy falisty podmuch uderzył w nieokrytą klatkę piersiową. Przeszedł go dreszcz. Jego dłonie cały czas opierały się na jej ramionach, gdy wykrzyczała coś, co praktycznie zmiotło go z powierzchni ziemi. Zacisnął usta, zwęził linię brwi i zmarszczył całą twarz. Cienkie place wpiły się w materiał płaszcza, a on nie wytrzymał. Nie mógł tego słuchać: – Nigdy bym cię tam nie zostawił, rozumiesz? Choćbym sam zginął po drodze! – wrzucił nagle i już na dobre puścił jej ramiona. - A to prawie się stało! - nie chciał zrobić jej krzywdy. Odsunął się na kilka centymetrów, jakby przepraszał za swoje gwałtowne zachowanie. Nie rozumiał niczego. Dlaczego właśnie w tej chwili mówiła takie rzeczy; czyżby chciała zrobić mu na złość? Czy mogłaby mówić poważnie? Chciałam umrzeć. Pokręcił głową do własnych myśli, to nie było możliwe! Raniła go, rozdrabniała na najdrobniejsze kawałeczki. Oplótł się ramionami, poczuł tak bezbronny, nieodpowiedni, zagubiony. Po co to wszystko? Po co zabawiała się nim przez te wszystkie miesiące, choć tak naprawdę, finalnie chciała tak po prostu odejść? Absurd, na który nie mógł się zgodzić. Kolejna prowokacja, którą przetrwa, puści mimo uszu, znajdzie siłę, aby ją pokonać.
Bo gdyby naprawdę odeszła, on poszedłby za nią.
– Poszedłbym za tobą wszędzie! Gdybym kiedykolwiek miał umierać, umarłbym za ciebie! – proszę bardzo, czy właśnie to chciałaś usłyszeć? Czy właśnie z tym pragnęłaś się skonfrontować? Odsunął się, odszedł na prowizorycznie bezpieczną odległość. Wypuścił wstrzymywane powietrze z głuchym ściskiem, prawie zabrakło mu oddechu. Opadł na drewniane deski tak bezwładnie, głośno uderzając w sękatą strukturę. Schował głowę w dłoniach jakby wstydził się tego co właśnie miało miejsce; jakby nie dawał już rady, nie wytrzymywał. Lecz on, zmieniając swe nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni, ze stoickim spokojem, sięgnął po samotną, nieco wilgotną paczkę papierosów i wyciągnął przedostatniego. Zapalił wątły płomień i znów oddał się jedynemu rytuałowi. Miał być uspokajający; dym wnikał w kanaliki płucne, obezwładniał cały organizm, wykręcał tęczówki, które na jeden moment zachodziły szarawą mgłą. Gryząca chmura przykrywała ukochaną, bliską rzeczywistość, która dzisiejszego popołudnia stała się kolczastą klatką. Ciasne pręty przyklejały się do jego tkanki; chciały ją przebić, rozerwać, rozpłatać na wszystkie strony. Czuł się przygnieciony olbrzymim ciężarem. Gorzkie słowa nadal grzęzły na języku, przegrywał. Walczył z cieniem, który za każdym razem odpychał jego inicjatywy, wynajdując coraz nowsze sprzeczności. Możliwe, że chciał się poddać, jednakże nie mógł. Nie chciał, aby dopięła swego, aby zobaczyła w nim te same osoby, które kila, kilkanaście lat temu zaprowadziły ją na samo dno. Pozwoliły upaść, nie pomagając przy podniesieniu z szorstkiego, kaleczącego bruku. Zabrały pewność siebie w tak istotnym aspekcie. Pozbawiły szczęścia, bezgranicznego zaufania, które popychało do tak przeolbrzymiej niedojrzałości w podejmowanych działaniach. Nie wiedziała, że może na kimś polegać, zwierzyć się z każdej bolączki, oddać część odpowiedzialności, którą tak zapalczywie pragnął od niej odebrać. Odebrali wiarę w prawdziwe, bezinteresowne uczucie, którym obdarzył ją tak dawno. Nie potrzebował niczego w zamian; dostrzegła go, wysłuchała, dała drugą szansę, a on nie potrafił wyrazić swej nieposkromionej wdzięczności. Zamierał. Siedział w bezruchu wykonując powtarzalne gesty. Filtr układał się między bladymi ustami, wypuszczał niebieskawą strugę płynącą w stronę falującego morza. Patrzył na nią przez nieregularne szczeliny. Wpijał w nią swój intensywny wzrok oczekując reakcji, zmiany, jakiegokolwiek zadośćuczynienia zmieszanego z pokorą. Słona woda dryfująca pod powiekami wyschła aż do cna. Wzruszenie, nietypowa wrażliwość chciała zająć odpowiednie miejsce, lecz nie było na to czasu. Nie tym razem. Odsunął od siebie krótki niedopałek zgaszony przez wichurę. Ciemne końcówki zatańczyły w nieznanym rytmie. Postanowił spróbować jeszcze raz. Otworzyć się na dobre, rozedrzeć na dwie połowy i wypuścić wszystko to, co powinno zostać powiedziane już bardzo dawno… Uzewnętrznić się, wyznać ostateczną, dławiącą prawdę, która śniła mu się po nocach. Bo właśnie ona stała się codziennym gościem nocnych, realistycznych wizji… Ostatnim razem byli tam naprawdę szczęśliwi.
Wstał i zmniejszył odległość, która dzieliła te dwójkę. Chciał wybrzmieć dosadniej, pewniej, tak, aby w ferworze całości, nie pominęła niczego istotnego. Mówił wszystko to co czuł, co w końcu chciał jej uświadomić. Wersy wylewały się tak nagle, nie dałby dojść do słowa. Nie wiedział nawet kiedy skończy. Musiała przestać wypierać się wszystkiego, oddać się emocjom, pozwolić, aby objęły ją całą. Chciał dla niej jak najlepiej, starał się tylko i wyłącznie dla niej… To, że był tu, w jednym i tym samym miejscu, było tak naprawdę dla niej. Obudował się wokół wyrecytowanych potrzeb, błagań, utrzymujących na płaskiej powierzchni. Tak strasznie pragnął być tylko i wyłącznie dla kogoś, stać się jego częścią, spełniać życzenia, starać się ulepszać swoją wersję. Musiała przestać zaprzeczać temu, co siedziało w jej wnętrzu. Zaprzestać za każdym razem odganiać go od siebie, przepędzać, wyszukiwać najgłupszych motywacji, które mogłyby obrzydzić, zrazić, odepchnąć. Coś takiego nie istniało i dobrze o tym wiedziała. Musisz dać się pokonać droga Justine, gdyż porażka nie zawsze ma niechciany i gorzki smak. – Tak, bo inaczej nic do ciebie nie dotrze. – stwierdził nagle, gdy po dłuższym milczeniu wydobyła z siebie to specyficzne zdanie. Lustrował ją bacznym spojrzeniem, widział jak ze sobą walczy, mierzy się z kolejnymi bodźcami. Tym razem nie mógł jej pomóc. Musiała przetrawić to sama, a on poczeka cierpliwie, gdyż nie zamierza odejść. Mimo prób, zawołań wymierzonych w jego stronę, zostanie do samego końca. Zmarszczył brwi, czekał na te słowa ostateczności. Wersy, które przekreślą wszystko, przepowiedzą rozstanie. Czekał na moment, w którym na dobre rozsypie się na kawałki, gdyż sens jego marnego żywota zniknie w zachmurzonej krainie. Ułamki sekund, wilgoć utrzymywana w kącikach jaśniejących oczu… Ile jeszcze, jak długo?
Chcę żebyś zawsze był obok.
Odetchnął tak, że zabolały go płuca. Nie zorientował się, że od kilkunastu sekund wstrzymywał powietrze; a jednak. Chciał roześmiać się w głos, gdyż adrenalina uderzyła w niego tak gwałtownie… Zakręciło mu się w głowie, nie wiedział co się dzieje. Patrzył na nią otumaniony, chwilowo nieobecny miarowo mrugając oczami. Chciał uwierzyć, chciał w tym trwać… – Będę obok. – wymamrotał cicho, jeżeli jeszcze raz potrzebowała tego zapewnienia. Zachwiał się gdy podchodził bliżej, niwelował zbyt dużą odległość. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki, nie chciał naruszyć jej przestrzeni osobistej, jeszcze nie teraz.
– Wracam Justine, cały czas wracam… – odpowiadał na kolejne wołanie. W jego głosie nie było dawnej złości. Ta zmieniła się w łagodność czułość i nadzieję. Oczy powróciły do dawnego błękitu, który teraz wdzierał się w jej sylwetkę. Podziwiał na nowo to piękno, zaklęte w tak małej i niepozornej osobie. Słuchał, słuchał uważnie tego, co miała do powiedzenia, choć nie do końca rozumiał. Analizował w bardzo szybkim tempie, rozkładał na drobne czynniki znajdując kwintesencję. Jednakże coś niespodziewanego, wyłapanego pomiędzy nieskładnymi słowami wywarło na nim ogromne wrażenie…
Kocham.
Kocham? Ale kogo? Czy nie przesłyszał się w głuchym świście niereformowalnej pogody? Mówiła o nim, odwzajemniało to obezwładniające uczucie, które targało nim od tylu długich i bolesnych tygodni? Wziął ogromny wdech, pierś zafalowała rytmicznie, a on poczuł jak stres rozlewa się po wszystkich wnętrznościach. Co teraz? Co powinien zrobić? Słone kryształy nie chciały zatrzymać się pod przymkniętymi powiekami. Wysłuchał jej do samego końca, karmił każdym szeptem, rozedrganymi gestami, niekontrolowaną mimiką, która tak bardzo go rozczulała. Serce rwało się do niej, chciało zmniejszyć te bolesną odległość – i zrobił to. Przekroczył granicę, już nie wytrzymał, stanął tuż przy niej i opuszkiem palca starł samotną kroplę płynącą po lewym, zaróżowionym policzku. W tym samym czasie, to z jego oczu popłynęły ciepłe perły. Wchłonęły się w zarośnięte policzki, a on nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Tak bardzo chciał, lecz nie mógł. Usta otwierały się i zamykały, aż w końcu roześmiał się w niemocy. Wydobył z siebie niezgrabne: – Ja… – pozostawione swobodzie palce dołączyły do ciepłego policzka. Pogładziły go, zatrzymały się, zacisnęły czując znajome wibrujcie. Odsunęły jasne kosmyki wchodzące w wrażliwą strukturę oka. Patrzył w te dwa przenikliwe błękity, topił się, rozpływał, gdy wspólna bliskość była tak niesamowita, wręcz przytłaczająca. Mogła zrobić z nim wszystko: – Ja wiem to już od dawna… – druga dłoń oparła się na prawym policzku. Ujął jej twarz i skierował na siebie. Teraz nie mogła mu uciec: – Wiem i jestem pewny już od dawna, że nie ma na tym świecie ważniejszej osoby od ciebie. – i będzie tak już na zawsze. – Nigdy nie zapomnę jak bezinteresownie wyciągnęłaś do mnie rękę. Dałaś szansę, nie przekreśliłaś, wpuściłaś do swojego życia. Wtedy wróciło do mnie to wszystko… – pogładził ją po cudownej skórze, przejechał po linii brody, zahaczył o kuszące wargi wołające o połączenie: – Te wszystkie utracone uczucia, chwile, paranoiczna tęsknota za tobą mimo tego, że nie widzieliśmy się tyle lat. Tyle pieprzonych lat Justine! Jak to możliwe, że zdołałem wytrzymać tak długo? – łzy popłynęły już odważniej, pewniej, nie bał się swej wrażliwości. Wziął głęboki wdech, rozluźnił uścisk i wyznał to, wrzucił z siebie to rozbrajające uczucie, które miało raz na zawsze przestać rozdzierać go od wewnątrz. Złączyć w jedność. Tak bardzo się bał, ale czy nie powiedziała przed chwilą czegoś podobnego? – Kocham… – wyjąkał. – Kocham Cię Justine do cholery i chce z tobą być! – przejechał placami po jej włosach badając ich gładkość. Zatrzymał się w okolicy żuchwy, zbliżył swą twarz i złożył na jej ust lekki, potwierdzający pocałunek: – Kocham Cię… – wyszeptał jeszcze uśmiechając się najszczerzej jak tylko potrafił. Złapał ją w swoje ramiona i przytulił do siebie jak najmocniej. To już koniec, nie wypuści jej do końca świata. Woda nadal sączyła się z jego oczu, a on drżącym głosem zdołał jeszcze dopowiedzieć: – I przysięgam na Merlina, że gdy kiedykolwiek byłbym bliski odejścia, złamania ci serca, możesz za każdym razem wsadzić mi w plecy potężne Lamino. – albo ukarać jak tylko chcesz.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przywykła do dbania o siebie samą, przywykła do robienia rzeczy tak, jak sądziła że będzie najlepiej. Może zwyczajnie nieprzyzwyczajona do kompromisów, działania inaczej, niż zawsze. Nie miała kiedy się tego całkowicie nauczyć, może w jakiś sposób nie do końca chciała. Kiedy próbowała wcześniej finalnie i tak zostawała sama. Bez względu na ustępstwa, czy podjęte próby. Zaparła się, uniosła, może niepotrzebnie, może bzdurnie ale inaczej zwyczajnie nie umiała.
- Świetnie. - odcięła się bezsensownie, nadal nie zamierzając odpuścić, wycofać się, nie była do tego zdolna. Nie teraz i nie w tym momencie. Przestąpiła z nogi na nogę w gniewnym tonie który wymykał się z całego, niewielkiego ciała. Ubrania, teraz, kiedy zmieniła postać trochę z niej zwisały, ale tym przejmowała się akurat najmniej. Otworzyła usta, żeby odkrzyknąć mu to samo słowo, którym on wydzierał się w jej kierunku ale zamknęła je, sznurując wargi. Przymknęła powieki, unosząc rękę, żeby palcem wskazującym i kciukiem złapać nos w okolicy oczu i westchnąć ciężko, próbując nad sobą w jakikolwiek sposób zapanować. Czuła pulsujące wewnątrz serce, tłoczące krew, dudniącą wyraźnie w jej uszach. Wzięła wdech przez usta próbując uspokoić rozszalałe emocje, opuściła rękę, puszczając ją luźno wzdłuż ciała. Ale kolejne słowa sprawiły, że uniosła brwi w irytacji, marszcząc je leciutko.
- Nie jest. - zgodziła się ciężko. Ale spojrzenie nie zależało na sile, nie uciekła z niej irytacja czy złość. Te nadal były widoczne w całej postawie i jasnych tęczówkach. A on mówił dalej, sprawiając, że cienkie smukłe palce zwinęły się w pięść. Ręka zadrżała od siły z jaką ją ścisnęła. Paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni przynosząc ból. Hamowała się, a przynajmniej próbowała, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. I szybko tego pożałowała z każdym kolejno padającym słowem. Po prostu patrzyła, a coraz mocniejszy chłód wydzierał się z jej spojrzenia. Był niesprawiedliwy, oceniający, bezwzględny. Jasne brwi znów uniosły się ku górze, ale przez niedowierzanie przebijała się widoczna i żywa złość.
- Bezmyślność... - powtórzyła po nim chłodno splatając na nowo dłonie na piersi, mrużąc lekko oczy. - Idealnie, że byłeś obok przez cały czas, bo teraz jesteś w stanie wszystko tak wnikliwie i odpowiednio ocenić. - nie podniosła głosu, tym razem odpowiadając z pozornym spokojem. Pozornym, bo wewnątrz niej wszystko wrzało, krzyczało, przelewało szalę razem z kolejnymi wypowiedzianymi przez niego słowami aż w końcu nie wytrzymała dłużej. Nie była w stanie wyrzucając z siebie emocje najpierw w postaci niekontrolowanej potrzeby uderzenia w coś. Cokolwiek. A może właśnie nie cokolwiek, ale dokładnie i prosto w niego. Nie chciała tego mówić w ten sposób, nie teraz, nie tutaj, ale słowa wypadły spomiędzy jej ust, kiedy spazmatycznie łapała oddechy w klatkę próbując na sobą zapanować. Poczuła ciepłe dłonie na nadgarstkach, zadarła głowę ku górze, by zaraz pokręcić nią przecząco wraz z krótkim nakazem. Złapała oddech drżącymi cienkimi wargami. Cofając się mimo uwięzionych dłoni i powtarzanego słowa wplecionego w szyk z innymi.
Nawet na nią nie patrzył. Zacisnęła mocniej usta, wypowiadając kolejne słowa. Nie przestała, mimo że tego chciał, o to prosił, tego wymagał? Kiedy ją puścił niekontrolowanie zachwiała się, cofając się jeszcze o krok. Serce obijało się prawie boleśnie w klatce. Nie uwierzył jej.
Ręce nadal pozostawały w górze, w tym samym miejscu w którym były, kiedy złapał ją wcześniej. A jasne tęczówki wpatrywały się w Vincenta, kiedy wypowiadał kolejne słowa. Broda zadrżała, a oczy zaszkliły się. Pokręciła ponownie głową przecząc wypowiadanym przez niego zdaniom. - Zdołali. Zdołali. Zdołali! - nie wiedziała dlaczego powtórzyła te słowa. Nie wiedziała dlaczego ostatnie wykrzyczała, czując jak po policzku umyka z oka kolejna łza. Choć wolałaby, żeby było inaczej. Wiedziała że wtedy, na samym końcu w momencie w którym nie z własnej woli wydała swoją przyjaciółkę w chwili w której wydała lokalizację wejścia do Oazy, pękła. Zginęła, przepadła. Wiedziała, że próbowałaby się pozbawić przyszytej części ciała, gdyby nie imperius, którego miała na sobie i który jej na to nie pozwalał. A później, po niekończących się dniach stania, marznięcia, obecności imperiusów i obłąkanych głosów innych więźniów, nie zależało jej już na niczym. Niczego nie chciała, nic nie istniało, bo nikt nie został już przy życiu. Nie miała już siły na dalszą walkę. Przegrała wtedy, nie była w stanie nawet odpowiednio pozbawić ich możliwości zdobycia informacji. Słuchała, patrzyła, ale zdawała się go teraz nie dostrzegać. Jakby sam znajomy głos docierał z bardzo, bardzo daleka. Wyrzucona, odsunięta, mniej obecna. Dotyk razem z gestem trochę ją otrzeźwił. Pozwolił wrócić do tu i teraz, jednocześnie przypominając o najgorszym upokorzeniu, całkowitym pozbawieniu godności, jakie ją tam spotkało. Choć i realności tak często nie była pewna. - Myślałam że zginęliście. Wszy… Wszyscy. - drżała, chyba teraz już cała. Zagubiona, wytrącona, jeszcze nie całkiem obecna. Ciężar na ramionach był zauważalny. Otrzeźwiał, mówiła dalej, nieskładnie, niekompletnie, nie pamiętając dokładnie jak składała kolejne zdania. Poczuła silniejszy uścisk, wyraźny, bolesny. Ale dobrze, powinna była cierpieć. Zasługiwała na to. Na to na pewno, ale nie na kolejne słowa, które padły.
Nie rozumiała. Nie rozumiała. Nie chciała. Wróć. Potrzebowała ramion, nawet kiedy boleśnie ściskały te należące do niej. Łapała oddech milcząc zagubiona, mniej pewna, poszukująca odpowiedzi które miała przed sobą. Patrząc jak się wycofuje. Zostań. Przemknęło przez głowę, chociaż usta nie wypowiedziały nawet jednego słowa. Tylko uniesiona odrobinę w górę dłoń opadła z powrotem na miejsce. Przesunęła ją, żeby zacisnąć ją na nadgarstku drugiej. Ale palce puściły, kiedy przestała o nich myśleć. Kiedy oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Zamarła. Serce stanęło jej na kilka długich sekund, zanim zabiło wyraźnie, mocno, boleśnie obijając się w klatce piersiowej. Nabrała powietrza w drżące ciało. Usta otworzyły się, ale zamknęły zaraz. Nie wiedziała co powiedzieć, kompletnie zaskoczona. Po prostu stała jak kołek patrząc jak on odchodzi jeszcze dalej. Jak opada na drewniane deski i chowa głowę w dłoniach. Co powinna odpowiedzieć? Jak powinna zareagować? Mówił poważnie, czy jedynie chciał ją ukarać? Nie chciała tego. Nie chciała takich słów, przyrzeczeń, ciężkich obietnic i równie wielkiego ciężaru który na niej osiadł. Nie chciała żeby umierał. Nie za nią. Nie dla niej. Nie zasługiwała na aż tak wiele i wiedzieli o tym oboje. Musiał. Musiał wiedzieć.
Stała więc, smagana nie tylko zimnym, morskim powietrzem ale i mnogością odczuć i emocji, które przesuwały się po niej sprawiając, że zdawało jej się, że ponownie zaczyna wariować. Wszystko w niej wirowało, przeplatało się ze sobą nie potrafiąc ułożyć się w jedną, mniej skomplikowaną całość. Co powinna była zrobić? Co powiedzieć. Czy naprawdę chciała, żeby odchodził? Powiedziała tak. Kazała wręcz zniknąć. Wmawiając sobie samej, że tak będzie lepiej bo koniec i tak nie mógłby być inny. Tym razem chociaż sama by o nim zadecydowała zanim ponownie ktoś zdepcze tłoczący krew organ, który przeszedł już tak wiele. Ale nie była już pewna, czy sabotuje samą siebie, ich oboje, czy może podejmuje odpowiednią decyzję. W pełni uzasadnioną i logiczną. Całkowicie odpowiednią? Skąd miała wiedzieć?
Milczała więc dalej, jedynie patrząc jak raz po razie unosi tytoniowy zwitek do ust. Jak wypuszcza między nich dym. Jak włosy unoszą się w rytmie wyznaczanym przez chłodne podmuchy wiatru. Serce czy rozum? To co wie kontra to co czuje. Znów przegrała z rozsądkiem, logiką, doświadczeniem. Nie chciała znów żałować, a jednak ciągle popełniała dokładnie te same błędy.
Nawet nie zauważył.
Nie zauważył, nie rozumiał, a może nie dostrzegał. Tego, że jeszcze kilka miesięcy temu by tego nie zrobił. Nie wypowiedział ostrych słów obawiając się tego, że może narazić się, zostać odsuniętym, źle zrozumianym, uznanym za intruza. Teraz był niczym u siebie. W domu. W miejscu w którym pozwalał sobie na bycie sobą a nie tylko idealnym obrazem samego siebie pasującym do ram, które sam plótł w swojej głowie. Ram, o które nigdy go nie prosiła. Ram których nie chciała. Ram, których - co najważniejsze - nie potrzebowała. Potrzebowała jego. Zrozumiała to nagle, choć tak bardzo nie chciała. Tej zależności. Odpowiedzialności. Potrzeby troski i obecności. Radziła sobie przecież sama. Tak zawsze wychodziło lepiej. Dlaczego więc teraz w to nie wierzyła? Powtórzyła sobie to kłamstwo tak wiele razy, że zdawała zlać się z nim w jedność. A jednak on. On nieświadomie przemknął przez nie, ledwie zauważalnie, może nawet sam nie zdając sobie z tego sprawy. A może będąc tam od zawsze, jeszcze zanim zdążyła się z nim spleść w jedność. Jeszcze kiedy wierzyła.
Więc nie skłamała. Pozwoliła mówić uczuciom, niezmiennie zatrwożona - przekonana wręcz - że będzie tego żałować. Tak, jak żałowała za każdym wcześniejszym razem. Była głupia, całkowicie niereformowalna i nic nie dało się z tym zrobić. W żaden sposób nie potrafiła naprawić samej siebie. Przyjęła zapewnienia, odpowiedzi choć nie potrafiła odczuć całkowitej ulgi. Chyba zwyczajnie nie umiała jeszcze. A może miała nie nauczyć się nigdy, ani nie całkiem. Nie ruszyła się, kiedy podchodził bliżej. Ale nie umiała na niego patrzeć, gdy mówiła dalej, kiedy wyciągała, sięgała po to, co było najbardziej kruche i wrażliwe, kiedy wyciągała je znów przed siebie - prawdopodobnie, po raz ostatni całkowicie i na zawsze. Nie chciała już więcej próbować. Była zmęczona. Nie odwróciła głowy, kiedy poczuła jak ściera łzę płynącą po jej policzku. Pełną niepewności, strachu, wątpliwości. Przymknęła powieki biorąc drżący oddech w płuca, uparcie nie spoglądając ku niemu, choć nie potrafiła logicznie odpowiedzieć dlaczego. Chyba bała się tego, co mogłaby zobaczyć w jego spojrzeniu, mimo że ta sama logika podpowiadała, że nie powinno tam by nic złego. Nie po tym, jak jej dotykał. Czuła elektryzujące ciepło od palców, które błądziły po policzku, przymknęła powieki chłonąc całą sobą to uczucie. Tak inne, a jednocześnie tak znajome. Spokojne, odpowiednie. Pierwsze słowa wzbudziły konsternację, ale pozostała w miejscu, czując bliźniaczy dotyk po drugiej stronie twarzy. Nie opierała się. Nie uciekała. Nie mogła już - a może nie chciała?
nie ma na tym świecie ważniejszej osoby od ciebie
Nie kontrolowała oczu, które zaszły łzami. Nie kontrolowała łez, które popłynęły po policzkach, kiedy mówił dalej. Przymknęła znów powieki, na rzęsach zatańczyły słone krople. Oddawała się słowom, gestom. Łagodnemu dotykowi, czując jak drży pod jego każdym gestem. Mimowolnie rozchyliła odrobinę wargi, kiedy ich dotknął, wstrzymując oddech. Oczy rozchyliły się leniwie, brwi zmarszczyły w krótkim niezrozumieniu. - Lat? - powtórzyła po nim, czując jak zapiera jej dech. Jak wypowiedzenie tego jednego słowa, pytania, zmienia nagle wszystko. Lat? Dlaczego mówił o latach? Niemożliwe. To nie było możliwe, żeby…
A jeśli?
Łzy rosiły nie tylko jej twarz. Za chwilę otrzymała odpowiedź, tak dosadne potwierdzenie. Nie wierzyła w to jeszcze, jeszcze nie całkowicie. Bo mimo, że mała nadzieja tliła się wewnątrz, nie sądziła, że właśnie tak będzie. Cały ten ciężar, to wszystko nagle opadło. Opadało nagle i szybko. Wargi mimowolnie rozciągały się ku górze. Powoli, jakby jeszcze nie dowierzając słowom, które padły.
- Jestem wariatką. - przypomniała mu cicho, ostatnie koło ratunkowe, ostatni moment, żeby się wycofał. Kolejnego już nie rzuci - nie świadomie. Obezwładniająca bliskość, przy nim wszystko było inne. Nowe. Smakował ziołami i tytoniem, ale była prawie pewna, że czuła też jabłka. A może zwyczajnie dawno zapomniane, tak inne od wszystkiego, co znała wcześniej. Zamarła na chwilę, kiedy z jego ust wypadała przysięga, nie będąc pewną jak powinna ją odebrać. Istniała więc taka szansa? Czy było to jedynie kolejne zapewnienie oddania? Mimo to, mimo wątpliwości które nadeszły wraz z wypowiedzianymi słowami uniosła dłonie, układając je niepewnie w górze pleców należących do niego. Niepewnie, jakby robiła to po raz pierwszy. Trochę pokracznie z początku. Pozwoliła by ręce zsunęły się niżej po męskich plecach, wdychając zapach jego ciała, chłonąc bijącą od niego ciepło. - Po prostu wracaj. - szepnęła cicho, wszystkie zapachy, odczucia, bliskość, była obezwładniająca. Palce zahaczyły o początek spodni. Wsunęła dłonie w szlufki po bokach, przysuwając się bliżej biodrami. Odchylając trochę górną część ciała, przesuwając ręce po jego bokach na klatkę i wyżej aż do ramion. Z nich dotarła na policzki które objęła i otarła, przyciągając do siebie, na tyle niespiesznie, by móc spojrzeć na usta, niezmiennie kuszące, mimo upływającego czasu. Jasne tęczówki zawisły na tych należących do niego, kiedy z każdą chwilą znajdował się coraz bliżej, by w końcu żadna przestrzeń nie stała im na przeszkodzie. Lubiła go w każdym wydaniu, które prezentował. Pociągał ją spokojny i opanowany, pełen emocji i uczuć, ale i wściekły jak jeszcze chwilę temu. Gniewny wyraz dodawał mu drapieżności. Nie myślała już zatapiając się w obezwładniającym pocałunku i uczuciach. Przeniosła dłonie na kark i nie przerywając przesunęła się w bok, potem znów, tak, że stała plecami do schodów. Powoli wędrowała w tył, za każdym razem odnajdując jego wargi, kiedy te na chwilę się odrywały. Serce tłukło się jak szalone wybijając miarowy, szczęśliwy rytm. Poczuła drewniane schody za łydką. Na ślepo wycelowała w pierwszy stając na nim, na krótką chwilę rosnąc. Miała zbyt wiele niepotrzebnych, za dużych ubrań. - Zmarzłeś, hm? - szepnęła w znajome wargi, figlarnie, kokieteryjnie, unosząc kącik ust ku górze. Sugerując nie tylko słowami, że dokładnie wie, jak mogliby na to zaradzić. Oddech przyśpieszył, ekscytacja rosła coraz bardziej. Trąciła swoim nosem jego. Z gardłowym śmiechem tylko chwilę umykając, gdy tym razem to on się nachylił. Nie wiedziała kiedy i jak dokładnie pokonali schodki na ganku, ale poczuła jak jej plecy uderzają w drzwi wejściowe. Idealnie, jej dłonie przesuwały się odważnie, bez niepewności usta chwytały drugie w znajomym, a tak nowym zmysłowym tańcu. Nowym, bo z nim wszystko było inne niż poznane wcześniej. Czasem spokojne, jak woda żłobiąca kamień, czasem gwałtowne jak ogień zajmujący kolejne budynki, czy drzewa. Odsunęła głowę dając mu dostęp do szyi, kiedy zszedł niżej, przesuwając paznokciami jednej dłoni po karku, drugą przyciągając go za biodro bliżej. Nie pozwalając by odsunął się choć na krótką chwilę. Mimo zamkniętych powiek, wyciągnęła rękę, żeby odnaleźć klamkę. Chciała wejść dalej, szybciej, bez zimnego wiatru owiewającego ich z każdej strony, skrytych przed nieprzychylną pogodą w domu. Palce zacisnęły się na metalowej części drzwi i zamarła. - Kerrie jest w domu. - mruknęła cicho z wyraźnie brzmiącym w słowach zawodem, przypominając sobie o istnieniu reszty domowników. Klatka unosiła się i opadała w rozedrganiu. Łapała oddech w klatkę, zabierając dłoń z klamki, unosząc ją, żeby założyć jasny kosmyk włosów za ucho. Jasnymi tęczówkami błądząc po jego twarzy oświetlonej niewielką latarnią w mroku. - No trudno. - dodała niewinnie, jakby nie rezygnowała z czegoś, o czym myślała już od dłuższego czasu, z czegoś na czym jej nie zależało, zdecydowanie wiedziała jak grać. Wymknęła się zwinnie, z dłoni opartych obok niej na drzwiach. Mimo że serce łomotało jej niezmiennie, a policzki pozostawały zaróżowione mimo mrozu wokół. - Chcesz dzisiaj ze mną spać? - zaproponowała, oczywiście, niby nie wplatając między słowa żadnego podtekstu. Zwyczajnie, tak jak wcześniej, często w ostatnich mijających dniach października - właśnie dokładnie i tylko o to chodziło przecież. Jej wargi uniosły się w uśmiechu.
- Świetnie. - odcięła się bezsensownie, nadal nie zamierzając odpuścić, wycofać się, nie była do tego zdolna. Nie teraz i nie w tym momencie. Przestąpiła z nogi na nogę w gniewnym tonie który wymykał się z całego, niewielkiego ciała. Ubrania, teraz, kiedy zmieniła postać trochę z niej zwisały, ale tym przejmowała się akurat najmniej. Otworzyła usta, żeby odkrzyknąć mu to samo słowo, którym on wydzierał się w jej kierunku ale zamknęła je, sznurując wargi. Przymknęła powieki, unosząc rękę, żeby palcem wskazującym i kciukiem złapać nos w okolicy oczu i westchnąć ciężko, próbując nad sobą w jakikolwiek sposób zapanować. Czuła pulsujące wewnątrz serce, tłoczące krew, dudniącą wyraźnie w jej uszach. Wzięła wdech przez usta próbując uspokoić rozszalałe emocje, opuściła rękę, puszczając ją luźno wzdłuż ciała. Ale kolejne słowa sprawiły, że uniosła brwi w irytacji, marszcząc je leciutko.
- Nie jest. - zgodziła się ciężko. Ale spojrzenie nie zależało na sile, nie uciekła z niej irytacja czy złość. Te nadal były widoczne w całej postawie i jasnych tęczówkach. A on mówił dalej, sprawiając, że cienkie smukłe palce zwinęły się w pięść. Ręka zadrżała od siły z jaką ją ścisnęła. Paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni przynosząc ból. Hamowała się, a przynajmniej próbowała, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. I szybko tego pożałowała z każdym kolejno padającym słowem. Po prostu patrzyła, a coraz mocniejszy chłód wydzierał się z jej spojrzenia. Był niesprawiedliwy, oceniający, bezwzględny. Jasne brwi znów uniosły się ku górze, ale przez niedowierzanie przebijała się widoczna i żywa złość.
- Bezmyślność... - powtórzyła po nim chłodno splatając na nowo dłonie na piersi, mrużąc lekko oczy. - Idealnie, że byłeś obok przez cały czas, bo teraz jesteś w stanie wszystko tak wnikliwie i odpowiednio ocenić. - nie podniosła głosu, tym razem odpowiadając z pozornym spokojem. Pozornym, bo wewnątrz niej wszystko wrzało, krzyczało, przelewało szalę razem z kolejnymi wypowiedzianymi przez niego słowami aż w końcu nie wytrzymała dłużej. Nie była w stanie wyrzucając z siebie emocje najpierw w postaci niekontrolowanej potrzeby uderzenia w coś. Cokolwiek. A może właśnie nie cokolwiek, ale dokładnie i prosto w niego. Nie chciała tego mówić w ten sposób, nie teraz, nie tutaj, ale słowa wypadły spomiędzy jej ust, kiedy spazmatycznie łapała oddechy w klatkę próbując na sobą zapanować. Poczuła ciepłe dłonie na nadgarstkach, zadarła głowę ku górze, by zaraz pokręcić nią przecząco wraz z krótkim nakazem. Złapała oddech drżącymi cienkimi wargami. Cofając się mimo uwięzionych dłoni i powtarzanego słowa wplecionego w szyk z innymi.
Nawet na nią nie patrzył. Zacisnęła mocniej usta, wypowiadając kolejne słowa. Nie przestała, mimo że tego chciał, o to prosił, tego wymagał? Kiedy ją puścił niekontrolowanie zachwiała się, cofając się jeszcze o krok. Serce obijało się prawie boleśnie w klatce. Nie uwierzył jej.
Ręce nadal pozostawały w górze, w tym samym miejscu w którym były, kiedy złapał ją wcześniej. A jasne tęczówki wpatrywały się w Vincenta, kiedy wypowiadał kolejne słowa. Broda zadrżała, a oczy zaszkliły się. Pokręciła ponownie głową przecząc wypowiadanym przez niego zdaniom. - Zdołali. Zdołali. Zdołali! - nie wiedziała dlaczego powtórzyła te słowa. Nie wiedziała dlaczego ostatnie wykrzyczała, czując jak po policzku umyka z oka kolejna łza. Choć wolałaby, żeby było inaczej. Wiedziała że wtedy, na samym końcu w momencie w którym nie z własnej woli wydała swoją przyjaciółkę w chwili w której wydała lokalizację wejścia do Oazy, pękła. Zginęła, przepadła. Wiedziała, że próbowałaby się pozbawić przyszytej części ciała, gdyby nie imperius, którego miała na sobie i który jej na to nie pozwalał. A później, po niekończących się dniach stania, marznięcia, obecności imperiusów i obłąkanych głosów innych więźniów, nie zależało jej już na niczym. Niczego nie chciała, nic nie istniało, bo nikt nie został już przy życiu. Nie miała już siły na dalszą walkę. Przegrała wtedy, nie była w stanie nawet odpowiednio pozbawić ich możliwości zdobycia informacji. Słuchała, patrzyła, ale zdawała się go teraz nie dostrzegać. Jakby sam znajomy głos docierał z bardzo, bardzo daleka. Wyrzucona, odsunięta, mniej obecna. Dotyk razem z gestem trochę ją otrzeźwił. Pozwolił wrócić do tu i teraz, jednocześnie przypominając o najgorszym upokorzeniu, całkowitym pozbawieniu godności, jakie ją tam spotkało. Choć i realności tak często nie była pewna. - Myślałam że zginęliście. Wszy… Wszyscy. - drżała, chyba teraz już cała. Zagubiona, wytrącona, jeszcze nie całkiem obecna. Ciężar na ramionach był zauważalny. Otrzeźwiał, mówiła dalej, nieskładnie, niekompletnie, nie pamiętając dokładnie jak składała kolejne zdania. Poczuła silniejszy uścisk, wyraźny, bolesny. Ale dobrze, powinna była cierpieć. Zasługiwała na to. Na to na pewno, ale nie na kolejne słowa, które padły.
Nie rozumiała. Nie rozumiała. Nie chciała. Wróć. Potrzebowała ramion, nawet kiedy boleśnie ściskały te należące do niej. Łapała oddech milcząc zagubiona, mniej pewna, poszukująca odpowiedzi które miała przed sobą. Patrząc jak się wycofuje. Zostań. Przemknęło przez głowę, chociaż usta nie wypowiedziały nawet jednego słowa. Tylko uniesiona odrobinę w górę dłoń opadła z powrotem na miejsce. Przesunęła ją, żeby zacisnąć ją na nadgarstku drugiej. Ale palce puściły, kiedy przestała o nich myśleć. Kiedy oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Zamarła. Serce stanęło jej na kilka długich sekund, zanim zabiło wyraźnie, mocno, boleśnie obijając się w klatce piersiowej. Nabrała powietrza w drżące ciało. Usta otworzyły się, ale zamknęły zaraz. Nie wiedziała co powiedzieć, kompletnie zaskoczona. Po prostu stała jak kołek patrząc jak on odchodzi jeszcze dalej. Jak opada na drewniane deski i chowa głowę w dłoniach. Co powinna odpowiedzieć? Jak powinna zareagować? Mówił poważnie, czy jedynie chciał ją ukarać? Nie chciała tego. Nie chciała takich słów, przyrzeczeń, ciężkich obietnic i równie wielkiego ciężaru który na niej osiadł. Nie chciała żeby umierał. Nie za nią. Nie dla niej. Nie zasługiwała na aż tak wiele i wiedzieli o tym oboje. Musiał. Musiał wiedzieć.
Stała więc, smagana nie tylko zimnym, morskim powietrzem ale i mnogością odczuć i emocji, które przesuwały się po niej sprawiając, że zdawało jej się, że ponownie zaczyna wariować. Wszystko w niej wirowało, przeplatało się ze sobą nie potrafiąc ułożyć się w jedną, mniej skomplikowaną całość. Co powinna była zrobić? Co powiedzieć. Czy naprawdę chciała, żeby odchodził? Powiedziała tak. Kazała wręcz zniknąć. Wmawiając sobie samej, że tak będzie lepiej bo koniec i tak nie mógłby być inny. Tym razem chociaż sama by o nim zadecydowała zanim ponownie ktoś zdepcze tłoczący krew organ, który przeszedł już tak wiele. Ale nie była już pewna, czy sabotuje samą siebie, ich oboje, czy może podejmuje odpowiednią decyzję. W pełni uzasadnioną i logiczną. Całkowicie odpowiednią? Skąd miała wiedzieć?
Milczała więc dalej, jedynie patrząc jak raz po razie unosi tytoniowy zwitek do ust. Jak wypuszcza między nich dym. Jak włosy unoszą się w rytmie wyznaczanym przez chłodne podmuchy wiatru. Serce czy rozum? To co wie kontra to co czuje. Znów przegrała z rozsądkiem, logiką, doświadczeniem. Nie chciała znów żałować, a jednak ciągle popełniała dokładnie te same błędy.
Nawet nie zauważył.
Nie zauważył, nie rozumiał, a może nie dostrzegał. Tego, że jeszcze kilka miesięcy temu by tego nie zrobił. Nie wypowiedział ostrych słów obawiając się tego, że może narazić się, zostać odsuniętym, źle zrozumianym, uznanym za intruza. Teraz był niczym u siebie. W domu. W miejscu w którym pozwalał sobie na bycie sobą a nie tylko idealnym obrazem samego siebie pasującym do ram, które sam plótł w swojej głowie. Ram, o które nigdy go nie prosiła. Ram których nie chciała. Ram, których - co najważniejsze - nie potrzebowała. Potrzebowała jego. Zrozumiała to nagle, choć tak bardzo nie chciała. Tej zależności. Odpowiedzialności. Potrzeby troski i obecności. Radziła sobie przecież sama. Tak zawsze wychodziło lepiej. Dlaczego więc teraz w to nie wierzyła? Powtórzyła sobie to kłamstwo tak wiele razy, że zdawała zlać się z nim w jedność. A jednak on. On nieświadomie przemknął przez nie, ledwie zauważalnie, może nawet sam nie zdając sobie z tego sprawy. A może będąc tam od zawsze, jeszcze zanim zdążyła się z nim spleść w jedność. Jeszcze kiedy wierzyła.
Więc nie skłamała. Pozwoliła mówić uczuciom, niezmiennie zatrwożona - przekonana wręcz - że będzie tego żałować. Tak, jak żałowała za każdym wcześniejszym razem. Była głupia, całkowicie niereformowalna i nic nie dało się z tym zrobić. W żaden sposób nie potrafiła naprawić samej siebie. Przyjęła zapewnienia, odpowiedzi choć nie potrafiła odczuć całkowitej ulgi. Chyba zwyczajnie nie umiała jeszcze. A może miała nie nauczyć się nigdy, ani nie całkiem. Nie ruszyła się, kiedy podchodził bliżej. Ale nie umiała na niego patrzeć, gdy mówiła dalej, kiedy wyciągała, sięgała po to, co było najbardziej kruche i wrażliwe, kiedy wyciągała je znów przed siebie - prawdopodobnie, po raz ostatni całkowicie i na zawsze. Nie chciała już więcej próbować. Była zmęczona. Nie odwróciła głowy, kiedy poczuła jak ściera łzę płynącą po jej policzku. Pełną niepewności, strachu, wątpliwości. Przymknęła powieki biorąc drżący oddech w płuca, uparcie nie spoglądając ku niemu, choć nie potrafiła logicznie odpowiedzieć dlaczego. Chyba bała się tego, co mogłaby zobaczyć w jego spojrzeniu, mimo że ta sama logika podpowiadała, że nie powinno tam by nic złego. Nie po tym, jak jej dotykał. Czuła elektryzujące ciepło od palców, które błądziły po policzku, przymknęła powieki chłonąc całą sobą to uczucie. Tak inne, a jednocześnie tak znajome. Spokojne, odpowiednie. Pierwsze słowa wzbudziły konsternację, ale pozostała w miejscu, czując bliźniaczy dotyk po drugiej stronie twarzy. Nie opierała się. Nie uciekała. Nie mogła już - a może nie chciała?
nie ma na tym świecie ważniejszej osoby od ciebie
Nie kontrolowała oczu, które zaszły łzami. Nie kontrolowała łez, które popłynęły po policzkach, kiedy mówił dalej. Przymknęła znów powieki, na rzęsach zatańczyły słone krople. Oddawała się słowom, gestom. Łagodnemu dotykowi, czując jak drży pod jego każdym gestem. Mimowolnie rozchyliła odrobinę wargi, kiedy ich dotknął, wstrzymując oddech. Oczy rozchyliły się leniwie, brwi zmarszczyły w krótkim niezrozumieniu. - Lat? - powtórzyła po nim, czując jak zapiera jej dech. Jak wypowiedzenie tego jednego słowa, pytania, zmienia nagle wszystko. Lat? Dlaczego mówił o latach? Niemożliwe. To nie było możliwe, żeby…
A jeśli?
Łzy rosiły nie tylko jej twarz. Za chwilę otrzymała odpowiedź, tak dosadne potwierdzenie. Nie wierzyła w to jeszcze, jeszcze nie całkowicie. Bo mimo, że mała nadzieja tliła się wewnątrz, nie sądziła, że właśnie tak będzie. Cały ten ciężar, to wszystko nagle opadło. Opadało nagle i szybko. Wargi mimowolnie rozciągały się ku górze. Powoli, jakby jeszcze nie dowierzając słowom, które padły.
- Jestem wariatką. - przypomniała mu cicho, ostatnie koło ratunkowe, ostatni moment, żeby się wycofał. Kolejnego już nie rzuci - nie świadomie. Obezwładniająca bliskość, przy nim wszystko było inne. Nowe. Smakował ziołami i tytoniem, ale była prawie pewna, że czuła też jabłka. A może zwyczajnie dawno zapomniane, tak inne od wszystkiego, co znała wcześniej. Zamarła na chwilę, kiedy z jego ust wypadała przysięga, nie będąc pewną jak powinna ją odebrać. Istniała więc taka szansa? Czy było to jedynie kolejne zapewnienie oddania? Mimo to, mimo wątpliwości które nadeszły wraz z wypowiedzianymi słowami uniosła dłonie, układając je niepewnie w górze pleców należących do niego. Niepewnie, jakby robiła to po raz pierwszy. Trochę pokracznie z początku. Pozwoliła by ręce zsunęły się niżej po męskich plecach, wdychając zapach jego ciała, chłonąc bijącą od niego ciepło. - Po prostu wracaj. - szepnęła cicho, wszystkie zapachy, odczucia, bliskość, była obezwładniająca. Palce zahaczyły o początek spodni. Wsunęła dłonie w szlufki po bokach, przysuwając się bliżej biodrami. Odchylając trochę górną część ciała, przesuwając ręce po jego bokach na klatkę i wyżej aż do ramion. Z nich dotarła na policzki które objęła i otarła, przyciągając do siebie, na tyle niespiesznie, by móc spojrzeć na usta, niezmiennie kuszące, mimo upływającego czasu. Jasne tęczówki zawisły na tych należących do niego, kiedy z każdą chwilą znajdował się coraz bliżej, by w końcu żadna przestrzeń nie stała im na przeszkodzie. Lubiła go w każdym wydaniu, które prezentował. Pociągał ją spokojny i opanowany, pełen emocji i uczuć, ale i wściekły jak jeszcze chwilę temu. Gniewny wyraz dodawał mu drapieżności. Nie myślała już zatapiając się w obezwładniającym pocałunku i uczuciach. Przeniosła dłonie na kark i nie przerywając przesunęła się w bok, potem znów, tak, że stała plecami do schodów. Powoli wędrowała w tył, za każdym razem odnajdując jego wargi, kiedy te na chwilę się odrywały. Serce tłukło się jak szalone wybijając miarowy, szczęśliwy rytm. Poczuła drewniane schody za łydką. Na ślepo wycelowała w pierwszy stając na nim, na krótką chwilę rosnąc. Miała zbyt wiele niepotrzebnych, za dużych ubrań. - Zmarzłeś, hm? - szepnęła w znajome wargi, figlarnie, kokieteryjnie, unosząc kącik ust ku górze. Sugerując nie tylko słowami, że dokładnie wie, jak mogliby na to zaradzić. Oddech przyśpieszył, ekscytacja rosła coraz bardziej. Trąciła swoim nosem jego. Z gardłowym śmiechem tylko chwilę umykając, gdy tym razem to on się nachylił. Nie wiedziała kiedy i jak dokładnie pokonali schodki na ganku, ale poczuła jak jej plecy uderzają w drzwi wejściowe. Idealnie, jej dłonie przesuwały się odważnie, bez niepewności usta chwytały drugie w znajomym, a tak nowym zmysłowym tańcu. Nowym, bo z nim wszystko było inne niż poznane wcześniej. Czasem spokojne, jak woda żłobiąca kamień, czasem gwałtowne jak ogień zajmujący kolejne budynki, czy drzewa. Odsunęła głowę dając mu dostęp do szyi, kiedy zszedł niżej, przesuwając paznokciami jednej dłoni po karku, drugą przyciągając go za biodro bliżej. Nie pozwalając by odsunął się choć na krótką chwilę. Mimo zamkniętych powiek, wyciągnęła rękę, żeby odnaleźć klamkę. Chciała wejść dalej, szybciej, bez zimnego wiatru owiewającego ich z każdej strony, skrytych przed nieprzychylną pogodą w domu. Palce zacisnęły się na metalowej części drzwi i zamarła. - Kerrie jest w domu. - mruknęła cicho z wyraźnie brzmiącym w słowach zawodem, przypominając sobie o istnieniu reszty domowników. Klatka unosiła się i opadała w rozedrganiu. Łapała oddech w klatkę, zabierając dłoń z klamki, unosząc ją, żeby założyć jasny kosmyk włosów za ucho. Jasnymi tęczówkami błądząc po jego twarzy oświetlonej niewielką latarnią w mroku. - No trudno. - dodała niewinnie, jakby nie rezygnowała z czegoś, o czym myślała już od dłuższego czasu, z czegoś na czym jej nie zależało, zdecydowanie wiedziała jak grać. Wymknęła się zwinnie, z dłoni opartych obok niej na drzwiach. Mimo że serce łomotało jej niezmiennie, a policzki pozostawały zaróżowione mimo mrozu wokół. - Chcesz dzisiaj ze mną spać? - zaproponowała, oczywiście, niby nie wplatając między słowa żadnego podtekstu. Zwyczajnie, tak jak wcześniej, często w ostatnich mijających dniach października - właśnie dokładnie i tylko o to chodziło przecież. Jej wargi uniosły się w uśmiechu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przywykł do gorzkiej, obezwładniającej samotności, która towarzyszyła mu przez większość dotychczasowego żywota. Przyzwyczaił się do dbania jedynie o własne, nazbyt skromne potrzeby, a także do typowo indywidualnego postępowania. Serie niefortunnych zdarzeń, które dotknęły go podczas jedenastu lat nieprzerwanej tułaczki, nakazały bezwzględną zmianę. Musiał natychmiastowo odnaleźć poukrywane pokłady empatii, pożegnać grube warstwy głupiej i bezmyślnej upartości. Nauczyć się bezwzględnej pokory, zmniejszyć swą twardą butność, zrozumieć pozycję w konkretnej hierarchii, uznając wyższość obcych, bardziej doświadczonych jednostek. Zrozumiał jak naprawdę smakuje porażka, choć nie do końca potrafił przyjąć ją z honorem. Opanował sztukę kompromisów, brania odpowiedzialności za swe kontrowersyjne czyny. Pozbył się tej niezrozumiałej zawziętości, która w chwili obecnej przenikała przez rozszerzone źrenice blond towarzyszki skryte pod powiekami ściągniętymi w złowieszczym grymasie. Westchnął głośno, z nieskrywanym rozczarowaniem gdy tak uwielbiane usta wyrzuciły bezmyślną, wręcz dziecinną odpowiedź. Pokręcił głową z wyrazistą dezaprobatą dokładając do tego lekceważący obrót gałek o zimnej, stalowej barwie. Nie poznawał jej, nie rozumiał zachowań prezentowanych na własnym, ukochanym skrawku ziemi. Próbował przebić się przez ogromny, nieprzekraczalny mur, lecz nie dawał rady, a ona nie rozumiała; szła w zaparte próbując stać się jego niepokonanym przeciwnikiem, a może największym wrogiem? Nie chciał walczyć. Krzyczał z bezradności, a może z ostatniej, umykającej nadziei, iż uda mu się choć odrobinę zapanować nad najistotniejszą personą na tym ziemskim padole? Obserwował niekontrolowaną zmienność okalającą cało ukryte w niedopasowanej szacie. Sam ledwo trzymał się na nogach, czując jak nadmiar informacji przytłacza zgarbione ramiona. Przenikający chłód odbierał nagromadzone siły wyziębiając męski organizm. Nie dawał jej dojść do słowa, starał się wyjaskrawić krytyczny błąd, którego się dopuściła. Nie zamierzała odpuścić; przyjęła rolę konkurenta znajdującego wersety uderzające w samo, najściślejsze sedno.
Idealnie, że byłeś obok przez cały czas…
Przełknął ślinę, otworzył szeroko oczy i zatrzymał żywiołową gestykulację uzupełniającą dość długą wypowiedź; nie było go tam. Nie towarzyszył jej podczas cierpiętniczej drogi wytyczonej przez podziemie piekielnego więzienia. Nie współdzielił obskurnej celi, nie doświadczył tortur i upokorzenia na własnej, zbyt bladej skórze. Jednakże każdego dnia czuł ciążącą odpowiedzialność, winę zgniatającą duszę, rozdrabniającą obolałe serce, chcące wyrwać się z zakleszczonej bariery łamliwych kości. Opuścił głowę, przycichł; nie wyzbył się ciężkiego poczucia, iż on sam stał się sprawcą tej nieopisanej krzywdy:
- Byłem tam… Wtedy na placu… Daleko. – zaczął posępnie, markotnie gubiąc sylaby w silniejszym podmuchu morskiego wiatru; westchnął: – Chciałem coś zrobić ale… – urwał, a głos zawiesił się w samym środku drapiącej krtani. Ciepła ciecz napłynęła do jasnych tęczówek, lecz w porę zatamował słonawy potok. Pociągnął nosem wrażliwy na zbyt dużą wilgotność i podniósł brodę, aby na moment skupić na niej swe obolałe i rozbiegane spojrzenie. Tym razem był rozczarowany tylko i wyłącznie sobą: – Nie byłem obok… Masz rację. – zatrzymał półszeptem. - Powinienem… Powinienem zrobić coś więcej, postarać się bardziej… – dłoń powędrowała w okolice skroni, aby następnie prześlizgnąć się po całej twarzy. Kręcił głową z niedowierzaniem; po raz kolejny analizował tamte wydarzenia, cofnął się wszystkimi myślami, poczuł letnią spiekotę palącą tył odsłoniętego karku: – Nie wiedziałam jak… – uzupełnił nagle, niekontrolowanie. Musiał wyrzucić z siebie emocje, które gromadziły się od kilku miesięcy. Podzielić się obawą, która ziściła się na jego oczach. Powinna wiedzieć, że to przez niego wpadła w ręce obrzydliwego wroga. Nie zdążył, nie przewidział, nie dobiegł na czas… Mylił się, choć to wszystko nie usprawiedliwiało tego, co wydarzyło się właśnie dzisiaj. Znalazła się tuż obok niego, a on nie powinien protestować, gdy pięści uderzały w strukturę klatki piersiowej. Powstrzymał ją – instynktownie, odruchowo nie pozwalając, aby zrobiła sobie krzywdę. Chłonął wszystkie odczucia, którymi go bombardowała, przy okazji dokładając swoje. Te mieszały się ze sobą, tworząc prawdziwą mieszankę wybuchową. Oddychał ciężko, nieregularnie, gdyż jej obezwładniająca i magnetyczna obecność działała tak pobudzająco. Wahał się nad kolejnym ruchem, lecz ten ukazał się w odstąpieniu na krok, wypuszczeniu cienkich nadgarstków, pozostawieniu samej sobie. Na moment spojrzał w pustą przestrzeń zakrywającą falisty brzeg utęsknionego, wzburzonego morza. Zaciągnął się specyficzną wonią morskiej toni, która miała uspokoić jego wnętrze. Nie umiał na dłużej przytrzymać na niej swojego rozkojarzonego wzroku; bał się, że ulegnie, upadnie, doświadczy kolejnej druzgoczącej porażki. Mówił, przemawiał, wydobywał słowa, które siedziały w nim od tygodni, które bolały, wzrastały sprowokowane przez niepozorność dziewczęcej formy stojącej tuż nieopodal. Krzyczała, a on nie rozumiał dlaczego. Bolały go wszystkie mięśnie, powieki zapadły się w dolinę oczodołów, gdyż nie potrafił zapanować nad jej nieprawdopodobnymi rekcjami. Dopuszczał się do widoku rozgoryczenia, falistego bólu, gniewu opuszczającego jej wargi… Nie powinien, jednakże szedł w zaparte chcąc poznać jej motyw, na jeden moment wcielić się w te postać, poznać tok myślenia, postepowania, motywacji. Otworzył oczy przeczekując falę gromkich uderzeń. Ostry cień spowił jego twarz, a on zadał to pytanie, które powinno paść już dawno: – Po co tam poszłaś? Po co to zrobiłaś? – wygrzmiał srogo chcąc uzupełnić informacje, zamknąć pewien etap. Nie chciał, aby miała przed nim jakiekolwiek tajemnice. Nie potrafił zrozumieć, iż przez cały ten czas planowała coś bez jego wiedzy, starając się zatuszować gromkie przygotowania. Zachowywała się tak normalnie, zwyczajnie, nie pozwalając, aby snuł choć najdrobniejsze domysły… Przez cały ten czas pełen wyrzeczeń, poświęceń, ludzkiej katorgi, nie darzyła go pełnym zaufaniem; dlaczego? On również pokręcił głową dynamicznie i w odpowiedzi wyrzucił kolejną, ciążącą bolączkę: – Byłem pewny, że nie żyjesz. Przeze mnie… – skwitował z odpowiednim wydźwiękiem. Nie wiedział skąd wyciągnęła takie informacje; cała organizacja od tygodni przygotowywała się na planowany skok. Nie mając pewności co znajdą w przeklętych podziemiach, szli z odsieczą, nie mogli zostawić swej siostry, która siłą i determinacją pokonałaby naprawdę wielu.
Przesuwał granice, które kiedyś, tak dawno temu zdążyła przed nim ustawić. Chwytał się każdej możliwości przekonania, uświadomienia jej jak bardzo się myliła. Jak opacznie traktowała obecną rzeczywistość czyniąc z niej własnego, bezwzględnego oprawcę. Zamknęła się w dziwnym, wypaczonym postrzeganiu samej siebie, na który nie mógł się już zgodzić. Od miesięcy przebijał się przez pancerz, pokonywał kolejne, coraz trudniejsze przeszkody, aby dotrzeć do dnia dzisiejszego; wzburzyć wyjątkowy punkt kulminacyjny. Zimno pochodzące od zawilgoconych desek wzmagało efekt wyziębienia, drżącego dreszczu. Niedopałek ziołowego papierosa tlił się między rozchwianymi palcami, a zdrętwiałe usta wydychały gryzący dym. Szarawy całun zakrywał całą, zrozpaczoną sylwetkę. Przytłoczony falą chwilowego milczenia zastanawiał się nad kolejnym krokiem; czy powinien wytoczyć już najpotężniejsze działa? Czy był w stanie w jakikolwiek sposób dotrzeć do jej popsutego wnętrza? Serwował najszczerszą prawdę, w którą wierzył bezgranicznie. Wszystkie zapewnienia, obietnice, wyrzeczenia skierowane w jej kierunku, były tym, co naprawdę trzymało go przy życiu… Miał dla kogo walczyć, mógł poświęcić się do ostatniego tchnienia, ostatniej kropli krwi widocznej na rozpłatanej koszuli. Mógł zaryzykować dosłownie wszystko, gdyż nie miał już przecież nic do stracenia…
Przez moment zamknął się we własnej, bezpiecznej przestrzeni. Ledwo dostrzegał zarys jej niewielkiej postaci niknący w strużkach niebieskiego dymu. Ciężkie opary dotarły do najdrobniejszych naczyń wprowadzając w stan przeciążenia, uśpienia, chwilowego uspokojenia zbyt nadwyrężonych organów. Serce nie przestawało bić w przyspieszonym, nadprogramowym rytmie. Wiatr kąsał odkryte policzki, targał zbyt długimi kosmykami tańczącymi we własnym, wyimaginowanym rytmie. Szukał prawdziwego spokoju, który mógłby przełożyć na całość rozgrywanej sytuacji. Westchnął ciężko, długo, powolnie zrzucając przytłaczający balast. To prawda, nie dostrzegał swej dość silnej przemiany, która okazywała się coraz bardziej widoczna. Nie zarejestrował kilku momentów, pozwalających na poczucie przynależności, odnalezienia własnego skrawka umiłowanej ziemi. Nie pamiętał kiedy odrzucił cały, obezwładniający strach traktujący własną niedoskonałość, niepoprawność, niepewność. Pewne emocje nadal tliły się pod cienką warstwą skóry, lecz z coraz większą wprawą potrafił z nimi walczyć, przejąć całkowitą kontrolę. Ewoluował w bardzo szybkim czasie. Działał podświadomie, instynktownie, choć tak często gubił się we własnej codzienności. Bał się każdego podejmowanego kroku, lecz ryzykował. Upadał, aby za chwilę podnieść się na nowo. Słuchał innych, leczył otwarte rany, wyciągał wnioski z intensywnych obserwacji. Z cierpliwością, której nie jeden mógł mu pozazdrości przedzierał się przez etapy swych własnych wyzwań oraz wielkich wyrzeczeń. Walczył także dla niej, chcąc na dobre związać ze sobą dwa tak bardzo indywidulane, uparte, zdane na same siebie byty. Dlatego też zdecydował się działać, podejść, otrzeźwić… Pokonywał dzielącą przestrzeń, aby znów znaleźć się w jej obrębie. Nie mógł już dłużej czekać, dlatego tak pewnie skierował ku niej swoje dłonie, okalając chłodny policzek, ścierając samotną łzę. Niemalże identyczna płynęła również po jego twarzy, żłobiąc kręte korytarze. I choć brakowało mu tchu, mówił to, co powinno być powiedziane już dawno. Na co czekał przez wiele długich lat, zamknięty w zagranicznej klatce. Musiała wiedzieć, że tęsknił rozważał, może odrobinę żałował? Zapewne słyszała jak załamywał mu się głos, jak dłonie trzęsły się niezmiennie, gdy z czułością dotykał twardej linii szczęki, kuszącej warstwy lekko różowych ust. Ciepła ciecz zamgliła tak piękny widok, dlatego dał upust wstrzymywanym łzom… – Lat. – powtórzył zaraz, a to jedno, głupie słowo stało się tak nieprawdopodobne. Tak po prostu. Uśmiechnął się w bliźniaczej reakcji, gdy mógł w końcu, wziąć ją w swoje ramiona; przycisnął do siebie, a gdy sięgnęła po kolejną, dość niezrozumiałą wypowiedź, zaśmiał się spazmatycznie, wprawiając w ruch oba, przylegające do siebie ciała: – A ja szaleńcem, który zwariował na twoim punkcie… – wyjawił półszeptem, przenosząc dłoń na lekko splątane kosmyki. Pogładził je z największą miłością na jaką było go stać. Westchnął przeciągle, a coś dużego zsunęło się z jego trzewi. Była teraz tak blisko, zabierała każdy oddech, a on nie bał się go oddać. Chciał mieć ją przy sobie, już na zawsze. Nie wiedział kiedy atmosfera zmieniła się w gęstą, lepką, przyciągającą powłokę. Jej zapach przyćmił intensywnie pracujące zmysły. Delikatna sylwetka opierała się o tors, zahaczała o zarośniętą brodę powodując przyjemne mrowienie. Znów uśmiechnął kącikiem ust, tym razem zachęcająco, zawadiacko… Dłoń zsunęła się w okolice ucha, palce przemknęły po coraz cieplejszym karku, a usta wyzwoliły jedno, wymowne słowo: – Wrócę. – wyszeptał prosto w jej wargi, a gdy przyciągnęła go bliżej siebie, zacisnęła ręce wokół pleców, przejechała wyżej nie pomijając żadnego skrawka wrażliwej przestrzeni okrytej brązowym golfem, mimowolnie wciągnął powietrze i na krótką chwilę złączył ich usta; spragniony, wyczekujący, niezatrzymany. Oderwał się na moment, gdy przejmowała inicjatywę, kusiła słodkim dotykiem błądzącym po jego twarzy. Otarła się o kilkudniowy zarost, przyciągnęła zaskakująco, a on z cichym mruknięciem poddał się kolejnym pocałunkom. Tym jeszcze silniejszym, wymowniejszym, przesyconym wszystkimi emocjami, które targały nimi przez ostatnie tygodnie. Jego ręka owinęła się wokół jej talii, przyciągając ją jeszcze bliżej siebie. Sprawił, że na moment musiała stanąć na placach, gdyż każda szczelina między dwoma żyjącymi organizmami sprawiała fizyczny ból. Tracił równowagę, tracił oddech, lecz poddawał się tej rozgrzewającej chwili… Nie chciał niczego, nie chciał nikogo innego. To intensywne połączenie wraz z energią drzemiącą w jego żyłach, sprawiło, iż nie zezwalał na chwilę odpoczynku. Dłonie przesunęły się odważniej, na dół, dopasowując się do kształtu pośladków, górnej części ud, aby ponownie powrócić w okolice karku, granic szczęki, którą przyciągnął do siebie w gorącym i silnym połączeniu. Nie opanował gdy powolnie przesuwali się do tyłu. Pojedyncze korki same pchały go w stronę drzwi; próbował nie utracić równowagi trzymając ją przy sobie, na minimalnym dystansie. Pozwalał aby odsuwała się jedynie na niewidzialną chwilę, omijając nadchodzące przeszkody. Był nią zafascynowany, zaślepiony, podążał za nią bez słowa, posłusznie, oddany niewypowiedzianym rozkazem. Gdy stanęła na pierwszym ze schodków, złapał ją w okolicy talii i pomógł przetransportować się na samą górę ponownie łącząc zbyt słodkie wargi: – Troch… – chciał dokończyć, lecz nie był w stanie. Skóra paliła go pod wierzchnią warstwą odzienia. Jej dziwne płaszcze, zbyt długie peleryny, plątały się pod nogami tworząc niepotrzebne utrapienie. Rozłączył się na moment, aby westchnąć niezadowolenie, napawać się figlarnym uśmiechem tańczącym na najpiękniejszej twarzy. Gdy praktycznie wpadli na drzwi wejściowe, wykorzystał moment gdy miał ją na wyłączność. Jej plecy przywarły do sękatego drewna, a on mógł przylgnąć jeszcze mocniej szukając najwygodniejszej pozycji. Pozwoliła, aby zasmakował odsłoniętej szyi, złapał za grubą warstwę materiału, którą tak bardzo chciał usunąć. Jej lewa noga znalazła się w okolicy jego biodra, dlatego złapał ją dość sprytnie, pomagając zapleść w dole pleców. Zacisnął palce na tkaninie ciemnych spodni, aby po krótkiej chwili o mały włos nie runąć do przodu, gdy blondynka zwinnym ruchem uchyliła domowe wrota. Chciał kontynuować zmysłowy taniec, pchnąć go jeszcze dalej: – I tso z tego? – wymruczał niewyraźnie muskając jej dolną wargę, składając pocałunki w okolicy nosa, policzków, skroni, łapiąc pojedynczy, zagubiony kosmyk nawijany na palec serdeczny. Oddychał ciężko, nierównomiernie, podkręcony zbyt rozgrzewającą atmosferą. Roznieciła w nim ogrom pożądania, którego nie chciał tak szybko ugasić… Wywinęła się z jego objęć, stając naprzeciwko. Uniósł brew w lekkim zadziwieniu, jednakże zaraz uśmiechnął się wyzywająco i powtórzył: – No trudno. – podszedł do niej, aby pomóc jej zdjąć nadprogramowe warstwy. Płaszcz, peleryna powolnie zsuwały się z wątłych ramion, nie zapominając o niewinnych gestach, czy subtelnych muśnięciach. Jego dłonie zsunęły się w okolice bioder, aby zwinnie podnieść ją do góry, pozwalając nogom opleść się wokół jego ciała. Ruszył przed siebie z zamiarem wspięcia się na drewniane schody. Dopiero w tym momencie, gdy ciepły oddech muskał płatek jej ucha, a wilgotna warga przywierała do bladej cery odpowiedział: – Chcę. – odparł, starając się odpowiednio i bezpiecznie wdrapać po niewygodnych stopniach. Jej postura nie była dla niego wyzwaniem, dlatego asekurował się wolną ręką opierającą się o wytapetowaną ścianę. Dość sprawnie przemieścił się w kierunku jej pokoju, nie zwracając uwagi na głośne dźwięki, które po sobie zostawiali. Nie zwracał uwagi, na osobę trzecią krzątającą się po dolnym segmencie, lub podwórkowej przestrzeni. Dosłownie ułożył ją na brzegu niezaścielonego łóżka, mogąc eksplorować wszystko; warstwa po warstwie.
Idealnie, że byłeś obok przez cały czas…
Przełknął ślinę, otworzył szeroko oczy i zatrzymał żywiołową gestykulację uzupełniającą dość długą wypowiedź; nie było go tam. Nie towarzyszył jej podczas cierpiętniczej drogi wytyczonej przez podziemie piekielnego więzienia. Nie współdzielił obskurnej celi, nie doświadczył tortur i upokorzenia na własnej, zbyt bladej skórze. Jednakże każdego dnia czuł ciążącą odpowiedzialność, winę zgniatającą duszę, rozdrabniającą obolałe serce, chcące wyrwać się z zakleszczonej bariery łamliwych kości. Opuścił głowę, przycichł; nie wyzbył się ciężkiego poczucia, iż on sam stał się sprawcą tej nieopisanej krzywdy:
- Byłem tam… Wtedy na placu… Daleko. – zaczął posępnie, markotnie gubiąc sylaby w silniejszym podmuchu morskiego wiatru; westchnął: – Chciałem coś zrobić ale… – urwał, a głos zawiesił się w samym środku drapiącej krtani. Ciepła ciecz napłynęła do jasnych tęczówek, lecz w porę zatamował słonawy potok. Pociągnął nosem wrażliwy na zbyt dużą wilgotność i podniósł brodę, aby na moment skupić na niej swe obolałe i rozbiegane spojrzenie. Tym razem był rozczarowany tylko i wyłącznie sobą: – Nie byłem obok… Masz rację. – zatrzymał półszeptem. - Powinienem… Powinienem zrobić coś więcej, postarać się bardziej… – dłoń powędrowała w okolice skroni, aby następnie prześlizgnąć się po całej twarzy. Kręcił głową z niedowierzaniem; po raz kolejny analizował tamte wydarzenia, cofnął się wszystkimi myślami, poczuł letnią spiekotę palącą tył odsłoniętego karku: – Nie wiedziałam jak… – uzupełnił nagle, niekontrolowanie. Musiał wyrzucić z siebie emocje, które gromadziły się od kilku miesięcy. Podzielić się obawą, która ziściła się na jego oczach. Powinna wiedzieć, że to przez niego wpadła w ręce obrzydliwego wroga. Nie zdążył, nie przewidział, nie dobiegł na czas… Mylił się, choć to wszystko nie usprawiedliwiało tego, co wydarzyło się właśnie dzisiaj. Znalazła się tuż obok niego, a on nie powinien protestować, gdy pięści uderzały w strukturę klatki piersiowej. Powstrzymał ją – instynktownie, odruchowo nie pozwalając, aby zrobiła sobie krzywdę. Chłonął wszystkie odczucia, którymi go bombardowała, przy okazji dokładając swoje. Te mieszały się ze sobą, tworząc prawdziwą mieszankę wybuchową. Oddychał ciężko, nieregularnie, gdyż jej obezwładniająca i magnetyczna obecność działała tak pobudzająco. Wahał się nad kolejnym ruchem, lecz ten ukazał się w odstąpieniu na krok, wypuszczeniu cienkich nadgarstków, pozostawieniu samej sobie. Na moment spojrzał w pustą przestrzeń zakrywającą falisty brzeg utęsknionego, wzburzonego morza. Zaciągnął się specyficzną wonią morskiej toni, która miała uspokoić jego wnętrze. Nie umiał na dłużej przytrzymać na niej swojego rozkojarzonego wzroku; bał się, że ulegnie, upadnie, doświadczy kolejnej druzgoczącej porażki. Mówił, przemawiał, wydobywał słowa, które siedziały w nim od tygodni, które bolały, wzrastały sprowokowane przez niepozorność dziewczęcej formy stojącej tuż nieopodal. Krzyczała, a on nie rozumiał dlaczego. Bolały go wszystkie mięśnie, powieki zapadły się w dolinę oczodołów, gdyż nie potrafił zapanować nad jej nieprawdopodobnymi rekcjami. Dopuszczał się do widoku rozgoryczenia, falistego bólu, gniewu opuszczającego jej wargi… Nie powinien, jednakże szedł w zaparte chcąc poznać jej motyw, na jeden moment wcielić się w te postać, poznać tok myślenia, postepowania, motywacji. Otworzył oczy przeczekując falę gromkich uderzeń. Ostry cień spowił jego twarz, a on zadał to pytanie, które powinno paść już dawno: – Po co tam poszłaś? Po co to zrobiłaś? – wygrzmiał srogo chcąc uzupełnić informacje, zamknąć pewien etap. Nie chciał, aby miała przed nim jakiekolwiek tajemnice. Nie potrafił zrozumieć, iż przez cały ten czas planowała coś bez jego wiedzy, starając się zatuszować gromkie przygotowania. Zachowywała się tak normalnie, zwyczajnie, nie pozwalając, aby snuł choć najdrobniejsze domysły… Przez cały ten czas pełen wyrzeczeń, poświęceń, ludzkiej katorgi, nie darzyła go pełnym zaufaniem; dlaczego? On również pokręcił głową dynamicznie i w odpowiedzi wyrzucił kolejną, ciążącą bolączkę: – Byłem pewny, że nie żyjesz. Przeze mnie… – skwitował z odpowiednim wydźwiękiem. Nie wiedział skąd wyciągnęła takie informacje; cała organizacja od tygodni przygotowywała się na planowany skok. Nie mając pewności co znajdą w przeklętych podziemiach, szli z odsieczą, nie mogli zostawić swej siostry, która siłą i determinacją pokonałaby naprawdę wielu.
Przesuwał granice, które kiedyś, tak dawno temu zdążyła przed nim ustawić. Chwytał się każdej możliwości przekonania, uświadomienia jej jak bardzo się myliła. Jak opacznie traktowała obecną rzeczywistość czyniąc z niej własnego, bezwzględnego oprawcę. Zamknęła się w dziwnym, wypaczonym postrzeganiu samej siebie, na który nie mógł się już zgodzić. Od miesięcy przebijał się przez pancerz, pokonywał kolejne, coraz trudniejsze przeszkody, aby dotrzeć do dnia dzisiejszego; wzburzyć wyjątkowy punkt kulminacyjny. Zimno pochodzące od zawilgoconych desek wzmagało efekt wyziębienia, drżącego dreszczu. Niedopałek ziołowego papierosa tlił się między rozchwianymi palcami, a zdrętwiałe usta wydychały gryzący dym. Szarawy całun zakrywał całą, zrozpaczoną sylwetkę. Przytłoczony falą chwilowego milczenia zastanawiał się nad kolejnym krokiem; czy powinien wytoczyć już najpotężniejsze działa? Czy był w stanie w jakikolwiek sposób dotrzeć do jej popsutego wnętrza? Serwował najszczerszą prawdę, w którą wierzył bezgranicznie. Wszystkie zapewnienia, obietnice, wyrzeczenia skierowane w jej kierunku, były tym, co naprawdę trzymało go przy życiu… Miał dla kogo walczyć, mógł poświęcić się do ostatniego tchnienia, ostatniej kropli krwi widocznej na rozpłatanej koszuli. Mógł zaryzykować dosłownie wszystko, gdyż nie miał już przecież nic do stracenia…
Przez moment zamknął się we własnej, bezpiecznej przestrzeni. Ledwo dostrzegał zarys jej niewielkiej postaci niknący w strużkach niebieskiego dymu. Ciężkie opary dotarły do najdrobniejszych naczyń wprowadzając w stan przeciążenia, uśpienia, chwilowego uspokojenia zbyt nadwyrężonych organów. Serce nie przestawało bić w przyspieszonym, nadprogramowym rytmie. Wiatr kąsał odkryte policzki, targał zbyt długimi kosmykami tańczącymi we własnym, wyimaginowanym rytmie. Szukał prawdziwego spokoju, który mógłby przełożyć na całość rozgrywanej sytuacji. Westchnął ciężko, długo, powolnie zrzucając przytłaczający balast. To prawda, nie dostrzegał swej dość silnej przemiany, która okazywała się coraz bardziej widoczna. Nie zarejestrował kilku momentów, pozwalających na poczucie przynależności, odnalezienia własnego skrawka umiłowanej ziemi. Nie pamiętał kiedy odrzucił cały, obezwładniający strach traktujący własną niedoskonałość, niepoprawność, niepewność. Pewne emocje nadal tliły się pod cienką warstwą skóry, lecz z coraz większą wprawą potrafił z nimi walczyć, przejąć całkowitą kontrolę. Ewoluował w bardzo szybkim czasie. Działał podświadomie, instynktownie, choć tak często gubił się we własnej codzienności. Bał się każdego podejmowanego kroku, lecz ryzykował. Upadał, aby za chwilę podnieść się na nowo. Słuchał innych, leczył otwarte rany, wyciągał wnioski z intensywnych obserwacji. Z cierpliwością, której nie jeden mógł mu pozazdrości przedzierał się przez etapy swych własnych wyzwań oraz wielkich wyrzeczeń. Walczył także dla niej, chcąc na dobre związać ze sobą dwa tak bardzo indywidulane, uparte, zdane na same siebie byty. Dlatego też zdecydował się działać, podejść, otrzeźwić… Pokonywał dzielącą przestrzeń, aby znów znaleźć się w jej obrębie. Nie mógł już dłużej czekać, dlatego tak pewnie skierował ku niej swoje dłonie, okalając chłodny policzek, ścierając samotną łzę. Niemalże identyczna płynęła również po jego twarzy, żłobiąc kręte korytarze. I choć brakowało mu tchu, mówił to, co powinno być powiedziane już dawno. Na co czekał przez wiele długich lat, zamknięty w zagranicznej klatce. Musiała wiedzieć, że tęsknił rozważał, może odrobinę żałował? Zapewne słyszała jak załamywał mu się głos, jak dłonie trzęsły się niezmiennie, gdy z czułością dotykał twardej linii szczęki, kuszącej warstwy lekko różowych ust. Ciepła ciecz zamgliła tak piękny widok, dlatego dał upust wstrzymywanym łzom… – Lat. – powtórzył zaraz, a to jedno, głupie słowo stało się tak nieprawdopodobne. Tak po prostu. Uśmiechnął się w bliźniaczej reakcji, gdy mógł w końcu, wziąć ją w swoje ramiona; przycisnął do siebie, a gdy sięgnęła po kolejną, dość niezrozumiałą wypowiedź, zaśmiał się spazmatycznie, wprawiając w ruch oba, przylegające do siebie ciała: – A ja szaleńcem, który zwariował na twoim punkcie… – wyjawił półszeptem, przenosząc dłoń na lekko splątane kosmyki. Pogładził je z największą miłością na jaką było go stać. Westchnął przeciągle, a coś dużego zsunęło się z jego trzewi. Była teraz tak blisko, zabierała każdy oddech, a on nie bał się go oddać. Chciał mieć ją przy sobie, już na zawsze. Nie wiedział kiedy atmosfera zmieniła się w gęstą, lepką, przyciągającą powłokę. Jej zapach przyćmił intensywnie pracujące zmysły. Delikatna sylwetka opierała się o tors, zahaczała o zarośniętą brodę powodując przyjemne mrowienie. Znów uśmiechnął kącikiem ust, tym razem zachęcająco, zawadiacko… Dłoń zsunęła się w okolice ucha, palce przemknęły po coraz cieplejszym karku, a usta wyzwoliły jedno, wymowne słowo: – Wrócę. – wyszeptał prosto w jej wargi, a gdy przyciągnęła go bliżej siebie, zacisnęła ręce wokół pleców, przejechała wyżej nie pomijając żadnego skrawka wrażliwej przestrzeni okrytej brązowym golfem, mimowolnie wciągnął powietrze i na krótką chwilę złączył ich usta; spragniony, wyczekujący, niezatrzymany. Oderwał się na moment, gdy przejmowała inicjatywę, kusiła słodkim dotykiem błądzącym po jego twarzy. Otarła się o kilkudniowy zarost, przyciągnęła zaskakująco, a on z cichym mruknięciem poddał się kolejnym pocałunkom. Tym jeszcze silniejszym, wymowniejszym, przesyconym wszystkimi emocjami, które targały nimi przez ostatnie tygodnie. Jego ręka owinęła się wokół jej talii, przyciągając ją jeszcze bliżej siebie. Sprawił, że na moment musiała stanąć na placach, gdyż każda szczelina między dwoma żyjącymi organizmami sprawiała fizyczny ból. Tracił równowagę, tracił oddech, lecz poddawał się tej rozgrzewającej chwili… Nie chciał niczego, nie chciał nikogo innego. To intensywne połączenie wraz z energią drzemiącą w jego żyłach, sprawiło, iż nie zezwalał na chwilę odpoczynku. Dłonie przesunęły się odważniej, na dół, dopasowując się do kształtu pośladków, górnej części ud, aby ponownie powrócić w okolice karku, granic szczęki, którą przyciągnął do siebie w gorącym i silnym połączeniu. Nie opanował gdy powolnie przesuwali się do tyłu. Pojedyncze korki same pchały go w stronę drzwi; próbował nie utracić równowagi trzymając ją przy sobie, na minimalnym dystansie. Pozwalał aby odsuwała się jedynie na niewidzialną chwilę, omijając nadchodzące przeszkody. Był nią zafascynowany, zaślepiony, podążał za nią bez słowa, posłusznie, oddany niewypowiedzianym rozkazem. Gdy stanęła na pierwszym ze schodków, złapał ją w okolicy talii i pomógł przetransportować się na samą górę ponownie łącząc zbyt słodkie wargi: – Troch… – chciał dokończyć, lecz nie był w stanie. Skóra paliła go pod wierzchnią warstwą odzienia. Jej dziwne płaszcze, zbyt długie peleryny, plątały się pod nogami tworząc niepotrzebne utrapienie. Rozłączył się na moment, aby westchnąć niezadowolenie, napawać się figlarnym uśmiechem tańczącym na najpiękniejszej twarzy. Gdy praktycznie wpadli na drzwi wejściowe, wykorzystał moment gdy miał ją na wyłączność. Jej plecy przywarły do sękatego drewna, a on mógł przylgnąć jeszcze mocniej szukając najwygodniejszej pozycji. Pozwoliła, aby zasmakował odsłoniętej szyi, złapał za grubą warstwę materiału, którą tak bardzo chciał usunąć. Jej lewa noga znalazła się w okolicy jego biodra, dlatego złapał ją dość sprytnie, pomagając zapleść w dole pleców. Zacisnął palce na tkaninie ciemnych spodni, aby po krótkiej chwili o mały włos nie runąć do przodu, gdy blondynka zwinnym ruchem uchyliła domowe wrota. Chciał kontynuować zmysłowy taniec, pchnąć go jeszcze dalej: – I tso z tego? – wymruczał niewyraźnie muskając jej dolną wargę, składając pocałunki w okolicy nosa, policzków, skroni, łapiąc pojedynczy, zagubiony kosmyk nawijany na palec serdeczny. Oddychał ciężko, nierównomiernie, podkręcony zbyt rozgrzewającą atmosferą. Roznieciła w nim ogrom pożądania, którego nie chciał tak szybko ugasić… Wywinęła się z jego objęć, stając naprzeciwko. Uniósł brew w lekkim zadziwieniu, jednakże zaraz uśmiechnął się wyzywająco i powtórzył: – No trudno. – podszedł do niej, aby pomóc jej zdjąć nadprogramowe warstwy. Płaszcz, peleryna powolnie zsuwały się z wątłych ramion, nie zapominając o niewinnych gestach, czy subtelnych muśnięciach. Jego dłonie zsunęły się w okolice bioder, aby zwinnie podnieść ją do góry, pozwalając nogom opleść się wokół jego ciała. Ruszył przed siebie z zamiarem wspięcia się na drewniane schody. Dopiero w tym momencie, gdy ciepły oddech muskał płatek jej ucha, a wilgotna warga przywierała do bladej cery odpowiedział: – Chcę. – odparł, starając się odpowiednio i bezpiecznie wdrapać po niewygodnych stopniach. Jej postura nie była dla niego wyzwaniem, dlatego asekurował się wolną ręką opierającą się o wytapetowaną ścianę. Dość sprawnie przemieścił się w kierunku jej pokoju, nie zwracając uwagi na głośne dźwięki, które po sobie zostawiali. Nie zwracał uwagi, na osobę trzecią krzątającą się po dolnym segmencie, lub podwórkowej przestrzeni. Dosłownie ułożył ją na brzegu niezaścielonego łóżka, mogąc eksplorować wszystko; warstwa po warstwie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie zrozumiała, dlaczego wraca do tematu placu. Jej brwi uniosły się i nagle przypomniała sobie, że miała zapytać co tam robił. Dlaczego w ogóle się tam znalazł? Usta zasznurowały się mocniej. Czy to miało jeszcze jakieś znaczenie?
- Mówiłam o dzisiaj, Rinehart. - wyjaśniła, choć ton jej głosu odrobinę zelżał widząc jego strapioną minę. Niepewność, która wychodziła z padających zgłosek. Wina, którą po raz kolejny, bezpodstawnie brał na siebie. Jak zwykle był dla siebie najsurowszym katem. Oddychała ciężko. - I dobrze. - odcięła się mimo wszystko jeszcze z gniewną nutą, która nie opuściła jej głosu. Który nadal pobrzmiewał w wypowiadanych słowach. - Nic nie byłeś w stanie zrobić. - przypominała mu może trochę ostrzej niż by chciała. Ale nie umiała w tej chwili inaczej. Złość nadal pulsowała jej pod skórą. Wybijała się na wierzch, obejmowała niewielkie ciało. Każde kolejne słowo które mówił wzniecało w niej złość. Nie panowała nad dłońmi, które uderzały o ciało, te jego zacisnęły się wokół jej nadgarstków. Cofnęła się ze złością, kiedy ją puścił. Jednocześnie zła, że ją złapał i zła że nie zatrzymał. Kolejne słowa, ciężkie zdania, którymi w nią uderzał rozbijały się o nią całość. Krzyczała, bo nie potrafiła już mówić. Bo ból rozdzierał się w niej podnosząc głos wyżej. Po zimnym tonie pozostało niewiele - zmienił się w ognistą złość.
- Po coś innego. - poddała się, ale nie była pewna czy przez strach w srogo brzmiących słowach. Możliwe że przez władczość i pewność, która wybrzmiewała w padających pytaniach. Która domagała się odpowiedzi. - Zamierzałam ugruntować pozycję Daisy, tożsamości w której pojawiałam się na Nokturnie. - uzupełniła zdając sobie sprawę, że nie miał o tym pojęcia. Nie chciała przed nim nic zatajać, nawet teraz, kiedy skakali sobie wzajemnie do gardeł. Potrzebowała go i to przerażało ją najbardziej. Chciała obok. Przy sobie. Choć jeszcze, niezmiennie próbowała siebie przekonać, że tak nie jest. - Ale kiedy go zobaczyłam, zwykłego zawodnika prowadzonego na śmierć za odbicie tłuczka i Tristana Rosiera siedzącego w pierwszym rzędzie… - pokręciła głową odwracając spojrzenie. - Nie spodziewał się ataku, czuł się zbyt pewnie… - mówiła dalej, oplatając się ramionami. - Chciałam go zabić. - wyznała nie wracając do niego spojrzeniem. Po raz pierwszy nim umykając. Dopiero kolejne słowa zwróciły ponownie ku niemu tęczówki, a brwi uniosły się w zdziwieniu. Usta rozchyliły się mimowolnie, a złość znów zatańczyła zaraz po tym na twarzy.
- Na Merlina, Vincent, dlaczego zawsze bierzesz winę na siebie? - zapytała zła za to, że właśnie to robił. Nie zawinił w żadnym momencie. Całkowitą winę ponosiła ona. Za nieprzemyślane do końca działanie. Za to, że pozwoliła na swoje pojmanie. To był ciężar na jej barkach. To po jej dłoniach spływała krew, którzy zginęli.
Nie rozumiała, nie potrafiła pojąć, dlaczego był dla siebie tak surowy. Dlaczego uparcie nie chciał dostrzec tego, co ona widziała - silnego mężczyznę, dobrego człowieka, najlepszego przyjaciela. Ilość zaangażowania i poświęcenia, które wkładał w podejmowane działania, jeśli mu na nich zależało czasem była aż zadziwiająca i zatrważająca. Niedobra może nawet dla niego samego, bo nie potrafił być wtedy egoistą, a każdy powinien choć trochę. Jeśli miał być przy niej, musiał nauczyć się tego, żeby sięgać też po swoje, żeby nie bać się być sobą i właśnie to robił. Zupełnie nieświadomie, bo widziała niezrozumienie, kiedy odpowiedział jej jednym zdaniem. Ale mówił dalej, a ona tak bardzo chciała, żeby każde z tych słów było prawdą. Nierealną, ale prawdziwą. Ciepła dłoń obejmująca policzek i krótkie słowo, które sprawiło ze z drżeniem nabrała powietrza w usta. Nie wierzyła, nie potrafiła, nie umiała. Ale czy nie zdawało jej się, że czuła wcześniej podobnie. Dlaczego z każdym mijającym dniem, wcześniejsze uczucia, zdające się tak silne, wieczne prawie, zaczynały blednąć, niknąć pod czymś co nieświadomie zaczynało rozrastać się w niej ponownie. Absurdalne brzmienie jednego słowa z każdą chwilą nabierało realnego znaczenia, świadomości, prawdziwości, kiedy zaczynała rozumieć, że ona też tęskniła. Zamknęła rozdział gdy wyjechał, a może wcześniej, kiedy nie odwzajemnił jej zalotów, ale… może gdzieś podskórnie od zawsze wiedziała, że tylko przy nim, w jego rękach była odpowiednia?
Ciepłe, słodkie wargi, bijące obok tak wyraźnie serce, ramiona w których czuła się tak, jakby została właśnie do nich stworzona. Wywróciła łagodnie oczami na krótkie stwierdzenie wspinając się na palce, żeby złączyć znów ich usta. Dzisiaj nie chciała żeby odchodził. Jak przez wiele dni wcześniej chciała żeby został obok, został przy niej. Potrzebowała go. Przegrywała walkę, której nie chciała podświadomie wygrać. Broniła się, bo nie chciała cierpieć, ostatecznie postanawiając ten raz zaufać, że jej nie zawiedzenie. Nie pozwoli znów czuć się tak jak wcześniej. - Spróbuj nie. - mruknęła w odpowiedzi wypuszczając krótką groźbę, choć jej myśli były już gdzie indziej, rozbiegały się na wszystkie strony. Serce zaczynało tłuc się w klatce piersiowej, dłonie przesuwać po znajomym - nieznajomym ciele. Kusiła, smakowała, przysuwała się, żeby odsunąć na chwilę. Prowadziła, po chwili oddając je w jego ręce. Przylgnęła bliżej, przyciągnięta większą, silną ręką, wspinając się na palce. Ufnie wspierając swoje ciało, na tym należącym do niego. Cofała się, krok, za nierównym krokiem, nie ściągając dłoni z karku, pilnując, żeby nie stracić go z miejsca w którym chciała żeby pozostawał. Łapczywie odbierała oddechy, ledwie kontaktując jaki powinien być jej następny ruch. Otumaniona, oczarowana, zapraszająca. Wargi uniosły się mimowolnie, nadal pozostając w pocałunku, kiedy poczuła jego dłonie niżej, odważniejsze, pewniejsze gesty były zachwycające. Krótki śmiech zatańczył wokół warg, gdy złapał ją w tali wspinając się po schodach. Dłonie wylądowały na karku, nie dała mu dokończyć, łącząc ponownie ich usta. Długie palce wsunęły się w kosmyki włosów. Poczuła silny uścisk na nodze, podciągnęła się, całkowicie rezygnując z oparcia w postaci ziemi, zaplotła nogi w dole pleców. Poruszyła biodrami, kiedy znalazł się bliżej. Rozmyślnie, specjalnie, prowokując, pobudzając, kusząc dalej i niezmiennie. Był blisko, by poczuć każdy ruch, tak jak i ona mogła wyraźnie czuć rosnące pożądanie, które zdawało się mieszać z otaczających ich zimnym powietrzem którego nie czuła. Ręka natrafiła na klamkę a ostatni przebłysk otaczającej realności kazał ostrzec o domownikach. Uspokoić się, zatrzymać, wybrać bardziej intymna chwilę, bez świadków. Stanęła o własnych siłach, czując miękkość w kolanach, mimo to wchodząc do domu, zwracając roziskrzone tęczówki ku niemu. Tracąc na chwilę równowagę, którą złapała układając dłonie na jego karku, przyjmując kolejne pieszczoty, którym zaraz umknęła ponownie.
- No trudno. - zgodziła się potakując krótko głową. Łapiąc oddech, przez chwilę sądząc, że to był koniec na dzisiaj. Pozwoliła się wyswobodzić z płaszcza i cieplejszego swetra pod spodem, ściągnęła buty przyjmując kolejne gesty, subtelne muśnięcia myśląc, że są jedynie wyciszeniem, drogą hamowania rozpędzonego pojazdu. Krótki odgłos zaskoczenia wyrwał się z jej ust, kiedy podniósł ją ponownie. Dłonie przesunęły się na kark, gdy ciepły oddech znalazł się koło ucha, zatańczył na jasnej skórze, a usta opuściły jedno słowo, jej ciało mimowolnie przeszedł dreszcz. Usta zaczęły badać jego szyję składając w miejscu przy którym była pocałunki, znacząc nimi skórę, wytyczając nowe, nieodkryte szlaki. Nie puściła go, kiedy jej plecy dotknęły łóżka. Rozplotła jedynie nogi, nie zgadzając się na rozłączenie warg. Palce zgarnęły z klatki materiał golfa, zaciskając się wokół niego. Pociągnęła za niego w dół. – Chodź tu. – mruknęła w jego wargi ponaglająco. Poczekała chwilę, aż nie znajdzie się nad nią. Odjęła jedną z dłoni, żeby wesprzeć się na niej, unieść, przenieść ciężar ciała na kolana, zmuszając go, a może niewerbalnie prosząc by poszedł jej śladem. Sprawdzała, testowała, była ciekawa. Podda się, czy wyznaczy kolejne kroki? Odda prowadzenie, czy zgarnie ja dla siebie? Chciała go poznać w każdy z możliwych sposobów, przypomnieć w kwestiach które już znała, odkryć w tych, które były nowe. Było też coś pociągającego, odurzającego w mimowolnej walce, której się podejmowała. Podporządkuje, czy się sięgnie po panowanie? Nie była w stanie mu się sprzeciwić. Nie miała siły, nie chciała. Badała więc, weryfikowała, smakowała. Przeniosła się na kolana, gestem kierując go tak, by usiadł na miękkim łóżku. Przysunęła się bliżej, siadając na nim okrakiem, głodne dłonie przesuwały się po ciele bez udawanej niewinności, niewiedzy. Brakowało jej wstydu. Nie zamierzała więcej udawać kogoś, kim nie jest. On brał ją całą, a ona była już w tym miejscu wcześniej. Z kimś innym, gdzie indziej, ale miała doświadczenie, którego nie zamierzała zatajać. Dłonie zjechały w dół, zsuwając się po klatce, rozłączając by trafić na boki brzucha. Palce zacisnęły się znów na materiale który pociągnęła w górę. Pośpiesznie, niedokładnie, materiał umknął spod palców kiedy wyciągała go ze spodni, ponowiła uchwyt, mruknięciem komunikując swoje niezadowolenie. Za drugim razem golf się poddał co skomentowała zadowolonym odgłosem, tylko na krótką chwilę rozłączając ich wargi, żeby przeciągnąć materiał przez głowę. Dłonie najpierw ujęły jego szczękę, by zwinnie przesunąć się na kark, przeciągnąć po nim paznokciami. Biodra nabierały swojego tempa, ciepłe dłonie odnajdywały kolejne guziki jej koszuli. I może by go powstrzymała, bojąc się, nie chcąc by oglądał szpetne blizny, ale on widział je już wcześniej. Widział i akceptował je razem z nią. Materiał zsunął się z jej ramion upadając gdzieś obok, zaraz po tym kolejna część garderoby, a jego wargi zsunęły się z jej ust wyznaczając od nich ścieżkę. Czuła ciepły oddech na żuchwie, szyi schodzący niżej i niżej, coraz odważniejsze dłonie, mocniejszy uchwyt. I ta siła, którą na co dzień skrywał skrzętnie pociągała ją jeszcze bardziej, przyciągała jeszcze bliżej. Kolejny raz jej plecy dotknęły miękkiej pościeli, głodne dłonie przesuwały się po niepoznanych jeszcze rejonach. Wgłębieniach i wypustkach, do nozdrzy docierał zapach męskiego ciała. Jego dłoń zacisnęła się na jej nodze, którą przesunął tak, by znalazła się na nim. Palce zahaczyły o materiał spodni. Z tej ścieżki nie było już odwrotu, a może żadne z nich nie zamierzało się dzisiaj wycofać. Ubrania nie były im już potrzebne. Widziała w przymglonym spojrzeniu głód, widziała pożądanie, pragnienie i wiedziała, że jej wygląda podobnie. Po tych wszystkich cierpieniach, po raz pierwszy od tylu lat w końcu całkowicie czuła się sobą, czuła się kochana za bycie tylko i wyłącznie tym kim była - nikim więcej. I to wszystko, to wszystko sprawiało, że czuła się szczęśliwa, jednocześnie czując, że nie zasługuje na tak wielkie szczęście. Bała się swoich uczuć, tego jak potrafiły być wielkie. Krótka chwila, wypełniona urywanymi oddechami, kiedy zawisł nad nią. Krzyżujące się tęczówki w tym samym odcieniu. Jej dłoń, obejmująca policzek. - Chodź do mnie. - wyszeptała, unosząc głowę, żeby odnaleźć jego wargi. Przypieczętować niewypowiedziane zaproszenie, którego nie musiała już więcej powtarzać. Było coś niesamowitego, intymnego w posiadaniu kogoś tak blisko siebie. Kiedy ciała odnajdywały wspólny rytm, kiedy przyjemność rozchodziła się falami po całym ciele wiedząc, mając świadomość, że to jedynie preludium przed tym, co nadejdzie. Jej nogi oplotły go szczelniej, jakby odcinając możliwość odejścia, kiedy jeszcze łaknie więcej. Ręce przeniosły się na plecy. Paznokcie przesuwały się po nich kreśląc tylko sobie znane wzory, a usta wypuszczały ciche westchnięcia. Ale stał się ostrożniejszy, delikatniejszy, jakby obawiał się, że może zrobić jej krzywdę. Usta przesuwały się w końcu znajdując się niedaleko ucha. - Nie hamuj się. - chciała więcej, mocniej, dokładnie i trzy krótkie słowa podziałały jak zaklęcie. Chciała żeby był sobą, całkowicie, zawsze i wszędzie. Nie myślała już nad nikim więcej, poza mężczyzną, znajdującym się obok. Harmonią, która rozgrywała się bez dźwięków muzyki, choć inne i tak znajdowały się obok. Wypadające z jej ust, obleczone w przyjemność która obejmowała jej ciało. Nie przejmowała się czy ktoś ich usłyszy, w tej chwili, egoistycznie chciała jedynie spełnienia, którego praktycznie dotykała. Zacisnęła mocniej nogi, paznokcie wbijały się w plecy, oddech jeszcze przyśpieszył i w końcu ją poczuła, falę, która wstrząsnęła całym ciałem wprawiając je w ekstatyczne drżenie. Ręce przesunęły się na kark, przylgnęła do niego bliżej z drżącym ciężkim oddech. Cichy szept kazał kontynuować, nie pozwolić mu, żeby zadowolił się tylko jej spełnieniem. Z nią mógł być egoistą. Odnalezienie rytmu nie było ciężkie, dlaczego tak długo czekali? Nie była pewna. Zwlekali zupełnie niepotrzebnie. Ciepłe oddechy się mieszały, nadany rytm przejmował też mebel na którym się znajdowali. Chciała go jeszcze, chciała go więcej. Nie była pewna, po jakim czasie oboje opadli z sił dostając to, czego szukali. Ale byli zbyt spragnieni, by nie sięgnąć po więcej, by nie zaspokoić się całkiem.
Ułożyła się na jego piersi, oddychając jeszcze ciężko, przymykając powieki, oplatając go nogą. Pozwalając palcom przesuwając się po nagiej klatce, czekając, aż sen zgarnie ją do siebie. Czuła jego dłoń na własnym ramieniu. Głowa uniosła się raz jeszcze, a usta złożyły krótki pocałunek na szczęce.
Dzisiaj, nie mogły jej dopaść żadne demony.
| zt x2
- Mówiłam o dzisiaj, Rinehart. - wyjaśniła, choć ton jej głosu odrobinę zelżał widząc jego strapioną minę. Niepewność, która wychodziła z padających zgłosek. Wina, którą po raz kolejny, bezpodstawnie brał na siebie. Jak zwykle był dla siebie najsurowszym katem. Oddychała ciężko. - I dobrze. - odcięła się mimo wszystko jeszcze z gniewną nutą, która nie opuściła jej głosu. Który nadal pobrzmiewał w wypowiadanych słowach. - Nic nie byłeś w stanie zrobić. - przypominała mu może trochę ostrzej niż by chciała. Ale nie umiała w tej chwili inaczej. Złość nadal pulsowała jej pod skórą. Wybijała się na wierzch, obejmowała niewielkie ciało. Każde kolejne słowo które mówił wzniecało w niej złość. Nie panowała nad dłońmi, które uderzały o ciało, te jego zacisnęły się wokół jej nadgarstków. Cofnęła się ze złością, kiedy ją puścił. Jednocześnie zła, że ją złapał i zła że nie zatrzymał. Kolejne słowa, ciężkie zdania, którymi w nią uderzał rozbijały się o nią całość. Krzyczała, bo nie potrafiła już mówić. Bo ból rozdzierał się w niej podnosząc głos wyżej. Po zimnym tonie pozostało niewiele - zmienił się w ognistą złość.
- Po coś innego. - poddała się, ale nie była pewna czy przez strach w srogo brzmiących słowach. Możliwe że przez władczość i pewność, która wybrzmiewała w padających pytaniach. Która domagała się odpowiedzi. - Zamierzałam ugruntować pozycję Daisy, tożsamości w której pojawiałam się na Nokturnie. - uzupełniła zdając sobie sprawę, że nie miał o tym pojęcia. Nie chciała przed nim nic zatajać, nawet teraz, kiedy skakali sobie wzajemnie do gardeł. Potrzebowała go i to przerażało ją najbardziej. Chciała obok. Przy sobie. Choć jeszcze, niezmiennie próbowała siebie przekonać, że tak nie jest. - Ale kiedy go zobaczyłam, zwykłego zawodnika prowadzonego na śmierć za odbicie tłuczka i Tristana Rosiera siedzącego w pierwszym rzędzie… - pokręciła głową odwracając spojrzenie. - Nie spodziewał się ataku, czuł się zbyt pewnie… - mówiła dalej, oplatając się ramionami. - Chciałam go zabić. - wyznała nie wracając do niego spojrzeniem. Po raz pierwszy nim umykając. Dopiero kolejne słowa zwróciły ponownie ku niemu tęczówki, a brwi uniosły się w zdziwieniu. Usta rozchyliły się mimowolnie, a złość znów zatańczyła zaraz po tym na twarzy.
- Na Merlina, Vincent, dlaczego zawsze bierzesz winę na siebie? - zapytała zła za to, że właśnie to robił. Nie zawinił w żadnym momencie. Całkowitą winę ponosiła ona. Za nieprzemyślane do końca działanie. Za to, że pozwoliła na swoje pojmanie. To był ciężar na jej barkach. To po jej dłoniach spływała krew, którzy zginęli.
Nie rozumiała, nie potrafiła pojąć, dlaczego był dla siebie tak surowy. Dlaczego uparcie nie chciał dostrzec tego, co ona widziała - silnego mężczyznę, dobrego człowieka, najlepszego przyjaciela. Ilość zaangażowania i poświęcenia, które wkładał w podejmowane działania, jeśli mu na nich zależało czasem była aż zadziwiająca i zatrważająca. Niedobra może nawet dla niego samego, bo nie potrafił być wtedy egoistą, a każdy powinien choć trochę. Jeśli miał być przy niej, musiał nauczyć się tego, żeby sięgać też po swoje, żeby nie bać się być sobą i właśnie to robił. Zupełnie nieświadomie, bo widziała niezrozumienie, kiedy odpowiedział jej jednym zdaniem. Ale mówił dalej, a ona tak bardzo chciała, żeby każde z tych słów było prawdą. Nierealną, ale prawdziwą. Ciepła dłoń obejmująca policzek i krótkie słowo, które sprawiło ze z drżeniem nabrała powietrza w usta. Nie wierzyła, nie potrafiła, nie umiała. Ale czy nie zdawało jej się, że czuła wcześniej podobnie. Dlaczego z każdym mijającym dniem, wcześniejsze uczucia, zdające się tak silne, wieczne prawie, zaczynały blednąć, niknąć pod czymś co nieświadomie zaczynało rozrastać się w niej ponownie. Absurdalne brzmienie jednego słowa z każdą chwilą nabierało realnego znaczenia, świadomości, prawdziwości, kiedy zaczynała rozumieć, że ona też tęskniła. Zamknęła rozdział gdy wyjechał, a może wcześniej, kiedy nie odwzajemnił jej zalotów, ale… może gdzieś podskórnie od zawsze wiedziała, że tylko przy nim, w jego rękach była odpowiednia?
Ciepłe, słodkie wargi, bijące obok tak wyraźnie serce, ramiona w których czuła się tak, jakby została właśnie do nich stworzona. Wywróciła łagodnie oczami na krótkie stwierdzenie wspinając się na palce, żeby złączyć znów ich usta. Dzisiaj nie chciała żeby odchodził. Jak przez wiele dni wcześniej chciała żeby został obok, został przy niej. Potrzebowała go. Przegrywała walkę, której nie chciała podświadomie wygrać. Broniła się, bo nie chciała cierpieć, ostatecznie postanawiając ten raz zaufać, że jej nie zawiedzenie. Nie pozwoli znów czuć się tak jak wcześniej. - Spróbuj nie. - mruknęła w odpowiedzi wypuszczając krótką groźbę, choć jej myśli były już gdzie indziej, rozbiegały się na wszystkie strony. Serce zaczynało tłuc się w klatce piersiowej, dłonie przesuwać po znajomym - nieznajomym ciele. Kusiła, smakowała, przysuwała się, żeby odsunąć na chwilę. Prowadziła, po chwili oddając je w jego ręce. Przylgnęła bliżej, przyciągnięta większą, silną ręką, wspinając się na palce. Ufnie wspierając swoje ciało, na tym należącym do niego. Cofała się, krok, za nierównym krokiem, nie ściągając dłoni z karku, pilnując, żeby nie stracić go z miejsca w którym chciała żeby pozostawał. Łapczywie odbierała oddechy, ledwie kontaktując jaki powinien być jej następny ruch. Otumaniona, oczarowana, zapraszająca. Wargi uniosły się mimowolnie, nadal pozostając w pocałunku, kiedy poczuła jego dłonie niżej, odważniejsze, pewniejsze gesty były zachwycające. Krótki śmiech zatańczył wokół warg, gdy złapał ją w tali wspinając się po schodach. Dłonie wylądowały na karku, nie dała mu dokończyć, łącząc ponownie ich usta. Długie palce wsunęły się w kosmyki włosów. Poczuła silny uścisk na nodze, podciągnęła się, całkowicie rezygnując z oparcia w postaci ziemi, zaplotła nogi w dole pleców. Poruszyła biodrami, kiedy znalazł się bliżej. Rozmyślnie, specjalnie, prowokując, pobudzając, kusząc dalej i niezmiennie. Był blisko, by poczuć każdy ruch, tak jak i ona mogła wyraźnie czuć rosnące pożądanie, które zdawało się mieszać z otaczających ich zimnym powietrzem którego nie czuła. Ręka natrafiła na klamkę a ostatni przebłysk otaczającej realności kazał ostrzec o domownikach. Uspokoić się, zatrzymać, wybrać bardziej intymna chwilę, bez świadków. Stanęła o własnych siłach, czując miękkość w kolanach, mimo to wchodząc do domu, zwracając roziskrzone tęczówki ku niemu. Tracąc na chwilę równowagę, którą złapała układając dłonie na jego karku, przyjmując kolejne pieszczoty, którym zaraz umknęła ponownie.
- No trudno. - zgodziła się potakując krótko głową. Łapiąc oddech, przez chwilę sądząc, że to był koniec na dzisiaj. Pozwoliła się wyswobodzić z płaszcza i cieplejszego swetra pod spodem, ściągnęła buty przyjmując kolejne gesty, subtelne muśnięcia myśląc, że są jedynie wyciszeniem, drogą hamowania rozpędzonego pojazdu. Krótki odgłos zaskoczenia wyrwał się z jej ust, kiedy podniósł ją ponownie. Dłonie przesunęły się na kark, gdy ciepły oddech znalazł się koło ucha, zatańczył na jasnej skórze, a usta opuściły jedno słowo, jej ciało mimowolnie przeszedł dreszcz. Usta zaczęły badać jego szyję składając w miejscu przy którym była pocałunki, znacząc nimi skórę, wytyczając nowe, nieodkryte szlaki. Nie puściła go, kiedy jej plecy dotknęły łóżka. Rozplotła jedynie nogi, nie zgadzając się na rozłączenie warg. Palce zgarnęły z klatki materiał golfa, zaciskając się wokół niego. Pociągnęła za niego w dół. – Chodź tu. – mruknęła w jego wargi ponaglająco. Poczekała chwilę, aż nie znajdzie się nad nią. Odjęła jedną z dłoni, żeby wesprzeć się na niej, unieść, przenieść ciężar ciała na kolana, zmuszając go, a może niewerbalnie prosząc by poszedł jej śladem. Sprawdzała, testowała, była ciekawa. Podda się, czy wyznaczy kolejne kroki? Odda prowadzenie, czy zgarnie ja dla siebie? Chciała go poznać w każdy z możliwych sposobów, przypomnieć w kwestiach które już znała, odkryć w tych, które były nowe. Było też coś pociągającego, odurzającego w mimowolnej walce, której się podejmowała. Podporządkuje, czy się sięgnie po panowanie? Nie była w stanie mu się sprzeciwić. Nie miała siły, nie chciała. Badała więc, weryfikowała, smakowała. Przeniosła się na kolana, gestem kierując go tak, by usiadł na miękkim łóżku. Przysunęła się bliżej, siadając na nim okrakiem, głodne dłonie przesuwały się po ciele bez udawanej niewinności, niewiedzy. Brakowało jej wstydu. Nie zamierzała więcej udawać kogoś, kim nie jest. On brał ją całą, a ona była już w tym miejscu wcześniej. Z kimś innym, gdzie indziej, ale miała doświadczenie, którego nie zamierzała zatajać. Dłonie zjechały w dół, zsuwając się po klatce, rozłączając by trafić na boki brzucha. Palce zacisnęły się znów na materiale który pociągnęła w górę. Pośpiesznie, niedokładnie, materiał umknął spod palców kiedy wyciągała go ze spodni, ponowiła uchwyt, mruknięciem komunikując swoje niezadowolenie. Za drugim razem golf się poddał co skomentowała zadowolonym odgłosem, tylko na krótką chwilę rozłączając ich wargi, żeby przeciągnąć materiał przez głowę. Dłonie najpierw ujęły jego szczękę, by zwinnie przesunąć się na kark, przeciągnąć po nim paznokciami. Biodra nabierały swojego tempa, ciepłe dłonie odnajdywały kolejne guziki jej koszuli. I może by go powstrzymała, bojąc się, nie chcąc by oglądał szpetne blizny, ale on widział je już wcześniej. Widział i akceptował je razem z nią. Materiał zsunął się z jej ramion upadając gdzieś obok, zaraz po tym kolejna część garderoby, a jego wargi zsunęły się z jej ust wyznaczając od nich ścieżkę. Czuła ciepły oddech na żuchwie, szyi schodzący niżej i niżej, coraz odważniejsze dłonie, mocniejszy uchwyt. I ta siła, którą na co dzień skrywał skrzętnie pociągała ją jeszcze bardziej, przyciągała jeszcze bliżej. Kolejny raz jej plecy dotknęły miękkiej pościeli, głodne dłonie przesuwały się po niepoznanych jeszcze rejonach. Wgłębieniach i wypustkach, do nozdrzy docierał zapach męskiego ciała. Jego dłoń zacisnęła się na jej nodze, którą przesunął tak, by znalazła się na nim. Palce zahaczyły o materiał spodni. Z tej ścieżki nie było już odwrotu, a może żadne z nich nie zamierzało się dzisiaj wycofać. Ubrania nie były im już potrzebne. Widziała w przymglonym spojrzeniu głód, widziała pożądanie, pragnienie i wiedziała, że jej wygląda podobnie. Po tych wszystkich cierpieniach, po raz pierwszy od tylu lat w końcu całkowicie czuła się sobą, czuła się kochana za bycie tylko i wyłącznie tym kim była - nikim więcej. I to wszystko, to wszystko sprawiało, że czuła się szczęśliwa, jednocześnie czując, że nie zasługuje na tak wielkie szczęście. Bała się swoich uczuć, tego jak potrafiły być wielkie. Krótka chwila, wypełniona urywanymi oddechami, kiedy zawisł nad nią. Krzyżujące się tęczówki w tym samym odcieniu. Jej dłoń, obejmująca policzek. - Chodź do mnie. - wyszeptała, unosząc głowę, żeby odnaleźć jego wargi. Przypieczętować niewypowiedziane zaproszenie, którego nie musiała już więcej powtarzać. Było coś niesamowitego, intymnego w posiadaniu kogoś tak blisko siebie. Kiedy ciała odnajdywały wspólny rytm, kiedy przyjemność rozchodziła się falami po całym ciele wiedząc, mając świadomość, że to jedynie preludium przed tym, co nadejdzie. Jej nogi oplotły go szczelniej, jakby odcinając możliwość odejścia, kiedy jeszcze łaknie więcej. Ręce przeniosły się na plecy. Paznokcie przesuwały się po nich kreśląc tylko sobie znane wzory, a usta wypuszczały ciche westchnięcia. Ale stał się ostrożniejszy, delikatniejszy, jakby obawiał się, że może zrobić jej krzywdę. Usta przesuwały się w końcu znajdując się niedaleko ucha. - Nie hamuj się. - chciała więcej, mocniej, dokładnie i trzy krótkie słowa podziałały jak zaklęcie. Chciała żeby był sobą, całkowicie, zawsze i wszędzie. Nie myślała już nad nikim więcej, poza mężczyzną, znajdującym się obok. Harmonią, która rozgrywała się bez dźwięków muzyki, choć inne i tak znajdowały się obok. Wypadające z jej ust, obleczone w przyjemność która obejmowała jej ciało. Nie przejmowała się czy ktoś ich usłyszy, w tej chwili, egoistycznie chciała jedynie spełnienia, którego praktycznie dotykała. Zacisnęła mocniej nogi, paznokcie wbijały się w plecy, oddech jeszcze przyśpieszył i w końcu ją poczuła, falę, która wstrząsnęła całym ciałem wprawiając je w ekstatyczne drżenie. Ręce przesunęły się na kark, przylgnęła do niego bliżej z drżącym ciężkim oddech. Cichy szept kazał kontynuować, nie pozwolić mu, żeby zadowolił się tylko jej spełnieniem. Z nią mógł być egoistą. Odnalezienie rytmu nie było ciężkie, dlaczego tak długo czekali? Nie była pewna. Zwlekali zupełnie niepotrzebnie. Ciepłe oddechy się mieszały, nadany rytm przejmował też mebel na którym się znajdowali. Chciała go jeszcze, chciała go więcej. Nie była pewna, po jakim czasie oboje opadli z sił dostając to, czego szukali. Ale byli zbyt spragnieni, by nie sięgnąć po więcej, by nie zaspokoić się całkiem.
Ułożyła się na jego piersi, oddychając jeszcze ciężko, przymykając powieki, oplatając go nogą. Pozwalając palcom przesuwając się po nagiej klatce, czekając, aż sen zgarnie ją do siebie. Czuła jego dłoń na własnym ramieniu. Głowa uniosła się raz jeszcze, a usta złożyły krótki pocałunek na szczęce.
Dzisiaj, nie mogły jej dopaść żadne demony.
| zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
przychodzę stąd
Już tu kiedyś był. Przed paroma miesiącami spotkał się przy tej samej plaży z Michaelem Tonksem. Teraz morze, choć niewzburzone, pokryte było chłodem i mrozem. Kry płynęły niczym łodzie powoli podróżujące jak najdalej stąd. Stevie zamyślił się, obserwował więc horyzont, który dziwnie uspokajał. Mógłby mieć tutaj dom. Środek głuszy, brak żywej duszy wokół. Takie było jednak życzenie Justine Tonks, aby to tutaj powstał świstoklik, tak więc dokładnie tak numerolog zamierzał wykonać zlecenie. Nieco wiało, ale to chyba było normalne na wybrzeżu. Fale odgarniały kostki lodu, a on przysiadł na chwilę, uspokajając oddech. Czy to miejsce mogłoby być bardziej idealne? Nawet gdy wiatr zamrażał kark, a palce u rąk drżały od przeraźliwego chłodu. Było tu spokojnie i zwyczajnie. Żadne ziarenko tej plaży nie wiedziało, jak potworne zło trawi świat. Oby nie spłynęła na nie nigdy krew, oby nie spłynęła krew zakonu i uciśnionych. W końcu wstał, biorąc się do pracy. Grzebień bez rączki, który równie dobrze mógłby być wsuwką do długich damskich włosów, położył na przygotowanej tacce. Miał coraz mniej srebrnych gwiezdnych pyłów, ale nie pora była oszczędzać. Odsuwał od siebie myśli, że coś miałoby pójść niezgodnie z planem, to też rozpoczął prace nad świstoklikiem, podnosząc się z kolan z piasku, co wcale nie było łatwe. Różdżką wskazywał na przedmiot i mruczał pod nosem odpowiednie wzory, które miały uczynić całą wspaniałą magię. Robił to przecież od dziesiątek lat, nie było w tym niczego nienormalnego, ani nowego, a jednak zawsze istniał ten jeden drobny element ekscytacji i adrenaliny, który sprawiał, że po blisko 40 latach, to dalej było jego ulubione zajęcie, nawet jeśli polegało na pracy. Oczywiście, miał o wiele więcej problemów natury technicznej, numerologia była zbyt szeroką dziedziną, by zamykać się jedynie na jej jednej części. On był zresztą czarodziejem ciekawym świata. - Portus - powiedział w końcu czar transmutacyjny, który miał uczynić ze zwykłego grzebienia prawdziwy świstoklik. Wszystkie świstokliki, które dzisiaj przygotował, chciał wysłać już po powrocie do domu, aby jak najszybciej trafiły do Samuela i Justine. Trixie mógł go przecież dać osobiście, resztę przeniesie Einstein.
grzebień-wsuwka do włosów - świstoklik ze srebrnego gwiezdnego pyłu (typ I)
wykonany poza zabezpieczeniami nałożonymi na dom Justine, na plaży niedaleko domu
ST: 65 (-26 transmutacja, -13 za pierścień z runą nieskończonej liczby) = 26
jeśli udane, zt
Już tu kiedyś był. Przed paroma miesiącami spotkał się przy tej samej plaży z Michaelem Tonksem. Teraz morze, choć niewzburzone, pokryte było chłodem i mrozem. Kry płynęły niczym łodzie powoli podróżujące jak najdalej stąd. Stevie zamyślił się, obserwował więc horyzont, który dziwnie uspokajał. Mógłby mieć tutaj dom. Środek głuszy, brak żywej duszy wokół. Takie było jednak życzenie Justine Tonks, aby to tutaj powstał świstoklik, tak więc dokładnie tak numerolog zamierzał wykonać zlecenie. Nieco wiało, ale to chyba było normalne na wybrzeżu. Fale odgarniały kostki lodu, a on przysiadł na chwilę, uspokajając oddech. Czy to miejsce mogłoby być bardziej idealne? Nawet gdy wiatr zamrażał kark, a palce u rąk drżały od przeraźliwego chłodu. Było tu spokojnie i zwyczajnie. Żadne ziarenko tej plaży nie wiedziało, jak potworne zło trawi świat. Oby nie spłynęła na nie nigdy krew, oby nie spłynęła krew zakonu i uciśnionych. W końcu wstał, biorąc się do pracy. Grzebień bez rączki, który równie dobrze mógłby być wsuwką do długich damskich włosów, położył na przygotowanej tacce. Miał coraz mniej srebrnych gwiezdnych pyłów, ale nie pora była oszczędzać. Odsuwał od siebie myśli, że coś miałoby pójść niezgodnie z planem, to też rozpoczął prace nad świstoklikiem, podnosząc się z kolan z piasku, co wcale nie było łatwe. Różdżką wskazywał na przedmiot i mruczał pod nosem odpowiednie wzory, które miały uczynić całą wspaniałą magię. Robił to przecież od dziesiątek lat, nie było w tym niczego nienormalnego, ani nowego, a jednak zawsze istniał ten jeden drobny element ekscytacji i adrenaliny, który sprawiał, że po blisko 40 latach, to dalej było jego ulubione zajęcie, nawet jeśli polegało na pracy. Oczywiście, miał o wiele więcej problemów natury technicznej, numerologia była zbyt szeroką dziedziną, by zamykać się jedynie na jej jednej części. On był zresztą czarodziejem ciekawym świata. - Portus - powiedział w końcu czar transmutacyjny, który miał uczynić ze zwykłego grzebienia prawdziwy świstoklik. Wszystkie świstokliki, które dzisiaj przygotował, chciał wysłać już po powrocie do domu, aby jak najszybciej trafiły do Samuela i Justine. Trixie mógł go przecież dać osobiście, resztę przeniesie Einstein.
grzebień-wsuwka do włosów - świstoklik ze srebrnego gwiezdnego pyłu (typ I)
wykonany poza zabezpieczeniami nałożonymi na dom Justine, na plaży niedaleko domu
ST: 65 (-26 transmutacja, -13 za pierścień z runą nieskończonej liczby) = 26
jeśli udane, zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Kawałek plaży
Szybka odpowiedź