St. James's Park
Na przeszłość tym bardziej nie miała wpływu, nawet jeśli z wieloma czynami swojej rodziny niekoniecznie się zgadzała.
Ale rzeczywiście, była świadoma tego, z czym wiązała się propozycja Tristana. Mogła na niej wiele zyskać, ale też wiele stracić, jeśli jej praca nie przypadnie mężczyźnie do gustu. Mimo to przyjęła wyzwanie z odwagą podszytą ciekawością.
- Ja także bardzo się cieszę – powiedziała, leciutko unosząc podbródek. – Będę się starać wykonać je jak najlepiej.
Podobała jej się pokładana w niej wiara, przyjemnie podsycała jej artystyczne ego, ale zarazem zwiększała obawy, że coś pójdzie nie tak.
Oczywiście, że nie miała doświadczenia w tej materii, nigdy nie przeżyła tego typu uczuć. Nie wiedziała więc, czy umiałaby je dobrze oddać, pewnie w tej kwestii będzie musiała trochę improwizować. Jak wyjdzie? To się dopiero okaże.
Tak, była w pewnym sensie inna, wyróżniała się. Na korzyść czy nie – trudno orzec. Niewątpliwie jednak warunki życiowe ukształtowały jej osobowość w taki, a nie inny sposób. Gdyby pochodziła z innego rodu, być może także byłaby dziś rozkapryszoną panienką mającą wszystko co najlepsze, przynajmniej w kwestii materialnej, bo z innymi sprawami mogło być różnie. Weasleyowie, stawiający dobro rodziny ponad zasadami i powinnościami, należeli raczej do ewenementów.
- Oczywiście, tak zrobię – zapewniła. Nagle zbliżył się do niej nieco bardziej; odruchowo odsunęła się nieznacznie. - Wyślę do pana sowę, kiedy obraz będzie już gotowy do odbioru.
Nie precyzowała czasu; w końcu wena bywała kapryśna i nie miała pojęcia, kiedy dokładnie ukończy obraz.
Mężczyzna po chwili pożegnał się z nią i odszedł. Lyra przez moment odprowadzała go wzrokiem, ale po chwili ruszyła dalej, kontynuując spacer po parku, póki nie znalazła przytulnej ławeczki ocienionej kwitnącym krzewem roztaczającym delikatną, przyjemną woń. Usiadła, znowu wyciągając szkicownik, jednak jej myśli wciąż krążyły wokół Rosiera i nowego zlecenia malarskiego, które jej powierzył.
/zt.
Odziany w fartuch uzdrowiciela siedziałem na ławce, nieco otępiale wpatrując się we wschodzący księżyc. Było mi nieopisanie wręcz zimno. Powoli zaczynało docierać do mnie, jak się tutaj znalazłem i bynajmniej nie uznawałem tego za powód do dumy. Nie do końca byłem pewien, czy scenariusz majaczący w mojej głowie był prawdziwy – zdaje się, iż w mojej krwi nadal buzował silny eliksir, który sprawiał, iż czułem się jak po kilku(nastu) głębszych. Ukryłem twarz w dłoniach, jakby gest ten miał pomóc uporządkować mi postrzępione obrazy. Zaczęło się późnym popołudniem, zachodziło słońce. Pracowałem w terenie – ale kto mi towarzyszył? Pewnie Mulciber, ta podstępna menda. Oberwałem. Od kogo – nie wiem. Jak znalazłem się w szpitalu? To jeszcze lepsze pytanie. Pamiętam tylko gołe drzewa gdzieś pod Londynem, całe rzędy nagich drzew, a później to już tylko nagie kobiety tańczyły mi kankana przed oczami. Całkiem przyjemny był to widok, jeśli podobne sceny będą mi towarzyszyć podczas umierania, wydaje mi się ono zupełnie niestraszne! A później już tylko mętna, szpitalna zieleń, błysk białego światła, pewnie w amoku jak zwykle wołałem nazwisko Cynthii, mimo iż nigdy nie zajmowała się przypadkami aurorów poległych w czasie pracy. Swoją drogą to zastanawiające – skoro jestem w Mungu tak częstym klientem, niemal gościem, czy świadczy to o moim braku profesjonalizmu? A może mam po prostu pecha? Nie wiem, czy chcę się dowiedzieć. Czasami lepiej jest nie znać prawdy – a pomimo tego próbuję ułożyć te wszystkie obrazy z ostatnich godzin w jakąś spójną całość. Zieleń ścian, zieleń fiolek. Podali mi coś. Albo na uspokojenie, albo na złagodzenie skutków zaklęcia – nawet nie pamiętam, co mi było. Ostatnio ktoś zaniknął mi lewą nerkę, ale doszedłem do siebie w dwa dni. Dzisiaj? Nie wiem. Myślę, że byłem w szoku. Chyba nadal jeszcze moje ciało jest karmione jego resztkami. Ktoś mnie zaprowadził na salę. Miałem potarganą koszulę. Kazali mi leżeć. Może nawet chwilę spałem.
A później przyszła stażystka.
Kojarzyłem ją, zawsze bujała się z tą swoją śliczną koleżanką, trudno było stwierdzić, która ładniejsza. Wszystkie w tym szpitalu były jakoś obłędnie piękne w tych fartuszkach, nie rozumiałam nigdy tych wszystkich ludzi, którzy unikali Munga jak ognia. Może po prostu wyglądały niewinnie odziane w biel? Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego akurat biały. Bo co, bo krew prezentowała się na bieli najschludniej?
Niemniej – stażystka.
Chyba mnie obudziła. A ja się zerwałem z łóżka i chciałem do wyjścia. Mówiła coś, że nie mogę. Że muszę leżeć, bo jestem w szoku pozaklęciowym czy czymś takim. Tak, na pewno tak mówiła! A ja jej na to, że się wypisuję na własne życzenie. Już-teraz. Więc się wypisałem, a ona dała mi jakiś fartuszek, bo przecież nie mółgbym po Londynie paradować jesienią z gołymi barami. Mówię "Pani Polu..." ("Panno Polu"), "Panno Polu, muszę się teraz odwdzięczyć i zabrać panienkę na tańce." Taki grzeczny byłem, że ją nawet panną nazwałem! Rzadko okazywałem tak dobre maniery. Ale to pewnie wszystko było winą tego całego szoku. I umyśliło mi się, że jestem jakimś szlachcicem. Nie wiem, jak długo przekonywałem Polę i co w zasadzie się działo, ale w tym fartuszku zawitałem w jej towarzystwie pod drzwiami Swing'n'Roll. Chyba nas nie wpuścili. Chyba ktoś mnie wyzwał od wariatów. Ktoś powiedział, że to nie bal przebierańców, że Halloween było dwa dni temu. Ktoś inny się śmiał. Może Pola? Nie wiem. Zaszliśmy spacerem do parku, ale zaczynało być coraz chłodniej. Miałem przy sobie jedynie różdżkę, wetkniętą w ten śmieszny kitel. No i siedziałem na tej ławce, zastanawiając się, czy po tych wszystkich wyczynach w ogóle powinienem pokazywać twarz, czy może lepiej na resztę życia ukryć ją w dłoniach.
Wyszło na to, że jednak słabej klasy ze mnie amant. Ale kiedy to wszystko było winą tego przeklętego eliksiru! Takie mądre stażystki jak Pola powinny były to wiedzieć i być bardziej stanowcze, kiedy wypisywałem się z tego szpitala.
- Co ze mnie za gentelman, panno Polu – zdecydowałem się jednak na uniesienie głowy, choć minę miałem jak zbity psidwak. - Obiecałem hulanki, ale w tym stroju mógłbym zabalować z panienką chyba tylko na oddziale zamkniętym.
Tyle nieszczęścia! Dobrze, że chociaż mam na jutro L4...
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Nie przeszkadzało mi to, bo byłam okropnie poruszona tym, że siedzę z Przystojniakiem i że prawie byliśmy razem na tańcach. Sama nie wiem, czy byłam bardziej głupia czy nietrzeźwa niż on, skoro dałam sobie wmówić, że to dobry pomysl, żeby iść tam z aurorem na syropku. Ale to nie miało znaczenia, prawda? Postanowiłam, że przypilnuje go i odprowadzę do łóżka jak tylko tego zachce.
- Kawalerze Fox, to, że teraz nie wygladasz jak porządny Teddy Boy, nie znaczy, że powinni nas zaraz stamtąd wyrzucać. Ale nie martw się, pójdziemy kolejnym razem - zaznaczam w nadziei, że mi ten jeden raz, jak udało się wyciągnąć Przystojniaka z Munga, nie będzie ostatnim moim razem, kiedy się z nim spotkam. Że nikt mnie nie zabije, nie zawiesi w obowiązkach czy prawach pani stażystki i że Fred jeszcze będzie ze mną chciał spędzać czas. No, liczyłam na to ostatnie najmocniej, szczególnie teraz, kiedy byliśmy pod wpływem tej chwili, że właśnie pomogłam mu uciec ze szpitala i wywalili nas z klubu i że siedzieliśmy na ławeczce w ciemnym parku. No czy nie każda dziewczyna byłaby podniecona taką sytuacją? Otóż ja byłam i postanowiłam nie kryć tego za maską zażenowania, ale uśmiechać się, prezentować jeszcze różowiejsze policzki, niż miałam. - Zresztą, mi się wydaje, że jeżeli zaraz nie wrócimy na oddział, to nie wyjdziesz z niego do Gwiazdki - ze smutkiem to stwierdzam, sama nie wiem dlaczego mu to powiedziałam, zamiast powiedzieć, że wygląda pięknie w tym białym kitelku i niech by i tutaj ze mną zatańczył, to byłabym albo w niebie, albo trafiłabym na oddział psychiatryczny, bo zwariowałabym ze szczęścia. - Cały aż drżysz - poże to był kolejny z moich argumentów, a może po prostu zauważyłam to dopiero teraz. Ja znam sposoby na ocieplenie sie, ale już chyba wolę odprowadzić go do szpitala, co jak się oboje wyziębimy tymi moimi sposobami?
Zacząłem zastanawiać się też, czy Poli w ogóle przystawało to, aby mnie tak z tego szpitala wyprowadziła. Nie chciałem być powodem, dla którego jej staż miałby się zakończyć nagłym niepowodzeniem. To jedynie potwierdziłoby moją tezę, że sprowadzam na innych same nieszczęścia.
- Kolejnym razem? Panno Polu, proszę nie zapominać, że jestem aurorem. Kolejny raz może się już nie nadarzyć. – Brak wizerunku teddy boy'a doskwierał, ale przynajmniej odczułem ulgę, że nie minąłem się z powołaniem – uniform wyjątkowo źle mi leżał. Tak czy inaczej – należało coś w tym zrobić, inaczej moja reputacja Fantastyczneo Pana Lisa mogłaby zostać splamiona. W końcu to ja byłem zawsze gwarancją na wieczór pełen wrażeń, ja miałem głowę przepełnioną abstrakcyjnymi pomysłami i ja jako pierwszy paliłem się do ich realizacji.
A przecież obiecałem tańce! I rock'n'rolla.
- Myśli panienka? - Swoją drogą, zastanawiające, ile mogła mieć lat, wyglądała tak młodziutko! Dobrze, że nie padał deszcz. Woda była moim najgorszym fryzjerem, bo od razu zdradzała mój wiek. Nie było się czym pochwalić, lat mi tylko przybywało. Chociaż podobno w przypadku mężczyzn działało to tak, że z wiekiem wyglądali coraz lepiej! - Mielibyśmy wówczas mnóstwo okazji do ćwiczenia nowych kroków tanecznych. I może dożyłbym tegorocznej gwiazdki? - Nie tylko o pracę aurora mi chodziło. W końcu powrót mojej siostry do kraju nie zwiastował niczego dobrego, a już z pewnością nie zwiastował mi długiego żywota. Ale tego Polly wiedzieć nie mogła i lepiej dla niej, aby się nie dowiedziała. - Muszę przyznać, że te wasze uniformy nie należą do najcieplejszych. Można temu zaradzić na dwa sposoby. Albo napadniemy zaraz na jakiś pobliski sklepik z odzieżą, albo rozruszamy nasze kończyny. Zna panienka podstawowe kroki swinga?
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
- Kawalerze Fox, proszę mnie nie straszyć i obiecać, że przyłoży pan wszelkich starań, abyśmy mogli się jeszcze kiedyś zobaczyć - proszę go, całkowicie ignorując takie rzeczy jak profesjonalizm zawodowy, który zabraniał mi wchodzić w zbyt zażyłe stosunki z pacjentami. No niestety, ja nie umiałam się zastosować. I na przykład nie wiem, jak robiły to inne pielęgniarki, bo ja chciałam się dowiedzieć wszystkiego o moich podopiecznych. Czasami przekraczałam granice przyzwoitości do tego stopnia, że podawałam im jakieś złote rybki albo inne pyłki wróżkowe. Przynajmniej byli zadowoleni!
- Hm, niestety tak może się to skończyć - przytakuję, ale kolejne słowa pana Foxa mnie radują. Nazywam go panem, bo wydaje mi się być bardzo dorosły - ale dla mnie to jedna wielka zaleta, bo przepadam za dojrzałymi mężczyznami! - Ależ to w takim razie nie idźmy stąd jeszcze. - przychylam się w nieświadomym zaczarowaniu jego urokiem Przystojniaka. Że też taki mężczyzna chciał ze mną iść potańczyć do klubu Rock'n'rolla. To chyba sen, bo nie wierzę w to, że dzieje mi się to na prawdę! Odchylam się do normalnej pozycji i kręcę głową. - Ależ to najlepszy pomysl od ostatniego kwadransa. Ale proszę zarzucić melodię, a nogi same porwą się do tańca - nie chciałam wcale wracać, chociaż gdzieś z tyłu głowy odezwał się głosik, że jeżeli nie chcę być odpowiedzialna za zapalenie płuc tego dżentelmena, to powinnam zaraz kazać mu wracać do Munga. Sęk w tym, że przecież obiecał mi przygodę, a ja bardzo chciałam jakaś przeżyć.
- Jeśli za udzieloną pomoc w ucieczce ze szpitala nie zostanie panienka odsunięta od swoich obowiązków, zapewne spotkamy się na oddziale dość prędko! Już się o to postaram. Albo jakiś czarnoksiężnik postara się za mnie. Tylko proszę na mnie specjalnie żadnego nie nasyłać, bo będzie panienka pierwsza na liście podejrzanych!
Bynajmniej nie znajdowałem przyjemności w straszeniu młodych dam. Ale z tym panienkowaniem zdecydowanie przesadzałem jak na mój gust. I, o zgrozo, nie potrafiłem temu zaradzić. Udzieliło mi się jak nigdy - jakbym w jeden wieczór postanowił odbić sobie wszystkie stracone lata wymuszonych uprzejmości. Zwykle bywałem bardziej bezpośredni, ale przyjęte medykamenty musiały zamącić mi w głowie.
- Nie idźmy?! Panienka doprawdy chce, żebym nabawił się jakiejś grypy... a może to podstęp, żeby jednak przykuć mnie do szpitalnego łóżka? - Łypię na nią podejrzliwie, zaczynam węszyć i dywagować, bo entuzjazm Poli, choć emanował beztroskim urokiem, wydał mi się nieciekawie podejrzany. Ja tu naprawdę zamarzałem, na litość, mieliśmy jesienny wieczór. Logika jednak opuściła mnie w momencie, kiedy wymykałem się ze szpitalnej sali. I pewnie dlatego moim dochodzeniom towarzyszył teatralny uśmiech. - Myśli panienka? - Aż się zerwałem w momencie z ławki, powoli pstrykając palcami znajomy rytm – zrobiłem kilka kroków, choć nie tak dostojnych, jakbym chciał, eliksir miotał mną na wszystkie strony wedle własnej woli. Niemniej wyglądałem jak najprawdziwszy, buntowniczy nastolatek i czułem się, jakbym znowu trafił do Hogwartu. Ostatnio coś podejrzanie często się tak czułem. Chyba dopadała mnie star...czy tych rozmyślań.
Swingowym krokiem, pstrykając i nucąc coś pod nosem (głos miałem okropny) wyciągnąłem jedną dłoń w stronę Polly, drugą nadal nadając rytm. Świat mi wirował przed oczami – chociaż może to my zaczęliśmy raczej wirować – a ja się zastanawiałem, czy w tym smutnym mieście kogokolwiek poza mną było jeszcze stać na tak irracjonalne gesty.
Chyba nie.
- Proszę trzymać tępo, obawiam się, że lindy hop mogłoby mnie wykończyć skuteczniej niż avada. Choć teraz już na pewno skończę z jakimś zapaleniem płuc.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
- Ja miałabym nasłać? - w tym rozbawieniu jego słowami, spoglądam w twarz i prócz przygody, która przeżywam, cieszy mnie niezmiernie widok tego przystojnego mężczyzny, który uśmiecha się do mnie i tylko do mnie. -Ależ kawalerze Fox, ja nawet nie wiem jak wyglądają tacy czarnoksiężnicy - wzruszone ramiona, jeszcze więcej uśmiechu - Mają jakiś specyficzny sposób ubierania się? A może lubią nosić fryzury kosmiczne? Jak ich rozpoznać. I nie pytam po to, żeby któregoś zaczepić na ulicy i poprosić o przyprowadzenie mi pana, jak będę tęsknić
A pewnie zatęsknię dość prędko.
- Och, proszę tak nie mówić - zawstydzam się i śmieję pod nosem, następnie dodaję dość wyniosła, ale wystarczająco uśmiechnięta, by zabrzmiało to z odpowiednią gracją - My, lekarze, mamy zasadę, przede wszystkim nie szkodzić.
Nie mogę wcale pozbyć sie wrażenia, że kawaler Fox to tak naprawdę najbardziej ułożony dżentelmen, jakiego poznałam. Nie wiem o tym, że pochodzi z najwyższej arystokracji. Może jego rodzina być na niego zła, ja jednak widze w nim wielki potencjał i jeszcze więcej cech, których nie da się wyplenić zmieniając się z arystokraty w szarego człowieka. Jak nawet to, że kiedy sięga po moją rękę do tańca, nie robi odrazu obleśnego ruchu ściągającego mnie zbyt blisko, niż pozwalają na to reguły gry. Jestem więc oczarowana tym, jak wspaniale się zachowuje.
Tanecznym krokiem przechodzimy więc w stronę powrotną. Śmieję się z jego słów i oczy mam błyszczące. Wcale, a wcale, nie słyszę żeby miał okropny głos. Ba, dla mnie ten głos jest piękny i sprawia, że wspaniale się czuję. Byłoby głupio, oddawać mu prawo do samodzielnego śpiewania, więc wtóruję mu w cześciach, które znam. Później wirujemy, wydaje mi się być niesamowitym pan Fox. Nie znam nikogo, kto byłby tak wspaniale pokręcony.
Roześmiana na jego uwagę po dwóch kolejnych ewolucjach, w podskokach ciągnę go dalej drogą i zmęczona (troche sie zasapałam, no niestety) mówię: - Ależ pan wspaniale tańczy, nic a nic pan nie nazmyślał. Gdzie pan się nauczył tych wszystkich ewolucji? I zna pan lindy hop, przecież to okropnie trudne! Czarodzieje wcale nie lubią się tak bawić, jest pan wyjątkowy - wzdycham zachwycona, maślane oczęta wbijając w pana Fredericka, który idzie ze mną spowrotem do szpitala czarodziejskiego. Za rękę, bo dopiero co zakończyliśmy taniec, a ja już go proszę za mną.
- Może? Kto wie? Nie chcę panienki o nic posądzać, ale nawet najpiękniejsze, najbardziej bezbronne oczy są zdolne do tego, aby wbić nóż w plecy! - Łypnąłem podejrzliwie na drobną Polę, choć tak naprawdę nie sądziłem, by mogła być wilkiem w owczej skórze (a to byłaby rzecz najstraszniejsza). - Sprytnie to panienka rozgrywa! - Żartobliwie, trochę niegrzecznie, pogroziłem jej palcem, a gest ten zdecydowanie zdradzał, iż byłem nie do końca trzeźwy na umyśle, choć wcale nie maczałem dziś ust w alkoholu. - Tacy czarnoksiężnicy zwykle ubierają się ekstrawagancko, poznać ich można po nonszalancji i błysku szaleństwa w oku. Choć kiedy się tak panience dłużej przyglądam, to zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam do czynienia z jednym z nich... - Wszak oczy Poli wręcz iskrzyły się w blasku gwiazd, a mnie nawet na myśl nie przyszło, że to z mojego powodu.
- Dobry Merlinie, czyli jednak trafiłem w odpowiednie rece. Ale panienka chyba jeszcze stażu nie ukończyła, czyż nie? - Bynajmniej nie miałem zamiaru umniejszać jej umiejętnościom, przeprowadzałem jedynie wywiad środowiskowy. Żeby jeszcze ta wiedza pozostała w głowie!
Moje urodzenie nigdy nie było tajemnicą, podobnie jak umiejętność metamorfomagii – w tej niewielkiej, brytyjskiej społeczności magicznej trudno było pozostawać anonimowym, zwłascza, kiedy nie przykładało się szczególnej wagi do zatajenia pewnych faktów o sobie. Niemniej dla młodziutkiej Poli, na dodatek dorastającej w Beauxbatons (o czym wiedzieć nie mogłem), moja historia mogła być zupełnie nieznana.
Nawet nie zauważam, że w tańcu Pola podstępnie kieruje się w stronę, z której tutaj przyszliśmy. Może dlatego, że bardziej mi w głowie jej beztroski śmiech, albo po prostu zażyty wcześniej eliksir zmroczył moją czujność do reszty. Wirowaliśmy sobie niczym w filmie, a ja przenosiłem wzrok z Poli na gwiazdy, z gwiazdy na Polę, aż wszystko zlało mi się w jedno.
- Nie zaśpiewałbym, gdyby nie pomoc panienki, doprawdy znakomity głos! - Winszuję jej talentu, kłaniając się w pas i jak na dobrze wychowanego mężczyznę przystało muskając jej dłoń ustami w geście podziękowania. - Panno Polu, uważam, że każdy szanujący się człowiek winien dobrze tańczyć. - Nie zdradzam jej prawdy, bo wcale nie chcę się chwalić, że wyniosłem te nauki pięknego prowadzenia się w tańcu z domu. - Cóż, myślę, że musiałbym jeszcze poćwiczyć, by nadążyć za tym galopującym rytmem, proszę nie brać moich słów jako zapewnienie o umiejętnościach, nie w tym przypadku! Czarodzieje... może i ma panienka rację, ale czy zgodzi się z nimi?
Maszerujemy, a ja nadal nie wiem dlaczego i dokąd.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Mimo całego zdemoralizowania (jak nazwałby to wuj Vincent, bądź Daniel), daleko mi do tytułu wilka w owczej skórze. Przemiawiają za tym wszystkie przesłanki, może pierwszą i najważniejszą powinna być wybór kariery, która przemawia za niesieniem pomocy drugiej osobie. Zwróciłam uwagę jednak na to, że nazwał moje oczy najpiękniejszymi i właśnie dlatego, że powiedział to tak mimochodem, to takie było dla mnie ważne. Wachluję więc rzęsami, niech te piękne oczy go zahipnotyzują.
- Niech pana nie zwiedzie mój ekstrawagancki strój, proszę zauważyć, że i pan nie nosi dziś ubrań przystających do określenia przeciętnych - pouczam go z szerokim uśmiechem, ale oczy me błyszczą wciąż i coś czuję, że kiedyś będę jeszcze cierpiała z powodu tego wspaniałego tete-a-tete z panem Lisem, nic sobie jednak z tego nie robię, bo jest najwspanialej na świecie.
Nawet, kiedy przyznał, że wie, że prawdziwym lekarzem nie jestem. Widziałam jego kartotekę i dobrze wiem, że mężczyźni w jego wieku bardzo rzadko umieją zakochać się w dziewczynach w moim, dlatego wolałam żeby uważał mnie za starszą. A to pobożne życzenie może już świadczyć nie tyle o mojej głupocie, co o tym, że na prawdę muszę być okropnie mloda. Obiecuję jednak, że za trzy lata (jeżeli wciąż nie wyjdę za mąż) będę kłamała, że mam tyle wiosen co dziś.
- To prawda, ale już za rok będę pełnoprawnym lekarzem. A pani Cynthia Vanity, moja przełożona, mówi że jestem wyjątkowo zdolna i nie widzi przecwskazań, żebym wcześniej zdawała egzaminy - odpowiadam, specjalnie mówiąc o pani Vanity, bo jest to kobieta, która jest ideałem i chciałabym być nią, zresztą pani Vanity umawia się ze mną nawet po dyżurach i pieczemy wtedy ciasta - a tych właśnie chwilach czuję się, że mogłabym zostać jej małą kopią. Gdybym miała z pięć lat mniej, to poprosiłabym ją, żeby mnie zaadoptowała.
Oczywiście, wiedziałam, że pan Lis i pani Vanity się znają i chociaż on cieszył się na jej widok podczas obchodów, trochę zazdrościłam pani Vanity tego, że jak wchodzi do gabinetu, to tylko ją widzą wszyscy. Ja mogłabym stać nawet przed nią, a i tak ona jest najpiękniejsza i wszyscy wokół to wiedzą.
Podczas tańca, daję słowo, było jak w bajce. I szkoda, że nie jesteśmy państwem Myszkami Miki i Minnie, bo moglibyśmy zapętlić ten taniec do końca świata i dłużej.- Ależ pan jest! Ale dziękuję pięknie - Dygam, a kiedy on ucałował moją dłoń, to rumienie się, chociaż to zupełnie niepotrzebne.
- To bardzo dobre przekonanie, kawalerze Fox - chwalę go i śmieję się zaraz, bo bawi mnie jak się tak nazywamy jeden przez drugiego panną i kawalerem. - Absolutnie uważam, że czarodzieje są zbyt smutni i nie śmieją się szczerze. Może to kwestia smutnego Londynu, ale znam wielu młodych magów, którzy mienią się następcami rodowymi, a tańczyć nowocześnie wcale nie potrafią i nie chcą sie nauczyć, co gorsze. Mówią, że to nie przystoi, żeby tańczyć do muzyki niemagicznych, a mi się wydaje, że oni po prostu mają rodowo zesztywniałe kości i dlatego tak się wystrzegają - tak się rozgadałam o panach arystokratach, że już chodzimy do końca parku i zaraz będziemy musieli skryć się pomiędzy zabudowaniem. Piękne ulice Londyn ma w tej okolicy, na pewno bardzo romantycznie będzie nam chodzić.
Gdyby nie to, że on jest chory i potrzebuje snu.
- A więc oboje zostaliśmy namaszczeni szaleństwem. Obawiam się jednak, panno Polu, że w tych białych strojach dość rzucamy się w oczy, i jeśli ktoś nas zobaczy, z pewnością wyśle do odpowiedniej placówki. - Ależ skąd, nie zauważyłem, że Polly już podjęła kroki, co by mnie do takiej placówki powoli kierować.
Nie wydawałem się szczególnie przejęty tą wizją. Ogólnie rzecz biorąc – nie wydawałem się przejęty niczym. Szczerzyłem zęby, i choć za ciepło mi nie było, biła ode mnie jakaś niepokojąca wręcz jak na dzisiejsze czasy beztroska. Nie wiedziałem, czy Polly taka była zawsze, czy może udzielił się jej mój nastrój, gdyż zwykle tak właśnie oddziaływałem na otoczenie. Jak idealne placebo.
- Cynthia! To moja wieloletnia przyjaciółka, najlepsza istota w tej plugawej Anglii, jeśli nie na całym globie ziemskim. Jeśli faktycznie takie słowa z jej ust padają, to nie można poddawać tego wątpliwościom. A więc jestem w dobrych rękach.
Sprytna ta panna Pola i wie, na kogo się powołać, aby zyskać w moich oczach, które przyglądały się jej teraz ze znacznie większym zainteresowaniem, niż jeszcze chwilę temu.
- To ja dziękuję. - Uprzejmości nie było końca, i choć może czasem brakowało mi ogłady, to jednak trudno było wykorzenić ze mnie to wychowanie szlachetne, które nakazywało mi odpowiednio dobrze traktować każdą damę (choć jako dzieciak często miewałem z tym problemy). - Panno Polu, żaden ze mnie następca. - Podkreślam, nieco rozbawiony. - Ale w pełni zgadzam się z diagnozą. Jak panienka myśli, może nie jest za późno i da się jeszcze znaleźć na to antidotum?
Gadam i gadam, i nawet nie zauważam, kiedy nasz spacer kończy się pod szpitalem. Spoglądam na pannę Polę nieco rozczarowany, ale ostatecznie pozwalam się odprowadzić do sali.
Dobra z niej dziewczyna!
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 19.07.16 10:23, w całości zmieniany 1 raz
Zima potrafiła rozkochać w sobie wielu, ale jednocześnie wzbudzała niechęć w ciepłolubnych, którzy najchętniej zamieszkaliby na tropikalnej wyspie. Czasami sytuacja życiowa zmuszała nas do długich przemyśleń. Dom wydawał się zbyt przytłoczony, a nogi same prowadziły nas na dwór. Samotność czasami była jedynym rozwiązaniem. Swoje kroki do St. James's Park skierowała Harriett. Jej włosy tańczyły na wietrze z płatkami śniegu, a pogoda była zaskakująco znośna jak na środek zimy. Mróz nie szczypał w nos ani w policzki, lecz przy każdym oddechu wciąż pojawiała się mgiełka. Usiadła na jednej z ławek, ogrzewając swoje dłonie. Czekała na znajomą, z którą miała wiele do nadrobienia. Plotki, a może sprawy zawodowe? Któż wie! Podeszła do niej zbyt ufna sarna, która zaczęła obwąchiwać kolana. Czy miała może coś do jedzenia? Biedne zwierzę aż prosiło się o chociażby kromkę chleba - nie wiadomo było, czy jest pod opieką ludzi z ogrodu królewskiego, czy zgubiła drogę i jest przerażona. Nagle zlękła się, odskoczyła na sztywnych nogach cztery kroki, a następnie pędem schowała się za krzakami. Za swoimi plecami Harriett mogła usłyszeć okropny fałsz młodej śpiewaczki, która chciała zaimponować Corentinowi. Zauważyła, że chociaż jest dziwnie ubrany, ma na pewno dużo pieniędzy i z tego mogłaby wyciągnąć nawet kilka funtów! Mugolka nawet nie spodziewała się, że lord Rosier nie zna innego pieniądza niż ten czarodziejski, a zdecydowanie nie chciała skończyć fałszować dopóki nie dostanie chociażby centa.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przystanięcie w połowie drogi do ławki nigdy nie było tak fatalnym posunięciem. W końcu czego mógłby spodziewać się lord spacerujący w styczniowy poranek? Z pewnością nie tego okropnego jazgotu, kłującego w uszy i wybijającego z sennej fascynacji, w jaką wpadł podczas spaceru. Mugolska śpiewaczka sprawiła, że Corentin skrzywił się nieznacznie, próbując odnaleźć w sobie pokłady dawno zatartej cierpliwości. Potrzebował tej ciszy tak silnie, że był gotów nawet na wyjątkowo desperackie kroki, ale teraz ograniczył się jedynie do najprostszego. Ruszył przed siebie, przyspieszając kroku, chociaż nie przyszło mu to z ogromną łatwością, może licząc na to, że wielbicielka amatorskich fałszów da za wygraną, widząc jego brak zainteresowania. Marzenie ściętej głowy. Okropne wycie trwało, grymas poszerzał się, a nogi prowadziły coraz to dalej, teraz już na prostej drodze ku Harriett, na razie nie zauważonej przez Rosiera. Odwracał głowę od ścigającej go dziewczyny, jakby liczył na to, że zniknie, kiedy przestanie ją dostrzegać i zapewne tylko dlatego nie zauważył półwili. W innych okolicznościach z pewnością nie udałoby mu się jej przeoczyć.
Spojrzała przelotnie na zegarek, do umówionego spotkania wciąż pozostawało jej sporo czasu. Przysiadła na ławce, nie czując zupełnie chłodu. Otulające jej szczupłe ciało futro skutecznie odcinało ją od zmrożonego drewna. Potarła odziane w skórzane rękawiczki dłonie odruchowo, z pewnym opóźnieniem rejestrując głuche trzeszczenie śniegu tuż nieopodal. Sarna. Tutaj. W St. James’s Park. Harriett obserwowała ze zdziwieniem, jak ufne zwierzę podchodzi tuż do jej kolan i obwąchuje je, jakby licząc na jakiekolwiek pożywienie. Czy nikt się nią nie zajmował? Może przybłąkała się i zgubiła w mieście? Blondynka otrząsnęła się z odrętwienia, przypomniawszy sobie o ciastkach, które zawsze nosiła przy sobie, na wypadek gdyby Charlie zgłodniał - tego dnia syn jej nie towarzyszył, jednak nawyk ten silnie się w niej zakorzenił, dlatego ostrożnie, by nie spłoszyć zwierzęcia (i nie myśląc wcale o tym, jak pochwalane przez specjalistów musi być dokarmianie zwierząt ciastkami), sięgnęła do torebki. I wtedy sarna poderwała się do ucieczki.
- Nie, poczekaj… - zawołała, jakby zwierzę mogło ją zrozumieć, lecz jedyne, co pozostało, to ślady racic na śniegu. Oraz przeraźliwy fałsz dobiegający gdzieś zza ławki. Marszcząc brwi nieświadomie, Hatsy odwróciła się za siebie, szukając źródła tych potępieńczych dźwięków, atakujących bezlitośnie jej błony bębenkowe i znalazła - wyjątkowo mało gustownie ubrana kobieta, piłując niemiłosiernie, podążała krokiem prześladowcy tuż za mężczyzną… do złudzenia przypominającego Corentina, próbującego oddalić się w typowo angielskiej manierze. Z marnym efektem. Półwila momentalnie poderwała się z miejsca, by wymijając ławkę, zrównać się ze szlachcicem i płynnym ruchem wsunąć dłoń pod jego ramię.
- Och, mon chéri, czekałam całą wieczność! - zawołała z przejęciem, przyjmując na siebie nową rolę i mając nadzieję, że lord Rosier poprawnie odczyta jej zamiary, a natrętna pożal się Merlinie śpiewaczka zawstydzi się na tyle, by ich opuścić.
until you come back home
all bright things must burn’
- Harriett - wyartykułował starannie, a jego głos nawet nie zdradzał zaskoczenia. Była w nim za to odrobina przejęcia, jakby podkradnięta jego wybawicielce, zupełnie tak, jakby Rosier w istocie nie wiedział jak inaczej zareagować na jej nieoczekiwaną odsiecz. - Wybacz, coś mnie zatrzymało.
Zgarbił się nieznacznie, aby musnąć ustami gładki policzek Lovegood i odegrać swą rolę wystarczająco przekonywująco. Jednocześnie zerknął wymownie w stronę śpiewaczki, która wydawała się zmieszana chyba tylko przez moment. Corentin wyprostował się z westchnieniem, kiedy repertuar zmienił się na romantyczną balladę, w jakiej nie można było doliczyć się kolejnych fałszów. Tyle, że mężczyzna już nie oglądał się na tropiącą go kobietę. Skupiwszy się na tym nieoczekiwanym uśmiechu losu, jakim była obecność Harriett w St. James’s Park, odwrócił się do niej przodem, zaglądając jej w oczy. Z jego spojrzenia nie dało się wiele wyczytać, ale na pewno czaiła się w nim pewna wdzięczność, ale i… niepokój.
- Jak zwykle, pięknie dziś wyglądasz. Przejdźmy się, żebym mógł Ci się lepiej przyjrzeć. - otoczył ją poufale ramieniem, robiąc kilka kroków naprzód, aby zainicjować spacer. Jednocześnie pogrzebał w kieszeni, starając się to zrobić na tyle dyskretnie, aby nie zwrócić na ten gest uwagi namolnej kobiety podążającej teraz za nimi. Rozdzielił kciukiem na dłoni kilka złotych monet, ukradkiem podsuwając je jasnowłosej.
- Ile to będzie w funtach? Masz przy sobie jakieś? - zapytał konspiracyjnym szeptem, uśmiechając się zaraz serdecznie, jakby wcale nic nie powiedział.
- Opowiedz mi prędko jak minął Ci dzień, moja droga. - poprosił na tyle głośno, aby przebić się przez jazgot za swoimi plecami, chociaż wcale nie oczekiwał odpowiedzi na to właśnie pytanie. Na jego twarzy jawiło się zmęczenie, odpowiednie dla kogoś kto tak wiele czasu spędził przykuty do łóżka, a kto nie mógł zaznać nawet odrobiny spokoju po „wyjściu na wolność”.
Kontynuując teatrzyk, do którego dołączył mężczyzna, rozciągnęła usta we wdzięcznym uśmiechu zadowolonej kochanki, która ostatecznie doczekała się spotkania ze swoim wybrankiem, a w głowie błysnęła jej zabawna myśl, że oto chyba po raz pierwszy w życiu tak dobrze - nawet, jeśli tylko pod publiczkę - nawiązuje nić porozumienia ze szlachcicem, który w poprzednim życiu mógł zostać jej teściem. Niezrażona dziwnym blaskiem w oczach Corentina, odpowiedziała na jego gest, również przelotnie muskając karminowymi ustami policzek i pozwalając, by na parę chwil otoczyło ją ciepło bijące od mężczyzny.
- Dziękuję, jest lord aż nazbyt uprzejmy - zareagowała na komplement, powracając do nadwyrężonych wcześniej przez nią zasad decorum i słownego dystansu, który był im odpowiedni. Ściszyła głos znacząco, mimo że szczerze wątpiła w to, by najwidoczniej zakochana w brzmieniu swojego głosu prześladowczyni była w stanie usłyszeć cokolwiek poza samą sobą. Środków ostrożności jednak nigdy nie za wiele. Dopasowując tempo chodu i zrównując krok z lordem Rosierem, zerknęła na brzęczące, złote monety z takim niepokojem, jakby mugolka mogła wyczuć sam ich zapach i rzucić się na nich niczym wygłodniały psidwak.
- Och nie, proszę nie zachęcać tej szyszymory do nękania niewinnych ludzi - zaprotestowała, odczytując intencje szlachcica, po czym w miarę dyskretnie zerknęła przez ramię z obawą, że może już jest za późno. Całe szczęście instynkt łowiecki zawiódł niedoszłą śpiewaczkę. - Wprost cudownie! Byłam w mojej ukochanej galerii, mają tam teraz wystawę poświęconą pracom wyjątkowo obiecujących debiutantów. Myślę, że znalazłam idealny obraz do naszej jadalni - szczebiotała radośnie i donośnie, kontynuując próbę zniechęcenia dręczycielki poprzez dobitne naznaczenie relacji łączących ją z Corentinem. Relacji nieprawdziwych, lecz czy dałoby się to wyczytać pomiędzy wierszami?
- Mam nadzieję, że wyprawa do parku oznacza wyczekiwany powrót do zdrowia - oznajmiła już nie na pokaz, a jej jasne brwi ściągnęły się ku sobie nieświadomie w wyrazie szczerego zatroskania. - Nie chciałabym być wścibska, po prostu… rozmawiałam z Tristanem. Martwiłam się - dodała po chwili z lekkim zawahaniem. Może Harriett z jakiś powodów nigdy nie udało się zjednać sobie sympatii lorda Rosiera, może nigdy nie zadzierzgnęli nici porozumienia, lecz jego stan nie pozostawał jej obojętny - tak długo, jak rzutował na stan Tristana.
until you come back home
all bright things must burn’