Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Każdy kto znał Bathildę Bagshot wiedział, że jej dom mieścił w sobie niewyobrażalną ilość książek. Każdy regał, każdy kąt obudowany był rzędem półek z woluminami. Niektóre z nich były magiczne — nie dało się ich otworzyć i przeczytać, umykały niegodnym kartkowania stron osobom, by na koniec każdemu kto nie zna się na literaturze zatrzasnąć się na nosie. Pokój jest duży i przestronny. Mieści się w nim zielona, welurowa kanapa, i dwa niedopasowane do niej fotele naprzeciw kominka, w którym od dawna nie trzaskał ogień. Na ścianach pokoju widnieją obrazy przedstawiające ukochanego kota Ptysia.
Słowa potrafiły ranić. Niewłaściwie użyte, ostre, nieprzemyślane, nierozważne. Umyślne. I szczere i nieprawdziwe. Używał ich jako oręża, broni. Ale kiedy wszystko się zapadało, zapadał się także on sam. Nigdy nie potrafił mówić szczerze, z głębi serca o tym, co boli. Złość, agresja, frustracja — nawet a szczególnie te odpychające od niego bliskich były wystarczającą ochroną przed czymś, czego się wstydził. Nie powinien czuć tego, co czuł. Mieć podobnych słabości. Nie chciał ich okazać, przyznać się, że miały prawo zagnieździć się w jego wnętrzu. Był twardy, był mężczyzną. Kiedyś wracał z podkulonym ogonem, gotów przeprosić, naprawić to, co czynił. I co mówił w beznadziejnej próbie ochrony samego siebie przed niewidzialnym, potwornym wrogiem. Dziś kapitulował. Czasem brakowało mu sił na dalszą walkę; walczył tak długo. Tak długo przetrwał, przeżył. Walczył całe życie.
Nie chciał walczyć z nią, ani swoimi bliskimi.
Odpuścił.
Rodzina zawsze była w jego życiu najważniejsza. To ją stawiał na piedestale, choć nie wszystkich równo, na jednakowych miejscach — czasem one się zmieniały. Był lekkomyślny, nierozważny i choć w sercu nosił przede wszystkim ludzi, których kochał, nie potrafił myśleć tych parę kroków do przodu. Co się z nimi stanie, gdy... I to się nie zmieniało z biegiem lat. Nie zmieniło się także zanim zamknęli go w Tower. Wczoraj myślał. Co się wydarzy, gdy zostaną. Co się zmieni gdy pójdą. Jacy będą, kiedy się rozstaną i jak sobie poradzą osobno. Był rozdarty, rozbity. Powinien pomówić z przyjacielem, ale na to też nie miał sił. Wszystko wokół traciło sens, był bezradny. Nie miał na nic wpływu, musiał być poddany wszystkiemu wkoło. Gdy próbował być sobą świat pękał, walił się. Zbyt często niszczył, nie potrafił niczego budować. Kiedyś budował nastrój; świat muzyki. Teraz nie miał nawet tego. Wciąż się bał tego, co usłyszy.
Westchnął i spojrzał gdzieś w bok, gdy wyznała, że to, co padło poprzedniego dnia to zaledwie część tego, co miała mu do powiedzenia. Nie był gotów na kolejny cios. Nie z jej strony. Jakie miał wyjście? Unikać tego? Zbyć ją? Nie wierzył, że na tym polegało małżeństwo. Nie musiał tego znosić. Mimo to zadarł brodę wyżej i spojrzał na nią z wyczekiwaniem. Jakby chciał powiedzieć, że jest gotów, ale nie był. Ciemne loki opadły mu na czoło; były potargane, nieuczesane. Oczy otoczone ciemnymi, długimi rzęsami spoglądały na nią nieruchomo.
— Tak myślisz? Ja wiem, co jest dla mnie ważne. Nie to. Nie parę bzdur, które trzeba powiedzieć. Wyrzucenie z siebie tego syfu nic nie daje. Jest za to wywaleniem na kogoś wiadra pomyj. Cuchnących, odrażających. Masz, radź sobie z tym. Nie musisz być winna, ale proszę, udźwignij to. Chciałaś, masz— zadrwił, wskazując na nią. — Oblałaś mnie wczoraj tym gównem — zniżył ton do szeptu, spoglądając na nią i uniósł brwi. Wzruszył ramionami, dłonie powędrowały do kieszeni. Jedna z nich była dziurawa, z łatwością dotknął własnej bielizny przez spodnie.
Była zadowolona? Nie, oczywiście, że nie. Żałowała, że to powiedziała, ale nie żałowała, że tak myślała.
— Sama sobie przeczysz.— Spojrzał w dół, na czubki swoich skarpetek, place u stóp. Żałowała własnych słów, które powinna była przemilczeć, by zaraz wspomnieć, że cała seria nieważnych doprowadziła ich tu, gdzie byli. — Co jest ważne dla ciebie, Eve? W ogóle? Dzisiaj? — Pytał. Kiedy chciał wiedzieć, pytał, a ona? A Thomas? Sheila? Pytali o cokolwiek? Kiedy ta rodzina stała się tym, czym się stała? CO mógł zrobić by ją naprawić?
Zamilkł.
Patrzył na nią bez mrugnięcia, na jej piękną, poważną twarz, na której malowały się wszystkie jej obawy. Odwróciła wzrok od niego, ale on patrzył dalej, przetwarzając jej słowa, każdą sylabę, literę. Docierało to do niego powoli, chociaż dziwnym trafem, jeszcze nim się odezwała jego serce zaczęło bić szybciej, jakby przeczuwał, że coś się wydarzy. Jego świadomość tego nie zarejestrowała. Wciąż to do niego nie dotarło. Rozchylił usta, a wyraz twarzy mu złagodniał; rysy wygładziły się, spojrzenie zmiękło. Była w ciąży. Nie był zaskoczony, a jednak nie spodziewał się tego. Takich wieści. Do tego byli stworzeni, temu miało to służyć. Małżeństwo. Rodzina. W taborze kobiety o wiele młodsze od niej przez to przechodziły. Mężczyźni w jego wieku mierzyli się z odpowiedzialnością. Ale mieli rodzinę. Ludzi, którzy mogli im pomóc, o nich zadbać. A dziś? A tu? Co mieli?
Mieli siebie.
— To wspaniała wiadomość — szepnął miękko, kiedy ponagliła go. Będzie ojcem, rozbrzmiało w jego uszach strasznie. Dopadły go wspomnienia stare, najstarsze. Krzyków, wrzasków. Strachu i płaczu. Wspomnienia zabarwione ucieczką przed ludźmi, których nazywali rodziną. Nie tego chciał. Otrząsnął się z tego obrazka, przynajmniej spróbował, mrugając kilkukrotnie. Podszedł do niej, patrząc krótko jej w oczy. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Ani jak. Uśmiechnął się i objął ją. Zamknął w klatce własnych ramion. Mieszanina emocji w nim samym była nie do zniesienia. Strach mieszał się ze szczęściem. Ujął jej twarz w dłonie, kiedy odsunął się na moment i odnalazł jej usta, by złączyć się z nimi w pocałunku. Czułym, ciepłym. Delikatnym.
Nie chciał walczyć z nią, ani swoimi bliskimi.
Odpuścił.
Rodzina zawsze była w jego życiu najważniejsza. To ją stawiał na piedestale, choć nie wszystkich równo, na jednakowych miejscach — czasem one się zmieniały. Był lekkomyślny, nierozważny i choć w sercu nosił przede wszystkim ludzi, których kochał, nie potrafił myśleć tych parę kroków do przodu. Co się z nimi stanie, gdy... I to się nie zmieniało z biegiem lat. Nie zmieniło się także zanim zamknęli go w Tower. Wczoraj myślał. Co się wydarzy, gdy zostaną. Co się zmieni gdy pójdą. Jacy będą, kiedy się rozstaną i jak sobie poradzą osobno. Był rozdarty, rozbity. Powinien pomówić z przyjacielem, ale na to też nie miał sił. Wszystko wokół traciło sens, był bezradny. Nie miał na nic wpływu, musiał być poddany wszystkiemu wkoło. Gdy próbował być sobą świat pękał, walił się. Zbyt często niszczył, nie potrafił niczego budować. Kiedyś budował nastrój; świat muzyki. Teraz nie miał nawet tego. Wciąż się bał tego, co usłyszy.
Westchnął i spojrzał gdzieś w bok, gdy wyznała, że to, co padło poprzedniego dnia to zaledwie część tego, co miała mu do powiedzenia. Nie był gotów na kolejny cios. Nie z jej strony. Jakie miał wyjście? Unikać tego? Zbyć ją? Nie wierzył, że na tym polegało małżeństwo. Nie musiał tego znosić. Mimo to zadarł brodę wyżej i spojrzał na nią z wyczekiwaniem. Jakby chciał powiedzieć, że jest gotów, ale nie był. Ciemne loki opadły mu na czoło; były potargane, nieuczesane. Oczy otoczone ciemnymi, długimi rzęsami spoglądały na nią nieruchomo.
— Tak myślisz? Ja wiem, co jest dla mnie ważne. Nie to. Nie parę bzdur, które trzeba powiedzieć. Wyrzucenie z siebie tego syfu nic nie daje. Jest za to wywaleniem na kogoś wiadra pomyj. Cuchnących, odrażających. Masz, radź sobie z tym. Nie musisz być winna, ale proszę, udźwignij to. Chciałaś, masz— zadrwił, wskazując na nią. — Oblałaś mnie wczoraj tym gównem — zniżył ton do szeptu, spoglądając na nią i uniósł brwi. Wzruszył ramionami, dłonie powędrowały do kieszeni. Jedna z nich była dziurawa, z łatwością dotknął własnej bielizny przez spodnie.
Była zadowolona? Nie, oczywiście, że nie. Żałowała, że to powiedziała, ale nie żałowała, że tak myślała.
— Sama sobie przeczysz.— Spojrzał w dół, na czubki swoich skarpetek, place u stóp. Żałowała własnych słów, które powinna była przemilczeć, by zaraz wspomnieć, że cała seria nieważnych doprowadziła ich tu, gdzie byli. — Co jest ważne dla ciebie, Eve? W ogóle? Dzisiaj? — Pytał. Kiedy chciał wiedzieć, pytał, a ona? A Thomas? Sheila? Pytali o cokolwiek? Kiedy ta rodzina stała się tym, czym się stała? CO mógł zrobić by ją naprawić?
Zamilkł.
Patrzył na nią bez mrugnięcia, na jej piękną, poważną twarz, na której malowały się wszystkie jej obawy. Odwróciła wzrok od niego, ale on patrzył dalej, przetwarzając jej słowa, każdą sylabę, literę. Docierało to do niego powoli, chociaż dziwnym trafem, jeszcze nim się odezwała jego serce zaczęło bić szybciej, jakby przeczuwał, że coś się wydarzy. Jego świadomość tego nie zarejestrowała. Wciąż to do niego nie dotarło. Rozchylił usta, a wyraz twarzy mu złagodniał; rysy wygładziły się, spojrzenie zmiękło. Była w ciąży. Nie był zaskoczony, a jednak nie spodziewał się tego. Takich wieści. Do tego byli stworzeni, temu miało to służyć. Małżeństwo. Rodzina. W taborze kobiety o wiele młodsze od niej przez to przechodziły. Mężczyźni w jego wieku mierzyli się z odpowiedzialnością. Ale mieli rodzinę. Ludzi, którzy mogli im pomóc, o nich zadbać. A dziś? A tu? Co mieli?
Mieli siebie.
— To wspaniała wiadomość — szepnął miękko, kiedy ponagliła go. Będzie ojcem, rozbrzmiało w jego uszach strasznie. Dopadły go wspomnienia stare, najstarsze. Krzyków, wrzasków. Strachu i płaczu. Wspomnienia zabarwione ucieczką przed ludźmi, których nazywali rodziną. Nie tego chciał. Otrząsnął się z tego obrazka, przynajmniej spróbował, mrugając kilkukrotnie. Podszedł do niej, patrząc krótko jej w oczy. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Ani jak. Uśmiechnął się i objął ją. Zamknął w klatce własnych ramion. Mieszanina emocji w nim samym była nie do zniesienia. Strach mieszał się ze szczęściem. Ujął jej twarz w dłonie, kiedy odsunął się na moment i odnalazł jej usta, by złączyć się z nimi w pocałunku. Czułym, ciepłym. Delikatnym.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Powinna dać już spokój, odpuścić i nie rozdrapywać tematu, ale czuła, że przy innej okazji odwróci wzrok, zrezygnuje woląc się cofnąć niż brnąć dalej. Żałowała, że padło tyle bezpośrednich słów, ale gdzieś na skraju była świadomość, że inaczej się nie da. Wiedział od pewnego czasu, że stracili umiejętność rozmowy, wyrzucania tego, co nie leżało i rozumienia, gdzie tkwił problem. Ostatnie próby zaogniały sytuację, pogarszały wszystko raz za razem. Dziś, po wczoraj, nie miała zbyt wiele do stracenia. Ich relacja była już i tak zniszczona, coraz mocniej wątpiła, czy łączyło ich jeszcze cokolwiek, co dawniej było oczywiste. Może dlatego gotowa była ostatni raz podjąć ryzyko. Za kilka miesięcy już tego nie zrobi. Nie oszukiwała się, że jeśli tak będzie wyglądała codzienność, spróbuje ponownie. Wtedy na świecie pojawi się ktoś zdecydowanie ważniejszy i stanie się dla niej wszystkim, pochłaniając więcej czasu, niż najpewniej posiadała doba.
Przechyliła odrobinę głowę w reakcji na jego słowa.
- Mam nadzieję.- odparła, chociaż nie potrafiła pozbyć się wątpliwości. Nie wydawał się na przestrzeni miesięcy tego wiedzieć, miotając się we własnych koszmarach. Trzymał ją od wszystkiego z daleka, milczał, kiedy była gotowa go wysłuchać i być obok dla każdego słowa, jakie chciałby wypowiedzieć. Słuchała ciszy, wahając ciągle czy naciskać na niego, czy dać za wygraną. Gdyby chodziło o kogoś innego, dawno machnęłaby ręką, odpuściła, nie chcąc tracić czasu. W tym przypadku nie potrafiła, nie tak do końca, nie od razu. Drgnęła lekko, spinając się, jakby co najmniej ją uderzył.
- Masz rację, zarzuciłam ci rzeczy, których nie powinnam, ale to najwyraźniej jedyny sposób, by dotrzeć do ciebie, byś słuchał czegokolwiek.- uniosła wzrok ponad jego ramię, zatrzymując spojrzenie gdzieś na ścianie za nim. Gdziekolwiek, byle nie patrzeć mu w oczy w których nie widziała tego, co dawniej.- Każdą rozmowę ze mną tak widzisz? Jako bzdury, które musisz wysłuchać? Bezsensowne wylewanie pomyj? – spytała, bo to chyba najmocniej ruszyło. Z jednej strony zasłużyła sobie na to w pełni, lecz z drugiej czuła cień złości na niego. Chciała go zrozumieć, ponad wszystko, pojąć w końcu, co go tak naprawdę męczy. W zamian dostawała słowa, nie mniej ostre od tych, jakimi uraczyła go dzień wcześniej. Kiedy on dał jej czas, aby przełamała się, nie raniła go w ten sposób.
- Pewnie tak, jak zawsze, kiedy chodzi o ciebie.- przywykła do tego, że potrafiła sama sobie zaprzeczyć, że potrzebując czegoś, wyciągała rękę po coś całkiem innego. Zamrugała i zerknęła na niego, gdy padło pytanie. Pokręciła powoli głową, nie chcąc w pierwszej chwili odpowiedzieć, by zaraz wypuścić powietrze z płuc.- A czy to ważne czego chcę? Zwłaszcza kiedy tygodniami powtarzałam, czego potrzebuję, co jest dla mnie ważne... a teraz o to pytasz? Nic się w tej kwestii nie zmienia, bez znaczenia czy spytałbyś o to dziś, wczoraj, nawet miesiąc wcześniej.- miała chociaż dowód, lepszy niż jakiekolwiek inne, że nie słuchał, że każde jej słowo trafiało w nicość. Już nawet nie czuła się zawiedziona, przecież wiedziała o tym. Kiedy ścierali się w jakiś kwestiach, raz za razem docierało do niej, że nic do niego nie docierało.
Nie wiedziała ile tak naprawdę trwałą ta cisza, ale każda sekunda rozciągała się w wieczność. Dlatego, kiedy w końcu się odezwał, ponaglony wyrzucił z siebie te kilka słów, zamknęła oczy. Dziwna ulga starła się z rozczarowaniem, którego nawet nie powinna pojąć. Unosząc powieki, drgnęła i spięła się mimowolnie, gdy zbliżył się do niej nagle. Ciemne tęczówki zatrzymały się na jego twarzy, przez chwilę błądziły, zanim napotkały wzrok chłopaka. Poczuła obejmujące ją ramiona, zamykające w sposób, który powinien przynieść to samo zapewnienie, co zwykle. Nie czuła tego, nie teraz. Mimo to przytuliła się do niego, wtuliła w męski tors, opierając delikatnie czołem o obojczyk. Kiedy cofnął się nieco, puściła z cichym westchnięciem, gotowa nabrać dystansu. Nadal przyjdzie jej pokutować za wczoraj? Mimowolnie przymknęła oczy, reagując na pocałunek na ustach. Uniosła dłoń, by dotknąć policzka chłopaka, nim smukłe palce w odruchu powędrowały do karku. Słodka chwila, która jeszcze bardziej uciszyła strach, jaki odczuwała od dwóch dni. Przerwała w końcu, odsuwając się minimalnie, chociaż nadal czuła ciepły oddech na skórze.- Przepraszam.- szepnęła, tak by te to jedno słowo zawisło między nimi. W tej ulotnej chwili nie wiedziała, za co naprawdę go przeprasza.
- Rozumiesz teraz skąd mój wczorajszy opór? – spytała miękko.- Bałam się, co się stanie, gdy nie wiesz... Gdy zdecydujesz się na cokolwiek, nie mając pojęcia.- jeśli nadal nie pojmował, była gotowa mu wyjaśnić. Inaczej przez to nie przejdą.- W każdej innej sytuacji, poszłabym za tobą, gdzie tylko chcesz.- dodała ciszej. Mogła w niego wątpić, mogła się wahać, ale wiedziała, że i tak to zrobi. Tak samo wracała, po dwóch latach czy w lutym. Nie potrafiła zostawić go za sobą.- Jeśli nadal jesteś pewny, znikniemy stąd. Tylko bądź naprawdę pewny, że chcesz zostawić za sobą brata. Wiem, jak ważny jest dla Ciebie i nie chcę za kilka dni czy tygodni patrzeć, jak obwiniasz się za własną decyzję. Zwłaszcza kiedy nie mogę ci w żaden sposób pomóc- nie chciała już więcej patrzeć na niego takiego, żałującego. Wystarczyły ostatnie miesiące.
Przechyliła odrobinę głowę w reakcji na jego słowa.
- Mam nadzieję.- odparła, chociaż nie potrafiła pozbyć się wątpliwości. Nie wydawał się na przestrzeni miesięcy tego wiedzieć, miotając się we własnych koszmarach. Trzymał ją od wszystkiego z daleka, milczał, kiedy była gotowa go wysłuchać i być obok dla każdego słowa, jakie chciałby wypowiedzieć. Słuchała ciszy, wahając ciągle czy naciskać na niego, czy dać za wygraną. Gdyby chodziło o kogoś innego, dawno machnęłaby ręką, odpuściła, nie chcąc tracić czasu. W tym przypadku nie potrafiła, nie tak do końca, nie od razu. Drgnęła lekko, spinając się, jakby co najmniej ją uderzył.
- Masz rację, zarzuciłam ci rzeczy, których nie powinnam, ale to najwyraźniej jedyny sposób, by dotrzeć do ciebie, byś słuchał czegokolwiek.- uniosła wzrok ponad jego ramię, zatrzymując spojrzenie gdzieś na ścianie za nim. Gdziekolwiek, byle nie patrzeć mu w oczy w których nie widziała tego, co dawniej.- Każdą rozmowę ze mną tak widzisz? Jako bzdury, które musisz wysłuchać? Bezsensowne wylewanie pomyj? – spytała, bo to chyba najmocniej ruszyło. Z jednej strony zasłużyła sobie na to w pełni, lecz z drugiej czuła cień złości na niego. Chciała go zrozumieć, ponad wszystko, pojąć w końcu, co go tak naprawdę męczy. W zamian dostawała słowa, nie mniej ostre od tych, jakimi uraczyła go dzień wcześniej. Kiedy on dał jej czas, aby przełamała się, nie raniła go w ten sposób.
- Pewnie tak, jak zawsze, kiedy chodzi o ciebie.- przywykła do tego, że potrafiła sama sobie zaprzeczyć, że potrzebując czegoś, wyciągała rękę po coś całkiem innego. Zamrugała i zerknęła na niego, gdy padło pytanie. Pokręciła powoli głową, nie chcąc w pierwszej chwili odpowiedzieć, by zaraz wypuścić powietrze z płuc.- A czy to ważne czego chcę? Zwłaszcza kiedy tygodniami powtarzałam, czego potrzebuję, co jest dla mnie ważne... a teraz o to pytasz? Nic się w tej kwestii nie zmienia, bez znaczenia czy spytałbyś o to dziś, wczoraj, nawet miesiąc wcześniej.- miała chociaż dowód, lepszy niż jakiekolwiek inne, że nie słuchał, że każde jej słowo trafiało w nicość. Już nawet nie czuła się zawiedziona, przecież wiedziała o tym. Kiedy ścierali się w jakiś kwestiach, raz za razem docierało do niej, że nic do niego nie docierało.
Nie wiedziała ile tak naprawdę trwałą ta cisza, ale każda sekunda rozciągała się w wieczność. Dlatego, kiedy w końcu się odezwał, ponaglony wyrzucił z siebie te kilka słów, zamknęła oczy. Dziwna ulga starła się z rozczarowaniem, którego nawet nie powinna pojąć. Unosząc powieki, drgnęła i spięła się mimowolnie, gdy zbliżył się do niej nagle. Ciemne tęczówki zatrzymały się na jego twarzy, przez chwilę błądziły, zanim napotkały wzrok chłopaka. Poczuła obejmujące ją ramiona, zamykające w sposób, który powinien przynieść to samo zapewnienie, co zwykle. Nie czuła tego, nie teraz. Mimo to przytuliła się do niego, wtuliła w męski tors, opierając delikatnie czołem o obojczyk. Kiedy cofnął się nieco, puściła z cichym westchnięciem, gotowa nabrać dystansu. Nadal przyjdzie jej pokutować za wczoraj? Mimowolnie przymknęła oczy, reagując na pocałunek na ustach. Uniosła dłoń, by dotknąć policzka chłopaka, nim smukłe palce w odruchu powędrowały do karku. Słodka chwila, która jeszcze bardziej uciszyła strach, jaki odczuwała od dwóch dni. Przerwała w końcu, odsuwając się minimalnie, chociaż nadal czuła ciepły oddech na skórze.- Przepraszam.- szepnęła, tak by te to jedno słowo zawisło między nimi. W tej ulotnej chwili nie wiedziała, za co naprawdę go przeprasza.
- Rozumiesz teraz skąd mój wczorajszy opór? – spytała miękko.- Bałam się, co się stanie, gdy nie wiesz... Gdy zdecydujesz się na cokolwiek, nie mając pojęcia.- jeśli nadal nie pojmował, była gotowa mu wyjaśnić. Inaczej przez to nie przejdą.- W każdej innej sytuacji, poszłabym za tobą, gdzie tylko chcesz.- dodała ciszej. Mogła w niego wątpić, mogła się wahać, ale wiedziała, że i tak to zrobi. Tak samo wracała, po dwóch latach czy w lutym. Nie potrafiła zostawić go za sobą.- Jeśli nadal jesteś pewny, znikniemy stąd. Tylko bądź naprawdę pewny, że chcesz zostawić za sobą brata. Wiem, jak ważny jest dla Ciebie i nie chcę za kilka dni czy tygodni patrzeć, jak obwiniasz się za własną decyzję. Zwłaszcza kiedy nie mogę ci w żaden sposób pomóc- nie chciała już więcej patrzeć na niego takiego, żałującego. Wystarczyły ostatnie miesiące.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Słowa były potężną bronią, ale nie jedyną jaką posiadał. To babcia nauczyła go przyglądać się ludziom i próbować zgadywać ich potrzeby, czarować słowem, by dostać to, czego chciał. Dziadek nauczył go jak używać ich do tego, by sprzedać lub wepchnąć komuś w dłonie coś kompletnie bezwartościowego, jak zareklamować marnego konia, czy wzbudzić w kimś chęć jego posiadania. Nie był w tym nigdy tak dobry jak oni. Nie był też tak dobry w ukrywaniu prawdziwych uczuć jak własny brat, który pokazywał mu całe życie, że ból należy chować głęboko w sobie i nie obarczać nim bliskich. Po to by ich chronić. Nigdy nie był kimś kto potrafił mówić o cierpieniu. Przynajmniej własnym. Stało się jego częścią odkąd tylko pamiętał, pełzało tuż pod cienką jak papier skórą. Niewidoczne pod szerokim uśmiechem i szalonym błyskiem w oku. Ale czuł to od zawsze i czasem umierał wewnętrznie. Był smutny. W głębi siebie zawsze tak musiało być.
Odpychał od siebie ludzi, których kochał. Miał w tym swoją pokrętną logikę, wytłumaczenie — zawsze jakieś. Dziadkowie tego go nauczyli — nigdy nie mógł pozostać bez, byłby wtedy bezbronny. Może wcale nie przestali umieć ze sobą rozmawiać — może problemy, z którymi mierzyli się jako dzieci nie były takie monumentalne jak te, którymi stawiali czoła dziś. Może bariery, którymi się osłaniali były wyższe, bo zagrożenie stawało się większe i bardziej realne? Może przepaść wydawała się większa i głębsza, bo droga do siebie urwała się, by z czasem stać się wydeptaną ścieżką pośród gęstych drzew. Może to wymagało czasu i poznania się na nowo? Miał wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi. Nie chciał wychodzić na głupka, słabeusza, tchórza. Ignorant wypadał znacznie lepiej. Zwyczajny dupek, cham. Prócz słów miał pięści, którymi rozwiązywał własne problemy. Tak przynajmniej sądził. Kiedy na nie patrzył starał się nie zastanawiać, kiedy chude, długie palce grajka tak skostniały. Nie wierzył, by nadawały się do czegokolwiek jeszcze poza biciem. Gasił w sobie tęskne a może?. Nigdy by jej nie uderzył. Jak miał konfrontować się z jej oskarżeniami, słowami i atakami. Nie unosił wyżej gardy, nigdy nie sądził, by musiał. Tylko tyle, by ukryć smutek, który nieświadomie potrafiła od niego odegnać. Brakowało mu tego. Beztroski i nieświadomości, która sprawiała, że zapominał o tym.
— Niezła próba zwrócenia mojej uwagi. Ze wszystkich rzeczy, które masz mi do powiedzenia te są najgłośniejsze — odpowiedział jej cierpko, z kpiną. Jego wzrok przez moment wydawał się pusty, prawie martwy, pozbawiony czegokolwiek. Patrzył nim tak na nią, kiedy jej własny sięgał ponad jego ramię. —Właściwie to wolałbym tak traktować twoje słowa. Jako stek bzdur, zamiast noży wbitych prosto w plecy — dodał zaraz i spuścił wzrok. Nie spodziewał się takiego ciosu z jej strony. Osądzenia go w ten sposób. Dla niego rodzina zawsze była najważniejsza. Jego bliscy. Wąski krąg ludzi, których kochał, i dla których gotów był zrobić wszystko. Dla swoich. Dla niej nigdy to nie był priorytet. Robiła to, co musiała. Kiedy musiała, choć widział, że najszczęśliwsza była właśnie wtedy, gdy nie musiała nic.
Nigdy mu to nie przeszkadzało, nigdy nie chciał od niej więcej. A jednocześnie chciał mieć ją dla siebie. Szczerą i prawdziwą. Przy sobie. Nic więcej.
Wsunął dłonie do kieszeni jeszcze na moment — pokręcił głową, tuż przed tym, gdy całe jego dotychczasowe życie miało wywrócić się do góry nogami. Zastygł na moment w bezruchu, niczym posąg, patrząc na nią tak, jakby oczekiwał, że zaraz mu powie, że to żart, ale to nie był dowcip.
— Nie łapię tego. Właśnie zadałem ci pytanie, nie dla jaj, na gacie Merlina, tylko po to, żeby się dowiedzieć, a ty pytasz mnie, czy mnie to obchodzi? To po co ja, kurwa, pytam? — Uniósł brwi wysoko, z irytacją, patrząc na nią z niedowierzaniem. — Nie możesz oczekiwać ode mnie, że się wszystkiego domyśle, nie czytam w myślach, nie jestem cholerną wróżką, nawet pieprzony Dippett nie wpadłby na to, co chodzi kobietom po głowie bo to jest jakaś czarna magia! — fuknął wzburzony w jej kierunku. — Miesiąc temu mogłaś myśleć coś innego, pytam cię dziś, tu i teraz. O co tak naprawdę ci chodzi, Eve. powiedz mi, bo nie wiem. Nie rozumiem. Próbuję, ale nie umiem — jego głos stał się spokojniejszy, wręcz błagalny, a jego wzrok rozpaczliwy i pełen wzburzenia. — Nie wiem, co mam robić — szepnął z desperacją. Wszyscy od niego czegoś oczekiwali, ale to było tak sprzeczne, nielogiczne. Ciągle się tłumaczył z tego, co robił, ale chciał dobrze. Nie potrafił zrobić tego lepiej, a wciąż wszystko się komplikowało.
Tak jak teraz. A może ta jedna informacja miała wszystko rozprostować? Jak to mogło zmienić wszystko, naprawić? Nic nigdy nie naprawiało się samo.
Nie powinien się na nią wściekać. Kontynuować tego tematu. Nie w taki sposób. Ciepło jej ciała było przyjemne, ale było go za mało. Czuł, że ta chwila powinna wyglądać inaczej — on powinien być inny. Myślał, że będzie czuł coś innego. Nie chciał tego balastu za sobą, tych wszystkich trudnych i ciężkich rzeczy. Dorosłość była do bani.
Milczał przez jakąś chwilę, słuchał jej głosu. Jaki to miało wpływ na wczoraj? Nie chciała stąd odchodzić. Dom był wygodny, nigdy nie mieli luksusów takich jak teraz, w trakcie wojny. Kominek, tyle pokoi, kuchnię, stół. Kanapę. To było jak powrót do szkoły, choć wszystko musieli zapewnić sobie sami. Ale przynajmniej dom wydawał się bezpieczny. Mieli dach nad głową.
— Nie chcę — wyznał jej cicho, z poczuciem wstydu. Nie chciał zostawiać Thomasa. Tak jak nie chciał tego wtedy, nie był stworzony do samotności, choć paradoksalnie wszystkich od siebie odpychał. — Chciałem, żebyście były bezpieczne.— Odsunął się od niej, by spojrzeć jej w oczy. Nie kłamał, naprawdę tego chciał. — Nie wiem, czy tutaj jesteście. Czy zaraz nie pojawi się ktoś, kto będzie ingerował w nasze życie. Mówił nam co mamy robić, a czego nie. — Mieli swoje zasady, choć ich pokolenie, oni, żyli nimi zupełnie inaczej niż rodzice w taborze, dziadkowie, krewni. Hogwart i świat wartości z tego świata ciągnął, wyzwalał młodość, poczucie wolności. Nie ciągnęło go wcale do respektowania wszystkich zakazów świętych cygańskich praw. A jednocześnie właśnie te zasady zespajały go ze światem do którego wszedł, a w którym się nie urodził. Za którym tęsknił. — Zrobimy, co zechcesz — odpowiedział cienko, z kapitulacją.
Nie miał pojęcia co robić dalej. Nie miał planu ani pomysłu. Jego walka o prawo głosu i decydowania spełzała na niczym, kiedy miał wrażenie, że jest przeciw nim wszystkim. Wiedział, że siostra podąży za nim, ale czuł, że stanęłaby po stronie Thomasa. Tak jak wczoraj Eve. Walka nie miała już sensu.
— Sheila już wie? — spytał, spoglądając jej w oczy. — Jak… jak się czujesz?
Odpychał od siebie ludzi, których kochał. Miał w tym swoją pokrętną logikę, wytłumaczenie — zawsze jakieś. Dziadkowie tego go nauczyli — nigdy nie mógł pozostać bez, byłby wtedy bezbronny. Może wcale nie przestali umieć ze sobą rozmawiać — może problemy, z którymi mierzyli się jako dzieci nie były takie monumentalne jak te, którymi stawiali czoła dziś. Może bariery, którymi się osłaniali były wyższe, bo zagrożenie stawało się większe i bardziej realne? Może przepaść wydawała się większa i głębsza, bo droga do siebie urwała się, by z czasem stać się wydeptaną ścieżką pośród gęstych drzew. Może to wymagało czasu i poznania się na nowo? Miał wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi. Nie chciał wychodzić na głupka, słabeusza, tchórza. Ignorant wypadał znacznie lepiej. Zwyczajny dupek, cham. Prócz słów miał pięści, którymi rozwiązywał własne problemy. Tak przynajmniej sądził. Kiedy na nie patrzył starał się nie zastanawiać, kiedy chude, długie palce grajka tak skostniały. Nie wierzył, by nadawały się do czegokolwiek jeszcze poza biciem. Gasił w sobie tęskne a może?. Nigdy by jej nie uderzył. Jak miał konfrontować się z jej oskarżeniami, słowami i atakami. Nie unosił wyżej gardy, nigdy nie sądził, by musiał. Tylko tyle, by ukryć smutek, który nieświadomie potrafiła od niego odegnać. Brakowało mu tego. Beztroski i nieświadomości, która sprawiała, że zapominał o tym.
— Niezła próba zwrócenia mojej uwagi. Ze wszystkich rzeczy, które masz mi do powiedzenia te są najgłośniejsze — odpowiedział jej cierpko, z kpiną. Jego wzrok przez moment wydawał się pusty, prawie martwy, pozbawiony czegokolwiek. Patrzył nim tak na nią, kiedy jej własny sięgał ponad jego ramię. —Właściwie to wolałbym tak traktować twoje słowa. Jako stek bzdur, zamiast noży wbitych prosto w plecy — dodał zaraz i spuścił wzrok. Nie spodziewał się takiego ciosu z jej strony. Osądzenia go w ten sposób. Dla niego rodzina zawsze była najważniejsza. Jego bliscy. Wąski krąg ludzi, których kochał, i dla których gotów był zrobić wszystko. Dla swoich. Dla niej nigdy to nie był priorytet. Robiła to, co musiała. Kiedy musiała, choć widział, że najszczęśliwsza była właśnie wtedy, gdy nie musiała nic.
Nigdy mu to nie przeszkadzało, nigdy nie chciał od niej więcej. A jednocześnie chciał mieć ją dla siebie. Szczerą i prawdziwą. Przy sobie. Nic więcej.
Wsunął dłonie do kieszeni jeszcze na moment — pokręcił głową, tuż przed tym, gdy całe jego dotychczasowe życie miało wywrócić się do góry nogami. Zastygł na moment w bezruchu, niczym posąg, patrząc na nią tak, jakby oczekiwał, że zaraz mu powie, że to żart, ale to nie był dowcip.
— Nie łapię tego. Właśnie zadałem ci pytanie, nie dla jaj, na gacie Merlina, tylko po to, żeby się dowiedzieć, a ty pytasz mnie, czy mnie to obchodzi? To po co ja, kurwa, pytam? — Uniósł brwi wysoko, z irytacją, patrząc na nią z niedowierzaniem. — Nie możesz oczekiwać ode mnie, że się wszystkiego domyśle, nie czytam w myślach, nie jestem cholerną wróżką, nawet pieprzony Dippett nie wpadłby na to, co chodzi kobietom po głowie bo to jest jakaś czarna magia! — fuknął wzburzony w jej kierunku. — Miesiąc temu mogłaś myśleć coś innego, pytam cię dziś, tu i teraz. O co tak naprawdę ci chodzi, Eve. powiedz mi, bo nie wiem. Nie rozumiem. Próbuję, ale nie umiem — jego głos stał się spokojniejszy, wręcz błagalny, a jego wzrok rozpaczliwy i pełen wzburzenia. — Nie wiem, co mam robić — szepnął z desperacją. Wszyscy od niego czegoś oczekiwali, ale to było tak sprzeczne, nielogiczne. Ciągle się tłumaczył z tego, co robił, ale chciał dobrze. Nie potrafił zrobić tego lepiej, a wciąż wszystko się komplikowało.
Tak jak teraz. A może ta jedna informacja miała wszystko rozprostować? Jak to mogło zmienić wszystko, naprawić? Nic nigdy nie naprawiało się samo.
Nie powinien się na nią wściekać. Kontynuować tego tematu. Nie w taki sposób. Ciepło jej ciała było przyjemne, ale było go za mało. Czuł, że ta chwila powinna wyglądać inaczej — on powinien być inny. Myślał, że będzie czuł coś innego. Nie chciał tego balastu za sobą, tych wszystkich trudnych i ciężkich rzeczy. Dorosłość była do bani.
Milczał przez jakąś chwilę, słuchał jej głosu. Jaki to miało wpływ na wczoraj? Nie chciała stąd odchodzić. Dom był wygodny, nigdy nie mieli luksusów takich jak teraz, w trakcie wojny. Kominek, tyle pokoi, kuchnię, stół. Kanapę. To było jak powrót do szkoły, choć wszystko musieli zapewnić sobie sami. Ale przynajmniej dom wydawał się bezpieczny. Mieli dach nad głową.
— Nie chcę — wyznał jej cicho, z poczuciem wstydu. Nie chciał zostawiać Thomasa. Tak jak nie chciał tego wtedy, nie był stworzony do samotności, choć paradoksalnie wszystkich od siebie odpychał. — Chciałem, żebyście były bezpieczne.— Odsunął się od niej, by spojrzeć jej w oczy. Nie kłamał, naprawdę tego chciał. — Nie wiem, czy tutaj jesteście. Czy zaraz nie pojawi się ktoś, kto będzie ingerował w nasze życie. Mówił nam co mamy robić, a czego nie. — Mieli swoje zasady, choć ich pokolenie, oni, żyli nimi zupełnie inaczej niż rodzice w taborze, dziadkowie, krewni. Hogwart i świat wartości z tego świata ciągnął, wyzwalał młodość, poczucie wolności. Nie ciągnęło go wcale do respektowania wszystkich zakazów świętych cygańskich praw. A jednocześnie właśnie te zasady zespajały go ze światem do którego wszedł, a w którym się nie urodził. Za którym tęsknił. — Zrobimy, co zechcesz — odpowiedział cienko, z kapitulacją.
Nie miał pojęcia co robić dalej. Nie miał planu ani pomysłu. Jego walka o prawo głosu i decydowania spełzała na niczym, kiedy miał wrażenie, że jest przeciw nim wszystkim. Wiedział, że siostra podąży za nim, ale czuł, że stanęłaby po stronie Thomasa. Tak jak wczoraj Eve. Walka nie miała już sensu.
— Sheila już wie? — spytał, spoglądając jej w oczy. — Jak… jak się czujesz?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie chciała z nim walczyć, ścierać się na jakiejkolwiek płaszczyźnie, której głównym powodem był tylko i wyłącznie kolejny konflikt. Czasami potrafiła być kąśliwa, ale nigdy, by go zranić. Dlatego nie rozumiała jakim cudem dotarli do tego miejsca, momentu w którym każde wypowiedziane przez nią słowo było odbierane w jeden sposób. Nie chciała wbijać mu noża w plecy, sprawiać, by czuł się dotknięty. Nie wiedziała jednak, jak inaczej skupić jego uwagę. Prosiła wielokrotnie i czekała zbyt długo na rezultaty. Nic się nie zmieniało, a wręcz z dnia na dzień było gorzej. Powoli chciała, jedynie schodzić mu z drogi i odwracać głowę, ilekroć pojawią się kłopoty. Mogła to zrobić, zaciskając przez pewien czas zęby, uporczywie pilnując się. Mogła. Tylko czy to było rozwiązanie? Czy tego chciał? Nie łudziła się, że dostanie na to jasną odpowiedź. Ostatnim czasy przecież wzbraniał się przed tym uparcie.- To nie są jedyne słowa, jakie chcę, byś słyszał. Mówiłam wielokrotnie te, które powinny być dla ciebie głośniejsze, ale najwyraźniej nie są.- odparła, nie ukrywając nawet niezadowolenia i jednocześnie rezygnacji w głosie. Co miała mu powiedzieć innego? Przeprosić, że najwyraźniej ignorował wszystko inne? Coraz bardziej czuła się zmęczona rozmową z nim, na wyrost zakładając, że najpewniej i tak nic się nie zmieni. Milczała, kiedy skomentował jej słowa. Nie wiedziała, jak mogła jeszcze zareagować.
Uniosła na niego spojrzenie, kiedy usłyszała gniewny ton i przekleństwo. Cofnęła się przed nim, ledwo powstrzymując delikatny grymas na ustach. Nie powinna się go bać, czuć niepokoju, kiedy zdradzał złość. Coś jednak w jego tonie sprawiło, że nie zadarła brody, a poddała się odruchowi o jaki się dotąd nie podejrzewała. Nigdy nie uderzył jej, nawet jeśli czasami zastanawiała się, kiedy zdenerwuje go wystarczająco. Potrafiła przecież przeciągnąć strunę, zadeptać każdą nić opanowania. Miała tego całkowitą świadomość i czasami — chociaż nigdy w stosunku do niego — wykorzystywała owe umiejętności by wtrącić kogoś z równowagi. Teraz jednak zawahała się, niepewna czy mówić o wszystkim. Naprawdę chciałby tego słuchać? Nadal nie miała pewności, mimo jego wybuchu sprzed chwili.
- Nie chcę, żeby było tak dalej... tak jak teraz. Chcę ci znów ufać i wierzyć, że podejmujesz najlepsze decyzję, ale nie potrafię. Obserwowałam cię przez tygodnie, jak męczysz się, a później udajesz, że wszystko jest dobrze, gdy tak naprawdę nic pewnie nie było na swoim miejscu. Myślisz, że jesteś tak słaby, że mówieniem o tym, co cię boli i dręczy tylko to potwierdzisz? Skąd się to wzięło?- mimo że pytała, wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Czekała zbyt długo już, by teraz łudzić się w tej jednej kwestii. Nie umiała skłonić go do mówienia, przestała więc próbować, ale to nie oznaczało, że było dobrze, że akceptowała to w jakikolwiek sposób.- Chcę Cię takiego jak dawniej, James. Potrzebuję tamtego chłopaka, w którego wierzyłam bezgranicznie, a który, nawet jeśli potrafił podejmować najgłupsze decyzje, wiedziałam, że z nich wybrnie z tym zadziornym uśmiechem. Uśmiechem, który denerwował mnie jak nic innego i równocześnie ugłaskiwał, kiedy tylko go widziałam.- mówiła cicho, odwracając od niego ciemne tęczówki, chociaż w kącikach jej ust pojawił się uśmiech na tamto wspomnienie.- Teraz mam wrażenie, że żądam zbyt wiele i do końca nie wiem nawet dlaczego. Irytuje mnie ta niewiedza i świadomość, że nic z tym nie mogę zrobić, bo największą przeszkodą, nie do przejścia jesteś Ty sam. Ty, który sprawiasz, że czuję się podle przy każdym słowie, jakie wyrzucam z siebie. Po wczoraj wiem, że cokolwiek zrobię i powiem, nie będzie dobrze. To małżeństwo nie powinno zmienić wszystkiego aż tak, nie powinno niszczyć i być powodem, gdy któreś z nas czuje się zranione przez to drugie. Coś, co teraz dotyka cię do żywego, kiedyś nie zwróciłbyś na to uwagi. Przecież nie raz głupio rzuciłam coś gorszego, palnęłam głupotę i nie poświęcałeś temu nawet sekundy, gdy byłam już gotowa przepraszać.- odwróciła się od niego, przeszła parę kroków przez salon. Nie mogła już stać w miejscu, nie potrafiła tkwić w bezruchu. Zamilkła na parę minut, dłuższą chwilę by opanować wzburzone emocje. Miała odpowiedzieć na pytanie, początkowo zamierzała krótko, lecz słowa popłynęły same. Może nie powinny w takiej ilości, ale miała dość tego, że gryzła się w język wcześniej.- Pytasz czego chcę i co jest dla mnie ważne? O co mi chodzi? Chcę pewności, świadomości, co się dzieje i Ciebie. To się nie zmienia od tygodni, cholernych tygodni, gdy mam wrażenie, że jak katarynka powtarzam cały czas to samo i czekam nie wiadomo na co. Tylko tyle, a pewnie i tak zdecydowanie zbyt wiele- odparła, zastanawiając się na ile marnowała czas tym monologiem. Jak bardzo nic to nie zmieni po raz kolejny? Ile słów ponownie odbije się od ściany, jaka istniała między nimi? Za parę miesięcy już tego nie powtórzy, wtedy na świecie będzie ktoś, kto szybko może stać się ważniejszy niż chłopak stojący w salonie i była ciekawa czy był tego świadom, czy dopiero to do niego dotrze.
Spuściła spojrzenie na podłogę, kiedy powróciła spotęgowana niepewność mieszana z zapomnianym już powoli, naiwnym szczęściem. Próbowała odpędzić wątpliwości, aby nie odbiły się w spojrzeniu. Ciemne tęczówki zawisły na jego twarzy, gdy odpowiedział na inną istotną teraz kwestię. Wiedziała. Marnym pocieszeniem było, że wcale się nie pomyliła. Nie potrafił zostawić za sobą Thomasa, nie, kiedy doradcą przestawała być impulsywność.- Więc czemu chciałeś to zrobić wczoraj? Czemu byłeś gotowy zostawić Go za sobą, skoro miało cię to unieszczęśliwić? – spytała, nie rozumiejąc, dlaczego cały czas robił coś wbrew sobie, chociaż niezliczoną ilość razy sama była przecież tego powodem i miała tę świadomość.
- Wiem, że chciałbyś, ale nie wierzę, że możemy być bezpieczni.- odparła. Przestała w to wierzyć już jakiś czas temu, odkąd niepewność kolejnego dnia znów rozgościła się w myślach.- Przeniesiemy się w inne miejsce i co? Ile czasu zajmie, aż znów ktoś obcy, postanowi pojawić się u nas, bo dowie się, gdzie jesteśmy? – może znał odpowiedź, jak długo będą cieszyć się spokojem, zanim konsekwencje spadną znów na któreś z nich, a tym samym na resztę.- To miejsce, ten dom nie różni się niczym od każdego innego, w którym możemy być, ale jest teraz i tu. Kolejne będzie za to wzbudzeniem nowej nadziei, że gdzieś tam będzie lepiej i rozczarowaniem, gdy znów będzie tak samo.- szepnęła. Objęła się lekko ramionami, odruchowo fizycznie dystansując się od drugiej osoby, lecz chyba pierwszy raz świadomie od niego. Potrzebowała jednak tej odrobiny przestrzeni, próbując przełamać się względem kolejnych słów.
- Powiedz mi, że będzie lepiej. Obiecaj, a przytaknę na wszystko, co zaproponujesz.- była gotowa ryzykować dla niego, w tej jednej chwili, jeśli jej przyrzeknie. Nawet przecząc swoim słowom sprzed kilku minut. Pokręciła powoli głową, kiedy padło pytanie.
- Nie wie. Chciałam, żebyś dowiedział się pierwszy.- może nie miało to większego znaczenia, ale właśnie tak postanowiła i dopięła swego.- Powiem jej dziś lub jutro.- dodała, bo nawet nie wiedziała, gdzie teraz wcięło dziewczynę. Na kolejną kwestię wzruszyła ramionami, cofając się raz jeszcze i odwracając wzrok w kierunku okna.- Nie wiem, chyba dobrze.- nie miała co do tego pewności. W tej chwili czuła się źle i niepewnie, lecz w całokształcie nie było najgorzej. Dokuczliwość ciąży zmalała, łatwiej było przebrnąć przez cały dzień i wręcz zapomnieć o obecnym stanie. Skupiała się na tym, co miała do zrobienia, zaczynając funkcjonować zadaniowo, aby nie skupiać myśli na niczym konkretnym. Było lepiej.- Jest lepiej niż przez ostatnie dwa czy trzy tygodnie.- dodała z lekkim wzruszeniem ramionami.
Uniosła na niego spojrzenie, kiedy usłyszała gniewny ton i przekleństwo. Cofnęła się przed nim, ledwo powstrzymując delikatny grymas na ustach. Nie powinna się go bać, czuć niepokoju, kiedy zdradzał złość. Coś jednak w jego tonie sprawiło, że nie zadarła brody, a poddała się odruchowi o jaki się dotąd nie podejrzewała. Nigdy nie uderzył jej, nawet jeśli czasami zastanawiała się, kiedy zdenerwuje go wystarczająco. Potrafiła przecież przeciągnąć strunę, zadeptać każdą nić opanowania. Miała tego całkowitą świadomość i czasami — chociaż nigdy w stosunku do niego — wykorzystywała owe umiejętności by wtrącić kogoś z równowagi. Teraz jednak zawahała się, niepewna czy mówić o wszystkim. Naprawdę chciałby tego słuchać? Nadal nie miała pewności, mimo jego wybuchu sprzed chwili.
- Nie chcę, żeby było tak dalej... tak jak teraz. Chcę ci znów ufać i wierzyć, że podejmujesz najlepsze decyzję, ale nie potrafię. Obserwowałam cię przez tygodnie, jak męczysz się, a później udajesz, że wszystko jest dobrze, gdy tak naprawdę nic pewnie nie było na swoim miejscu. Myślisz, że jesteś tak słaby, że mówieniem o tym, co cię boli i dręczy tylko to potwierdzisz? Skąd się to wzięło?- mimo że pytała, wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Czekała zbyt długo już, by teraz łudzić się w tej jednej kwestii. Nie umiała skłonić go do mówienia, przestała więc próbować, ale to nie oznaczało, że było dobrze, że akceptowała to w jakikolwiek sposób.- Chcę Cię takiego jak dawniej, James. Potrzebuję tamtego chłopaka, w którego wierzyłam bezgranicznie, a który, nawet jeśli potrafił podejmować najgłupsze decyzje, wiedziałam, że z nich wybrnie z tym zadziornym uśmiechem. Uśmiechem, który denerwował mnie jak nic innego i równocześnie ugłaskiwał, kiedy tylko go widziałam.- mówiła cicho, odwracając od niego ciemne tęczówki, chociaż w kącikach jej ust pojawił się uśmiech na tamto wspomnienie.- Teraz mam wrażenie, że żądam zbyt wiele i do końca nie wiem nawet dlaczego. Irytuje mnie ta niewiedza i świadomość, że nic z tym nie mogę zrobić, bo największą przeszkodą, nie do przejścia jesteś Ty sam. Ty, który sprawiasz, że czuję się podle przy każdym słowie, jakie wyrzucam z siebie. Po wczoraj wiem, że cokolwiek zrobię i powiem, nie będzie dobrze. To małżeństwo nie powinno zmienić wszystkiego aż tak, nie powinno niszczyć i być powodem, gdy któreś z nas czuje się zranione przez to drugie. Coś, co teraz dotyka cię do żywego, kiedyś nie zwróciłbyś na to uwagi. Przecież nie raz głupio rzuciłam coś gorszego, palnęłam głupotę i nie poświęcałeś temu nawet sekundy, gdy byłam już gotowa przepraszać.- odwróciła się od niego, przeszła parę kroków przez salon. Nie mogła już stać w miejscu, nie potrafiła tkwić w bezruchu. Zamilkła na parę minut, dłuższą chwilę by opanować wzburzone emocje. Miała odpowiedzieć na pytanie, początkowo zamierzała krótko, lecz słowa popłynęły same. Może nie powinny w takiej ilości, ale miała dość tego, że gryzła się w język wcześniej.- Pytasz czego chcę i co jest dla mnie ważne? O co mi chodzi? Chcę pewności, świadomości, co się dzieje i Ciebie. To się nie zmienia od tygodni, cholernych tygodni, gdy mam wrażenie, że jak katarynka powtarzam cały czas to samo i czekam nie wiadomo na co. Tylko tyle, a pewnie i tak zdecydowanie zbyt wiele- odparła, zastanawiając się na ile marnowała czas tym monologiem. Jak bardzo nic to nie zmieni po raz kolejny? Ile słów ponownie odbije się od ściany, jaka istniała między nimi? Za parę miesięcy już tego nie powtórzy, wtedy na świecie będzie ktoś, kto szybko może stać się ważniejszy niż chłopak stojący w salonie i była ciekawa czy był tego świadom, czy dopiero to do niego dotrze.
Spuściła spojrzenie na podłogę, kiedy powróciła spotęgowana niepewność mieszana z zapomnianym już powoli, naiwnym szczęściem. Próbowała odpędzić wątpliwości, aby nie odbiły się w spojrzeniu. Ciemne tęczówki zawisły na jego twarzy, gdy odpowiedział na inną istotną teraz kwestię. Wiedziała. Marnym pocieszeniem było, że wcale się nie pomyliła. Nie potrafił zostawić za sobą Thomasa, nie, kiedy doradcą przestawała być impulsywność.- Więc czemu chciałeś to zrobić wczoraj? Czemu byłeś gotowy zostawić Go za sobą, skoro miało cię to unieszczęśliwić? – spytała, nie rozumiejąc, dlaczego cały czas robił coś wbrew sobie, chociaż niezliczoną ilość razy sama była przecież tego powodem i miała tę świadomość.
- Wiem, że chciałbyś, ale nie wierzę, że możemy być bezpieczni.- odparła. Przestała w to wierzyć już jakiś czas temu, odkąd niepewność kolejnego dnia znów rozgościła się w myślach.- Przeniesiemy się w inne miejsce i co? Ile czasu zajmie, aż znów ktoś obcy, postanowi pojawić się u nas, bo dowie się, gdzie jesteśmy? – może znał odpowiedź, jak długo będą cieszyć się spokojem, zanim konsekwencje spadną znów na któreś z nich, a tym samym na resztę.- To miejsce, ten dom nie różni się niczym od każdego innego, w którym możemy być, ale jest teraz i tu. Kolejne będzie za to wzbudzeniem nowej nadziei, że gdzieś tam będzie lepiej i rozczarowaniem, gdy znów będzie tak samo.- szepnęła. Objęła się lekko ramionami, odruchowo fizycznie dystansując się od drugiej osoby, lecz chyba pierwszy raz świadomie od niego. Potrzebowała jednak tej odrobiny przestrzeni, próbując przełamać się względem kolejnych słów.
- Powiedz mi, że będzie lepiej. Obiecaj, a przytaknę na wszystko, co zaproponujesz.- była gotowa ryzykować dla niego, w tej jednej chwili, jeśli jej przyrzeknie. Nawet przecząc swoim słowom sprzed kilku minut. Pokręciła powoli głową, kiedy padło pytanie.
- Nie wie. Chciałam, żebyś dowiedział się pierwszy.- może nie miało to większego znaczenia, ale właśnie tak postanowiła i dopięła swego.- Powiem jej dziś lub jutro.- dodała, bo nawet nie wiedziała, gdzie teraz wcięło dziewczynę. Na kolejną kwestię wzruszyła ramionami, cofając się raz jeszcze i odwracając wzrok w kierunku okna.- Nie wiem, chyba dobrze.- nie miała co do tego pewności. W tej chwili czuła się źle i niepewnie, lecz w całokształcie nie było najgorzej. Dokuczliwość ciąży zmalała, łatwiej było przebrnąć przez cały dzień i wręcz zapomnieć o obecnym stanie. Skupiała się na tym, co miała do zrobienia, zaczynając funkcjonować zadaniowo, aby nie skupiać myśli na niczym konkretnym. Było lepiej.- Jest lepiej niż przez ostatnie dwa czy trzy tygodnie.- dodała z lekkim wzruszeniem ramionami.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mógł spróbować odeprzeć jej słowa znów, szukając sposobu na wytkniecie błędów, ale tak naprawdę, zupełnie nie wiedział, w którym miejscu go popełniała. Co robiła źle w próbie zrozumienia. Kochał ją. Szanował. Był zmęczony kłótniami i nie widział sensu w próbie wskazania jej czegoś, czego sam nie był pewien. Nie wiedział, czy problem tkwił w niej. Może tkwił w nim? Nie umiał go zlokalizować i naprawić. Nie umiał się też przyznać. Dlaczego jej słowa do niego nie docierały? Dlaczego ich nie słyszał? Dlaczego nie potrafił im zawierzyć? Czy dziś, jak dawniej, potrafiłby zamknąć oczy i oddać się w jej ręce zupełnie bezwolnie? Myślał, że tak. Ale teraz nie wiedział już wcale.
— Castor, Thomas, Connor... Co tak naprawdę powinienem myśleć? Nie o nich, nie o tobie. O mnie? Żartujesz, nie mówisz tego na poważnie... Ja... Nie wiem już, Eve... — Wzruszył ramionami. Nigdy nie był pewny siebie. Nigdy w życiu nic nie przychodziło samo, na wszystko musiał ciężko pracować, o wszystko musiał walczyć i wszystko wszystkim udowadniać. To ona sprawiała swoim zainteresowaniem, że czuł się królem całego świata. To Marcel, Steffen, jako najlepsi przyjaciele sprawiali, że mając ich musiał być coś wart. Posiadał żyły złota. Nie był w stanie przyznać głośno, że odbierała mu ją tak samo łatwo, sprawiając, że czuł się jak zwykły śmieć, parobek, który nie był w stanie jej niczego zapewnić. Nic dać. Niczym jej zadowolić. Całe życie wierzył, że jest we wszystkim niewystarczająco dobry, Tower utwierdziło go w tym przekonaniu — i wszystko to, co zdarzyło się potem.
Podszedł do niej, wbijając w nią nieustępliwie, ale jednocześnie żałosne spojrzenie.
— Nie ufasz mi. Dlaczego? Nie okłamałem cię. Nie oszukałem. Jestem wierny jak pies! Dlaczego? Dlaczego ty mi nie ufasz, kiedy to ty miewasz tysiące tajemnic przede mną, znikasz, nie mówiąc gdzie. Miewasz sny, których nie rozumiem. Mówisz mi, że mieszkałaś u tego śmiecia jakby... to było w porządku... Mieszkałaś z innym gościem... Miałaś... mnie! Co ja zrobiłem takiego, żebyś przestała mi ufać? Chodzi o Tower? O to, że nie wróciłem do domu? Powiedziałem ci dlaczego... Czego ci nie mówię, Eve? To, co się wydarzyło w Tower... —zawahał się; nie przeszło mu przez gardło. Otworzył usta, by powiedzieć więcej, ale nie był w stanie. Niewidzialna dłoń zacisnęła się na jego gardle, a oczy zrobiły się mętne, puste. Zacisnął więc wargi i zamilkł na dłuższą chwilę, próbując znów odzyskać głos. — To co się wydarzyło potem? Dziewczyna Thomasa ściągnęła do tego domu aurora. Poszukiwanego zakonnika. On ściągnął tu ją. Marcela ukarali za coś czego nie zrobił, ucięli mu dłoń. Przez nas. A Thomas sprzedał jego dziewczynę. On... zabił... Dlaczego to mi nie możesz ufać? Dlaczego nikt mi nie może zaufać? — Podniósł głos, zbliżając się do niej znów, patrząc jj prosto w oczy i w jej spojrzeniu szukając odpowiedzi. — Kiedyś mi ufałaś. Miałem kumpla, który to robił, nie wiem, czy wciąż mam. Tracę wszystkich po kolei. Dlaczego? Co takiego zrobiłem, Eve?
Czuł się bezsilny, nie chciał z nią walczyć, kłócić się, przegadywać. Patrzył na nią prosząco, licząc na to, że mu odpowie. Przetarł nos wierzchem dłoni i przygryzł na moment policzek, myśląc.
— Nie ma już tamtego mnie, Eve... — szepnął z bólem. Przez ostatnie trzy lata wydarzyło się tak wiele, że nie był w stanie wrócić do czasów, gdy się pobierali. — Też bym tego chciał, ale... Nie sądzę, by to było możliwe. — Opuścił głowę, by za chwilę zerknąć w bok. Też chciał wrócić do tamtego czasu, lat beztroski. Czasów, w których nie musiał czuć się jak dziś i patrzeć jak czują się ludzie których kochał. Widzieć ich ból i zawód na każdym kroku. Nie chciał, by czuła się podle. Choć chciał wzbudzić w niej poczucie winy, by coś jej uświadomić, kiedy przyznała to głośno poczuł się jak najgorszy gnój. Nie powinien był. Może taktyka Thomasa była najlepsza, najprostsza. Mówienie wywoływało tylko wyrzuty sumienia.
— A co się dzieje? Nic... Pracuję od świtu do nocy, żeby zapewnić wam co tylko chcecie... Nie dzieje się zupełnie nic... A mimo to, świat wokół mnie się woli. To naprawdę moja wina? Nie chciałem takiego życia! — Spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Każdy cholerny dzień od tygodni wygląda tak samo. Wstaję, jem śniadanie, wychodzę do pracy, wracam, jem kolację i idę spać. Ty myślisz, że co ja robię w ciagu dnia? Przewracam gnój, Eve. Właśnie to robię. — Wystawił ręce przed siebie z niezrozumieniem. — Chciałem cię stąd zabrać. Chciałem wrócić do życia, które mieliśmy. Sprawić, by było jak kiedyś... Moglibyśmy zamieszkać w wozie, być cały dzień razem, jeździć z miejsca na miejsce... Ale nie chcesz. Chciałaś zostawić wszystko za sobą. Moją rodzinę... Co się stało? Kiedy jestem gotów to zrobić... Mówisz, że ja... Ja już nie wiem dziś czego chcesz. Oczekujecie ode mnie czegoś, ale nie mówicie czego, to wszystko to są jakieś górnolotne frazesy. Co to właściwie znaczy, że chcesz mnie? Masz mnie! Masz mnie na wyciągnięcie ręki, ale stale mnie odtrącasz! Jakiej pewności ci brakuje, jakieś świadomości? Co to w ogóle oznacza? Co więcej mam robić, żebyś czuła się pewnie? Kocham cię, Eve. Robię to wszystko dla ciebie, co więcej mam zrobić? Dlaczego muszę zawsze tylko tracić? Nie rozumiem...
Gdy spytała o Thomasa wypuścił powietrze z płuc i spojrzał w sufit.
— Mam dość, Eve. Ciągłego pomijania mnie, niewtajemniczania w rzeczy, które mnie dotyczą, bycia traktowanym jakbym miał pięć lat. Nie brania mnie pod uwagę w niczym. Ciągle mnie okłamuje. Nic mi nie mówi, nic nie robi, ściąga na nas kłopoty i przez całe życie to mnie się obrywa. Wszyscy mają wiecznie do mnie pretensje, on zawsze jakoś... umie ze wszystkiego wybrnąć. Nikogo nie obchodzi co ja czuję, tak naprawdę. Nikt mnie nie słucha. Nikt nie próbuje mnie wysłuchać, zrozumieć, stale powtarzacie, że to ja robię wszystko źle. Ale nikt nie próbuje wejść w moją skórę. Nikt nie pyta o to, co ważne, skupiacie się na tym co nieistotne. Mam wrażenie, że patrzycie na mnie i wcale mnie nie widzicie. Tylko to, co sobie wymyśliliście w głowach na mój temat. Jesteście moją rodziną, dlaczego czuję się w domu jak obcy? Nigdzie nie będziemy bezpieczni. Jest wojna. A kiedy trwa wojna nigdy nie wiesz, kiedy przyjaciel wbije ci nóż w plecy.– Marcel nigdy by im tego nie zrobił, ale wokół siebie mieli innych ludzi, którzy mieli inne priorytety. Tak jak i oni. Dla rodziny nie wahałby się przed niczym. I nie miał pewności, do czego musiałby się posunąć by ich ocalić. To, co usłyszał od Thomasa go przerażało. Brzydziło i wzbudzało litość. Wiedział, że nie był bezdusznym potworem, zrobił co musiał. A ta myśl napawała go jeszcze większym strachem i bólem.
Spojrzał w ziemię i pokręcił głową.
— Nie mogę. Nie składam takich obietnic — Nie obiecywał właściwie wcale. Przysięgi były czymś czego nie można było złamać. Były świętością, której się zawsze trzymał. Spojrzał na nią bezsilnie i wzruszył ramionami. Chciał jej dać wszystko, co tylko mógł, ale zgubił się już w tym, czym to właściwie było. A teraz nie chodziło już tylko o nią. Rodzina miała się powiększyć, musiał myśleć o jej dobrze w zupełnie innych kategoriach. — Tęsknię za tobą — wyznał cicho, szukając jej spojrzenia. — Brakuje mi naszych wypadów, spacerów. Wygłupów. Kąpieli w stawie, rozmów o niczym. — Przełknął ślinę. — Pewności, że po głupocie, którą palnę czy zrobię nie uznasz mnie za gówniarza i nie odejdziesz do jakiegoś Connora.— Spuścił wzrok znów i przeczesał dłonią ciemne loki, które irytująco opadły mu znów na czoło. Zastanowił się chwilę, milczał. Nie tak to powinno wyglądać. Może ta rozmowa nie powinna mieć miejsca. A jednak chciała szczerości, prawdy. Taka była prawda. Gorzka i bolesna. — Chciałabyś odpocząć? Coś zjeść? — spytał, spoglądając na nią z troską. — Mogę coś spróbować zrobić, jeśli jesteś głodna. — Wiedziała, że jego umiejętności kulinarne ograniczały się do przygotowania suchej kanapki z tym co było dostępne.
— Castor, Thomas, Connor... Co tak naprawdę powinienem myśleć? Nie o nich, nie o tobie. O mnie? Żartujesz, nie mówisz tego na poważnie... Ja... Nie wiem już, Eve... — Wzruszył ramionami. Nigdy nie był pewny siebie. Nigdy w życiu nic nie przychodziło samo, na wszystko musiał ciężko pracować, o wszystko musiał walczyć i wszystko wszystkim udowadniać. To ona sprawiała swoim zainteresowaniem, że czuł się królem całego świata. To Marcel, Steffen, jako najlepsi przyjaciele sprawiali, że mając ich musiał być coś wart. Posiadał żyły złota. Nie był w stanie przyznać głośno, że odbierała mu ją tak samo łatwo, sprawiając, że czuł się jak zwykły śmieć, parobek, który nie był w stanie jej niczego zapewnić. Nic dać. Niczym jej zadowolić. Całe życie wierzył, że jest we wszystkim niewystarczająco dobry, Tower utwierdziło go w tym przekonaniu — i wszystko to, co zdarzyło się potem.
Podszedł do niej, wbijając w nią nieustępliwie, ale jednocześnie żałosne spojrzenie.
— Nie ufasz mi. Dlaczego? Nie okłamałem cię. Nie oszukałem. Jestem wierny jak pies! Dlaczego? Dlaczego ty mi nie ufasz, kiedy to ty miewasz tysiące tajemnic przede mną, znikasz, nie mówiąc gdzie. Miewasz sny, których nie rozumiem. Mówisz mi, że mieszkałaś u tego śmiecia jakby... to było w porządku... Mieszkałaś z innym gościem... Miałaś... mnie! Co ja zrobiłem takiego, żebyś przestała mi ufać? Chodzi o Tower? O to, że nie wróciłem do domu? Powiedziałem ci dlaczego... Czego ci nie mówię, Eve? To, co się wydarzyło w Tower... —zawahał się; nie przeszło mu przez gardło. Otworzył usta, by powiedzieć więcej, ale nie był w stanie. Niewidzialna dłoń zacisnęła się na jego gardle, a oczy zrobiły się mętne, puste. Zacisnął więc wargi i zamilkł na dłuższą chwilę, próbując znów odzyskać głos. — To co się wydarzyło potem? Dziewczyna Thomasa ściągnęła do tego domu aurora. Poszukiwanego zakonnika. On ściągnął tu ją. Marcela ukarali za coś czego nie zrobił, ucięli mu dłoń. Przez nas. A Thomas sprzedał jego dziewczynę. On... zabił... Dlaczego to mi nie możesz ufać? Dlaczego nikt mi nie może zaufać? — Podniósł głos, zbliżając się do niej znów, patrząc jj prosto w oczy i w jej spojrzeniu szukając odpowiedzi. — Kiedyś mi ufałaś. Miałem kumpla, który to robił, nie wiem, czy wciąż mam. Tracę wszystkich po kolei. Dlaczego? Co takiego zrobiłem, Eve?
Czuł się bezsilny, nie chciał z nią walczyć, kłócić się, przegadywać. Patrzył na nią prosząco, licząc na to, że mu odpowie. Przetarł nos wierzchem dłoni i przygryzł na moment policzek, myśląc.
— Nie ma już tamtego mnie, Eve... — szepnął z bólem. Przez ostatnie trzy lata wydarzyło się tak wiele, że nie był w stanie wrócić do czasów, gdy się pobierali. — Też bym tego chciał, ale... Nie sądzę, by to było możliwe. — Opuścił głowę, by za chwilę zerknąć w bok. Też chciał wrócić do tamtego czasu, lat beztroski. Czasów, w których nie musiał czuć się jak dziś i patrzeć jak czują się ludzie których kochał. Widzieć ich ból i zawód na każdym kroku. Nie chciał, by czuła się podle. Choć chciał wzbudzić w niej poczucie winy, by coś jej uświadomić, kiedy przyznała to głośno poczuł się jak najgorszy gnój. Nie powinien był. Może taktyka Thomasa była najlepsza, najprostsza. Mówienie wywoływało tylko wyrzuty sumienia.
— A co się dzieje? Nic... Pracuję od świtu do nocy, żeby zapewnić wam co tylko chcecie... Nie dzieje się zupełnie nic... A mimo to, świat wokół mnie się woli. To naprawdę moja wina? Nie chciałem takiego życia! — Spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Każdy cholerny dzień od tygodni wygląda tak samo. Wstaję, jem śniadanie, wychodzę do pracy, wracam, jem kolację i idę spać. Ty myślisz, że co ja robię w ciagu dnia? Przewracam gnój, Eve. Właśnie to robię. — Wystawił ręce przed siebie z niezrozumieniem. — Chciałem cię stąd zabrać. Chciałem wrócić do życia, które mieliśmy. Sprawić, by było jak kiedyś... Moglibyśmy zamieszkać w wozie, być cały dzień razem, jeździć z miejsca na miejsce... Ale nie chcesz. Chciałaś zostawić wszystko za sobą. Moją rodzinę... Co się stało? Kiedy jestem gotów to zrobić... Mówisz, że ja... Ja już nie wiem dziś czego chcesz. Oczekujecie ode mnie czegoś, ale nie mówicie czego, to wszystko to są jakieś górnolotne frazesy. Co to właściwie znaczy, że chcesz mnie? Masz mnie! Masz mnie na wyciągnięcie ręki, ale stale mnie odtrącasz! Jakiej pewności ci brakuje, jakieś świadomości? Co to w ogóle oznacza? Co więcej mam robić, żebyś czuła się pewnie? Kocham cię, Eve. Robię to wszystko dla ciebie, co więcej mam zrobić? Dlaczego muszę zawsze tylko tracić? Nie rozumiem...
Gdy spytała o Thomasa wypuścił powietrze z płuc i spojrzał w sufit.
— Mam dość, Eve. Ciągłego pomijania mnie, niewtajemniczania w rzeczy, które mnie dotyczą, bycia traktowanym jakbym miał pięć lat. Nie brania mnie pod uwagę w niczym. Ciągle mnie okłamuje. Nic mi nie mówi, nic nie robi, ściąga na nas kłopoty i przez całe życie to mnie się obrywa. Wszyscy mają wiecznie do mnie pretensje, on zawsze jakoś... umie ze wszystkiego wybrnąć. Nikogo nie obchodzi co ja czuję, tak naprawdę. Nikt mnie nie słucha. Nikt nie próbuje mnie wysłuchać, zrozumieć, stale powtarzacie, że to ja robię wszystko źle. Ale nikt nie próbuje wejść w moją skórę. Nikt nie pyta o to, co ważne, skupiacie się na tym co nieistotne. Mam wrażenie, że patrzycie na mnie i wcale mnie nie widzicie. Tylko to, co sobie wymyśliliście w głowach na mój temat. Jesteście moją rodziną, dlaczego czuję się w domu jak obcy? Nigdzie nie będziemy bezpieczni. Jest wojna. A kiedy trwa wojna nigdy nie wiesz, kiedy przyjaciel wbije ci nóż w plecy.– Marcel nigdy by im tego nie zrobił, ale wokół siebie mieli innych ludzi, którzy mieli inne priorytety. Tak jak i oni. Dla rodziny nie wahałby się przed niczym. I nie miał pewności, do czego musiałby się posunąć by ich ocalić. To, co usłyszał od Thomasa go przerażało. Brzydziło i wzbudzało litość. Wiedział, że nie był bezdusznym potworem, zrobił co musiał. A ta myśl napawała go jeszcze większym strachem i bólem.
Spojrzał w ziemię i pokręcił głową.
— Nie mogę. Nie składam takich obietnic — Nie obiecywał właściwie wcale. Przysięgi były czymś czego nie można było złamać. Były świętością, której się zawsze trzymał. Spojrzał na nią bezsilnie i wzruszył ramionami. Chciał jej dać wszystko, co tylko mógł, ale zgubił się już w tym, czym to właściwie było. A teraz nie chodziło już tylko o nią. Rodzina miała się powiększyć, musiał myśleć o jej dobrze w zupełnie innych kategoriach. — Tęsknię za tobą — wyznał cicho, szukając jej spojrzenia. — Brakuje mi naszych wypadów, spacerów. Wygłupów. Kąpieli w stawie, rozmów o niczym. — Przełknął ślinę. — Pewności, że po głupocie, którą palnę czy zrobię nie uznasz mnie za gówniarza i nie odejdziesz do jakiegoś Connora.— Spuścił wzrok znów i przeczesał dłonią ciemne loki, które irytująco opadły mu znów na czoło. Zastanowił się chwilę, milczał. Nie tak to powinno wyglądać. Może ta rozmowa nie powinna mieć miejsca. A jednak chciała szczerości, prawdy. Taka była prawda. Gorzka i bolesna. — Chciałabyś odpocząć? Coś zjeść? — spytał, spoglądając na nią z troską. — Mogę coś spróbować zrobić, jeśli jesteś głodna. — Wiedziała, że jego umiejętności kulinarne ograniczały się do przygotowania suchej kanapki z tym co było dostępne.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Milczała, kiedy mówił. Zabrakło jej słów, uciekły niespodziewanie i pozostawiły chwilową pustkę. Nie pojmowała od kiedy aż tak na poważnie brał jej słowa, dlaczego przejmował się chłopakami, którzy przy nim nie istnieli dla niej. Czuła, że zawiniła, ale w kwestii Thomasa, było to poza jej wolą i możliwościami. Powinien to wiedzieć, ale najwyraźniej nic owa świadomość nie zmieniała. Spuściła wzrok, nie potrafiąc się wytłumaczyć. Uniosła ciemne spojrzenie, kiedy podszedł bliżej, gdy znalazł się tuż przed nią. Powstrzymała się przed wzruszeniem ramionami w reakcji na kolejne pytania. To nie byłaby najlepsza odpowiedź, nic by nie wyjaśniła. Mogła tylko spotęgować frustracje, jaka już zdawała się docierać do granicy wytrzymałości obojga.
- Nie wiem, James, ale nie potrafię. To twoje słowa, że nie kłamiesz, że nie oszukujesz. Podejmujesz decyzje, których już nie rozumiem. Wcześniej po prostu wierzyłam, że to co robisz to najlepsze, co można było, ale teraz...- umilkła na moment, zawahała się.- Nie mam przed Tobą tajemnic, żadnych więcej. Wiesz już wszystko i tak pozostanie.- te kilka kwestii, których nie poruszyła z nim z braku dobrej okazji. Tylko tyle i wszystkie już chyba wyszły na jaw, zmuszając ją, by przetrawiła gorycz, jakie pozostawiły.- Znikam, nie mówiąc gdzie? Wystarczyło spytać. Wychodzę, by nie być w domu samej. Nocami kręcę się po okolicy, kiedy nie mogę zasnąć.- czasami nie spała, sen nie nadchodził, jakby wcale go nie potrzebowała. Nie wiedziała czemu, nie bardzo rozumiała co się dzieje. Senność przychodziła dopiero później, często nad ranem, czasami w dzień.- A próbujesz to zrozumieć? Nadal wierzysz, że tamten koszmar był dla mnie miły? – niedowierzała, że tkwił w tym błędnym przekonaniu.- Chciałeś bym Cię okłamała? Czego tak naprawdę chcesz, Jimmy? Prawdy obojętnie, jaka byłaby czy jednak kłamstwa, by było ci łatwiej? Powiedz, zrobię, jak chcesz. Wiem, że to nie było dobre, ale nie zmienię już tego. Mieszkałam z nim, bo musiałam zatrzymać się wtedy, chociaż na chwilę. Trafiło na niego przypadkiem i to nic nie znaczyło.- nie chciała się z tego tłumaczyć, wracać do czegoś, co powinno być już zapomniane.- Nie wiedziałam, czy żyjesz, nie miałam pojęcia. Nie możesz zarzucać mi, że to nie w porządku. Nie zrobiłam nic złego.- nie mogła mu tego udowodnić, musiał zawierzyć jej na słowo, ale w tym momencie wątpiła, aby to zrobił. Ta sytuacja była beznadziejna. Pokręciła powoli głową, nie chodziło o Tower. Nie zamierzała dociekać, co się tam stało, skoro sam nie chciał powiedzieć nic. Skoro milknął na samą wzmiankę, wolała pozostawić to ciszy. Okrutnym było zmuszać go do mówienia o tym, a ona nie miała w sobie dość bestialstwa. Potrafiła być trudna i uparta by dowiedzieć się czego chciała, ale nie aż tak i nie w stosunku do niego.
- Dlaczego mówisz o tym dopiero teraz? Kiedy usłyszałeś, że ci nie ufam... to był powód, by zacząć mówić? O rzeczach, które powiedzieli mi już inni? Nie ty, Jamie, tylko ktoś inny. Czy właśnie nie odpowiedziałeś sobie na to? Dlaczego nie mogę ci ufać? – w jej głosie pobrzmiewało zrezygnowanie, podobne temu, które widziała w jego spojrzeniu. Oboje chyba czuli się już równie zmęczeni sporami, konfliktami, którym można było zapobiec, ale czas działał na niekorzyść. Piętrzył problemy i żal.
- Nie jestem chyba osobą, która powinna odpowiadać ci na to.- stwierdziła cicho, chcąc w pierwszej chwili uniknąć tej specyficznej odpowiedzialności, ale niema prośba, przełamała opór.- Odsuwasz się od innych, od tych którym na tobie zależy. Dlatego tracisz.- westchnęła, niechętnie mówiąc to. Może i więcej było jego win, może popełniał więcej błędów, ale nie znała ich. Nie wiedziała, od tygodni po prostu czuła, że nie wie zbyt wiele.
Odwróciła głowę, utkwiła spojrzenie gdzieś w przestrzeni. Domyślała się, że to usłyszy, a jednak ciężko było tego słuchać. Obawiała się tego, co przyniesie czas. Chłopak, którego miała przed sobą zdawał się czasami zbyt obcy, ale nadal go kochała. Zbliżyła się do niego, musiała do tego przywyknąć, odnaleźć w nim, chociaż namiastki tamtych cech. Przecież nie potrafiłaby skreślić go całkiem, bo był inny, bo czas go zmienił. Tęskniła i potrzebowała go takiego, ale nie można było mieć wszystkiego, nawet jeśli akceptacja tego nie była tak łatwa.- To nic.- szepnęła, składając krótki pocałunek na jego policzku i opierając dłoń na jego torsie. Słuchała go, lekko marszcząc brwi, kiedy chyba pierwszy raz od dawna mówił aż tyle i nie wątpiła w szczerość każdego słowa.
- Więc zostaw tą pracę, zrezygnuj z niej. Poradzimy sobie bez tego, bywało gorzej i wszyscy dawali radę. Coś się wymyśli.- poradziła z pewnością w głosie.- Jesteś cwany, znajdziesz coś lepszego dla siebie... coś, co nie będzie cię unieszczęśliwiać.- dodała, wpatrując się w niego. Zawsze tego chciała, wrócić do tego, co było, jak było. Tak naprawdę nie potrzebowała domu, nie takiego jak ten murowany. Tylko tutaj czuła się bezpieczniej, nawet jeśli to miejsce było coraz bardziej spalone.- To brzmi pięknie, naprawdę chciałabym, żeby tak właśnie było. Tylko nie wierzę, że to się uda. Chcesz zostawić Thomasa za sobą? Zacząć żyć tak, jak powinniśmy od samego początku? Ile czasu minie, gdy ta piękna wizja runie? - naiwność w niej umarła, rozpadła się.- Ale możemy spróbować, mimo wszystko. Jeśli jesteś tego pewny, jeśli naprawdę chcesz.– dodała zaraz. Dla niego mogła zaryzykować, mimo tego, co mówiła wczoraj. Zmienienie domu na wóz mogło być drastyczne, ale przywykła bardziej do małych przestrzeni, do wozów postawionych gdzieś, gdzie w danej chwili było najlepiej.
- Mam cię? Kiedy cię potrzebuję, nigdy cię nie ma. Wiem, że masz swoje sprawy, inne rzeczy, które są ważne, ale...- urwała, bo nie wiedziała, co było tak naprawdę tym ale. Zamilkła na dłuższy moment, kiedy usłyszała te dwa słowa, wyznanie, którego nie słyszała od niego często. Czasami wątpiła, czy nadal czuł do niej to samo, by później ganić samą siebie za tą wątpliwość.
Chociaż sama poruszyła temat Thomasa, teraz nie było to coś, co najbardziej zaprzątało jej głowę.
- Wcale nie potrafi ze wszystkiego wybrnąć, gdybyś zostawił go samego, nie wyszedłby z kłopotów w jakie się wpakował. Każdy ma do ciebie pretensje, bo go bronisz, pomimo wszystko, co zrobił i co pewnie jeszcze zrobi. Rozumiem, że to twój brat, ale nie powinieneś... nie do tego stopnia. Nie, kiedy rzutuje to na tobie oraz sprowadza problemy. I to nie tak, że cię nikt nie słucha, ale najczęściej to Ty milczysz. Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy tak, jak teraz? Bo ja nie. Pewnie, nie jestem jedyna.- wzruszyła delikatnie ramionami. Już się chyba z tym pogodziła, chociaż dzisiejszy dzień, wzbudził w niej nadzieję, że może jednak potrafią i mogą rozmawiać.
Spoglądała na niego z uwagą, gdy odmówił, gdy nie zdecydował się obiecać jej chociaż tyle. Wyciągnęła rękę, by złapać go za dłoń, tą, na której nie tak dawno pojawiła się blizna. Przesunęła lekko kciukiem po skazie na skórze.
- Nie możesz.- powiedziała cicho. Zarzucał jej tajemnice, jednak sam nie powiedział nic o złożonej przysiędze, którą musiał potwierdzić krwią. Nie wspomniał nic o wstążce, która leżała w jego ubraniach, schowana. Chciała o to spytać, pytanie miała na końcu języka, wystarczyło tak niewiele by padło. Nie wypowiedziała go, nie odważyła się, bojąc się odpowiedzi.- Jak wielu rzeczy jeszcze nie możesz.- szepnęła za to pod nosem, nie dbając czy zrozumie te słowa.
- Też brakuje mi tego. Możliwości, by w każdej chwili zrobić coś na co mamy ochotę. Bez zastanowienia i bez wahania. Wystarczył kaprys, durny impuls i tyle... sama chęć.- brzmiało tak łatwo, a jednak wcale tak nie było.- Miałabym odejść, bo zrobiłeś głupotę? Od dzieciaka robiliśmy głupoty razem, jeszcze większe robiłeś z chłopakami. Gdyby to miało sprawić, że zdecydowałabym się od ciebie odejść, nigdy nie chciałabym zostać twoją żoną. Ale nią jestem.- wspięła się lekko na palce, aby pocałować go w usta.- I nie planuję tego zmieniać.- rzuciła, nim pocałowała go znów. Kąciki jej ust drgnęły lekko, gdy zaoferował, że przygotuje coś. Znała jego umiejętności gotowania, które były prawie żadne.- Naprawdę doceniam, ale nie musisz. Chyba że Ty chcesz coś zjeść? – była w tym na pewno lepsza i lubiła spędzać czas w kuchni, nawet jeśli trudno było znaleźć do tego okazję, gdy nieprzerwanie królowała tam Sheila.
- Nie wiem, James, ale nie potrafię. To twoje słowa, że nie kłamiesz, że nie oszukujesz. Podejmujesz decyzje, których już nie rozumiem. Wcześniej po prostu wierzyłam, że to co robisz to najlepsze, co można było, ale teraz...- umilkła na moment, zawahała się.- Nie mam przed Tobą tajemnic, żadnych więcej. Wiesz już wszystko i tak pozostanie.- te kilka kwestii, których nie poruszyła z nim z braku dobrej okazji. Tylko tyle i wszystkie już chyba wyszły na jaw, zmuszając ją, by przetrawiła gorycz, jakie pozostawiły.- Znikam, nie mówiąc gdzie? Wystarczyło spytać. Wychodzę, by nie być w domu samej. Nocami kręcę się po okolicy, kiedy nie mogę zasnąć.- czasami nie spała, sen nie nadchodził, jakby wcale go nie potrzebowała. Nie wiedziała czemu, nie bardzo rozumiała co się dzieje. Senność przychodziła dopiero później, często nad ranem, czasami w dzień.- A próbujesz to zrozumieć? Nadal wierzysz, że tamten koszmar był dla mnie miły? – niedowierzała, że tkwił w tym błędnym przekonaniu.- Chciałeś bym Cię okłamała? Czego tak naprawdę chcesz, Jimmy? Prawdy obojętnie, jaka byłaby czy jednak kłamstwa, by było ci łatwiej? Powiedz, zrobię, jak chcesz. Wiem, że to nie było dobre, ale nie zmienię już tego. Mieszkałam z nim, bo musiałam zatrzymać się wtedy, chociaż na chwilę. Trafiło na niego przypadkiem i to nic nie znaczyło.- nie chciała się z tego tłumaczyć, wracać do czegoś, co powinno być już zapomniane.- Nie wiedziałam, czy żyjesz, nie miałam pojęcia. Nie możesz zarzucać mi, że to nie w porządku. Nie zrobiłam nic złego.- nie mogła mu tego udowodnić, musiał zawierzyć jej na słowo, ale w tym momencie wątpiła, aby to zrobił. Ta sytuacja była beznadziejna. Pokręciła powoli głową, nie chodziło o Tower. Nie zamierzała dociekać, co się tam stało, skoro sam nie chciał powiedzieć nic. Skoro milknął na samą wzmiankę, wolała pozostawić to ciszy. Okrutnym było zmuszać go do mówienia o tym, a ona nie miała w sobie dość bestialstwa. Potrafiła być trudna i uparta by dowiedzieć się czego chciała, ale nie aż tak i nie w stosunku do niego.
- Dlaczego mówisz o tym dopiero teraz? Kiedy usłyszałeś, że ci nie ufam... to był powód, by zacząć mówić? O rzeczach, które powiedzieli mi już inni? Nie ty, Jamie, tylko ktoś inny. Czy właśnie nie odpowiedziałeś sobie na to? Dlaczego nie mogę ci ufać? – w jej głosie pobrzmiewało zrezygnowanie, podobne temu, które widziała w jego spojrzeniu. Oboje chyba czuli się już równie zmęczeni sporami, konfliktami, którym można było zapobiec, ale czas działał na niekorzyść. Piętrzył problemy i żal.
- Nie jestem chyba osobą, która powinna odpowiadać ci na to.- stwierdziła cicho, chcąc w pierwszej chwili uniknąć tej specyficznej odpowiedzialności, ale niema prośba, przełamała opór.- Odsuwasz się od innych, od tych którym na tobie zależy. Dlatego tracisz.- westchnęła, niechętnie mówiąc to. Może i więcej było jego win, może popełniał więcej błędów, ale nie znała ich. Nie wiedziała, od tygodni po prostu czuła, że nie wie zbyt wiele.
Odwróciła głowę, utkwiła spojrzenie gdzieś w przestrzeni. Domyślała się, że to usłyszy, a jednak ciężko było tego słuchać. Obawiała się tego, co przyniesie czas. Chłopak, którego miała przed sobą zdawał się czasami zbyt obcy, ale nadal go kochała. Zbliżyła się do niego, musiała do tego przywyknąć, odnaleźć w nim, chociaż namiastki tamtych cech. Przecież nie potrafiłaby skreślić go całkiem, bo był inny, bo czas go zmienił. Tęskniła i potrzebowała go takiego, ale nie można było mieć wszystkiego, nawet jeśli akceptacja tego nie była tak łatwa.- To nic.- szepnęła, składając krótki pocałunek na jego policzku i opierając dłoń na jego torsie. Słuchała go, lekko marszcząc brwi, kiedy chyba pierwszy raz od dawna mówił aż tyle i nie wątpiła w szczerość każdego słowa.
- Więc zostaw tą pracę, zrezygnuj z niej. Poradzimy sobie bez tego, bywało gorzej i wszyscy dawali radę. Coś się wymyśli.- poradziła z pewnością w głosie.- Jesteś cwany, znajdziesz coś lepszego dla siebie... coś, co nie będzie cię unieszczęśliwiać.- dodała, wpatrując się w niego. Zawsze tego chciała, wrócić do tego, co było, jak było. Tak naprawdę nie potrzebowała domu, nie takiego jak ten murowany. Tylko tutaj czuła się bezpieczniej, nawet jeśli to miejsce było coraz bardziej spalone.- To brzmi pięknie, naprawdę chciałabym, żeby tak właśnie było. Tylko nie wierzę, że to się uda. Chcesz zostawić Thomasa za sobą? Zacząć żyć tak, jak powinniśmy od samego początku? Ile czasu minie, gdy ta piękna wizja runie? - naiwność w niej umarła, rozpadła się.- Ale możemy spróbować, mimo wszystko. Jeśli jesteś tego pewny, jeśli naprawdę chcesz.– dodała zaraz. Dla niego mogła zaryzykować, mimo tego, co mówiła wczoraj. Zmienienie domu na wóz mogło być drastyczne, ale przywykła bardziej do małych przestrzeni, do wozów postawionych gdzieś, gdzie w danej chwili było najlepiej.
- Mam cię? Kiedy cię potrzebuję, nigdy cię nie ma. Wiem, że masz swoje sprawy, inne rzeczy, które są ważne, ale...- urwała, bo nie wiedziała, co było tak naprawdę tym ale. Zamilkła na dłuższy moment, kiedy usłyszała te dwa słowa, wyznanie, którego nie słyszała od niego często. Czasami wątpiła, czy nadal czuł do niej to samo, by później ganić samą siebie za tą wątpliwość.
Chociaż sama poruszyła temat Thomasa, teraz nie było to coś, co najbardziej zaprzątało jej głowę.
- Wcale nie potrafi ze wszystkiego wybrnąć, gdybyś zostawił go samego, nie wyszedłby z kłopotów w jakie się wpakował. Każdy ma do ciebie pretensje, bo go bronisz, pomimo wszystko, co zrobił i co pewnie jeszcze zrobi. Rozumiem, że to twój brat, ale nie powinieneś... nie do tego stopnia. Nie, kiedy rzutuje to na tobie oraz sprowadza problemy. I to nie tak, że cię nikt nie słucha, ale najczęściej to Ty milczysz. Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy tak, jak teraz? Bo ja nie. Pewnie, nie jestem jedyna.- wzruszyła delikatnie ramionami. Już się chyba z tym pogodziła, chociaż dzisiejszy dzień, wzbudził w niej nadzieję, że może jednak potrafią i mogą rozmawiać.
Spoglądała na niego z uwagą, gdy odmówił, gdy nie zdecydował się obiecać jej chociaż tyle. Wyciągnęła rękę, by złapać go za dłoń, tą, na której nie tak dawno pojawiła się blizna. Przesunęła lekko kciukiem po skazie na skórze.
- Nie możesz.- powiedziała cicho. Zarzucał jej tajemnice, jednak sam nie powiedział nic o złożonej przysiędze, którą musiał potwierdzić krwią. Nie wspomniał nic o wstążce, która leżała w jego ubraniach, schowana. Chciała o to spytać, pytanie miała na końcu języka, wystarczyło tak niewiele by padło. Nie wypowiedziała go, nie odważyła się, bojąc się odpowiedzi.- Jak wielu rzeczy jeszcze nie możesz.- szepnęła za to pod nosem, nie dbając czy zrozumie te słowa.
- Też brakuje mi tego. Możliwości, by w każdej chwili zrobić coś na co mamy ochotę. Bez zastanowienia i bez wahania. Wystarczył kaprys, durny impuls i tyle... sama chęć.- brzmiało tak łatwo, a jednak wcale tak nie było.- Miałabym odejść, bo zrobiłeś głupotę? Od dzieciaka robiliśmy głupoty razem, jeszcze większe robiłeś z chłopakami. Gdyby to miało sprawić, że zdecydowałabym się od ciebie odejść, nigdy nie chciałabym zostać twoją żoną. Ale nią jestem.- wspięła się lekko na palce, aby pocałować go w usta.- I nie planuję tego zmieniać.- rzuciła, nim pocałowała go znów. Kąciki jej ust drgnęły lekko, gdy zaoferował, że przygotuje coś. Znała jego umiejętności gotowania, które były prawie żadne.- Naprawdę doceniam, ale nie musisz. Chyba że Ty chcesz coś zjeść? – była w tym na pewno lepsza i lubiła spędzać czas w kuchni, nawet jeśli trudno było znaleźć do tego okazję, gdy nieprzerwanie królowała tam Sheila.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pragnął konkretów, pragnął prawdy, a dostał kolejną garść odpowiedzi nie zmieniających zupełnie nic. Na pytanie dlaczego słyszał nie wiem. Tak już było, tak miało być. Musiał się z tym pogodzić. Czy mógł ją winić? Winił, w pierwszej chwili czuł względem niej złość. Czuł żal, bo przecież musiał być jakiś powód, coś co robił źle. Coś, w czym się ciągle nie sprawdzał. Jak miał być lepszy, jeśli nie potrafiła wskazać mu błędów, odpowiedniego kierunku. Ufał jej jeszcze przed tym wszystkim; bezgranicznie. To wszystko sprawiało, że sam wątpił. I wtedy nachodziła go myśl, że nie miał prawa być zły, po prostu coś się kończyło. Coś między nimi dobiegało końca, jakiś rozdział. Należało przywrócić stronicę i napisać kolejny. Czuł się bezsilny i zawiedziony, wierząc, że takie sprawy przychodzą łatwo — kiedy już się otwierał, da to, czego od niego oczekiwano i dostanie coś zamian. Zamiast tego czuł się jak idiota, słabeusz. Mięczak. Frajer wyrażający własne obawy i uczucia i nie dostający nic w zamian, żadnej rady, wskazówki. Nieme domyśl się, brzęczało mu koło ucha.
— Właśnie o tym mówię — przyznał cicho, gdy wspomniała o tym, że była sama. W tym domu. Był na nich za duży. Ściany nie potrafiły ich utrzymać. Rozpad wartości, kultury, świadomości sprawiał, że nie było nic, co mogłoby ich trzymać. Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza. Był młody, głupi, zdarzało mu się myśleć o niebieskich migdałach, ale to ona nadawała mu rytmu i wskazywała kierunek. Tracił sens. Teraz dopiero, czy to już trwało? Odkąd zamknięto ich w Tower? — Nie powinnaś kręcić się sama, nocą — zauważył, spoglądając na nią uważnie. Miał ją za rozważniejszą, była zawsze tą, która myślała za niego, dlaczego teraz on musiał myśleć za nią? — Ktoś może ci zrobić krzywdę. Jest... wojna... Wiesz co to znaczy, Eve? — spytał cicho, słabo. Myślał o tym w Tower. Wizje skręcały go wtedy w bólu, a teraz o nich mu przypomniała. — Że wystarczy nieodpowiedni moment w nieodpowiednim miejscu... Jeśli cię złapią, śmierć będzie wybawieniem... — Mówił to z żalem. Właśnie to czuł w Tower. Modlił się o to. By go zabili, by to już skończyli. Przestali go dręczyć. I poddałby się gdyby nie myśl o niej. O tym, że zostawi ją samą bez opieki. Nie wiedział, czy powinien jej mówić wprost, być tak okrutny w słowach. Podły. Ale jednocześnie był jej mężem, przyjacielem. Naprawdę nie rozumiała? — Naprawdę chcesz, by się z tobą zabawiali? — Spytał, choć niepotrzebnie. Wiedział przecież, że nie. Słyszał już takie historie. Nie mieli litości, brali co chcieli. A Eve była piękna, była najpiękniejszą dziewczyną, jaką spotkał. Przez dwa lata bał się, ż jej to robiono, a ona się tak bezmyślnie narażała wciąż. Pokręcił głową. — Wychodzisz nocą z domu, co mam myśleć? — Że się wymyka do innego; zdradza go. Która żona robiła coś takiego? Nie wierzył, że to było normalne. Nie było u nich, nie mogło być gdziekolwiek, skojarzenia były jedne — że była niewierna. — To ty mi podsuwasz takie myśli... To ty je prowokujesz. — Odpowiedział jej spokojnie, pokręcił głową. Był naiwny, ale nie potrafił się do tego przyznać. — Nic nie znaczyło — powtórzył po niej z powątpiewaniem. W oczach stanęły mu łzy, ale zaraz spuścił wzrok w dół. To nic, przełknie to. Upokorzenie. Wciąż pamiętał twarz Connora, jego śmiech kiedy opowiadał o Eve. — Czasem się zastanawiam nad tym, czy nie pozbyć się pewnych wspomnień. Czy nie żyłoby mi się lepiej. — Spojrzał na nią. — A potem przypominam sobie, że bez nich byłbym jeszcze większym frajerem.— Zamilkł na chwilę, patrząc jej w oczy. Zadarł brodę wyżej, zacisnął szczękę. Brakowało mu pewności siebie, ale nie brakowało buty. — To się skończy. Pewnego dnia, to się skończy.— Przestanie to tolerować. Pozwalać robić się w wała. Kiedy wróciła przyznał jej, że nie było poza nią nikogo, ale dziś okłamałby ją. Przez złość. Tylko po to, by zrozumiała jak to jest być zazdrosną, czuć się zdradzoną. — Kto ci powiedział? — spytał, choć bez przejęcia. — Co ci powiedział? — Głupio spytał, ale nie był pewien. — O Tonksie? O Celinie? O ręce Marcela? A ty żyjesz tu z nami, czy żyjesz ulicą, po której spacerujesz, bo nie możesz spać? Wróć, do cholery, na ziemię, Eve. Potrzebuję cię tu, nie tam gdzieś. Gdzie jesteś myślami. Potrzebowałem cię przez cały ten czas. Potrzebowałem żebyś była silna, kiedy... kiedy... — ja nie mogłem. Nie skończył, pokręcił głową. Nie podołali, nie sprawdzili się. Wszystko się sypało, nie współgrali. To było przykre rozczarowanie, byli wspaniałymi przyjaciółmi. Co się stało?
Pokiwał głową. Nie mógł się z tym jednym nie zgodzić. Zawsze odpychał ludzi od siebie. Wszystkich po kolei. Palił za sobą mosty. Nie chciał by byli świadkami tego upadku; zdawało mu się, że jest w stanie zachować twarz, ale za każdym razem robił się coraz mniejszy i coraz bardziej żałosny. Jej słodkie usta na policzku były niczym miód na rany. Przymknął oczy. Nie chciał już patrzeć jej w oczy, nie chciał się kłócić, ani kontynuować tej rozmowy. Pochył głowę, chowając twarz w jej włosach, zaciągając się ich zapachem. Dłonie objęły ją w talii, przesunęły się po plecach.
— Nie zachowujesz się tak, jakbyś mnie potrzebowała — odpowiedział jej po dłuższej chwili, puszczając mimo uszu jej wcześniejsze słowa. Uciekała od niego. Zasypywała go pretensjami. Nie sprawdzał się, wiedział. Nie podołał i nie sprostał jej oczekiwaniom. Ale kolejne przypomniane nie sprawiało, że potrafił wziąć się w garść.
— Bronię go bo wiem, że tego właśnie potrzebuje — szepnął, przygryzając policzek od środka. — Żeby ktoś stanął w jego obronie, nawet jeśli jest winny. By odparł złość i nienawiść całego świata za niego, gdy nie ma na to już sił. Każdy tego czasem potrzebuje...— On też potrzebował. Przebaczenia. Poklepania po plecach z myślą, że się spierdoliło, ale jakoś dadzą radę. Nadziei, że nie tkwi w gównie po uszy, jeśli może oddychać to jakoś przeżyje.— Wiem, że zrobiłby dla mnie to samo. — Zawsze by go obronił, niezależnie od tego, jaką przewinę by popełnił. tak robili bracia. Stawali przeciwko wszystkiemu i wszystkim kiedy było trzeba, czy się kochali czy nienawidzili. Przebaczali sobie w końcu; dlatego wiedział, że miała rację, wyjazd by niczego nie zmienił. Próbował się od tego uwolnić, ale nie mógł. I nigdy nie będzie mógł. Bo braci się nie traci. To samo zrobiłby dla Marcela. Poczuł to, kiedy przesunęła palcem po bliźnie. Odsunął się, by spojrzeć na wnętrze własnej dłoni. Uniósł drugą. Obie miały podobną bliznę przecinającą linie życia, szczęścia i zdrowia. — Nie wiem — odpowiedział jej szczerze. Nie składał obietnic bez pokrycia, dlatego czynił to tak rzadko. A teraz z tych dwóch musiał się wywiązać. Nie było nic ważniejszego. — Marcel jest teraz rodziną. Rodziną z krwi. — Temu służyły te przysięgi — łączeniu krwi, łączeniu rodzin. Mieszaniu ich ze sobą, przypieczętowaniu. To było ważne, wiedziała o tym doskonale. Jeśli nie najważniejsze. Przymknął powieki znów, kiedy sięgnęła jego ust. Zamknął własne dłonie, ujął jej w uścisku je opuścił.
— Nie zostawaj mnie już — poprosił. Brzmiał żałośnie, ale nie potrafił sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać jego życie, gdyby znów jej zabrakło. Puścił jej dłonie i ułożył palce na jej ramionach, później szyi, ujmując ją delikatnie za twarz. Pocałował ją tym razem sam, musnął jej wargi delikatnie, czule. Chwilę temu był zaskoczony, potem wściekły, później rozgoryczony. Wszystko mieszało się ze sobą. Był zmęczony i wiedział, że ona też. Pokręcił głową. — Możemy się po prostu położyć? — spytał z rezygnacją, odsuwając się od niej powoli. Była w ciąży. Nie był pewien, co to oznacza, co się w najbliższym czasie zmieni — jak powinna funkcjonować, co robić, a czego nie. Babcia by to wiedziała. — Powinnaś odpocząć. Przepraszam, nie chciałem podnosić głosu. — Wypowiedział słowa zbudowane przez rozsądek, nie serce. Serce krzyczało, że powinien nią potrząsnąć, ale bał się, że się nie obudzi. — Chodź — pociągnął ją za rękę, wolnym krokiem wspinając się po schodach na górę, do sypialni. Puścił jej dłoń dopiero za drzwiami sypialni starszej pani. Ich sypialni od niedawna. Pozwolił jej się rozebrać, zrobił to też sam, zrzucając z siebie codzienne ciuchy, by zaraz znaleźć miejsce w chłodnej pościeli. Ale mimo zmęczenia wiedział, że nie zmruży oka.
— Właśnie o tym mówię — przyznał cicho, gdy wspomniała o tym, że była sama. W tym domu. Był na nich za duży. Ściany nie potrafiły ich utrzymać. Rozpad wartości, kultury, świadomości sprawiał, że nie było nic, co mogłoby ich trzymać. Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza. Był młody, głupi, zdarzało mu się myśleć o niebieskich migdałach, ale to ona nadawała mu rytmu i wskazywała kierunek. Tracił sens. Teraz dopiero, czy to już trwało? Odkąd zamknięto ich w Tower? — Nie powinnaś kręcić się sama, nocą — zauważył, spoglądając na nią uważnie. Miał ją za rozważniejszą, była zawsze tą, która myślała za niego, dlaczego teraz on musiał myśleć za nią? — Ktoś może ci zrobić krzywdę. Jest... wojna... Wiesz co to znaczy, Eve? — spytał cicho, słabo. Myślał o tym w Tower. Wizje skręcały go wtedy w bólu, a teraz o nich mu przypomniała. — Że wystarczy nieodpowiedni moment w nieodpowiednim miejscu... Jeśli cię złapią, śmierć będzie wybawieniem... — Mówił to z żalem. Właśnie to czuł w Tower. Modlił się o to. By go zabili, by to już skończyli. Przestali go dręczyć. I poddałby się gdyby nie myśl o niej. O tym, że zostawi ją samą bez opieki. Nie wiedział, czy powinien jej mówić wprost, być tak okrutny w słowach. Podły. Ale jednocześnie był jej mężem, przyjacielem. Naprawdę nie rozumiała? — Naprawdę chcesz, by się z tobą zabawiali? — Spytał, choć niepotrzebnie. Wiedział przecież, że nie. Słyszał już takie historie. Nie mieli litości, brali co chcieli. A Eve była piękna, była najpiękniejszą dziewczyną, jaką spotkał. Przez dwa lata bał się, ż jej to robiono, a ona się tak bezmyślnie narażała wciąż. Pokręcił głową. — Wychodzisz nocą z domu, co mam myśleć? — Że się wymyka do innego; zdradza go. Która żona robiła coś takiego? Nie wierzył, że to było normalne. Nie było u nich, nie mogło być gdziekolwiek, skojarzenia były jedne — że była niewierna. — To ty mi podsuwasz takie myśli... To ty je prowokujesz. — Odpowiedział jej spokojnie, pokręcił głową. Był naiwny, ale nie potrafił się do tego przyznać. — Nic nie znaczyło — powtórzył po niej z powątpiewaniem. W oczach stanęły mu łzy, ale zaraz spuścił wzrok w dół. To nic, przełknie to. Upokorzenie. Wciąż pamiętał twarz Connora, jego śmiech kiedy opowiadał o Eve. — Czasem się zastanawiam nad tym, czy nie pozbyć się pewnych wspomnień. Czy nie żyłoby mi się lepiej. — Spojrzał na nią. — A potem przypominam sobie, że bez nich byłbym jeszcze większym frajerem.— Zamilkł na chwilę, patrząc jej w oczy. Zadarł brodę wyżej, zacisnął szczękę. Brakowało mu pewności siebie, ale nie brakowało buty. — To się skończy. Pewnego dnia, to się skończy.— Przestanie to tolerować. Pozwalać robić się w wała. Kiedy wróciła przyznał jej, że nie było poza nią nikogo, ale dziś okłamałby ją. Przez złość. Tylko po to, by zrozumiała jak to jest być zazdrosną, czuć się zdradzoną. — Kto ci powiedział? — spytał, choć bez przejęcia. — Co ci powiedział? — Głupio spytał, ale nie był pewien. — O Tonksie? O Celinie? O ręce Marcela? A ty żyjesz tu z nami, czy żyjesz ulicą, po której spacerujesz, bo nie możesz spać? Wróć, do cholery, na ziemię, Eve. Potrzebuję cię tu, nie tam gdzieś. Gdzie jesteś myślami. Potrzebowałem cię przez cały ten czas. Potrzebowałem żebyś była silna, kiedy... kiedy... — ja nie mogłem. Nie skończył, pokręcił głową. Nie podołali, nie sprawdzili się. Wszystko się sypało, nie współgrali. To było przykre rozczarowanie, byli wspaniałymi przyjaciółmi. Co się stało?
Pokiwał głową. Nie mógł się z tym jednym nie zgodzić. Zawsze odpychał ludzi od siebie. Wszystkich po kolei. Palił za sobą mosty. Nie chciał by byli świadkami tego upadku; zdawało mu się, że jest w stanie zachować twarz, ale za każdym razem robił się coraz mniejszy i coraz bardziej żałosny. Jej słodkie usta na policzku były niczym miód na rany. Przymknął oczy. Nie chciał już patrzeć jej w oczy, nie chciał się kłócić, ani kontynuować tej rozmowy. Pochył głowę, chowając twarz w jej włosach, zaciągając się ich zapachem. Dłonie objęły ją w talii, przesunęły się po plecach.
— Nie zachowujesz się tak, jakbyś mnie potrzebowała — odpowiedział jej po dłuższej chwili, puszczając mimo uszu jej wcześniejsze słowa. Uciekała od niego. Zasypywała go pretensjami. Nie sprawdzał się, wiedział. Nie podołał i nie sprostał jej oczekiwaniom. Ale kolejne przypomniane nie sprawiało, że potrafił wziąć się w garść.
— Bronię go bo wiem, że tego właśnie potrzebuje — szepnął, przygryzając policzek od środka. — Żeby ktoś stanął w jego obronie, nawet jeśli jest winny. By odparł złość i nienawiść całego świata za niego, gdy nie ma na to już sił. Każdy tego czasem potrzebuje...— On też potrzebował. Przebaczenia. Poklepania po plecach z myślą, że się spierdoliło, ale jakoś dadzą radę. Nadziei, że nie tkwi w gównie po uszy, jeśli może oddychać to jakoś przeżyje.— Wiem, że zrobiłby dla mnie to samo. — Zawsze by go obronił, niezależnie od tego, jaką przewinę by popełnił. tak robili bracia. Stawali przeciwko wszystkiemu i wszystkim kiedy było trzeba, czy się kochali czy nienawidzili. Przebaczali sobie w końcu; dlatego wiedział, że miała rację, wyjazd by niczego nie zmienił. Próbował się od tego uwolnić, ale nie mógł. I nigdy nie będzie mógł. Bo braci się nie traci. To samo zrobiłby dla Marcela. Poczuł to, kiedy przesunęła palcem po bliźnie. Odsunął się, by spojrzeć na wnętrze własnej dłoni. Uniósł drugą. Obie miały podobną bliznę przecinającą linie życia, szczęścia i zdrowia. — Nie wiem — odpowiedział jej szczerze. Nie składał obietnic bez pokrycia, dlatego czynił to tak rzadko. A teraz z tych dwóch musiał się wywiązać. Nie było nic ważniejszego. — Marcel jest teraz rodziną. Rodziną z krwi. — Temu służyły te przysięgi — łączeniu krwi, łączeniu rodzin. Mieszaniu ich ze sobą, przypieczętowaniu. To było ważne, wiedziała o tym doskonale. Jeśli nie najważniejsze. Przymknął powieki znów, kiedy sięgnęła jego ust. Zamknął własne dłonie, ujął jej w uścisku je opuścił.
— Nie zostawaj mnie już — poprosił. Brzmiał żałośnie, ale nie potrafił sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać jego życie, gdyby znów jej zabrakło. Puścił jej dłonie i ułożył palce na jej ramionach, później szyi, ujmując ją delikatnie za twarz. Pocałował ją tym razem sam, musnął jej wargi delikatnie, czule. Chwilę temu był zaskoczony, potem wściekły, później rozgoryczony. Wszystko mieszało się ze sobą. Był zmęczony i wiedział, że ona też. Pokręcił głową. — Możemy się po prostu położyć? — spytał z rezygnacją, odsuwając się od niej powoli. Była w ciąży. Nie był pewien, co to oznacza, co się w najbliższym czasie zmieni — jak powinna funkcjonować, co robić, a czego nie. Babcia by to wiedziała. — Powinnaś odpocząć. Przepraszam, nie chciałem podnosić głosu. — Wypowiedział słowa zbudowane przez rozsądek, nie serce. Serce krzyczało, że powinien nią potrząsnąć, ale bał się, że się nie obudzi. — Chodź — pociągnął ją za rękę, wolnym krokiem wspinając się po schodach na górę, do sypialni. Puścił jej dłoń dopiero za drzwiami sypialni starszej pani. Ich sypialni od niedawna. Pozwolił jej się rozebrać, zrobił to też sam, zrzucając z siebie codzienne ciuchy, by zaraz znaleźć miejsce w chłodnej pościeli. Ale mimo zmęczenia wiedział, że nie zmruży oka.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Milczała, spoglądając na niego, kiedy zaczął ją niespodziewanie strofować. Nie musiał mówić tego wprost, rozumiała już, że miał ją za głupią i nieodpowiedzialną. Tylko dlaczego to ona zawsze musiała być tą rozsądniejszą? Nie była wcale lepsza, czasami goniła za czymś nieosiągalnym, brnęła w sytuacje, które mogły sprowadzić na nią kłopoty. Tylko że za każdym razem jakoś umykała problemom. Skrzywiła się minimalnie, gdy usłyszała pytanie. Naprawdę chcesz, by się z tobą zabawiali? Nie odpowiedziała, przeciągnęła ciszę, jakby nagle zabrakło jej słów. Potrafiła być pyskata, odgryzać się, ale teraz czuła, jakby zacisnęło się gardło, ścisnęło na tyle mocno, że mimowolnie spłyciła oddech.
Bo co mogła mu odpowiedzieć? Nic. Oczywiste było, że nie chciała, aby ktokolwiek jej dotknął, zbliżył się na tyle, by przekroczyć granicę komfortu. Jednak dopiero kolejne jego słowa sprawiły, że ciemne oczy otworzyły się szerzej i zaraz zmrużyły nieznacznie. Spuściła wzrok, wpatrywała się w podłogę między nimi. Poczuła, jak w kącikach oczu zbierają się łzy, a po ciele rozlał się nieprzyjemny chłód. Tylko tyle dotarło do niego z jej słów. Na przyznanie, że coś było nie tak, że coś wyrywało ją ze snu i nie puszczało, skłaniając do szukania otuchy w zimnym powietrzu nocy. Nasunął mu się jeden wniosek. Miała po raz kolejny zapewniać go, że nigdy nie zdradziłaby go? Znów powtarzać, że nie było innego? Przecież to i tak nie trafiało do Jamesa, odbijało się jak od ściany. Nie rozumiała, dlaczego na przyznanie, że coś jest nie tak, na nieme szukanie pomocy, dostawała podejrzenia i oskarżenia. Dlaczego inni mogli na niego liczyć, ale nie Ona? Była obok niego, jeśli by tego potrzebował, ale ona sama nie mogła. Rozchyliła usta, chcąc odetchnąć, by powstrzymać łzy. Czuła, jak klatka piersiowa zadrżała, kiedy próbowała złapać oddech.
- Nigdy Cię nie zdradziłam, jak możesz w ogóle tak myśleć.- wydusiła, nie podnosząc na niego wzroku. Bała się, że się rozpłacze w momencie, kiedy złapie jego spojrzenie. Nie ufała własnej kontroli, ostatnio była jakaś bardziej krucha.- Zarzucasz mi...- umilkła, gdy zabrakło jej powietrza.- Co sama mam myśleć, gdy nie wracasz na noc? Kiedy wychodzisz rano i nie wracasz? – spytała, ale w jej głosie nie było nawet oskarżenia, tylko rezygnacja.- Kiedy w twoich ubraniach znajduję... kiedy na dłoni widzę kolejną bliznę... – drżała lekko, już nie tylko głos jej się rwał. Podniosła wzrok, nie dbając już o to, czy nić kontroli rozpadnie się za chwilę.
- Gdyby coś znaczyło, myślisz, że szukałabym cię nadal? Po co? Skoro miałabym kogoś innego..- skrzywiła się na samą insynuację.- Wróciłam do ciebie, bo cię kocham i jesteś moim mężem. Dlaczego w ogóle wątpisz w to? – nie pojmowała. Rozumiała, że nie był pewny siebie, że wątpił w samego siebie, ale dlaczego sądził, że szukałaby Go, mając kogoś innego.- Mam ci przyrzec? Obiecać, że nie było nigdy innego? – spytała, pojmując nagle, że to mogła być jedyna droga. Nie miała z tym problemu, przyrzekała mu jedno, mogła kolejną rzecz. Jemu mogłaby wszystko i bez cienia zawahania.
Wzdrygnęła się na dźwięk jego słów.- Co to znaczy? Co się skończy? - nie rozumiała, co miał na myśli. Co to tak naprawdę dla niego oznaczało.
Złość delikatnie piętrzyła się w niej, lecz w przeciwieństwie do niego, nie była wybuchowa. Potrafiła zdusić w sobie emocje, zagotować się, ale zachować ciszę. Zignorował jego pytania, nie zamierzając na nie odpowiedzieć. Teraz go interesowało, kto mówił jej cokolwiek? Wyjaśniał sytuacje. On powinien być właśnie tą osobą, która nie zostawia jej z niczym. Był jednak powodem do zmartwień, tylko i wyłącznie.
- Byłam tu cały przeklęty czas.- z trudem powstrzymała się przed podniesieniem głosu.- Byłam obok, ale ty nawet tego nie zauważasz. Czekałam, jak idiotka nie wiadomo na co, żebyś mijał mnie bez słowa.- ton jej głosu stał się na chwilę ostrzejszy, a w ciemnych oczach znów zabłyszczały łzy.- Co mam więcej zrobić? Nie zmuszę cię, byś to zauważał.- mimowolnie ze złości, zacisnęła palce na materiale sukienki, która otulała ciało.- Co, gdy Ja potrzebowałam Cię? Kiedy potrzebuje Cię teraz? – nawet nie chciała, by jej odpowiadał, cokolwiek teraz powie, niewiele zmieni.- Bałam się powiedzieć Ci o ciąży, boję się, że zostanę sama... że po raz kolejny, coś spadnie na mnie i nikt mi nie pomoże, a ja już nie potrafię radzić sobie samej.- szepnęła. Udowodniła to sobie w lutym i ponownie nieco później. Potykała się za mocno, popełniała błędy, które jeszcze dwa lata temu byłyby niewybaczalne.
Poczuła ramiona obejmujące ją w talii, kiedy musnęła ustami jego policzek. Przymknęła powieki, ale ciało pozostało spięte, mimo że zamknięte było w bezpiecznych objęciach. Brakowało jej ufności, tamtej, która wcześniej przychodziła naturalnie.
- Bo wiem, że Cię nie ma. Bez znaczenia, jak panicznie Cię potrzebuję.- kolejny szept, lecz teraz nie musiała mówić głośniej. Byli zbyt blisko siebie.
Nie kontynuowała tematu Thomasa, wiedząc dobrze, że wcale się nie pomyliła z wnioskami. Nie było szansy, by się od niego uwolnić, obojętnie co się stanie, będzie zawsze obecny obok. Mogła się jedynie z tym pogodzić i zaakceptować taki stan rzeczy. Jej własne odczucia i tląca się nienawiść do szwagra, nie zmieniały niczego.
Spuściła wzrok, by spojrzeć na dłonie Jamesa. Podobne blizny, oznaczające coś całkiem innego, a jednak równie wiążącego. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Wiedziała, że przysięga przypieczętowana krwią miała własną moc i cokolwiek się stanie, Jamie nie złamie obietnicy. Z drugiej strony czuła się lepiej z myślą, że to przysięga złożona Marcelowi, a nie komukolwiek innemu. Był przyjacielem, kimś, kto i tak wszedł między Doe, kto w czasach taboru był już swój. Nawet jeśli teraz nie była zachwycona zachowaniem Sallowa, wiedziała dobrze, że za jakiś czas pójdzie to w niepamięć, zatrze się kolejnymi miesiącami i rzeczami ważniejszymi niż jakaś uraza.
Zacisnęła powieki, gdy usłyszała tę cichą prośbę. Nie uważała, że był żałosny. W takich momentach wydawał jej się jedynie inny i nabierała pewności, że na pewno był tutaj z nią. Że nie mówił tego, by się odczepiła i dała mu spokój.- Nie zostawię, nigdy Cię nie zostawię. Chyba że będziesz tego sam chciał.- odparła poważnie.- Jestem zawsze i będę zawsze.- obiecała cicho.
Otworzyła oczy na moment, czując jego dłonie na ramionach i zaraz na szyi. Gdyby podobny gest wykonał ktokolwiek inny, szarpnęłaby się chcąc uciec, lecz nie przy nim. Rozchyliła mimowolnie usta, reagując na pocałunek ulegle, dostosowując się do niego. Nigdy nie wymuszał na niej uległości, lecz była gotowa zrobić cokolwiek tylko chciał.
Pokiwała powoli głową, kiedy spytał o coś, czego w sumie potrzebowała teraz.
- Możemy.- przytaknęła mu jeszcze.- Nie musisz przepraszać, miałeś do tego powód.- nie chciała, aby ją przepraszał. Takie rozmowy nie były łatwe i przyjemne, mimo wszystko rozumiała, dlaczego się unosił. Podążyła za nim ugodowo, zamykając odrobinę mocniej palce na jego dłoni.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, moment stała, patrząc na niego. Dopiero otrząsając się z bezruchu, sięgnęła do materiału sukienki i przeciągnęła ją przez głowę. Została w bieliźnie, odrobinę kuląc ramiona, ale nie czuła się wcale niepewnie. Nie czekała na niego, wsunęła się pod kołdrę, odsuwając tak, by przylgnąć plecami do zimnej ścianie. Gęsia skórka pojawiła się na ciele, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Uniosła na niego spojrzenie, gdy znalazł się obok. Wahała się, chcąc odruchowo przysunąć bliżej i przytulić do Jamesa. Tylko teraz, po tej rozmowie, straciła pewność czy powinna... czy mogła?
- Przepraszam.- wypowiedziała zamiast jakiegokolwiek ruchu.- Za tą rozmowę, za wszystko.- nie do końca wiedziała, za co tak naprawdę. Może za zmuszenie do tej rozmowy, może za popełnione błędy. Może już na zaś.
| zt x2
Bo co mogła mu odpowiedzieć? Nic. Oczywiste było, że nie chciała, aby ktokolwiek jej dotknął, zbliżył się na tyle, by przekroczyć granicę komfortu. Jednak dopiero kolejne jego słowa sprawiły, że ciemne oczy otworzyły się szerzej i zaraz zmrużyły nieznacznie. Spuściła wzrok, wpatrywała się w podłogę między nimi. Poczuła, jak w kącikach oczu zbierają się łzy, a po ciele rozlał się nieprzyjemny chłód. Tylko tyle dotarło do niego z jej słów. Na przyznanie, że coś było nie tak, że coś wyrywało ją ze snu i nie puszczało, skłaniając do szukania otuchy w zimnym powietrzu nocy. Nasunął mu się jeden wniosek. Miała po raz kolejny zapewniać go, że nigdy nie zdradziłaby go? Znów powtarzać, że nie było innego? Przecież to i tak nie trafiało do Jamesa, odbijało się jak od ściany. Nie rozumiała, dlaczego na przyznanie, że coś jest nie tak, na nieme szukanie pomocy, dostawała podejrzenia i oskarżenia. Dlaczego inni mogli na niego liczyć, ale nie Ona? Była obok niego, jeśli by tego potrzebował, ale ona sama nie mogła. Rozchyliła usta, chcąc odetchnąć, by powstrzymać łzy. Czuła, jak klatka piersiowa zadrżała, kiedy próbowała złapać oddech.
- Nigdy Cię nie zdradziłam, jak możesz w ogóle tak myśleć.- wydusiła, nie podnosząc na niego wzroku. Bała się, że się rozpłacze w momencie, kiedy złapie jego spojrzenie. Nie ufała własnej kontroli, ostatnio była jakaś bardziej krucha.- Zarzucasz mi...- umilkła, gdy zabrakło jej powietrza.- Co sama mam myśleć, gdy nie wracasz na noc? Kiedy wychodzisz rano i nie wracasz? – spytała, ale w jej głosie nie było nawet oskarżenia, tylko rezygnacja.- Kiedy w twoich ubraniach znajduję... kiedy na dłoni widzę kolejną bliznę... – drżała lekko, już nie tylko głos jej się rwał. Podniosła wzrok, nie dbając już o to, czy nić kontroli rozpadnie się za chwilę.
- Gdyby coś znaczyło, myślisz, że szukałabym cię nadal? Po co? Skoro miałabym kogoś innego..- skrzywiła się na samą insynuację.- Wróciłam do ciebie, bo cię kocham i jesteś moim mężem. Dlaczego w ogóle wątpisz w to? – nie pojmowała. Rozumiała, że nie był pewny siebie, że wątpił w samego siebie, ale dlaczego sądził, że szukałaby Go, mając kogoś innego.- Mam ci przyrzec? Obiecać, że nie było nigdy innego? – spytała, pojmując nagle, że to mogła być jedyna droga. Nie miała z tym problemu, przyrzekała mu jedno, mogła kolejną rzecz. Jemu mogłaby wszystko i bez cienia zawahania.
Wzdrygnęła się na dźwięk jego słów.- Co to znaczy? Co się skończy? - nie rozumiała, co miał na myśli. Co to tak naprawdę dla niego oznaczało.
Złość delikatnie piętrzyła się w niej, lecz w przeciwieństwie do niego, nie była wybuchowa. Potrafiła zdusić w sobie emocje, zagotować się, ale zachować ciszę. Zignorował jego pytania, nie zamierzając na nie odpowiedzieć. Teraz go interesowało, kto mówił jej cokolwiek? Wyjaśniał sytuacje. On powinien być właśnie tą osobą, która nie zostawia jej z niczym. Był jednak powodem do zmartwień, tylko i wyłącznie.
- Byłam tu cały przeklęty czas.- z trudem powstrzymała się przed podniesieniem głosu.- Byłam obok, ale ty nawet tego nie zauważasz. Czekałam, jak idiotka nie wiadomo na co, żebyś mijał mnie bez słowa.- ton jej głosu stał się na chwilę ostrzejszy, a w ciemnych oczach znów zabłyszczały łzy.- Co mam więcej zrobić? Nie zmuszę cię, byś to zauważał.- mimowolnie ze złości, zacisnęła palce na materiale sukienki, która otulała ciało.- Co, gdy Ja potrzebowałam Cię? Kiedy potrzebuje Cię teraz? – nawet nie chciała, by jej odpowiadał, cokolwiek teraz powie, niewiele zmieni.- Bałam się powiedzieć Ci o ciąży, boję się, że zostanę sama... że po raz kolejny, coś spadnie na mnie i nikt mi nie pomoże, a ja już nie potrafię radzić sobie samej.- szepnęła. Udowodniła to sobie w lutym i ponownie nieco później. Potykała się za mocno, popełniała błędy, które jeszcze dwa lata temu byłyby niewybaczalne.
Poczuła ramiona obejmujące ją w talii, kiedy musnęła ustami jego policzek. Przymknęła powieki, ale ciało pozostało spięte, mimo że zamknięte było w bezpiecznych objęciach. Brakowało jej ufności, tamtej, która wcześniej przychodziła naturalnie.
- Bo wiem, że Cię nie ma. Bez znaczenia, jak panicznie Cię potrzebuję.- kolejny szept, lecz teraz nie musiała mówić głośniej. Byli zbyt blisko siebie.
Nie kontynuowała tematu Thomasa, wiedząc dobrze, że wcale się nie pomyliła z wnioskami. Nie było szansy, by się od niego uwolnić, obojętnie co się stanie, będzie zawsze obecny obok. Mogła się jedynie z tym pogodzić i zaakceptować taki stan rzeczy. Jej własne odczucia i tląca się nienawiść do szwagra, nie zmieniały niczego.
Spuściła wzrok, by spojrzeć na dłonie Jamesa. Podobne blizny, oznaczające coś całkiem innego, a jednak równie wiążącego. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Wiedziała, że przysięga przypieczętowana krwią miała własną moc i cokolwiek się stanie, Jamie nie złamie obietnicy. Z drugiej strony czuła się lepiej z myślą, że to przysięga złożona Marcelowi, a nie komukolwiek innemu. Był przyjacielem, kimś, kto i tak wszedł między Doe, kto w czasach taboru był już swój. Nawet jeśli teraz nie była zachwycona zachowaniem Sallowa, wiedziała dobrze, że za jakiś czas pójdzie to w niepamięć, zatrze się kolejnymi miesiącami i rzeczami ważniejszymi niż jakaś uraza.
Zacisnęła powieki, gdy usłyszała tę cichą prośbę. Nie uważała, że był żałosny. W takich momentach wydawał jej się jedynie inny i nabierała pewności, że na pewno był tutaj z nią. Że nie mówił tego, by się odczepiła i dała mu spokój.- Nie zostawię, nigdy Cię nie zostawię. Chyba że będziesz tego sam chciał.- odparła poważnie.- Jestem zawsze i będę zawsze.- obiecała cicho.
Otworzyła oczy na moment, czując jego dłonie na ramionach i zaraz na szyi. Gdyby podobny gest wykonał ktokolwiek inny, szarpnęłaby się chcąc uciec, lecz nie przy nim. Rozchyliła mimowolnie usta, reagując na pocałunek ulegle, dostosowując się do niego. Nigdy nie wymuszał na niej uległości, lecz była gotowa zrobić cokolwiek tylko chciał.
Pokiwała powoli głową, kiedy spytał o coś, czego w sumie potrzebowała teraz.
- Możemy.- przytaknęła mu jeszcze.- Nie musisz przepraszać, miałeś do tego powód.- nie chciała, aby ją przepraszał. Takie rozmowy nie były łatwe i przyjemne, mimo wszystko rozumiała, dlaczego się unosił. Podążyła za nim ugodowo, zamykając odrobinę mocniej palce na jego dłoni.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, moment stała, patrząc na niego. Dopiero otrząsając się z bezruchu, sięgnęła do materiału sukienki i przeciągnęła ją przez głowę. Została w bieliźnie, odrobinę kuląc ramiona, ale nie czuła się wcale niepewnie. Nie czekała na niego, wsunęła się pod kołdrę, odsuwając tak, by przylgnąć plecami do zimnej ścianie. Gęsia skórka pojawiła się na ciele, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Uniosła na niego spojrzenie, gdy znalazł się obok. Wahała się, chcąc odruchowo przysunąć bliżej i przytulić do Jamesa. Tylko teraz, po tej rozmowie, straciła pewność czy powinna... czy mogła?
- Przepraszam.- wypowiedziała zamiast jakiegokolwiek ruchu.- Za tą rozmowę, za wszystko.- nie do końca wiedziała, za co tak naprawdę. Może za zmuszenie do tej rozmowy, może za popełnione błędy. Może już na zaś.
| zt x2
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Musiał wrócić. A nie potrafił, jakby zgubił drogę do domu. Miał wrócić trzy dni temu, ale ścieżka zniknęła w mokradłach, a chata, którą odnalazł nie była tą, do której chciał uciec. Dom, który miał przed sobą był zwykłym domem, nie wyróżniał się szczególnie pośród innych domów w Dolinie, nie budził w nim żadnych odczuć, wspomnień. Niczego, co mogłoby si wydawać istotne. Ociągał się z pojawieniem się tu; myślał, że może zostanie u przyjaciela w wagonie, może powinni działać póki wszystko było tak świeże, ale przecież opadał z sił, a tamte cienie... Co jeśli już dawno rozgoniły je pierwsze promienie słońca? Patrzył od dłużej chwili na dom zastanawiając się czy jest i czy właściwie kiedykolwiek był jego domem. A jeśli nie, to gdzie on był? Kolorowe wozy blakły we wspomnieniach nie wyróżniając się niczym szczególnym ze wszystkich posiadanych wspomnień; a było ich zbyt wiele i zbyt mało jednocześnie, by wszystko poskładać w jeden obraz. Był złożony z cudzych żyć, złamany i sklejony na nowo z kilku glinianych kubeczków, których części się zagubiły. A ktoś — opatrzność? los? — nie wyrzucił ich na śmietnik z sentymentu. Nie był pewien, co lepsze. Dom, który przed nim stał w powoli zmieniał się w więzienie, coś irytującego i drażniącego, bo nie pamiętał.
Nabrał powoli powietrza w płuca i obrócił głowę i przeciągnąć spojrzeniem wzdłuż opustoszałej ulicy Doliny Godryka. Tam w oddali nikt się nie pojawił, nikt na kogo czekał. Czy czekał w ogóle? Już sam nie wiedział. Ruszył w kierunku furtki w potarganej, lnianej koszuli, która przypominała już strzępy tego, czym kiedyś była. Cała we krwi, sztywna od zaschniętej posoki była największym dowodem na to, że nie śnił, to wydarzyło się naprawdę. Pod koszulą, wokół żeber ciągnął się bandaż, ale nie wiedział, co pod nim było; bał się, że jeśli go odwinie ujrzy powyginane jak gałęzie żebra. Dwie nowe blizny zdobiły jego młodą facjatę, poprzeczna na grzbiecie nosa i przecinająca łuk brwiowy. Ale nabyte rany, które przeistoczyły się w blizny były niczym z bliznami na duszy. Wziął głęboki wdech. Wiedział, że ktoś na niego czekał. Czekał aż wreszcie wróci. I choć robił to tak późno trudno mu było odszukać w sobie skruchę; był zagubiony. Znów. Kim była ta, która czekała? Który obraz z pamięci wyłoni się w progu?
Wszedł do środka, powoli rozglądając się po wnętrzu. Powinien zawołać? Uprzedzić?
— Jest ktoś w domu? — zawołał chrapliwym, zmęczonym głosem. Choć przespał dwa dni był zmęczony jakby nie zmrużył oka przez miesiąc. Ale może to nerwy?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywała się we własne dłonie, które powoli i machinalnie wykonywały czynności. Długie palce jednej ręki ściskały ścierkę, a w drugiej dłoni dzierżyła talerz. Mogła użyć do tego magii, jedno z prostszych zaklęć załatwiłoby część obowiązków za nią. Jednak musiała się na czymś skupić, zatrzymać galopujące myśli i niespokojny krok, którym pokonywała każdy metr domu. Minęły trzy dni, a ta świadomość wywoływała w niej burzę emocji. Gotowało się w niej, serce wybijało szaleńczy rytm, przez co kilka razy czuła, jak kręci się jej w głowie. Musiała to powstrzymać, opanować, bo w takich chwilach wracały do niej słowa Yvette, że musi o siebie zadbać. Ale to nie było takie proste, tak zwyczajnie nie myśleć o chłopaku, który po raz kolejny ją zawodził. Czyżby znikanie bez słowa na tygodnie miało być nową tradycją? Tak od czasu do czasu? Taki nowy sport? Skrzywiła się delikatnie, orientując, że znów do tego wraca. Gdzieś w głębi martwiło ją i gniotło nieprzyjemnie w trzewiach, jeszcze coś. Cisza ze strony Marcela. Raven wrócił do domu, osiadł na parapecie, lecz nie miał ze sobą żadnej odpowiedzi, a i przez ten czas żadna sowa nie zjawiła się w domu. Znów wpakowali się w coś razem? Znów któryś wyjdzie z tego niekompletny, a drugi jeszcze dziwniejszy i obcy? Przymknęła na moment oczy, odkładając talerz na bok i wzdrygając, kiedy zamiast cichego stuknięcia o blat, dotarł do niej dźwięk roztrzaskującego się naczynia o podłogę. Przekleństwo wypełniło ciszę, ścierka w gniewnym ruchu wylądowała obok zlewu. Chwilowa złość zaraz ostygła, nie pozostawiając za sobą nic poza rezygnacją.
Powoli przykucnęła, by pozbierać to, co pozostało z talerza. Nie spieszyła się, zbierając odłamki, nawet kiedy usłyszała otwierające się drzwi do domu. Nie wiedziała kogo tu licho przyniosło, ale uniosła wzrok na wejście do kuchni, nasłuchując przez moment. Pełne usta rozchyliły się, gdy chciała już zawołać, dać znać, że w domu była tylko Ona. Uprzedził ją głos, jakże znajomy, chociaż słyszalnie schrypnięty. Milczała przez chwilę, słuchała ciszy, jaka zapadła po pytaniu. Kto by pomyślał, że jaśnie pan wróci tak szybko. Łaskawca tym razem nie zostawił jej na prawie miesiąc. Gniew zapłonął na nowo, ostrzejszy niż wcześniej i nagle groźby, które wypisała w liście do Sallowa, były kuszące. Wstała z kolan, nie dbając, że upadające znów resztki ceramiki, podpowiedzą gdzie była. Mogła wybaczyć mu wiele, zapomnieć draństwa w każdej postaci, ogłuchnąć na głupotę, zamknąć oczy na skazy, które pojawiały się w nieidealnym obrazie męża. Nie mogła jednak zdzierżyć, że ją okłamywał. Kłamał już bezczelnie, jakby zatarł wszystkie granice.
Wyszła na korytarz, nie próbując ukryć złości, pokonała te kilka metrów i zamarła w pół kroku. Nie takiego widoku się spodziewała, nie takiej ilości posoki na podartej koszuli, nie takiego zmęczenia i świeżych blizn na przystojnej twarzy. Złość zmieniła się w strach i niedowierzanie, a te wmurowały ją w miejsce. Ciemne oczy wpatrywały się w niego, szeroko otwarte, łapiąc każdy szczegół, który był nowy i brzydki. W końcu drgnęła, ruszyła się trochę bez tej typowej dla siebie płynności, ale szybciej niż mogła nadgonić to świadomość. Stanęła tuż przed nim, powoli wyciągając dłonie ku niemu.- W coś ty się wpakował, kochanie.– szepnęła, gdy smukłe palce dotknęły podartej koszuli, musnęły ledwie opuszkami bandaż pod spodem. Podobne słowa nie padały często z jej ust, ale teraz ciche kochanie rozbrzmiało naturalnie, gdy uwagę pochłaniał widok.- James, jak...- zamilkła zaraz. Poczuła zalewającą ją ulgę, gdy dotarło do niej, że krew nie jest świeża, że cokolwiek stało się, nie był już ranny. Tyle dobrego, chociaż tyle z całej beznadziei, jaką miała przed sobą.- Co się stało? – spytała równie cicho.- Tylko nie kłam, proszę.- głos jej zadrżał, bo ta prośba smakowała porażką. Chciała go przytulić, zamknąć w ramionach i poddała się tej chęci. Ramiona objęły go za szyję, otuliły ostrożnie w obawie, że to sprawi mu ból. Dłoń musnęła jego kark, powędrowała na potylicę, musnęła niesforne loki. Na skraju świadomości znów osadziła się myśl, że oto sama była najdobitniejszą definicją głupoty, żyjącej w błędnym kole z którego nie widziała ratunku. Jednak teraz, nie miało to znaczenia.
Powoli przykucnęła, by pozbierać to, co pozostało z talerza. Nie spieszyła się, zbierając odłamki, nawet kiedy usłyszała otwierające się drzwi do domu. Nie wiedziała kogo tu licho przyniosło, ale uniosła wzrok na wejście do kuchni, nasłuchując przez moment. Pełne usta rozchyliły się, gdy chciała już zawołać, dać znać, że w domu była tylko Ona. Uprzedził ją głos, jakże znajomy, chociaż słyszalnie schrypnięty. Milczała przez chwilę, słuchała ciszy, jaka zapadła po pytaniu. Kto by pomyślał, że jaśnie pan wróci tak szybko. Łaskawca tym razem nie zostawił jej na prawie miesiąc. Gniew zapłonął na nowo, ostrzejszy niż wcześniej i nagle groźby, które wypisała w liście do Sallowa, były kuszące. Wstała z kolan, nie dbając, że upadające znów resztki ceramiki, podpowiedzą gdzie była. Mogła wybaczyć mu wiele, zapomnieć draństwa w każdej postaci, ogłuchnąć na głupotę, zamknąć oczy na skazy, które pojawiały się w nieidealnym obrazie męża. Nie mogła jednak zdzierżyć, że ją okłamywał. Kłamał już bezczelnie, jakby zatarł wszystkie granice.
Wyszła na korytarz, nie próbując ukryć złości, pokonała te kilka metrów i zamarła w pół kroku. Nie takiego widoku się spodziewała, nie takiej ilości posoki na podartej koszuli, nie takiego zmęczenia i świeżych blizn na przystojnej twarzy. Złość zmieniła się w strach i niedowierzanie, a te wmurowały ją w miejsce. Ciemne oczy wpatrywały się w niego, szeroko otwarte, łapiąc każdy szczegół, który był nowy i brzydki. W końcu drgnęła, ruszyła się trochę bez tej typowej dla siebie płynności, ale szybciej niż mogła nadgonić to świadomość. Stanęła tuż przed nim, powoli wyciągając dłonie ku niemu.- W coś ty się wpakował, kochanie.– szepnęła, gdy smukłe palce dotknęły podartej koszuli, musnęły ledwie opuszkami bandaż pod spodem. Podobne słowa nie padały często z jej ust, ale teraz ciche kochanie rozbrzmiało naturalnie, gdy uwagę pochłaniał widok.- James, jak...- zamilkła zaraz. Poczuła zalewającą ją ulgę, gdy dotarło do niej, że krew nie jest świeża, że cokolwiek stało się, nie był już ranny. Tyle dobrego, chociaż tyle z całej beznadziei, jaką miała przed sobą.- Co się stało? – spytała równie cicho.- Tylko nie kłam, proszę.- głos jej zadrżał, bo ta prośba smakowała porażką. Chciała go przytulić, zamknąć w ramionach i poddała się tej chęci. Ramiona objęły go za szyję, otuliły ostrożnie w obawie, że to sprawi mu ból. Dłoń musnęła jego kark, powędrowała na potylicę, musnęła niesforne loki. Na skraju świadomości znów osadziła się myśl, że oto sama była najdobitniejszą definicją głupoty, żyjącej w błędnym kole z którego nie widziała ratunku. Jednak teraz, nie miało to znaczenia.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strach przed nieznanym potrafił być na tyle onieśmielający, że ludzie nie są w stanie wykonać kroku przed siebie. Tak właśnie czuł się w chwili, w której usłyszał jakiś ruch, ale nie ujrzał jeszcze nikogo, kto by za niego odpowiadał. Przełknął ślinę, wypatrując źródła dźwięku z oczekiwaniem i napięciem rosnącym w żołądku, który już i bez tego był obciążony kamieniami. Ściągały go na ziemię, z trudem stał, ale przecież nie ugnie się ze strachu. Przetrwał. Każda jedna blizna na jego ciele, każdy siniak był dowodem na to, że przetrwał, przezwyciężył wszystkie przeciwności losu. I nie dał się złamać. Wciąż tu był, wciąż żył.
Kiedy stanęła przed nim uniósł brwi i otworzył usta, wciągając w płuca powietrze z czymś, co było wyrazem pewnej ulgi. Kojarzył tę twarz, wiedział kim była. Nie była obca. Nadzieja zapłonęła w jego sercu odbijając się na jego posiniaczonej twarzy miną zbitego psa. Pytała, a on nie potrafił udzielić jej odpowiedzi na pytanie. Próbował, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego gardła. Była piękna, a jej głos brzmiał tak miło, słodko. Przepełniony był troską i współczuciem. Jak miał jej powiedzieć prawdę? Prawda uderzyła w niego dopiero po chwili, kiedy go objęła, a on — choć poczuł ciepło, nie poczuł nic więcej. Nie wróciły wspomnienia, żadne chwile, które zakotwiczały go w tej rzeczywistości. Nie miał pojęcia, co naprawdę ch łączyło, bo nie mógł przypomnieć sobie wspólnych chwil. Patrzył przez chwilę prosto, przed siebie, kiedy zamknęła go w ramionach, stał jak kołek, czując w sobie totalny bezsens i pustkę, ale zaraz potem spłynęła na niego świadomość, że właśni to mu było potrzebne. Ktoś bliski, ktoś kto zrobił to, co ona. Objął ją powoli rękami i przechylił głowę, opierając policzek na jej ramieniu. Chłonął jej ciepło, jej bliskość. Chłonął to uczucie, którym go obdarowywała, czując bezpieczeństwo. Nie zarejestrował jej stanu, nie pomyślał o tym, że to on powinien być dla niej oparciem. Miał ochotę się ukryć w jej ramionach i zniknąć, jakby były to jedyne znane mu ramiona. Oddychał powietrzem zmieszanym z jej zapachem, próbując nazwać to, czym pachniały jej włosy, to miejsce? Z czym mu się to kojarzyło, jakie uczucia niosło? Zacisnął dłonie na jej plecach, mając wrażenie, że mimo obłapiającej bliskości jest całkiem sam. Jak to się stało? Jak do tego doszło? Dopiero wtedy poczuł na sobie, pod bandażem, wypukłość — twardą, wyraźną. Odsunął się spoglądając na nich, na jej brzuch, powoli — bardzo powoli przetwarzając to wszystko.
— Ja... Ja nie wiem — zaczął w końcu ochryple, unosząc na nią zdezorientowane spojrzenie. — Coś... coś nas zaatakowało... Nie wiem, nie mam pojęcia co to było — dodał z przejęciem, odsuwając się w końcu od niej. Wplótł palce we włosy, a następnie opuścił dłonie na twarz; ukrył ją w nich na kilka oddechów. — Nie wiem, wszystko jest dla mnie... Dziwne. Nowe... — wydukał, nie umiejąc spojrzeć jej w oczy. Miał nie kłamać. Kłamał często, kłamał dużo, ale co miał jej powiedzieć dzisiaj? Czuł, że nie miał nic do ukrycia, a jednak trudno było mu to wszystko poskładać. — Byłem na jarmarku. Widziałem tam wiem wspaniałych rzeczy, ale na skraju lasu stał przywiązany skrzydlaty koń. Prawdziwy aetonan. Był przepiękny. Dosiadłem go, pomyślałem, że jest wiele wart i miałem na nim odlecieć, kiedy coś zaczęło się dziać. Na scenie rozgrywało się jakieś przedstawienie, jakiś rytuał. Ludzie zaczęli krzyczeć, cienie pojawiły się znikąd. Nie takie zwykłe cienie, jak mój i twój, nie cienie jakie powstają dzięki światłu. One były... prawdziwe. Jak dym, jak... Opary. Nie jestem pewien czy jak opary, ale... Trudno mi to wyjaśnić.— Zmarszczył brwi ze złością.
Kiedy stanęła przed nim uniósł brwi i otworzył usta, wciągając w płuca powietrze z czymś, co było wyrazem pewnej ulgi. Kojarzył tę twarz, wiedział kim była. Nie była obca. Nadzieja zapłonęła w jego sercu odbijając się na jego posiniaczonej twarzy miną zbitego psa. Pytała, a on nie potrafił udzielić jej odpowiedzi na pytanie. Próbował, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego gardła. Była piękna, a jej głos brzmiał tak miło, słodko. Przepełniony był troską i współczuciem. Jak miał jej powiedzieć prawdę? Prawda uderzyła w niego dopiero po chwili, kiedy go objęła, a on — choć poczuł ciepło, nie poczuł nic więcej. Nie wróciły wspomnienia, żadne chwile, które zakotwiczały go w tej rzeczywistości. Nie miał pojęcia, co naprawdę ch łączyło, bo nie mógł przypomnieć sobie wspólnych chwil. Patrzył przez chwilę prosto, przed siebie, kiedy zamknęła go w ramionach, stał jak kołek, czując w sobie totalny bezsens i pustkę, ale zaraz potem spłynęła na niego świadomość, że właśni to mu było potrzebne. Ktoś bliski, ktoś kto zrobił to, co ona. Objął ją powoli rękami i przechylił głowę, opierając policzek na jej ramieniu. Chłonął jej ciepło, jej bliskość. Chłonął to uczucie, którym go obdarowywała, czując bezpieczeństwo. Nie zarejestrował jej stanu, nie pomyślał o tym, że to on powinien być dla niej oparciem. Miał ochotę się ukryć w jej ramionach i zniknąć, jakby były to jedyne znane mu ramiona. Oddychał powietrzem zmieszanym z jej zapachem, próbując nazwać to, czym pachniały jej włosy, to miejsce? Z czym mu się to kojarzyło, jakie uczucia niosło? Zacisnął dłonie na jej plecach, mając wrażenie, że mimo obłapiającej bliskości jest całkiem sam. Jak to się stało? Jak do tego doszło? Dopiero wtedy poczuł na sobie, pod bandażem, wypukłość — twardą, wyraźną. Odsunął się spoglądając na nich, na jej brzuch, powoli — bardzo powoli przetwarzając to wszystko.
— Ja... Ja nie wiem — zaczął w końcu ochryple, unosząc na nią zdezorientowane spojrzenie. — Coś... coś nas zaatakowało... Nie wiem, nie mam pojęcia co to było — dodał z przejęciem, odsuwając się w końcu od niej. Wplótł palce we włosy, a następnie opuścił dłonie na twarz; ukrył ją w nich na kilka oddechów. — Nie wiem, wszystko jest dla mnie... Dziwne. Nowe... — wydukał, nie umiejąc spojrzeć jej w oczy. Miał nie kłamać. Kłamał często, kłamał dużo, ale co miał jej powiedzieć dzisiaj? Czuł, że nie miał nic do ukrycia, a jednak trudno było mu to wszystko poskładać. — Byłem na jarmarku. Widziałem tam wiem wspaniałych rzeczy, ale na skraju lasu stał przywiązany skrzydlaty koń. Prawdziwy aetonan. Był przepiękny. Dosiadłem go, pomyślałem, że jest wiele wart i miałem na nim odlecieć, kiedy coś zaczęło się dziać. Na scenie rozgrywało się jakieś przedstawienie, jakiś rytuał. Ludzie zaczęli krzyczeć, cienie pojawiły się znikąd. Nie takie zwykłe cienie, jak mój i twój, nie cienie jakie powstają dzięki światłu. One były... prawdziwe. Jak dym, jak... Opary. Nie jestem pewien czy jak opary, ale... Trudno mi to wyjaśnić.— Zmarszczył brwi ze złością.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Cisza, która zapadła, gdy stali naprzeciwko siebie była w pewien sposób niepokojąca. Szybko wymienione spojrzenia, bezgłośna ocena sprawiły, że zapomniała, jakie emocje towarzyszyły jej jeszcze przed chwilą. Spoglądała na przystojną twarz chłopaka, teraz naznaczoną tworzącymi się powoli bliznami, które już z nim pozostaną. Nie ujmowały mu ani trochę, chociaż nie wiedziała, co musiałoby się stać fizycznie, aby jego widok ją zniechęcił. Widziała, jak jego mimika zdradza kłębiące się w nim emocje, ale nie wszystkie potrafiła rozszyfrować. Część pozostawała tajemnicą, część była oczywista po tak długiej znajomości. Jednak wystarczyło, że wyglądał jak zbity pies, by zamiast złości budzić jedynie troskę. Może to i lepiej, jeśli miało się dziś obyć bez kolejnej kłótni, które ostatnim czasy wychodziły im bardziej niż cokolwiek innego. Nie chciała się na niego denerwować, nigdy nie zamierzała stać przeciw niemu, przestając w niego wierzyć. Niestety sam na to zapracował całymi tygodniami. Teraz przez krótki moment, który chciała, żeby trwał najdłużej, jak tylko się da, coś zdawało się przeskoczyć i wrócić na właściwy tor. Chaos w niej uspokoił się, temperament wyciszył. Czuła się dziwnie, gdy zamknęła go w ramionach, a on najzwyczajniej w świecie pozwolił na to. Kiedy nie próbował cofnąć się, by uciec od jej dotyku bzdurnie myśląc, że musiał być silny i nie do złamania. Nie imponował jej takim zachowaniem, udawaniem na każdym poziomie. Po jej ciele rozszedł się spokój, którego nie spodziewała się teraz. Tak było dobrze, było zwyczajnie i normalnie. Nie myślała o tym, że to on powinien być tym, który stawał się podporą — wcale nie musiał. Odwróciła nieco głowę, zerkając na niego, kiedy ugiął kark, by oprzeć policzek na jej ramieniu. Dłoń powoli i kojąco przesuwała po jego włosach, muskała zmierzwione już loki. Poczuła wyraźniej ramiona, które również ją objęły, przylegając mocniej. Powoli piętrzył się w niej niepokój, co takiego musiało stać się, że pękł aż tak bardzo, że sam przytulał się mocniej do niej. Chciała spytać raz jeszcze, ale ugryzła się w język. Nie zamierzała go poganiać, bo skoro dotąd to nie działało, szukała w samej sobie dość cierpliwości, aby zaczekać.
Uniosła wzrok, kiedy odsunął się w końcu od niej, kiedy wrócił znajomy dystans, chociaż teraz miała wrażenie, że inny niż dotąd. Nie czuła się nieswojo, gdy cofnął się, nie towarzyszył jej dyskomfort, który zwykle kotłował się nieprzyjemnie we wnętrznościach. Zerknęła w dół, podążając za jego spojrzeniem i z trudem zdusiła ciche westchnienie, opierając dłoń na brzuchu. Milczała, nie chcąc podjąć tematu, nawet jeśli wiedziała, że ciąża była czymś, co mu w pewien sposób przeszkadzało. Myśli jednak szybko powędrowały w innym kierunku, gdy odezwał się tym schrypniętym głosem. Słuchała, jak próbował wyjaśnić i ledwo ukryła zdumienie, że w ogóle próbował. Spodziewała się jakiegoś lakonicznego stwierdzenia, czegoś na odczepkę. Zamiast tego brzmiał szczerze, miotając się w słowach i wyraźnie nie wiedząc, jak poskładać je w sensowne zdania. Tylko że to jej wcale nie przeszkadzało. Przekrzywiła lekko głowę, gdy ukrył twarz w dłoniach, kiedy opowiadał, co działo się na jarmarku.- Spokojnie.- wyciągnęła dłoń ku niemu, by dotknąć jego ręki. Palce musnęły lekko, ciepłą skórę jego dłoni i zsunęły się na przedramię. Nie przerywała mu wyjaśnień, chcąc usłyszeć wszystko, co tylko chciał powiedzieć.- Nowe? – spytała mimowolnie, trochę niepewnie. Kącik ust prawie drgnął na wzmiankę o skrzydlatym koniu, bo nie wątpiła, że musiał być przepiękny, jeśli zapadł w pamięć i to jego właśnie wspomniał James. Powaga wróciła moment później, kiedy mówił o cieniach. Nie brzmiało to sensownie, ale wierzyła mu. Tak po prostu ufała na słowo, chociaż z ufnością nie było u niej najlepiej.- To nic, czymkolwiek były to minęło. Wróciłeś do domu.- oparła dłoń na jego torsie, widząc złość kiełkująca w spojrzeniu i mimice. Nie chciała, by się denerwował z takiego powodu. Powiodła wzrokiem ku bandażom, które oplatały jego tors.- Te cienie... to one ci to zrobiły? – spytała, wskazując na opatrunek. Jeśli były inne, mogły za tym stać? Czy to była wina kogoś innego? Ktoś z obecnych na jarmarku go skrzywdził? Miała wiele pytań, ale tak mało odpowiedzi. Nie zamierzała zasypywać go nimi na raz, przez przypadek przytłoczyć wszystkim, co budziło wątpliwość.
Uniosła wzrok, kiedy odsunął się w końcu od niej, kiedy wrócił znajomy dystans, chociaż teraz miała wrażenie, że inny niż dotąd. Nie czuła się nieswojo, gdy cofnął się, nie towarzyszył jej dyskomfort, który zwykle kotłował się nieprzyjemnie we wnętrznościach. Zerknęła w dół, podążając za jego spojrzeniem i z trudem zdusiła ciche westchnienie, opierając dłoń na brzuchu. Milczała, nie chcąc podjąć tematu, nawet jeśli wiedziała, że ciąża była czymś, co mu w pewien sposób przeszkadzało. Myśli jednak szybko powędrowały w innym kierunku, gdy odezwał się tym schrypniętym głosem. Słuchała, jak próbował wyjaśnić i ledwo ukryła zdumienie, że w ogóle próbował. Spodziewała się jakiegoś lakonicznego stwierdzenia, czegoś na odczepkę. Zamiast tego brzmiał szczerze, miotając się w słowach i wyraźnie nie wiedząc, jak poskładać je w sensowne zdania. Tylko że to jej wcale nie przeszkadzało. Przekrzywiła lekko głowę, gdy ukrył twarz w dłoniach, kiedy opowiadał, co działo się na jarmarku.- Spokojnie.- wyciągnęła dłoń ku niemu, by dotknąć jego ręki. Palce musnęły lekko, ciepłą skórę jego dłoni i zsunęły się na przedramię. Nie przerywała mu wyjaśnień, chcąc usłyszeć wszystko, co tylko chciał powiedzieć.- Nowe? – spytała mimowolnie, trochę niepewnie. Kącik ust prawie drgnął na wzmiankę o skrzydlatym koniu, bo nie wątpiła, że musiał być przepiękny, jeśli zapadł w pamięć i to jego właśnie wspomniał James. Powaga wróciła moment później, kiedy mówił o cieniach. Nie brzmiało to sensownie, ale wierzyła mu. Tak po prostu ufała na słowo, chociaż z ufnością nie było u niej najlepiej.- To nic, czymkolwiek były to minęło. Wróciłeś do domu.- oparła dłoń na jego torsie, widząc złość kiełkująca w spojrzeniu i mimice. Nie chciała, by się denerwował z takiego powodu. Powiodła wzrokiem ku bandażom, które oplatały jego tors.- Te cienie... to one ci to zrobiły? – spytała, wskazując na opatrunek. Jeśli były inne, mogły za tym stać? Czy to była wina kogoś innego? Ktoś z obecnych na jarmarku go skrzywdził? Miała wiele pytań, ale tak mało odpowiedzi. Nie zamierzała zasypywać go nimi na raz, przez przypadek przytłoczyć wszystkim, co budziło wątpliwość.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jak miał jej powiedzieć? Jak wyznać prawdę o tym co naprawdę czuł? Jak czuł? Nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby to oddać i jednocześnie wyrazić żal z powodu tego, co się stało? Był winny? Niewinny? Nie wiedział. Może mógł uciec przed tym, zostawić za sobą. Tego konia, Nealę. Może gdyby wzbił się w powietrze zamiast ulegać męskiej złości to wszystko by się nie wydarzyło. Nabrał powietrza w płuca, patrząc jej w oczy. Takie łagodne, czułe, wystraszone może? Nie chciał jej wystraszyć, nie chciał jej zranić. Musiała być przecież ważna.
— Tak... było minęło — powtórzył po niej, kiwając głową, ale w jego głosie brakowało przekonania. Tak powinno być, przecież to wszystko się zakończyło. odprawili rytuał, przegnali złe duchy — naprawili to, co wcześniej popsuto. Prawda? Cały ten koszmar był już za nimi, nie musiał się tym martwić. Ani on, ani Neala, ani nikt inny. Podążył za jej dłonią na rozdartą koszulę, z której niewiele zostało; zaschniętą na niej krew, dziury przy żebrach.
— Ja... — Jak to było? — Tak. — Potwierdził w końcu. Nie potrafił stać bezczynnie, wracając wspomnieniami do tamtych chwil. Przetarł dłońmi twarz i wplótł je znów we włosy, próbując skupić na jakimś miejscu wzrok, a potem ją minął, zataczając koło. — Zobaczyłem Nealę tam. Była z... ze swoim kuzynem chyba. Nie widziała mnie, bo byłem pod wpływem eliksiru kameleona, który kiedyś dostałem od Steffena. Wszystko pogrążyło się w ciemności, ludzie krzyczeli. Zniknęła mi z oczu. Odnalazłem ją, bo miałem jeszcze drugi eliksir. I potrafiłem ją zobaczyć. Pociągnąłem ją jak najdalej od tego wszystkiego, pobiegliśmy w las. Ona... bredziła coś. Mówiła o kimś. Jakby coś ją opętało. Na jej miotle uciekliśmy nad bagnami, między drzewami, ale jedno z nich nagle ożyło. Próbowało nas ściągnąć z miotły, nie wiem, chyba się udało? — próbował sobie przypomnieć, zawracając do niej. Chwilę wcześniej opowiadał to wszystko Marcelowi, ale nie potrafił wciąż tego wyrecytować. — Zgubiliśmy się, ale Neala twierdziła, że wie dokąd iść. Że jej zaufa, nie wiedziałem komu. Zobaczyliśmy chatkę w lesie, ale wtedy pojawiły się cienie. I jakiś... Nie wiem, co to było właściwie. Próbowaliśmy się bronić. Neala pobiegła do drzwi, a te cienie przeze mnie przeleciały i... — Spojrzał w dół, po sobie. Czuł żebra, dotknął ich. Były na swoim miejscu. — Moje żebra pękły i przebiły skórę, jak kołnierz. Ja... nie mam pojęcia jak to się stało — Spojrzał na nią, szeroko otwartymi oczami. — Pojawili się jacyś ludzie, udało nam się dotrzeć do chaty. Tam ktoś opętał Nealę, ujrzałem bitwę, jakieś dziwne obrazy wyszło na to, że legenda, którą słyszałem wcześniej, historia o Brenyn była prawdziwa, a tam w tym lesie kiedyś stoczyła się bitwa i ona chciała uratować ludzi i wykorzystała do tego swój amulet, ale on był zły i zabiła swojego ukochanego, Neala chciała zrobić to samo, ale ja nie chciałem. To zaklęłoby nas w drzewa. — Czy to było tak? Czuł, że coś pląta, mieszając u się już fakty. Przytknął dłoń do czoła, no dalej, myśl. — Odprawiliśmy rytuał... I straciłem przytomność. Obudziłem się dziś rano. Byli tam ci ludzie. Był tam też Rigel Black. Jestem pewien, że to był on. — Czy wierzyła mu? Czy wierzyła w to, co jej powiedział?
| rzucam na skutki eventu l6
— Tak... było minęło — powtórzył po niej, kiwając głową, ale w jego głosie brakowało przekonania. Tak powinno być, przecież to wszystko się zakończyło. odprawili rytuał, przegnali złe duchy — naprawili to, co wcześniej popsuto. Prawda? Cały ten koszmar był już za nimi, nie musiał się tym martwić. Ani on, ani Neala, ani nikt inny. Podążył za jej dłonią na rozdartą koszulę, z której niewiele zostało; zaschniętą na niej krew, dziury przy żebrach.
— Ja... — Jak to było? — Tak. — Potwierdził w końcu. Nie potrafił stać bezczynnie, wracając wspomnieniami do tamtych chwil. Przetarł dłońmi twarz i wplótł je znów we włosy, próbując skupić na jakimś miejscu wzrok, a potem ją minął, zataczając koło. — Zobaczyłem Nealę tam. Była z... ze swoim kuzynem chyba. Nie widziała mnie, bo byłem pod wpływem eliksiru kameleona, który kiedyś dostałem od Steffena. Wszystko pogrążyło się w ciemności, ludzie krzyczeli. Zniknęła mi z oczu. Odnalazłem ją, bo miałem jeszcze drugi eliksir. I potrafiłem ją zobaczyć. Pociągnąłem ją jak najdalej od tego wszystkiego, pobiegliśmy w las. Ona... bredziła coś. Mówiła o kimś. Jakby coś ją opętało. Na jej miotle uciekliśmy nad bagnami, między drzewami, ale jedno z nich nagle ożyło. Próbowało nas ściągnąć z miotły, nie wiem, chyba się udało? — próbował sobie przypomnieć, zawracając do niej. Chwilę wcześniej opowiadał to wszystko Marcelowi, ale nie potrafił wciąż tego wyrecytować. — Zgubiliśmy się, ale Neala twierdziła, że wie dokąd iść. Że jej zaufa, nie wiedziałem komu. Zobaczyliśmy chatkę w lesie, ale wtedy pojawiły się cienie. I jakiś... Nie wiem, co to było właściwie. Próbowaliśmy się bronić. Neala pobiegła do drzwi, a te cienie przeze mnie przeleciały i... — Spojrzał w dół, po sobie. Czuł żebra, dotknął ich. Były na swoim miejscu. — Moje żebra pękły i przebiły skórę, jak kołnierz. Ja... nie mam pojęcia jak to się stało — Spojrzał na nią, szeroko otwartymi oczami. — Pojawili się jacyś ludzie, udało nam się dotrzeć do chaty. Tam ktoś opętał Nealę, ujrzałem bitwę, jakieś dziwne obrazy wyszło na to, że legenda, którą słyszałem wcześniej, historia o Brenyn była prawdziwa, a tam w tym lesie kiedyś stoczyła się bitwa i ona chciała uratować ludzi i wykorzystała do tego swój amulet, ale on był zły i zabiła swojego ukochanego, Neala chciała zrobić to samo, ale ja nie chciałem. To zaklęłoby nas w drzewa. — Czy to było tak? Czuł, że coś pląta, mieszając u się już fakty. Przytknął dłoń do czoła, no dalej, myśl. — Odprawiliśmy rytuał... I straciłem przytomność. Obudziłem się dziś rano. Byli tam ci ludzie. Był tam też Rigel Black. Jestem pewien, że to był on. — Czy wierzyła mu? Czy wierzyła w to, co jej powiedział?
| rzucam na skutki eventu l6
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Było minęło... ale czy na pewno? Cichy szept, początkowo prawie niesłyszalny, wdarł się do twojego umysłu, wraz z każdym kolejnym oddechem rozgaszczając się tam coraz bardziej. W pierwszej chwili dałoby się go pomylić z szelestem liści na drzewach rosnących wokół domu, ale opowiadana przez ciebie historia zdawała się ożywać, w twoich wspomnieniach: ostra i świeża, nieprzytępiona jeszcze przez upływ czasu. Coś uderzyło w okno w salonie, zwracając twoją uwagę, a kiedy spojrzałeś w tamtym kierunku, dostrzegłeś kłębiącą się za szybą ciemność - i gałąź uderzającą w szkło gwałtownie, jakby starała się dostać do środka. Wzdłuż okiennych framug wspinały się ciemne jak noc opary, powoli przesączając się przez nieszczelności do środka; drgając w rytm coraz głośniejszych szeptów, częściowo obcych i przypominających te rozlegające się na polanie przez chatą Brenyn, a częściowo - brzmiących znajomo, należących do ludzi, którzy byli ci niegdyś bliscy, rodziny i przyjaciół, uwięzionych, szmerem poruszanych wiatrem liści wołających o pomoc.
Czy to było możliwe, że cienie przyszły tu za tobą? Kiedy szedłeś w stronę domu nie widziałeś żadnego z nich, ale teraz byłeś niemal pewien, że tak się stało; że nocne mary, które wraz z Nealą i pozostałymi odpędziłeś poprzez rytuał, podążyły twoimi śladami, gotowe dokonać krwawej zemsty. Wyczuwałeś ich obecność za ścianami domu, widziałeś drżenie okien i drzwi, kołyszących się w zawiasach; mroczne istoty musiały na nie napierać, gotowe w każdej chwili wedrzeć się do środka. Skóra pod bandażami zaswędziała, rany po żebrach odezwały się na nowo - bólem i dziwnym uczuciem rozpychania, mięśnie napięły się, a ty mogłeś odnieść wrażenie, że twoje żebra znów zaczęły się rozrastać, że za moment na powrót przebiją zasklepione dopiero co tkanki. Jedynym sposobem na zapobiegnięcie temu było pozbycie się cieni, odgonienie ich; wypełnienie całego domu światłem, tak, by nie mogły przedostać się do żadnego z zaciemnionych pokojów.
Wiedziałeś, że miałeś na to niewiele czasu - przypomniał ci o tym huk na piętrze, brzęk tłuczonego szkła; nie wiedziałeś, co go spowodowało, ale przeczuwałeś, że któraś z cienistych istot mogła już znaleźć się w środku, że jeśli nic nie zrobisz - to za parę minut się tu od nich zaroi. Że zarówno tobie, jak i otaczającej cię ramionami dziewczynie, groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
To tylko post uzupełniający związany z wyrzuceniem przez Jamesa 6 na kości. Opisane efekty dotyczą wyłącznie Jamesa, Eve nie widzi ani nie słyszy niczego podejrzanego.
Efekt utrzyma się przez trzy tury.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jest gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania czy rozwiać wątpliwości.
Czy to było możliwe, że cienie przyszły tu za tobą? Kiedy szedłeś w stronę domu nie widziałeś żadnego z nich, ale teraz byłeś niemal pewien, że tak się stało; że nocne mary, które wraz z Nealą i pozostałymi odpędziłeś poprzez rytuał, podążyły twoimi śladami, gotowe dokonać krwawej zemsty. Wyczuwałeś ich obecność za ścianami domu, widziałeś drżenie okien i drzwi, kołyszących się w zawiasach; mroczne istoty musiały na nie napierać, gotowe w każdej chwili wedrzeć się do środka. Skóra pod bandażami zaswędziała, rany po żebrach odezwały się na nowo - bólem i dziwnym uczuciem rozpychania, mięśnie napięły się, a ty mogłeś odnieść wrażenie, że twoje żebra znów zaczęły się rozrastać, że za moment na powrót przebiją zasklepione dopiero co tkanki. Jedynym sposobem na zapobiegnięcie temu było pozbycie się cieni, odgonienie ich; wypełnienie całego domu światłem, tak, by nie mogły przedostać się do żadnego z zaciemnionych pokojów.
Wiedziałeś, że miałeś na to niewiele czasu - przypomniał ci o tym huk na piętrze, brzęk tłuczonego szkła; nie wiedziałeś, co go spowodowało, ale przeczuwałeś, że któraś z cienistych istot mogła już znaleźć się w środku, że jeśli nic nie zrobisz - to za parę minut się tu od nich zaroi. Że zarówno tobie, jak i otaczającej cię ramionami dziewczynie, groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
Efekt utrzyma się przez trzy tury.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jest gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania czy rozwiać wątpliwości.
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot