Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Każdy kto znał Bathildę Bagshot wiedział, że jej dom mieścił w sobie niewyobrażalną ilość książek. Każdy regał, każdy kąt obudowany był rzędem półek z woluminami. Niektóre z nich były magiczne — nie dało się ich otworzyć i przeczytać, umykały niegodnym kartkowania stron osobom, by na koniec każdemu kto nie zna się na literaturze zatrzasnąć się na nosie. Pokój jest duży i przestronny. Mieści się w nim zielona, welurowa kanapa, i dwa niedopasowane do niej fotele naprzeciw kominka, w którym od dawna nie trzaskał ogień. Na ścianach pokoju widnieją obrazy przedstawiające ukochanego kota Ptysia.
Wpatrywała się w niego z ufnością, której myślała, że już w sobie nie posiada. Była pewna, że cały ten czas i te wszystkie potknięcia w ich małżeństwie rozszarpały nawet ostatnie skrawki jej zaufania. Gdyby parę godzin temu ktoś ją o to spytał, pokręciłaby głowa ze smutkiem w spojrzeniu. Teraz jednak stała przed nim i słuchała, spijała każde słowo, nawet jeśli brzmiały w pierwszej chwili, jak kompletne brednie. Coś jednak w tonie Jamesa i w tym, jak się mieszał, sprawiało, że naprawdę mu wierzyła. Może to fakt, że w ogóle mówił? Pierwszy raz od dawna próbował coś wyjaśnić, zamiast wykręcać się, zostawiając ją z niedopowiedzeniami. Martwił ją ten brak przekonania w jego głosie, tak bardzo słyszalny, że aż nieznośnie. Spojrzała na strzępki koszuli, kiedy ta kwestia stała się istotniejsza. Słysząc potwierdzenie, nie mogła zrozumieć, jak cienie potrafiły zrobić coś tak okropnego. Ukłucie niepokoju rozeszło się po ciele, wraz z obawą czym one mogły być. Odkąd konflikt ogarnął Anglię działy się potworne rzeczy, które coraz częściej przerastały jej wyobraźnię.
Opuściła dłoń, kiedy chłopak ukrył twarz w dłoniach, a później minął ją. Nie próbowała go zatrzymać ani dotknąć więcej. Zamiast tego podążała wzrokiem za nim, odwracając się, gdy krążył po pomieszczeniu. Dała mu przestrzeń, możliwość rozładowania napięcia, które musiało być na tyle nieznośne, że nie potrafił stać w miejscu. Słuchała go, tak samo uważnie, jak od początku. Na skraju świadomości wyłapała od kogo James miał eliksiry, ale nie było to teraz istotne. Lekką zadrą był fakt, że znów gdzie był Jim, tam musiała zjawić się też Neala i być jak jego cień. Zaraz jednak i o tym zapomniała, uznając dziewczynę za jeszcze mniej istotną.
Uniosła wzrok wyżej, gdy chłopak skierował się znów w jej stronę, chciała złapać jego spojrzenie. Nadal jednak nie zamierzała zatrzymywać go w miejscu. Zmarszczyła brwi, delikatnie marszcząc i nos, gdy usłyszała, że cienie przeszły przez niego? Jak mogły? To brzmiało nieprawdopodobnie, ale w całokształcie tego, co dotąd słyszała, było tak samo wiarygodne. Miała wrażenie, że ilość informacji zaczyna ją przerastać i przytłaczać. Rozchyliła usta, kiedy opisał co stało się z jego żebrami. Żadne słowo nie padło jednak, ale szok odbił się w mimice i ciemnych oczach. Milczała dłuższą chwilę.
- James... tak mi przykro, tak bardzo mi przykro, że cię to spotkało.- szepnęła, nie wiedząc, jak inaczej ująć w słowach współczucie. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak okropny był to ból. Pamiętała tylko ten, który poczuła, gdy sięgnęło jej zaklęcie tamtego strasznego człowieka. Ból, gdy wiązka zaklęcia sięgnęła ciała i przecięła skórę, mięśnie, dotykając aż kości. Była jednak pewna, że to nic w porównaniu do żeber przebijających się na zewnątrz.- Bardzo dobrze, że nie zgodziłeś się na to, że pomyślałeś sensowniej niż ona.- odparła, wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego dłoni, ale nie blokując go, jeśli chciał znów przemieszczać się po salonie. Nie chciała nawet myśleć o tym, że mogłaby go stracić w taki sposób. Najpewniej nigdy nie dowiedzieć się, co się z nim stało. To byłoby okropne i okrutne.
- Dlatego nie wróciłeś...- szepnęła, chociaż bardziej do siebie niż do niego. Szczerość w jego głosie sprawiała, że wierzyła w jego słowa. Wiedziała jednak, że często kłamał. Długo łudziła się, że nigdy nie oszukał jej, ale później nawet w to powątpiewała. Czy teraz mówił prawdę? Miała nadzieję, że tak, że nie daje zrobić z siebie idiotki.- Black? Co on tam robił... w Lancashire? – jeśli dobrze pamiętała to nie było hrabstwo, które sprzyjało komuś z rodu Black. Może coś się zmieniło?
Opuściła dłoń, kiedy chłopak ukrył twarz w dłoniach, a później minął ją. Nie próbowała go zatrzymać ani dotknąć więcej. Zamiast tego podążała wzrokiem za nim, odwracając się, gdy krążył po pomieszczeniu. Dała mu przestrzeń, możliwość rozładowania napięcia, które musiało być na tyle nieznośne, że nie potrafił stać w miejscu. Słuchała go, tak samo uważnie, jak od początku. Na skraju świadomości wyłapała od kogo James miał eliksiry, ale nie było to teraz istotne. Lekką zadrą był fakt, że znów gdzie był Jim, tam musiała zjawić się też Neala i być jak jego cień. Zaraz jednak i o tym zapomniała, uznając dziewczynę za jeszcze mniej istotną.
Uniosła wzrok wyżej, gdy chłopak skierował się znów w jej stronę, chciała złapać jego spojrzenie. Nadal jednak nie zamierzała zatrzymywać go w miejscu. Zmarszczyła brwi, delikatnie marszcząc i nos, gdy usłyszała, że cienie przeszły przez niego? Jak mogły? To brzmiało nieprawdopodobnie, ale w całokształcie tego, co dotąd słyszała, było tak samo wiarygodne. Miała wrażenie, że ilość informacji zaczyna ją przerastać i przytłaczać. Rozchyliła usta, kiedy opisał co stało się z jego żebrami. Żadne słowo nie padło jednak, ale szok odbił się w mimice i ciemnych oczach. Milczała dłuższą chwilę.
- James... tak mi przykro, tak bardzo mi przykro, że cię to spotkało.- szepnęła, nie wiedząc, jak inaczej ująć w słowach współczucie. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak okropny był to ból. Pamiętała tylko ten, który poczuła, gdy sięgnęło jej zaklęcie tamtego strasznego człowieka. Ból, gdy wiązka zaklęcia sięgnęła ciała i przecięła skórę, mięśnie, dotykając aż kości. Była jednak pewna, że to nic w porównaniu do żeber przebijających się na zewnątrz.- Bardzo dobrze, że nie zgodziłeś się na to, że pomyślałeś sensowniej niż ona.- odparła, wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego dłoni, ale nie blokując go, jeśli chciał znów przemieszczać się po salonie. Nie chciała nawet myśleć o tym, że mogłaby go stracić w taki sposób. Najpewniej nigdy nie dowiedzieć się, co się z nim stało. To byłoby okropne i okrutne.
- Dlatego nie wróciłeś...- szepnęła, chociaż bardziej do siebie niż do niego. Szczerość w jego głosie sprawiała, że wierzyła w jego słowa. Wiedziała jednak, że często kłamał. Długo łudziła się, że nigdy nie oszukał jej, ale później nawet w to powątpiewała. Czy teraz mówił prawdę? Miała nadzieję, że tak, że nie daje zrobić z siebie idiotki.- Black? Co on tam robił... w Lancashire? – jeśli dobrze pamiętała to nie było hrabstwo, które sprzyjało komuś z rodu Black. Może coś się zmieniło?
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pomijał nieistotne fakty, a może mogły być ważne? Czy miał coś do ukrycia, poza wstydem? Chciałby zostać bohaterem tej historii, kimś, kto dobrodusznie zeskoczył z konia, by uratować koleżankę, pomóc ludziom, którzy potrzebowali pomocnej dłoni, ale w tym, co robił nie było nic wartego pochwały i nic, co mogłoby go usprawiedliwić. Mógł odlecieć na wspaniałym aetonanie, ale zamiast tego, ze zwykłej zazdrości postanowił uprzykrzyć chłopakom przy ognisku życie. Jednemu. Wiedział, że wykorzysta Nealę; że wzbudzi w niej zainteresowanie jak to mieli w zwyczajni mężczyźni nieco młodsi od niego, wykorzysta sytuacje, a później bez konsekwencji odwróci się plecami, zostawiając ją zawstydzoną i pogrążoną w żalu. Nie mógł tego dopuścić. A potem myślał już tylko o tym, by siebie i ją stamtąd wydostać. Nie obchodzili go inni — ani jej krewny, ani obcy ludzie błagający o pomoc, ani nawet sama Brenyn. Jej los był mu obojętny, chciał tylko przetrwać. Do niej, do własnej żony wrócił po kilku dniach. Być może nie był bezpośrednio winien stanu w jakim się znalazł, ale to własny egoizm go popchnął w tę stronę. A teraz, stawał przed kobietą, która miała być jego żoną i matką jego dziecka, nie czując nic poza zakłopotaniem, zagubieniem i wstydem, że się tego dopuścił — powinien być inny i zachować się inaczej. Pomijał ważne fakty, bo tak było wygodniej, nie miał czym się pochwalić. Próbował usprawiedliwić własne wybory, a raczej ich skutki, licząc, że nigdy nie będzie musiał tłumaczyć się z nich samych. Był pewien, że nie zasługiwała na złe traktowanie, ani na to by być oszukiwaną, ale pewnie im mniej wiedziała tym lepiej spała.
To wszystko wciąż było żywe i wydawało się bardzo prawdziwe. Nie mogło mu się przyśnić. Choć pod bandażami były już zagojone rany, a krew na poszarpanej koszuli była zaschnięta, wciąż zdawało mu się, że jeśli się obróci to zobaczy za sobą nadciągające cieniste istoty. Spojrzał na nią, gdy po dłuższej chwili milczenia się odezwała — utkwił w niej ciemne spojrzenie i pokiwał głową. Jej głos koił, niósł ulgę. Już wszystko miało być w porządku, to tylko przeszłość. Chwycił jej dłoń, kiedy sama ją wyciągnęła i ścisnął palce.
— Nie mam pojęcia... Nie wyglądał jak on. Miał zmienione włosy, nie wyglądał jak arystokrata, chociaż rzucał się w oczy. Był prawie nagi, w strzępkach ubrania. Towarzyszył mu skrzat, więc... To musiał być on — powiedział, wypuszczając głośno powietrze z ust. — Może maczał w tym palce? Może robili tam jakieś eksperymenty? Nie wiem... — Zmarszczył brwi, czując, jak po plecach nagle przebiega mu zimny dreszcz. Ciche szepty pojawiły się wokół niego, ale nie rozpoznał ich, dopiero kiedy coś trzasnęło w okno, jakaś gałąź, pojął, co naprawdę się działo. Gwałtownie obrócił głową w tamtą stronę, a krew odpłynęła mu z twarzy. Wpatrywał się w jeden punkt, ale tylko chwilę.
— Są tu — wyszeptał do Eve niemrawo. Są, pojawiły się. Przyszły tu za nim? Ściągnął je tutaj? Czy to była jego wina, bo naznaczyły go jakimś przekleństwem? Ciemność wdzierała się do środka, a on sterczał przez chwilę, kompletnie nie wiedząc, co zrobić. Szepty się nasilały. Docierały do niego głosy obce i znajome, pomieszane ze sobą, ale nie potrafił dopasować ich dobrze. Kiedy dotarło do niego, że jeśli nic nie zrobi oboje zginą, ruszył się w stronę schodów, ale huk na górze uświadomił go, że cienie wspięły się już i tam. Oblekły cały dom, zamknęły ich w środku. Byli w pułapce. Pułapce bez wyjścia. Nie wyjdą ani dołem, ani górą, bo wszystko spowił mrok. Spojrzał na Eve nieprzytomnie, łzy napłynęły mu do oczu. — Już tu są... Przyszły za mną...— szepnął do niej, jakby w obawie, że jeśli go usłyszą, szybciej przedrą się przez okna. — Potrzebujemy światła, potrzebujemy ognia... — Ale ratunku już nie było. Jeśli były wszędzie, otaczały ich, nie uciekną. Nie był najlepszy w planowaniu, nie był też szczególnie rozsądny. Co będzie to będzie, pomyślał, że Eve musi uciec, ale nim jej to przekazał ruszył do kuchni w poszukiwaniu świec. — Lumos! — wypowiedział wyraźnie, wyciągnąwszy różdżkę. Wsadził ją w zęby i w pośpiechu zaczął otwierać wszystkie szafki, aż w końcu znalazł, w kącie na blacie — w tak oczywistym miejscu — kaganek. Wziął znów różdżkę w prawą dłoń i wycelował w nadpalony knot. — Incendio— szepnął, chcąc rozjaśnić płomieniem świecę. Ale to była jedna mała świeczka. — Musimy spalić to miejsce — zawyrokował drżącym głosem, z przestrachem, dudniącym w piersi sercem oglądając się w stronę drzwi. — Incendio — powiedział, celując różdżka w kierunku kuchennych ścierek. — Incendio! — wycelował różdżkę w kierunku sofy. Potrzebowali ognia, potrzebowali światła.
To wszystko wciąż było żywe i wydawało się bardzo prawdziwe. Nie mogło mu się przyśnić. Choć pod bandażami były już zagojone rany, a krew na poszarpanej koszuli była zaschnięta, wciąż zdawało mu się, że jeśli się obróci to zobaczy za sobą nadciągające cieniste istoty. Spojrzał na nią, gdy po dłuższej chwili milczenia się odezwała — utkwił w niej ciemne spojrzenie i pokiwał głową. Jej głos koił, niósł ulgę. Już wszystko miało być w porządku, to tylko przeszłość. Chwycił jej dłoń, kiedy sama ją wyciągnęła i ścisnął palce.
— Nie mam pojęcia... Nie wyglądał jak on. Miał zmienione włosy, nie wyglądał jak arystokrata, chociaż rzucał się w oczy. Był prawie nagi, w strzępkach ubrania. Towarzyszył mu skrzat, więc... To musiał być on — powiedział, wypuszczając głośno powietrze z ust. — Może maczał w tym palce? Może robili tam jakieś eksperymenty? Nie wiem... — Zmarszczył brwi, czując, jak po plecach nagle przebiega mu zimny dreszcz. Ciche szepty pojawiły się wokół niego, ale nie rozpoznał ich, dopiero kiedy coś trzasnęło w okno, jakaś gałąź, pojął, co naprawdę się działo. Gwałtownie obrócił głową w tamtą stronę, a krew odpłynęła mu z twarzy. Wpatrywał się w jeden punkt, ale tylko chwilę.
— Są tu — wyszeptał do Eve niemrawo. Są, pojawiły się. Przyszły tu za nim? Ściągnął je tutaj? Czy to była jego wina, bo naznaczyły go jakimś przekleństwem? Ciemność wdzierała się do środka, a on sterczał przez chwilę, kompletnie nie wiedząc, co zrobić. Szepty się nasilały. Docierały do niego głosy obce i znajome, pomieszane ze sobą, ale nie potrafił dopasować ich dobrze. Kiedy dotarło do niego, że jeśli nic nie zrobi oboje zginą, ruszył się w stronę schodów, ale huk na górze uświadomił go, że cienie wspięły się już i tam. Oblekły cały dom, zamknęły ich w środku. Byli w pułapce. Pułapce bez wyjścia. Nie wyjdą ani dołem, ani górą, bo wszystko spowił mrok. Spojrzał na Eve nieprzytomnie, łzy napłynęły mu do oczu. — Już tu są... Przyszły za mną...— szepnął do niej, jakby w obawie, że jeśli go usłyszą, szybciej przedrą się przez okna. — Potrzebujemy światła, potrzebujemy ognia... — Ale ratunku już nie było. Jeśli były wszędzie, otaczały ich, nie uciekną. Nie był najlepszy w planowaniu, nie był też szczególnie rozsądny. Co będzie to będzie, pomyślał, że Eve musi uciec, ale nim jej to przekazał ruszył do kuchni w poszukiwaniu świec. — Lumos! — wypowiedział wyraźnie, wyciągnąwszy różdżkę. Wsadził ją w zęby i w pośpiechu zaczął otwierać wszystkie szafki, aż w końcu znalazł, w kącie na blacie — w tak oczywistym miejscu — kaganek. Wziął znów różdżkę w prawą dłoń i wycelował w nadpalony knot. — Incendio— szepnął, chcąc rozjaśnić płomieniem świecę. Ale to była jedna mała świeczka. — Musimy spalić to miejsce — zawyrokował drżącym głosem, z przestrachem, dudniącym w piersi sercem oglądając się w stronę drzwi. — Incendio — powiedział, celując różdżka w kierunku kuchennych ścierek. — Incendio! — wycelował różdżkę w kierunku sofy. Potrzebowali ognia, potrzebowali światła.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20, 52, 21, 57
'k100' : 20, 52, 21, 57
Posłała mu delikatny i niemrawy uśmiech, kiedy ich spojrzenia się spotkały, a zaraz zobaczyła, jak skinął głową. Miała nadzieję, że wierzył w jej słowa, lecz nie próbowała się upewniać. Wątpiła, aby przyznał się, jeśli było inaczej. Smutna prawda pozostawała taka, że chociaż wierzyła mu teraz... jej ufność miała swoje granice, które nie mogły się zatrzeć tak szybko. Kąciki pełnych ust drgnęły raz jeszcze, gdy złapał jej dłoń. Wyciągniętą do niego w najbardziej naturalny sposób, chcąc zatrzymać go lekkim dotykiem. Nie sądziła, że to podziała, ale kiedy poczuła palce mocniej zamykające się na jej, uspokoiła trochę emocje. Zbliżyła się do niego raz jeszcze, by nieco wygodniej spleść palce ich dłoni.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy James zaczął wyjaśniać w jakim stanie widział lorda tamtego dnia. Brzmiało to dziwnie, ale skoro Jim był w tak kiepskim stanie, to może coś równie złego spotkało tamtego mężczyznę? Czy powinno ją to w ogóle interesować? Nie, przynajmniej nie bardziej niż stojący przed nią chłopak.
- Może, a może też coś zrobiło mu krzywdę? – rzuciła pytanie w przestrzeń, by zaraz pokręcić głową.- To nieważne. Jeżeli jest winny temu, co się tam działo, powinna spotkać go kara i tyle.- dodała zaraz.
Uniosła wzrok na twarz Doe, kiedy ten odwrócił głowę w stronę okna. Podążyła wzrokiem w tym samym kierunku, ale widziała tylko okno i nic co odbiegałoby od normy.- James? – szepnęła, powracając spojrzeniem ku niemu.- Wszystko w porządku? – spytała jeszcze.
Wpatrywała się w niego z niezrozumieniem, kiedy zaczął mówić trochę bez składu.
- Co? Kto przyszedł? Jimmy? – rozejrzała się jeszcze raz po otoczeniu, ciemne tęczówki prześlizgnęły się po pomieszczeniu, meblach i oknach.- Przecież nic tu nie ma.- usłyszała własny niepokój, który szarpnął głosem. Podążyła za nim do kuchni, ale zatrzymała się w progu.
- Co ty robisz? – nie rozumiała, co wyprawiał. Rozchyliła usta, by dodać, że przecież było jasno w pomieszczeniu. Nie brakowało światła, który rozganiałby półmrok. Nie cały dom był oświetlony, lecz wystarczyło, by poruszali się po nim bez dodatkowych świec. Żaden dźwięk jednak nie wydobył się z jej gardła, kiedy dotarło do niej, co właśnie powiedział.- Co? – spytała, chcąc się upewnić. Spalić? Spalić?!
- Przestań! – podniosła głos, czując jak przyspiesza jej tętno, kiedy zaklęcie przecięło powietrze. Na szczęście ściereczka nie wyglądała, jakby miała zająć się ogniem, ale i tak wcisnęła ją do miski z wodą w której wcześniej myła naczynia.- Jimmy, proszę przestań! – wbiegła do salonu, słysząc, że to samo zaklęcie rzucił również tam.- Proszę, nie rób tego.- złapała go za przedramię ręki w której trzymał różdżkę. Była od niego słabsza, fizycznie przegrywała, ale miała nadzieję, że nie będzie musiała się z nim siłować. Ogień ją niepokoił, przywoływał najgorsze wspomnienia, a płonący bez kontroli w domu budził panikę. Sama wyciągnęła różdżkę i wycelowała w sofę.- Balneo.- nie chciała, by ten dom spłonął. Mogli się stąd wynieść, ale nie chciała, aby po raz kolejny pozostały po nich zgliszcza.- Balneo.- powtórzyła, bojąc się, że jedno nie wystarczy. Przez chwilę miała ochotę to samo zaklęcie skierować przeciwko mężowi, aby otrzeźwiał i nie próbował doprowadzić do pożaru.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy James zaczął wyjaśniać w jakim stanie widział lorda tamtego dnia. Brzmiało to dziwnie, ale skoro Jim był w tak kiepskim stanie, to może coś równie złego spotkało tamtego mężczyznę? Czy powinno ją to w ogóle interesować? Nie, przynajmniej nie bardziej niż stojący przed nią chłopak.
- Może, a może też coś zrobiło mu krzywdę? – rzuciła pytanie w przestrzeń, by zaraz pokręcić głową.- To nieważne. Jeżeli jest winny temu, co się tam działo, powinna spotkać go kara i tyle.- dodała zaraz.
Uniosła wzrok na twarz Doe, kiedy ten odwrócił głowę w stronę okna. Podążyła wzrokiem w tym samym kierunku, ale widziała tylko okno i nic co odbiegałoby od normy.- James? – szepnęła, powracając spojrzeniem ku niemu.- Wszystko w porządku? – spytała jeszcze.
Wpatrywała się w niego z niezrozumieniem, kiedy zaczął mówić trochę bez składu.
- Co? Kto przyszedł? Jimmy? – rozejrzała się jeszcze raz po otoczeniu, ciemne tęczówki prześlizgnęły się po pomieszczeniu, meblach i oknach.- Przecież nic tu nie ma.- usłyszała własny niepokój, który szarpnął głosem. Podążyła za nim do kuchni, ale zatrzymała się w progu.
- Co ty robisz? – nie rozumiała, co wyprawiał. Rozchyliła usta, by dodać, że przecież było jasno w pomieszczeniu. Nie brakowało światła, który rozganiałby półmrok. Nie cały dom był oświetlony, lecz wystarczyło, by poruszali się po nim bez dodatkowych świec. Żaden dźwięk jednak nie wydobył się z jej gardła, kiedy dotarło do niej, co właśnie powiedział.- Co? – spytała, chcąc się upewnić. Spalić? Spalić?!
- Przestań! – podniosła głos, czując jak przyspiesza jej tętno, kiedy zaklęcie przecięło powietrze. Na szczęście ściereczka nie wyglądała, jakby miała zająć się ogniem, ale i tak wcisnęła ją do miski z wodą w której wcześniej myła naczynia.- Jimmy, proszę przestań! – wbiegła do salonu, słysząc, że to samo zaklęcie rzucił również tam.- Proszę, nie rób tego.- złapała go za przedramię ręki w której trzymał różdżkę. Była od niego słabsza, fizycznie przegrywała, ale miała nadzieję, że nie będzie musiała się z nim siłować. Ogień ją niepokoił, przywoływał najgorsze wspomnienia, a płonący bez kontroli w domu budził panikę. Sama wyciągnęła różdżkę i wycelowała w sofę.- Balneo.- nie chciała, by ten dom spłonął. Mogli się stąd wynieść, ale nie chciała, aby po raz kolejny pozostały po nich zgliszcza.- Balneo.- powtórzyła, bojąc się, że jedno nie wystarczy. Przez chwilę miała ochotę to samo zaklęcie skierować przeciwko mężowi, aby otrzeźwiał i nie próbował doprowadzić do pożaru.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2, 54
'k100' : 2, 54
James, to imię przedzierało się przez tysiące innych dźwięków, krzyków, hałasów, szumów i złowieszczego wężego syku. Miał wrażenie, że był otoczony przez to wszystko. Cienie, które wdzierały się do domu. Wracał tam, a świeże wspomnienia przeszywały go tysiącem igieł, wbijających się w jego poranione ciało. Nie chciał tu być. W tym miejscu, w tym domu, w tej ciemności. Jej twarz wyłaniała się z niej jak jeden stały, znajomy element. Ale to przecież nie ją widział w swoich wspomnieniach. Nie jej szukał, gdy się obudził. Zdawało mu się, że pamiętał twarz, ale nie mógł przypomnieć sobie imienia. Nigdzie jej nie widział i nie wiedział, że nigdy jej nie ujrzy. Drżał z emocji, zaciskając palce na różdżce. Nie, nic nie było w porządku. Nic tutaj nie było w porządku. I dosięgła go świadomość nieuchronności losu. Oszukał kiedyś tamto przeznaczenie, wyszedł cało z potwornego pożaru, który rozniecili ludzie poszukujący jego brata. Wyszedł cało, z raną na plecach po zaklęciu, które paradoksalnie uratowało mu życie. Stracił przytomność, a gorące języki ognia nie dosięgły go jak szczątków jego rodziny. Może to był błąd, może to nie powinno się nigdy zdarzyć. Ciemność wciągała po nieco lepkie macki, zwracając się o spłatę długu, który zaciągnął. Bo wszyscy wiedzieli, że nie zdoła go nigdy spłacić. Może to wszystko skończy się razem z nim, dopiero wtedy, kiedy ogień pochłonie i jego i ją, bo przecież ocalała w tym także zdążywszy uciec na grzbiecie wierzchowca. To przeznaczenie, myślał. Mieli spłonąć tu w tym domu, razem z cieniami, które po nich przyszły. Może zniszczy je raz na zawsze.
— Dlaczego?— spytał głucho, kiedy kazała mu przestać. Rozbiegany wzrok krążył dookoła. — Jesteśmy zgubieni — wydukał, czując jak zimno przenika go aż do szpiku. Zacisnął zęby, pięści. Pokręcił głową, widząc, jak próbuje zgasić rozpalone przez niego płomienie. — Nie! — zaprotestował kiedy złapała go za ramię, a potem rzuciła się, by zaklęciami zaprzepaścić jego pracę. Zrobiło się gorąco. Jemu, w środku. Duszno i nieznośnie. — Boją się światła! Boją się ognia! — krzyknął na nią, co ona najlepszego robiła? — Incendio! Incendio! — wycelował w dywan, a potem w jeden z obrazów. — Lumos! — krzyknął, drżącym głosem, obracając się w drugą stronę. Cofnął się, rozglądając dookoła. — Już tu są. Już są w środku. Już nas mają...— szeptał. Ściskał różdżkę w palcach tak mocno, że zaczynał czuć, jak go boli. Skrzypce. Zostawił na górze skrzypce. Ruszył biegiem na piętro, próbując je odszukać. Musiał je mieć w dłoni, może ostatni raz. Z różdżka wspiął się po schodach, ostrożnie wyciągając różdżkę przed siebie gotowy do ataku.
— Dlaczego?— spytał głucho, kiedy kazała mu przestać. Rozbiegany wzrok krążył dookoła. — Jesteśmy zgubieni — wydukał, czując jak zimno przenika go aż do szpiku. Zacisnął zęby, pięści. Pokręcił głową, widząc, jak próbuje zgasić rozpalone przez niego płomienie. — Nie! — zaprotestował kiedy złapała go za ramię, a potem rzuciła się, by zaklęciami zaprzepaścić jego pracę. Zrobiło się gorąco. Jemu, w środku. Duszno i nieznośnie. — Boją się światła! Boją się ognia! — krzyknął na nią, co ona najlepszego robiła? — Incendio! Incendio! — wycelował w dywan, a potem w jeden z obrazów. — Lumos! — krzyknął, drżącym głosem, obracając się w drugą stronę. Cofnął się, rozglądając dookoła. — Już tu są. Już są w środku. Już nas mają...— szeptał. Ściskał różdżkę w palcach tak mocno, że zaczynał czuć, jak go boli. Skrzypce. Zostawił na górze skrzypce. Ruszył biegiem na piętro, próbując je odszukać. Musiał je mieć w dłoni, może ostatni raz. Z różdżka wspiął się po schodach, ostrożnie wyciągając różdżkę przed siebie gotowy do ataku.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 50
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k100' : 27
--------------------------------
#3 'k100' : 50
Nie rozumiała, co się dzieje, co takiego zmieniało się w otoczeniu, że wywołało taką panikę u Jamesa. Wodziła wzrokiem po otoczeniu, by później wrócić spojrzeniem do niego i na nowo szukać powodu takiej reakcji. Jednak nie widziała nic, ale widok jego drżących dłoni podpowiadał, że naprawdę coś było nie w porządku. Chciała złapać go za dłoń, zatrzymać w miejscu i poprosić o wyjaśnienie, ale on miotał się coraz mocniej. Nieprzyjemny zapach spalenizny i dymu, gdy jej zaklęcia gasiły ogień, powoli wypełniał powietrze. Bała się nabrać powietrza w płuca, wziąć głębszy wdech, który przywiódłby zakopane głęboko już wspomnienia. Nie chciała teraz do tego wracać, nie do czasu, który zmienił ich życie i przypominać sobie tamtych emocji. Musiała być tutaj i teraz; z nim. Postarać się zrozumieć, co się z nim działo i czemu próbował spalić dom.
- Nie jesteśmy, kochanie, tylko się uspokój.- wyciągnęła dłoń, łapiąc go kolejny raz za przedramię. Zbliżyła się o krok.- Proszę cię, zatrzymaj się i nie rób tego.- dodała, słysząc, jak na moment jej głos się załamał. Niepokój jego zachowaniem narastał z każdą chwilą. Drgnęła nerwowo, gdy wyrwał się i krzyknął na nią. Zacisnęła mocniej palce na różdżce, wbrew wszystkiemu chłodne myśli podpowiedziały zaklęcia, które w razie potrzeby pomogłyby jej. Tylko czy musiałaby się przed nim bronić? Oby nie.
- Kto się boi?! Kto, James?! – spytała, podnosząc głos. Chcąc dotrzeć do niego, skupić jego uwagę, ale widziała już, że to bezcelowe. Zdawał się pochłonięty swoimi wymysłami, czymś, co widział tylko on. Stworzył to sobie sam w głowie? Wymyślił? Po co? Pytanie kotłowały się w głowie, ale nie miała odpowiedzi. Kiedy kolejne zaklęcia pomknęły na meble, nie zawahała się.
- Balneo! Balneo! – rzuciła dwukrotnie, nie zamierzając czekać czy płomień zajmie kolejne rzeczy.- Przestań! – krzyknęła, czując powoli strach, który potęgował się w tempie w jakim pogłębiało się szaleństwo Jamesa.- Chcesz nas spalić?! – syknęła, a jej ciało zadrżało w reakcji na własne słowa.
- Nikogo tu nie ma, Jamie, zatrzymaj się... przecież nikogo tu nie ma.- ruszyła za nim. Wbiegła po schodach, chociaż kosztowało ją to więcej wysiłku, niż przypuszczała. Cholera. Zacisnęła wolną rękę na jego dłoni.- Stój, Jim. Zatrzymaj się i spójrz na mnie. Spójrz! – krzyknęła, szarpiąc go mniej delikatnie niż wcześniej.- Niczego nie widzę, James, nie wiem przed czym uciekasz.- szepnęła i w desperacji po prostu się do niego przytuliła. Wtuliła się, by zatrzymać go w miejscu. Zacisnęła palce na materiale, który pozostał na nim, a któremu daleko już było do koszuli.- Nie wiem, co się dzieje. Nie widzę tego, co ty.- oparła policzek na jego torsie.
- Nie jesteśmy, kochanie, tylko się uspokój.- wyciągnęła dłoń, łapiąc go kolejny raz za przedramię. Zbliżyła się o krok.- Proszę cię, zatrzymaj się i nie rób tego.- dodała, słysząc, jak na moment jej głos się załamał. Niepokój jego zachowaniem narastał z każdą chwilą. Drgnęła nerwowo, gdy wyrwał się i krzyknął na nią. Zacisnęła mocniej palce na różdżce, wbrew wszystkiemu chłodne myśli podpowiedziały zaklęcia, które w razie potrzeby pomogłyby jej. Tylko czy musiałaby się przed nim bronić? Oby nie.
- Kto się boi?! Kto, James?! – spytała, podnosząc głos. Chcąc dotrzeć do niego, skupić jego uwagę, ale widziała już, że to bezcelowe. Zdawał się pochłonięty swoimi wymysłami, czymś, co widział tylko on. Stworzył to sobie sam w głowie? Wymyślił? Po co? Pytanie kotłowały się w głowie, ale nie miała odpowiedzi. Kiedy kolejne zaklęcia pomknęły na meble, nie zawahała się.
- Balneo! Balneo! – rzuciła dwukrotnie, nie zamierzając czekać czy płomień zajmie kolejne rzeczy.- Przestań! – krzyknęła, czując powoli strach, który potęgował się w tempie w jakim pogłębiało się szaleństwo Jamesa.- Chcesz nas spalić?! – syknęła, a jej ciało zadrżało w reakcji na własne słowa.
- Nikogo tu nie ma, Jamie, zatrzymaj się... przecież nikogo tu nie ma.- ruszyła za nim. Wbiegła po schodach, chociaż kosztowało ją to więcej wysiłku, niż przypuszczała. Cholera. Zacisnęła wolną rękę na jego dłoni.- Stój, Jim. Zatrzymaj się i spójrz na mnie. Spójrz! – krzyknęła, szarpiąc go mniej delikatnie niż wcześniej.- Niczego nie widzę, James, nie wiem przed czym uciekasz.- szepnęła i w desperacji po prostu się do niego przytuliła. Wtuliła się, by zatrzymać go w miejscu. Zacisnęła palce na materiale, który pozostał na nim, a któremu daleko już było do koszuli.- Nie wiem, co się dzieje. Nie widzę tego, co ty.- oparła policzek na jego torsie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k100' : 76
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k100' : 76
Czuł wypychające skórę żebra, czuł jak zaczyna pękać, a kości rozrastają się i wywołują niemożliwy do zatamowania krwotok. Złapał się pod boki na chwilę, by w miejscu, gdzie koszula była rozdarta i pokryta zaschniętą krwią sprawdzić, czy to tylko mu się nie przyśniło — materiał był sztywny, drażniący. Pod nim opatrunek mocno go uciskał. Różdżka w dłoni drżała, bo trzęsła mu się ręka. Rozbiegany wzrok spoczął w końcu na Eve — dlaczego się nie bała, dlaczego nie uciekała?
— Te cienie! Cienie, one tu są, pochłoną nas! — warknął, głos miał chrapliwy, a brwi zmarszczone, twarz wykrzywioną w grymasie.
Coś krzyczała, protestowała. Próbowała go zatrzymać, ale przecież jej się wyrwał, nie słuchał jej w amoku próbując podpalić dom i tym samym ich. Popadanie w szaleństwo podlane beznadzieją przychodziło mu łatwo, nie myślał za wiele — reagował, nie zastanawiając się nad tym, czy mieli szansę to przerwać. Z ognia uciekli, to może był błąd. Może niepotrzebnie oszukali przeznaczenie. Świat stanął w miejscu dopiero kiedy go objęła, mocno i zdecydowanie, uniemożliwiając mu dalszą ucieczkę. Musiałby złapać ją za nadgarstki i odepchnąć, ale na to nie miał ani wystarczająco dużo siły ani samozaparcia. W końcu pomyślał, że jeśli tak mieli umrzeć, to nie była zła śmierć. Otulił ją rękami, a nos zatopił w jej włosach — serce waliło mu w piersi jak szalone, ale czuł się na swoim miejscu. Czuł się tak, jakby był dokładnie tam, gdzie być powinien. Przymknął oczy, nieświadomie zaciskając palce na jej plecach; zaciśnięta pięść z różdżka przyciskała się mocno do jej kręgosłupa.
— Nikogo tu nie ma, nikogo nie ma. Niczego tu nie ma, to tylko przywidzenie — powtarzał wpierw po niej, a później zachęcony jej słowami mówił już do siebie. Ciepło drugiego człowieka było nieocenione, jej obecność, zdecydowanie — trzymała go tu jak kotwica, nie pozwalając mu odpłynąć, choć czuł, że prąd porywa go gdzieś w dal. Rozluźnił nieco dłonie, szepcząc do siebie ciągle, ale długo nie otwierał oczu, obawiając się, że kiedy to zrobi pochłonie ich ciemność i rozpali ból. Nie wiedział ile to trwało, kiedy w końcu rozchylił powieki, a to wszystko co się działo zniknęło. Niepokój pozostał, a w nim narastało zagubienie.
— Ja... ja... — Popatrzył na nią, powoli ją puszczając. Smród spalenizny zaczął do niego docierać, a wraz z nim dziwne uczucie trzeźwości. — Pali się? — spytał, szukając jej spojrzenia. Palce prześlizgnęły się po jej bokach, różdżka zniknęła z tyłu w spodniach. — Nie wiem, ja... Widziałem... Były tu przecież. Nie... nie widziałaś? — Obrócił się dookoła własnej osi z przestrachem i powoli nie tracąc czujności zbliżył się do okna, by wyjrzeć przez nie na zewnątrz. Czaiły się gdzieś w pobliżu? — Przyszły tu za mną? Czy ich... — zawahał się, oglądając przez siebie na Eve, w końcu otwierając okno i wystawiając przez nie głowę z duszą na ramieniu. Okolica była spokojna, dzień ciepły — nic nie wskazywało, by aura z Brenyn miała się znów pojawić. Przełknął ślinę i usiadł na ziemi, pod parapetem, chowając twarz w dłoniach. — Kurwa.
— Te cienie! Cienie, one tu są, pochłoną nas! — warknął, głos miał chrapliwy, a brwi zmarszczone, twarz wykrzywioną w grymasie.
Coś krzyczała, protestowała. Próbowała go zatrzymać, ale przecież jej się wyrwał, nie słuchał jej w amoku próbując podpalić dom i tym samym ich. Popadanie w szaleństwo podlane beznadzieją przychodziło mu łatwo, nie myślał za wiele — reagował, nie zastanawiając się nad tym, czy mieli szansę to przerwać. Z ognia uciekli, to może był błąd. Może niepotrzebnie oszukali przeznaczenie. Świat stanął w miejscu dopiero kiedy go objęła, mocno i zdecydowanie, uniemożliwiając mu dalszą ucieczkę. Musiałby złapać ją za nadgarstki i odepchnąć, ale na to nie miał ani wystarczająco dużo siły ani samozaparcia. W końcu pomyślał, że jeśli tak mieli umrzeć, to nie była zła śmierć. Otulił ją rękami, a nos zatopił w jej włosach — serce waliło mu w piersi jak szalone, ale czuł się na swoim miejscu. Czuł się tak, jakby był dokładnie tam, gdzie być powinien. Przymknął oczy, nieświadomie zaciskając palce na jej plecach; zaciśnięta pięść z różdżka przyciskała się mocno do jej kręgosłupa.
— Nikogo tu nie ma, nikogo nie ma. Niczego tu nie ma, to tylko przywidzenie — powtarzał wpierw po niej, a później zachęcony jej słowami mówił już do siebie. Ciepło drugiego człowieka było nieocenione, jej obecność, zdecydowanie — trzymała go tu jak kotwica, nie pozwalając mu odpłynąć, choć czuł, że prąd porywa go gdzieś w dal. Rozluźnił nieco dłonie, szepcząc do siebie ciągle, ale długo nie otwierał oczu, obawiając się, że kiedy to zrobi pochłonie ich ciemność i rozpali ból. Nie wiedział ile to trwało, kiedy w końcu rozchylił powieki, a to wszystko co się działo zniknęło. Niepokój pozostał, a w nim narastało zagubienie.
— Ja... ja... — Popatrzył na nią, powoli ją puszczając. Smród spalenizny zaczął do niego docierać, a wraz z nim dziwne uczucie trzeźwości. — Pali się? — spytał, szukając jej spojrzenia. Palce prześlizgnęły się po jej bokach, różdżka zniknęła z tyłu w spodniach. — Nie wiem, ja... Widziałem... Były tu przecież. Nie... nie widziałaś? — Obrócił się dookoła własnej osi z przestrachem i powoli nie tracąc czujności zbliżył się do okna, by wyjrzeć przez nie na zewnątrz. Czaiły się gdzieś w pobliżu? — Przyszły tu za mną? Czy ich... — zawahał się, oglądając przez siebie na Eve, w końcu otwierając okno i wystawiając przez nie głowę z duszą na ramieniu. Okolica była spokojna, dzień ciepły — nic nie wskazywało, by aura z Brenyn miała się znów pojawić. Przełknął ślinę i usiadł na ziemi, pod parapetem, chowając twarz w dłoniach. — Kurwa.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Patrzyła na niego z niedowierzaniem, gdy to szaleństwo zdawało się nie mieć końca. Nie rozumiała, nie pojmowała, co się z nim dzieje. Miała wrażenie, że brakuje jej jakiegoś ważnego elementu w tej układance, a może go miała, tylko nie dostrzegała. Może była za głupia, by to zauważyć. Rozchyliła usta, gdy powiedział o cieniach. Były tu? Więc to je widział. Cienie, które zrobiły mu krzywdę, przez które jego tors oplatał bandaż i skrawki koszuli przesiąknięte krwią. Rozejrzała się, przez chwilę wątpiąc sama w siebie. Nie widziała ich, bo nie było ich tutaj. Naprawdę miał aż takie przewidzenia? Tak bardzo dał się temu pochłonąć?
W akcie desperacji i impulsywnie zatrzymała go w jedyny sposób, który teraz przyszedł jej do głowy i o dziwo to podziałało. Czuła, jak zamarł w bezruchu, jak poddał się w końcu, a napięte mięśnie odpuściły dalszej walce z nieistniejącym zagrożeniem. Przymknęła na moment oczy, gdy objął ją. Silne ramiona zamknęły się wokół niej, poczuła jego ciepły oddech na skórze. Ból przyszedł po czasie, gdy dociśnięte do ciała dłonie Jamesa, zaczynały sprawiać dyskomfort. Nie ruszyła się jednak nie zrobiła nic, by to przerwać. Mogła to przetrzymać, jeżeli miało mu pomóc i nawet jeżeli na jej ciele pozostawi to siniaki.
Słyszała jego szept, powtarzane jak mantrę słowa i wtórowała mu w tym, by miał pewność, że właśnie tak jest. Nikogo tu nie ma, niczego tu nie ma. Nic, co zagrażałoby im. Trwała przy nim, ciągle tak samo wtulona, obawiając się, że wszystko zacznie się na nowo, jeżeli go puści. Uniosła głowę, spoglądając na niego, kiedy rozluźnił zaciśnięte dłonie. Spojrzenie ciemnych oczu zdradzało troskę, która teraz zdominowała wszystko inne. Nie istotne były powody przez które złościła się na niego wcześniej.
Pokręciła powoli głową, posyłając mu namiastkę uśmiechu. Nie było jej wesoło, gdy martwiła się o niego tak jak teraz.
- Nie, nic się nie pali.- odparła ze spokojem, chcąc by i on zachował ów spokój. Nie musiał się tym przejmować, nawet zwracać uwagi. Do pożaru nie doszło, a kilka nadpalonych rzeczy to nie był koniec świata.- Nie widziałam nic.- potwierdziła mu. Nie widziała nic, co doprowadziło go do takiej paniki i bezmyślnych czynów, które mogły skończyć się katastrofą.- Nie przyszły za tobą. Cokolwiek widziałeś, dostrzegałeś tylko ty.- dodała, nie spuszczając z niego wzroku. To były tylko jego koszmary na jawie, traumy, których się nabawił tak niedawno.
Podeszła do niego, gdy usiadł na podłodze i zajęła miejsce tuż obok. Nie chciała, żeby był sam, żeby czuł się sam, bo wcale nie był. Patrzyła na niego, kiedy ukrył twarz w dłoniach, dając mu chwilę, by się pozbierał. Dopiero wtedy wyciągnęła rękę i zamknęła palce na jednej z jego dłoni, delikatnie zmuszając go, aby odsunął ją od twarzy. Splotła ich palce, nie odejmując spojrzenia od Jamesa.
- Spójrz na mnie, Jimmy.- poprosiła miękko, chcąc, by podobnie ciemne tęczówki spotkały się.- Poradzisz sobie z tym, cokolwiek się tam stało, dasz sobie radę. Damy sobie radę, bo nie jesteś sam, rozumiesz? – w jej głosie pobrzmiewała pewność, którą chciała, aby też czuł. Nie miała pewności, jak mogłaby mu pomóc, ale gotowa była zrobić, cokolwiek będzie trzeba i co będzie chciał.- Nie musisz mierzyć się ze wszystkim w pojedynkę.- dodała szeptem, pochylając się nieco, by musnąć ustami jego policzek.
W akcie desperacji i impulsywnie zatrzymała go w jedyny sposób, który teraz przyszedł jej do głowy i o dziwo to podziałało. Czuła, jak zamarł w bezruchu, jak poddał się w końcu, a napięte mięśnie odpuściły dalszej walce z nieistniejącym zagrożeniem. Przymknęła na moment oczy, gdy objął ją. Silne ramiona zamknęły się wokół niej, poczuła jego ciepły oddech na skórze. Ból przyszedł po czasie, gdy dociśnięte do ciała dłonie Jamesa, zaczynały sprawiać dyskomfort. Nie ruszyła się jednak nie zrobiła nic, by to przerwać. Mogła to przetrzymać, jeżeli miało mu pomóc i nawet jeżeli na jej ciele pozostawi to siniaki.
Słyszała jego szept, powtarzane jak mantrę słowa i wtórowała mu w tym, by miał pewność, że właśnie tak jest. Nikogo tu nie ma, niczego tu nie ma. Nic, co zagrażałoby im. Trwała przy nim, ciągle tak samo wtulona, obawiając się, że wszystko zacznie się na nowo, jeżeli go puści. Uniosła głowę, spoglądając na niego, kiedy rozluźnił zaciśnięte dłonie. Spojrzenie ciemnych oczu zdradzało troskę, która teraz zdominowała wszystko inne. Nie istotne były powody przez które złościła się na niego wcześniej.
Pokręciła powoli głową, posyłając mu namiastkę uśmiechu. Nie było jej wesoło, gdy martwiła się o niego tak jak teraz.
- Nie, nic się nie pali.- odparła ze spokojem, chcąc by i on zachował ów spokój. Nie musiał się tym przejmować, nawet zwracać uwagi. Do pożaru nie doszło, a kilka nadpalonych rzeczy to nie był koniec świata.- Nie widziałam nic.- potwierdziła mu. Nie widziała nic, co doprowadziło go do takiej paniki i bezmyślnych czynów, które mogły skończyć się katastrofą.- Nie przyszły za tobą. Cokolwiek widziałeś, dostrzegałeś tylko ty.- dodała, nie spuszczając z niego wzroku. To były tylko jego koszmary na jawie, traumy, których się nabawił tak niedawno.
Podeszła do niego, gdy usiadł na podłodze i zajęła miejsce tuż obok. Nie chciała, żeby był sam, żeby czuł się sam, bo wcale nie był. Patrzyła na niego, kiedy ukrył twarz w dłoniach, dając mu chwilę, by się pozbierał. Dopiero wtedy wyciągnęła rękę i zamknęła palce na jednej z jego dłoni, delikatnie zmuszając go, aby odsunął ją od twarzy. Splotła ich palce, nie odejmując spojrzenia od Jamesa.
- Spójrz na mnie, Jimmy.- poprosiła miękko, chcąc, by podobnie ciemne tęczówki spotkały się.- Poradzisz sobie z tym, cokolwiek się tam stało, dasz sobie radę. Damy sobie radę, bo nie jesteś sam, rozumiesz? – w jej głosie pobrzmiewała pewność, którą chciała, aby też czuł. Nie miała pewności, jak mogłaby mu pomóc, ale gotowa była zrobić, cokolwiek będzie trzeba i co będzie chciał.- Nie musisz mierzyć się ze wszystkim w pojedynkę.- dodała szeptem, pochylając się nieco, by musnąć ustami jego policzek.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Miała piękny uśmiech, nawet tak krótki i ulotny, tak niepasujący do sytuacji i tego, co nimi kierowało — był jak wezwanie do domu, wołanie z drugiego brzegu rzeki by zawrócił. Wcale nie chciał tu przyjść — do tego domu, do niej, bo odkąd się obudził wiedza dotycząca jego rodziny była tak nieistotna i pozbawiona znaczenia, że nie chciał się temu poświęcać. Może gdy tam szedł byli dla niego całym światem — kiedy się obudził stali się zwykłymi ludźmi, nie innymi od tych, którzy majaczyli w jego wspomnieniach, jakby cała miłość, oddanie i wiara w nich samych zniknęły. Był pusty i ta pustka go unieszczęśliwiała, bo stracił część siebie, która go definiowała. Stając w drzwiach powtarzał sobie, że da radę — musiał; Marcel mu kazał. Tak trzeba. A teraz, siedząc na ziemi z nią ramię w ramię wcale nie żałował. Dotyk jej dłoni był kojący, podobnie jak jej wcześniejsze objęcia. Jak bliskość kogoś kto był ważny — i chciał to czuć na stałe, nie tylko na chwilę, nie tylko teraz, kiedy otrząsał się z upokarzającej paniki i szaleństwa, które nim zawładnęło.
Pokiwał głową, jak małe dziecko, któremu tłumaczy się najprostszą rzecz na świecie. Chciał podpalić dom, ich, zniszczyć to miejsce i nie był pewien, czy się udało, bo w amoku ruszył na górę. Kiedy przyznała, że niczego nie widziała opuścił wzrok ze wstydem.
— Kretyn ze mnie — wyznał cicho, ledwie słyszalnie, szukając prędko sensownego wytłumaczenia, ale jak cokolwiek miało mieć sens, kiedy bezmyślnie próbował puścić to wszystko z dymem? Pomyślałby, że po tym, co przeszli by nie mógł, ale to co przeszli odkąd się obudził nie miało dla niego żadnego znaczenia. — Nie czuję się jeszcze zbyt dobrze — dodał, nie znajdując innego powodu. Nie mógł wypaść gorzej. Nie mógł lepiej wyjść na szaleńca. — Nie postradałem zmysłów, po prostu... — Nie powinna się bać, to był wypadek, to już się nie zdarzy. Nie chciał — miał nadzieję, że nie. Wbił sobie palec w jedno oko i pokręcił nim, ale musiałby się bardziej postarać by dostać się do mózgu. — Nie wiem, pewnie muszę się przespać... — wydukał w końcu, marszcząc brwi. Tak, to napewno mogło pomóc. Może prześpi kolejne dni, może kiedy się obudzi wszystko wróci do normalności. A może wszystko okaże się tylko snem.
Kiedy chwyciła jego dłoń posłusznie splótł ją z niej i tak samo posłusznie uniósł na nią wzrok. Jego własne imię brzmiało jej głosem tak miękko; wypływało spomiędzy jej warg tak łatwo. Czuła coś do niego? Lubiła go? Kochała? Patrzył w jej oczy — ciemne jak dwa węgle z ogniska nim ogień je pochłaniał. Na chwilę wstrzymał oddech; gdyby stał, czułby jak miękkie i drżące ma kolana, ale siedział, czując nagłą potrzeb zrobienia czegoś. Czegokolwiek. A może czegoś konkretnego tylko wizja rozjaśniała się w jego głowie powoli. Serce wciąż waliło mu w piersi jak oszalałe, a oddech krótki i płytki nie pozwalał się dobrze uspokoić. Pokiwał głową znów, bezwiednie i posłusznie, pochłaniając każde jej słowo jak świętą zasadę mentorki na tej drodze. Kiedy zbliżyła się i otulił go jej zapach poczuł jak po wdechu traci zdolność do nabrania powietrza w płuca. Bez namysłu i bez wahania wpił się w jej usta w intensywnym, choć nie namiętnym pocałunku, obracając swoją i jej głowę. Namiętność dopiero rozżarzyła się w żołądku sekundy po tym, kiedy to zrobił, gdy uciekając od jednej emocji w drugą szukał dla siebie dramatycznie ratunku. A może nie szukał go sam, może to instynkt, a może to ona nieświadomie wyszła mu tą bliskością naprzeciw. Pogłębił pocałunek, nie czując sprzeciwu i choć wszystko go bolało, każdy skrawek i centymetr ciała, obrócił się ku niej, by wolną dłonią ująć jej twarz i wpleść palce we włosy. Mocno, łapczywie, jakby szukał tlenu, a tylko ona swoimi pocałunkami mogła pozwolić mu oddychać. Dłoń zsunęła się niżej na jej ramię i talię, gdy spróbował przyciągnąć ją bliżej siebie, samemu nie zmieniając pozycji. Czuł się jakby spadał, chwytał ją więc mocniej; mięśnie spinały się, a on sztywniał cały, zaciskał, starając się pociągnąć ją za sobą. Tonął w nadmiarze emocji, zapominając o delikatności, pogrążając się w rozgorączkowaniu i panice podsycającej pożądanie.
Pokiwał głową, jak małe dziecko, któremu tłumaczy się najprostszą rzecz na świecie. Chciał podpalić dom, ich, zniszczyć to miejsce i nie był pewien, czy się udało, bo w amoku ruszył na górę. Kiedy przyznała, że niczego nie widziała opuścił wzrok ze wstydem.
— Kretyn ze mnie — wyznał cicho, ledwie słyszalnie, szukając prędko sensownego wytłumaczenia, ale jak cokolwiek miało mieć sens, kiedy bezmyślnie próbował puścić to wszystko z dymem? Pomyślałby, że po tym, co przeszli by nie mógł, ale to co przeszli odkąd się obudził nie miało dla niego żadnego znaczenia. — Nie czuję się jeszcze zbyt dobrze — dodał, nie znajdując innego powodu. Nie mógł wypaść gorzej. Nie mógł lepiej wyjść na szaleńca. — Nie postradałem zmysłów, po prostu... — Nie powinna się bać, to był wypadek, to już się nie zdarzy. Nie chciał — miał nadzieję, że nie. Wbił sobie palec w jedno oko i pokręcił nim, ale musiałby się bardziej postarać by dostać się do mózgu. — Nie wiem, pewnie muszę się przespać... — wydukał w końcu, marszcząc brwi. Tak, to napewno mogło pomóc. Może prześpi kolejne dni, może kiedy się obudzi wszystko wróci do normalności. A może wszystko okaże się tylko snem.
Kiedy chwyciła jego dłoń posłusznie splótł ją z niej i tak samo posłusznie uniósł na nią wzrok. Jego własne imię brzmiało jej głosem tak miękko; wypływało spomiędzy jej warg tak łatwo. Czuła coś do niego? Lubiła go? Kochała? Patrzył w jej oczy — ciemne jak dwa węgle z ogniska nim ogień je pochłaniał. Na chwilę wstrzymał oddech; gdyby stał, czułby jak miękkie i drżące ma kolana, ale siedział, czując nagłą potrzeb zrobienia czegoś. Czegokolwiek. A może czegoś konkretnego tylko wizja rozjaśniała się w jego głowie powoli. Serce wciąż waliło mu w piersi jak oszalałe, a oddech krótki i płytki nie pozwalał się dobrze uspokoić. Pokiwał głową znów, bezwiednie i posłusznie, pochłaniając każde jej słowo jak świętą zasadę mentorki na tej drodze. Kiedy zbliżyła się i otulił go jej zapach poczuł jak po wdechu traci zdolność do nabrania powietrza w płuca. Bez namysłu i bez wahania wpił się w jej usta w intensywnym, choć nie namiętnym pocałunku, obracając swoją i jej głowę. Namiętność dopiero rozżarzyła się w żołądku sekundy po tym, kiedy to zrobił, gdy uciekając od jednej emocji w drugą szukał dla siebie dramatycznie ratunku. A może nie szukał go sam, może to instynkt, a może to ona nieświadomie wyszła mu tą bliskością naprzeciw. Pogłębił pocałunek, nie czując sprzeciwu i choć wszystko go bolało, każdy skrawek i centymetr ciała, obrócił się ku niej, by wolną dłonią ująć jej twarz i wpleść palce we włosy. Mocno, łapczywie, jakby szukał tlenu, a tylko ona swoimi pocałunkami mogła pozwolić mu oddychać. Dłoń zsunęła się niżej na jej ramię i talię, gdy spróbował przyciągnąć ją bliżej siebie, samemu nie zmieniając pozycji. Czuł się jakby spadał, chwytał ją więc mocniej; mięśnie spinały się, a on sztywniał cały, zaciskał, starając się pociągnąć ją za sobą. Tonął w nadmiarze emocji, zapominając o delikatności, pogrążając się w rozgorączkowaniu i panice podsycającej pożądanie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Perspektywa pożaru ją przerażała, widok ognia budził niepokój, który był prostą drogą ku panice. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a woń nadpalonych rzeczy nie docierała do niej tutaj. Starała się nie myśleć o tym, co miało miejsce przed kilkoma minutami, gdy tu i teraz sytuacja zdawała się już opanowana. On jednak do tego wracał, zdawał się zadręczać tym, co robił przed momentem i do czego prawie doprowadził.
Pokręciła powoli głową, marszcząc lekko brwi.
- Nie mów tak, nie jesteś kretynem.- odparła, nie zgadzając się, by tak o sobie mówił. Nie powinien, tak po prostu.- Spójrz na siebie, na swój stan. Masz prawo czuć się gorzej i przeżywać takie rzeczy.- zapewniła go ze spokojem w głosie, który niespodziewanie jej nie opuszczał. Czuła się pewniej przy nim, gdy już nie wydawał się oderwany od rzeczywistości i kiedy miała pewność, że był tu z nią, bez omamów.- Wiem, spokojnie.- zamknęła na chwilę palce na jego dłoni. Nie widziała w nim szaleńca ani wariata.- Nie przejmuj się tym.- poprosiła cicho, tym miękkim tonem, który zahaczał o szept. Przytaknęła, gdy wspomniał, że chciał to odespać, odpocząć. To był dobry pomysł, sen potrafił pomóc przebrnąć przez najgorsze, uspokoić ciało i nabrać siły. Może to faktycznie było mu potrzebne.
Obserwowała, jak bez sprzeciwu podąża za jej gestami i prośbami, jak przytakuje słowom. Nie przywykła do takiej uległości z jego strony, czując się dziwnie, gdy nie padało żadne słowo sprzeciwu. Jednak z drugiej strony, cieszyło ją w duchu, że chociaż raz ich rozmowa nie wygląda, jak walka o rację i ostatnie słowo. Pierwszy raz od dawna czuła się dobrze w jego obecności, nie zastanawiała się nad słowami, zapomniała o obawie, że znów ostatnie co usłyszy to trzaśnięcie drzwiami.
Nie była jednak gotowa na to, co postanowił, co podyktowała mu chwila. Kącik jej ust drgnął, gdy spojrzenia ciemnych oczu spotkały się. Uwielbiała piwny odcień jego tęczówek, wręcz magnetyzujący dla niej. Mimowolnie przypomniała sobie, jak dawniej krępować potrafiło ją spojrzenie chłopaka. Pochylając się ku niemu, miała jasny zamiar, by złożyć na męskim policzku krótki pocałunek. Nic więcej, mając nadal świeże wspomnienia, jak bardzo stronił od jej bliskości. Nie chciała zmuszać go do czegokolwiek i czuć rozczarowania, kiedy postąpi tak, jak ostatnio. Nie zamierzała psuć tej chwili, trzymając własne pragnienia na krótkiej smyczy. Jednak to on wywrócił moment, niewinną czułość w coś całkiem innego. Otworzyła szerzej oczy, zaskoczona, gdy odwrócił głowę i poczuła jego usta na swoich. Nie przeszkadzał jej w intensywności, nie zwróciła uwagi na chaotyczność, która w końcu ustąpiła namiętności. Pełne usta, ulegały pod naporem, odwracając role. Poczuła dreszcz przebiegający przez ciało, kiedy wplótł palce w jej włosy. Dłoń przesuwająca się po ciele, jasno pokazała czego chciał, a ona nie zamierzała go w tej kwestii rozczarować. Szybciej i zwinniej, niż pewnie spodziewałaby się po sobie w obecnym stanie, znalazła się jeszcze bliżej niego. Nie zapominała jednak o ostrożności względem niego i samej siebie. Czuła, jak stawał się mniej delikatny w każdym geście i pocałunku, ale to nie działało na nią odpychająco. Krew zdawała się wrzeć w żyłach, a serce przyspieszało w reakcji na natarczywość jego dotyku. Oparła dłoń na jego barku, powoli zsunęła na środek klatki piersiowej, czując już pod opuszkami palców początek bandaży. To jedyne działało trzeźwiąco, stopowało odrobinę, gdy nie chciała, aby poczuł ból. Druga dłoń nieprzerwanie pozostawała spleciona z jego, jakby właśnie to miało ich trzymać blisko siebie i pozwolić zatracić się.- Skąd ta zamiana? - spytała szeptem tuż przy jego ustach, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Chciała jednak chwili, by zaczerpnąć powietrza, by drżąco wypełnić płuca tlenem. Pocałowała go, wracając do tego, co przerwane i korzystając z tej ulotnej chwili, którą mógł w każdym momencie przerwać.
Pokręciła powoli głową, marszcząc lekko brwi.
- Nie mów tak, nie jesteś kretynem.- odparła, nie zgadzając się, by tak o sobie mówił. Nie powinien, tak po prostu.- Spójrz na siebie, na swój stan. Masz prawo czuć się gorzej i przeżywać takie rzeczy.- zapewniła go ze spokojem w głosie, który niespodziewanie jej nie opuszczał. Czuła się pewniej przy nim, gdy już nie wydawał się oderwany od rzeczywistości i kiedy miała pewność, że był tu z nią, bez omamów.- Wiem, spokojnie.- zamknęła na chwilę palce na jego dłoni. Nie widziała w nim szaleńca ani wariata.- Nie przejmuj się tym.- poprosiła cicho, tym miękkim tonem, który zahaczał o szept. Przytaknęła, gdy wspomniał, że chciał to odespać, odpocząć. To był dobry pomysł, sen potrafił pomóc przebrnąć przez najgorsze, uspokoić ciało i nabrać siły. Może to faktycznie było mu potrzebne.
Obserwowała, jak bez sprzeciwu podąża za jej gestami i prośbami, jak przytakuje słowom. Nie przywykła do takiej uległości z jego strony, czując się dziwnie, gdy nie padało żadne słowo sprzeciwu. Jednak z drugiej strony, cieszyło ją w duchu, że chociaż raz ich rozmowa nie wygląda, jak walka o rację i ostatnie słowo. Pierwszy raz od dawna czuła się dobrze w jego obecności, nie zastanawiała się nad słowami, zapomniała o obawie, że znów ostatnie co usłyszy to trzaśnięcie drzwiami.
Nie była jednak gotowa na to, co postanowił, co podyktowała mu chwila. Kącik jej ust drgnął, gdy spojrzenia ciemnych oczu spotkały się. Uwielbiała piwny odcień jego tęczówek, wręcz magnetyzujący dla niej. Mimowolnie przypomniała sobie, jak dawniej krępować potrafiło ją spojrzenie chłopaka. Pochylając się ku niemu, miała jasny zamiar, by złożyć na męskim policzku krótki pocałunek. Nic więcej, mając nadal świeże wspomnienia, jak bardzo stronił od jej bliskości. Nie chciała zmuszać go do czegokolwiek i czuć rozczarowania, kiedy postąpi tak, jak ostatnio. Nie zamierzała psuć tej chwili, trzymając własne pragnienia na krótkiej smyczy. Jednak to on wywrócił moment, niewinną czułość w coś całkiem innego. Otworzyła szerzej oczy, zaskoczona, gdy odwrócił głowę i poczuła jego usta na swoich. Nie przeszkadzał jej w intensywności, nie zwróciła uwagi na chaotyczność, która w końcu ustąpiła namiętności. Pełne usta, ulegały pod naporem, odwracając role. Poczuła dreszcz przebiegający przez ciało, kiedy wplótł palce w jej włosy. Dłoń przesuwająca się po ciele, jasno pokazała czego chciał, a ona nie zamierzała go w tej kwestii rozczarować. Szybciej i zwinniej, niż pewnie spodziewałaby się po sobie w obecnym stanie, znalazła się jeszcze bliżej niego. Nie zapominała jednak o ostrożności względem niego i samej siebie. Czuła, jak stawał się mniej delikatny w każdym geście i pocałunku, ale to nie działało na nią odpychająco. Krew zdawała się wrzeć w żyłach, a serce przyspieszało w reakcji na natarczywość jego dotyku. Oparła dłoń na jego barku, powoli zsunęła na środek klatki piersiowej, czując już pod opuszkami palców początek bandaży. To jedyne działało trzeźwiąco, stopowało odrobinę, gdy nie chciała, aby poczuł ból. Druga dłoń nieprzerwanie pozostawała spleciona z jego, jakby właśnie to miało ich trzymać blisko siebie i pozwolić zatracić się.- Skąd ta zamiana? - spytała szeptem tuż przy jego ustach, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Chciała jednak chwili, by zaczerpnąć powietrza, by drżąco wypełnić płuca tlenem. Pocałowała go, wracając do tego, co przerwane i korzystając z tej ulotnej chwili, którą mógł w każdym momencie przerwać.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przedzierające się przez szum krwi w uszach i nagromadzone emocje słowa wybrzmiały nieprzyjemnie, bo wcale nie chciał mieć prawa do tego wszystkiego. Mógłby zaprotestować, że nie był małą dziewczynką, nie był panienką, ale zupełnie nie miał w sobie woli walki. Patrzył na nią tylko jak szczenię, chcąc bronić się przed miałkimi określeniami, ale czując, że takiego zrozumienia potrzebował jednocześnie. Choć nie chciał tego przyznać, że nie chciał wyjść na głupka, słabeusza i szaleńca — wystarczyło uwierzyć. Uwierzyć jej słowom i pójść dalej. Jej głos wydawał mu się kojący, spokojny, uciszający szalejącą na zewnątrz zawieruchę. Wszystko mu się mieszało — plątały mu się wspomnienia i osoby, uczucia i to, co go łączyło z najbliższymi sercu ludźmi, ale brzmiał znajomo, ciepło i przyjemnie i mógłby go słuchać jak najsłodszej kołysanki, tyle że serce galopowało dziko w jego piersi, a ostatnie o czym rzeczywiście myślał teraz to sen, którym się zasłaniał. Myśli gnały w jej kierunku, oddalając się od świeżych i przerażających doświadczeń; od cieni i makabry; ciało było delikatne i wrażliwe na każdy dotyk i na ruch, ale nie czuł już oddechu śmierci na karku, a jej wydechy na swojej twarzy. Krew buzowała w żyłach i to wystarczyło, by oddał się zapomnieniu, zatopił usta w jej ustach w gorących pocałunkach, które miały nie mieć końca. Oczy miał zamknięte, brwi ściągnięte ku sobie i zmarszczone, w wewnętrznym bólu, intensywnych emocjach, których nie potrafił przepracować — adrenalina znów krążyła w żyłach jak wody, w lesie, tyle, że zagrożenie nie było już realne, a on był w bezpiecznym domu, w kobiecych ramionach, które przyjęły go jak zbłąkanego wędrowca. Łaknął tego, pragnął, więc kiedy tylko zsunęła dłoń na jego pierś objął ją i pociągnął ku sobie, nie zastanawiając si nad konsekwencjami własnych czynów. Kidy stawiał pierwsze kroki w tym domu była mu prawie obca, ale nie spirala się, nie czuł sprzeciwu — a może był zbyt gwałtowny, zbyt zdesperowany i potrzebujący by odczuć na sobie delikatne, kobiece sygnały. Trzymał ją blisko, coraz bliżej, kiedy zachęcał ją, by na nim usiadła, jej słowa zbywając niezrozumiałym pomrukiem bez znaczenia, bo nie zastanawiał się nad sensem jej pytania nawet. Palce drugiej dłoni rozplótł, by podwinąć jej spódnicę, choć szelest materiału całkiem zlał się z cichym stukotem turlającego guzika, który trzymając się na spodniach na słowo honoru, brutalnie potraktowany urwał się i ruszył stronę drzwi. Dopiero na sobie, na własnych udach mógł ją objąć ciasto, przytulić na tyle na ile pozwolił im zalegający między nimi niezauważony dla niego balast; mógł ukryć twarz w opadających na jej ramiona długich włosach, kiedy już oderwał wargi od jej ust, by rozpocząć taniec po jej długiej, śniadej szyi. Dłonie osiadły na jej biodrach, gdy ciche westchnienie skierował w zagłębienie jej szyi, a palce wczepiły się w jej nagie uda pod spódnicą. Naciskał nimi na nią, przysuwał ją i odsuwał, ignorując ból żeber, całego ciała, zmęczenie i psychiczną udrękę; nie myślał o niczym, był tylko tu i teraz odnajdując na powrót drogę do jej ust dopóki jego ciało nie zesztywniało na kilka długich sekund, a on wstrzymał oddech jakby ktoś zacisnął palce na jego krtani. Dopiero wtedy, otworzył oczy, szukając jej wzroku, przypomniawszy sobie, że o coś go pytała.
— Jaka... jaka zmiana? — wyszeptał cicho, unosząc brwi. Zmrużył oczy; nie pamiętał? Nie wiedział o czym mówiła.
— Jaka... jaka zmiana? — wyszeptał cicho, unosząc brwi. Zmrużył oczy; nie pamiętał? Nie wiedział o czym mówiła.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zamierzała obchodzić się z nim jak z jajkiem czy dzieckiem. Nie widziała w nim słabeusza ani szaleńca, ale kiedy był w takim stanie, nie potrafiła również pozostać temu obojętna. Nie mogła oczekiwać od niego takiej samej siły, jak w każdym przeciętnym dniu i wcale tego nie zamierzała. Martwiła się jego stanem, nieświadoma, że nie do końca było mu to na rękę, ale wiedza o tym, wzbudziłaby najpewniej niezrozumienie. To jednak schodziło na dalszy plan, wobec tego, co właśnie miało miejsce. Nie wierzyła, że ten dzień mógł mieć właśnie taki przebieg. Obawa, że to jakiś pokręcony sen czy majak podyktowany przez podburzony hormonami umysł, drażniąco przeszkadzała skupić się tylko na tym by czuć. Pocałunki były jednak zbyt realne, a natarczywe dłonie miała wrażenie, że zostawią jeszcze wiele śladów na jej skórze i będą dowodem, że to miało miejsce. Nie był to problem, odkąd ciąża stała się zauważalna dla postronnych, nie odsłaniała już tak chętnie ciała. Dłuższe sukienki stały się wymogiem, który sama sobie narzuciła. Właśnie dlatego perspektywa, jakiegokolwiek siniaka nie miała dla niej znaczenia, ani wcześniej, ani teraz. Poza tym nie była w stanie się na tym skupić i powstrzymać go czy pokierować jego dłonie po własnym ciele w delikatniejszy sposób. Gdyby miała szansę się nad tym zastanowić, nie chciałaby, rozkoszując się pośpiechem i zapałem chłopaka. Kiedy przyciągnął ją bliżej, gestami zapraszając, aby rozsiadła się na jego udach, skorzystała z tej zachęty. Tonąc w pocałunkach, czuła, jak dłonie Jamesa torują sobie drogę ku bezwstydnej przyjemności. Znikł chwyt dłoni, splecionych ze sobą już i tak zbyt długo, a zwinne palce próbowały uporać się z przeszkodą w postaci spódnicy. Sama sięgnęła w dół, do jego spodni, chcąc mu pomóc w pośpiechu. Dźwięki z otoczenia nie docierały już do niej, nie przebijały się przez przyspieszone oddechy i szum krwi. Ta wrzała już za mocno, a ona czuła się zbyt złakniona bliskości męża, by zwracać uwagę na inne bodźce. Pociągnęła za rozporek, pokonując ostatnie przeszkody. Przygryzła delikatnie wargę, kiedy usta Jamesa powędrowały na jej szyję. Odchyliła głowę, odsłaniając się tylko bardziej na to, co tak chętnie robił, na każde muśnięcie. Otwarcie i z ufnością, która pozostawała w niej tylko w takich momentach. Dostosowała się do jego tempa, ulegle podążała za rytmem narzuconym jej. Nie potrzebowała ani szybciej, ani wolniej, pod żadnym względem inaczej. Wsunęła palce w krótkie włosy chłopaka, drugą dłoń znów pozostawiając na jego torsie. Przyjemność rozlała się po ciele, szybciej niż przypuszczała, ogarnęła wszystkie mięśnie, a mgiełką przysłoniła myśli. Spotkała ich usta raz jeszcze w krótkim pocałunku, mieszając oddechy w tej chwili bezruchu. Oparła czoło o czoło Jamesa, dłonią delikatnie przesuwając po jego karku, drażniąc paznokciami wrażliwą skórę. Miała ochotę wtulić się w niego i zamknąć na moment oczy, ale rozsądek ocknął się wystarczająco szybko, by się przed tym powstrzymała. Nie chciała, by osłonione bandażem żebra sprawiły mu ból, by ciało przypomniało mu o dyskomforcie, który bez wątpienia musiał czuć. Kiedy padło pytanie, nie cofnęła się, a jedynie uniosła powieki, by skrzyżować z nim wzrok na ledwie chwilę.
- Kiedy ostatnim razem chciałam się z tobą kochać, byłeś temu przeciwny.- odparła jedynie, dopiero teraz odchylając się. Tak szybko wyparł to z pamięci? Czy może chodziło o coś innego? Wtedy chciała ona, a teraz on. On ją odpychał, lecz ona nigdy... nie odmawiała mu. Poczuła nieprzyjemny ucisk na tę myśl i gdy dotarło do niej własne położenie. Różnicą jest, kto chce, prawda? Chciała o to spytać, ale zabrakło jej odwagi, by zmierzyć się z odpowiedzią, którą mógł jej dać. Uniosła dłoń, by palcami przesunąć po jego policzku, musnąć linię szczęki w ten sam sposób w który kiedyś zdarzało jej się częściej. Pochyliła się, by pocałować go ostatni raz, bo któż wiedział, kiedy taka ulotna chwila znów będzie miała miejsce.
- Naleję ci ciepłej wody do wanny. Może to ci trochę pomoże uspokoić chociaż ciało.- szepnęła, by z pewnym ociąganiem wstać, odbierając mu ciężar własnego ciała. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, by pomóc mu stanąć na nogi.
| zt?
- Kiedy ostatnim razem chciałam się z tobą kochać, byłeś temu przeciwny.- odparła jedynie, dopiero teraz odchylając się. Tak szybko wyparł to z pamięci? Czy może chodziło o coś innego? Wtedy chciała ona, a teraz on. On ją odpychał, lecz ona nigdy... nie odmawiała mu. Poczuła nieprzyjemny ucisk na tę myśl i gdy dotarło do niej własne położenie. Różnicą jest, kto chce, prawda? Chciała o to spytać, ale zabrakło jej odwagi, by zmierzyć się z odpowiedzią, którą mógł jej dać. Uniosła dłoń, by palcami przesunąć po jego policzku, musnąć linię szczęki w ten sam sposób w który kiedyś zdarzało jej się częściej. Pochyliła się, by pocałować go ostatni raz, bo któż wiedział, kiedy taka ulotna chwila znów będzie miała miejsce.
- Naleję ci ciepłej wody do wanny. Może to ci trochę pomoże uspokoić chociaż ciało.- szepnęła, by z pewnym ociąganiem wstać, odbierając mu ciężar własnego ciała. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, by pomóc mu stanąć na nogi.
| zt?
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot