1958 | Rodzina Tonks
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rozmowy kuchenne
Rodzina Tonks 1958
Kerstin Tonks, Michael Tonks, Gabriel Tonks, Justine Tonks, Vincent Rineheart i spółka
Szafka na rozmowy i rozmówki pomniejsze
Kerstin Tonks, Michael Tonks, Gabriel Tonks, Justine Tonks, Vincent Rineheart i spółka
Szafka na rozmowy i rozmówki pomniejsze
I show not your face but your heart's desire
Nie chciała pozostawiać rodziny w złej atmosferze po okrutnych słowach, które powiedziała, ale lęk, żal i gniew pochłonęły jej małe ciało doszczętnie, pozostawiając w stanie silnego roztrzęsienia. Justine potwierdziła wszystkie jej obawy mówiąc o usunięciu dziecka, dodając do tego bezwzględne "wasza opinia nie ma znaczenia". Dlaczego nie miała znaczenia? Dlaczego dla siostry przestało nagle liczyć się wsparcie i ostoja rodziny? Stała się zbyt dumna, by przyjąć próby odwiedzenia jej od złych decyzji, zbyt dumna na pomoc? Nie liczyli się już jako całość, jako Tonksowie, tylko jako... jako samotni wojownicy w tej cholernej zamieci?
- Zostaw, puść mnie! - powiedziała niespodziewanie ostro, gdy Justine złapała ją za rękę, a jednak zatrzymała się i podniosła na nią czerwone od płaczu oczy. Drżeniem warg i brwi zdradzała zdenerwowanie, poza tym jednak starała się ukryć jak okropnie raniło ją wszystko co dzisiaj padło. Jak jej serce rozpadało się na kawałki za każdym razem, gdy Justine powtarzała słowa "narzędzie" i "poświęcenie". Czy Kerstin wiedziała o tym wszystkim wcześniej? Może tak. Może nie chciała uwierzyć, do teraz. - Jak możesz... p-patrzeć mi teraz w oczy i mówić, że poświęcisz wszystko? - zapytała cicho, ochrypłym, niepodobnym sobie głosem. - Tym dla ciebie jestem? Tym jest Michael, Gabriel, Vincent, twoje cholerne dziecko? Środkiem do celu?! - podniosła głos i zaraz skuliła się w sobie, krusząc, jakby ktoś uderzył ją prosto w żebra. Kolejna fala łez spłynęła po jej policzkach, gdy wtrącił się Michael. - Czy ty na mnie warknąłeś? - spytała cienko, z niedowierzaniem, patrząc powoli po wszystkich w pomieszczeniu, łącznie z Castorem, jakby widziała ich po raz pierwszy. Castor zresztą zaraz spróbował uciec, a Gabriel...
Zabrała rękę z uścisku Justine i w milczeniu wysłuchała tego, co miał do powiedzenia brat - wyglądało na to, że jedyny z jej braci, który zachował trochę zdrowego rozsądku i choć próbował zrozumieć co miała na myśli Kerstin. Potem jednak padło ostatnie pytanie, po którym Kerstin straciła resztki sił.
Co się stało z jej rodziną? Co zmieniło się w głowie Justyny, co wytworzyło między nimi tak ogromną przepaść?
- Ja... ja... idę do pracy. I nawet... niech nikt się nie waży... - trzęsła się, zaciśniętą pięścią otarła policzek. - ...mnie zatrzymywać. Nie chcę... nie... - Zamknęła oczy i wyciągnęła dłoń, zaciskając ją na moment na przedramieniu Gabriela. Lekko, z wyczuciem. Z troską. A potem się odwróciła i przeszła przez próg, żeby sięgnąć po wiszący na wieszaku płaszcz. - Rób co chcesz, Just. Wszystko jest jasne. Zobaczymy się wieczorem...
Rozszlochała się znów na dobre dopiero, gdy wyszła na ganek.
Z czerwoną twarzą i zmierzwionymi włosami przechyliła się przez barierkę, by wydusić ból.
- Zostaw, puść mnie! - powiedziała niespodziewanie ostro, gdy Justine złapała ją za rękę, a jednak zatrzymała się i podniosła na nią czerwone od płaczu oczy. Drżeniem warg i brwi zdradzała zdenerwowanie, poza tym jednak starała się ukryć jak okropnie raniło ją wszystko co dzisiaj padło. Jak jej serce rozpadało się na kawałki za każdym razem, gdy Justine powtarzała słowa "narzędzie" i "poświęcenie". Czy Kerstin wiedziała o tym wszystkim wcześniej? Może tak. Może nie chciała uwierzyć, do teraz. - Jak możesz... p-patrzeć mi teraz w oczy i mówić, że poświęcisz wszystko? - zapytała cicho, ochrypłym, niepodobnym sobie głosem. - Tym dla ciebie jestem? Tym jest Michael, Gabriel, Vincent, twoje cholerne dziecko? Środkiem do celu?! - podniosła głos i zaraz skuliła się w sobie, krusząc, jakby ktoś uderzył ją prosto w żebra. Kolejna fala łez spłynęła po jej policzkach, gdy wtrącił się Michael. - Czy ty na mnie warknąłeś? - spytała cienko, z niedowierzaniem, patrząc powoli po wszystkich w pomieszczeniu, łącznie z Castorem, jakby widziała ich po raz pierwszy. Castor zresztą zaraz spróbował uciec, a Gabriel...
Zabrała rękę z uścisku Justine i w milczeniu wysłuchała tego, co miał do powiedzenia brat - wyglądało na to, że jedyny z jej braci, który zachował trochę zdrowego rozsądku i choć próbował zrozumieć co miała na myśli Kerstin. Potem jednak padło ostatnie pytanie, po którym Kerstin straciła resztki sił.
Co się stało z jej rodziną? Co zmieniło się w głowie Justyny, co wytworzyło między nimi tak ogromną przepaść?
- Ja... ja... idę do pracy. I nawet... niech nikt się nie waży... - trzęsła się, zaciśniętą pięścią otarła policzek. - ...mnie zatrzymywać. Nie chcę... nie... - Zamknęła oczy i wyciągnęła dłoń, zaciskając ją na moment na przedramieniu Gabriela. Lekko, z wyczuciem. Z troską. A potem się odwróciła i przeszła przez próg, żeby sięgnąć po wiszący na wieszaku płaszcz. - Rób co chcesz, Just. Wszystko jest jasne. Zobaczymy się wieczorem...
Rozszlochała się znów na dobre dopiero, gdy wyszła na ganek.
Z czerwoną twarzą i zmierzwionymi włosami przechyliła się przez barierkę, by wydusić ból.
- Niech mówi, Michael. W końcu powie co naprawdę sądzi. - powiedziała do brata. Typowe śniadanie u Tonksów które z rozmowy przeradzało się w… cóż to. Ale nie czuła się winna. Miała swoją własną ścieżkę. Poinformowała rodzinę, ale nie chciała, żeby ktokolwiek wpływał na jej zdanie. Musiała je podjąć w zgodzie ze sobą, jedyną osobą która chciała żeby zabrała głos był Vincent. Nikt więcej. - Wiem, dziękuję. - powiedziała jedynie krótko. Może i nie była sama. Może i nie była jedyna, ale nadal miała problemy z zaufaniem komukolwiek poza sobą. Nieważne, nic nie zostało jeszcze postanowione - nie miało być do wieczora.
- Nie chcę i nie będzie to proste, ale jeśli będzie trzeba to właśnie to zrobię. - odpowiedziała siostrze krzyżując z nią podobne tęczówki. Jej brwi zmrużyły się trochę. Czy byli środkiem do celu? Nie, tym nie. Ale wiedziała jak wybierze, kiedy ważyć się będą losy, kiedy wybrać będzie mogła tylko jedno. Choć było to brutalne, życie nie było życiu równe - tym bardziej na wojnie i uświadomiono jej to dokładnie. - Nie tym, ale pewnych rzeczy widocznie nie zrozumiesz. - dodała jeszcze na pozór spokojnie. Nie chciała się z nią kłócić, ale nie była już tą samą osobą co rok temu. Nie była tą samą osobą co kilka miesięcy temu. Nie zamierzała za to przepraszać. Uniosła brew kiedy Gabriel się odezwał i przeniosła całkowicie na niego uwagę, kiedy zwrócił się do niej. Rozwinęła palce zgodnie ze słowami brata. Najłatwiej tak było, coś powiedzieć i uciec, prawda? Jej brew uniosła się wyżej wraz z kolejnymi słowami, ale nic nie mówiła. Ona ma dość? Naprawdę Gabriel? Zdawało się mówić jej spojrzenie.
- Doskonale wiedziała, na co się godzi kiedy zjawiła się tego dnia na Manor Street. Mogła zostać z ojcem, albo wrócić do niego teraz skoro wojna jej tak bardzo ciąży i jest taka biedna bo ma zabezpieczony dom do którego nie wejdzie nikt niepowołany. - absurdalne. Ludzie umierali na ulicach każdego dnia, a Gabriel postanowił jako argument użyć to, że nie powinna wychodzić z domu? - No dla każdego innego poza nią, wojna to świetna zabawa. - zaironizowała, nie potrafiąc się powstrzymać. - Lepszy początek? Słyszysz siebie? To dziecko od urodzenia będzie celem. A ty pieprzysz o jakiś lepszych początkach? - nie unosiła głosu, jedynie zmrużyła oczy patrząc w kierunku brata. Ostatnie pytanie rozbrzmiało w kuchni. - Nie rób ze mnie potwora. - nie odejmowała tęczówek od starszego brata kiedy wypowiedział ostatnie słowa. - Taki był rozkaz. - dodała beznamiętnie, unosząc trochę brodę, albo niech robi, jeśli jakiegoś potrzebował. W swoim postanowieniu, tym co przyrzekła, tym co przeszła była nieugięta. Zwróciła znów spojrzenie na Kerstin. Odprowadziła ją z tym samym spojrzeniem co wcześniej. Nie zamierzała jej więcej zatrzymywać.
- Świetnie poszło. - podsumowała krótko, kiedy Kerstin już wyszła. - Też zbieram się do pracy. - dodała unosząc kubek żeby napić się jeszcze trochę zimnego już napoju po czym sama wyszła, rzucając krótkie spojrzenia braciom i Castorowi. - Nie spodziewajcie się mnie dzisiaj. Wieczorem idę do Rinehearta. - powiedziała jeszcze do nich zanim zamknęła za sobą drzwi.
| Just zt
- Nie chcę i nie będzie to proste, ale jeśli będzie trzeba to właśnie to zrobię. - odpowiedziała siostrze krzyżując z nią podobne tęczówki. Jej brwi zmrużyły się trochę. Czy byli środkiem do celu? Nie, tym nie. Ale wiedziała jak wybierze, kiedy ważyć się będą losy, kiedy wybrać będzie mogła tylko jedno. Choć było to brutalne, życie nie było życiu równe - tym bardziej na wojnie i uświadomiono jej to dokładnie. - Nie tym, ale pewnych rzeczy widocznie nie zrozumiesz. - dodała jeszcze na pozór spokojnie. Nie chciała się z nią kłócić, ale nie była już tą samą osobą co rok temu. Nie była tą samą osobą co kilka miesięcy temu. Nie zamierzała za to przepraszać. Uniosła brew kiedy Gabriel się odezwał i przeniosła całkowicie na niego uwagę, kiedy zwrócił się do niej. Rozwinęła palce zgodnie ze słowami brata. Najłatwiej tak było, coś powiedzieć i uciec, prawda? Jej brew uniosła się wyżej wraz z kolejnymi słowami, ale nic nie mówiła. Ona ma dość? Naprawdę Gabriel? Zdawało się mówić jej spojrzenie.
- Doskonale wiedziała, na co się godzi kiedy zjawiła się tego dnia na Manor Street. Mogła zostać z ojcem, albo wrócić do niego teraz skoro wojna jej tak bardzo ciąży i jest taka biedna bo ma zabezpieczony dom do którego nie wejdzie nikt niepowołany. - absurdalne. Ludzie umierali na ulicach każdego dnia, a Gabriel postanowił jako argument użyć to, że nie powinna wychodzić z domu? - No dla każdego innego poza nią, wojna to świetna zabawa. - zaironizowała, nie potrafiąc się powstrzymać. - Lepszy początek? Słyszysz siebie? To dziecko od urodzenia będzie celem. A ty pieprzysz o jakiś lepszych początkach? - nie unosiła głosu, jedynie zmrużyła oczy patrząc w kierunku brata. Ostatnie pytanie rozbrzmiało w kuchni. - Nie rób ze mnie potwora. - nie odejmowała tęczówek od starszego brata kiedy wypowiedział ostatnie słowa. - Taki był rozkaz. - dodała beznamiętnie, unosząc trochę brodę, albo niech robi, jeśli jakiegoś potrzebował. W swoim postanowieniu, tym co przyrzekła, tym co przeszła była nieugięta. Zwróciła znów spojrzenie na Kerstin. Odprowadziła ją z tym samym spojrzeniem co wcześniej. Nie zamierzała jej więcej zatrzymywać.
- Świetnie poszło. - podsumowała krótko, kiedy Kerstin już wyszła. - Też zbieram się do pracy. - dodała unosząc kubek żeby napić się jeszcze trochę zimnego już napoju po czym sama wyszła, rzucając krótkie spojrzenia braciom i Castorowi. - Nie spodziewajcie się mnie dzisiaj. Wieczorem idę do Rinehearta. - powiedziała jeszcze do nich zanim zamknęła za sobą drzwi.
| Just zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
-Dość. - Michael wstał od stołu, mierząc spojrzeniem zebranych. Jestem najstarszy, to mój dom przypomniał sobie, ale w roli głowy rodziny czuł się obco, niezręcznie. Szkoda, że nie było tu ojca, może w jego domu w Kornwalii byłoby spokojniej. To pułapka nałożona przez Justine gwarantowała im jednak bezpieczeństwo.
-Tak, Kerstin, bo nie będziesz się tak zwracać do Justine. Nie po tym, co przeszła. Nie po tym, co widziałem. A ty - spiorunował wzrokiem brata. W jasnych tęczówkach rozbłysło pytanie, o co chodzi z marcem? Przypomniał sobie słowa wymienione między nimi w irlandzkiej puszczy, zerknął pytająco na Justine, czy to może być prawda? -A ciebie nie było w tym domu w sierpniu - gdy najbardziej cię potrzebowałem, gdy zostaliśmy tu z Kerstin całkiem sami. -więc jak ś m i e s z wypominać Justine jej zniknięcie, jak śmiesz hipotetyzować na temat tego jak Kerstin czuła się w październiku. Jesteśmy aurorami, rozkaz to rozkaz, gdybym dostał rozkaz aby pozostać w Azkabanie zamiast Justine, to nie warczałbym dziś na Kerstin, bo szedłem tam nie tylko jako brat, co jako żołnierz. Castor jest pod naszym dachem, bo jego kuzynkę zamordowano w Azkabanie, a w Staffordsrhie publicznie zamordowano jego rodzinę, więc ciesz się, że Twoja siostra wróciła z Azkabanu, Kerstin. W przeciwieństwie do Pomony Vane. - Pomony, po którą nie mógł iść, którą zostawił na śmierć bez wahania, bo taki był rozkaz.
-Lepszym początkiem będzie koniec tej wojny, a wy dwoje zachowujecie się jak idealiści. Nie jesteśmy rodziną z obrazka, ja i Justine jesteśmy wedle władz poszukiwanymi terrorystami, Justine uczyniła ten dom dla nas bezpiecznym, więc póki mieszkam w tym domu, ani słowem nie skomentujecie jej decyzji. Ani tej ani poprzednich. I jeśli naprawdę macie z ł y h u m o r to cieszę się z waszych problemów. - pokręcił głową, nie starając się nawet pohamować niskiej, warkliwej nuty w zirytowanym głosie.
-Idę z tobą, Castor, muszę wysłać sowę. I... coś załatwić. - parsknął, kręcąc głową.
Justine poświęciłaby dla wojny wszystko.
Czas zrobić to samo.
/zt
-Tak, Kerstin, bo nie będziesz się tak zwracać do Justine. Nie po tym, co przeszła. Nie po tym, co widziałem. A ty - spiorunował wzrokiem brata. W jasnych tęczówkach rozbłysło pytanie, o co chodzi z marcem? Przypomniał sobie słowa wymienione między nimi w irlandzkiej puszczy, zerknął pytająco na Justine, czy to może być prawda? -A ciebie nie było w tym domu w sierpniu - gdy najbardziej cię potrzebowałem, gdy zostaliśmy tu z Kerstin całkiem sami. -więc jak ś m i e s z wypominać Justine jej zniknięcie, jak śmiesz hipotetyzować na temat tego jak Kerstin czuła się w październiku. Jesteśmy aurorami, rozkaz to rozkaz, gdybym dostał rozkaz aby pozostać w Azkabanie zamiast Justine, to nie warczałbym dziś na Kerstin, bo szedłem tam nie tylko jako brat, co jako żołnierz. Castor jest pod naszym dachem, bo jego kuzynkę zamordowano w Azkabanie, a w Staffordsrhie publicznie zamordowano jego rodzinę, więc ciesz się, że Twoja siostra wróciła z Azkabanu, Kerstin. W przeciwieństwie do Pomony Vane. - Pomony, po którą nie mógł iść, którą zostawił na śmierć bez wahania, bo taki był rozkaz.
-Lepszym początkiem będzie koniec tej wojny, a wy dwoje zachowujecie się jak idealiści. Nie jesteśmy rodziną z obrazka, ja i Justine jesteśmy wedle władz poszukiwanymi terrorystami, Justine uczyniła ten dom dla nas bezpiecznym, więc póki mieszkam w tym domu, ani słowem nie skomentujecie jej decyzji. Ani tej ani poprzednich. I jeśli naprawdę macie z ł y h u m o r to cieszę się z waszych problemów. - pokręcił głową, nie starając się nawet pohamować niskiej, warkliwej nuty w zirytowanym głosie.
-Idę z tobą, Castor, muszę wysłać sowę. I... coś załatwić. - parsknął, kręcąc głową.
Justine poświęciłaby dla wojny wszystko.
Czas zrobić to samo.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
— Na niczym się nie znasz i najgłośniej szczekasz — głos Castora był słaby, zachrypnięty od ściśniętego w emocjach gardła, ale mimo wszystko najmłodszy ze zgromadzonych na śniadaniu uniósł swój wzrok na Gabriela, nie mając nawet najmniejszego zamiaru się cofać. Z jego perspektywy sprawa była prosta. Emocjami nic nie dało się w tej rodzinie załatwić. Tonksowie podobni byli bulgoczącemu w kociołku eliksirowi, a kolejne napięcia wyłącznie zwiększały jego temperaturę, niechybnie prowadząc do wykipienia. Castor i tak z trudem panował nad tymi swoimi, był zobowiązany do zachowania pewnego poziomu, zimnej krwi, choć najchętniej złapałby za kołnierz i Gabriela, i Kerstin, potrząsnąłby nimi i zapytał gdzie się podział ich zdrowy rozsądek. — Zamiast rozdrapywać rany z przeszłości, idź za siostrą i ją uspokój, zachowaj się jak brat. Nie wprowadzaj chaosu tam, gdzie już go wystarczy, ta rodzina przeżyła wystarczająco dużo, żebyście mieli się teraz rzucać sobie do gardeł — głos mu zadrżał, sam podniósł się z miejsca, a palce zaciśnięte na krawędzi stołu pobladły przez siłę, jaką w to włożył.
A później, przez szum pulsującej w nerwach krwi, przebił się głos Michaela. Michaela opowiadającego o tym wszystkim, co Castor już wiedział, spięcie między braćmi nie wróżyło szybkiego zakończenia konfliktu. Czuł tylko rosnącą złość — swoją, Michaela? — do momentu, w którym znowu przywołali Azkaban i śmierć, i Pomonę, i Staffordshire, i zbrodnie, i... to wszystko. Szarpnął głową, spoglądając w kierunku najstarszego z Tonksów, a nawet zsunięte okulary nie złagodziły wyrazu strachu, żalu, b e z r a d n o ś c i, które przebijały się przez zszarzałe spojrzenie. Znów zaschło mu w gardle, coś zadrapało w tylną ściankę, przeniósł spojrzenie na Justine, nie powinna tego słyszeć, ale wszystko wiedziała, nie denerwuj się Just, tylko się nie denerwuj...
— Nikt nie będzie nikogo zatrzymywał — oznajmił ostatecznie, a wydawało mu się, że słyszy swój głos jakby zza grubej szyby. Przymknął wreszcie powieki, jasne rzęsy oparły się o naciągniętą skórę policzków. Odciął się, na całe szczęście odciął się od własnych emocji, był to im winny, sobie chyba też. Ktoś musiał nie dać ponieść się emocjom. Wystarczy. — Wszyscy jesteśmy dorośli i ponosimy konsekwencje swoich wyborów. Chcę, żeby wszyscy w tym domu o tym pamiętali. Szanujemy swoją wolność, ale do momentu, gdy nie zagraża innym.
Niech Kerstin ucieka, gdzie chce, nawet z Thomasem. Niech Justine nosi dziecko, niech je usuwa, to decyzja jej i Vincenta. Niech Gabriel głosi swoje wielkie tezy o byciu rodziną w trakcie burzenia jej fundamentów. Niech Michael warczy, gryzie, szarpie, niech decyduje o ocaleniu lub splamieniu swego sumienia. Niech Castor zawiśnie pomiędzy lojalnością dla sprawy, jednostek i dobrymi stosunkami w domu.
Niech każdy z nich podejmie swój wybór i nie zapomina o konsekwencjach.
— Tylko zjedzcie coś — rzucił na odchodne, podając Michaelowi jego płaszcz. Niedługo później sam wcisnął na ramiona swój. Minęli bez słowa Kerstin, Castor potrzebował teraz ciszy, Michael sowy i pergaminu. Wszystkie te rzeczy były do znalezienia w sklepie Sprouta w Dolinie Godryka, do której się udali.
| z/t
A później, przez szum pulsującej w nerwach krwi, przebił się głos Michaela. Michaela opowiadającego o tym wszystkim, co Castor już wiedział, spięcie między braćmi nie wróżyło szybkiego zakończenia konfliktu. Czuł tylko rosnącą złość — swoją, Michaela? — do momentu, w którym znowu przywołali Azkaban i śmierć, i Pomonę, i Staffordshire, i zbrodnie, i... to wszystko. Szarpnął głową, spoglądając w kierunku najstarszego z Tonksów, a nawet zsunięte okulary nie złagodziły wyrazu strachu, żalu, b e z r a d n o ś c i, które przebijały się przez zszarzałe spojrzenie. Znów zaschło mu w gardle, coś zadrapało w tylną ściankę, przeniósł spojrzenie na Justine, nie powinna tego słyszeć, ale wszystko wiedziała, nie denerwuj się Just, tylko się nie denerwuj...
— Nikt nie będzie nikogo zatrzymywał — oznajmił ostatecznie, a wydawało mu się, że słyszy swój głos jakby zza grubej szyby. Przymknął wreszcie powieki, jasne rzęsy oparły się o naciągniętą skórę policzków. Odciął się, na całe szczęście odciął się od własnych emocji, był to im winny, sobie chyba też. Ktoś musiał nie dać ponieść się emocjom. Wystarczy. — Wszyscy jesteśmy dorośli i ponosimy konsekwencje swoich wyborów. Chcę, żeby wszyscy w tym domu o tym pamiętali. Szanujemy swoją wolność, ale do momentu, gdy nie zagraża innym.
Niech Kerstin ucieka, gdzie chce, nawet z Thomasem. Niech Justine nosi dziecko, niech je usuwa, to decyzja jej i Vincenta. Niech Gabriel głosi swoje wielkie tezy o byciu rodziną w trakcie burzenia jej fundamentów. Niech Michael warczy, gryzie, szarpie, niech decyduje o ocaleniu lub splamieniu swego sumienia. Niech Castor zawiśnie pomiędzy lojalnością dla sprawy, jednostek i dobrymi stosunkami w domu.
Niech każdy z nich podejmie swój wybór i nie zapomina o konsekwencjach.
— Tylko zjedzcie coś — rzucił na odchodne, podając Michaelowi jego płaszcz. Niedługo później sam wcisnął na ramiona swój. Minęli bez słowa Kerstin, Castor potrzebował teraz ciszy, Michael sowy i pergaminu. Wszystkie te rzeczy były do znalezienia w sklepie Sprouta w Dolinie Godryka, do której się udali.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedy patrzył na Kerrie serce mu się krajało. Co się stało z tą rodziną? Czy w ogóle byli jeszcze rodziną? Nie wydawało mu się, nie po tym co się tu właśnie wydarzyło, nie po tym wszystkich słowach, które tutaj padły i które jeszcze padną z jego ust. A on nie miał najmniejszego zamiaru się hamować. Za długo to wszystko w nim siedziało, za długo to w sobie dusił. Musiało to w końcu wybuchnąć. Powiódł za najmłodszą siostrą wzrokiem wiedząc, że w tym momencie jest jej jedyna ostoją.
Pokręcił głową z politowaniem na słowa Justine.
-I będziesz to teraz zwalać na nią? Poważnie? Bo chciała być z rodziną? Rodziną, która już nią nie jest. Do siostry, która z przyjemnością ją poświęci kiedy jakiś lord od siedmiu boleści skinie palcem, do brata, który ma za nic jej uczucia, bo sam sobie ze swoimi nie radzi i według którego najlepszym rozwiązaniem jest zamilknąć, a jak się już odezwie to od razu z pretensjami.- tu skierował spojrzenie na Michaela i sam również podniósł się z miejsca - Nie było mnie w sierpniu? No ciekawe dlaczego? Spytaj się swojej siostry co zrobiła, co ma w zanadrzu ten wasz cholerny Zakon? Jak miesza ludziom w głowach a potem zostawia na pastwę losu, żeby sobie samo ze wszystkim radzili, żeby nie wiedzieli co się z nimi dzieje, nie raczyli udzielić żadnej, kurwa żadnej cholernej odpowiedzi!- krzyknął, a ręce mu się trzęsły.
Zacisnął je w pieści nie chcąc nic zrobić. Tracił nad sobą panowanie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale w tym momencie miał to gdzieś.
-Ja robię z ciebie potwora? Sama go z Siebie robisz! Bezdusznego, okrutnego i bez uczuć! Dobrze, że dodałaś, że to był rozkaz, bo jeszcze bym pomyślał, że jednak masz uczucia i sama chciałaś ratować brata. - warknął na Just, a oczy mu płonęły z wściekłości - Oj wybacz ze nie interesuje mnie w tym momencie inna rodzina! Interesuje mnie moja, współczuje im oczywiście, ale teraz rozmawiamy o naszej rodzinie, której Castor członkiem nie jest! Z reszta ja chyba tez nie. Nie tak zachowywała się moja rodzina, nie poznaje żadnego z was, żadnego. Nie tylko Justine przeszła wiele, nie tylko ona straciła wiele…nie masz kurwa pojęcia ile ja straciłem, bo tak samo jak ona masz kompletnie w dupie to co się do ciebie mówi. I dalej bardziej miej na uwadze dobro jakiegoś podlotka, który myśli, że może tak szczekać nie w swoim domu, a na pewno na tym wszyscy dobrze wyjdziemy. - zacisnął dłonie w pieści patrząc na Michaela - Bawcie się w zbawców świata, jak na razie świetnie wam idzie. Ja nie mam zamiaru wykonywać ślepo rozkazów. Skończyłem z tym. Nie zaprzestane walki, ale na swoich zasadach, a nie na czyiś, ale się wypisuje z tego wszystkiego, z tej rodziny…rodziny, to ci dopiero. Nie jesteśmy rodziną…nie jeśli jedno jest gotowe poświecić drugie.- pokręcił głową - A ja na pewno jestem lepszym bratem niż ty kiedykolwiek byłeś czy będziesz gówniarzu. - warknął do Castora, po czym on również opuścił kuchnie.
Najwyższa pora dać sobie spokój z nimi wszystkimi. Było jedno miejsce, do którego mógł się udać, w tym domu już nie chciał być. Nie z tymi ludźmi.
zt
Pokręcił głową z politowaniem na słowa Justine.
-I będziesz to teraz zwalać na nią? Poważnie? Bo chciała być z rodziną? Rodziną, która już nią nie jest. Do siostry, która z przyjemnością ją poświęci kiedy jakiś lord od siedmiu boleści skinie palcem, do brata, który ma za nic jej uczucia, bo sam sobie ze swoimi nie radzi i według którego najlepszym rozwiązaniem jest zamilknąć, a jak się już odezwie to od razu z pretensjami.- tu skierował spojrzenie na Michaela i sam również podniósł się z miejsca - Nie było mnie w sierpniu? No ciekawe dlaczego? Spytaj się swojej siostry co zrobiła, co ma w zanadrzu ten wasz cholerny Zakon? Jak miesza ludziom w głowach a potem zostawia na pastwę losu, żeby sobie samo ze wszystkim radzili, żeby nie wiedzieli co się z nimi dzieje, nie raczyli udzielić żadnej, kurwa żadnej cholernej odpowiedzi!- krzyknął, a ręce mu się trzęsły.
Zacisnął je w pieści nie chcąc nic zrobić. Tracił nad sobą panowanie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale w tym momencie miał to gdzieś.
-Ja robię z ciebie potwora? Sama go z Siebie robisz! Bezdusznego, okrutnego i bez uczuć! Dobrze, że dodałaś, że to był rozkaz, bo jeszcze bym pomyślał, że jednak masz uczucia i sama chciałaś ratować brata. - warknął na Just, a oczy mu płonęły z wściekłości - Oj wybacz ze nie interesuje mnie w tym momencie inna rodzina! Interesuje mnie moja, współczuje im oczywiście, ale teraz rozmawiamy o naszej rodzinie, której Castor członkiem nie jest! Z reszta ja chyba tez nie. Nie tak zachowywała się moja rodzina, nie poznaje żadnego z was, żadnego. Nie tylko Justine przeszła wiele, nie tylko ona straciła wiele…nie masz kurwa pojęcia ile ja straciłem, bo tak samo jak ona masz kompletnie w dupie to co się do ciebie mówi. I dalej bardziej miej na uwadze dobro jakiegoś podlotka, który myśli, że może tak szczekać nie w swoim domu, a na pewno na tym wszyscy dobrze wyjdziemy. - zacisnął dłonie w pieści patrząc na Michaela - Bawcie się w zbawców świata, jak na razie świetnie wam idzie. Ja nie mam zamiaru wykonywać ślepo rozkazów. Skończyłem z tym. Nie zaprzestane walki, ale na swoich zasadach, a nie na czyiś, ale się wypisuje z tego wszystkiego, z tej rodziny…rodziny, to ci dopiero. Nie jesteśmy rodziną…nie jeśli jedno jest gotowe poświecić drugie.- pokręcił głową - A ja na pewno jestem lepszym bratem niż ty kiedykolwiek byłeś czy będziesz gówniarzu. - warknął do Castora, po czym on również opuścił kuchnie.
Najwyższa pora dać sobie spokój z nimi wszystkimi. Było jedno miejsce, do którego mógł się udać, w tym domu już nie chciał być. Nie z tymi ludźmi.
zt
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 marca
Ściskany w drżącej dłoni wisiorek z własnoręcznie wykonanym ochronnym kamykiem kołysał się niespokojnie, gdy sama Kerstin przestępowała z nogi na nogę przed drzwiami pokoju Castora. Lekko pognieciony list pozostał w jej pokoju, schowany na dno szuflady, stopy jednak same poniosły ją tutaj; właściwie po co? Żeby podziękować? To brzmiało na najwiarygodniejszą i najuprzejmiejszą rzecz do zrobienia, choć po głowie kręciło jej się mnóstwo innych myśli, które z najwyższym trudem umiała ubrać w słowa nawet w głębinach własnej wyobraźni.
Zanim zebrała się na to, żeby zapukać, minęło chyba dobre pięć minut niespokojnego przyglądania się klamce. Co by zrobiła, gdyby Castor otworzył drzwi zanim zdążyłaby się odważyć? Może by uciekła a może wszystko okazałoby się prostsze.
Ale to ona zapukała pierwsza, póki nie minęły jeszcze pierwsze burzliwe emocje po przeczytaniu listu. Potem, jak już się uspokoi, nie znajdzie odwagi i może też będzie w stanie zdobyć się wyłącznie na szybki list i unikanie jego spojrzenia w kuchni. To nie byłoby w porządku, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej plany.
- Castor, cześć - przywitała się pierw, cichutko i wstydliwie, prawie dygając, ale nie do końca. - Chciałam ci podziękować za ten wisiorek i za... za, no wiesz za co. - Uśmiechnęła się z zażenowaniem, kręcąc w dłoni bursztyn z piórkiem swojej ukochanej kury, a potem odgarnęła na ramię grubego warkocza. - Czy mógłbyś proszę... mógłbyś pomóc mi go założyć? - Och, była taka niezręczna i niepewna, ale przynajmniej znalazła powód.
Przynajmniej tyle.
Ściskany w drżącej dłoni wisiorek z własnoręcznie wykonanym ochronnym kamykiem kołysał się niespokojnie, gdy sama Kerstin przestępowała z nogi na nogę przed drzwiami pokoju Castora. Lekko pognieciony list pozostał w jej pokoju, schowany na dno szuflady, stopy jednak same poniosły ją tutaj; właściwie po co? Żeby podziękować? To brzmiało na najwiarygodniejszą i najuprzejmiejszą rzecz do zrobienia, choć po głowie kręciło jej się mnóstwo innych myśli, które z najwyższym trudem umiała ubrać w słowa nawet w głębinach własnej wyobraźni.
Zanim zebrała się na to, żeby zapukać, minęło chyba dobre pięć minut niespokojnego przyglądania się klamce. Co by zrobiła, gdyby Castor otworzył drzwi zanim zdążyłaby się odważyć? Może by uciekła a może wszystko okazałoby się prostsze.
Ale to ona zapukała pierwsza, póki nie minęły jeszcze pierwsze burzliwe emocje po przeczytaniu listu. Potem, jak już się uspokoi, nie znajdzie odwagi i może też będzie w stanie zdobyć się wyłącznie na szybki list i unikanie jego spojrzenia w kuchni. To nie byłoby w porządku, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej plany.
- Castor, cześć - przywitała się pierw, cichutko i wstydliwie, prawie dygając, ale nie do końca. - Chciałam ci podziękować za ten wisiorek i za... za, no wiesz za co. - Uśmiechnęła się z zażenowaniem, kręcąc w dłoni bursztyn z piórkiem swojej ukochanej kury, a potem odgarnęła na ramię grubego warkocza. - Czy mógłbyś proszę... mógłbyś pomóc mi go założyć? - Och, była taka niezręczna i niepewna, ale przynajmniej znalazła powód.
Przynajmniej tyle.
Długo nosił się z zamiarem napisania tego listu. Wspomnienia lutowych utarczek w domu na wybrzeżu Exmoor wciąż ciążyły mu na sercu, a wraz z utratą jednej z najważniejszych osób w swoim życiu, kochanej mamy i wywrócenia świata do góry nogami wiadomością o jego faktycznej tożsamości i pochodzeniu postawiły wszystko w nowej perspektywie. Wciąż był zły na Kerstin za jej impulsywność, wciąż miał jej za złe kilka rzeczy, ale rozumiał. Chyba to ostatecznie wyniósł z pierwszej wizyty w gabinecie magipsychiatry. Że emocje nie są złe. Że trzeba je przeżyć i zrozumieć. Chciał zatem przenieść tę lekcję na grunt swych własnych relacji, wytłumaczyć Kerrie, dlaczego pewne wydarzenia sprawiły, że ich losy potoczyły się tak, a nie inaczej.
Nie spodziewał się jednak pukania do drzwi, na pewno nie tak wcześnie. Michael często zwykł po prostu wchodzić mu do pokoju bez pytania, a Castor pozwalał mu na takie zabiegi przez to, że nie mieli i nie mogli mieć przed sobą tajemnic. Justine miała swoje rzeczy na głowie, Gabriel połknął swą dumę jak żabę, więc pewnie to też nie on. Została tylko Kerrie. Przejmująco nerwowa Kerrie, którą Castor zaprosił do środka, otwierając jej drzwi do swojej sypialni.
— Kerrie — powiedział cicho, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Przesunął się jednak w drzwiach, pozwalając jej wejść do środka. Leżąca na łóżku Szarlotka zamerdała energicznie ogonem, po czym pospieszyła do blondynki, chcąc wymusić na niej kilka pieszczot. — Szarli, dałabyś jej spokój... — mruknął rozbawiony do suczki, na niej skupiając się przez czas, w którym Tonks i Sprout, oboje skrajnie niezręcznie, próbowali zebrać się do jakiejkolwiek rozmowy.
— Nie masz za co — odparł od razu, wreszcie siadając na łóżku. Dopiero teraz z przedniej kieszeni jego jasnej koszuli wychyliła się różowo—fioletowa główka puszka pigmejskiego, Racucha. Sam Castor nie zwrócił na to uwagi, przyglądając się dłoniom panny Tonks. Gruby warkocz i bursztyn.
Nie wyrzuciła go. Jak dobrze.
— S—słucham? — zamrugał zdezorientowany, bo nie spodziewał się takiej prośby. Jednakże podniósł się z miejsca natychmiast i stanął za plecami blondynki, oczekując, aż poda mu wisiorek do zapięcia. — Jasne, nie ma problemu. Mam nadzieję, że ci się spodobał... Bo, wiesz. Jak nie, to nie musisz go przecież nosić, prawda?
Nie spodziewał się jednak pukania do drzwi, na pewno nie tak wcześnie. Michael często zwykł po prostu wchodzić mu do pokoju bez pytania, a Castor pozwalał mu na takie zabiegi przez to, że nie mieli i nie mogli mieć przed sobą tajemnic. Justine miała swoje rzeczy na głowie, Gabriel połknął swą dumę jak żabę, więc pewnie to też nie on. Została tylko Kerrie. Przejmująco nerwowa Kerrie, którą Castor zaprosił do środka, otwierając jej drzwi do swojej sypialni.
— Kerrie — powiedział cicho, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Przesunął się jednak w drzwiach, pozwalając jej wejść do środka. Leżąca na łóżku Szarlotka zamerdała energicznie ogonem, po czym pospieszyła do blondynki, chcąc wymusić na niej kilka pieszczot. — Szarli, dałabyś jej spokój... — mruknął rozbawiony do suczki, na niej skupiając się przez czas, w którym Tonks i Sprout, oboje skrajnie niezręcznie, próbowali zebrać się do jakiejkolwiek rozmowy.
— Nie masz za co — odparł od razu, wreszcie siadając na łóżku. Dopiero teraz z przedniej kieszeni jego jasnej koszuli wychyliła się różowo—fioletowa główka puszka pigmejskiego, Racucha. Sam Castor nie zwrócił na to uwagi, przyglądając się dłoniom panny Tonks. Gruby warkocz i bursztyn.
Nie wyrzuciła go. Jak dobrze.
— S—słucham? — zamrugał zdezorientowany, bo nie spodziewał się takiej prośby. Jednakże podniósł się z miejsca natychmiast i stanął za plecami blondynki, oczekując, aż poda mu wisiorek do zapięcia. — Jasne, nie ma problemu. Mam nadzieję, że ci się spodobał... Bo, wiesz. Jak nie, to nie musisz go przecież nosić, prawda?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Martwiła się tym, w jaki sposób Castor zareaguje na jej odwiedziny; to jednak, co uznawała za pewnik, to że cokolwiek by się nie stało, nie będzie na nią zły. Chyba nie był w stanie. Wciąż zapominała o tym, że właściwie nie różni ich wiek, ciągle widziała w nim trochę chłopca, przybrane dziecko swojego najstarszego brata - wydawał się taki mały, szczupły i kruchy, ciągle niedożywiony niezależnie od tego jak bardzo starała się mu pomóc. Wcześniej. Teraz nikogo nie zmuszała już do niczego.
Martwiła się, że nie otworzy drzwi albo się grzecznie wypowie, ale wpuścił ją do środka i przyjął te koślawe podziękowania. Powinna go przeprosić? Chyba robiła to już wystarczająco często. Ile razy jeszcze będzie przepraszać i ile win tak naprawdę dało się zakryć przeprosinami?
- Witaj, malutka. No chodź tutaj, chodź, wiem, że mnie kochasz. Ja ciebie też kocham - mówiła ciepło do pieska, kucając na krótką chwilę, aby wytarmosić Szarlotkę za uszy i podrapać pod pyskiem. Zwierzęta lgnęły do niej, a Kerstin lgnęła do nich.
Kątem oka zauważyła puszka wystającego z kieszeni Castora, ale chociaż uważała, że jest przesłodki, obawiała się dotykać go, gdy sam nie prosił się o głaskanie. Był magicznym stworzeniem, a poza tym często drażnili się z Tomem i czuła się za to pośrednio odpowiedzialna.
- Znaczy... Jeśli nie chcesz... - spłoszyła się nieco na zaskoczenie Castora, ale kiedy wstał i tak odwróciła się zarumieniona, odsłaniając osypany piegami kark. - Nie, naprawdę mi się podoba! Jest piękny, to piękny gest i w ogóle... - Zamilkła na chwilę, przygryzając wargę i przekazując mu naszyjnik. - Nie musiałeś. Nie masz mnie za co przepraszać - szepnęła w końcu to co najbardziej leżało jej na sercu.
Castor mógł być przypadkową ofiarą ich rodzinnych konfliktów, ale nie miał obowiązku brać za nie odpowiedzialności.
Martwiła się, że nie otworzy drzwi albo się grzecznie wypowie, ale wpuścił ją do środka i przyjął te koślawe podziękowania. Powinna go przeprosić? Chyba robiła to już wystarczająco często. Ile razy jeszcze będzie przepraszać i ile win tak naprawdę dało się zakryć przeprosinami?
- Witaj, malutka. No chodź tutaj, chodź, wiem, że mnie kochasz. Ja ciebie też kocham - mówiła ciepło do pieska, kucając na krótką chwilę, aby wytarmosić Szarlotkę za uszy i podrapać pod pyskiem. Zwierzęta lgnęły do niej, a Kerstin lgnęła do nich.
Kątem oka zauważyła puszka wystającego z kieszeni Castora, ale chociaż uważała, że jest przesłodki, obawiała się dotykać go, gdy sam nie prosił się o głaskanie. Był magicznym stworzeniem, a poza tym często drażnili się z Tomem i czuła się za to pośrednio odpowiedzialna.
- Znaczy... Jeśli nie chcesz... - spłoszyła się nieco na zaskoczenie Castora, ale kiedy wstał i tak odwróciła się zarumieniona, odsłaniając osypany piegami kark. - Nie, naprawdę mi się podoba! Jest piękny, to piękny gest i w ogóle... - Zamilkła na chwilę, przygryzając wargę i przekazując mu naszyjnik. - Nie musiałeś. Nie masz mnie za co przepraszać - szepnęła w końcu to co najbardziej leżało jej na sercu.
Castor mógł być przypadkową ofiarą ich rodzinnych konfliktów, ale nie miał obowiązku brać za nie odpowiedzialności.
W pewnym sensie ją rozumiał. To, co wydarzyło się między nimi, czasem nawet bez ich bezpośredniego zaangażowania mogło równie dobrze przygnieść nawet najsilniejszych psychicznie ludzi. Wojna miała kilka oblicz, nie zawsze było to te najbrzydsze, pełne cierpienia niewinnych, kojarzące się Castorowi przede wszystkim z czernią i czerwienią, z duszącym, mdlącym zapachem krwi i trzęsącymi się dłońmi. Czasami wojna była smutna jak cisza odbijająca się od jasnych ścian, jak niepewność zaklęta w parze jasnych oczu przyglądających się sobie badawczo, czasami wojna była gorzka i ściskała gardło tak, że nie mogli się do siebie odezwać.
Czasami też wytrącała z dłoni sens starań, lub wciskała w nie węgielki odpowiedzialności, o którą nikt nie prosił. Kerrie mogła nie zauważać opiekuńczego podejścia Castora, bowiem Sprout przybrał stanowisko, że nigdy nie chciał nikogo zadusić swą troską. Chciał być człowiekiem czynów, nie słów, dlatego też często po prostu przesiadywał w kuchni w milczeniu, czy to czytając książki o białej magii, czy to majstrując coś przy swoich formach do talizmanów, gdy Kerrie zajmowała się sprzątaniem lub gotowaniem. Nigdy o tym nie mówili, ale martwił się o nią szczerze i gorąco, jakby sama była jego siostrą z krwi, wyłapywał smutne spojrzenia i roztargnienie, ale nigdy nie drążył, wierząc, że jeżeli będzie chciała — zawsze da radę się do niego zwrócić. Jak teraz.
Szarlotka zamerdała wesoło ogonem, a zrobiła to tak energicznie, że wraz z nim zatrząsł się cały jej kuper. Najwidoczniej pieszczoty wyjątkowo jej się spodobały, ponieważ nie chciała odpuścić Kerrie na krok, kładąc się tuż obok jej stóp, a pyszczek układając ostrożnie na tej lewej.
Przełknął nerwowo ślinę, szukając odpowiednich słów. Niestety, nie był tak biegły w rozmowach jak jego przyjaciele, znów — zawsze okazywał troskę i inne pozytywne odczucia czynami — dlatego też póki co uśmiechnął się tylko zupełnie nieśmiało, czując, jak i jego policzki pragną spąsowieć. Spuścił jednak szybko wzrok, udając, że chodzi mu przede wszystkim o to, by nie podeptać szarlotki, lecz zaraz zapiął prezentowy naszyjnik, udając, że ręce wcale nie trzęsą mu się z emocji.
— To urodzinowy prezent, Kerrie. Oczywiście, że musiałem — przypomniał łagodnie. W końcu kto, jak nie on — twórca talizmanów? Przy skomplikowanych połączeniach baz, odczynników, serc i run zrobienie takiego drobiazgu było czystą przyjemnością. Westchnął jedynie, słysząc jej kolejne słowa.
— Musiałem. Było ci tak przykro, że wyszłaś z domu bez śniadania, a to już wystarczający powód, poza tymi poważnymi — zauważył wreszcie, obchodząc ją powoli tak, by ostatecznie zasiąść na skraju łóżka. Opuszkiem palca pogłaskał Racucha po głowie, a ten schował się prędko w kieszeni jego koszuli. — Wiesz, Kerrie... To nie tak, że ja chciałem tu z wami mieszkać. Wszystko stało się tak szybko, że... Niekoniecznie wiedziałem, co mam robić i Mike zaproponował, wiesz jaki potrafi być stanowczy — zaczął cicho, z wyraźnie zaciśniętym ze stresu gardłem, bawiąc się jednocześnie własnymi, chudymi palcami. — Jestem... bardzo wdzięczny, że mnie przyjęliście. Teraz to w ogóle bardzo wiele znaczy i... Chciałem się wam odwdzięczyć pomocą i wsparciem, i tym, czego potrzebujecie, bo jedzenie to przecież nie wszystko, jeszcze trzeba mieć się do kogo odezwać, i czuć się dobrze, i żeby było bezpiecznie, ale... — podbródek zadrżał alarmująco, choć Castor próbował ze wszystkich sił zmusić się do uśmiechu. Odchylił na kilka chwil głowę w tył, wpatrując się w sufit, dla uspokojenia. — Ech, może nigdy nie byłem dobrym bratem, wiesz? Przepraszam, Kerrie. Nie chcę być dla was ciężarem i powodem kłótni. To wszystko zupełnie nie tak...
Czasami też wytrącała z dłoni sens starań, lub wciskała w nie węgielki odpowiedzialności, o którą nikt nie prosił. Kerrie mogła nie zauważać opiekuńczego podejścia Castora, bowiem Sprout przybrał stanowisko, że nigdy nie chciał nikogo zadusić swą troską. Chciał być człowiekiem czynów, nie słów, dlatego też często po prostu przesiadywał w kuchni w milczeniu, czy to czytając książki o białej magii, czy to majstrując coś przy swoich formach do talizmanów, gdy Kerrie zajmowała się sprzątaniem lub gotowaniem. Nigdy o tym nie mówili, ale martwił się o nią szczerze i gorąco, jakby sama była jego siostrą z krwi, wyłapywał smutne spojrzenia i roztargnienie, ale nigdy nie drążył, wierząc, że jeżeli będzie chciała — zawsze da radę się do niego zwrócić. Jak teraz.
Szarlotka zamerdała wesoło ogonem, a zrobiła to tak energicznie, że wraz z nim zatrząsł się cały jej kuper. Najwidoczniej pieszczoty wyjątkowo jej się spodobały, ponieważ nie chciała odpuścić Kerrie na krok, kładąc się tuż obok jej stóp, a pyszczek układając ostrożnie na tej lewej.
Przełknął nerwowo ślinę, szukając odpowiednich słów. Niestety, nie był tak biegły w rozmowach jak jego przyjaciele, znów — zawsze okazywał troskę i inne pozytywne odczucia czynami — dlatego też póki co uśmiechnął się tylko zupełnie nieśmiało, czując, jak i jego policzki pragną spąsowieć. Spuścił jednak szybko wzrok, udając, że chodzi mu przede wszystkim o to, by nie podeptać szarlotki, lecz zaraz zapiął prezentowy naszyjnik, udając, że ręce wcale nie trzęsą mu się z emocji.
— To urodzinowy prezent, Kerrie. Oczywiście, że musiałem — przypomniał łagodnie. W końcu kto, jak nie on — twórca talizmanów? Przy skomplikowanych połączeniach baz, odczynników, serc i run zrobienie takiego drobiazgu było czystą przyjemnością. Westchnął jedynie, słysząc jej kolejne słowa.
— Musiałem. Było ci tak przykro, że wyszłaś z domu bez śniadania, a to już wystarczający powód, poza tymi poważnymi — zauważył wreszcie, obchodząc ją powoli tak, by ostatecznie zasiąść na skraju łóżka. Opuszkiem palca pogłaskał Racucha po głowie, a ten schował się prędko w kieszeni jego koszuli. — Wiesz, Kerrie... To nie tak, że ja chciałem tu z wami mieszkać. Wszystko stało się tak szybko, że... Niekoniecznie wiedziałem, co mam robić i Mike zaproponował, wiesz jaki potrafi być stanowczy — zaczął cicho, z wyraźnie zaciśniętym ze stresu gardłem, bawiąc się jednocześnie własnymi, chudymi palcami. — Jestem... bardzo wdzięczny, że mnie przyjęliście. Teraz to w ogóle bardzo wiele znaczy i... Chciałem się wam odwdzięczyć pomocą i wsparciem, i tym, czego potrzebujecie, bo jedzenie to przecież nie wszystko, jeszcze trzeba mieć się do kogo odezwać, i czuć się dobrze, i żeby było bezpiecznie, ale... — podbródek zadrżał alarmująco, choć Castor próbował ze wszystkich sił zmusić się do uśmiechu. Odchylił na kilka chwil głowę w tył, wpatrując się w sufit, dla uspokojenia. — Ech, może nigdy nie byłem dobrym bratem, wiesz? Przepraszam, Kerrie. Nie chcę być dla was ciężarem i powodem kłótni. To wszystko zupełnie nie tak...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zwierzęta, wesoła menażeria, którą zdołali zgromadzić na Wrzosowym Wybrzeżu, były jedną z jej największych pociech w rzeczywistości tak szarej, wymęczonej ciągłymi dramatami, labiryntami uczuć, z których wydawało się, że nie ma żadnego dość dobrego wyjścia. Ktoś zawsze kończył skrzywdzony, a jedyne co mogła zrobić Kerrie, to starać się nie dokładać do tych krzywd więcej jak własne dwa grosze, które mimowolnie wypadały jej zawsze spomiędzy palców.
- Jest prześliczny. Kiedy masz urodziny? Mike nie mówił - wymamrotała, czując na karku chłodne palce Castora. Dreszcz przebiegł jej po plecach, ale nie dała po sobie nic poznać, odwracając się z uśmiechem i przykładając dłoń do wisiorka leżącego w zagłębieniu mostka.
Słuchanie jak Castor tłumaczy się z własnego zachowania - tak jakby miał powód! - sprawiło, że Kerrie mimowolnie odczuła jak serce podchodzi jej do gardła, a w oczach wzbierają łzy. Zamrugała i przełknęła je szybko, bo to nie o to chodziło, żeby się rozklejać. Czasami trzeba było po prostu zaakceptować to co ktoś miał do powiedzenia.
- Castor... - wyszeptała drżąco, bo widziała już przecież, że on też jest różowy, że drżą mu wargi, a głos się zdradziecko urywa. Och, co oni wszyscy zrobili! - Wiesz, że to nie o to chodzi. To w ogóle nie była twoja kłótnia, pokłócilibyśmy się też bez ciebie. A to że tu jesteś to bardzo dobrze, jesteś dla Michaela większym wsparciem niż ja czy Just czy... - Podrapała się niezręcznie po łokciu, wciąż czując ból z powodu nagłego odejścia Gabriela. Choć przecież sami do niego doprowadzili. - Nie bierz na siebie odpowiedzialności za wszystko. Jesteś tu mile widziany. Przepraszam jeśli kiedykolwiek dałam ci do zrozumienia, że jest inaczej. Nie zamieszkałbyś z nami gdybyśmy tego nie chcieli... - szepnęła, a potem zarzuciła powściągliwość, widząc w oczach chłopaka ból, który musiał pochodzić z bardzo dawna i bardzo nie chciał wyjść na wierzch. - Och, Castor! Nie płacz no - Usiadła obok niego i złapała go mocno za ramiona, przyciągając do siebie i otulając rękami tak, żeby oparł głowę na jej szyi i żeby mogła ukołysać go czule jak to robi mama albo starsza siostra.
- Jest prześliczny. Kiedy masz urodziny? Mike nie mówił - wymamrotała, czując na karku chłodne palce Castora. Dreszcz przebiegł jej po plecach, ale nie dała po sobie nic poznać, odwracając się z uśmiechem i przykładając dłoń do wisiorka leżącego w zagłębieniu mostka.
Słuchanie jak Castor tłumaczy się z własnego zachowania - tak jakby miał powód! - sprawiło, że Kerrie mimowolnie odczuła jak serce podchodzi jej do gardła, a w oczach wzbierają łzy. Zamrugała i przełknęła je szybko, bo to nie o to chodziło, żeby się rozklejać. Czasami trzeba było po prostu zaakceptować to co ktoś miał do powiedzenia.
- Castor... - wyszeptała drżąco, bo widziała już przecież, że on też jest różowy, że drżą mu wargi, a głos się zdradziecko urywa. Och, co oni wszyscy zrobili! - Wiesz, że to nie o to chodzi. To w ogóle nie była twoja kłótnia, pokłócilibyśmy się też bez ciebie. A to że tu jesteś to bardzo dobrze, jesteś dla Michaela większym wsparciem niż ja czy Just czy... - Podrapała się niezręcznie po łokciu, wciąż czując ból z powodu nagłego odejścia Gabriela. Choć przecież sami do niego doprowadzili. - Nie bierz na siebie odpowiedzialności za wszystko. Jesteś tu mile widziany. Przepraszam jeśli kiedykolwiek dałam ci do zrozumienia, że jest inaczej. Nie zamieszkałbyś z nami gdybyśmy tego nie chcieli... - szepnęła, a potem zarzuciła powściągliwość, widząc w oczach chłopaka ból, który musiał pochodzić z bardzo dawna i bardzo nie chciał wyjść na wierzch. - Och, Castor! Nie płacz no - Usiadła obok niego i złapała go mocno za ramiona, przyciągając do siebie i otulając rękami tak, żeby oparł głowę na jej szyi i żeby mogła ukołysać go czule jak to robi mama albo starsza siostra.
1958 | Rodzina Tonks
Szybka odpowiedź