Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Wciągnięta pod wodę starała się śledzić w panice, gdzie próbuje ją zabrać mieszkająca w wodzie kreatura, czy czymkolwiek to cholerstwo było, lecz szybko straciła orientację, gdy wiry wodne starały się wraz z ciemnością wciągać ją głębiej i głębiej. Ciało walczyło, rozpaczliwie poszukując odrobiny tlenu, umysł to walczył, to poddawał się, nie wiedząc, czy jest jakiekolwiek wyjście z sytuacji, gdy nawet udane zaklęcia wydawały się pogarszać sytuację. Nie wiedząc, jak daleko od brzegu się znajdowali, ani czy w ogóle gdzieś znajdował się brzeg, Ascendio mogło nie wyjść, albo gorzej, wyjść i na nowo wrzucić ją w odmęty wody.
Światło rozjaśniło okolicę, pozwalając jej dostrzec co jeszcze kryło się w ciemności i co do tej pory jedynie czuła. Wiedząc, że niewiele mieli i czasu i możliwości, miała nadzieję, że Garfield da radę wydostać się we własnym zakresie, bo oddzielona od niego przestrzenią korzeni, ale miała nadzieję, że również spróbuje wydostać się z tej sytuacji. Sama wyciągnęła dłoń, starając się złapać korzenia i użyć go do wspięcia się po nich nad powierzchnię wody.
Rzut na sprawność(?), bardzo ślicznie proszę o post uzupełniający
Światło rozjaśniło okolicę, pozwalając jej dostrzec co jeszcze kryło się w ciemności i co do tej pory jedynie czuła. Wiedząc, że niewiele mieli i czasu i możliwości, miała nadzieję, że Garfield da radę wydostać się we własnym zakresie, bo oddzielona od niego przestrzenią korzeni, ale miała nadzieję, że również spróbuje wydostać się z tej sytuacji. Sama wyciągnęła dłoń, starając się złapać korzenia i użyć go do wspięcia się po nich nad powierzchnię wody.
Rzut na sprawność(?), bardzo ślicznie proszę o post uzupełniający
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Czułem, jak specyficzna ciecz wdziera się przez każdy otwór, wpełzając mi do ust i nosa. Nie potrafiłem długo wstrzymywać oddechu, odruch bezwarunkowy sprawiał, że próbowałem zaczerpnąć powietrza, co jedynie pogarszało sprawę. Ni stąd, ni zowąd biała poświata wskazała mi drogę, lecz zamiast radości z opcji potencjalnego ratunku - byłem przerażony tym, co zobaczyłem po drugiej stronie. Chciałem krzyknąć, gdy ujrzałem sylwetkę Thalii, która także wpadła do tego bajora... lecz nie mogłem. Czułem się okropnie. Zauważyłem jednak, że moja przyjaciółka podjęła próbę wspinaczki po korzeniach. Ciało reagowało samo - spróbowało powielić jej ruchy, by złapać choć odrobinę powietrza.
rzucam na sprawność jak thalia
rzucam na sprawność jak thalia
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Ucieszyłam się, kiedy potwierdził, że pomogło. Wargi drgnęły mi drżąco do góry z zadowoleniem. Kolejne mrugnięcia rozgoniły łzy. Coś mogłam, coś byłam w stanie zrobić. Wyczułam to wcześniejsze spięcie, znaczy zauważyłam, jak obrócił się gwałtownie - dlatego mówiłam, żeby wiedział, że to ja. Uniosłam na tęczówki łapiąc te jego. Skinęłam krótko głową. Zamierając na chwilę, kiedy usłyszałam głos Brenyn, odpowiadając jej w końcu. Słuchałam go potem w ciszy, marszcząc odrobinę brwi.
- To wspaniała myśl i możliwość. - powiedziałam cicho. Nie negującich istnienia, ani jej nie przecząc. Rozejrzałam się wokół milknąc, kiedy rezygnował z własnej myśli kręcąc głową. - To nie głupie, Jimmy. Któryś raz z nich rezygnujesz. - zauważyłam nie rozumiejąc. Ja mierzyłam swoje tezy z nim, konfrontowałam je głośno, żeby można było znaleźć prawdy, które mogłoby im przeczyć. Póki takich nie było, stawały się możliwością. On któryś raz jakąś swoją nazywał głupią, albo przestawał ją rozwijać. - Brenyn powiedziała, że ja jestem nią a ona mną. Że jesteśmy takie same. - przypomniałam sobie zastanawiając się nad tym stwierdzeniem. Strach dławił i ściskał serce. Przerażenie osiadało na ramionach. Zaklęcie z wcześniej pomogło trochę, ale nadal czułam się rozstrojona. Chciałam móc więcej, pomóc bardziej. - Może mamy bliźniacze dusze? Albo w jakiś sposób jestem z nią spokrewniona, rodziny rodziców sięgają daleko w historię. Ale nie przypominam sobie żadnej o Brenyn. - przyznałam zgodnie z prawdą. Zastanawiało mnie to, dlaczego spośród wszystkich wybrała właśnie mnie. Powiedziała, że zobaczyła mnie, kiedy oświetliły mnie płomienie. Tylko… nie byłam jedyną, która skakała przez to ogniska. Pewnie nawet nie ostatnią.
Całkowite niezrozumienie wymieszało się ze strachem i zaskoczeniem, kiedy potaknął. Serce obijało się szaleńczo w mieszaninie emocji. Absurdalnej aranżacji. Zmarszczyłam brwi mocniej zadając kolejne. Rozchylając odrobinę usta kiedy odpowiedział. Milczałam kilka sekund, kiedy moja głowa próbowała nadążyć. Ogniskiem? Ch-chłopakiem? Powtórzyłam po nim w myślach czując, że pomimo strachu i przerażenia moje policzki zachodzą czerwienią. Świetnie, jeszcze tego mi brakowało, że widział tą kompromitację całą. Ale moje usta odmówiły posłuszeństwa wyrzucając z siebie dalsze pytania. - Skad…? Jak…? CO? - w końcu rozbrzmiało głośniej z niedowierzającą zagubioną nutą. - Ja… nie rozumiem. - powiedziałam ściszając odrobinę głos. Nie przestając wpatrywać się w jego kark. To wzruszenie ramion było nieprzyjemne. Niechętne, jakby mnie samej. Odwróciłam spojrzenie na bok. - …że może to Charlie. Chce przeprosić. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zmarszczyłam brwi zagubiona. - Dlaczego… - urwałam na chwilę biorąc wdech w płuca. - …nie podszedłeś od razu? - to jasne Neala, głupie pytanie, wszystko mu jedno było to nie podszedł. Przyszłaś tu sama, nie byłaś jego obowiązkiem, prawda? Ile widział?
Zamarłam, kiedy wzywający okrzyk potoczył się po lesie. Nie odwróciłam głowy. Skamieniałam całkiem, na chwilę. Czując jak serce boleśnie obija mi się w piersi. Jak w oczach zbierają się łzy. Jak palce zgarniają kawałek materiału koszuli Jamesa i zaciskają się na niej w pięść. Bezsilność wstrząsnęła mną całkiem. Po policzkach spłynęło kilka kropel. Po raz pierwszy po dłuższej chwili przytaknęłam czoło do jego pleców. Serce wyrwało w tamtym kierunku, ale strach zaciskał kleszcze na gardle. Zabraniał wypowiedzenia prośby, nie pozwalał na nią, wiedząc, przeczuwając co czai się za ich plecami. To wycie, fakt, że Garfield też tam był, czy naprawdę się zmienił? Czy byłabym w stanie przeciw niemu walczyć? Cokolwiek zrobić, jeśli nawet teraz niewiele robiłam. Grobowa cisza zalęgła między nimi, kiedy brała kolejne głębokie wdech. Odciągnęłam czoło, kiedy w końcu się odezwał odpowiadając tak na polecenie, odchylając się. Zabierając na chwilę jedną z dłoni, żeby przetrzeć oczy. Skup się, Neala. Rozglądaj się. Musieliśmy lecieć dalej. Obiecałam Brenyn. Zadałam jej pytanie, niepewna, czy uzyskam odpowiedź. Ale jej głos, ciepły i znajomy zakręcił się obok w dźwiękach mojego imienia.
- Chata! - sapnęłam przerażona ale i w jakiś sposób ucieszona, kiedy wznieśliśmy się wyżej. Serce obiło mi się mocno. - Brenyn? - zapytałam, kiedy urwała. Zmarszczyłam brwi, serce mi się ścisnęło. Krzyknęłam, kompletnie zaskoczona gałęziami, które znalazły się obok, zahaczyły o ubrania, uniemożliwiły dalszą drogę. Poruszenie drzew zmroziło mnie całkiem. Z drżącym sercem patrzyłam jak poruszają się. Jak cienie formują się. Dreszcz strachu przemknął mi po karku. Serce obijało się jak szalone. Uszy zaczęły wypełniać szepty, które myślałam, że zostawiliśmy za nami. - Nie ma czasu! - krzyknęłam, próbując przebić się przez wypełniające głowę szepty. - Muszę co? Brenyn? BRENYN?! - tym razem rozejrzałam się - w moim głosie widocznie brzmiał strach, strach o nią - chociaż wiedziałam że jej nie dojrze, ale to jak nagle umilkła zalało mnie całkowitym przerażeniem. Bulgoczące bagno i szereg istot przypominających konie, choć te wyglądały jak z koszmarów. - Nie, nie, nie… Brenyn. - szepnęłam, czując jak mrozi mi krew, jak kręcę głową. Coś się stało. Głośność szeptów była wyraźnia, odsunęła ją, odcięła ode mnie. Wzięłam drżący wdech w płuca odciągając spojrzenie od cienistych istot. Przesuwając po gałęziach wstrzymujących miotłę. Odsunęłam rękę z różdżką od Jamesa przekręcając się, żeby wycelować w gałęzie oplatające się wokół witek miotły. Myśl, Neala. Czy znasz zaklęcie, które na nie zadziała? Ogień je spali, ale pojedynczo zajmie to za długo, prawda? Myśl, jakieś musisz znać. - Musimy lecieć. Nie ma czasu. Ona zamilkła. Zamilkła. Ale nie po prostu, tylko jakby ktoś zatkał jej usta ręką. Jakby muzyka nagle przestała grać. Zaczęła mówić i zamilkła. - powiedziałam do niego unosząc rękę, żeby jej wierzchem wytrzeć nos i policzki. Serce tłukło mi się boleśnie w piersi. Strach mieszał się z troską. W tej jednej nocy stała mi się bliska. Chciałam móc ją jeszcze usłyszeć. Zapytać, dlaczego byłyśmy jednakie. Zrozumieć. A teraz zamilkła. Nie godziłam się na to. Na jej stratę, na to, żeby tutaj umrzeć. Żeby James umarł przeze mnie, bo zdecydował się ze mną zostać, za moim słowem podążać, mną się zająć. Musiałam znaleźć w sobie siłę, żeby działać, pomimo strachu. Idąc z nim ramię w ramię. Brendan to umiał. Jakoś. - Reducto. - poprosiłam własną różdżkę, starając się wycelować poniżej witek, tak, by nie trafić przypadkiem w miotłę. To były gałęzie. Magiczne, ale nadal gałęzie. Powinno zadziałać.
Postanowiłam już wcześniej - nie umrę tutaj. Zakocham się. Będę żyć i czerpać z życia radość. Dowiem się więcej o Brenyn i opowiem o niej innym. Opowiem o niej światu.
| celuje w gałęzie które trzymają miotłę z tyłu
- To wspaniała myśl i możliwość. - powiedziałam cicho. Nie negującich istnienia, ani jej nie przecząc. Rozejrzałam się wokół milknąc, kiedy rezygnował z własnej myśli kręcąc głową. - To nie głupie, Jimmy. Któryś raz z nich rezygnujesz. - zauważyłam nie rozumiejąc. Ja mierzyłam swoje tezy z nim, konfrontowałam je głośno, żeby można było znaleźć prawdy, które mogłoby im przeczyć. Póki takich nie było, stawały się możliwością. On któryś raz jakąś swoją nazywał głupią, albo przestawał ją rozwijać. - Brenyn powiedziała, że ja jestem nią a ona mną. Że jesteśmy takie same. - przypomniałam sobie zastanawiając się nad tym stwierdzeniem. Strach dławił i ściskał serce. Przerażenie osiadało na ramionach. Zaklęcie z wcześniej pomogło trochę, ale nadal czułam się rozstrojona. Chciałam móc więcej, pomóc bardziej. - Może mamy bliźniacze dusze? Albo w jakiś sposób jestem z nią spokrewniona, rodziny rodziców sięgają daleko w historię. Ale nie przypominam sobie żadnej o Brenyn. - przyznałam zgodnie z prawdą. Zastanawiało mnie to, dlaczego spośród wszystkich wybrała właśnie mnie. Powiedziała, że zobaczyła mnie, kiedy oświetliły mnie płomienie. Tylko… nie byłam jedyną, która skakała przez to ogniska. Pewnie nawet nie ostatnią.
Całkowite niezrozumienie wymieszało się ze strachem i zaskoczeniem, kiedy potaknął. Serce obijało się szaleńczo w mieszaninie emocji. Absurdalnej aranżacji. Zmarszczyłam brwi mocniej zadając kolejne. Rozchylając odrobinę usta kiedy odpowiedział. Milczałam kilka sekund, kiedy moja głowa próbowała nadążyć. Ogniskiem? Ch-chłopakiem? Powtórzyłam po nim w myślach czując, że pomimo strachu i przerażenia moje policzki zachodzą czerwienią. Świetnie, jeszcze tego mi brakowało, że widział tą kompromitację całą. Ale moje usta odmówiły posłuszeństwa wyrzucając z siebie dalsze pytania. - Skad…? Jak…? CO? - w końcu rozbrzmiało głośniej z niedowierzającą zagubioną nutą. - Ja… nie rozumiem. - powiedziałam ściszając odrobinę głos. Nie przestając wpatrywać się w jego kark. To wzruszenie ramion było nieprzyjemne. Niechętne, jakby mnie samej. Odwróciłam spojrzenie na bok. - …że może to Charlie. Chce przeprosić. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zmarszczyłam brwi zagubiona. - Dlaczego… - urwałam na chwilę biorąc wdech w płuca. - …nie podszedłeś od razu? - to jasne Neala, głupie pytanie, wszystko mu jedno było to nie podszedł. Przyszłaś tu sama, nie byłaś jego obowiązkiem, prawda? Ile widział?
Zamarłam, kiedy wzywający okrzyk potoczył się po lesie. Nie odwróciłam głowy. Skamieniałam całkiem, na chwilę. Czując jak serce boleśnie obija mi się w piersi. Jak w oczach zbierają się łzy. Jak palce zgarniają kawałek materiału koszuli Jamesa i zaciskają się na niej w pięść. Bezsilność wstrząsnęła mną całkiem. Po policzkach spłynęło kilka kropel. Po raz pierwszy po dłuższej chwili przytaknęłam czoło do jego pleców. Serce wyrwało w tamtym kierunku, ale strach zaciskał kleszcze na gardle. Zabraniał wypowiedzenia prośby, nie pozwalał na nią, wiedząc, przeczuwając co czai się za ich plecami. To wycie, fakt, że Garfield też tam był, czy naprawdę się zmienił? Czy byłabym w stanie przeciw niemu walczyć? Cokolwiek zrobić, jeśli nawet teraz niewiele robiłam. Grobowa cisza zalęgła między nimi, kiedy brała kolejne głębokie wdech. Odciągnęłam czoło, kiedy w końcu się odezwał odpowiadając tak na polecenie, odchylając się. Zabierając na chwilę jedną z dłoni, żeby przetrzeć oczy. Skup się, Neala. Rozglądaj się. Musieliśmy lecieć dalej. Obiecałam Brenyn. Zadałam jej pytanie, niepewna, czy uzyskam odpowiedź. Ale jej głos, ciepły i znajomy zakręcił się obok w dźwiękach mojego imienia.
- Chata! - sapnęłam przerażona ale i w jakiś sposób ucieszona, kiedy wznieśliśmy się wyżej. Serce obiło mi się mocno. - Brenyn? - zapytałam, kiedy urwała. Zmarszczyłam brwi, serce mi się ścisnęło. Krzyknęłam, kompletnie zaskoczona gałęziami, które znalazły się obok, zahaczyły o ubrania, uniemożliwiły dalszą drogę. Poruszenie drzew zmroziło mnie całkiem. Z drżącym sercem patrzyłam jak poruszają się. Jak cienie formują się. Dreszcz strachu przemknął mi po karku. Serce obijało się jak szalone. Uszy zaczęły wypełniać szepty, które myślałam, że zostawiliśmy za nami. - Nie ma czasu! - krzyknęłam, próbując przebić się przez wypełniające głowę szepty. - Muszę co? Brenyn? BRENYN?! - tym razem rozejrzałam się - w moim głosie widocznie brzmiał strach, strach o nią - chociaż wiedziałam że jej nie dojrze, ale to jak nagle umilkła zalało mnie całkowitym przerażeniem. Bulgoczące bagno i szereg istot przypominających konie, choć te wyglądały jak z koszmarów. - Nie, nie, nie… Brenyn. - szepnęłam, czując jak mrozi mi krew, jak kręcę głową. Coś się stało. Głośność szeptów była wyraźnia, odsunęła ją, odcięła ode mnie. Wzięłam drżący wdech w płuca odciągając spojrzenie od cienistych istot. Przesuwając po gałęziach wstrzymujących miotłę. Odsunęłam rękę z różdżką od Jamesa przekręcając się, żeby wycelować w gałęzie oplatające się wokół witek miotły. Myśl, Neala. Czy znasz zaklęcie, które na nie zadziała? Ogień je spali, ale pojedynczo zajmie to za długo, prawda? Myśl, jakieś musisz znać. - Musimy lecieć. Nie ma czasu. Ona zamilkła. Zamilkła. Ale nie po prostu, tylko jakby ktoś zatkał jej usta ręką. Jakby muzyka nagle przestała grać. Zaczęła mówić i zamilkła. - powiedziałam do niego unosząc rękę, żeby jej wierzchem wytrzeć nos i policzki. Serce tłukło mi się boleśnie w piersi. Strach mieszał się z troską. W tej jednej nocy stała mi się bliska. Chciałam móc ją jeszcze usłyszeć. Zapytać, dlaczego byłyśmy jednakie. Zrozumieć. A teraz zamilkła. Nie godziłam się na to. Na jej stratę, na to, żeby tutaj umrzeć. Żeby James umarł przeze mnie, bo zdecydował się ze mną zostać, za moim słowem podążać, mną się zająć. Musiałam znaleźć w sobie siłę, żeby działać, pomimo strachu. Idąc z nim ramię w ramię. Brendan to umiał. Jakoś. - Reducto. - poprosiłam własną różdżkę, starając się wycelować poniżej witek, tak, by nie trafić przypadkiem w miotłę. To były gałęzie. Magiczne, ale nadal gałęzie. Powinno zadziałać.
Postanowiłam już wcześniej - nie umrę tutaj. Zakocham się. Będę żyć i czerpać z życia radość. Dowiem się więcej o Brenyn i opowiem o niej innym. Opowiem o niej światu.
| celuje w gałęzie które trzymają miotłę z tyłu
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Walcz, uciekaj albo się nie ruszaj – nie miała w tym momencie jeszcze wyrzutów sumienia, że pozostawiła przyjaciela na pastwę losu, kierując się instynktem. Walczyć z wilkołakiem uważała za szaleństwo, pozostanie w miejscu było niemądre, podobnie jak ucieczka, ale tylko to jej pozostało w tej chwili. Parła przed siebie i chociaż wcześniejsze zaklęcie dało jej minimalną przewagę w postaci kociego wzorku, nie dało jej sprawności w przeciskaniu się między gęstymi chaszczami. Nie czuła zadrapań i szarpnięć włosów przez napływ adrenaliny, a kiedy wdepnęła w kałużę, poczuła się nie swojo. Nie tylko dlatego, że wcześniej tego wieczoru zobaczyła kałużę – czarną otchłań na karcie tarota, ale też dlatego, że nie potrafiła pływać, więc wejście do wody uważała za absolutnie niemądre. Skrzeloziele, które wprawdzie miała przy sobie, mogło pomóc przez określony czas w oddychaniu pod wodą, ale nijak nie przybliżało jej do przepłynięcia na drugą stronę, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
Szybko przypomniała sobie o zaklęciu, dzięki któremu roślinny poddawały się posłuszne woli człowieka i mimo tego, że znajdowali się w przeklętym lesie – przez co równie dobrze mogła sobie machać różdżką do woli – zadecydowała się rzucić planta auscultatoris i spróbować uformować pobliską roślinność w kładkę, po której chciała przejść. Nim jednak gdziekolwiek ruszyła, zauważyła przed sobą jaśniejącą plamę i zupełnie mimowolnie przypomniała sobie przepowiednie jasnowidzki. W odruchu rozejrzała się wokół próbując wypatrzeć ukrytą mapę nie w górze, lecz na dole, w ziemi – pójście prosto w jaśniejący punkt wydawało się w tej sekundzie podejrzanie proste i miała wrażenie, że coś jej umykało.
rzucam na spostrzegawczość (poziom II)
Szybko przypomniała sobie o zaklęciu, dzięki któremu roślinny poddawały się posłuszne woli człowieka i mimo tego, że znajdowali się w przeklętym lesie – przez co równie dobrze mogła sobie machać różdżką do woli – zadecydowała się rzucić planta auscultatoris i spróbować uformować pobliską roślinność w kładkę, po której chciała przejść. Nim jednak gdziekolwiek ruszyła, zauważyła przed sobą jaśniejącą plamę i zupełnie mimowolnie przypomniała sobie przepowiednie jasnowidzki. W odruchu rozejrzała się wokół próbując wypatrzeć ukrytą mapę nie w górze, lecz na dole, w ziemi – pójście prosto w jaśniejący punkt wydawało się w tej sekundzie podejrzanie proste i miała wrażenie, że coś jej umykało.
rzucam na spostrzegawczość (poziom II)
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Myśleć, musiałam zacząć myśleć. Zacząć znajdować rozwiązania rzeczy, które mogły nam pomóc. Ale nie byłam tak silna jak Brendan, czy wuja Dim. Nie znałam potężnych zaklęć, które byłby w stanie w jednym mgnieniu oka wziąć i wyratować nas z tej sytuacji. Uwolnić z blokujących gałęzi. Pamiętałam, że na Diabelskie Sidła działało światło. Ale to nie były Diablskie Sidła tylko jakieś mroczne próchno. Ale skoro wiedziało kogo atakować, to może dało się je oszołomić, albo na chwilę skonfundować na tyle, żebyśmy byli w stanie wziąć i wyszarpnąć się z objęć gałęzi. Chata, zdawała się teraz odległym punktem a ciemne sylwetki ubrane w wynaturzone formy zwierząt, które kochałam pędziły w naszą stronę chcąc odciąć nam drogę. Nie mieliśmy czasu - zdawałam sobie z tego sprawę, zdałabym, nawet gdyby nie słowa Brenyn.
- Confundus. - wybrałam więc, zaraz po pierwszym zaklęciu. Może mogło pomóc, jakoś jakkolwiek. Szczerze i mocno na to liczyłam.
- Confundus. - wybrałam więc, zaraz po pierwszym zaklęciu. Może mogło pomóc, jakoś jakkolwiek. Szczerze i mocno na to liczyłam.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Słuchał rudowłosej dziewczyny za sobą, nie podejmując jednak tamtych myśli ponownie. Była czysta jak łza, pomyślał, ale czuł, że wypowiedzenie tego było niestosowne, a on ta podróżą uspokoił się na tyle, by znów kontrolować myśli i słowa. To musiało ją łączyć z Brenyn. Jakaś historia, serce. Dusza. Za mało wiedział o samej Brenyn by móc ją porównać.
— Jesteście takie same — powtórzył po niej, patrząc na ponure, złowieszczo wyglądające gałęzie. — Ale nie skończysz, jak ona. Wydostanę cię stąd — obiecał jej pokracznie, mając nie tylko jej oddech na karku ale i własną duszę na ramieniu. Milczał przez chwilę. — Nie łudziłbym się, że ten Charlie może... chcieć jeszcze... cokolwiek... — wydukał niemrawo, cicho i z lekkim wstydem. Przeczuwał, że był już martwy, nie wierzył, że udało mu się uciec. Może powinni mu pomóc, ale w tamtym zamęcie trudno im było odnaleźć samych siebie, co dopiero zapanować nad kimkolwiek, kogokolwiek odszukać. — Twoja uwaga była skupiona na kimś, nie planowałem ci... wam przeszkadzać— mruknął, jakby to było oczywiste, choć skłamał, bo właśnie to ostatecznie zrobił. Chciał im przeszkodzić we wspólnym celebrowaniu wieczoru.
Imponujące drzewo zostało pod nimi, kiedy wniósł ich, by ominąć przeszkodę. Patrzył w dół, na nie, na ścieżkę, nie chcąc stracić jej z oczu, zgubić się. Błyszcząca maź oblepiająca niektóre gałęzie przypominała smołę wylaną na nie; nie mogło być to jednak dziełem człowieka nawet takiego, który próbowałby nieudolnie je spalić, było zbyt wielkie, zbyt rozłożyste. Podleciał bliżej gałęzi, ale nie miał ręki, by dotknąć lepkiej substancji, powąchać, posmakować i sprawdzić czym była, a tak, organoleptycznie, przecież było najprościej. Ptasi gwizd przez chwilę nie uzyskał odpowiedzi. Z niepokojem uniósł nieco spojrzenie, na sekundę lub dwie, próbując dostrzec to, czemu mogła przyglądać się Neala — aż w końcu usłyszał gwizd i ujrzał samego ptaka. Siedział na szczycie drewnianej chaty. Chaty Brenyn. Czy tak? Czy to mogła być prawda? Domek nie wyglądał na zamieszkały, ale jeśli wierzyć legendom, nie mógł być. Zginęła dawno temu. Serce zaczęło bić szybciej, oddech spłycił się. I to był ten moment, w którym stracił czujność, bo z dołu wystrzeliły do nich gałęzie. Próbował szarpnąć miotłą, ale giętkie, elastyczne jak pnącza łodygi oplotły się wokół niej, ściągając ich w dół.
— Szlag!— krzyknął, walcząc przez chwilę z miotłą, jeszcze wierząc, że da radę. Gałęzie zaplątały się w wici, zajęły ogniem. Spłoną żywcem — pomyślał o tym w ułamku sekundy, kiedy języki ognia zaczęły lizać zbutwiałe drewno. Ono całe lada moment zajmie się nimi jak pochodnia. Drzewa wokół polany zaszumiały, a cienie które wyłoniły się z ciemności były jeszcze bardziej mroczne i realne niż sama noc, w której tkwili. — Nie mamy czasu, Neala, musimy biec — wysapał, siłując się jeszcze chwilę z miotłą. Zewsząd zbliżały się cienie, musieli dostać się do chaty. Walka z gałęziami wydała mu się stratą czasu, nim ruszą owiną się wokół nich następne, aż pochwycą ich za kostki i wciągną w ogień. Wypuścił pochodnię z ręki, wiedząc, że wpadnie miedzy nie i zajmie drzewo płomieniami. Przełknął ślinę, wciąż wydawało mu się strasznie wysoko. Wyciągnął różdżkę, puścił drugą dłonią miotły. — Cito — wskazał różdżka w siedzącą za nim dziewczynę, odwróciwszy się w lewą stronę ku niej. — Nie bój się. Nie oglądaj się na mnie, biegnij prosto do chaty. Pod żadnym pozorem nie zatrzymuj się, dam sobie radę. Na trzy — powiedział prędko, chwytając znów jedną ręką miotły, by choć odrobinę obrócić ją bokiem do chaty wbrew ciągnącym gałęziom. — Trzy! — krzyknął, podciągając lewą nogę do góry, by oprzeć stopę na miotle. Lewą ręką objął dziewczynę, niechlujnie i tylko tak jak zdążył (wiedział jednak, że trzymała się głównie jego) i odepchnął się tą samą nogą od trzonka miotły, ciągnąć ją za sobą w dół, w ciemność. Próbował odciągnąć ich jak najdalej od drzewa, by nie wpadła na gałęzie. — Lento — wypowiedział prędko, celując jeszcze w nią różdżką, po czym puścił ją zupełnie i odepchnął od siebie, licząc, że runie na ziemię, a jego — jakoś— zatrzymają gałęzie na które leciał. Nie łudził się, ale myśl że to samobójstwo wpadła jako ostatnia.
| przepraszam za opóźnienie!!!!!!!!!!!!!
— Jesteście takie same — powtórzył po niej, patrząc na ponure, złowieszczo wyglądające gałęzie. — Ale nie skończysz, jak ona. Wydostanę cię stąd — obiecał jej pokracznie, mając nie tylko jej oddech na karku ale i własną duszę na ramieniu. Milczał przez chwilę. — Nie łudziłbym się, że ten Charlie może... chcieć jeszcze... cokolwiek... — wydukał niemrawo, cicho i z lekkim wstydem. Przeczuwał, że był już martwy, nie wierzył, że udało mu się uciec. Może powinni mu pomóc, ale w tamtym zamęcie trudno im było odnaleźć samych siebie, co dopiero zapanować nad kimkolwiek, kogokolwiek odszukać. — Twoja uwaga była skupiona na kimś, nie planowałem ci... wam przeszkadzać— mruknął, jakby to było oczywiste, choć skłamał, bo właśnie to ostatecznie zrobił. Chciał im przeszkodzić we wspólnym celebrowaniu wieczoru.
Imponujące drzewo zostało pod nimi, kiedy wniósł ich, by ominąć przeszkodę. Patrzył w dół, na nie, na ścieżkę, nie chcąc stracić jej z oczu, zgubić się. Błyszcząca maź oblepiająca niektóre gałęzie przypominała smołę wylaną na nie; nie mogło być to jednak dziełem człowieka nawet takiego, który próbowałby nieudolnie je spalić, było zbyt wielkie, zbyt rozłożyste. Podleciał bliżej gałęzi, ale nie miał ręki, by dotknąć lepkiej substancji, powąchać, posmakować i sprawdzić czym była, a tak, organoleptycznie, przecież było najprościej. Ptasi gwizd przez chwilę nie uzyskał odpowiedzi. Z niepokojem uniósł nieco spojrzenie, na sekundę lub dwie, próbując dostrzec to, czemu mogła przyglądać się Neala — aż w końcu usłyszał gwizd i ujrzał samego ptaka. Siedział na szczycie drewnianej chaty. Chaty Brenyn. Czy tak? Czy to mogła być prawda? Domek nie wyglądał na zamieszkały, ale jeśli wierzyć legendom, nie mógł być. Zginęła dawno temu. Serce zaczęło bić szybciej, oddech spłycił się. I to był ten moment, w którym stracił czujność, bo z dołu wystrzeliły do nich gałęzie. Próbował szarpnąć miotłą, ale giętkie, elastyczne jak pnącza łodygi oplotły się wokół niej, ściągając ich w dół.
— Szlag!— krzyknął, walcząc przez chwilę z miotłą, jeszcze wierząc, że da radę. Gałęzie zaplątały się w wici, zajęły ogniem. Spłoną żywcem — pomyślał o tym w ułamku sekundy, kiedy języki ognia zaczęły lizać zbutwiałe drewno. Ono całe lada moment zajmie się nimi jak pochodnia. Drzewa wokół polany zaszumiały, a cienie które wyłoniły się z ciemności były jeszcze bardziej mroczne i realne niż sama noc, w której tkwili. — Nie mamy czasu, Neala, musimy biec — wysapał, siłując się jeszcze chwilę z miotłą. Zewsząd zbliżały się cienie, musieli dostać się do chaty. Walka z gałęziami wydała mu się stratą czasu, nim ruszą owiną się wokół nich następne, aż pochwycą ich za kostki i wciągną w ogień. Wypuścił pochodnię z ręki, wiedząc, że wpadnie miedzy nie i zajmie drzewo płomieniami. Przełknął ślinę, wciąż wydawało mu się strasznie wysoko. Wyciągnął różdżkę, puścił drugą dłonią miotły. — Cito — wskazał różdżka w siedzącą za nim dziewczynę, odwróciwszy się w lewą stronę ku niej. — Nie bój się. Nie oglądaj się na mnie, biegnij prosto do chaty. Pod żadnym pozorem nie zatrzymuj się, dam sobie radę. Na trzy — powiedział prędko, chwytając znów jedną ręką miotły, by choć odrobinę obrócić ją bokiem do chaty wbrew ciągnącym gałęziom. — Trzy! — krzyknął, podciągając lewą nogę do góry, by oprzeć stopę na miotle. Lewą ręką objął dziewczynę, niechlujnie i tylko tak jak zdążył (wiedział jednak, że trzymała się głównie jego) i odepchnął się tą samą nogą od trzonka miotły, ciągnąć ją za sobą w dół, w ciemność. Próbował odciągnąć ich jak najdalej od drzewa, by nie wpadła na gałęzie. — Lento — wypowiedział prędko, celując jeszcze w nią różdżką, po czym puścił ją zupełnie i odepchnął od siebie, licząc, że runie na ziemię, a jego — jakoś— zatrzymają gałęzie na które leciał. Nie łudził się, ale myśl że to samobójstwo wpadła jako ostatnia.
| przepraszam za opóźnienie!!!!!!!!!!!!!
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 79
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 79
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Laurence, Rhennard, Rigel
Życie chłopca – dosłownie – wisiało na włosku, jednak rzucone w porę zaklęcie Laurence’a powstrzymało jego upadek, który w innych okolicznościach z pewnością okazałby się tragiczny w skutkach. Harry zawisł – lewitując w powietrzu, popychany ostrożnymi ruchami różdżki, powoli uniósł się wyżej, wzdłuż wyrwy i ponad jej krawędź, z każdym oddechem przesuwając się w stronę Rhennarda. W jego pobladłej, zamarłej w wyrazie strachu twarzy widać było przerażenie, nie zaczął się jednak szarpać – poruszając się dopiero, kiedy na wypowiedziane przez Laurence’a trzy zaklęcie puściło. Drobne ramiona otoczyły Rhennarda, kiedy chłopiec – nie będąc w stanie utrzymać się na zranionej nodze – oparł się o nim całym ciężarem ciała.
W tym samym czasie wilcza część jestestwa Rigela przegrała walkę z nim samym – dostrzegając mknące w jego stronę zaklęcie, spróbował przed nim uskoczyć, wtedy jednak jego ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm; plecy wygięły się w łuk, promień w niego uderzył – odrzucając z dużą siłą w tył, gdzie upadł na ziemię, zdzierając skórę o drobne kamienie i szorstkie korzenie. Swoją skórę – ta gruba, porośnięta sierścią, zaczęła znikać, kości na powrót się kurczyły, włosy się cofały – a parę intensywnych wdechów później zamiast potężnego wilka na boku leżał człowiek – z nagim ciałem pokrytym krwawymi smugami, drżał, starając się dojść do siebie – podczas gdy w jego stronę leciały kolejne dwa, posłane przez Rhennarda zaklęcia.
Rhennard i Laurence widzieli go zaledwie przez moment – w następnej chwili otoczyły ich czarne skrzydła cienistych ptaków, zasłaniając pole widzenia i zmuszając do desperackich prób osłonięcia się przed ostrymi dziobami i szponami. Te jednak były bezlitosne, cięły skórę i ubrania jak żyletki, raniąc plecy osłaniającego chłopca Rhennarda i ramiona i tors Laurence’a. Nawarstwiające się szepty oblepiły ich ze wszystkich stron, stworzenia wydawały się być wszędzie, tak liczne, że niemożliwe do odpędzenia – przynajmniej dopóki ziemia znów się nie zatrzęsła.
Tym razem wstrząs nadszedł skąd inąd – drżenie, które poniosło się gruntem, miało swoje źródło na ścieżce, którą wszyscy przybiegliście, a rytmem przypominało kroki stawiane przez olbrzyma. Gdy się rozległo, ptaki przestały was atakować – jak jeden organizm wzbijając się w górę, zataczając nad wami pętlę, a później – rzucając się w przeciwną stronę, w kierunku, w którym pobiegła Millicenta. Zdawaliście sobie jednak sprawę, że spokojem nie mieliście cieszyć się długo – bo cokolwiek wystraszyło cieniste ptaki, zbliżało się do was z każdą sekundą, z każdym coraz silniejszym uderzeniem o ziemię; jeszcze nie byliście w stanie go dojrzeć, ale spoglądając w mrok, widzieliście trzęsące się korony drzew. Coś podążało za wami – a wy znajdowaliście się wprost na jego drodze.
James, Neala
Drobne gałązki otaczały was coraz szczelniej, zaplątując się w ubranie, ściągając niżej – głębiej w koronę przewróconego, martwego drzewa. Zapach palonego drewna wypełnił wasze nozdrza, nie była to jednak przyjemna, kojarząca się z płonącym kominkiem woń: ta była dusząca, gryząca, przywodząca na myśl wilgoć i przegniłe deski. Nawoływania Neali poniosły się ponad otwartym, oddzielającym was od chaty terenem, nikt jednak nie odpowiedział – i wszystko wskazywało na to, że byliście zdani wyłącznie na siebie.
Promień zaklęcia rzuconego przez Nealę pomknął celnie pomiędzy konary, a zaraz za nim podążył głośny trzask; magia przywołana przez czarownicę zmiażdżyła jedną z grubszych odnóg, sprawiając, że fragment korony przechylił się gwałtownie w stronę polany – ciągnąc was za sobą. Przez moment mogliście mieć wrażenie, że spadniecie razem z nim, mocne szarpnięcie wytrąciło was z równowagi, ale nim spotkalibyście się z twardym gruntem, gałęziami znów szarpnęło – i zatrzymały się, wisząc jakieś trzy metry ponad ziemią. Zaklęcie konfundujące zmusiło je do częściowego cofnięcia się, lada moment miały was wypuścić; rzucona przez Jamesa pochodnia – zgodnie z jego przypuszczeniami – zajęła ogniem więcej cieńszych i grubszych witek, otoczył was dym. Czar przyspieszający pozwolił Neali na szybsze reakcje, ledwie James wypowiedział inkantację – poczuła, że ma większą władzę nad własnymi mięśniami, choć to zapewne nie uratowałoby jej przed upadkiem – gdyby nie rzucone w ostatniej chwili lento.
Gwałtowny manewr Jamesa ściągnął was z miotły, sprawiając też, że ostatnie z gałązek puściły, pękając pod wpływem ognia, magii i waszego ciężaru. Neala poleciała jako pierwsza – odepchnięta w bok, ominęła większość gałęzi, mknąc prosto ku ziemi. Widziała, jak się zbliża, chłodne powietrze smagało policzki, pojedyncze gałązki szarpały za włosy – ale gdy już wydawało się, że złamie sobie kark, magiczna siła szarpnęła nią w górę, zatrzymując tuż nad gruntem – na który opadła powoli, miękko, nie nabijając sobie nawet siniaka.
James miał mniej szczęścia – ochronne zaklęcie go nie objęło, spadając – zahaczył najpierw o jedną, a później o drugą gałąź, to jednak tylko nieznacznie spowolniło impet, nie ratując chłopaka przed bolesnym spotkaniem z ziemią. Upadł na lewy bok, najpierw na bark, później na ramię; bok jego głowy uderzył w coś twardego i ostrego, sprawiając, że przed oczami wybuchły mu fajerwerki – ale nie stracił przytomności. Rozlewający się wzdłuż barku i ramienia ból skutecznie go otrzeźwił, czuł też pulsowanie w skroni; po twarzy i policzku spływało mu coś gęstego i ciepłego, ból promieniował też od kości nosowej, tuż poniżej linii oczu.
Miotła została na górze, pomiędzy gałęziami, mogliście więc poruszać się jedynie pieszo – ale jeśli spojrzeliście w stronę chaty, stało się dla was jasne, że nie miało być to proste.
Millicenta
Powierzchnia mokradła nie uspokoiła się, kiedy cofnęłaś stopę – wprost przeciwnie: spoglądając w dół widziałaś, jak po czarnej jak noc tafli rozchodzą się kolejne i kolejne kręgi, jak spod spodu zaczynają wydobywać się pękające na powietrzu bańki ciemnej substancji, jak bagno zaczyna bulgotać. Odbijające się w nim ścieżki, utkane z gwiezdnego światła, przestały być możliwe do rozpoznania – chociaż spoglądałaś w dół, widziałaś jedynie niewyraźne, jaśniejsze smugi. Nie miałaś zresztą czasu na obserwacje, bo las wokół ciebie stawał się z sekundy na sekundę coraz bardziej niespokojny. Gałęzie otaczających cię drzew gięły się nienaturalnie, wyciągając w twoją stronę powyginane, ostre palce, choć kiedy wypowiedziałaś inkantację, pochyliły się posłusznie, tworząc ponad bagnem kładkę i pozwalając ci pokonać mokradło suchą stopą.
I uczyniły to w samą porę – bo ledwie wijące się konary znieruchomiały, usłyszałaś za sobą, obok siebie, wewnątrz czaszki, nakładające się na siebie szepty – nieznajome, złowrogie głosy przemawiały w obcym języku, wypowiadając zdania nieskładające się dla ciebie w żadną sensowną całość – do złudzenia podobne do tych, które słyszałaś na jarmarku. Zaraz za nimi podążył szelest wielu par skrzydeł, a jeśli obróciłaś się za siebie, dostrzegłaś mknącą w twoją stronę chmarę ptaków, które zaledwie sekundę później otoczyły cię z każdej strony – uderzając piórami w twarz, drapiąc pazurami skórę, drąc materiał szaty. Nie mogłaś dłużej tkwić miejscu, jedyną drogą ucieczki była ta prowadząca naprzód – w stronę światła, które zniknęło z zasięgu twojego wzroku. Jeśli zdecydowałaś się za nim podążyć, po kilku chaotycznych metrach znalazłaś się na skraju polany – a atakujące cię ptaki pomknęły w górę, znikając na tle granatowego nieba.
Thalia, Garfield
Słabliście coraz bardziej – niedotlenione płuca paliły, podobnie jak mięśnie – nagle zbyt słabe, żeby przeciwstawić się pojawiającemu się znikąd prądowi. Woda popychała was i pozbawiała orientacji, nie mieliście pewności co do tego, gdzie była góra, a gdzie dół; jedynym stałym punktem wydawało się rozjaśniające głębiny światło, w stronę którego jednak żadne z was nie zdecydowało się ruszyć.
Thalia uchwyciła się zwisających z góry korzeni jako pierwsza. Okazały się śliskie, dłonie przesuwały się po nich niekontrolowanie, ale czarownica potrafiła zachować się w wodzie – lata spędzone na statku ją zahartowały, pozwalając na zmuszenie protestujących ramion do wysiłku. Metr po metrze, podciągała się wyżej, aż w końcu odniosła wrażenie, że tuż ponad jej głową majaczy falująca tafla wody; jej głowa przebiła się przez nią sekundę później, chłodne powietrze uderzyło w policzki, mokre włosy przykleiły się do głowy. Wciągnięcie powietrza w płuca sprawiło, że się zakrztusiła, głowa pękała jej z bólu, ręce się trzęsły – ale wystarczyło jej siły, żeby przesunąć się w stronę brzegu i się go uchwycić. Gdy uniosła spojrzenie, zobaczyła przed sobą polanę – czy może raczej połać otwartego terenu, na końcu którego majaczyła stara, opuszczona chata. Z obu stron otaczały ją drzewa, a pomiędzy nimi kotłowała się czerń – mrok podobny do tego, którego świadkiem Thalia była na jarmarku, wypełniony szepczącymi jej do ucha słowami w obcym języku, z którego raz po raz wyłaniały się sylwetki przerażających, wychudzonych, kościstych koni.
Oprócz nich – po swojej lewej stronie – Thalia mogła wypatrzeć dwie leżące na ziemi sylwetki. Po prawej spomiędzy drzew wybiegła ubrana w powłóczyste szaty kobieta, za którą wyleciało stado czarnych, cienistych ptaków, które wzniosły się w niebo i zniknęły z zasięgu wzroku.
Garfield, próbując naśladować Thalię, również uchwycił się korzeni – ale był słabszy, przebywał pod wodą dłużej, ramiona i nogi odmawiały mu posłuszeństwa; dodatkowy wysiłek sprawił, że tańczące przed oczami mroczki zalały całe pole widzenia, pochłaniając obraz oddalającej się od niego przyjaciółki, pożerając resztki światła – aż wreszcie jego całego otuliła ciemność, chłód i obezwładniające uczucie bezwładu.
Thalia nie wiedziała, co się stało – będąc jedynie świadoma, że jej przyjaciel nie wynurzył się za nią z mokradła.
James, Neala, Thalia, Millicenta
Cieniste istoty, kościane konie, rozpierzchły się nagle na boki – uciekając w popłochu, odsunęły się od czegoś, co dopiero miało wypełznąć spomiędzy poruszanych nieistniejącym wiatrem drzew. Z mroku – kłębiącego się gęściej niż wcześniej, lepkiego i smolistego jak maź oklejająca gałęzie – wyszedł stwór, którego na pierwszy rzut oka można byłoby pomylić z niedźwiedziem – tyle, że nie miał w sobie nic naturalnego. Wysoki jak olbrzym, poruszał się na dwóch krępych nogach; ciało miał nieforemne, z rozrośniętymi nienaturalnie barkami, z których wystawały dwie długie, kudłate łapy – którymi się podpierał, przemieszczając się do przodu. Sylwetkę miał pochyloną, głowę wielką i porośniętą czarną sierścią, z której wyrastały rogi; powykrzywiane kolce ciągnęły się również wzdłuż wystającego kręgosłupa, a gdy stwór otworzył paszczę, w środku zalśniły długie, ostre kły.
Ryk stwora był tak przeszywający, że zdawał się rozlegać wprost w waszych czaszkach – a kiedy przetoczył się po polanie, z drzew poderwały się ptaki, uciekając w popłochu. Zawieszone w powietrzu kule światła zadrżały, po czym wszystkie pomknęły w stronę chaty – wnikając do środka przez szpary w okiennicach, wypełniły budynek blaskiem – sprawiając, że (nie licząc płonącego drzewa) stał się jedynym jasnym elementem na polanie.
Bestia umilkła – a później pochyliła się, szykując do ataku.
Zaklęcia Rhennarda lecą w stronę Rigela (połowicznie udane aeris i udane finpulsio.
Rigel w tej turze jest oszołomiony i nie może podjąć żadnej akcji angażującej - nie licząc próby przemieszczania się.
Dla Garfielda jest to koniec udziału w wydarzeniu - dalsze losy postaci zostaną opisane w poście kończącym.
Mapka dla Jamesa, Neali, Thalii i Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 4 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Reducio (miotła Rhennarda)
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 188/238 (-10) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia); EM: 46/50
Rhennard - 175/205 (-5) (10 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 29/50
Thalia - 146/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 37/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 43/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 33/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 46/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 94/155 (-15) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Życie chłopca – dosłownie – wisiało na włosku, jednak rzucone w porę zaklęcie Laurence’a powstrzymało jego upadek, który w innych okolicznościach z pewnością okazałby się tragiczny w skutkach. Harry zawisł – lewitując w powietrzu, popychany ostrożnymi ruchami różdżki, powoli uniósł się wyżej, wzdłuż wyrwy i ponad jej krawędź, z każdym oddechem przesuwając się w stronę Rhennarda. W jego pobladłej, zamarłej w wyrazie strachu twarzy widać było przerażenie, nie zaczął się jednak szarpać – poruszając się dopiero, kiedy na wypowiedziane przez Laurence’a trzy zaklęcie puściło. Drobne ramiona otoczyły Rhennarda, kiedy chłopiec – nie będąc w stanie utrzymać się na zranionej nodze – oparł się o nim całym ciężarem ciała.
W tym samym czasie wilcza część jestestwa Rigela przegrała walkę z nim samym – dostrzegając mknące w jego stronę zaklęcie, spróbował przed nim uskoczyć, wtedy jednak jego ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm; plecy wygięły się w łuk, promień w niego uderzył – odrzucając z dużą siłą w tył, gdzie upadł na ziemię, zdzierając skórę o drobne kamienie i szorstkie korzenie. Swoją skórę – ta gruba, porośnięta sierścią, zaczęła znikać, kości na powrót się kurczyły, włosy się cofały – a parę intensywnych wdechów później zamiast potężnego wilka na boku leżał człowiek – z nagim ciałem pokrytym krwawymi smugami, drżał, starając się dojść do siebie – podczas gdy w jego stronę leciały kolejne dwa, posłane przez Rhennarda zaklęcia.
Rhennard i Laurence widzieli go zaledwie przez moment – w następnej chwili otoczyły ich czarne skrzydła cienistych ptaków, zasłaniając pole widzenia i zmuszając do desperackich prób osłonięcia się przed ostrymi dziobami i szponami. Te jednak były bezlitosne, cięły skórę i ubrania jak żyletki, raniąc plecy osłaniającego chłopca Rhennarda i ramiona i tors Laurence’a. Nawarstwiające się szepty oblepiły ich ze wszystkich stron, stworzenia wydawały się być wszędzie, tak liczne, że niemożliwe do odpędzenia – przynajmniej dopóki ziemia znów się nie zatrzęsła.
Tym razem wstrząs nadszedł skąd inąd – drżenie, które poniosło się gruntem, miało swoje źródło na ścieżce, którą wszyscy przybiegliście, a rytmem przypominało kroki stawiane przez olbrzyma. Gdy się rozległo, ptaki przestały was atakować – jak jeden organizm wzbijając się w górę, zataczając nad wami pętlę, a później – rzucając się w przeciwną stronę, w kierunku, w którym pobiegła Millicenta. Zdawaliście sobie jednak sprawę, że spokojem nie mieliście cieszyć się długo – bo cokolwiek wystraszyło cieniste ptaki, zbliżało się do was z każdą sekundą, z każdym coraz silniejszym uderzeniem o ziemię; jeszcze nie byliście w stanie go dojrzeć, ale spoglądając w mrok, widzieliście trzęsące się korony drzew. Coś podążało za wami – a wy znajdowaliście się wprost na jego drodze.
James, Neala
Drobne gałązki otaczały was coraz szczelniej, zaplątując się w ubranie, ściągając niżej – głębiej w koronę przewróconego, martwego drzewa. Zapach palonego drewna wypełnił wasze nozdrza, nie była to jednak przyjemna, kojarząca się z płonącym kominkiem woń: ta była dusząca, gryząca, przywodząca na myśl wilgoć i przegniłe deski. Nawoływania Neali poniosły się ponad otwartym, oddzielającym was od chaty terenem, nikt jednak nie odpowiedział – i wszystko wskazywało na to, że byliście zdani wyłącznie na siebie.
Promień zaklęcia rzuconego przez Nealę pomknął celnie pomiędzy konary, a zaraz za nim podążył głośny trzask; magia przywołana przez czarownicę zmiażdżyła jedną z grubszych odnóg, sprawiając, że fragment korony przechylił się gwałtownie w stronę polany – ciągnąc was za sobą. Przez moment mogliście mieć wrażenie, że spadniecie razem z nim, mocne szarpnięcie wytrąciło was z równowagi, ale nim spotkalibyście się z twardym gruntem, gałęziami znów szarpnęło – i zatrzymały się, wisząc jakieś trzy metry ponad ziemią. Zaklęcie konfundujące zmusiło je do częściowego cofnięcia się, lada moment miały was wypuścić; rzucona przez Jamesa pochodnia – zgodnie z jego przypuszczeniami – zajęła ogniem więcej cieńszych i grubszych witek, otoczył was dym. Czar przyspieszający pozwolił Neali na szybsze reakcje, ledwie James wypowiedział inkantację – poczuła, że ma większą władzę nad własnymi mięśniami, choć to zapewne nie uratowałoby jej przed upadkiem – gdyby nie rzucone w ostatniej chwili lento.
Gwałtowny manewr Jamesa ściągnął was z miotły, sprawiając też, że ostatnie z gałązek puściły, pękając pod wpływem ognia, magii i waszego ciężaru. Neala poleciała jako pierwsza – odepchnięta w bok, ominęła większość gałęzi, mknąc prosto ku ziemi. Widziała, jak się zbliża, chłodne powietrze smagało policzki, pojedyncze gałązki szarpały za włosy – ale gdy już wydawało się, że złamie sobie kark, magiczna siła szarpnęła nią w górę, zatrzymując tuż nad gruntem – na który opadła powoli, miękko, nie nabijając sobie nawet siniaka.
James miał mniej szczęścia – ochronne zaklęcie go nie objęło, spadając – zahaczył najpierw o jedną, a później o drugą gałąź, to jednak tylko nieznacznie spowolniło impet, nie ratując chłopaka przed bolesnym spotkaniem z ziemią. Upadł na lewy bok, najpierw na bark, później na ramię; bok jego głowy uderzył w coś twardego i ostrego, sprawiając, że przed oczami wybuchły mu fajerwerki – ale nie stracił przytomności. Rozlewający się wzdłuż barku i ramienia ból skutecznie go otrzeźwił, czuł też pulsowanie w skroni; po twarzy i policzku spływało mu coś gęstego i ciepłego, ból promieniował też od kości nosowej, tuż poniżej linii oczu.
Miotła została na górze, pomiędzy gałęziami, mogliście więc poruszać się jedynie pieszo – ale jeśli spojrzeliście w stronę chaty, stało się dla was jasne, że nie miało być to proste.
Millicenta
Powierzchnia mokradła nie uspokoiła się, kiedy cofnęłaś stopę – wprost przeciwnie: spoglądając w dół widziałaś, jak po czarnej jak noc tafli rozchodzą się kolejne i kolejne kręgi, jak spod spodu zaczynają wydobywać się pękające na powietrzu bańki ciemnej substancji, jak bagno zaczyna bulgotać. Odbijające się w nim ścieżki, utkane z gwiezdnego światła, przestały być możliwe do rozpoznania – chociaż spoglądałaś w dół, widziałaś jedynie niewyraźne, jaśniejsze smugi. Nie miałaś zresztą czasu na obserwacje, bo las wokół ciebie stawał się z sekundy na sekundę coraz bardziej niespokojny. Gałęzie otaczających cię drzew gięły się nienaturalnie, wyciągając w twoją stronę powyginane, ostre palce, choć kiedy wypowiedziałaś inkantację, pochyliły się posłusznie, tworząc ponad bagnem kładkę i pozwalając ci pokonać mokradło suchą stopą.
I uczyniły to w samą porę – bo ledwie wijące się konary znieruchomiały, usłyszałaś za sobą, obok siebie, wewnątrz czaszki, nakładające się na siebie szepty – nieznajome, złowrogie głosy przemawiały w obcym języku, wypowiadając zdania nieskładające się dla ciebie w żadną sensowną całość – do złudzenia podobne do tych, które słyszałaś na jarmarku. Zaraz za nimi podążył szelest wielu par skrzydeł, a jeśli obróciłaś się za siebie, dostrzegłaś mknącą w twoją stronę chmarę ptaków, które zaledwie sekundę później otoczyły cię z każdej strony – uderzając piórami w twarz, drapiąc pazurami skórę, drąc materiał szaty. Nie mogłaś dłużej tkwić miejscu, jedyną drogą ucieczki była ta prowadząca naprzód – w stronę światła, które zniknęło z zasięgu twojego wzroku. Jeśli zdecydowałaś się za nim podążyć, po kilku chaotycznych metrach znalazłaś się na skraju polany – a atakujące cię ptaki pomknęły w górę, znikając na tle granatowego nieba.
Thalia, Garfield
Słabliście coraz bardziej – niedotlenione płuca paliły, podobnie jak mięśnie – nagle zbyt słabe, żeby przeciwstawić się pojawiającemu się znikąd prądowi. Woda popychała was i pozbawiała orientacji, nie mieliście pewności co do tego, gdzie była góra, a gdzie dół; jedynym stałym punktem wydawało się rozjaśniające głębiny światło, w stronę którego jednak żadne z was nie zdecydowało się ruszyć.
Thalia uchwyciła się zwisających z góry korzeni jako pierwsza. Okazały się śliskie, dłonie przesuwały się po nich niekontrolowanie, ale czarownica potrafiła zachować się w wodzie – lata spędzone na statku ją zahartowały, pozwalając na zmuszenie protestujących ramion do wysiłku. Metr po metrze, podciągała się wyżej, aż w końcu odniosła wrażenie, że tuż ponad jej głową majaczy falująca tafla wody; jej głowa przebiła się przez nią sekundę później, chłodne powietrze uderzyło w policzki, mokre włosy przykleiły się do głowy. Wciągnięcie powietrza w płuca sprawiło, że się zakrztusiła, głowa pękała jej z bólu, ręce się trzęsły – ale wystarczyło jej siły, żeby przesunąć się w stronę brzegu i się go uchwycić. Gdy uniosła spojrzenie, zobaczyła przed sobą polanę – czy może raczej połać otwartego terenu, na końcu którego majaczyła stara, opuszczona chata. Z obu stron otaczały ją drzewa, a pomiędzy nimi kotłowała się czerń – mrok podobny do tego, którego świadkiem Thalia była na jarmarku, wypełniony szepczącymi jej do ucha słowami w obcym języku, z którego raz po raz wyłaniały się sylwetki przerażających, wychudzonych, kościstych koni.
Oprócz nich – po swojej lewej stronie – Thalia mogła wypatrzeć dwie leżące na ziemi sylwetki. Po prawej spomiędzy drzew wybiegła ubrana w powłóczyste szaty kobieta, za którą wyleciało stado czarnych, cienistych ptaków, które wzniosły się w niebo i zniknęły z zasięgu wzroku.
Garfield, próbując naśladować Thalię, również uchwycił się korzeni – ale był słabszy, przebywał pod wodą dłużej, ramiona i nogi odmawiały mu posłuszeństwa; dodatkowy wysiłek sprawił, że tańczące przed oczami mroczki zalały całe pole widzenia, pochłaniając obraz oddalającej się od niego przyjaciółki, pożerając resztki światła – aż wreszcie jego całego otuliła ciemność, chłód i obezwładniające uczucie bezwładu.
Thalia nie wiedziała, co się stało – będąc jedynie świadoma, że jej przyjaciel nie wynurzył się za nią z mokradła.
James, Neala, Thalia, Millicenta
Cieniste istoty, kościane konie, rozpierzchły się nagle na boki – uciekając w popłochu, odsunęły się od czegoś, co dopiero miało wypełznąć spomiędzy poruszanych nieistniejącym wiatrem drzew. Z mroku – kłębiącego się gęściej niż wcześniej, lepkiego i smolistego jak maź oklejająca gałęzie – wyszedł stwór, którego na pierwszy rzut oka można byłoby pomylić z niedźwiedziem – tyle, że nie miał w sobie nic naturalnego. Wysoki jak olbrzym, poruszał się na dwóch krępych nogach; ciało miał nieforemne, z rozrośniętymi nienaturalnie barkami, z których wystawały dwie długie, kudłate łapy – którymi się podpierał, przemieszczając się do przodu. Sylwetkę miał pochyloną, głowę wielką i porośniętą czarną sierścią, z której wyrastały rogi; powykrzywiane kolce ciągnęły się również wzdłuż wystającego kręgosłupa, a gdy stwór otworzył paszczę, w środku zalśniły długie, ostre kły.
Ryk stwora był tak przeszywający, że zdawał się rozlegać wprost w waszych czaszkach – a kiedy przetoczył się po polanie, z drzew poderwały się ptaki, uciekając w popłochu. Zawieszone w powietrzu kule światła zadrżały, po czym wszystkie pomknęły w stronę chaty – wnikając do środka przez szpary w okiennicach, wypełniły budynek blaskiem – sprawiając, że (nie licząc płonącego drzewa) stał się jedynym jasnym elementem na polanie.
Bestia umilkła – a później pochyliła się, szykując do ataku.
Rigel w tej turze jest oszołomiony i nie może podjąć żadnej akcji angażującej - nie licząc próby przemieszczania się.
Dla Garfielda jest to koniec udziału w wydarzeniu - dalsze losy postaci zostaną opisane w poście kończącym.
Mapka dla Jamesa, Neali, Thalii i Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 4 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Reducio (miotła Rhennarda)
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 188/238 (-10) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia); EM: 46/50
Rhennard - 175/205 (-5) (10 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 29/50
Thalia - 146/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 37/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 43/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 33/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 46/50
Rigel - 94/155 (-15) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Duszący dym wyciskał mu do oczu łzy, ale w tej krótkiej chwili, tuż przed samobójczą decyzją myślał tylko o tym, by znaleźć się, jak najdalej od upiornego drzewa, cieni, by wydostać stąd siebie i Nealę. Jej zaklęcie uderzyło w gałąź, złamała się, runęli w dół. Żaden okrzyk nie zdążył jednak wydostać się z jego gardła; wciąż miał wrażenie, że zaplątani byli w elastyczne łodygi, które próbowały ich ściągnąć w dół. Być może rozsądniej było pozwolić rudowłosej czarownicy działać — skondunfowane drzewo, drzewo, które żyło nagle zamarło. Nim jednak zdołał to wszystko dostrzec, podjął decyzję, od której nie było już odwrotu. Ogień otoczył pojedyncze gałęzie, ale już tego nie widział, blask ognia wymieszał się z ciemnością, kiedy spadał, tracąc z oczu czarownicę. Myślał tylko i pamiętał o tym, by nie wypuścić różdżki z dłoni. Obróciło go. Pierwsze uderzenie gałęzi. Niby się mógł spodziewać, a jednak nadeszło znikąd i zapiekło go od razu. Potem kolejne rozpaliło bólem jakby lizały go płomienie ognia, który sam wzniecił. Uderzenie o ziemię było tępe, głuche. Zamroczyło go na moment. Kilka chwil mroczki przed oczami migotały feerią barw, ale rozlewający się od ręki ból sprowadził go po raz drugi na ziemię. Jęknął, przymykając oczy, krzywiąc się. Krew zalała mu twarz; zawsze bolało tak samo, zawsze zalewało posoką równie mocno. Wierzchem dłoni, w której trzymał różdżkę przetarł oko, pod które podpłynęła stróżką ciemnoczerwona krew. Widział — to najważniejsze. Promieniujący po policzku ból na moment wystraszył go; czy nie stracił podczas tego upadku oka, ale to musiał być nos. Czy go złamał, nie widział — nie było czasu, by sprawdzić. Od razu wzrokiem odszukał Nealę, leżącą od niego kilka metrów dalej. Cieniste stwory gromadzontące się na obrzeżach polany przyprawiły go o ciarki; serce biło jak podczas szaleńczego biegu, choć jeszcze nie wstał z ziemi. Oparł się na zdrowej ręce, podnosząc do góry.
— Neala! Neala! Wszystko w porządku? — Doczołgał się do niej na kolanach, skrzywił się z bólu, ale wciąż mógł ruszać ręką, nie mogło to być nic poważnego, zupełnie więc o tym nie myślał. — Neala, musisz biec, będę zaraz za tobą, jasne? Tam będziesz bezpieczna, spotkamy się w chacie— ponaglił ją, próbując pomóc jej wstać, wstając razem z nią.
Biegnące w ich stronę cieniste konie, upiory nagle zaczęły uciekać, rozmywać się. Uniósł głowę, rozglądając się wkoło. Jego serce przez moment rozpaliła nadzieja, że to wszystko koniec, że byli już blisko. Byli bezpieczni. Ale drzewa zaczęły giąć się, jakby szarpał je wiatr, choć wokół otoczyła ich cisza i spokój, przypominające ciszę przed burzą — wszystko inne zamarło, tylko tam, w tamtym miejscu rozpoczął się chaos. Już wiedział — podświadomie, wewnętrznie już to czuł, choć jeszcze nie zarejestrował tego wzrokiem. Wielki stwór wyłonił się z ciemności. Niepodobny do niczego — na dwóch nogach, potworny, podpierając się na przednich łapach. Nienaturalny, wynaturzony. Serce zgubiło rytm, oddech na moment ugrzązł w płucach, a krew odpłynęła mu z twarzy. Futrzasty łeb odsłonił rząd długich kłów, które zalśniły w ciemności.
— Biegnij — szepnął głucho, na wydechu, ledwie słyszalnie, popychając dziewczynę do przodu, sam też ruszył, zamierzając rzucić się biegiem zaraz za nią.
| Będę jeszcze pisać Mistrzu Gry
— Neala! Neala! Wszystko w porządku? — Doczołgał się do niej na kolanach, skrzywił się z bólu, ale wciąż mógł ruszać ręką, nie mogło to być nic poważnego, zupełnie więc o tym nie myślał. — Neala, musisz biec, będę zaraz za tobą, jasne? Tam będziesz bezpieczna, spotkamy się w chacie— ponaglił ją, próbując pomóc jej wstać, wstając razem z nią.
Biegnące w ich stronę cieniste konie, upiory nagle zaczęły uciekać, rozmywać się. Uniósł głowę, rozglądając się wkoło. Jego serce przez moment rozpaliła nadzieja, że to wszystko koniec, że byli już blisko. Byli bezpieczni. Ale drzewa zaczęły giąć się, jakby szarpał je wiatr, choć wokół otoczyła ich cisza i spokój, przypominające ciszę przed burzą — wszystko inne zamarło, tylko tam, w tamtym miejscu rozpoczął się chaos. Już wiedział — podświadomie, wewnętrznie już to czuł, choć jeszcze nie zarejestrował tego wzrokiem. Wielki stwór wyłonił się z ciemności. Niepodobny do niczego — na dwóch nogach, potworny, podpierając się na przednich łapach. Nienaturalny, wynaturzony. Serce zgubiło rytm, oddech na moment ugrzązł w płucach, a krew odpłynęła mu z twarzy. Futrzasty łeb odsłonił rząd długich kłów, które zalśniły w ciemności.
— Biegnij — szepnął głucho, na wydechu, ledwie słyszalnie, popychając dziewczynę do przodu, sam też ruszył, zamierzając rzucić się biegiem zaraz za nią.
| Będę jeszcze pisać Mistrzu Gry
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamilkłam. Krótkie wydostanę cię stąd, sprawiło, że serce uderzyło mi mocniej - jedynie poprawiłam uścisk odwracając spojrzenie. By wrócić nim chwilę później w obliczu wypowiedzianych słów. Informacji. Ognisk i chłopaka. Jednego. Do którego myśli nie podążały na chwilę aż do teraz. Milczałam dalej, tym milczeniem przyznając Jamesowi cichą rację, choć serce nie chciało się poddać. A mimo to, pomimo jego, było jedno pytanie na które chciałam i jednocześnie nie otrzymać odpowiedzie spodziewając się jaka była prawda. Ta padająca z jego ust wybrzmiała jednak inaczej. Zmarszczyłam lekko brwi, a może jeszcze bardziej. Zamilkłam bardziej, jeszcze mocniej zagubiona gdzieś po drodze wypuszczając z siebie irracjonalne ni to prychnięcie, nie westchnięcie. Więc zdecydował za mnie - podsumowałam w myśli spoglądając w bok. Założył, jak będzie. Nie dając mi nawet możliwości. - Nie przeszkadzałbyś. - wypadło w końcu z moich ust, kiedy wywróciłam oczami. Możliwe, nawet wyczuwalnie. - Udowadniałam tylko coś przeznaczeniu. Nie sądziłam, że przejmujesz się czymś takim. - mruknęłam nie bardzo rozumiejąc, marszcząc mocniej brwi. Nie dalej jak miesiąc wcześniej wparował na ognisko kompletnie nie przejęty myślą, że w istocie przeszkadzać by mógł(i przeszkodził przecież zaburzając sens dziewczęcej imprezy, która stała się po prostu imprezą). Teraz nie podszedł nie chcąc tego przynieść? Ostatecznie pozostawałam zagubiona. Nie rozumiałam, czemu go nie dostrzegłam. Korciło mnie, żeby zapytać ile widział. Co dokładnie słyszał, ale nie powiedziałam już nic więcej. Właściwie nawet nie było już kiedy. Serce nie przestawało mi się tłuc jak szalone, jednocześnie będąc czymś w jakiś sposób już znajomym, ale niezmiennie tłoczącym strach i adrenalina do żył. Chata, którą dostrzegłam zdawała się jak powiew nadziei w ciemności, która nas otaczała. Ale strach przenikał mroźnie przeze mnie, kiedy moje nawoływania Brenyn pozostały bez odpowiedzi. Nie było czasu - tak mi powiedziała. Zmusiłam się więc do działa, nie będąc pewną właściwie jak. Drżącą ręką z różdżką sięgnęłam po zaklęcia, które najpierw zachwiały gałęziami, zrzucając nas niżej. Nie rozumiałam znów. Chciał biec, ale jak? Byliśmy tak wysoko. Spojrzałam w dół, by zaraz bez zrozumienia z otwartymi ze strachu oczami spojrzeć ku niemu.
- Za... - czekaj. Chciałam się wtrącić. Ale treść wypowiadanych słów, kolejne ruchy, coraz boleśniej obijające się serce uniemożliwiało mi to skutecznie. - O czym ty… - mówisz. Dam sobie radę. Rozdźwięczało się w mojej głowie, ustaw wykrzywiły się a oczy zaszły łzami, podświadomie wiedziałam i pewnie dlatego pokręciłam przecząco głową w milczącym proteście, ale zanim dotarło do mnie co miał na myśli… - Nie! - … doliczył do trzech, które splotło się z moim protestem. - NIE! - krzyknęłam ale dłonie rozwinęły się w zaskoczeniu, opuszki pomknęły po materiale i odsłoniętych fragmentach, mimo że próbowały nie złapały go, kiedy odepchnął mnie od siebie. Palce zacisnęły się na pustce, muskając po drodze rękę, zanim straciły ją całkiem. Tyle zostało z razem. Organ ścisnął mi się. Dłoń zacisnęła na różdżce, kiedy zrozumiałam, że nie zdążę zrobić niczego przed spotkaniem z ziemią. Uniosłam dłonie, żeby zasłonić głowę, przygotowując się na ból zderzenia z nią. Ale ten nie nadszedł. Uchyliłam oko, kiedy siła szarpnęła mnie i upuściła na ziemię bezboleśnie. Serce obijało mi się aż w uszach. Szumiało, ale nie dziwacznymi szeptami - miarowym, szalonym biciem. Złapałam oddech, kiedy jego głos wypowiadający moje imię dotarł do mnie. I wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że obok rozpaczliwego strachu wybijanego rytmu łomoczącego serca, czuje rozpalającą się wściekłość. Podparłam się na obdartych dłoniach wykrzywiając usta. Zwracając głowę w stronę dźwięku. Zaciskając usta w złości i ze złością spoglądając ku niemu. Ukarłam go milczeniem w czasie którego brałam wdechy, a on znajdował się coraz bliżej. Zerwałam się na nogi i zatoczyłam pod ogromem emocji buzujących w środku. A może zwyczajnie nie łapiąc ręki, czując tą jego. Rozwierając oczy w zdumieniu. Tęczówki odnajdywały kolejne elementy. Dostrzegły cienie. Po kręgosłupie przemknął dreszcz. - Jim… - wypadło z trwogą, złością i żałością jednocześnie z ust kiedy uświadomiłam sobie co zrobił. Teraz już całkowicie i dokładnie. Kiedy widziałam jak on wyglądał, kiedy mi nie stało się nic. Brwi uniosły mi się w bezbrzeżnej rozpaczy. Drżące dłonie poruszyły się w pierwszy odruchu żeby się wyrwać. - Jak mogłeś! - sapnęłam z wyrzutem. Razem, zmienić na ty. Wybrać za mnie. Wymóc. Ale nie wyrwałam się, zamiast tego ręka uniosła się wyżej w kierunku jego twarzy. Cała drżała, jak i reszta ciała. Kiedy strwożone spojrzenie przesuwało się po krwi na brwi, nosie, policzkach. - Przepraszam. Przepraszam. - szeptałam nieprzytomnie, kiedy palce mimowolnie chciały owinąć się przy brodzie. Ale kiedy opuszki dotknęły jego skóry ręka zamarła, zadrżała, nie ruszyła się dalej. Druga z różdżką uniosła się. - Naprawię… Naprawię… - to. Chciałam powiedzieć, ale drżące, spazmatyczne wdechy nie pozwoliły mi skończyć. Przerażona tym, co widziałam. Tym co zniósł rzucając zaklęcie na mnie. Oczy zaszły łzami. To była moja wina. Mówił słowa, słowa które rozumiałam, ale drżące wargi nie wypuściły potwierdzenia. Pokręciłam głową. Bo choć jego słowa zdawały się zapewnieniem, jednocześnie zdawały się zakładać najgorsze. - Razem. - to nawet nie brzmiało jak przypomnienie. Bardziej jak błagalna prośba. Która zamarła mi na ustach, wraz z zmieniającym się otoczeniem. Rozbiegającymi się, cienistymi końmi. Najpierw dostrzegłam minę Jamesa wpatrującego się w coś. Miałam wrażenie, że moja głowa odwraca się w tamtą stronę wieczność, a serce, zaraz wyrwie się z klatki całkiem. Choć odwróciła się szybciej, niźli normalnie przez zaklęcie. Zrobiłam krok tyłem w kierunku domu, zlęknione spojrzenie zwracając ku znajomym tęczówką. Dłoń ześlizgnęła mi się z jego twarzy na ramię. Myśli zalały głowę. Wiedziałam, że miał rację. Musieliśmy dostać się do tego domu. Ale czemu w każdym słowie przesuwał mnie przed siebie? Gdzie było to razem z wcześniej. Broda mi zadrżała, usta wykrzywiły się, brwi uniosły. Jedno zduszone słowo padające z jego ust sprawiło, że mimo buzujących emocji, całkowitej niezgody, mimowolnie kręcącej się głowy w końcu nią przytaknęłam. Jakbym przegrała, nie, jakbym sama porzucała teraz to razem z wcześniej. Strachliwie, zdradliwie, nie znosząc siebie jeszcze bardziej. Brwi uniosły się w mieszaninie strachu i smutku. Przerażenie zalało mnie całą na dźwięk, który poniósł się po polanie. Zmroził na ułamek sekundy, rozchyliłam wargi przesuwając spojrzenie od cienistego stwora na niego z niemożliwą do wypowiedzenia ilością słów, które ugrzęzły mi w gardle. - Nie zrób nic głupiego. - poprosiłam szybko w obawie wypuszczając słowa przez zduszone gardło. - Ascendio. - przypomniałam mu jeszcze, ono jedno mogło pomóc się tam dostać. Palce zacisnęły na chwilę na jego ramieniu. Kiedy poddałam się, pozwalając pojawić się pustce pod palcami, odwracając się w kierunku domu, by spinając każdy jeden mięsień zrzucić się do możliwie najszybszego biegu na jaki było mnie stać ulegając lekkiemu popchnięciu, jakby znaczyło start tego przerażającego wyścigu. Walka, nie miała sensu. Czułam podskórnie, że nie jestem w stanie pokonać tego czegoś. Byłam zbyt słaba. Bezsilna. Łzy pomknęły mi po policzkach. Zacisnęłam usta koncentrując spojrzenie na budynku. Wyciągnęłam rękę z różdżką w jego stronę. - Ascendio. - wybrałam próbując skoncentrować się na zaklęciu. Licząc, że magia nie opuści mnie w tym momencie. Zwalczając palącą potrzebę duszy i ciała, by obejrzeć się za siebie.
Obiecał być za mną przecież.
| biegnę do chaty
- Za... - czekaj. Chciałam się wtrącić. Ale treść wypowiadanych słów, kolejne ruchy, coraz boleśniej obijające się serce uniemożliwiało mi to skutecznie. - O czym ty… - mówisz. Dam sobie radę. Rozdźwięczało się w mojej głowie, ustaw wykrzywiły się a oczy zaszły łzami, podświadomie wiedziałam i pewnie dlatego pokręciłam przecząco głową w milczącym proteście, ale zanim dotarło do mnie co miał na myśli… - Nie! - … doliczył do trzech, które splotło się z moim protestem. - NIE! - krzyknęłam ale dłonie rozwinęły się w zaskoczeniu, opuszki pomknęły po materiale i odsłoniętych fragmentach, mimo że próbowały nie złapały go, kiedy odepchnął mnie od siebie. Palce zacisnęły się na pustce, muskając po drodze rękę, zanim straciły ją całkiem. Tyle zostało z razem. Organ ścisnął mi się. Dłoń zacisnęła na różdżce, kiedy zrozumiałam, że nie zdążę zrobić niczego przed spotkaniem z ziemią. Uniosłam dłonie, żeby zasłonić głowę, przygotowując się na ból zderzenia z nią. Ale ten nie nadszedł. Uchyliłam oko, kiedy siła szarpnęła mnie i upuściła na ziemię bezboleśnie. Serce obijało mi się aż w uszach. Szumiało, ale nie dziwacznymi szeptami - miarowym, szalonym biciem. Złapałam oddech, kiedy jego głos wypowiadający moje imię dotarł do mnie. I wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że obok rozpaczliwego strachu wybijanego rytmu łomoczącego serca, czuje rozpalającą się wściekłość. Podparłam się na obdartych dłoniach wykrzywiając usta. Zwracając głowę w stronę dźwięku. Zaciskając usta w złości i ze złością spoglądając ku niemu. Ukarłam go milczeniem w czasie którego brałam wdechy, a on znajdował się coraz bliżej. Zerwałam się na nogi i zatoczyłam pod ogromem emocji buzujących w środku. A może zwyczajnie nie łapiąc ręki, czując tą jego. Rozwierając oczy w zdumieniu. Tęczówki odnajdywały kolejne elementy. Dostrzegły cienie. Po kręgosłupie przemknął dreszcz. - Jim… - wypadło z trwogą, złością i żałością jednocześnie z ust kiedy uświadomiłam sobie co zrobił. Teraz już całkowicie i dokładnie. Kiedy widziałam jak on wyglądał, kiedy mi nie stało się nic. Brwi uniosły mi się w bezbrzeżnej rozpaczy. Drżące dłonie poruszyły się w pierwszy odruchu żeby się wyrwać. - Jak mogłeś! - sapnęłam z wyrzutem. Razem, zmienić na ty. Wybrać za mnie. Wymóc. Ale nie wyrwałam się, zamiast tego ręka uniosła się wyżej w kierunku jego twarzy. Cała drżała, jak i reszta ciała. Kiedy strwożone spojrzenie przesuwało się po krwi na brwi, nosie, policzkach. - Przepraszam. Przepraszam. - szeptałam nieprzytomnie, kiedy palce mimowolnie chciały owinąć się przy brodzie. Ale kiedy opuszki dotknęły jego skóry ręka zamarła, zadrżała, nie ruszyła się dalej. Druga z różdżką uniosła się. - Naprawię… Naprawię… - to. Chciałam powiedzieć, ale drżące, spazmatyczne wdechy nie pozwoliły mi skończyć. Przerażona tym, co widziałam. Tym co zniósł rzucając zaklęcie na mnie. Oczy zaszły łzami. To była moja wina. Mówił słowa, słowa które rozumiałam, ale drżące wargi nie wypuściły potwierdzenia. Pokręciłam głową. Bo choć jego słowa zdawały się zapewnieniem, jednocześnie zdawały się zakładać najgorsze. - Razem. - to nawet nie brzmiało jak przypomnienie. Bardziej jak błagalna prośba. Która zamarła mi na ustach, wraz z zmieniającym się otoczeniem. Rozbiegającymi się, cienistymi końmi. Najpierw dostrzegłam minę Jamesa wpatrującego się w coś. Miałam wrażenie, że moja głowa odwraca się w tamtą stronę wieczność, a serce, zaraz wyrwie się z klatki całkiem. Choć odwróciła się szybciej, niźli normalnie przez zaklęcie. Zrobiłam krok tyłem w kierunku domu, zlęknione spojrzenie zwracając ku znajomym tęczówką. Dłoń ześlizgnęła mi się z jego twarzy na ramię. Myśli zalały głowę. Wiedziałam, że miał rację. Musieliśmy dostać się do tego domu. Ale czemu w każdym słowie przesuwał mnie przed siebie? Gdzie było to razem z wcześniej. Broda mi zadrżała, usta wykrzywiły się, brwi uniosły. Jedno zduszone słowo padające z jego ust sprawiło, że mimo buzujących emocji, całkowitej niezgody, mimowolnie kręcącej się głowy w końcu nią przytaknęłam. Jakbym przegrała, nie, jakbym sama porzucała teraz to razem z wcześniej. Strachliwie, zdradliwie, nie znosząc siebie jeszcze bardziej. Brwi uniosły się w mieszaninie strachu i smutku. Przerażenie zalało mnie całą na dźwięk, który poniósł się po polanie. Zmroził na ułamek sekundy, rozchyliłam wargi przesuwając spojrzenie od cienistego stwora na niego z niemożliwą do wypowiedzenia ilością słów, które ugrzęzły mi w gardle. - Nie zrób nic głupiego. - poprosiłam szybko w obawie wypuszczając słowa przez zduszone gardło. - Ascendio. - przypomniałam mu jeszcze, ono jedno mogło pomóc się tam dostać. Palce zacisnęły na chwilę na jego ramieniu. Kiedy poddałam się, pozwalając pojawić się pustce pod palcami, odwracając się w kierunku domu, by spinając każdy jeden mięsień zrzucić się do możliwie najszybszego biegu na jaki było mnie stać ulegając lekkiemu popchnięciu, jakby znaczyło start tego przerażającego wyścigu. Walka, nie miała sensu. Czułam podskórnie, że nie jestem w stanie pokonać tego czegoś. Byłam zbyt słaba. Bezsilna. Łzy pomknęły mi po policzkach. Zacisnęłam usta koncentrując spojrzenie na budynku. Wyciągnęłam rękę z różdżką w jego stronę. - Ascendio. - wybrałam próbując skoncentrować się na zaklęciu. Licząc, że magia nie opuści mnie w tym momencie. Zwalczając palącą potrzebę duszy i ciała, by obejrzeć się za siebie.
Obiecał być za mną przecież.
| biegnę do chaty
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire