Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Boczna sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Boczna sala
Małe, dość puste pomieszczenie z wysłużoną drewnianą podłogą pokrytą wytartymi śladami. Pod ścianami stoi kilka ław, lecz oprócz nich próżno by szukać innych mebli - poza stoliczkiem z dużym gramofonem, pod którym znajduje się karton z podpisanymi płytami. Sala służy potańcówkom rozkwitającym wieczorami; zbierają się tu goście w każdym wieku, żeby ruszyć do tańca, a ci, którym doskwierają wszelkie opory, mogą pozbyć się ich dzięki mnogości alkoholów oferowanych przy barze.
– W eliksirach zawsze trzeba wziąć pod uwagę fakt, że istnieje taka tyci-tyci szansa na to, że jednak nie wszystko pójdzie po myśli alchemika… – Prima zakołysała się na piętach, splotła ręce za plecami. – Jestem zatem na 99% pewna tego, że nie skończy się to pożarem. Ten jeden procent… obawiam się, że nie wymażemy jego istnienia, Brendanie. Pozostanie w obliczeniach, irytujący i nieproszony, jak mucha w herbacie.
Jej beztroska postawa nieco struchlała pod naporem argumentu z dziedziny “dołączyłbym wcześniej”. Jak miała na to odpowiedzieć? Że nie chciała by się narażał? On, dorosły mężczyzna, o wiele silniejszy i bieglejszy w czarach od niej? Brzmiało to głupio, może nawet dziecinnie, stawiało w złym świetle. Nie chciała by ktokolwiek postrzegał Elrica w złym świetle.
– To był mój sekret, Elricu – stwierdziła w końcu tajemniczo – zakładam, że ty także posiadasz swoje.
Uśmiechnęła się bezbronnie, gdy ucałował ją w czoło – nigdy nie potrafiła odciąć się od ciepła płynącego z drobnych gestów. Sprzeciw, bunt wobec jego wcześniejszych słów rozmył się natychmiast, pozostawiając po sobie jedynie napięcie spowodowane wezwaniem i iskrę zainteresowania nową, nieco pokiereszowaną, twarzą.
– Prima Lovegood – przedstawiła się i skinęła głową Williamowi w odpowiedzi na jego powitanie. – Alchemik – dodała jeszcze na doczepkę, nagle czując paląca potrzebę wyjaśnienia swojej obecności (roli?) wśród Zakonników. Aurorów, wojowników, bohaterów, osób z listów gończych. Wśród takich ludzi – w pobliżu samego ministra – czuła się nagle bardzo mała i bardzo nieważna.
Z duszą na ramieniu przeszła do bocznej sali, tam zajęła miejsce, raz po raz przyglądając się nieznajomym twarzom i z ciepłem w sercu rozpoznając te znane. Uśmiechnęła się serdecznie do Herberta i krótko uniosła dłoń w geście pozdrowienia, skinęła głową także Vincentowi. W całym tym zamieszaniu zgubiła na chwilę Elrica, ale krewny szybko się odnalazł. Kiedy Justine zabezpieczała pomieszczenie zaklęciem wyciszającym, Prima zainteresowała się młodzieżą zajmującą stołki. Obecność młodych duchów była miła i cierpka zarazem; im więcej oddanych Zakonowi osób, tym lepiej. Z drugiej strony, byli tacy młodzi… powinni teraz korzystać z życia, bawić się i nie dbać o jutro, zamiast się o nie bić. Westchnęła w duchu, ale uśmiechnęła się miło do każdego z chłopców. Co za czasy.
Brendan zajął miejsce obok, powoli wszystko zdawało się stabilizować i cichnąć w oczekiwaniu na powrót lorda Longbottoma, kiedy znów skrzypnęły drzwi, rozległy się ciężkie kroki, a po chwili miejsce po jej prawej zajął jakiś czarodziej. Obrzuciła go krótkim, nieuważnym spojrzeniem, znów pochłonęła ją torba, a po chwili dotarło do niej kogo widziała. Obejrzała się w stronę Kierana powoli, tym razem z pełną uwagą i z zainteresowaniem. Wyglądał nieco lepiej niż ostatnio, choć wciąż miała wrażenie, że do szczytu formy wciąż nie wrócił. Wahała się chwilę, ale ostatecznie zdobyła się na gest: uniosła dłoń, ścisnęła go za ramię i przechyliła się w bok by móc zajrzeć mu w oczy. Warkocz zakołysał się w powietrzu.
– Mówią, że oczy zdradzają o człowieku więcej niż jego mina – rzuciła cichym, żartobliwym tonem – witaj, Kieranie. Dobrze cię znów widzieć. – Wróciła do poprzedniej pozycji, znów przerzuciła warkocz przez ramię. Chciała coś jeszcze dodać, dyskretnie zapytać czy nie potrzebuje już eliksiru słodkiego snu, ale w tym momencie wrócił lord minister i wszystko o czym myślała zniknęło jak za dotknięciem różdżki.
Z wahaniem sięgnęła po kubek, oplotła go zziębniętymi dłońmi. Naczynie przyjemnie ogrzewało skórę.
W absolutnym skupieniu wysłuchała słów ministra i choć temat plugawych cieni był dla niej dość odległy, tak przypomniała sobie o tamtej przepowiedni. Nie posiadała wiele informacji, ale poczuła się w obowiązku by przytoczyć je wszystkim zebranym. Odczekała aż skończy się wypowiedź Justine – która swoją drogą nadal peszyła ją samą obecnością – i spojrzała niepewnie po wszystkich zebranych. Myśl, Prima – nakazała sobie samej – pomyśl o tym jak o wykładzie.
– W sierpniu na brzeg plaży w Weymouth wypłynęła przepowiednia, dokładnie taka jakie przechowuje się w Departamencie Tajemnic – odezwała się w końcu; głos z każdym słowem nabierał coraz więcej pewności i opanowania – została zabezpieczona i przekazana do analizy, której podjęłam się ja, Justine, Vincent i zaufany jasnowidz. Pamiętam dokładnie jej słowa, brzmiała tak: w nieharmonii Wenus i Jowisza, gdy chmura przykryje dwa słońca, gdy jeden drugiemu da olej pszeniczny, bestie dzikim głodem przepłyną rzeki, wąż utkany z mroku nasyci się mocą, dokonując trzęsienia ziemi, morza i krajów. I wtem noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie, a wtedy dokona się i skończy me proroctwo.
Prima wzdrygnęła się na samo wspomnienie tamtego głosu, tamtej aury roztaczanej przez artefakt. Mogłaby ją opisać nawet przez sen, a słowa – po tylu powtórzeniach – wyryły się w jej pamięci tak dokładnie, że zastąpiły chwilowo recepturę zaawansowanego antidotum.
– Nieharmonia Wenus i Jowisza to przeciwstawny układ planet, opozycja. Almanachy – szczególnie te poczynione ręką Greków – podają powszechną interpretację zjawiska jako próby, testy albo przeszkodę, którą da się usunąć. 12 sierpnia, tuż przed katastrofą, mieliśmy kwadraturę Wenus i Jowisza, to układ o nieco odmiennym charakterze, skupiający się także na wydarzeniach posiadających właściwości katalityczne, które mogą przynieść przemianę i oczyszczenie. Jasnowidz, który dokonywał z nami analizy, zdradził nam, że w dniu kataklizmu, właściwie tuż przed godziną zero, doświadczył wizji w której pojawił się ów tajemniczy wąż, a wraz z nim pojawiła się wielka fala – dokończyła na wydechu. Chwilę jeszcze myślała, chmurnie ściągając brwi.
– Przejrzałam wszystkie dostępne źródła; astronomowie lubią rozpisywać się o niecodziennych zjawiskach i naturze nieba. Ruchy planet zamykają się w cyklach, każde przesunięcie da się przewidzieć jeśli zna się trajektorię, ale nikt nigdy nie odnotował pojawienia się komety, która wisiałaby na niebie tak długo, a następnie rozszczepiła się i spadła, sprowadzając na ziemię niezrozumiałe, ciemne moce.
Umilkła, a kiedy dotarło do niej ile osób się jej przygląda – speszyła się, wbiła wzrok w kubek i jego parującą zawartość.
– To wszystko, co wiem – dokończyła słabym głosem. Mieszkanie na odludziu zdecydowanie odebrało jej dawną swobodę wystąpień.
Jej beztroska postawa nieco struchlała pod naporem argumentu z dziedziny “dołączyłbym wcześniej”. Jak miała na to odpowiedzieć? Że nie chciała by się narażał? On, dorosły mężczyzna, o wiele silniejszy i bieglejszy w czarach od niej? Brzmiało to głupio, może nawet dziecinnie, stawiało w złym świetle. Nie chciała by ktokolwiek postrzegał Elrica w złym świetle.
– To był mój sekret, Elricu – stwierdziła w końcu tajemniczo – zakładam, że ty także posiadasz swoje.
Uśmiechnęła się bezbronnie, gdy ucałował ją w czoło – nigdy nie potrafiła odciąć się od ciepła płynącego z drobnych gestów. Sprzeciw, bunt wobec jego wcześniejszych słów rozmył się natychmiast, pozostawiając po sobie jedynie napięcie spowodowane wezwaniem i iskrę zainteresowania nową, nieco pokiereszowaną, twarzą.
– Prima Lovegood – przedstawiła się i skinęła głową Williamowi w odpowiedzi na jego powitanie. – Alchemik – dodała jeszcze na doczepkę, nagle czując paląca potrzebę wyjaśnienia swojej obecności (roli?) wśród Zakonników. Aurorów, wojowników, bohaterów, osób z listów gończych. Wśród takich ludzi – w pobliżu samego ministra – czuła się nagle bardzo mała i bardzo nieważna.
Z duszą na ramieniu przeszła do bocznej sali, tam zajęła miejsce, raz po raz przyglądając się nieznajomym twarzom i z ciepłem w sercu rozpoznając te znane. Uśmiechnęła się serdecznie do Herberta i krótko uniosła dłoń w geście pozdrowienia, skinęła głową także Vincentowi. W całym tym zamieszaniu zgubiła na chwilę Elrica, ale krewny szybko się odnalazł. Kiedy Justine zabezpieczała pomieszczenie zaklęciem wyciszającym, Prima zainteresowała się młodzieżą zajmującą stołki. Obecność młodych duchów była miła i cierpka zarazem; im więcej oddanych Zakonowi osób, tym lepiej. Z drugiej strony, byli tacy młodzi… powinni teraz korzystać z życia, bawić się i nie dbać o jutro, zamiast się o nie bić. Westchnęła w duchu, ale uśmiechnęła się miło do każdego z chłopców. Co za czasy.
Brendan zajął miejsce obok, powoli wszystko zdawało się stabilizować i cichnąć w oczekiwaniu na powrót lorda Longbottoma, kiedy znów skrzypnęły drzwi, rozległy się ciężkie kroki, a po chwili miejsce po jej prawej zajął jakiś czarodziej. Obrzuciła go krótkim, nieuważnym spojrzeniem, znów pochłonęła ją torba, a po chwili dotarło do niej kogo widziała. Obejrzała się w stronę Kierana powoli, tym razem z pełną uwagą i z zainteresowaniem. Wyglądał nieco lepiej niż ostatnio, choć wciąż miała wrażenie, że do szczytu formy wciąż nie wrócił. Wahała się chwilę, ale ostatecznie zdobyła się na gest: uniosła dłoń, ścisnęła go za ramię i przechyliła się w bok by móc zajrzeć mu w oczy. Warkocz zakołysał się w powietrzu.
– Mówią, że oczy zdradzają o człowieku więcej niż jego mina – rzuciła cichym, żartobliwym tonem – witaj, Kieranie. Dobrze cię znów widzieć. – Wróciła do poprzedniej pozycji, znów przerzuciła warkocz przez ramię. Chciała coś jeszcze dodać, dyskretnie zapytać czy nie potrzebuje już eliksiru słodkiego snu, ale w tym momencie wrócił lord minister i wszystko o czym myślała zniknęło jak za dotknięciem różdżki.
Z wahaniem sięgnęła po kubek, oplotła go zziębniętymi dłońmi. Naczynie przyjemnie ogrzewało skórę.
W absolutnym skupieniu wysłuchała słów ministra i choć temat plugawych cieni był dla niej dość odległy, tak przypomniała sobie o tamtej przepowiedni. Nie posiadała wiele informacji, ale poczuła się w obowiązku by przytoczyć je wszystkim zebranym. Odczekała aż skończy się wypowiedź Justine – która swoją drogą nadal peszyła ją samą obecnością – i spojrzała niepewnie po wszystkich zebranych. Myśl, Prima – nakazała sobie samej – pomyśl o tym jak o wykładzie.
– W sierpniu na brzeg plaży w Weymouth wypłynęła przepowiednia, dokładnie taka jakie przechowuje się w Departamencie Tajemnic – odezwała się w końcu; głos z każdym słowem nabierał coraz więcej pewności i opanowania – została zabezpieczona i przekazana do analizy, której podjęłam się ja, Justine, Vincent i zaufany jasnowidz. Pamiętam dokładnie jej słowa, brzmiała tak: w nieharmonii Wenus i Jowisza, gdy chmura przykryje dwa słońca, gdy jeden drugiemu da olej pszeniczny, bestie dzikim głodem przepłyną rzeki, wąż utkany z mroku nasyci się mocą, dokonując trzęsienia ziemi, morza i krajów. I wtem noc weźmie wszystkie pozostające dni w swe panowanie, a wtedy dokona się i skończy me proroctwo.
Prima wzdrygnęła się na samo wspomnienie tamtego głosu, tamtej aury roztaczanej przez artefakt. Mogłaby ją opisać nawet przez sen, a słowa – po tylu powtórzeniach – wyryły się w jej pamięci tak dokładnie, że zastąpiły chwilowo recepturę zaawansowanego antidotum.
– Nieharmonia Wenus i Jowisza to przeciwstawny układ planet, opozycja. Almanachy – szczególnie te poczynione ręką Greków – podają powszechną interpretację zjawiska jako próby, testy albo przeszkodę, którą da się usunąć. 12 sierpnia, tuż przed katastrofą, mieliśmy kwadraturę Wenus i Jowisza, to układ o nieco odmiennym charakterze, skupiający się także na wydarzeniach posiadających właściwości katalityczne, które mogą przynieść przemianę i oczyszczenie. Jasnowidz, który dokonywał z nami analizy, zdradził nam, że w dniu kataklizmu, właściwie tuż przed godziną zero, doświadczył wizji w której pojawił się ów tajemniczy wąż, a wraz z nim pojawiła się wielka fala – dokończyła na wydechu. Chwilę jeszcze myślała, chmurnie ściągając brwi.
– Przejrzałam wszystkie dostępne źródła; astronomowie lubią rozpisywać się o niecodziennych zjawiskach i naturze nieba. Ruchy planet zamykają się w cyklach, każde przesunięcie da się przewidzieć jeśli zna się trajektorię, ale nikt nigdy nie odnotował pojawienia się komety, która wisiałaby na niebie tak długo, a następnie rozszczepiła się i spadła, sprowadzając na ziemię niezrozumiałe, ciemne moce.
Umilkła, a kiedy dotarło do niej ile osób się jej przygląda – speszyła się, wbiła wzrok w kubek i jego parującą zawartość.
– To wszystko, co wiem – dokończyła słabym głosem. Mieszkanie na odludziu zdecydowanie odebrało jej dawną swobodę wystąpień.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Sala stopniowo zapełniała się ludźmi, a harmider głosów - kobiecych, męskich, młodych i ochrypłych - wciskał się upiornie w uszy i w głąb czaszki aż nabrał chęci wsadzenia sobie samemu palców w bębenki. Był roztargniony, spocony i niepewny tego co usłyszy - czy to będą dobre wieści, czy złe, czy Lucinda została już znaleziona, czy miało się odbyć przesłuchanie, jakiś sąd - czy może chodziło o coś jeszcze innego, gorszego? Wyrwano ich z domu tak nagle, w tym jego, choć nie miał jeszcze dotąd okazji spotkać się w większym gronie z pozostałymi Zakonnikami. Nie mogło chodzić o rzecz błahą, gdyby mieli się aklimatyzować przy piwie pewnie miałby więcej czasu na reakcję.
Wiele twarzy widział dziś po raz pierwszy, a tym, którzy zatrzymywali się, aby się z nim przywitać kiwał głową z niemrawym, zmęczonym uśmiechem. Na dłużej spojrzał w oczy Percivalowi, zawiązała się między nimi chwilowa i urwana nić porozumienia. Widzieli się tak niedawno a równie dobrze jakby po raz pierwszy - tu, w tych nowych okolicznościach. Raz po raz wzrok uciekał mu w kierunku Primy, Thalii i Adriany, aż w końcu musiał zacisnąć powieki i przesunąć kciukami wzdłuż nasady nosa. Bolała go głowa i drapało w gardle, co mogło być pierwszym objawem magicznego kataru, ale zapewne wynikało po prostu z wyczerpania. Powinien spać więcej, unikał jednak łóżka z obawy przed wizjami, przed tą ciemnością, która nacierała na niego ze wszystkich kątów sypialni. Zawsze istniało coś czym mógł zajmować się wieczorami, żeby na kanapę paść dopiero wówczas, gdy nie będzie już w stanie ustać na nogach.
Kiedy postawiono przed nim cynowy kufel z czymś gorącym i ostrym oparł na nim instynktownie drżące ręce. Może z powodu parnego powietrza przepełnionej sali, ale zdawało mu się, że nie jest w stanie zaczerpnąć głębszego tchu. Wzdrygnął się instynktownie, gdy ostatnie wolne miejsce pomiędzy nim a poważnie wyglądającą kobietą zajął sam Minister. Jakoś z instynktu, z szacunku chciał wyprostować plecy i skrzyżować ramiona na blacie, wygłuszyć ten narastający pisk w uszach, żeby wysłuchać co tak ważkiego lord miał im do przekazania, ale kiedy mimochodem opuścił wzrok, żeby nieco odsunąć od siebie kufel...
Drewniany, poobcierany blat przybliżył się gwałtownie, oczy wywróciły mu białkami na wierzch, skórę oblał zimny pot. Przez kilka dłuższych minut siedział tak z głową nisko opuszczoną nad blatem, poskręcanymi włosami niemal muskającymi krawędź kufla. Wszystkie mięśnie miał napięte i drżał nieco, choć nie na tyle wyraźnie, by dostrzegli to ci, którzy nie siedzieli w jego bezpośredniej bliskości. Gdy poderwał się w końcu, przeczesując włosy rozdygotaną dłonią, Harold Longbottom mówił już od dłuższej chwili i nie mógł zrozumieć kontekstu.
Dostanie się tam jest niemożliwe – wejście jest zaklęte, przypieczętowane magią zbyt potężną, by jakikolwiek żyjący czarodziej mógł złamać ją w pojedynkę.
Dostanie się... gdzie? Zmarszczył brwi, nadal roztrzęsiony i zażenowany swoją chwilową niedyspozycją. Starał się słuchać uważnie, samodzielnie domyśleć się choć części z tego, czego nie miał szansy usłyszeć wcześniej, ale wszystkie słowa Ministra, mimo że siedział tak blisko, zlewały mu się w jeden, pozbawiony sensu dźwięk. Rozejrzał się uważnie po twarzach wszystkich zebranych, by wyłapać, czy ktokolwiek wgapiał się teraz w niego jak w cholerne dziwadło, którym był.
Nie mógł zapanować nad drżeniem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się to na jawie. Czy to przez skrajne zmęczenie? Czy przysnął na chwilę? Był przecież tak cholernie skupiony.
Miał ochotę schować twarz w dłoniach i nie zrobił tego tylko dlatego, że nie był sam. Zamiast tego sięgnął po kufel i wypił połowę jego zawartości jednym haustem, parząc sobie przy tym język, wargi i gardło. Lewa dłoń, sparzona od cyny, nadal go piekła, ale poza tym...
Poza tym było mu obrzydliwie zimno.
Skupić był się w stanie dopiero gdzieś między słowami Justine a słowami Primy. W ustach mu zaschło, choć dopiero co pił i uśmiechnął się ponuro sam do siebie, gdy zrozumiał, że w czasie, w którym on odbudowywał szopy w Dolinie i bezskutecznie szukał Lucy Prima najwyraźniej wyławiała starożytne przepowiednie z morza i próbowała rozkładać je na czynniki pierwsze z aurorkami i... jasnowidzami. Kolejne osoby zabierały głos, a on nie miał w głowie nic poza śniegiem, ciemnością i ogniem. Raz otworzył usta, ale równie szybko je zamknął.
Nie mógł dodać od siebie nic, jeżeli sam niczego nie rozumiał.
Wiele twarzy widział dziś po raz pierwszy, a tym, którzy zatrzymywali się, aby się z nim przywitać kiwał głową z niemrawym, zmęczonym uśmiechem. Na dłużej spojrzał w oczy Percivalowi, zawiązała się między nimi chwilowa i urwana nić porozumienia. Widzieli się tak niedawno a równie dobrze jakby po raz pierwszy - tu, w tych nowych okolicznościach. Raz po raz wzrok uciekał mu w kierunku Primy, Thalii i Adriany, aż w końcu musiał zacisnąć powieki i przesunąć kciukami wzdłuż nasady nosa. Bolała go głowa i drapało w gardle, co mogło być pierwszym objawem magicznego kataru, ale zapewne wynikało po prostu z wyczerpania. Powinien spać więcej, unikał jednak łóżka z obawy przed wizjami, przed tą ciemnością, która nacierała na niego ze wszystkich kątów sypialni. Zawsze istniało coś czym mógł zajmować się wieczorami, żeby na kanapę paść dopiero wówczas, gdy nie będzie już w stanie ustać na nogach.
Kiedy postawiono przed nim cynowy kufel z czymś gorącym i ostrym oparł na nim instynktownie drżące ręce. Może z powodu parnego powietrza przepełnionej sali, ale zdawało mu się, że nie jest w stanie zaczerpnąć głębszego tchu. Wzdrygnął się instynktownie, gdy ostatnie wolne miejsce pomiędzy nim a poważnie wyglądającą kobietą zajął sam Minister. Jakoś z instynktu, z szacunku chciał wyprostować plecy i skrzyżować ramiona na blacie, wygłuszyć ten narastający pisk w uszach, żeby wysłuchać co tak ważkiego lord miał im do przekazania, ale kiedy mimochodem opuścił wzrok, żeby nieco odsunąć od siebie kufel...
Drewniany, poobcierany blat przybliżył się gwałtownie, oczy wywróciły mu białkami na wierzch, skórę oblał zimny pot. Przez kilka dłuższych minut siedział tak z głową nisko opuszczoną nad blatem, poskręcanymi włosami niemal muskającymi krawędź kufla. Wszystkie mięśnie miał napięte i drżał nieco, choć nie na tyle wyraźnie, by dostrzegli to ci, którzy nie siedzieli w jego bezpośredniej bliskości. Gdy poderwał się w końcu, przeczesując włosy rozdygotaną dłonią, Harold Longbottom mówił już od dłuższej chwili i nie mógł zrozumieć kontekstu.
Dostanie się tam jest niemożliwe – wejście jest zaklęte, przypieczętowane magią zbyt potężną, by jakikolwiek żyjący czarodziej mógł złamać ją w pojedynkę.
Dostanie się... gdzie? Zmarszczył brwi, nadal roztrzęsiony i zażenowany swoją chwilową niedyspozycją. Starał się słuchać uważnie, samodzielnie domyśleć się choć części z tego, czego nie miał szansy usłyszeć wcześniej, ale wszystkie słowa Ministra, mimo że siedział tak blisko, zlewały mu się w jeden, pozbawiony sensu dźwięk. Rozejrzał się uważnie po twarzach wszystkich zebranych, by wyłapać, czy ktokolwiek wgapiał się teraz w niego jak w cholerne dziwadło, którym był.
Nie mógł zapanować nad drżeniem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się to na jawie. Czy to przez skrajne zmęczenie? Czy przysnął na chwilę? Był przecież tak cholernie skupiony.
Miał ochotę schować twarz w dłoniach i nie zrobił tego tylko dlatego, że nie był sam. Zamiast tego sięgnął po kufel i wypił połowę jego zawartości jednym haustem, parząc sobie przy tym język, wargi i gardło. Lewa dłoń, sparzona od cyny, nadal go piekła, ale poza tym...
Poza tym było mu obrzydliwie zimno.
Skupić był się w stanie dopiero gdzieś między słowami Justine a słowami Primy. W ustach mu zaschło, choć dopiero co pił i uśmiechnął się ponuro sam do siebie, gdy zrozumiał, że w czasie, w którym on odbudowywał szopy w Dolinie i bezskutecznie szukał Lucy Prima najwyraźniej wyławiała starożytne przepowiednie z morza i próbowała rozkładać je na czynniki pierwsze z aurorkami i... jasnowidzami. Kolejne osoby zabierały głos, a on nie miał w głowie nic poza śniegiem, ciemnością i ogniem. Raz otworzył usta, ale równie szybko je zamknął.
Nie mógł dodać od siebie nic, jeżeli sam niczego nie rozumiał.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyprostował się w miejscu niemal od razu, gdy tylko dostrzegł sylwetkę lorda Ministra powracającego do sali. Przez moment spojrzał w bok na chłopaków, następnie zaś po ludziach zasiadających na obu ławach. Drgnął w impulsie, który nakazywał mu powstać na znak szacunku, ale nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek wstawał, także i on pozostał na miejscu. Złapał jeszcze spojrzenie Williama, posyłając mu ciepły, ale naznaczony nerwowością uśmiech. Nie na jego widok, ale na oczekiwanie na to, po co zostali tu wszyscy ściągnięci.
Wpatrywał się w lorda Ministra bez nawet najmniejszego uciekania wzrokiem, chociaż nie odpowiadał na podziękowania. Postanowił milczeć, tak długo, jak nie miał nic mądrego do powiedzenia, to była chyba mądra taktyka, a bardzo nie chciał zbłaźnić się w oczach sir Longbottoma. Wiedział i teraz także widział, ile ten człowiek poświęcił. Nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla całego kraju. Nie tylko dla czarodziejów, ale również mugoli. Czarodziej taki jak sir Longbottom nie rodził się w każdym pokoleniu, jak wielkie szczęście mieli, móc dzielić życie razem z nim? Wspomnienie cienistych bestii sprawiło, że poczuł nieprzyjemny, zimny dreszcz na własnych plecach. Starał się z całych sił zepchnąć go na granicę świadomości, jak najdalej od przyjmowanych słów lorda Ministra, bo to one były w tej chwili najważniejsze. Wychylił się jednakże do przodu, w stronę mapy. Okulary były już wystarczającą wskazówką, że nie widział najlepiej na świecie, potrzebował odrobinę pomocy, aby dostrzec odpowiednie znaki i kontury. Różdżka ministra wycelowana była w góry Szkocji, dostanie się do miejsca, w którym znajdowały się cieniste istoty niemożliwe, a sama perspektywa spotkania się z nimi twarzą w twarz — niezbyt przyjemna, łagodnie mówiąc. Oliver wiedział jednak, że jego własne zachcianki były niczym wobec obowiązku, który zdecydował się przyjąć na swoje barki, gdy zadeklarował wsparcie Zakonowi Feniksa. Służyć miał mu całym sobą, na szali kładąc życie. Jeżeli taka będzie wola lorda Ministra, niech tak się stanie. Poruszył się nerwowo na stołku na wspomnienie komety, magi—astronomów i magicznej energii, choć w jego mimice dominowało zaciekawienie. Numerologia nie była jego forte, znał jej podstawy, ale żałował, że nie wiedział więcej — wtedy może pulsowanie i odliczanie mogłoby doprowadzić i jego na jakiś trop, może mógłby sam przyłożyć swoją cegiełkę do badań.
Nie poruszył się natomiast, gdy sir Longbottom nakazał wątpiącym wyjście ze spotkania. Przysłuży się tak, jak Minister uzna to za stosowne, zrobi wszystko, by przekroczyć oczekiwania. Był tego pewien. Spojrzał jednakże na Justine, kiedy ona zabrała głos. Jego twarz stężała w powadze, pamiętał tamten dzień, pamiętał krew lejącą się z uszu, nosa, pamiętał krwawe łzy. Pamiętał, o czym mówiła Kerstin i o czym mówił Vincent i jak nie dało się ich wyprosić, jak musiał powstrzymywać blondynkę siłą, żeby nie weszła do morza ku swojej zagładzie. Jak doszły go słuchy o fali samobójstw w sąsiednim miasteczku. Nie odezwał się od razu, powracając najpierw myślami do majowej nocy w Warwickshire, pod Szarodrzewem, które odwiedził z Alfredem. A później było już za późno, bowiem przemówiła kolejna kobieta, tym razem jednakże mu nieznajoma. Mówiła o gwiazdach w sposób przystępny, wystarczający chyba, aby zupełne nogi z astronomii pojęli istotę rzeczy nawet na absolutnie minimalnym poziomie, jeżeli tylko chcieli słuchać. Zmarszczył brwi na słowa o przepowiedni, zawsze bowiem naukę cenił bardziej od jasnowidzenia, które uważał bardziej za zabobony, sparzony o jeden raz za dużo przez oszustów za jasnowidzów się podających. Wstał ze stołka, gdy kobieta skończyła mówić.
— Bardzo pouczający wykład, będę miał do pani później kilka pytań, jeśli pani pozwoli — posłał jej ciepły uśmiech, nim jego twarz znów powróciła do pełni powagi, a spojrzenie szaroniebieskich oczu wyostrzyło się. — Co zaś się tyczy cienistych bestii, jak wspomniała Justine, mają one bardzo niebezpieczny wpływ na ludzką psychikę. W miasteczku znajdującym się na drodze ucieczki tych stworów odnotowano nietypową falę samobójstw, co tylko pokazuje, że ich moc oddziaływać może na sporą grupę ludzi jednocześnie, niezależnie od tego, czy i jaki magiczny potencjał posiadają. Sam widziałem je w początku maja w Warwickshire, w okolicy słynnego szarodrzewa. Pojawiły się tak naprawdę znikąd, w ciemności nocy podbitej zaklęciem Pavor veneno. Udało mi się przed nimi schronić za barierą stworzoną przez eliksir ochrony, szmalcownicy pozostający poza zasięgiem eliksiru stracili życie w bardzo brutalny sposób, gdybym nie wiedział, w jakim miejscu się znajdowali, nie mógłbym być pewien, do kogo lub czego należały szczątki. Przed ich pojawieniem się prowadziliśmy krótki pojedynek, więc bardzo możliwe, że teoria Justine jest trafna — po zakończeniu wypowiedzi usiadł na powrót na stołku, dłońmi rozprostowując materiał swoich spodni i w milczeniu przyłączając się do pytania o siedem lokalizacji, też był ich ciekaw.
Wpatrywał się w lorda Ministra bez nawet najmniejszego uciekania wzrokiem, chociaż nie odpowiadał na podziękowania. Postanowił milczeć, tak długo, jak nie miał nic mądrego do powiedzenia, to była chyba mądra taktyka, a bardzo nie chciał zbłaźnić się w oczach sir Longbottoma. Wiedział i teraz także widział, ile ten człowiek poświęcił. Nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla całego kraju. Nie tylko dla czarodziejów, ale również mugoli. Czarodziej taki jak sir Longbottom nie rodził się w każdym pokoleniu, jak wielkie szczęście mieli, móc dzielić życie razem z nim? Wspomnienie cienistych bestii sprawiło, że poczuł nieprzyjemny, zimny dreszcz na własnych plecach. Starał się z całych sił zepchnąć go na granicę świadomości, jak najdalej od przyjmowanych słów lorda Ministra, bo to one były w tej chwili najważniejsze. Wychylił się jednakże do przodu, w stronę mapy. Okulary były już wystarczającą wskazówką, że nie widział najlepiej na świecie, potrzebował odrobinę pomocy, aby dostrzec odpowiednie znaki i kontury. Różdżka ministra wycelowana była w góry Szkocji, dostanie się do miejsca, w którym znajdowały się cieniste istoty niemożliwe, a sama perspektywa spotkania się z nimi twarzą w twarz — niezbyt przyjemna, łagodnie mówiąc. Oliver wiedział jednak, że jego własne zachcianki były niczym wobec obowiązku, który zdecydował się przyjąć na swoje barki, gdy zadeklarował wsparcie Zakonowi Feniksa. Służyć miał mu całym sobą, na szali kładąc życie. Jeżeli taka będzie wola lorda Ministra, niech tak się stanie. Poruszył się nerwowo na stołku na wspomnienie komety, magi—astronomów i magicznej energii, choć w jego mimice dominowało zaciekawienie. Numerologia nie była jego forte, znał jej podstawy, ale żałował, że nie wiedział więcej — wtedy może pulsowanie i odliczanie mogłoby doprowadzić i jego na jakiś trop, może mógłby sam przyłożyć swoją cegiełkę do badań.
Nie poruszył się natomiast, gdy sir Longbottom nakazał wątpiącym wyjście ze spotkania. Przysłuży się tak, jak Minister uzna to za stosowne, zrobi wszystko, by przekroczyć oczekiwania. Był tego pewien. Spojrzał jednakże na Justine, kiedy ona zabrała głos. Jego twarz stężała w powadze, pamiętał tamten dzień, pamiętał krew lejącą się z uszu, nosa, pamiętał krwawe łzy. Pamiętał, o czym mówiła Kerstin i o czym mówił Vincent i jak nie dało się ich wyprosić, jak musiał powstrzymywać blondynkę siłą, żeby nie weszła do morza ku swojej zagładzie. Jak doszły go słuchy o fali samobójstw w sąsiednim miasteczku. Nie odezwał się od razu, powracając najpierw myślami do majowej nocy w Warwickshire, pod Szarodrzewem, które odwiedził z Alfredem. A później było już za późno, bowiem przemówiła kolejna kobieta, tym razem jednakże mu nieznajoma. Mówiła o gwiazdach w sposób przystępny, wystarczający chyba, aby zupełne nogi z astronomii pojęli istotę rzeczy nawet na absolutnie minimalnym poziomie, jeżeli tylko chcieli słuchać. Zmarszczył brwi na słowa o przepowiedni, zawsze bowiem naukę cenił bardziej od jasnowidzenia, które uważał bardziej za zabobony, sparzony o jeden raz za dużo przez oszustów za jasnowidzów się podających. Wstał ze stołka, gdy kobieta skończyła mówić.
— Bardzo pouczający wykład, będę miał do pani później kilka pytań, jeśli pani pozwoli — posłał jej ciepły uśmiech, nim jego twarz znów powróciła do pełni powagi, a spojrzenie szaroniebieskich oczu wyostrzyło się. — Co zaś się tyczy cienistych bestii, jak wspomniała Justine, mają one bardzo niebezpieczny wpływ na ludzką psychikę. W miasteczku znajdującym się na drodze ucieczki tych stworów odnotowano nietypową falę samobójstw, co tylko pokazuje, że ich moc oddziaływać może na sporą grupę ludzi jednocześnie, niezależnie od tego, czy i jaki magiczny potencjał posiadają. Sam widziałem je w początku maja w Warwickshire, w okolicy słynnego szarodrzewa. Pojawiły się tak naprawdę znikąd, w ciemności nocy podbitej zaklęciem Pavor veneno. Udało mi się przed nimi schronić za barierą stworzoną przez eliksir ochrony, szmalcownicy pozostający poza zasięgiem eliksiru stracili życie w bardzo brutalny sposób, gdybym nie wiedział, w jakim miejscu się znajdowali, nie mógłbym być pewien, do kogo lub czego należały szczątki. Przed ich pojawieniem się prowadziliśmy krótki pojedynek, więc bardzo możliwe, że teoria Justine jest trafna — po zakończeniu wypowiedzi usiadł na powrót na stołku, dłońmi rozprostowując materiał swoich spodni i w milczeniu przyłączając się do pytania o siedem lokalizacji, też był ich ciekaw.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Prześlizgnął się spojrzeniem po przechodzącym obok Castorze, który najwyraźniej sprowokowany, odprowadzał rudowłosą kobietę na inne miejsce — roszady przy stołkach wyglądały prawie jak te w Hogwarcie, ale to zwykle oni byli przesadzani z miejsca na miejsce. Zerknął porozumiewawczo na Marcela, czy dalej mu było nie do śmiechu? A potem pochylił głowę rzucając okiem na Cecila, zastanawiając się, czy dalej stresował się równie mocno. Pamiętał panikę w jego głosie, kiedy zastanawiał się, czy nie okrzyknęli go już dezerterem. Zaraz potem jednak przed nimi pojawił się nikt inny, jak Moore. Przywitał się z Sallowem, ale nie pominął także ich, więc wstał odruchowo, podając mu dłoń — pamiętał, że był doskonałym szukającym równie dobrze jak to co wygadywał na jego temat, kiedy sprzeczał się z przyjacielem o działalność w tej organizacji.
— James — przedstawił się, patrząc na niego. — Jestem... przyjacielem Liddy. Też — zerknął na Marcela. Odprowadził go wzrokiem ponownie zajmując swoje miejsce. Obserwował zajmujących wolne miejsca czarodziejów uważnie, zastanawiając się ilu z nich minęło go na ulicach Londynu albo Plymouth, zanim całe to piekło się rozpoczęło; starał się omijać przy tym oboje Weasleyów, choć z różnych powodów, ich obecność nie działała na niego dobrze. O plakatach rozwieszonych w Londynie dawno zapomniano, twarze rebelii nie zdobiły już opustoszałych ulic, nie licząc Justine Tonks, Harolda Longbottoma i tego jednego czarodzieja, na którym zawiesił wzrok na dłużej, kiedy wchodził, ostatecznie zajmując miejsce na samym końcu ławy po jego prawej stronie. Jego nazwisko nie mówiło mu wiele, podobnie jak historia — kim był i czym zawinił, nie wiedział, ale cena za jego głowę była wysoka. Niepoprawnie wysoka. Wpatrywał się w niego przez pewną chwilę, aż w końcu zdecydował się pochylić znów w kierunku Marcela.
— A ten mężczyzna? Na końcu tej ławy? — Spojrzał na blondyna. Szeptał, choć przecież tak samo jak wokół panował szmer i trudno było cokolwiek zrozumieć, tak każdy kto chciał mógł usłyszeć wszystko — wystarczyło tylko wytężyć słów. — Jest na plakatach — podsunął mu powód, dla którego pytał. — Co on zrobił?— Dlaczego znajdowali się na nich Harold Longbottom i Justine Tonks rozumiał, ale on? Ale zaraz przed nimi pojawił się Harold Longbottom, więc umilkł. Wspomnienie cienistych istot wywołało w nim nieprzyjemny dreszcz. Poruszył się nerwowo na siedzeniu, fantomowy ból rozsadził go od środka walcząc o uwagę z dawnym strachem. Zerknął na Nealę, kiedy Harold Longbottom to uczynił, a potem wrócił do niego spojrzeniem. Nikt nie znalazł się tu przypadkowo; wiedział, że nie, a jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie miał żadnych umiejętności, którymi mógłby się tu przed nimi pochwalić, którymi mógłby ich wspomóc. Rozsądek podpowiadał mu, że to był moment, żeby się wycofać — bo nie był w stanie im pomóc, nie był w stanie temu sprostać, podjąć się tego wyzwania. Poruszył się niespokojnie na stołku; Strach wziął go we władaniu już teraz, gdy rozmawiali, co dopiero kiedy przyjdzie mu zrobić coś, co nie może skończyć się inaczej niż śmiercią? Nie wstał, nie wyszedł, choć nie był pewien, czy dlatego, że nie miał odwagi tego uczynić, czy dlatego, że chęć i potrzeba zostania tu były jednak silniejsze. Wierzył, że ci ludzie mogli odegnać te istoty, mogli to czynić, jeśli tylko znaleźli sposób — potrafili. Egoistycznie chciał być tego częścią. Częścią czegoś wielkiego, zmian, reform, dokonywania wielkich i przełomowych rzeczy w świecie, w którym bezsens roznosił się po każdym sercu jak trucizna. Spojrzał na Tonks, gdy wspominała o cieniach i tym, jak wyglądały jej zmagania. Pomyślał o tym, że w brenyn nie miał pojęcia jak się przed nimi bronić, po prostu przed nimi uciekali przed siebie. Zerknął ukradkiem na Nealę, mówiła mu o świetle i ono było wtedy ich nadzieją, ale po wszystkim wszystko mu się pomieszało, niczego nie był pewien — nawet tego czym był stwór, którego zmienił w cień sądząc, że go nie skrzywdzi. Zawsze się udawało, nie tym razem. Czy to z powodu cieni, komety, czy czegokolwiek innego? Popatrzył na kobietę mówiąca o jakiejś przepowiedni. Jej treść nic mu nie mówiła, ani znaczenie. Ta przepowiednia się już spełniła, czy dopiero spełni?
— James — przedstawił się, patrząc na niego. — Jestem... przyjacielem Liddy. Też — zerknął na Marcela. Odprowadził go wzrokiem ponownie zajmując swoje miejsce. Obserwował zajmujących wolne miejsca czarodziejów uważnie, zastanawiając się ilu z nich minęło go na ulicach Londynu albo Plymouth, zanim całe to piekło się rozpoczęło; starał się omijać przy tym oboje Weasleyów, choć z różnych powodów, ich obecność nie działała na niego dobrze. O plakatach rozwieszonych w Londynie dawno zapomniano, twarze rebelii nie zdobiły już opustoszałych ulic, nie licząc Justine Tonks, Harolda Longbottoma i tego jednego czarodzieja, na którym zawiesił wzrok na dłużej, kiedy wchodził, ostatecznie zajmując miejsce na samym końcu ławy po jego prawej stronie. Jego nazwisko nie mówiło mu wiele, podobnie jak historia — kim był i czym zawinił, nie wiedział, ale cena za jego głowę była wysoka. Niepoprawnie wysoka. Wpatrywał się w niego przez pewną chwilę, aż w końcu zdecydował się pochylić znów w kierunku Marcela.
— A ten mężczyzna? Na końcu tej ławy? — Spojrzał na blondyna. Szeptał, choć przecież tak samo jak wokół panował szmer i trudno było cokolwiek zrozumieć, tak każdy kto chciał mógł usłyszeć wszystko — wystarczyło tylko wytężyć słów. — Jest na plakatach — podsunął mu powód, dla którego pytał. — Co on zrobił?— Dlaczego znajdowali się na nich Harold Longbottom i Justine Tonks rozumiał, ale on? Ale zaraz przed nimi pojawił się Harold Longbottom, więc umilkł. Wspomnienie cienistych istot wywołało w nim nieprzyjemny dreszcz. Poruszył się nerwowo na siedzeniu, fantomowy ból rozsadził go od środka walcząc o uwagę z dawnym strachem. Zerknął na Nealę, kiedy Harold Longbottom to uczynił, a potem wrócił do niego spojrzeniem. Nikt nie znalazł się tu przypadkowo; wiedział, że nie, a jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie miał żadnych umiejętności, którymi mógłby się tu przed nimi pochwalić, którymi mógłby ich wspomóc. Rozsądek podpowiadał mu, że to był moment, żeby się wycofać — bo nie był w stanie im pomóc, nie był w stanie temu sprostać, podjąć się tego wyzwania. Poruszył się niespokojnie na stołku; Strach wziął go we władaniu już teraz, gdy rozmawiali, co dopiero kiedy przyjdzie mu zrobić coś, co nie może skończyć się inaczej niż śmiercią? Nie wstał, nie wyszedł, choć nie był pewien, czy dlatego, że nie miał odwagi tego uczynić, czy dlatego, że chęć i potrzeba zostania tu były jednak silniejsze. Wierzył, że ci ludzie mogli odegnać te istoty, mogli to czynić, jeśli tylko znaleźli sposób — potrafili. Egoistycznie chciał być tego częścią. Częścią czegoś wielkiego, zmian, reform, dokonywania wielkich i przełomowych rzeczy w świecie, w którym bezsens roznosił się po każdym sercu jak trucizna. Spojrzał na Tonks, gdy wspominała o cieniach i tym, jak wyglądały jej zmagania. Pomyślał o tym, że w brenyn nie miał pojęcia jak się przed nimi bronić, po prostu przed nimi uciekali przed siebie. Zerknął ukradkiem na Nealę, mówiła mu o świetle i ono było wtedy ich nadzieją, ale po wszystkim wszystko mu się pomieszało, niczego nie był pewien — nawet tego czym był stwór, którego zmienił w cień sądząc, że go nie skrzywdzi. Zawsze się udawało, nie tym razem. Czy to z powodu cieni, komety, czy czegokolwiek innego? Popatrzył na kobietę mówiąca o jakiejś przepowiedni. Jej treść nic mu nie mówiła, ani znaczenie. Ta przepowiednia się już spełniła, czy dopiero spełni?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyczekiwał ze zniecierpliwieniem po co zostali w ogóle wezwani. Ilość osób sugerowała, że będzie to większa akcja, coś gdzie będą musieli połączyć siły, zaplanować skutecznie działania w podzieleniu na grupy. Nie spodziewał się otwartego ataku na punkty strategiczne, nawet on wiedział, że byli na to za słabi, a katastrofa, która dotknęła kraj niczego nie ułatwiała.
Dlatego też kiedy Harald Longbottom zjawił się na powrót w sali siedział niczym na szpilkach. Informacja o cieniach zaś sprawiła, że utkwił uważne spojrzenie w Ministrze. Ślady po pazurach cienistej istoty zdobiły wielkimi szramami jego ciało. Bywały dni kiedy zdawało mu się, że czuje jak go pieką, tak jakby wspomnienie akcji w Dolinie wciąż było w nim żywe. Pożegnał się wtedy praktycznie z życiem, ale przewodził akcji, nie mógł pozwolić sobie na ucieczkę, musiał zadbać o innych, o to, aby reszta przeżyła i wróciła bezpiecznie do domu.
Cienie zawsze uciekały, znikały, nie wiedział jednak, że miały punkty zborne. Zdawało się zawsze, że się rozpływają w powietrzu. Wiedza, że można je dopaść w jakimś miejscu rozpalało myśli. Dawało nadzieję, że być może istnieje szansa na ich pokonanie, a upadek komety, nie było tylko nieszczęściem i wyniknie z tego coś dobrego.
Jednocześnie po kręgosłupie przeszedł go dreszcz. W Greengrove farm była Florka z ciąży, nosiła pod sercem ich dziecko. Narażanie siebie kiedy był za nich odpowiedzialny mogło nie być dobrym wyborem, a jednocześnie chciał walczyć o lepszą przyszłość dla dziecka. Chciał, aby nie żyło w wiecznym strachu, w świecie przepełnionym nienawiścią do innych, w świecie, w którym magia nie była czymś pięknym, ale siejącym destrukcję. Zacisnął mocniej pięść bijąc się z myślami, ale nie wstał. Pozostał na miejscu.
To był jego obowiązek. Choć Florka będzie patrzeć na to zupełnie inaczej, jednocześnie rozumiejąc.
-Doszedłem do podobnych wniosków odnośnie nagromadzenia ilości energii magicznej. - Wtrącił się kiedy Justine przestała przemawiać. -Gdy byliśmy w Sennej Dolinie cieniste istoty pojawiły się w momencie kiedy poszły w ruch zaklęcia wymagające większego skupienia i nagromadzenia magii. Tak jakby ilość magii je wabiła i wzywała do siebie. Jednak wróg nie potrafił nimi sterować, atakowały zarówno nas jak i szmalcowników. - Co mogło potwierdzać tezę Tonks, że wyznawcy Voldemorta mogli nimi sterować. Nie wiedział ilu i kto. Takich informacji nie posiadał. Ciekawym było, że zwykle potrafili łączyć fakty kiedy wydarzenia się zdarzyły. To co mówiła Prima wskazywało na to, że przepowiednia właśnie zaczęła się spełniać i być może już spełniła się całkowicie albo byli tuż przed jej wypełnieniem. Czy wąż był metaforą? Czy może jednak nie? Czy wielka fala oznaczała powódź, czy może jeszcze inny problem. Przepowiednie miały to do siebie, że zawsze były mało precyzyjne. -Potrafią atakować fizycznie, same również przybierając fizyczną formę, jednak większość zaklęć, które wpływają na fizyczność i struktury lub też budulec materii, ich nie dotyczy. Widziałem, że można je na chwilę spowolnić, zatrzymać, ale z wielką łatwością przełamują zaklęcia, co świadczy o tym, że same dysponują ogromną siłą magiczną, ciężką do przełamania w pojedynkę. - Zabrał znów głos kiedy wybrzmiały słowa Olivera. Każda informacja jaką zdobyli do tej pory mogła okazać się pomocna. Oparł się przedramionami o blat stołu. -Możliwe, że odpowiedni układ planet, o których wspomniała Prima, osłabienie, o którym wspomniał Minister sprawi, że będą bardziej podatne na nasze ataki. Jednak jedno jest pewne, walka w pojedynkę, nawet jeżeli nie skazana na porażkę, to bardzo ciężka i wycieńczająca.
Dlatego też kiedy Harald Longbottom zjawił się na powrót w sali siedział niczym na szpilkach. Informacja o cieniach zaś sprawiła, że utkwił uważne spojrzenie w Ministrze. Ślady po pazurach cienistej istoty zdobiły wielkimi szramami jego ciało. Bywały dni kiedy zdawało mu się, że czuje jak go pieką, tak jakby wspomnienie akcji w Dolinie wciąż było w nim żywe. Pożegnał się wtedy praktycznie z życiem, ale przewodził akcji, nie mógł pozwolić sobie na ucieczkę, musiał zadbać o innych, o to, aby reszta przeżyła i wróciła bezpiecznie do domu.
Cienie zawsze uciekały, znikały, nie wiedział jednak, że miały punkty zborne. Zdawało się zawsze, że się rozpływają w powietrzu. Wiedza, że można je dopaść w jakimś miejscu rozpalało myśli. Dawało nadzieję, że być może istnieje szansa na ich pokonanie, a upadek komety, nie było tylko nieszczęściem i wyniknie z tego coś dobrego.
Jednocześnie po kręgosłupie przeszedł go dreszcz. W Greengrove farm była Florka z ciąży, nosiła pod sercem ich dziecko. Narażanie siebie kiedy był za nich odpowiedzialny mogło nie być dobrym wyborem, a jednocześnie chciał walczyć o lepszą przyszłość dla dziecka. Chciał, aby nie żyło w wiecznym strachu, w świecie przepełnionym nienawiścią do innych, w świecie, w którym magia nie była czymś pięknym, ale siejącym destrukcję. Zacisnął mocniej pięść bijąc się z myślami, ale nie wstał. Pozostał na miejscu.
To był jego obowiązek. Choć Florka będzie patrzeć na to zupełnie inaczej, jednocześnie rozumiejąc.
-Doszedłem do podobnych wniosków odnośnie nagromadzenia ilości energii magicznej. - Wtrącił się kiedy Justine przestała przemawiać. -Gdy byliśmy w Sennej Dolinie cieniste istoty pojawiły się w momencie kiedy poszły w ruch zaklęcia wymagające większego skupienia i nagromadzenia magii. Tak jakby ilość magii je wabiła i wzywała do siebie. Jednak wróg nie potrafił nimi sterować, atakowały zarówno nas jak i szmalcowników. - Co mogło potwierdzać tezę Tonks, że wyznawcy Voldemorta mogli nimi sterować. Nie wiedział ilu i kto. Takich informacji nie posiadał. Ciekawym było, że zwykle potrafili łączyć fakty kiedy wydarzenia się zdarzyły. To co mówiła Prima wskazywało na to, że przepowiednia właśnie zaczęła się spełniać i być może już spełniła się całkowicie albo byli tuż przed jej wypełnieniem. Czy wąż był metaforą? Czy może jednak nie? Czy wielka fala oznaczała powódź, czy może jeszcze inny problem. Przepowiednie miały to do siebie, że zawsze były mało precyzyjne. -Potrafią atakować fizycznie, same również przybierając fizyczną formę, jednak większość zaklęć, które wpływają na fizyczność i struktury lub też budulec materii, ich nie dotyczy. Widziałem, że można je na chwilę spowolnić, zatrzymać, ale z wielką łatwością przełamują zaklęcia, co świadczy o tym, że same dysponują ogromną siłą magiczną, ciężką do przełamania w pojedynkę. - Zabrał znów głos kiedy wybrzmiały słowa Olivera. Każda informacja jaką zdobyli do tej pory mogła okazać się pomocna. Oparł się przedramionami o blat stołu. -Możliwe, że odpowiedni układ planet, o których wspomniała Prima, osłabienie, o którym wspomniał Minister sprawi, że będą bardziej podatne na nasze ataki. Jednak jedno jest pewne, walka w pojedynkę, nawet jeżeli nie skazana na porażkę, to bardzo ciężka i wycieńczająca.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęłam się do Thalii odrobinę blado, jak zwykle gadaniem próbując zapchać wszystko - i to, że się denerwowałam i to, że Jim unikał mnie, choć nie za sprawnie na tyle bym wiedziała że pilnuje by nasze spojrzenie się nie spotkało. Zacisnęłam wargi, przesuwając tęczówki z niego, na Marcela. Na chwilę na Caradoga, potem na wchodzącego pana Blake’a, któremu odpowiedziałam (prawie)uśmiechem, finalnie zawieszając je na wuju Longbottomie. Nie spodziewając się, że nasze tęczówki zejdą się ze sobą. Ale milczałam, wiedząc, że innym nie należy przerywać. Rozszerzyłam w zaskoczeniu oczy, zerknęłam na Jamesa, a potem na panią Thalię finalnie spoglądając na brata jakby w milczącym potwierdzeniu, że wśród tych wszystkich dzielnych i starszych ludzi powinnam zabierać głos w sprawie tak ważnej - może też pytając, czy powinnam zostać na swoim miejscu, a może jednak wyjść, bo nie chciał bym angażowała się w tą sprawę bardziej. Ja chciałam, mogłam, jeśli byłam w stanie pomóc zamierzałam to zrobić najlepiej jak umiałam. Brendan wiedział o Brenyn wszystko, Jim też ale nie zdawał się chętny do zabrania głosu. Podniosłam się więc w końcu, palcami łapiąc końcówki stołu.
- Dobry wieczór, Neala Weasley. - powiedziałam w krótkim zdenerwowaniu unosząc rękę, żeby zaciągnąć wilgotny rudy kosmyk włosów za ucho. Zerknęłam na Jamesa, Brendana finalnie tęczówki zawieszając na wuju Longbottomie. - Razem z Jamesem byliśmy w Brenyn w dniu przesilenia letniego. Pani Thalia też tam była. Mieszkańcy wystawiali spektakl odprawiając rytuał pozostawiony im przez jego imienniczkę. Nie jestem pewna dokładnie co się stało, ale chyba krąg został przerwany. - zerknęłam na panią Thalię. - Wtedy zaatakowały cienie, przynosząc całkowitą ciemność. Ja… - zawahałam się. - … najwyraźniej pamiętam jednostkę cienistego jelenia o wielkich porożach, zdawał się… przewodzić reszcie - nazwałam go Panem Lasu, widziałam wcześniej, ale może był Panem Śmierci samym w sobie. Widziałam jak staje do walki z patronusem, który przegrywa. Ale było ich więcej, wiele więcej, przyniosły śmierć wielu mieszkańcom. Kiedy ciemność objęła wszystko usłyszałam głos. My… znaczy ja i James poleciliśmy do lasu, prowadzeni nim. To była Brenyn, sama w sobie. Poprowadziła nas do swojej chaty, między strażniczymi drzewami - dawnymi oprawcami wioski i samymi jej mieszkańcami, które przestały odróżniać wrogów od przyjaciół a cieniami przed którymi tego dnia chronić miało nas światło. Mówiła że nawoływała do innych latami, a jej głos dotarł jedynie do mnie. Że jesteśmy takie same. - wzięłam wdech zdając sobie z chaotyczności własnej odpowiedzi. Brwi zeszły mi się trochę. - Z początku chciała mnie wykorzystać - by bronić własnych ludzi sięgnęła po magię, którą nie powinna. Ale w celu swoim wtedy chciała to odwrócić. Ja… My… pomogliśmy jej tego dokonać. - starałam się streszczać unosząc rękę żeby palcami przesunąć po wewnętrznej stronie blizny, bo błędzie który popełniłam. - Odprawiliśmy rytuał przy pomocy amuletu, który… posiadał siłę by tego dokonać. - i cenę, którą trzeba było zapłacić. - Oceknęliśmy się później, dwa dni zajęło nam dojście do siebie. - nadal patrzyłam na Ministra. - Burmistrz powiedział nam, że przed świtem stało się coś, co przegnało całkiem cienie z lasu i miasteczka. Znaleziono nas przy chacie Brenyn, choć po niej nie pozostał ślad. Czasem odwiedzam Brenyn i Charlie, jeden z mieszkańców, mówił że zdaje się że cienie nie pojawiły się na terenie mokradeł więcej, jakby ich unikały. Myślałam… pisałam o tym do lorda nestora Ollivandera, że myślę, że dobrze by było gdyby ktoś tam zamieszkał - w tamtym miejscu i lesie żyznym w zioła. To… więcej niż konieczne do powiedzenia. - przypomniałam sobie na głos. Wuja Ulysses nie powiedział mi w końcu co zdecydował, ale to nie zmieniało tego że zamierzałam nadal Brenyn odwiedzać. - Ale tak, to hm… wszystko chyba co wiem. - usiadłam, czując lekki rumieniec na policzkach, kontrolnie spoglądając na Brendana. Może jednak nie powinnam się odzywać?
- Dobry wieczór, Neala Weasley. - powiedziałam w krótkim zdenerwowaniu unosząc rękę, żeby zaciągnąć wilgotny rudy kosmyk włosów za ucho. Zerknęłam na Jamesa, Brendana finalnie tęczówki zawieszając na wuju Longbottomie. - Razem z Jamesem byliśmy w Brenyn w dniu przesilenia letniego. Pani Thalia też tam była. Mieszkańcy wystawiali spektakl odprawiając rytuał pozostawiony im przez jego imienniczkę. Nie jestem pewna dokładnie co się stało, ale chyba krąg został przerwany. - zerknęłam na panią Thalię. - Wtedy zaatakowały cienie, przynosząc całkowitą ciemność. Ja… - zawahałam się. - … najwyraźniej pamiętam jednostkę cienistego jelenia o wielkich porożach, zdawał się… przewodzić reszcie - nazwałam go Panem Lasu, widziałam wcześniej, ale może był Panem Śmierci samym w sobie. Widziałam jak staje do walki z patronusem, który przegrywa. Ale było ich więcej, wiele więcej, przyniosły śmierć wielu mieszkańcom. Kiedy ciemność objęła wszystko usłyszałam głos. My… znaczy ja i James poleciliśmy do lasu, prowadzeni nim. To była Brenyn, sama w sobie. Poprowadziła nas do swojej chaty, między strażniczymi drzewami - dawnymi oprawcami wioski i samymi jej mieszkańcami, które przestały odróżniać wrogów od przyjaciół a cieniami przed którymi tego dnia chronić miało nas światło. Mówiła że nawoływała do innych latami, a jej głos dotarł jedynie do mnie. Że jesteśmy takie same. - wzięłam wdech zdając sobie z chaotyczności własnej odpowiedzi. Brwi zeszły mi się trochę. - Z początku chciała mnie wykorzystać - by bronić własnych ludzi sięgnęła po magię, którą nie powinna. Ale w celu swoim wtedy chciała to odwrócić. Ja… My… pomogliśmy jej tego dokonać. - starałam się streszczać unosząc rękę żeby palcami przesunąć po wewnętrznej stronie blizny, bo błędzie który popełniłam. - Odprawiliśmy rytuał przy pomocy amuletu, który… posiadał siłę by tego dokonać. - i cenę, którą trzeba było zapłacić. - Oceknęliśmy się później, dwa dni zajęło nam dojście do siebie. - nadal patrzyłam na Ministra. - Burmistrz powiedział nam, że przed świtem stało się coś, co przegnało całkiem cienie z lasu i miasteczka. Znaleziono nas przy chacie Brenyn, choć po niej nie pozostał ślad. Czasem odwiedzam Brenyn i Charlie, jeden z mieszkańców, mówił że zdaje się że cienie nie pojawiły się na terenie mokradeł więcej, jakby ich unikały. Myślałam… pisałam o tym do lorda nestora Ollivandera, że myślę, że dobrze by było gdyby ktoś tam zamieszkał - w tamtym miejscu i lesie żyznym w zioła. To… więcej niż konieczne do powiedzenia. - przypomniałam sobie na głos. Wuja Ulysses nie powiedział mi w końcu co zdecydował, ale to nie zmieniało tego że zamierzałam nadal Brenyn odwiedzać. - Ale tak, to hm… wszystko chyba co wiem. - usiadłam, czując lekki rumieniec na policzkach, kontrolnie spoglądając na Brendana. Może jednak nie powinnam się odzywać?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez krótką chwilę myślała, że siedząca obok aurorka doda coś jeszcze, może skomentuje obecność kilku innych czarodziejów, którzy pewnie dopiero co wkraczali w dorosłość, a zostali już ograbieni z idącej w parze z młodością beztroski – wtedy jednak dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi. Odruchowo zerknęła w tamtym kierunku i ujrzała podchodzącego do ławy Kierana. Słyszała, że wraz z Brendanem wyrwał się z łap szmalcowników, że zdołał wrócić do rebelii i Zakonu Feniksa w jednym kawałku, lecz mijały kolejne tygodnie, a ona wciąż nie spotykała niegdysiejszego szefa biura aurorów na ministerialnych korytarzach. Dobrze było zobaczyć go na własne oczy, przy tym samym stole, gotowego do działania.
Znów dobiegł ją dźwięk obwieszczający pojawienie się kolejnego czarodzieja, tym razem był to sam sir Longbottom; jego powrót sprawił, że odgłosy rozmów ucichły, a uwaga wszystkich skupiła się na osobie ministra. Z ulgą przyjęła rozpalenie ognia w kominku, momentalnie zacisnęła również palce na cynowym kubku, próbując się w ten sposób rozgrzać. Obecność potężnego czarodzieja dodawała otuchy, inspirowała, a jednocześnie sprawiała, że czająca się na granicy umysłu niepewność przybrała na sile. Czym była ta ważna sprawa? Czy doszło do kolejnej katastrofy? Czy dotarły do nich słuchy o planowanej ofensywie wroga...? Na szczęście nie musiała czekać długo, by otrzymać odpowiedź na swe niezwerbalizowane pytania. Cienie napełniały ją strachem, cienie wzbudzały w niej również palącą nienawiść, bo kojarzyły się ze zrujnowaną Lisią Norą i tym, co wraz z nią straciła – jeśli tylko mogła pomóc wytępić to plugastwo, nie miała zamiaru cofać się przed działaniem. I tak nie miała już nic do stracenia, wszystko zostało odebrane jej podczas sierpniowej katastrofy, przez rozpadającą się na kawałki kometę. Całą posiadaną na temat cienistych istot wiedzę zawdzięczała doświadczeniom innych, napływającym z najróżniejszych zakątków Wysp doniesieniom, składanym przez Justine raportom, rozsyłanym przez Herberta listom. Milczała więc, gdyż sama nie miała nic do dodania, rozkładając wypowiedziane przez sir Longbottoma słowa na czynniki pierwsze. Tak jak podejrzewali, wyglądało na to, że kometa ściśle powiązana jest z czarnomagicznymi stworami – dopóki wisiała na niebie, wejście do legowiska cieni było zapieczętowane, pozostawało poza ich zasięgiem. Co mogło na nich czekać w tych siedmiu różnych lokalizacjach, gdzie skupiała się teraz potężna, tajemnicza magia? I w samym gnieździe czarnomagicznej zarazy? Skrzywiła się na myśl o dołączających do walki Rycerzach; i bez nich stawanie z cieniami w szranki zdawało się niezwykle ryzykowne.
Upiła łyk pieprznego napoju, wędrując wzrokiem między kolejnymi zabierającymi głos czarodziejami. Dobrze było usłyszeć ich sprawozdania, zebrać wszystkie posiadane informacje w całość – inna sprawa, że nie brzmiała ona w żaden sposób pokrzepiająco. Ich wrogowie mogli kontrolować cienie, przynajmniej niektórzy, jeśli więc uwolniona o północy magia zwabi popleczników Czarnego Pana, będą oni jeszcze silniejsi niż zwykle. Nie pomagał również fakt, iż utkani z czarnej mgły przeciwnicy zdawali się nie mieć słabych punktów, do tego wabiły ich silne skupiska mocy... Zmarszczyła brwi na wspomnienie znalezionej w Weymouth przepowiedni; nie zwykła pokładać dużej wiary w zapewnienia jasnowidzów, wróżbitów, jednak przytoczone przez rudowłosą czarownicę słowa pasowały do ich sytuacji, przynajmniej częściowo. Lecz jak powinni rozumieć tę noc, która weźmie w wszystkie pozostające dni w swe panowanie? Czy to mogły być cienie? Wypuszczone na wolność, już nie utrzymywane w szkockim legowisku siłą potężnej magii...? Wzdłuż kręgosłupa Maeve przebiegł zimny dreszcz, gdy wyobraziła sobie plugawe istoty zalewające każdy zakątek Anglii, nawet ostatnie miejsce, w którym czuła się jeszcze bezpiecznie, Plymouth.
W końcu odezwała się młodziutka czarownica, Neala – czyż nie tak właśnie nazwała się siostra Brendana? – i przytoczyła swoje doświadczenia z niezrozumiałym wrogiem. O tym jeszcze nie słyszała, o Brenyn i o rytuale. Opowieść ta niosła jednak namiastkę otuchy; udało im się przegnać cienie, oczyścić teren z ich obecności, a nawet sprawić, że nie nawiedzały go już więcej. Jak tego dokonali? – Przepraszam, chciałam tylko dopytać o jedną rzecz. Czym był ten amulet, o którym mówisz? Został zniszczony podczas przeprowadzania rytuału? – zwróciła się do niej bezpośrednio, próbując modulować głos tak, by zabrzmiał miękko, niegroźnie. Podejrzewała, że wspominanie tamtych chwil, zdarzeń, nie jest dla panny Weasley szczególnie przyjemne. Może ten talizman lub jego specyfika miała okazać się dla nich przydatna, kiedy już wyruszą do paszczy lwa. Wszak dostanie się do gniazda cieni było jednym, a położenie im kresu – drugim.
Znów dobiegł ją dźwięk obwieszczający pojawienie się kolejnego czarodzieja, tym razem był to sam sir Longbottom; jego powrót sprawił, że odgłosy rozmów ucichły, a uwaga wszystkich skupiła się na osobie ministra. Z ulgą przyjęła rozpalenie ognia w kominku, momentalnie zacisnęła również palce na cynowym kubku, próbując się w ten sposób rozgrzać. Obecność potężnego czarodzieja dodawała otuchy, inspirowała, a jednocześnie sprawiała, że czająca się na granicy umysłu niepewność przybrała na sile. Czym była ta ważna sprawa? Czy doszło do kolejnej katastrofy? Czy dotarły do nich słuchy o planowanej ofensywie wroga...? Na szczęście nie musiała czekać długo, by otrzymać odpowiedź na swe niezwerbalizowane pytania. Cienie napełniały ją strachem, cienie wzbudzały w niej również palącą nienawiść, bo kojarzyły się ze zrujnowaną Lisią Norą i tym, co wraz z nią straciła – jeśli tylko mogła pomóc wytępić to plugastwo, nie miała zamiaru cofać się przed działaniem. I tak nie miała już nic do stracenia, wszystko zostało odebrane jej podczas sierpniowej katastrofy, przez rozpadającą się na kawałki kometę. Całą posiadaną na temat cienistych istot wiedzę zawdzięczała doświadczeniom innych, napływającym z najróżniejszych zakątków Wysp doniesieniom, składanym przez Justine raportom, rozsyłanym przez Herberta listom. Milczała więc, gdyż sama nie miała nic do dodania, rozkładając wypowiedziane przez sir Longbottoma słowa na czynniki pierwsze. Tak jak podejrzewali, wyglądało na to, że kometa ściśle powiązana jest z czarnomagicznymi stworami – dopóki wisiała na niebie, wejście do legowiska cieni było zapieczętowane, pozostawało poza ich zasięgiem. Co mogło na nich czekać w tych siedmiu różnych lokalizacjach, gdzie skupiała się teraz potężna, tajemnicza magia? I w samym gnieździe czarnomagicznej zarazy? Skrzywiła się na myśl o dołączających do walki Rycerzach; i bez nich stawanie z cieniami w szranki zdawało się niezwykle ryzykowne.
Upiła łyk pieprznego napoju, wędrując wzrokiem między kolejnymi zabierającymi głos czarodziejami. Dobrze było usłyszeć ich sprawozdania, zebrać wszystkie posiadane informacje w całość – inna sprawa, że nie brzmiała ona w żaden sposób pokrzepiająco. Ich wrogowie mogli kontrolować cienie, przynajmniej niektórzy, jeśli więc uwolniona o północy magia zwabi popleczników Czarnego Pana, będą oni jeszcze silniejsi niż zwykle. Nie pomagał również fakt, iż utkani z czarnej mgły przeciwnicy zdawali się nie mieć słabych punktów, do tego wabiły ich silne skupiska mocy... Zmarszczyła brwi na wspomnienie znalezionej w Weymouth przepowiedni; nie zwykła pokładać dużej wiary w zapewnienia jasnowidzów, wróżbitów, jednak przytoczone przez rudowłosą czarownicę słowa pasowały do ich sytuacji, przynajmniej częściowo. Lecz jak powinni rozumieć tę noc, która weźmie w wszystkie pozostające dni w swe panowanie? Czy to mogły być cienie? Wypuszczone na wolność, już nie utrzymywane w szkockim legowisku siłą potężnej magii...? Wzdłuż kręgosłupa Maeve przebiegł zimny dreszcz, gdy wyobraziła sobie plugawe istoty zalewające każdy zakątek Anglii, nawet ostatnie miejsce, w którym czuła się jeszcze bezpiecznie, Plymouth.
W końcu odezwała się młodziutka czarownica, Neala – czyż nie tak właśnie nazwała się siostra Brendana? – i przytoczyła swoje doświadczenia z niezrozumiałym wrogiem. O tym jeszcze nie słyszała, o Brenyn i o rytuale. Opowieść ta niosła jednak namiastkę otuchy; udało im się przegnać cienie, oczyścić teren z ich obecności, a nawet sprawić, że nie nawiedzały go już więcej. Jak tego dokonali? – Przepraszam, chciałam tylko dopytać o jedną rzecz. Czym był ten amulet, o którym mówisz? Został zniszczony podczas przeprowadzania rytuału? – zwróciła się do niej bezpośrednio, próbując modulować głos tak, by zabrzmiał miękko, niegroźnie. Podejrzewała, że wspominanie tamtych chwil, zdarzeń, nie jest dla panny Weasley szczególnie przyjemne. Może ten talizman lub jego specyfika miała okazać się dla nich przydatna, kiedy już wyruszą do paszczy lwa. Wszak dostanie się do gniazda cieni było jednym, a położenie im kresu – drugim.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się cierpko pod nosem, z ponurą satysfakcją. Potrafiła sobie wyobrazić jak Just łapie los na lasso i spuszcza mu tęgi łomot, nawet jeśli dobrze wiedziała, że taka akcja jest po prostu niemożliwa. Wsparcie tlące się w jej spojrzeniu było zresztą warte więcej niż słowa; sprawiało, że miała ochotę się przechylić, na chwilę oprzeć głowę na jej ramieniu i tak już pozostać. Zamknąć oczy, obudzić się za tydzień.
Zamiast tego, sięgnęła po kubek, upiła łyk napoju. Ciepło rozlało się na języku, przyjemnie zaciążyło w żołądku i rozeszło się z wolna po ciele, potęgując chęć zaśnięcia tu i teraz. Przymknęła na moment oczy, pod powiekami mignął jej przywołany przez Just obrazek; kącik ust Addy drgnął w rozbawieniu.
– O tak, potrafię to sobie wyobrazić – uchyliła powiekę, zerknęła na nią kątem oka – gdyby nie fakt, że chodzi o nasze dziecko to poczułabym lekką zazdrość – stwierdziła, wciąż trzymając się szeptu, choć teraz łatwo było usłyszeć w nim żartobliwą nutę.
Pojawienie się Ministra Magii wywiało z niej lżejsze emocje, zastąpiło je skupienie. Uniosła krótko brwi, gdy zaczął mówić o tajemniczych siedmiu miejscach i odkryciach astronomów, ale wiadomości – prócz powagi i złowróżbnego wydźwięku – niosły ze sobą także nadzieję. Pozbycie się cieni i tym samym osłabienie powoli uczącego się panowania nad nimi wroga brzmiało jak przewaga, jak przełom, którego potrzebowali. Od dawna miała wrażenie, że sytuacja zepchnęła ich do głębokiej defensywy z której trudno było wyprowadzić skuteczny, odpowiednio bolesny atak.
Słowa ministra o ryzyku ją zmartwiły, dłoń zacisnęła się na kubku mocniej. Martwiła się, głównie o noszone pod sercem istnienie, ale nie ruszyła się z miejsca. Z uwagą wysłuchała kolejnych wystąpień Zakonników, a gdy pojawiła się dogodna luka – zabrała głos:
– Tuż po katastrofie miała miejsce akcja ratunkowa – spojrzenie Addy przesunęło się powoli w stronę Neali; rozpoznała wtedy jej twarz, skojarzyła z tą z labiryntu. Dobrze było ją tu widzieć – wydobyliśmy z ogromnej ramory cztery osoby. Gdy brzuch zwierzęcia został otwarty przy pomocy magii – zmaterializował się cień. Przybrał kształt byka, sylwetkę miał masywną i jakby utkaną z iluzji zarazem. Rogi pokrywały dziwne symbole, żarzyły się jak wściekłe, ale w ferworze walki nie udało mi się nic dostrzec ani tym bardziej zapamiętać. Cień udało nam się rozwiać: Percival i Michael stworzyli wodny wir, który wchłonął cienistą materię, a następnie zamrozili go i wysadzili bombardą. Nie wiem jednak czy udało się go dosłownie unicestwić czy tylko rozwiać, bo nie minęło wcale dużo czasu, a przy kolejnym zaawansowanym zaklęciu pojawił się kolejny, tym razem przybierając kształt niedźwiedzia. Powtórzyliśmy wcześniejszą taktykę, znów udało się go uwięzić w wirze zbierającym z plaży wszystko co popadnie, ale jego teoretyczny koniec – popraw mnie, Percivalu, jeśli się mylę – sprowadziło dopiero rozbicie posiadanego przez ciebie kryształu, tak? – Spojrzała w stronę siedzącego naprzeciwko smokologa, krótko zmarszczyła brwi. Wydarzenia z Weymouth wydawały jej się tak odległe jak towarzyszący festiwalowej aurze spokój.
– Interesującym, a zarazem niepokojącym jest także fakt, że gdy byk ruszył na jednego z naszych ludzi, spod jego kopyt bryznęło cieniste błoto i zachlapało nam twarze. Kontakt z mazią wywołał u mnie mocne uczucie paniki, miałam także wrażenie, że nie mam ust. Obmacałam twarz i mogłabym przysiąc, że tak było naprawdę, że przez jedną straszną chwilę faktycznie tak było. Efekt jednak ustąpił samoistnie i nie pojawiły się po nim żadne efekty uboczne, a przynajmniej żadnych nie zaobserwowałam.
Zamiast tego, sięgnęła po kubek, upiła łyk napoju. Ciepło rozlało się na języku, przyjemnie zaciążyło w żołądku i rozeszło się z wolna po ciele, potęgując chęć zaśnięcia tu i teraz. Przymknęła na moment oczy, pod powiekami mignął jej przywołany przez Just obrazek; kącik ust Addy drgnął w rozbawieniu.
– O tak, potrafię to sobie wyobrazić – uchyliła powiekę, zerknęła na nią kątem oka – gdyby nie fakt, że chodzi o nasze dziecko to poczułabym lekką zazdrość – stwierdziła, wciąż trzymając się szeptu, choć teraz łatwo było usłyszeć w nim żartobliwą nutę.
Pojawienie się Ministra Magii wywiało z niej lżejsze emocje, zastąpiło je skupienie. Uniosła krótko brwi, gdy zaczął mówić o tajemniczych siedmiu miejscach i odkryciach astronomów, ale wiadomości – prócz powagi i złowróżbnego wydźwięku – niosły ze sobą także nadzieję. Pozbycie się cieni i tym samym osłabienie powoli uczącego się panowania nad nimi wroga brzmiało jak przewaga, jak przełom, którego potrzebowali. Od dawna miała wrażenie, że sytuacja zepchnęła ich do głębokiej defensywy z której trudno było wyprowadzić skuteczny, odpowiednio bolesny atak.
Słowa ministra o ryzyku ją zmartwiły, dłoń zacisnęła się na kubku mocniej. Martwiła się, głównie o noszone pod sercem istnienie, ale nie ruszyła się z miejsca. Z uwagą wysłuchała kolejnych wystąpień Zakonników, a gdy pojawiła się dogodna luka – zabrała głos:
– Tuż po katastrofie miała miejsce akcja ratunkowa – spojrzenie Addy przesunęło się powoli w stronę Neali; rozpoznała wtedy jej twarz, skojarzyła z tą z labiryntu. Dobrze było ją tu widzieć – wydobyliśmy z ogromnej ramory cztery osoby. Gdy brzuch zwierzęcia został otwarty przy pomocy magii – zmaterializował się cień. Przybrał kształt byka, sylwetkę miał masywną i jakby utkaną z iluzji zarazem. Rogi pokrywały dziwne symbole, żarzyły się jak wściekłe, ale w ferworze walki nie udało mi się nic dostrzec ani tym bardziej zapamiętać. Cień udało nam się rozwiać: Percival i Michael stworzyli wodny wir, który wchłonął cienistą materię, a następnie zamrozili go i wysadzili bombardą. Nie wiem jednak czy udało się go dosłownie unicestwić czy tylko rozwiać, bo nie minęło wcale dużo czasu, a przy kolejnym zaawansowanym zaklęciu pojawił się kolejny, tym razem przybierając kształt niedźwiedzia. Powtórzyliśmy wcześniejszą taktykę, znów udało się go uwięzić w wirze zbierającym z plaży wszystko co popadnie, ale jego teoretyczny koniec – popraw mnie, Percivalu, jeśli się mylę – sprowadziło dopiero rozbicie posiadanego przez ciebie kryształu, tak? – Spojrzała w stronę siedzącego naprzeciwko smokologa, krótko zmarszczyła brwi. Wydarzenia z Weymouth wydawały jej się tak odległe jak towarzyszący festiwalowej aurze spokój.
– Interesującym, a zarazem niepokojącym jest także fakt, że gdy byk ruszył na jednego z naszych ludzi, spod jego kopyt bryznęło cieniste błoto i zachlapało nam twarze. Kontakt z mazią wywołał u mnie mocne uczucie paniki, miałam także wrażenie, że nie mam ust. Obmacałam twarz i mogłabym przysiąc, że tak było naprawdę, że przez jedną straszną chwilę faktycznie tak było. Efekt jednak ustąpił samoistnie i nie pojawiły się po nim żadne efekty uboczne, a przynajmniej żadnych nie zaobserwowałam.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Przez jedną sekundę poczuła, jak jej ciało napina się w reakcji stresowej. Już miała otworzyć usta, aby skontrować słowa Billa, który odmówił gościny w ich pokoju w Menażerii, ale wtedy dodał słowa o Hannah. Przed powrotem do żony nie mogła go powstrzymać i nawet nie wierzyła, że mogła to być wymówka. Powoli wypuściła powietrze z ust, nadal nieco nerwowo, choć już bardziej swobodnie, kiwając głową ze zrozumieniem i ciepłym uśmiechem.
— Nie będę cię prosić, żebyś jej nie mówił o nowym członku rodziny Moore, ale przekaż jej, proszę, zaproszenie do Plymouth. Przyjdźcie wszyscy, chciałabym was poznać — Liddy, pozostałych braci i też najmłodszą latorośl Moore'ów. Na sekundę, wciąż nie puszczając dłoni Teda, przestąpiła do przodu, ściszając głos do szeptu tak, aby tylko lotnik mógł ją posłyszeć. — I obiecuję, że mam co do twojego brata tylko najpoważniejsze zamiary — może i ślub wzięli w trakcie rytuału chabrowych ślubów, ale Iris wierzyła, że pomimo nagłości zawarcia związku, łączyło ich coś tak silnego, że przedłużenie małżeństwa poprzez klasyczny obrządek była gwarantowana. Powróciła do Teda, chcąc jak najszybciej wejść do środka i przestać moknąć. Ilość znajomych twarzy uspokajała, jak najbardziej, a fakt, że obok niej usiadł sąsiad z Menażerii, tylko poprawiła jej humor.
— Dobry wieczór — rzuciła z niemalże poufałym, sąsiedzkim rozbawieniem. Chciała spytać go o samopoczucie, tak jego, jak i zwierząt (słyszała plotki, że pani Woolman była inwentarzem Blake'a zachwycona), ale nie starczyło jej czasu. Zamiast tego swoje spojrzenie i uwagę przeniosła na lorda Ministra, od razu prostując plecy, instynktownie poprawiając posturę na ławie. Jedna dłoń, ukryta pod blatem, wciąż ściskała rękę Teda, zwłaszcza w momencie, w którym padały słowa o czającym się niebezpieczeństwie, o tym, jak wielka i ważna była misja, na którą będą wyruszać. W sercu zalęgł się strach, oczywiście. Nie była brawurowa, choć często jej codzienna praca wymagała sporych nakładów odwagi, jednak zawsze była wkalkulowana w ryzyko działania w podziemiu. Wiedziała, że talent uzdrowicielski jej męża z pewnością się przyda, ale chciała mieć w swym sercu nadzieję, że sama nie będzie musiała korzystać z jego pomocy.
Przesunęła się do przodu, chcąc dostrzec wskazany przez ministra punkt na mapie. Nie potrafiła jeszcze dokładnie ocenić potrzeb misji, tych stricte zaopatrzeniowych, ale podskórnie czuła, że będą one większe, niż kiedykolwiek wcześniej. Na moment zatrzymała spojrzenie na Primie, gdy ta mówiła o wężu, który sprowadzi trzęsienie ziemi i morza. Czy nie to trzęsienie wyrzuciło na brzeg Słodyczka? Zastanawiała się nad tym, chyba w jednej chwili chciała nawet o to zapytać, lecz ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu. Ścisnęła tylko mocniej rękę Teda, spoglądając jednocześnie na Percivala. Wydawał się być na tyle biegły w kwestii magicznych stworzeń, że jeżeli i on dostrzeże pewne połączenie pomiędzy tymi dwiema kwestiami, będzie mógł mieć większą rację niż ona sama. Niedługo później jednak wszystkie ewentualne wątpliwości zostały rozwiane, bowiem temat wielkiej ramory zawitał pomiędzy nich wszystkich.
W tym samym momencie zauważyła, że coś dzieje się na ławie naprzeciw.
— Teddy, może trzeba mu pomóc? — spytała, przenosząc spojrzenie na czarodzieja siedzącego obok lorda Ministra (Elrica). Co prawda niedługo później podniósł się ze swej dziwnej pozycji, ale czy to rozwiązywało problem?
— Nie będę cię prosić, żebyś jej nie mówił o nowym członku rodziny Moore, ale przekaż jej, proszę, zaproszenie do Plymouth. Przyjdźcie wszyscy, chciałabym was poznać — Liddy, pozostałych braci i też najmłodszą latorośl Moore'ów. Na sekundę, wciąż nie puszczając dłoni Teda, przestąpiła do przodu, ściszając głos do szeptu tak, aby tylko lotnik mógł ją posłyszeć. — I obiecuję, że mam co do twojego brata tylko najpoważniejsze zamiary — może i ślub wzięli w trakcie rytuału chabrowych ślubów, ale Iris wierzyła, że pomimo nagłości zawarcia związku, łączyło ich coś tak silnego, że przedłużenie małżeństwa poprzez klasyczny obrządek była gwarantowana. Powróciła do Teda, chcąc jak najszybciej wejść do środka i przestać moknąć. Ilość znajomych twarzy uspokajała, jak najbardziej, a fakt, że obok niej usiadł sąsiad z Menażerii, tylko poprawiła jej humor.
— Dobry wieczór — rzuciła z niemalże poufałym, sąsiedzkim rozbawieniem. Chciała spytać go o samopoczucie, tak jego, jak i zwierząt (słyszała plotki, że pani Woolman była inwentarzem Blake'a zachwycona), ale nie starczyło jej czasu. Zamiast tego swoje spojrzenie i uwagę przeniosła na lorda Ministra, od razu prostując plecy, instynktownie poprawiając posturę na ławie. Jedna dłoń, ukryta pod blatem, wciąż ściskała rękę Teda, zwłaszcza w momencie, w którym padały słowa o czającym się niebezpieczeństwie, o tym, jak wielka i ważna była misja, na którą będą wyruszać. W sercu zalęgł się strach, oczywiście. Nie była brawurowa, choć często jej codzienna praca wymagała sporych nakładów odwagi, jednak zawsze była wkalkulowana w ryzyko działania w podziemiu. Wiedziała, że talent uzdrowicielski jej męża z pewnością się przyda, ale chciała mieć w swym sercu nadzieję, że sama nie będzie musiała korzystać z jego pomocy.
Przesunęła się do przodu, chcąc dostrzec wskazany przez ministra punkt na mapie. Nie potrafiła jeszcze dokładnie ocenić potrzeb misji, tych stricte zaopatrzeniowych, ale podskórnie czuła, że będą one większe, niż kiedykolwiek wcześniej. Na moment zatrzymała spojrzenie na Primie, gdy ta mówiła o wężu, który sprowadzi trzęsienie ziemi i morza. Czy nie to trzęsienie wyrzuciło na brzeg Słodyczka? Zastanawiała się nad tym, chyba w jednej chwili chciała nawet o to zapytać, lecz ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu. Ścisnęła tylko mocniej rękę Teda, spoglądając jednocześnie na Percivala. Wydawał się być na tyle biegły w kwestii magicznych stworzeń, że jeżeli i on dostrzeże pewne połączenie pomiędzy tymi dwiema kwestiami, będzie mógł mieć większą rację niż ona sama. Niedługo później jednak wszystkie ewentualne wątpliwości zostały rozwiane, bowiem temat wielkiej ramory zawitał pomiędzy nich wszystkich.
W tym samym momencie zauważyła, że coś dzieje się na ławie naprzeciw.
— Teddy, może trzeba mu pomóc? — spytała, przenosząc spojrzenie na czarodzieja siedzącego obok lorda Ministra (Elrica). Co prawda niedługo później podniósł się ze swej dziwnej pozycji, ale czy to rozwiązywało problem?
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miał tylko krótką chwilę, aby spojrzeć po zgromadzonych, rozpoznać znane już twarze i spróbować dobrze zapamiętać te całkiem obce. Co tak właściwie czuł, gdy wzrokiem napotykał sylwetki bliskich osób? Jackie żyła, Vincent też, to było wystarczająco pocieszające, jednocześnie nie miał możliwości i nie chciał się roztkliwiać. Z tego właśnie powodu, aby nie emocjonować się za bardzo przed ważkimi tematami, ledwie zerknął na Brendana.
Nie uszło jego uwadze, że na spotkaniu pojawiło się solidne grono młodzieży. Właściwie, gdyby rzucić okiem na przybyłych przez pryzmat jego własnego wieku, to wszyscy, poza Ministrem Longbottomem, byli tu młodzi. Zwyczajowo zabrakło mu tej dozy empatii, aby ubolewać nad bezpowrotnie utraconą przez innych beztroską młodości, gdy większe tragedie, w tym wysokie prawdopodobieństwo utraty życia, czyhały na każdym kroku. Każda obecna w tej sali osoba otrząsnęła się z pierwszego szoku wojny i ewidentnie zdecydowała się działać, w innym przypadku nie zjawiliby się na wezwanie.
Sugestywny, nienatarczywy ciężar dłoni na jego ramieniu kazał mu spojrzeć na siedzącą obok czarownicę. Chciałby mieć tyle odwagi co ona, aby móc niektórym bez skrępowania zajrzeć w oczy, tak po prostu, w oznace ufności, w poszukiwaniu cienia sympatii. Korciło go, by spytać, co wyczytała z jego oczu, czego nie mówił mina, ale pomimo dobrych chęci jak nic zabrzmiałby ponuro. – Ciebie również dobrze widzieć, Primo.
Wyprostował się jak struna, gdy Minister powrócił i wyjawił powód zgromadzenia ich razem w tym miejscu. Szybko zrozumiał dlaczego tu się znalazł, choć od dłuższego czasu nie stanowił żadnego pożytku dla Zakonu Feniksa. Misja była zbyt ważna, aby powierzyć ją przypadkowym ludziom, lecz w obecnej sytuacji potrzebny był każdy, kto zdołał się już sprawdzić, zarówno w tej dawnej i niedawnej przeszłości. Wezwanie pozostawione przez feniksa było jedynie po części dowodem zaufania, tak naprawdę stanowiło apel o pomoc. Nadeszła godzina próby, a Kieran mimowolnie wspomniał czas, kiedy niecałe dwa lata temu członkowie Zakonu udali się do Azkabanu, aby tam również stawić czoła plugawej magii. Wykonali zadanie, co nie obyło się bez poświęceń.
Wieść o wielkim ryzyku nie wzruszyła go, w wielkim skupieniu przysłuchiwał się kolejnym relacjom padającym z ust pozostałych. Justine jako pierwsze przedstawiła pierwsze ważne informacje o naturze mrocznych cieni, Prima zdradziła treść przepowiedni, której znaczenia Kieran nie pojmował w pełni, nawet czując wewnętrzny sprzeciw na myśl, że los dyktuje im wszystko. Kolejne relacje dotyczące walki z cieniami traktował jako kolejne pożyteczne lekcje, odnotowując jakie metody zadziały podczas starć. Moc silnych zaklęć, efekt eliksirów ochronnych, wszystko było kluczowe, każdy urywek informacji, kiedy sam nie mógł pochwalić się własnym doświadczeniami w tej materii.
Nie uszło jego uwadze, że na spotkaniu pojawiło się solidne grono młodzieży. Właściwie, gdyby rzucić okiem na przybyłych przez pryzmat jego własnego wieku, to wszyscy, poza Ministrem Longbottomem, byli tu młodzi. Zwyczajowo zabrakło mu tej dozy empatii, aby ubolewać nad bezpowrotnie utraconą przez innych beztroską młodości, gdy większe tragedie, w tym wysokie prawdopodobieństwo utraty życia, czyhały na każdym kroku. Każda obecna w tej sali osoba otrząsnęła się z pierwszego szoku wojny i ewidentnie zdecydowała się działać, w innym przypadku nie zjawiliby się na wezwanie.
Sugestywny, nienatarczywy ciężar dłoni na jego ramieniu kazał mu spojrzeć na siedzącą obok czarownicę. Chciałby mieć tyle odwagi co ona, aby móc niektórym bez skrępowania zajrzeć w oczy, tak po prostu, w oznace ufności, w poszukiwaniu cienia sympatii. Korciło go, by spytać, co wyczytała z jego oczu, czego nie mówił mina, ale pomimo dobrych chęci jak nic zabrzmiałby ponuro. – Ciebie również dobrze widzieć, Primo.
Wyprostował się jak struna, gdy Minister powrócił i wyjawił powód zgromadzenia ich razem w tym miejscu. Szybko zrozumiał dlaczego tu się znalazł, choć od dłuższego czasu nie stanowił żadnego pożytku dla Zakonu Feniksa. Misja była zbyt ważna, aby powierzyć ją przypadkowym ludziom, lecz w obecnej sytuacji potrzebny był każdy, kto zdołał się już sprawdzić, zarówno w tej dawnej i niedawnej przeszłości. Wezwanie pozostawione przez feniksa było jedynie po części dowodem zaufania, tak naprawdę stanowiło apel o pomoc. Nadeszła godzina próby, a Kieran mimowolnie wspomniał czas, kiedy niecałe dwa lata temu członkowie Zakonu udali się do Azkabanu, aby tam również stawić czoła plugawej magii. Wykonali zadanie, co nie obyło się bez poświęceń.
Wieść o wielkim ryzyku nie wzruszyła go, w wielkim skupieniu przysłuchiwał się kolejnym relacjom padającym z ust pozostałych. Justine jako pierwsze przedstawiła pierwsze ważne informacje o naturze mrocznych cieni, Prima zdradziła treść przepowiedni, której znaczenia Kieran nie pojmował w pełni, nawet czując wewnętrzny sprzeciw na myśl, że los dyktuje im wszystko. Kolejne relacje dotyczące walki z cieniami traktował jako kolejne pożyteczne lekcje, odnotowując jakie metody zadziały podczas starć. Moc silnych zaklęć, efekt eliksirów ochronnych, wszystko było kluczowe, każdy urywek informacji, kiedy sam nie mógł pochwalić się własnym doświadczeniami w tej materii.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Usiadłam biorąc wdech w płuca, wiedziałam, że moja historia była chaotyczna a jednocześnie starałam się, by byłam jak najmniej. Nie było to jednak łatwe, zebrać wszystko w jedno krótkie streszczenie kiedy tyle się tam stało i tyle emocji mi towarzyszyło. Kiedy nad stołem zawisło pytanie przez chwilę patrzyłam na panią, która je zadała podnosząc się. Zmarszczyłam lekko rude brwi w zastanowieniu. Pokręciłam przecząco głową, uniosłam rękę żeby w zastanowieniu podrapać się po policzku cienkimi palcami.
- Nie umiem powiedzieć dokładnie. Miał w sobie magię, potężną i starą - widzieliśmy go w jednym ze wspomnień Brenyn dlatego myślę, że musiała być stara; wiele wieków temu nie zdecydowała się go użyć popełniając błąd. A może sam amulet jej na to nie pozwolił, zdawał się mieć coś… - zastanowiłam się, splatając dłonie przed sobą, patrząc na kobietę która zadała pytanie. - … kiedy go trzymałam, nie chciałam się z nim rozstawać, niszczyć go, chciałam go dla siebie. Dopiero po czasie zrozumiałam, że jak mówiła bym nie dała mu się zwieść to na myśli właśnie amulet miała. - przyznałam, mimo że wcale nie było łatwe przyznać się do rozwijającego się wtedy we mnie egoizmowi, potrzebie, której ciężko było nie ulec. Drgnęłam, zmarszczyłam brwi na chwilę odwróciłam tęczówki zastanawiając się. - Żeby skorzystać z jego mocy trzeba było go rozbić. Powiedziała, że zadziała tylko raz i potem przepadanie na zawsze i dokładnie tak się stało. Jak mniemam, pewność mam żadną ale zaufałam wtedy Brenyn nie sądzę że kłamała w tej kwestii. - orzekłam pozostawiając brwi jeszcze przez chwilę zmarszczone zanim usiadłam przesunęłam jeszcze tęczówki na wuja Ministra, a potem na Brendana, finalnie zerkając na krótką chwilę na Jamesa. A kiedy nie padły w tym temacie kolejne pytania usiadałam na zajmowanym miejscu unosząc rękę, żeby założyć za ucho rude kosmyki włosów.
- Nie umiem powiedzieć dokładnie. Miał w sobie magię, potężną i starą - widzieliśmy go w jednym ze wspomnień Brenyn dlatego myślę, że musiała być stara; wiele wieków temu nie zdecydowała się go użyć popełniając błąd. A może sam amulet jej na to nie pozwolił, zdawał się mieć coś… - zastanowiłam się, splatając dłonie przed sobą, patrząc na kobietę która zadała pytanie. - … kiedy go trzymałam, nie chciałam się z nim rozstawać, niszczyć go, chciałam go dla siebie. Dopiero po czasie zrozumiałam, że jak mówiła bym nie dała mu się zwieść to na myśli właśnie amulet miała. - przyznałam, mimo że wcale nie było łatwe przyznać się do rozwijającego się wtedy we mnie egoizmowi, potrzebie, której ciężko było nie ulec. Drgnęłam, zmarszczyłam brwi na chwilę odwróciłam tęczówki zastanawiając się. - Żeby skorzystać z jego mocy trzeba było go rozbić. Powiedziała, że zadziała tylko raz i potem przepadanie na zawsze i dokładnie tak się stało. Jak mniemam, pewność mam żadną ale zaufałam wtedy Brenyn nie sądzę że kłamała w tej kwestii. - orzekłam pozostawiając brwi jeszcze przez chwilę zmarszczone zanim usiadłam przesunęłam jeszcze tęczówki na wuja Ministra, a potem na Brendana, finalnie zerkając na krótką chwilę na Jamesa. A kiedy nie padły w tym temacie kolejne pytania usiadałam na zajmowanym miejscu unosząc rękę, żeby założyć za ucho rude kosmyki włosów.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Siedział wciąż bardziej niż odrobinę przytłoczony nowymi informacjami. Był wdzięczny obecności Olivera, który wziął na siebie obowiązek przerażenia go personaliami znajdujących się w sali czarodziejów i czarownic. (Czy on na pewno wyłapał jego imię, czy tylko mu się wydawało?) Wszyscy się witali, wyglądali jakby świetnie się znali. Pewnie wspólne narażanie życia pomagało w budowaniu serdecznych przyjaźni. Caradog jednak nie czuł się komfortowo pod deszczem tych wszystkich spojrzeń, którymi był obdarzany. Czuł się obco. Nie na miejscu. Czy on w ogóle powinien tu być? Marcel mówił, że Fawkes nie mógł się pomylić, ale co jeśli to Cecil był jego pierwszym w długim życiu błędem? Feniksom też się przecież mogą zdarzać, prawda?
Na szczęście dla jego pewności siebie, spiralę niechcianych przemyśleń przerwało mu pojawienie się mężczyzny, który nie tylko do niego podszedł, ale nawet się przedstawił.
- Caradog - uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Williama i zanim zdążył dodać tradycyjne ale znajomi mówią mi Cecil, zamarł. Mężczyzna obdarzył go spojrzeniem, a potem ruszył w swoim kierunku nie dając Blishwickowi szans na ponowne odezwanie się.
- Czy to możliwe, że miałem jego plakat w dormitorium? Albo w sypialni w domu? - Wymamrotał tak by mógł go usłyszeć Oliver i Marcel, do którego nachylał się też James, szepcząc mu coś na ucho, ale Caradog był zbyt pochłonięty przypisywaniem twarzy Billy'ego do odpowiedniej ściany, żeby to zauważyć.
Gwar rozmów nie trwał jednak długo, bo do pomieszczenia ponownie zawitał Minister Magii (Cecil siedział przy stole z samym, tym prawdziwym, Ministrem Magii!) i zaczął przemawiać. Caradog ponownie wyprostował przygarbione wcześniej plecy, dumnie wypinając pierś i nawet wyglądając przez chwilę jakby miał co wypinać. Harold Longbottom tak działał na ludzi właśnie. A przynajmniej na młodych, pełnych zapału młodzieńców.
To wszystko brzmiało poważnie i groźnie. I padały pomiędzy Zakonnikami znaczące spojrzenia, które dla Cecila nie znaczyły nic. Co innego słowa. Nikt nie był tu przez przypadek. Jakby tego zdania potrzebował usłyszeć, wpatrywał się w Ministra Magii, bojąc się, że ten potrafił czytać mu w myślach. Czy zobaczy kłębiące się tam wątpliwości? Nie co do chęci walki, nie do gotowości na poświęcenia. Ale do tego, czy w ogóle jest tu potrzebny? Nie chciał rezygnować. Nie zamierzał wychodzić. Uniósł brodę w nieświadomym geście uporu i zacisnął zęby. Nie miał nic do dodania, mógł tylko słuchać. O cieniach, o zagrożeniach, o wrogach. Przyszedł tu by działać, ale na to miał jeszcze przyjść czas. Z błyszczącymi oczami wpatrywał się w Harolda Longbottoma. A potem, gdy ten skończył, w panią Justine Tonks. I w miłą kobietę, która też i w niego wpatrywała się wcześniej, a teraz mówiła takie mądrze rzeczy o planetach, o których Caradog wiedział tylko tyle, że istnieją. I słuchał też uważnie Olivera, będąc nieco pod wrażeniem, że ktoś mający tyle do powiedzenia siedział na stołku, tak jak on. A także ciemnowłosego mężczyznę, który najwyraźniej też miał swoje doświadczenia z cieniami, które to szczęśliwie do tej pory Cecila oszczędzały. Oczywiście wiedział o ich istnieniu. Ale to tak jak wiedział o istnieniu smoków. Żaden go nigdy nie zaatakował (i oba spotkania pewnie przyniosłyby podobny efekt, po jednym pozostało by tylko więcej dymu i łajno do sprzątnięcia). A wreszcie wpatrywał się też w Nealę, która choć młodsza, robiła o tyle więcej od niego. Z ciągle tym samym, skrzącym się w oczach zapałem, odwracał wzrok do innej pani Tonks. I chociaż wszystko, co mówili brzmiało strasznie i źle, to z każdym słowem niepewność Cecila zastępowała determinacja. Tak bardzo chciał coś zmienić. I oto siedział przy stole z ludźmi, którzy właśnie rozmawiali nie o drobnej zmianie, ale o wielkim przewrocie. I słuchając ich, Caradog wierzył, że są zdolni go przeprowadzić. A on ma szansę być jego częścią.
Na szczęście dla jego pewności siebie, spiralę niechcianych przemyśleń przerwało mu pojawienie się mężczyzny, który nie tylko do niego podszedł, ale nawet się przedstawił.
- Caradog - uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Williama i zanim zdążył dodać tradycyjne ale znajomi mówią mi Cecil, zamarł. Mężczyzna obdarzył go spojrzeniem, a potem ruszył w swoim kierunku nie dając Blishwickowi szans na ponowne odezwanie się.
- Czy to możliwe, że miałem jego plakat w dormitorium? Albo w sypialni w domu? - Wymamrotał tak by mógł go usłyszeć Oliver i Marcel, do którego nachylał się też James, szepcząc mu coś na ucho, ale Caradog był zbyt pochłonięty przypisywaniem twarzy Billy'ego do odpowiedniej ściany, żeby to zauważyć.
Gwar rozmów nie trwał jednak długo, bo do pomieszczenia ponownie zawitał Minister Magii (Cecil siedział przy stole z samym, tym prawdziwym, Ministrem Magii!) i zaczął przemawiać. Caradog ponownie wyprostował przygarbione wcześniej plecy, dumnie wypinając pierś i nawet wyglądając przez chwilę jakby miał co wypinać. Harold Longbottom tak działał na ludzi właśnie. A przynajmniej na młodych, pełnych zapału młodzieńców.
To wszystko brzmiało poważnie i groźnie. I padały pomiędzy Zakonnikami znaczące spojrzenia, które dla Cecila nie znaczyły nic. Co innego słowa. Nikt nie był tu przez przypadek. Jakby tego zdania potrzebował usłyszeć, wpatrywał się w Ministra Magii, bojąc się, że ten potrafił czytać mu w myślach. Czy zobaczy kłębiące się tam wątpliwości? Nie co do chęci walki, nie do gotowości na poświęcenia. Ale do tego, czy w ogóle jest tu potrzebny? Nie chciał rezygnować. Nie zamierzał wychodzić. Uniósł brodę w nieświadomym geście uporu i zacisnął zęby. Nie miał nic do dodania, mógł tylko słuchać. O cieniach, o zagrożeniach, o wrogach. Przyszedł tu by działać, ale na to miał jeszcze przyjść czas. Z błyszczącymi oczami wpatrywał się w Harolda Longbottoma. A potem, gdy ten skończył, w panią Justine Tonks. I w miłą kobietę, która też i w niego wpatrywała się wcześniej, a teraz mówiła takie mądrze rzeczy o planetach, o których Caradog wiedział tylko tyle, że istnieją. I słuchał też uważnie Olivera, będąc nieco pod wrażeniem, że ktoś mający tyle do powiedzenia siedział na stołku, tak jak on. A także ciemnowłosego mężczyznę, który najwyraźniej też miał swoje doświadczenia z cieniami, które to szczęśliwie do tej pory Cecila oszczędzały. Oczywiście wiedział o ich istnieniu. Ale to tak jak wiedział o istnieniu smoków. Żaden go nigdy nie zaatakował (i oba spotkania pewnie przyniosłyby podobny efekt, po jednym pozostało by tylko więcej dymu i łajno do sprzątnięcia). A wreszcie wpatrywał się też w Nealę, która choć młodsza, robiła o tyle więcej od niego. Z ciągle tym samym, skrzącym się w oczach zapałem, odwracał wzrok do innej pani Tonks. I chociaż wszystko, co mówili brzmiało strasznie i źle, to z każdym słowem niepewność Cecila zastępowała determinacja. Tak bardzo chciał coś zmienić. I oto siedział przy stole z ludźmi, którzy właśnie rozmawiali nie o drobnej zmianie, ale o wielkim przewrocie. I słuchając ich, Caradog wierzył, że są zdolni go przeprowadzić. A on ma szansę być jego częścią.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Usiadła na miejscu, na które zaprowadził ją Summers – szukała jeszcze gdzieś w myślach ciętej riposty, ostatecznie jednak potrząsając rudymi lokami aby zbyć je w milczeniu. Wiedziała, że to żarty, ale zapełniająca się sala chwilowo odebrała jej dobrą odpowiedź na kolejne żarty i jedyne, na co ostatecznie się zdobyła, to szturchnięcie chłopaka w ramię.
- Nie daj się tam zjeść – mruknęła, siadając wraz z Vincentem na miejsca, które sami sobie wyznaczali. Poklepała jeszcze Vincenta po ramieniu, chyba bardziej dla własnego uspokojenia się, niż dla niego, ale chciała też przekazać jakoś, że jest tu gdyby jej potrzebował. Dostrzegła jeszcze znajomą sylwetkę wśród gości, machnęła więc krótko w stronę mężczyzny (Percivala) zanim jej uwaga nie skupiła się na pojawiającym się nagle Haroldzie Longbottomie. Mimika widocznie skamieniała, kiedy nagle okazało się, że mężczyzna postanowił zająć miejsce w rzędzie naprzeciwko, siedziała jednak i nie narzekała (trochę dziwne by to było, nawet jak na nią). Skupiła się za to na słowach, bo jakby atmosfera gęsta nie była, zgęstniała jeszcze bardziej kiedy przed wszystkimi pojawił się powód, dla którego właśnie odbywali spotkanie.
Wysłuchała wszystkich informacji, dokładnie próbując zapamiętać wszystkie informacje. Cieszyło ją, że pojawiły się działania przeciwko cieniom, chociaż strach towarzyszący ich obecności dalej wydawał się być gdzieś w zakamarkach jej umysłu, jakby zaglądał przez ramię za każdym spojrzeniem. Wsunęła dłoń do kieszeni, ściskając swój talizman z piór kiedy słuchała kolejnych słów Ministra – a potem i kolejnych informacji, które padały od zgromadzonych. Każda relacja wydawała się być nową, pomocną perspektywą w zrozumieniu całej układanki. W niektórych wydarzeniach nawet brała udział, a serce ścisnęło się mocniej w żałości na wspomnienie wieczoru w Brenyn.
- Thalia Wellers – zabrała głos wtedy, kiedy wydawało jej się, że nikomu nie przeszkodzi, przedstawiając się tym którzy poznać jej nie mieli okazji. – Byłam świadkiem, jak mroczna magia, najpewniej związana z cieniami, przez chwilę przejęła kontrolę nad moimi emocjami, tak aby wpoić mi przyjemność z cierpienia innych. – Krótkie wydarzenie, czy mogło mieć znaczenie, tego pewna być nie mogła. Ale skoro nieznajoma opowiadała o uczuciach które powstały przy ataku byka, być może to też był element który się przydał. – Dodam jeszcze do tego, co zdążyła powiedzieć Neala, że podczas przedstawienia które było elementem rytuału, który został przerwany, czuć było nagromadzenie energii, tej ciemnej też. Jakby przebywanie w rytuale przywodziło na myśl cienie, mimo, że większość osób na scenie chyba nie zdawało sobie dokładnie sprawy, co to było. Od czasu tego wydarzenia nawiedzały mnie też symbole, podobne do tych, które znajdują się na mapach żeglarskich. – Kolejna niewiadoma co do powiązania wskazówki, ale wypadało się dzielić. Mądrzejsi od niej byli tutaj i mogli powiedzieć coś więcej. Albo więcej z tego wyciągnąć.
- Nie daj się tam zjeść – mruknęła, siadając wraz z Vincentem na miejsca, które sami sobie wyznaczali. Poklepała jeszcze Vincenta po ramieniu, chyba bardziej dla własnego uspokojenia się, niż dla niego, ale chciała też przekazać jakoś, że jest tu gdyby jej potrzebował. Dostrzegła jeszcze znajomą sylwetkę wśród gości, machnęła więc krótko w stronę mężczyzny (Percivala) zanim jej uwaga nie skupiła się na pojawiającym się nagle Haroldzie Longbottomie. Mimika widocznie skamieniała, kiedy nagle okazało się, że mężczyzna postanowił zająć miejsce w rzędzie naprzeciwko, siedziała jednak i nie narzekała (trochę dziwne by to było, nawet jak na nią). Skupiła się za to na słowach, bo jakby atmosfera gęsta nie była, zgęstniała jeszcze bardziej kiedy przed wszystkimi pojawił się powód, dla którego właśnie odbywali spotkanie.
Wysłuchała wszystkich informacji, dokładnie próbując zapamiętać wszystkie informacje. Cieszyło ją, że pojawiły się działania przeciwko cieniom, chociaż strach towarzyszący ich obecności dalej wydawał się być gdzieś w zakamarkach jej umysłu, jakby zaglądał przez ramię za każdym spojrzeniem. Wsunęła dłoń do kieszeni, ściskając swój talizman z piór kiedy słuchała kolejnych słów Ministra – a potem i kolejnych informacji, które padały od zgromadzonych. Każda relacja wydawała się być nową, pomocną perspektywą w zrozumieniu całej układanki. W niektórych wydarzeniach nawet brała udział, a serce ścisnęło się mocniej w żałości na wspomnienie wieczoru w Brenyn.
- Thalia Wellers – zabrała głos wtedy, kiedy wydawało jej się, że nikomu nie przeszkodzi, przedstawiając się tym którzy poznać jej nie mieli okazji. – Byłam świadkiem, jak mroczna magia, najpewniej związana z cieniami, przez chwilę przejęła kontrolę nad moimi emocjami, tak aby wpoić mi przyjemność z cierpienia innych. – Krótkie wydarzenie, czy mogło mieć znaczenie, tego pewna być nie mogła. Ale skoro nieznajoma opowiadała o uczuciach które powstały przy ataku byka, być może to też był element który się przydał. – Dodam jeszcze do tego, co zdążyła powiedzieć Neala, że podczas przedstawienia które było elementem rytuału, który został przerwany, czuć było nagromadzenie energii, tej ciemnej też. Jakby przebywanie w rytuale przywodziło na myśl cienie, mimo, że większość osób na scenie chyba nie zdawało sobie dokładnie sprawy, co to było. Od czasu tego wydarzenia nawiedzały mnie też symbole, podobne do tych, które znajdują się na mapach żeglarskich. – Kolejna niewiadoma co do powiązania wskazówki, ale wypadało się dzielić. Mądrzejsi od niej byli tutaj i mogli powiedzieć coś więcej. Albo więcej z tego wyciągnąć.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Wystarczy Brendan - odpowiedział Elrikowi, ściskając jego wyciągniętą dłoń; nazwisko wskazywało na to, że z Primą musiał być rodziną. Już zająwszy miejsce przy stole dostrzegł Kierana, który stanął u progu - kiwnął mu głową z szacunkiem. Nie widzieli się od powrotu, ale spodziewał się spotkać go całego - gdyby nie on, nie siedziałby dziś przy tym stole. I czuł wdzięczność. Z roztargnieniem obejrzał się na Primę, tyci szansa? Jeden procent? Życie zdążyło go nauczyć, że jeden procent to nie był wcale taki niski procent, mógł się wydarzyć, a jeśli mógł się wydarzyć, to pewnie się wydarzy. Z westchnieniem oparł się o ławę mocniej, nie mówiąc już nic - nie wyrzuci tego z głowy już do końca tego zgromadzenia, był pewien.
Spotkanie się rozpoczęło - Minister zabrał głos, słuchał go w milczeniu, nieznacznie obracając głowę w bok, by go dostrzec. Rozmawiał o tych istotach z Maeve, zastanawiał się nad badaniami prowadzonymi przez Rianę - żałował, że nie udało mu się do tego czasu ich jeszcze uzyskać. Noc Duchów, zatem wtedy osiągną cel, mieli na oku siedem lokalizacji. Czy mieli szansę położyć kres temu szaleństwu? Głęboko tego pragnął, gdy Minister ucichł, słuchał pozostałych, którzy zabierali głosy. Ostatnie kilkanaście miesięcy spędził w odcięciu od świata, nie mógł powiedzieć nic, co pomogłoby dokonać dodatkowych ustaleń. Zogniskował spojrzenie na Justine, kiedy zabrała głos. Potwory na usługach potworów - obrzydliwe. Słuchał jej z uwagą, bo miała do powiedzenia wiele, a każdy detal mógł okazać się istotną informacją wobec zadań, którym będą musieli sprostać - jakiekolwiek by one nie były. Jej wypowiedź uzupełnił złotowłosy młodzieniec - skupił na nim spojrzenie niebieskich oczu, jego doświadczenia wydawały się potwierdzać słowa Justine. Potwierdzał to także Herbert - to, co wydało mu się ważne, to metodyka walki z nimi, o której wspominał tak on, jak Adriana. Równie ciekawe informację mogła zdradzić Prima - wsłuchiwał się w nie ze skupieniem. Przepowiednia, nie znał się na gwiazdach ani układach planet, wyjaśnienia czarownicy zdradzały równie wiele pytań, jak wiele niosły odpowiedzi. Spojrzał też na siostrę, gdy zabrała głos, opuszczając wówczas własny wzrok, jej historię słyszał i opowiedziana w tym gronie nie brzmiała ani trochę mniej niepokojąco. Przeniósł wzrok na Thalię - też tam była? - Jestem w kontakcie z naukowcem, który pochyla się nad kwestią tych istot. Rianą Vane. Gdy zakończy badania, upewnię się, że trafią w nasze ręce - poinformował krótko, na dzień dzisiejszy nie wiedział nic, ale był pewien, że działanie Riany mogło ich w tej misji wspomóc.
Ściągnął brew, orientując się, że z siedzącym obok Elrikiem działo się coś niepokojącego. Drżał, nie z zimna. Nim zdążył zareagować, opróżnił swój kufel na tyle gwałtownie, że fizycznie nie mogło mu nic dolegać. Cienie budziły w nim lęki jak w każdym.
Spotkanie się rozpoczęło - Minister zabrał głos, słuchał go w milczeniu, nieznacznie obracając głowę w bok, by go dostrzec. Rozmawiał o tych istotach z Maeve, zastanawiał się nad badaniami prowadzonymi przez Rianę - żałował, że nie udało mu się do tego czasu ich jeszcze uzyskać. Noc Duchów, zatem wtedy osiągną cel, mieli na oku siedem lokalizacji. Czy mieli szansę położyć kres temu szaleństwu? Głęboko tego pragnął, gdy Minister ucichł, słuchał pozostałych, którzy zabierali głosy. Ostatnie kilkanaście miesięcy spędził w odcięciu od świata, nie mógł powiedzieć nic, co pomogłoby dokonać dodatkowych ustaleń. Zogniskował spojrzenie na Justine, kiedy zabrała głos. Potwory na usługach potworów - obrzydliwe. Słuchał jej z uwagą, bo miała do powiedzenia wiele, a każdy detal mógł okazać się istotną informacją wobec zadań, którym będą musieli sprostać - jakiekolwiek by one nie były. Jej wypowiedź uzupełnił złotowłosy młodzieniec - skupił na nim spojrzenie niebieskich oczu, jego doświadczenia wydawały się potwierdzać słowa Justine. Potwierdzał to także Herbert - to, co wydało mu się ważne, to metodyka walki z nimi, o której wspominał tak on, jak Adriana. Równie ciekawe informację mogła zdradzić Prima - wsłuchiwał się w nie ze skupieniem. Przepowiednia, nie znał się na gwiazdach ani układach planet, wyjaśnienia czarownicy zdradzały równie wiele pytań, jak wiele niosły odpowiedzi. Spojrzał też na siostrę, gdy zabrała głos, opuszczając wówczas własny wzrok, jej historię słyszał i opowiedziana w tym gronie nie brzmiała ani trochę mniej niepokojąco. Przeniósł wzrok na Thalię - też tam była? - Jestem w kontakcie z naukowcem, który pochyla się nad kwestią tych istot. Rianą Vane. Gdy zakończy badania, upewnię się, że trafią w nasze ręce - poinformował krótko, na dzień dzisiejszy nie wiedział nic, ale był pewien, że działanie Riany mogło ich w tej misji wspomóc.
Ściągnął brew, orientując się, że z siedzącym obok Elrikiem działo się coś niepokojącego. Drżał, nie z zimna. Nim zdążył zareagować, opróżnił swój kufel na tyle gwałtownie, że fizycznie nie mogło mu nic dolegać. Cienie budziły w nim lęki jak w każdym.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Przede wszystkim jest niewidzialna - odpowiedział Jamesowi, gdy spytał o Adrianę, uprzedzając tym samym, że dyskrecja w jej przypadku grała rolę większą jeszcze, niż w przypadku pozostałych. - Zajmuje się informacjami - doprecyzował wciąż ściszonym głosem, nie odpowiadając, kiedy obiecał załatwić sprawę - odprowadził go spojrzeniem, aż nie znalazł się obok czarownicy. Dostrzegał spojrzenie Adriany, odpowiedział na nie własnym, przepraszającym, przyglądał się im chwilę, gdy rozmawiali - nie mógł ich usłyszeć. Ale chyba nie poszło źle, James wrócił obok, a on przekierował pytające spojrzenie na niego. - I? Co powiedziała? - dopytywał, bo nie chciał, żeby myślała źle o Jamesie.
- Nie znam wszystkich. Jest dużo nowych twarzy, których nigdy nie widziałem, część z nich chyba nowa. Ale z dużą częścią już pracowałem - odpowiedział Cecilowi, zawahał się, czy ich nie zacząć przedstawiać, ale chyba nie mieli dużo czasu - i głupio było o nich rozmawiać w ten sposób tu i teraz. Może skończą tę rozmowę, kiedy spotkanie dobiegnie końca.
- Na pewno nie lepiej, niż było - odpowiedział Thalii przekornie, parafrazując jej słowa, ale uśmiechnął się przy tym wesoło. Nie było lepiej, odkąd widzieli się ostatnim razem popełnił serię rozgoryczonych błędów. Ale cieszył się, że jej się układało - naprawdę się cieszył. - Wzajemnie, Thalia - odpowiedział na jej ofertę pomocy, chcąc, by wiedziała, że mimo przeszłości - mogła na niego liczyć. Tamto nie powinno już mieć znaczenia. Postawił na złego konia. Kiwnął jej głową, gdy zechciała się przesiąść, po czym uśmiechnął się tryumfalnie do Castora, kiedy sprowokowany jego słowami, wrócił się na rzekomo oślą niewygodną ławkę, ale nie powiedział nic.
- Billy! - przywitał i jego, uśmiechając się do niego szeroko, ściskając jego dłoń serdecznie. - Pewnie, że tak - odpowiedział nieco ciszej Cecilowi. - To szukający Jastrzębi z Falmouth. Lataliśmy razem - podkreślił, bo świetnie wspominał wspólne ćwiczenia.
Przechylił głowę znów w kierunku Jima.
- Percival? Nie miałem z nim do czynienia - odpowiedział szeptem. - To zdrajca krwi - Dobrze brzmiał ten tytuł, godnie, podniośle. Tych, dla których nosił pejoratywne znaczenie, nie było dziś pośród nich.
Z uwagą i w skupieniu słuchał Ministra i celu, w jakim zostali zgromadzeni. Mieli zrobić coś dobrego. Mieli pomóc. Mieli szansę stanąć naprzeciw czemuś, co drażniło strachem cały kraj od tak dawna. Był dumny, że siedział tu dziś pomiędzy tymi wszystkimi odważnymi i uzdolnionymi czarodziejami, był dumny, że został tu wezwany i naprawdę chciał w tym pomóc, nawet jeśli opis zdarzeń, zarówno snuty przez samego Harolda, jak i kolejnych czarodziejów opisujących te zjawiska, wywoływał u niego dreszcze. W szczególności dłużej przyglądał się Neali - zastanawiając się nad tym, co ona i Jim musieli tamtego dnia przejść.
- Nie znam wszystkich. Jest dużo nowych twarzy, których nigdy nie widziałem, część z nich chyba nowa. Ale z dużą częścią już pracowałem - odpowiedział Cecilowi, zawahał się, czy ich nie zacząć przedstawiać, ale chyba nie mieli dużo czasu - i głupio było o nich rozmawiać w ten sposób tu i teraz. Może skończą tę rozmowę, kiedy spotkanie dobiegnie końca.
- Na pewno nie lepiej, niż było - odpowiedział Thalii przekornie, parafrazując jej słowa, ale uśmiechnął się przy tym wesoło. Nie było lepiej, odkąd widzieli się ostatnim razem popełnił serię rozgoryczonych błędów. Ale cieszył się, że jej się układało - naprawdę się cieszył. - Wzajemnie, Thalia - odpowiedział na jej ofertę pomocy, chcąc, by wiedziała, że mimo przeszłości - mogła na niego liczyć. Tamto nie powinno już mieć znaczenia. Postawił na złego konia. Kiwnął jej głową, gdy zechciała się przesiąść, po czym uśmiechnął się tryumfalnie do Castora, kiedy sprowokowany jego słowami, wrócił się na rzekomo oślą niewygodną ławkę, ale nie powiedział nic.
- Billy! - przywitał i jego, uśmiechając się do niego szeroko, ściskając jego dłoń serdecznie. - Pewnie, że tak - odpowiedział nieco ciszej Cecilowi. - To szukający Jastrzębi z Falmouth. Lataliśmy razem - podkreślił, bo świetnie wspominał wspólne ćwiczenia.
Przechylił głowę znów w kierunku Jima.
- Percival? Nie miałem z nim do czynienia - odpowiedział szeptem. - To zdrajca krwi - Dobrze brzmiał ten tytuł, godnie, podniośle. Tych, dla których nosił pejoratywne znaczenie, nie było dziś pośród nich.
Z uwagą i w skupieniu słuchał Ministra i celu, w jakim zostali zgromadzeni. Mieli zrobić coś dobrego. Mieli pomóc. Mieli szansę stanąć naprzeciw czemuś, co drażniło strachem cały kraj od tak dawna. Był dumny, że siedział tu dziś pomiędzy tymi wszystkimi odważnymi i uzdolnionymi czarodziejami, był dumny, że został tu wezwany i naprawdę chciał w tym pomóc, nawet jeśli opis zdarzeń, zarówno snuty przez samego Harolda, jak i kolejnych czarodziejów opisujących te zjawiska, wywoływał u niego dreszcze. W szczególności dłużej przyglądał się Neali - zastanawiając się nad tym, co ona i Jim musieli tamtego dnia przejść.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"