Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Boczna sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Boczna sala
Małe, dość puste pomieszczenie z wysłużoną drewnianą podłogą pokrytą wytartymi śladami. Pod ścianami stoi kilka ław, lecz oprócz nich próżno by szukać innych mebli - poza stoliczkiem z dużym gramofonem, pod którym znajduje się karton z podpisanymi płytami. Sala służy potańcówkom rozkwitającym wieczorami; zbierają się tu goście w każdym wieku, żeby ruszyć do tańca, a ci, którym doskwierają wszelkie opory, mogą pozbyć się ich dzięki mnogości alkoholów oferowanych przy barze.
Słuchał. Chłonął wszystkie informacje, nawet jeśli w bardziej skomplikowanych dziedzinach magii nie miał obszernej wiedzy. Wypełniała go jednak chęć do działania, był gotów do walki, brutalnej i nierównej, dłużej nie mógł stać na uboczu tylko liżąc rany. Prostował się na końcu ławy i czekał na rozkazy, które kategorycznie wskażą co dokładnie ma robić właśnie on – pojedynczy żołnierz na tej wojnie. Nie przeszkadzała mu wizja bycia pionkiem, dobrze było wiedzieć, że wiele innych osób walczy po tej samej stronie i na różnych frontach. Dostali szansę na zgładzenie mrocznych cieni, lecz pełno było przeszkód na drodze wiodącej do sukcesu.
Prowadzenie działań na terenie wroga było koniecznością, lecz przeniknięcie do Londynu – zabezpieczonego na wszelkie możliwe sposoby miasta, które jawiło się jako sztandarowa forteca zgniłej władzy – stanowiło ogromne wyzwanie. Element zaskoczenia miał kluczowe znaczenie dla całego przedsięwzięcia, wszystkie poszczególne akcje musiały być doskonale skoordynowane, nie było miejsca na potknięcia. Kieran milcząco spoglądał na ten jeden czarny punkt na mapie, pomimo wszelkich chęci nie wyrywając się z żadnymi deklaracjami, bo do misji w stolicy pasował jak pięść do nosa. Co prawda informacja o jego rzekomej śmierci była podana w jednym z wydań Walczącego Maga, ale zawsze ktoś mógł rozpoznać jego twarz. Wyróżniał się z tłumu już samą posturą, jeśli chciałby ten stan rzeczy zmienić, musiałby włożyć w to wiele wysiłku z pomocą eliksirów czy zaklęć, lecz każde rozwiązanie miało swoje ograniczenia. Eliksir kameleona ma zbyt krótki czas działania i ukrywa niewidzialnego czarodzieja także przed sojusznikami. Eliksir wieloskokowy działa dłużej, lecz czyją postać przybrać, aby nie wzbudzić podejrzeń, gdy dojdzie do kontroli różdżki? Peleryna-niewidka mogła z kolei zostać łatwo zniszczona. Ryzyko było zbyt duże.
Wizja czarnego smoka zrodzonego z cieni roztoczona przez jasnowidza była alarmująca, lecz Kieran chciał wierzyć w siłę sprawczą wyborów i czynów członków Zakonu Feniksa. Przyjrzał się znajdującej się przed nim świecy, lecz nie sięgnął po nią, jakby obawiając się, że zaburzy działanie tego echa magii, o jakiej wspomniał lord Longbottom.
Prowadzenie działań na terenie wroga było koniecznością, lecz przeniknięcie do Londynu – zabezpieczonego na wszelkie możliwe sposoby miasta, które jawiło się jako sztandarowa forteca zgniłej władzy – stanowiło ogromne wyzwanie. Element zaskoczenia miał kluczowe znaczenie dla całego przedsięwzięcia, wszystkie poszczególne akcje musiały być doskonale skoordynowane, nie było miejsca na potknięcia. Kieran milcząco spoglądał na ten jeden czarny punkt na mapie, pomimo wszelkich chęci nie wyrywając się z żadnymi deklaracjami, bo do misji w stolicy pasował jak pięść do nosa. Co prawda informacja o jego rzekomej śmierci była podana w jednym z wydań Walczącego Maga, ale zawsze ktoś mógł rozpoznać jego twarz. Wyróżniał się z tłumu już samą posturą, jeśli chciałby ten stan rzeczy zmienić, musiałby włożyć w to wiele wysiłku z pomocą eliksirów czy zaklęć, lecz każde rozwiązanie miało swoje ograniczenia. Eliksir kameleona ma zbyt krótki czas działania i ukrywa niewidzialnego czarodzieja także przed sojusznikami. Eliksir wieloskokowy działa dłużej, lecz czyją postać przybrać, aby nie wzbudzić podejrzeń, gdy dojdzie do kontroli różdżki? Peleryna-niewidka mogła z kolei zostać łatwo zniszczona. Ryzyko było zbyt duże.
Wizja czarnego smoka zrodzonego z cieni roztoczona przez jasnowidza była alarmująca, lecz Kieran chciał wierzyć w siłę sprawczą wyborów i czynów członków Zakonu Feniksa. Przyjrzał się znajdującej się przed nim świecy, lecz nie sięgnął po nią, jakby obawiając się, że zaburzy działanie tego echa magii, o jakiej wspomniał lord Longbottom.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stojące przed Zakonnikami świecie zdawały się promieniować dobrą magią, ciepłem, które – choć mogło pochodzić od płonącego kominka – koncentrowało się także wokół nich. Mógł poczuć je Caradog w momencie, w którym nieopatrznie popchnął metalową podstawkę; ta, przewracając się razem ze świecą, zagrzechotała metalicznie, zwracając uwagę tak pozostałych członków Zakonu Feniksa, jak i Harolda Longbottoma. Minister magii przerwał wypowiedź na ułamek sekundy, spojrzeniem czujnych oczu odszukując źródło hałasu – ale nie zareagował w żaden inny sposób ani na niewielki wypadek, ani na przeprosiny młodego czarodzieja. Dostrzegłszy pochwyconą w porę świecę, oderwał od niej wzrok, kontynuując wypowiedź. Elric, dotykając czarnego wosku, również poczuł bijące od niego ciepło – a także mógł zauważyć, że miejsca, których dotknęła jego dłoń, pojaśniały na chwilę, jakby reagując na płynącą w jego żyłach magię.
Harold Longbottom wysłuchał odpowiedzi Primy, zaraz potem przenosząc uwagę na Herberta, który zapytał o wpływ opisanego przez czarownicę układu gwiazd; skinął głową, po czym znów spojrzał na alchemiczkę, widocznie czekając na jej reakcję, ta część przekazanych informacji również ministra interesowała najbardziej.
– Ustalenie kontrolnego hasła, weryfikacja wspólnych wspomnień, to dobry pomysł – skomentował pomysł Neali, przyglądając się po kolei wszystkim Zakonnikom. – Jeżeli zrobicie to wewnątrz swoich grup, łatwiej odróżnicie prawdę od iluzji – dodał, resztę pozostawiając samym czarodziejom i czarownicom. Słowa Jamesa zwróciły uwagę ministra, przeniósł na niego wzrok, przez dłuższy moment przyglądając mu się uważnie, przenikliwie. – Światło świec zadziała – podsumował pewnie, przytakując wypowiedzi młodego czarodzieja. – Do ich rozpalenia potrzebne będą pióra feniksa, które dzisiaj otrzymaliście – spłoną, połączone z waszą magią. Roztaczany przez świece blask będzie silny, ale musicie właściwie wybrać moment i miejsce. Otoczenie cieni z kilku różnych stron będzie najskuteczniejsze – przypomniał, zgadzając się jednocześnie z sugestią Herberta.
Gdy głos zabrał Vincent, Harold Longbottom skinął głową w milczeniu, walka z cieniami w pojedynkę była nie tylko wyzwaniem, ale też zdawała się misją samobójczą. Wyznanie siedzącego tuż obok ministra Elrica wywołało na twarzy przywódcy Zakonu sekundowe zaskoczenie, zaraz potem odwrócił się jednak w jego stronę, a jego rysy stały się poważniejsze, ostrzejsze. Krzaczaste brwi zbiegły się do środka, przypatrywał się smokologowi uważnie, jakby starając się przejrzeć jego myśli. – Ramora – wtrącił, gdy jasnowidz wspomniał o stworzeniu wyciągniętym z wody. Nie podjął jednak tego wątku. – Steal Falls to wodospady niedaleko Ben Nevis, w szkockich górach – odpowiedział na pytanie Brendana. – To tam znajduje się przejście, do którego – jeżeli misje w Noc Duchów się powiodą – będziemy musieli się udać. Za wodospadem – dodał. W jego głosie nie dało się doszukać powątpiewania, Elric nie mógł znać tej lokalizacji; przed spotkaniem Zakonu Feniksa wiedziała o niej zaledwie garstka. – Pamiętasz coś jeszcze? – zapytał stanowczo, z naciskiem. – Jeżeli wizja do ciebie powróci, zapamiętaj tyle, ile możesz – polecił; nic w jego wypowiedzi nie sugerowało, by uznawał umiejętności Elrica za mało przydatne.
– Badania Vane przydadzą się i po Nocy Duchów – podjął Harold Longbottom, zwracając się do Brendana. – Przekażcie jej, że jeżeli będzie potrzebowała dodatkowych zasobów, podziemie postara się je zapewnić. Zgłoście się po nie do Niuchaczy – dodał, przenosząc spojrzenie z Weasleya na Justine Tonks.
W reakcji na pytanie aurorki o podział zadań i miejsc, przywódca Zakonu Feniksa podniósł się z krzesła, z góry spoglądając na mapę. – Częściowo – odparł, krótko spoglądając w stronę Maeve i Iris, które zadeklarowały swoją gotowość do udania się do stolicy. – Punkty w Londynie są dwa – nie należą do najsilniejszych, ale wymagają znajomości miasta, a jeden z nich również i kontaktów. Twoich, Tonks – kontynuował, teraz zwracając się bezpośrednio do Adriany. – Cienie pojawią się na Pokątnej, w salonie luster – lokal jest strzeżony przez ministerstwo, będziesz musiała pociągnąć za sznurki, a później ktoś musi wyczyścić strażnikom pamięć – albo upewnić się, że nie przyczynią się do spalenia twojej przykrywki. Wszystko, co wiemy, jest w teczce – powiedział; w tym samym momencie z czarnej torby wysunęła się pergaminowa, cienka teczka w symbolem podziemnego ministerstwa magii czerniejącym na przodzie. Wylądowała przed Adrianą – a tuż po niej kolejne z szelestem przesunęły się po blacie, zatrzymując się przy Marceliusie, Vincencie, Williamie, Justine, Oliverze i Herbercie. – Drugi punkt znajduje się na obrzeżach miasta, w czarodziejskim wesołym miasteczku – na szczycie zaczarowanego młyna. Carrington – tu będą potrzebne twoje umiejętności – podjął minister, kierując się w stronę Marceliusa. – Dobierz towarzyszy rozsądnie, spodziewaj się walki. Jeżeli nie ze strony magicznej policji czy rycerzy, to cieni – przestrzegł.
W następnej kolejności Harold Longbottom zwrócił się do Vincenta. – Rineheart, ty zajmiesz się punktem na Wyspie Rzeźb – plugawa magia zmieszała się tam ze starą klątwą, przygotuj się. Na miejsce będziesz musiał się dostać łodzią – zaznaczył; Thalia mogła mieć wrażenie, że wzrok ministra na moment zatrzymał się na niej, zanim zogniskował się na Herbercie. – Grey, będziesz potrzebny w Sussex. Z akt dowiesz się, że magiczne źródło, które się tam znajduje, należy do słabszych, ale nie daj się zwieść – obejmuje duży obszar, a jego wpływ na okoliczne rośliny nie przypomina niczego, co dotąd widzieliśmy. Summers – czarodziej odwrócił się ku Oliverowi – ludzie, których zbierzesz, udadzą się do Zakazanego Lasu. Grupa centaurów, które przetrwały masakrę przeprowadzoną przez wroga, zgodziła się z nami współpracować – będą potrzebować naszej pomocy w zamian – ciągnął; resztę informacji Zakonnik miał znaleźć w teczce. – Moore, ty udasz się do Loch Ness – znajdziesz skupisko magii na wyspie, w ruinach alchemicznego laboratorium – jest silne, a wokół niego panuje coś, co nasi ludzie nazwali magiczną próżnią – czary mogą was tam zawieść – przestrzegł, zwracając się do Williama. Na koniec spojrzenie ministra powróciło do Justine. – Tonks, ty udasz się do Stonehenge – zadecydował. – Weź ze sobą ludzi, którzy potrafią walczyć – energia jest tam wyraźna, to najsilniejszy punkt ze wszystkich, a jakakolwiek aktywność na pewno nie umknie Malfoyom. Spodziewajcie się kłopotów – powiedział, w głosie ministra znów zadźwięczała powaga; z całą pewnością nie rzucał słów na wiatr.
Ze względu na mój wyjazd, termin na odpis mija w środę (28.08) o godz. 23:59. W tej turze możecie napisać dowolną ilość postów, wykorzystując je na dobranie się w grupy. Przy podziale możecie też oczywiście wspomóc się kanałami offtopowymi. Za zadania poszczególnych grup odpowiadają mistrzowie gry:
William: Vincent, Adriana, Marcelius
Tristan: Justine, Herbert, William, Oliver
(Mistrzowie gry proszą, by przy podziałach wziąć pod uwagę, że nie mogą mistrzować samych siebie.)
Dalsze instrukcje i linki do właściwych lokacji zostaną przesłane drogą prywatnych wiadomości po dokonaniu podziału.
Grupy nie muszą być równe.
W razie pytań – zapraszam. <3
Harold Longbottom wysłuchał odpowiedzi Primy, zaraz potem przenosząc uwagę na Herberta, który zapytał o wpływ opisanego przez czarownicę układu gwiazd; skinął głową, po czym znów spojrzał na alchemiczkę, widocznie czekając na jej reakcję, ta część przekazanych informacji również ministra interesowała najbardziej.
– Ustalenie kontrolnego hasła, weryfikacja wspólnych wspomnień, to dobry pomysł – skomentował pomysł Neali, przyglądając się po kolei wszystkim Zakonnikom. – Jeżeli zrobicie to wewnątrz swoich grup, łatwiej odróżnicie prawdę od iluzji – dodał, resztę pozostawiając samym czarodziejom i czarownicom. Słowa Jamesa zwróciły uwagę ministra, przeniósł na niego wzrok, przez dłuższy moment przyglądając mu się uważnie, przenikliwie. – Światło świec zadziała – podsumował pewnie, przytakując wypowiedzi młodego czarodzieja. – Do ich rozpalenia potrzebne będą pióra feniksa, które dzisiaj otrzymaliście – spłoną, połączone z waszą magią. Roztaczany przez świece blask będzie silny, ale musicie właściwie wybrać moment i miejsce. Otoczenie cieni z kilku różnych stron będzie najskuteczniejsze – przypomniał, zgadzając się jednocześnie z sugestią Herberta.
Gdy głos zabrał Vincent, Harold Longbottom skinął głową w milczeniu, walka z cieniami w pojedynkę była nie tylko wyzwaniem, ale też zdawała się misją samobójczą. Wyznanie siedzącego tuż obok ministra Elrica wywołało na twarzy przywódcy Zakonu sekundowe zaskoczenie, zaraz potem odwrócił się jednak w jego stronę, a jego rysy stały się poważniejsze, ostrzejsze. Krzaczaste brwi zbiegły się do środka, przypatrywał się smokologowi uważnie, jakby starając się przejrzeć jego myśli. – Ramora – wtrącił, gdy jasnowidz wspomniał o stworzeniu wyciągniętym z wody. Nie podjął jednak tego wątku. – Steal Falls to wodospady niedaleko Ben Nevis, w szkockich górach – odpowiedział na pytanie Brendana. – To tam znajduje się przejście, do którego – jeżeli misje w Noc Duchów się powiodą – będziemy musieli się udać. Za wodospadem – dodał. W jego głosie nie dało się doszukać powątpiewania, Elric nie mógł znać tej lokalizacji; przed spotkaniem Zakonu Feniksa wiedziała o niej zaledwie garstka. – Pamiętasz coś jeszcze? – zapytał stanowczo, z naciskiem. – Jeżeli wizja do ciebie powróci, zapamiętaj tyle, ile możesz – polecił; nic w jego wypowiedzi nie sugerowało, by uznawał umiejętności Elrica za mało przydatne.
– Badania Vane przydadzą się i po Nocy Duchów – podjął Harold Longbottom, zwracając się do Brendana. – Przekażcie jej, że jeżeli będzie potrzebowała dodatkowych zasobów, podziemie postara się je zapewnić. Zgłoście się po nie do Niuchaczy – dodał, przenosząc spojrzenie z Weasleya na Justine Tonks.
W reakcji na pytanie aurorki o podział zadań i miejsc, przywódca Zakonu Feniksa podniósł się z krzesła, z góry spoglądając na mapę. – Częściowo – odparł, krótko spoglądając w stronę Maeve i Iris, które zadeklarowały swoją gotowość do udania się do stolicy. – Punkty w Londynie są dwa – nie należą do najsilniejszych, ale wymagają znajomości miasta, a jeden z nich również i kontaktów. Twoich, Tonks – kontynuował, teraz zwracając się bezpośrednio do Adriany. – Cienie pojawią się na Pokątnej, w salonie luster – lokal jest strzeżony przez ministerstwo, będziesz musiała pociągnąć za sznurki, a później ktoś musi wyczyścić strażnikom pamięć – albo upewnić się, że nie przyczynią się do spalenia twojej przykrywki. Wszystko, co wiemy, jest w teczce – powiedział; w tym samym momencie z czarnej torby wysunęła się pergaminowa, cienka teczka w symbolem podziemnego ministerstwa magii czerniejącym na przodzie. Wylądowała przed Adrianą – a tuż po niej kolejne z szelestem przesunęły się po blacie, zatrzymując się przy Marceliusie, Vincencie, Williamie, Justine, Oliverze i Herbercie. – Drugi punkt znajduje się na obrzeżach miasta, w czarodziejskim wesołym miasteczku – na szczycie zaczarowanego młyna. Carrington – tu będą potrzebne twoje umiejętności – podjął minister, kierując się w stronę Marceliusa. – Dobierz towarzyszy rozsądnie, spodziewaj się walki. Jeżeli nie ze strony magicznej policji czy rycerzy, to cieni – przestrzegł.
W następnej kolejności Harold Longbottom zwrócił się do Vincenta. – Rineheart, ty zajmiesz się punktem na Wyspie Rzeźb – plugawa magia zmieszała się tam ze starą klątwą, przygotuj się. Na miejsce będziesz musiał się dostać łodzią – zaznaczył; Thalia mogła mieć wrażenie, że wzrok ministra na moment zatrzymał się na niej, zanim zogniskował się na Herbercie. – Grey, będziesz potrzebny w Sussex. Z akt dowiesz się, że magiczne źródło, które się tam znajduje, należy do słabszych, ale nie daj się zwieść – obejmuje duży obszar, a jego wpływ na okoliczne rośliny nie przypomina niczego, co dotąd widzieliśmy. Summers – czarodziej odwrócił się ku Oliverowi – ludzie, których zbierzesz, udadzą się do Zakazanego Lasu. Grupa centaurów, które przetrwały masakrę przeprowadzoną przez wroga, zgodziła się z nami współpracować – będą potrzebować naszej pomocy w zamian – ciągnął; resztę informacji Zakonnik miał znaleźć w teczce. – Moore, ty udasz się do Loch Ness – znajdziesz skupisko magii na wyspie, w ruinach alchemicznego laboratorium – jest silne, a wokół niego panuje coś, co nasi ludzie nazwali magiczną próżnią – czary mogą was tam zawieść – przestrzegł, zwracając się do Williama. Na koniec spojrzenie ministra powróciło do Justine. – Tonks, ty udasz się do Stonehenge – zadecydował. – Weź ze sobą ludzi, którzy potrafią walczyć – energia jest tam wyraźna, to najsilniejszy punkt ze wszystkich, a jakakolwiek aktywność na pewno nie umknie Malfoyom. Spodziewajcie się kłopotów – powiedział, w głosie ministra znów zadźwięczała powaga; z całą pewnością nie rzucał słów na wiatr.
William: Vincent, Adriana, Marcelius
Tristan: Justine, Herbert, William, Oliver
(Mistrzowie gry proszą, by przy podziałach wziąć pod uwagę, że nie mogą mistrzować samych siebie.)
Dalsze instrukcje i linki do właściwych lokacji zostaną przesłane drogą prywatnych wiadomości po dokonaniu podziału.
Grupy nie muszą być równe.
W razie pytań – zapraszam. <3
Harold Longbottom
Zawód : Prawowity minister i przywódca rebelii
Wiek : 58
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Konta specjalne
Stukot przewracanej świeczki sprawił, że oderwał wzrok od mapy, aby przenieść w stronę źródła hałasu. Nie skomentował tego zachowania choć nieznacznie uniósł brwi. Następnie zaś skupił się ponownie na Ministrze, który zaczął rozdzielać zadania i podobnie jak on sam, czekał, aż Prima zdradzi coś więcej. Zapowiadało się ciężkie starcie, a pióro feniksa ukryte w kieszeni nagle zaczęło przedziwnie ciążyć. Zerknął teraz na świeczkę, która stała przed nim - światło w ciemności. Mieli rozproszyć mrok, pozbyć się tworów z cieni i czarnej magii, przeszłości, która atakowała teraźniejszość. Gdyby nie makabryczność tego co już widzieli, byłaby w tym swego rodzaju poezja.
Zaraz jednak cała jego uwaga poświęciła się teczce, która wylądowała przed nim. Zlecenie. Zadanie, którego miał się podjąć i skompletować grupę ludzi, która była gotowa ruszyć wraz z nim na misję.
-Sussex. Uroczo. - Skomentował bez złośliwości w głosie. Ziemie te były pod pieczą Shackleboltów, co znacznie utrudniało działanie, ale go nie zniechęciło. Źródło, które wpływa na rośliny - nic dziwnego, że właśnie takie zadanie otrzymał. Postukał dłonią w teczkę. -Kto z zebranych ma wiedzę z roślin. Nie musi być ekspertem, umiejętności bojowe również są w cenie, gdybyśmy wpadli na niechciane towarzystwo albo oni na nas. - Spojrzał po zebranych w sali. Już rozumiał skąd taka duża liczba osób zgromadzonych na raz. Należało się podzielić, zebrać drużynę, z którą następnie omówi plan działania na podstawie informacji jakie zostały zgromadzone w teczce. Po wydarzeniach w Sennej Dolinie spodziewał się wszystkiego, a byli sporą grupą, ludzi doświadczonych w boju - ledwo wtedy uszli z życiem. Teraz nie mógł dopuścić do podobnej sytuacji, musiał zminimalizować szkody, te bowiem na pewno się pojawią. Mieli pokonać cienie, ale też zrobi wszystko, aby grupa, która z nim się uda wróciła żywa. On sam też nie miał zamiaru umierać, choć wiedział, że czeka go ciężka rozmowa z Florką. Nie mógł jej zawieść, nie mógł jej zostawić samej. Miał o co walczyć. Miał o kogo i dla kogo walczyć. Przed wyruszeniem skończy kołyskę i pokój dla dziecka.
Zaraz jednak cała jego uwaga poświęciła się teczce, która wylądowała przed nim. Zlecenie. Zadanie, którego miał się podjąć i skompletować grupę ludzi, która była gotowa ruszyć wraz z nim na misję.
-Sussex. Uroczo. - Skomentował bez złośliwości w głosie. Ziemie te były pod pieczą Shackleboltów, co znacznie utrudniało działanie, ale go nie zniechęciło. Źródło, które wpływa na rośliny - nic dziwnego, że właśnie takie zadanie otrzymał. Postukał dłonią w teczkę. -Kto z zebranych ma wiedzę z roślin. Nie musi być ekspertem, umiejętności bojowe również są w cenie, gdybyśmy wpadli na niechciane towarzystwo albo oni na nas. - Spojrzał po zebranych w sali. Już rozumiał skąd taka duża liczba osób zgromadzonych na raz. Należało się podzielić, zebrać drużynę, z którą następnie omówi plan działania na podstawie informacji jakie zostały zgromadzone w teczce. Po wydarzeniach w Sennej Dolinie spodziewał się wszystkiego, a byli sporą grupą, ludzi doświadczonych w boju - ledwo wtedy uszli z życiem. Teraz nie mógł dopuścić do podobnej sytuacji, musiał zminimalizować szkody, te bowiem na pewno się pojawią. Mieli pokonać cienie, ale też zrobi wszystko, aby grupa, która z nim się uda wróciła żywa. On sam też nie miał zamiaru umierać, choć wiedział, że czeka go ciężka rozmowa z Florką. Nie mógł jej zawieść, nie mógł jej zostawić samej. Miał o co walczyć. Miał o kogo i dla kogo walczyć. Przed wyruszeniem skończy kołyskę i pokój dla dziecka.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ilość informacji, którymi dzielił się niemal każdy uczestnik tego spotkania, była dla panny Sprout nieco przytłaczająca, ale pochłaniała i trawiła ich tyle, ile tylko mogła. W ciszy i skupieniu. Nie spotkała nigdy Cienia, prędzej o nich słyszała, a i czasem zasłyszane opowieści nie sprawiały, że łatwo mogła wyobrazić sobie formę tych istot, ich możliwości, magię, jaką władały. Wiedziała, że syn Henry’ego był jedną z ich ofiar, dochodził do siebie długo, ale wyszedł z tego. Jej spojrzenie przeskakiwało z osoby na osobę, z czarodzieja na czarownicę i odwrotnie, na każdego, kto akurat zabierał głos. Nie znała wszystkich z imienia. Przygryzała lekko usta, z boku jednak słysząc co jakiś czas pomruki. Rzuciła niezadowolone spojrzenie Jamesowi, Cecilowi i Marcelowi, dopóki rozmawiali, ale prędko owe pomruki ustały, więc nie męczyła ich werbalną dezaprobatą. Gdy Neala mówiła o wydarzeniach z Brenyn, Romy położyła na jej ramieniu dłoń, żeby wesprzeć ją w tej chwili. Wyczuła, że mówienie o tym nie było dla niej łatwe.
- Riana Vane to moja przyjaciółka - odezwała się w końcu, być może za późno, nie była pewna. - Jest wyjątkowo zdolną i mądrą czarownicą. Ma dobre serce. Jestem pewna, że stanie po naszej stronie, jeśli tylko wyciągniemy ku niej dłoń. Mogę to zrobić, przyprowadzić ją do nas.
Spojrzała na Brendana, przez tę krótką chwilę jednocześnie była zaskoczona, że zna Rianę, i przestraszona, że ją w to wszystko właśnie wciągają. Odwróciła wzrok, kierując go na kolejną przemawiającą osobę, potem na sir Longbottoma, którego sylwetka jak skrzydłami otaczała ich zgromadzenie. Nadszedł też moment na rozdzielenie zadań i miejsc, na dobranie osób, które mogły najlepiej przydać się zadaniu.
- Moja rodzina od dekad zajmuje się zielarstwem, sama również posiadam rozległą wiedzę na ten temat - zwróciła się do Herberta z lekkim, ale nerwowo zarysowanym uśmiechem. - Pomogę.
Bała się. Ale była gotowa. Jak nigdy przedtem.
- Riana Vane to moja przyjaciółka - odezwała się w końcu, być może za późno, nie była pewna. - Jest wyjątkowo zdolną i mądrą czarownicą. Ma dobre serce. Jestem pewna, że stanie po naszej stronie, jeśli tylko wyciągniemy ku niej dłoń. Mogę to zrobić, przyprowadzić ją do nas.
Spojrzała na Brendana, przez tę krótką chwilę jednocześnie była zaskoczona, że zna Rianę, i przestraszona, że ją w to wszystko właśnie wciągają. Odwróciła wzrok, kierując go na kolejną przemawiającą osobę, potem na sir Longbottoma, którego sylwetka jak skrzydłami otaczała ich zgromadzenie. Nadszedł też moment na rozdzielenie zadań i miejsc, na dobranie osób, które mogły najlepiej przydać się zadaniu.
- Moja rodzina od dekad zajmuje się zielarstwem, sama również posiadam rozległą wiedzę na ten temat - zwróciła się do Herberta z lekkim, ale nerwowo zarysowanym uśmiechem. - Pomogę.
Bała się. Ale była gotowa. Jak nigdy przedtem.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dłoń Iris była dla niego jak kotwica, która twardo trzymała go na krześle, nie pozwalała, by uleciał myślami zbyt daleko, uwagę trzymał tutaj, razem z nią, razem ze swoim bratem. Rozglądał się po każdym, kto akurat mówił, zaraz przenosząc wzrok na świecę, która się przed nimi pojawiła. Razem z piórem, które miało spłonąć i zapalić knot, mieli rozgonić ciemność rzuconą na wyspy przez nieznaną im magię. Im bliżej było do podziału ról, tym bardziej nie był pewien, czy powinien iść w ten bój razem z nimi. Nie chodziło tu o jego charakterem, który niestety niewiele miał z odwagi i heroizmu, ale o czystą zadaniowość - rany leczyło się po zakończonym boju, nie w czasie jego trwania. Nie odzywał się jednak.
Dopóki Iris nie uścisnęła mocniej jego dłoni i nie zgłosiła tak pewnie swojego udziału. Spojrzał na nią bez reszty przerażony, z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale nim się odezwał, musiała minąć chwila, kiedy usiłował zmusić język do pracy.
- Ale jesteś tego pewna? Iris - syknął szeptem, ale niewiele potrzebował, żeby doprowadzić się do porządku. Rozumiał powagę sytuacji. Rozumiał to, że oboje chcieli zrobić wszystko, żeby zakończyć wojnę. Żeby zacząć żyć normalnym życiem, jego pełnią. Objął mocniej jej dłoń, splótł z nią palce i wejrzał w jej oczy pewniej, choć nie bez kilku kropli troski. - Masz tylko na siebie uważać, jasne? Nie żartuję. - znów szept, niski i niemal karcący, ale przeznaczony tylko dla niej.
Wziął głębszy wdech.
- Moją mocną stroną jest magia lecznicza, dobrze się na niej znam. Podobnie jak na ludzkiej anatomii, mam też trochę wiedzy o roślinach... - odchrząknął. Przyznawanie się do takich grzeszków nie leżało w jego naturze, ale szczerość była podstawą zaufania, a on w Zakonie Feniksa ledwo raczkował i na podobny kredyt musiał jeszcze zarobić. - Nie nadaję się jednak do otwartej walki i jeśli znajdzie się dla mnie miejsce tam, gdzie nie będzie konfliktu... to chętnie. - zwrócił się również do sir Longbottoma z nieco bledszą twarzą. - Mogę też czekać w umówionym miejscu albo w Latarni, w Borrowash, gdzie będę mógł uleczyć rannych, jeśli tylko coś pójdzie nie po naszej myśli, sir.
Dopóki Iris nie uścisnęła mocniej jego dłoni i nie zgłosiła tak pewnie swojego udziału. Spojrzał na nią bez reszty przerażony, z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale nim się odezwał, musiała minąć chwila, kiedy usiłował zmusić język do pracy.
- Ale jesteś tego pewna? Iris - syknął szeptem, ale niewiele potrzebował, żeby doprowadzić się do porządku. Rozumiał powagę sytuacji. Rozumiał to, że oboje chcieli zrobić wszystko, żeby zakończyć wojnę. Żeby zacząć żyć normalnym życiem, jego pełnią. Objął mocniej jej dłoń, splótł z nią palce i wejrzał w jej oczy pewniej, choć nie bez kilku kropli troski. - Masz tylko na siebie uważać, jasne? Nie żartuję. - znów szept, niski i niemal karcący, ale przeznaczony tylko dla niej.
Wziął głębszy wdech.
- Moją mocną stroną jest magia lecznicza, dobrze się na niej znam. Podobnie jak na ludzkiej anatomii, mam też trochę wiedzy o roślinach... - odchrząknął. Przyznawanie się do takich grzeszków nie leżało w jego naturze, ale szczerość była podstawą zaufania, a on w Zakonie Feniksa ledwo raczkował i na podobny kredyt musiał jeszcze zarobić. - Nie nadaję się jednak do otwartej walki i jeśli znajdzie się dla mnie miejsce tam, gdzie nie będzie konfliktu... to chętnie. - zwrócił się również do sir Longbottoma z nieco bledszą twarzą. - Mogę też czekać w umówionym miejscu albo w Latarni, w Borrowash, gdzie będę mógł uleczyć rannych, jeśli tylko coś pójdzie nie po naszej myśli, sir.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spodziewała się wielu rzeczy: rozlanego w nerwach napoju, może strachu kłębiącego się pod sercem, splątanego języka, czy gonitwy myśli tak zaciekłej, że niezdolnej do rozsupłania, ale nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że Elric chowa przed wszystkimi sekret takiej wagi. Gdy mówił o tym co widział, co przeżył, co towarzyszyło mu w snach od lat, Prima spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami, ewidentnie przeżywając przy tym szok. Dlaczego milczał? Czemu nigdy nic nie zdradził? Przecież… nigdy nie wyklęłaby go za dar jasnowidzenia, nigdy nie skreśliłaby go za coś, czemu sam nie był winien, a i wtedy trudno byłoby jej go odsunąć, skreślić z życia. Słowa Elrica kreśliły przeszłość w ponurych barwach osamotnienia; nie tego dla niego chciała.
W naturalnej dla siebie potrzebie pokrzepienia bliskiej osoby, Prima przechyliła się w bok, wsparła łokciem o kolano Brendana i złapała Elrica za rękę. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że wygląda głupio, że w obecności pana ministra to jednak nie wypada, że może powinna zachować takie gesty na później – zawsze robiła to, co dyktowało jej serce. Uścisk jej dłoni był zaskakująco pewny, mocny, taki o który trudno by ją podejrzewać. Spróbowała złapać spojrzenie Elrica, chciała wyczytać coś z jego oczu, dopełnić naszkicowany przez niego obraz, ale przede wszystkim, chciała okazać mu wsparcie.
– Ja ci wierzę – zapewniła od razu, ledwie skończył mówić. – Ja ci wierzę, Elricu – powtórzyła, na wypadek gdyby nie usłyszał albo w natłoku tych wszystkich emocji wyparł jej słowa i chęć wsparcia. Uśmiechnęła się krótko, pokrzepiająco i dopiero potem poczuła, jak zalewa ją fala skrępowania i jak czerwienieją jej końcówki uszu. Szybko wycofała się z powrotem, odkaszlnęła sugestywnie i ukryła wzrok w zawartości kubka, pociągnęła solidny łyk. Napój znów rozlał się ciepłem po ciele, mrowił w koniuszkach palców, smakował jak odwaga w płynie i z dodatkiem pieprzu. Prima odetchnęła głębiej, uspokoiła się. Akurat w porę na kolejne pytanie, tym razem od Herberta.
– Tranzyty Wenus zawsze silnie wiążą się z emocjami, najwięcej i najłatwiej wtedy o niestabilne efekty magii dziecięcej czy samo przebudzenie mocy. – Prima zamyśliła się na chwilę, potarła policzek palcami. – W układach harmonijnych – takich jak koniunkcja właśnie – wpływa także na stabilność magii. Drobiny neutralne z których splata się chociażby zaklęcia z dziedziny transmutacji czy uroków łatwiej wchodzą w wiązanie z cząsteczkami nasączonymi magią – czarną bądź białą. Dla użytkowników tych dziedzin oznaczać to będzie ułatwienie w splataniu czarów i ich większą moc. Błogosławieństwo układu sprzyjać będzie jednak tak nam, jak i wrogom. Nie można o tym zapomnieć.
Kolejny łyk napoju, kolejny zastrzyk odwagi. Prima odetchnęła, a szeroka widownia – zamiast skrętu żołądka i kumulującej się pod sercem paniki – teraz wydawała jej się czymś miłym, pożądanym. W lesie niewiele było istnień, które chciały słuchać o gwiazdach, a jeszcze mniej było tych, które rozumiały co do nich mówiła.
– Noc Duchów to koniunkcja z Neptunem – kontynuowała swobodnie – przyjęło się, że ta daleka planeta wpływa przede wszystkim na podświadomość, na iluzje, na to co ukryte. Niektórzy astronomowie twierdzą, że to jego energia powoduje napady wizji u jasnowidzów – zerknęła krótko w stronę Elrica – ale w koniunkcji pominęłabym ten wątek. Układ, zwłaszcza tak rzadki, scala energię dwóch planet w sposób unikalny. Neptun wpływa w nim przede wszystkim na Wenus i jej właściwości magiczne, rozszerza je i rozciąga. Jeśli w normalnych okolicznościach Wenus odpowiada za przebudzenie mocy, w Noc Duchów może chodzić o szczególny jej rodzaj – coś błysnęło w jej oczach; ognik zrozumienia – łatwość w wiązaniu się cząstek z tymi nasączonymi magią może być dla nas błogosławieństwem lub przekleństwem, ale jeśli te świece i ich magia… jeśli zostaną zapalone i zwiążą ze sobą wystarczające pokłady drobin neutralnych, być może doszłoby do obudzenia mocy tak silnej i tak jasnej, że stałaby się światłem o którym mówi młodzież. Wenus od wieków nazywana jest Gwiazdą Poranną lub Wieczorną, w zależności od jej położenia względem naszej orbity, ale niezmiennym faktem jest to, że wskazuje drogę zagubionym. Obecnie Wenus jest w fazie porannej, będzie oświetlać niebo od wschodniej strony. To… – Prima nieśmiało zerknęła w stronę ministra – to bardzo śmiałe i dalekie założenie, ale jeśli kometa była związana z układem nieharmonijnym, a jej odłamki otoczone są aurą czarnej magii, skoro sprowadziła na ziemię kolejne cienie i inne plugastwa, to Wenus może stać się naszym sprzymierzeńcem, szansą. Silne wyładowania czystej, jasnej magii i światło planety wzmocnione układem harmonijnym mogłoby wypalić zarazę raz na zawsze.
Ilość mocy potrzebnej do takiego przedsięwzięcia przerastała każde z poczynionych naprędce obliczeń, ale sytuacja od początku wymykała się ramom nauki w sztywnym jej zrozumieniu. Cokolwiek miało się ostatecznie stać – miało to być wydarzenie przełomowe. Prima przyjrzała się raz jeszcze tajemniczej świecy, popadła w zamyślenie tak głębokie, że ocknęła się z niego dopiero gdy minister przeszedł do rozdzielania zadań. Nie miała wiele do zaoferowania, nie miała przeszkolenia bojowego, ale mimo to chciała być częścią tego wydarzenia. Chciała mieć wkład w walkę, w próbę odzyskania świata jaki wszyscy znali. Nie dla siebie – nie sądziła by czekało ją w życiu coś jeszcze – ale dla młodych. Dla tych, którzy przed sobą mieli jeszcze całe życie i nie powinni spędzać go na walce o jutro. Nie lepsze, a jakiekolwiek.
Podniosła się z miejsca gdy minister umilkł, spojrzała po wszystkich zebranych. Strach ukłuł ją w serce mocno, ale przywołany przez Harolda Longbottoma napój szybko go uśpił.
– Nie… nie z każdym dane mi było dziś zamienić parę słów i nie każdego z was znam z imienia – zaczęła powoli – nazywam się Prima Lovegood, z wykształcenia jestem astronomem i – przede wszystkim – alchemikiem. Nie posiadam wartości bojowej, ale dołożę wszelkich starań by zaopatrzyć każdego Zakonnika w potrzebne mu mikstury – jedyne czego potrzebuję to ingrediencji i spisu zapotrzebowania. Dysponuję także pierwszorzędnie uwarzonym Serum Prawdy – Prima spojrzała na reprezentantów elitarnego zawodu aurora – i udostępnię je jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
Jej wzrok powędrował w stronę poznanego przed wejściem Williama.
– Jeśli to nie problem, chciałabym udać się z tobą do ruin tego laboratorium. Opuszczone siedliska naukowców kryją w sobie wiele tajemnic, a jeśli moja wiedza może się na coś przydać, to właśnie tam.
Prima usiadła ponownie na swoim miejscu i westchnęła głęboko, znów sięgnęła po napój. Głowę miała ciężką od myśli.
W naturalnej dla siebie potrzebie pokrzepienia bliskiej osoby, Prima przechyliła się w bok, wsparła łokciem o kolano Brendana i złapała Elrica za rękę. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że wygląda głupio, że w obecności pana ministra to jednak nie wypada, że może powinna zachować takie gesty na później – zawsze robiła to, co dyktowało jej serce. Uścisk jej dłoni był zaskakująco pewny, mocny, taki o który trudno by ją podejrzewać. Spróbowała złapać spojrzenie Elrica, chciała wyczytać coś z jego oczu, dopełnić naszkicowany przez niego obraz, ale przede wszystkim, chciała okazać mu wsparcie.
– Ja ci wierzę – zapewniła od razu, ledwie skończył mówić. – Ja ci wierzę, Elricu – powtórzyła, na wypadek gdyby nie usłyszał albo w natłoku tych wszystkich emocji wyparł jej słowa i chęć wsparcia. Uśmiechnęła się krótko, pokrzepiająco i dopiero potem poczuła, jak zalewa ją fala skrępowania i jak czerwienieją jej końcówki uszu. Szybko wycofała się z powrotem, odkaszlnęła sugestywnie i ukryła wzrok w zawartości kubka, pociągnęła solidny łyk. Napój znów rozlał się ciepłem po ciele, mrowił w koniuszkach palców, smakował jak odwaga w płynie i z dodatkiem pieprzu. Prima odetchnęła głębiej, uspokoiła się. Akurat w porę na kolejne pytanie, tym razem od Herberta.
– Tranzyty Wenus zawsze silnie wiążą się z emocjami, najwięcej i najłatwiej wtedy o niestabilne efekty magii dziecięcej czy samo przebudzenie mocy. – Prima zamyśliła się na chwilę, potarła policzek palcami. – W układach harmonijnych – takich jak koniunkcja właśnie – wpływa także na stabilność magii. Drobiny neutralne z których splata się chociażby zaklęcia z dziedziny transmutacji czy uroków łatwiej wchodzą w wiązanie z cząsteczkami nasączonymi magią – czarną bądź białą. Dla użytkowników tych dziedzin oznaczać to będzie ułatwienie w splataniu czarów i ich większą moc. Błogosławieństwo układu sprzyjać będzie jednak tak nam, jak i wrogom. Nie można o tym zapomnieć.
Kolejny łyk napoju, kolejny zastrzyk odwagi. Prima odetchnęła, a szeroka widownia – zamiast skrętu żołądka i kumulującej się pod sercem paniki – teraz wydawała jej się czymś miłym, pożądanym. W lesie niewiele było istnień, które chciały słuchać o gwiazdach, a jeszcze mniej było tych, które rozumiały co do nich mówiła.
– Noc Duchów to koniunkcja z Neptunem – kontynuowała swobodnie – przyjęło się, że ta daleka planeta wpływa przede wszystkim na podświadomość, na iluzje, na to co ukryte. Niektórzy astronomowie twierdzą, że to jego energia powoduje napady wizji u jasnowidzów – zerknęła krótko w stronę Elrica – ale w koniunkcji pominęłabym ten wątek. Układ, zwłaszcza tak rzadki, scala energię dwóch planet w sposób unikalny. Neptun wpływa w nim przede wszystkim na Wenus i jej właściwości magiczne, rozszerza je i rozciąga. Jeśli w normalnych okolicznościach Wenus odpowiada za przebudzenie mocy, w Noc Duchów może chodzić o szczególny jej rodzaj – coś błysnęło w jej oczach; ognik zrozumienia – łatwość w wiązaniu się cząstek z tymi nasączonymi magią może być dla nas błogosławieństwem lub przekleństwem, ale jeśli te świece i ich magia… jeśli zostaną zapalone i zwiążą ze sobą wystarczające pokłady drobin neutralnych, być może doszłoby do obudzenia mocy tak silnej i tak jasnej, że stałaby się światłem o którym mówi młodzież. Wenus od wieków nazywana jest Gwiazdą Poranną lub Wieczorną, w zależności od jej położenia względem naszej orbity, ale niezmiennym faktem jest to, że wskazuje drogę zagubionym. Obecnie Wenus jest w fazie porannej, będzie oświetlać niebo od wschodniej strony. To… – Prima nieśmiało zerknęła w stronę ministra – to bardzo śmiałe i dalekie założenie, ale jeśli kometa była związana z układem nieharmonijnym, a jej odłamki otoczone są aurą czarnej magii, skoro sprowadziła na ziemię kolejne cienie i inne plugastwa, to Wenus może stać się naszym sprzymierzeńcem, szansą. Silne wyładowania czystej, jasnej magii i światło planety wzmocnione układem harmonijnym mogłoby wypalić zarazę raz na zawsze.
Ilość mocy potrzebnej do takiego przedsięwzięcia przerastała każde z poczynionych naprędce obliczeń, ale sytuacja od początku wymykała się ramom nauki w sztywnym jej zrozumieniu. Cokolwiek miało się ostatecznie stać – miało to być wydarzenie przełomowe. Prima przyjrzała się raz jeszcze tajemniczej świecy, popadła w zamyślenie tak głębokie, że ocknęła się z niego dopiero gdy minister przeszedł do rozdzielania zadań. Nie miała wiele do zaoferowania, nie miała przeszkolenia bojowego, ale mimo to chciała być częścią tego wydarzenia. Chciała mieć wkład w walkę, w próbę odzyskania świata jaki wszyscy znali. Nie dla siebie – nie sądziła by czekało ją w życiu coś jeszcze – ale dla młodych. Dla tych, którzy przed sobą mieli jeszcze całe życie i nie powinni spędzać go na walce o jutro. Nie lepsze, a jakiekolwiek.
Podniosła się z miejsca gdy minister umilkł, spojrzała po wszystkich zebranych. Strach ukłuł ją w serce mocno, ale przywołany przez Harolda Longbottoma napój szybko go uśpił.
– Nie… nie z każdym dane mi było dziś zamienić parę słów i nie każdego z was znam z imienia – zaczęła powoli – nazywam się Prima Lovegood, z wykształcenia jestem astronomem i – przede wszystkim – alchemikiem. Nie posiadam wartości bojowej, ale dołożę wszelkich starań by zaopatrzyć każdego Zakonnika w potrzebne mu mikstury – jedyne czego potrzebuję to ingrediencji i spisu zapotrzebowania. Dysponuję także pierwszorzędnie uwarzonym Serum Prawdy – Prima spojrzała na reprezentantów elitarnego zawodu aurora – i udostępnię je jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
Jej wzrok powędrował w stronę poznanego przed wejściem Williama.
– Jeśli to nie problem, chciałabym udać się z tobą do ruin tego laboratorium. Opuszczone siedliska naukowców kryją w sobie wiele tajemnic, a jeśli moja wiedza może się na coś przydać, to właśnie tam.
Prima usiadła ponownie na swoim miejscu i westchnęła głęboko, znów sięgnęła po napój. Głowę miała ciężką od myśli.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Wyznanie Elrica przyjęła w milczeniu; nie wiedziała o jego umiejętnościach, nie wiedziała, że widuje przyszłość. Nawet jeśli zagmatwaną i niejasną – był krok przed nimi, miał szansę być krok przed wrogiem. Czy Zakon dysponował ludźmi, którzy mogliby pomóc okiełznać ten dar? Rozmyć mgłę spowijającą obraz, wyklarować szczegóły?
– Herbert ma rację – stwierdziła w zamyśleniu – nawet jeśli to tylko jedna z opcji, jedna ze ścieżek przyszłości, to wiedza o niej daje nam przewagę.
Adda założyła nogę na nogę, splotła dłonie i ułożyła je na kolanie. Just dobrze mówiła, wywiad powinien zadbać o swoje przykrywki, ale jej sytuacja była dość unikalna, trudno było zamknąć ją w ramach sztywnego rozumowania zasad rządzących szpiegostwem. Mimo powagi sytuacji i trwających obrad, Adda uśmiechnęła się kątem warg; lisio, chytrze, tak jakby miała już gotowe co najmniej cztery plany, a piąty w powijakach.
– Wszystko zależy od wyznaczonej roli. Moja pozycja w Londynie pozostawia wiele swobody działania – odpowiedziała Justine ściszonym głosem. – Mogę działać pod przykrywką szukania korzyści dla Rycerzy, nikt nie będzie spodziewał się w tym działaniu fałszu – pochyliła się w stronę szwagierki, dalsze słowa przeznaczając szeptem jedynie dla niej: – Pracuję w Ministerstwie, w Wiedźmiej Straży i w Demimozach. W Londynie jestem zwolenniczką nowego reżimu, wdową po czystokrwistym czarodzieju i skutecznym narzędziem w walce z rebelią. – Nikt nie podejrzewałby jej tam o podwójną agenturę, nikt nie odkrył, że wszystko co robiła było wcielane za cichym przyzwoleniem szefa Demimozów. – Czasami brak przykrywki jest najlepszą przykrywką, a najciemniej bywa pod latarnią.
Odwróciła twarz akurat w chwili, gdy w ich stronę spoglądał Marcel. Bez trudu uchwyciła jego spojrzenie, przywołała z pamięci parę gorzkich słów, które padły po całej sprawie z narkotykami. Była nim wtedy rozczarowana, ale fakt, że nie ruszył się z miejsca działał na jego korzyść. Wciąż był w końcu kandydatem do wywiadu. Zanim zdążyłaby jednak coś mu przekazać – choćby i samym spojrzeniem – umknął wzrokiem.
Lord Minister podniósł się z miejsca, w naturalny sposób ściągając jej uwagę, przemówił rozdzielając poszczególne zadania. Fakt, że to nie w Londynie czaiło się najgorsze zło był dla niej zaskoczeniem, ale szybko wzięła je za dobry omen. Nie była zbyt biegła w opcm czy urokach, poza tym sama jej pozycja – choć niosąca oczywiste korzyści – w takich sytuacjach była jedynie ciężarem. Dobrze, że punkt był słaby, w ten sposób mogła ograniczyć ilość towarzyszących jej ludzi. Od razu przeniosła wzrok na Maeve, wymieniła z nią spojrzenia. Obie pewnie myślały o tym samym – wywiad najlepiej działał sam, wśród ludzi znających sposób prowadzenia operacji, a jeszcze lepiej gdy agenci mieli już wspólną przeszłość zawodową, to niwelowało szanse na nieporozumienia i ryzyko wykrycia. Z Maeve pracowała już wcześniej, w przeszłości. Razem tkwiły w Ministerstwie, razem pięły się w górę w trudnym, zdominowanym przez mężczyzn środowisku i choć sposoby działania miewały diametralnie różne – Adda upatrywała w tym sposobu na sukces. Uzupełniały się nawet pod względem magicznych umiejętności specjalnych: metamorfomag i animag – takiemu duetowi trudno było sprostać.
Lisi uśmiech powrócił na usta Addy; skłoniła głowę przed ministrem, przyjmując jego słowa do wiadomości i sięgnęła po teczkę, od razu zapoznając się z jej zawartością. Cienki plik dokumentów ułożyła tak, by siedząca tuż przy niej członkini Demimozów także mogła przejrzeć tekst.
– Wezmę ze sobą Maeve. Pracowałyśmy razem już wielokrotnie, jeśli zajdzie potrzeba wyczyszczenia komuś pamięci – tak właśnie się stanie.
O użyciu kontaktów nie wspomniała – im mniej osób było świadomych, tym lepiej. Minister wiedział jak daleko sięgały jej możliwości, wiedział również, że nie cofnie się przed niczym by wykonać powierzone zadanie.
– Herbert ma rację – stwierdziła w zamyśleniu – nawet jeśli to tylko jedna z opcji, jedna ze ścieżek przyszłości, to wiedza o niej daje nam przewagę.
Adda założyła nogę na nogę, splotła dłonie i ułożyła je na kolanie. Just dobrze mówiła, wywiad powinien zadbać o swoje przykrywki, ale jej sytuacja była dość unikalna, trudno było zamknąć ją w ramach sztywnego rozumowania zasad rządzących szpiegostwem. Mimo powagi sytuacji i trwających obrad, Adda uśmiechnęła się kątem warg; lisio, chytrze, tak jakby miała już gotowe co najmniej cztery plany, a piąty w powijakach.
– Wszystko zależy od wyznaczonej roli. Moja pozycja w Londynie pozostawia wiele swobody działania – odpowiedziała Justine ściszonym głosem. – Mogę działać pod przykrywką szukania korzyści dla Rycerzy, nikt nie będzie spodziewał się w tym działaniu fałszu – pochyliła się w stronę szwagierki, dalsze słowa przeznaczając szeptem jedynie dla niej: – Pracuję w Ministerstwie, w Wiedźmiej Straży i w Demimozach. W Londynie jestem zwolenniczką nowego reżimu, wdową po czystokrwistym czarodzieju i skutecznym narzędziem w walce z rebelią. – Nikt nie podejrzewałby jej tam o podwójną agenturę, nikt nie odkrył, że wszystko co robiła było wcielane za cichym przyzwoleniem szefa Demimozów. – Czasami brak przykrywki jest najlepszą przykrywką, a najciemniej bywa pod latarnią.
Odwróciła twarz akurat w chwili, gdy w ich stronę spoglądał Marcel. Bez trudu uchwyciła jego spojrzenie, przywołała z pamięci parę gorzkich słów, które padły po całej sprawie z narkotykami. Była nim wtedy rozczarowana, ale fakt, że nie ruszył się z miejsca działał na jego korzyść. Wciąż był w końcu kandydatem do wywiadu. Zanim zdążyłaby jednak coś mu przekazać – choćby i samym spojrzeniem – umknął wzrokiem.
Lord Minister podniósł się z miejsca, w naturalny sposób ściągając jej uwagę, przemówił rozdzielając poszczególne zadania. Fakt, że to nie w Londynie czaiło się najgorsze zło był dla niej zaskoczeniem, ale szybko wzięła je za dobry omen. Nie była zbyt biegła w opcm czy urokach, poza tym sama jej pozycja – choć niosąca oczywiste korzyści – w takich sytuacjach była jedynie ciężarem. Dobrze, że punkt był słaby, w ten sposób mogła ograniczyć ilość towarzyszących jej ludzi. Od razu przeniosła wzrok na Maeve, wymieniła z nią spojrzenia. Obie pewnie myślały o tym samym – wywiad najlepiej działał sam, wśród ludzi znających sposób prowadzenia operacji, a jeszcze lepiej gdy agenci mieli już wspólną przeszłość zawodową, to niwelowało szanse na nieporozumienia i ryzyko wykrycia. Z Maeve pracowała już wcześniej, w przeszłości. Razem tkwiły w Ministerstwie, razem pięły się w górę w trudnym, zdominowanym przez mężczyzn środowisku i choć sposoby działania miewały diametralnie różne – Adda upatrywała w tym sposobu na sukces. Uzupełniały się nawet pod względem magicznych umiejętności specjalnych: metamorfomag i animag – takiemu duetowi trudno było sprostać.
Lisi uśmiech powrócił na usta Addy; skłoniła głowę przed ministrem, przyjmując jego słowa do wiadomości i sięgnęła po teczkę, od razu zapoznając się z jej zawartością. Cienki plik dokumentów ułożyła tak, by siedząca tuż przy niej członkini Demimozów także mogła przejrzeć tekst.
– Wezmę ze sobą Maeve. Pracowałyśmy razem już wielokrotnie, jeśli zajdzie potrzeba wyczyszczenia komuś pamięci – tak właśnie się stanie.
O użyciu kontaktów nie wspomniała – im mniej osób było świadomych, tym lepiej. Minister wiedział jak daleko sięgały jej możliwości, wiedział również, że nie cofnie się przed niczym by wykonać powierzone zadanie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Skurczył się odrobinę pod intensywnym wzrokiem Ministra Magii, ale Harold Longbottom nie powiedział nic, więc Caradog uznał, że bezpiecznie mógł zostać na swoim miejscu i zbadać złapaną świecę. Czuł bijące od niej ciepło. Kątem oka zobaczył Olivera, który chciał zabezpieczyć ją przed upadkiem i Cecilowi zrobiło się jeszcze bardziej głupio, że jego nieodpowiedzialne zachowanie przeszkodziło nie tylko jemu. Uśmiechnął się przepraszająco do chłopaka.
Dzieło się bardzo dużo i Caradog zorientował się, że nie pamiętał już połowy tego, co zostało powiedziane. Z jednej kieszeni płaszcza wyciągnął więc kawałek papieru, pióro i atrament i zaczął notować najważniejsze informacje. Miał dość rozsądku by nie używać imion ani szczegółowych nazw miejsc, które padały. Kartkę planował też wrzucić do kominka jak tylko skończy się spotkanie. Żeby jednak spamiętać wszystko, co się działo, musiał to zobaczyć. Żałował, że nie wpadł na to wcześniej. Sekcja jego notatek o astronomii byłaby wówczas dużo pełniejsza. Niemniej podkreślił nazwy Wenus i Neptun udając, że cokolwiek mówią mu pojęcia tranzytu i układów harmonijnych. Narysował też strzałeczki idące od Neptuna do krzywo naszkicowanego obrazka ducha. Prowadzenie notatek go uspokoiło i pozwoliło na zatrzymanie spirali wątpliwości, które w nim wzbierały. Miał co robić z rękami. Na najwięcej uwagi zasłużyły sobie oczywiście słowa Ministra, co widać było po pierwszym spojrzeniu na papier. Ozdobione były największą liczbą kresek, strzałek i wykrzykników, które stanowiły (zaraz obok ducha) najbardziej czytelny element notatki. W rogu zaś znalazł się nieporadny szkic układu słonecznego, na którym okręgami oznaczone zostały planety, których nazwy padły w trakcie spotkania. Schemat bardziej niż jakąkolwiek konstelację przypominał budowę cząsteczkową glukozy. Nie żeby Caradog wiedział, co to jest. Wyszło mu to całkowicie przez przypadek.
Zajęty spoglądaniem na przyjaciół i notatkami nie zauważył karcącego spojrzenia Romy, ale przyglądał jej się, kiedy deklarowała gotowość wsparcia i opowiadała o swojej przyjaciółce, niejakiej Rianie Vane, której badania wydawały się być szczególnie istotne. To też zapisał. Inicjałami i kleksem, który pierwotnie miał być szkicem cienia.
Dźwięk szurających po stole teczek oderwał jego wzrok od prowadzonych notatek. Odłożył pióro i przyglądał się kolejnym wywoływanym twarzom. Na dłużej zatrzymał wzrok na Marcelu. W jego oczach pobłyskiwał jedynie podziw wobec przyjaciela, który został uczyniony dowódcą misji przez samego Ministra Magii.
Rineheart. Grey. Summers. Cecil uśmiechnął się do siedzącego obok chłopaka nieznacznie. Nie spodziewał się, że zajął miejsca obok obu aż tak prominentnych jednostek. Moore. I Tonks. Na tej ostatniej zatrzymał swoje spojrzenie nieco dłużej. Przez chwilę miał nadzieję, że zostanie wybrany do jej grupy. Tylko po to by móc zobaczyć Justine Tonks w akcji, na własne oczy. Nieco bardziej racjonalna część jego umysłu przypominała mu jednak, że nie potrafił walczyć. Całe jego doświadczenie opierało się o szkolne pojedynki, w których nieudane protego mogło wysłać walczącego najwyżej do skrzydła szpitalnego na tydzień. A nie prawdziwych starć, w których na szalę rzucało się własne życia. Ale wciąż jakaś część Caradoga była gotowa odrzucić cały rozsądek, jeśli tylko Justine Tonks jakimś przedziwnym zrządzeniem losu uzna, że to on jest odpowiednią osobą na tę misję.
Zanim jednak zdążył bezmyślnie zgłosić się tam, gdzie walka będzie najcięższa, a on przeszkadzać będzie najbardziej, odezwała się Prima, której Cecil poświęcił całą swoją uwagę. Alchemiczka przedstawiała się, a on znowu poczuł, że w porównaniu z tymi wszystkimi ludźmi przy stole nie umie nic. Ale gdy w sali znowu zapanowała cisza, to on podniósł się z miejsca, czując się do tego zobligowany wcześniejszym wystąpieniem pani Lovegood.
- Ja... - zaczął bardzo elokwentnie, wbijając oczy w blat stołu, bojąc się, że złapanie czyjegokolwiek spojrzenia pozbawi go całej odwagi, której wymagało od niego wystąpienie przed takim gronem. Odchrząknął - nazywam się Cecil Blish... - zmieszał się lekko, gdy w pospiechu przeskoczył swoje własne imię - Caradog Blishwick. Albo po prostu Cecil. - Wreszcie oderwał wzrok od stołu szukając spojrzeniem Romy, licząc na to, że chociaż jej widok doda mu siły by dokończyć. - Nie jestem alchemikiem i nie mam żadnych szczególnych umiejętności. Ale jestem gotowy, Panie Ministrze - tym razem popatrzył już wprost na Harolda Longbottoma z determinacją malującą się na twarzy. - I jeśli nie ma dla mnie żadnych innych zadań, chciałbym pójść z Marcelem, o ile się zgodzi - popatrzył na przyjaciela szukając potwierdzenia w jego oczach, a następnie usiadł na stołku, pod uda wkładając dłonie, żeby ukryć to, jak bardzo się trzęsły.
Następnym razem, obiecał sobie, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku pani Justine.
Dzieło się bardzo dużo i Caradog zorientował się, że nie pamiętał już połowy tego, co zostało powiedziane. Z jednej kieszeni płaszcza wyciągnął więc kawałek papieru, pióro i atrament i zaczął notować najważniejsze informacje. Miał dość rozsądku by nie używać imion ani szczegółowych nazw miejsc, które padały. Kartkę planował też wrzucić do kominka jak tylko skończy się spotkanie. Żeby jednak spamiętać wszystko, co się działo, musiał to zobaczyć. Żałował, że nie wpadł na to wcześniej. Sekcja jego notatek o astronomii byłaby wówczas dużo pełniejsza. Niemniej podkreślił nazwy Wenus i Neptun udając, że cokolwiek mówią mu pojęcia tranzytu i układów harmonijnych. Narysował też strzałeczki idące od Neptuna do krzywo naszkicowanego obrazka ducha. Prowadzenie notatek go uspokoiło i pozwoliło na zatrzymanie spirali wątpliwości, które w nim wzbierały. Miał co robić z rękami. Na najwięcej uwagi zasłużyły sobie oczywiście słowa Ministra, co widać było po pierwszym spojrzeniu na papier. Ozdobione były największą liczbą kresek, strzałek i wykrzykników, które stanowiły (zaraz obok ducha) najbardziej czytelny element notatki. W rogu zaś znalazł się nieporadny szkic układu słonecznego, na którym okręgami oznaczone zostały planety, których nazwy padły w trakcie spotkania. Schemat bardziej niż jakąkolwiek konstelację przypominał budowę cząsteczkową glukozy. Nie żeby Caradog wiedział, co to jest. Wyszło mu to całkowicie przez przypadek.
Zajęty spoglądaniem na przyjaciół i notatkami nie zauważył karcącego spojrzenia Romy, ale przyglądał jej się, kiedy deklarowała gotowość wsparcia i opowiadała o swojej przyjaciółce, niejakiej Rianie Vane, której badania wydawały się być szczególnie istotne. To też zapisał. Inicjałami i kleksem, który pierwotnie miał być szkicem cienia.
Dźwięk szurających po stole teczek oderwał jego wzrok od prowadzonych notatek. Odłożył pióro i przyglądał się kolejnym wywoływanym twarzom. Na dłużej zatrzymał wzrok na Marcelu. W jego oczach pobłyskiwał jedynie podziw wobec przyjaciela, który został uczyniony dowódcą misji przez samego Ministra Magii.
Rineheart. Grey. Summers. Cecil uśmiechnął się do siedzącego obok chłopaka nieznacznie. Nie spodziewał się, że zajął miejsca obok obu aż tak prominentnych jednostek. Moore. I Tonks. Na tej ostatniej zatrzymał swoje spojrzenie nieco dłużej. Przez chwilę miał nadzieję, że zostanie wybrany do jej grupy. Tylko po to by móc zobaczyć Justine Tonks w akcji, na własne oczy. Nieco bardziej racjonalna część jego umysłu przypominała mu jednak, że nie potrafił walczyć. Całe jego doświadczenie opierało się o szkolne pojedynki, w których nieudane protego mogło wysłać walczącego najwyżej do skrzydła szpitalnego na tydzień. A nie prawdziwych starć, w których na szalę rzucało się własne życia. Ale wciąż jakaś część Caradoga była gotowa odrzucić cały rozsądek, jeśli tylko Justine Tonks jakimś przedziwnym zrządzeniem losu uzna, że to on jest odpowiednią osobą na tę misję.
Zanim jednak zdążył bezmyślnie zgłosić się tam, gdzie walka będzie najcięższa, a on przeszkadzać będzie najbardziej, odezwała się Prima, której Cecil poświęcił całą swoją uwagę. Alchemiczka przedstawiała się, a on znowu poczuł, że w porównaniu z tymi wszystkimi ludźmi przy stole nie umie nic. Ale gdy w sali znowu zapanowała cisza, to on podniósł się z miejsca, czując się do tego zobligowany wcześniejszym wystąpieniem pani Lovegood.
- Ja... - zaczął bardzo elokwentnie, wbijając oczy w blat stołu, bojąc się, że złapanie czyjegokolwiek spojrzenia pozbawi go całej odwagi, której wymagało od niego wystąpienie przed takim gronem. Odchrząknął - nazywam się Cecil Blish... - zmieszał się lekko, gdy w pospiechu przeskoczył swoje własne imię - Caradog Blishwick. Albo po prostu Cecil. - Wreszcie oderwał wzrok od stołu szukając spojrzeniem Romy, licząc na to, że chociaż jej widok doda mu siły by dokończyć. - Nie jestem alchemikiem i nie mam żadnych szczególnych umiejętności. Ale jestem gotowy, Panie Ministrze - tym razem popatrzył już wprost na Harolda Longbottoma z determinacją malującą się na twarzy. - I jeśli nie ma dla mnie żadnych innych zadań, chciałbym pójść z Marcelem, o ile się zgodzi - popatrzył na przyjaciela szukając potwierdzenia w jego oczach, a następnie usiadł na stołku, pod uda wkładając dłonie, żeby ukryć to, jak bardzo się trzęsły.
Następnym razem, obiecał sobie, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku pani Justine.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Teczki lądujące na stole przed dowodzącymi w poszczególnych grupach były jasnym symbolem przejścia do konkretów. Wszystkie wcześniejsze informacje, którymi dzielili się ze sobą wzajemnie zgromadzeni, były pożyteczne i szczegółowe, lecz dużą część z poruszonych wątków Kieran zrozumiał pobieżnie. Za młodu najwidoczniej zabrakło mu naukowego zacięcia, bo nie był w stanie wypowiedzieć się o układzie planet czy tajnikach jasnowidzenia, wiedzę o ziołach miał podstawową, numerologiczne obliczenia były mu obce. Zawierzał relacjom specjalistów, którzy wypowiadali się w swoich dziedzinach, ponieważ zawierzał im w pierwszej kolejności Harold Longbottom, a to jego zdanie było tu najważniejsze. Minister przygotował zarys planu działania, wskazał im gdzie i jakie trudności mogą napotkać w poszczególnych skupiskach energii, doskonale wypełniając zadanie koordynatora. Jednak to osoby siedzące przy stole miały stać się egzekutorami całej strategii, w ramach mniejszych grup musieli dopracować wszystkie niuanse. Tym bardziej ważne był to, aby podział na małe jednostki operacyjne nie był dziełem przypadku.
Rineheart wiedział, że ma do zaoferowania tylko swoje zdolności bojowe. Zgodnie z wytycznymi Ministra nie mógł pomóc na zbyt wielu polach, ale zdążył zebrać wystarczająco dużo sił do walki. Był gotów obrać rolę tarczy obronnej dla lotniejszych umysłów. W ostatnich tygodniach nie było z niego wielkiego pożytku, ale to był właśnie ten moment, kiedy mógł się zrehabilitować. Intensywnie analizował gdzie mógłby wpasować się dobrze ze swoimi niewieloma atutami, póki wskazówki co do misji nie zostały skierowane w stronę Justine. Skupił na niej spojrzenie, szczerze wierząc, że może być dla niej odpowiednim wsparcie. Nie dał jej zbyt długiej chwili na zastanowienie, choć końcowy werdykt co do składu osobowego grupy miała podjąć sama.
– Jeśli się zgodzisz, Justine – zwrócił się do niej bez żadnej emocji, jednak gorąca determinacja biła z jego oczu. – Chętnie będę ci towarzyszył w Stonehenge.
Co jak co, ale doświadczenia w walce nie można było mu odmówić. Poczuł, że postąpił w pełnej zgodzie z własnym sumieniem, bo przynajmniej zgłosił swoją kandydaturę. Gdyby jednak miał odgórnie otrzymać inny przydział o innym charakterze, nie zamierzał w żaden sposób protestować, bo tak naprawdę liczył się tylko wynik końcowy. Nie mogli zawieść. Raz położyli już kres chaosowi w postaci anomalii, drugi raz też mogli podołać tak wielkiemu wyzwaniu.
Rineheart wiedział, że ma do zaoferowania tylko swoje zdolności bojowe. Zgodnie z wytycznymi Ministra nie mógł pomóc na zbyt wielu polach, ale zdążył zebrać wystarczająco dużo sił do walki. Był gotów obrać rolę tarczy obronnej dla lotniejszych umysłów. W ostatnich tygodniach nie było z niego wielkiego pożytku, ale to był właśnie ten moment, kiedy mógł się zrehabilitować. Intensywnie analizował gdzie mógłby wpasować się dobrze ze swoimi niewieloma atutami, póki wskazówki co do misji nie zostały skierowane w stronę Justine. Skupił na niej spojrzenie, szczerze wierząc, że może być dla niej odpowiednim wsparcie. Nie dał jej zbyt długiej chwili na zastanowienie, choć końcowy werdykt co do składu osobowego grupy miała podjąć sama.
– Jeśli się zgodzisz, Justine – zwrócił się do niej bez żadnej emocji, jednak gorąca determinacja biła z jego oczu. – Chętnie będę ci towarzyszył w Stonehenge.
Co jak co, ale doświadczenia w walce nie można było mu odmówić. Poczuł, że postąpił w pełnej zgodzie z własnym sumieniem, bo przynajmniej zgłosił swoją kandydaturę. Gdyby jednak miał odgórnie otrzymać inny przydział o innym charakterze, nie zamierzał w żaden sposób protestować, bo tak naprawdę liczył się tylko wynik końcowy. Nie mogli zawieść. Raz położyli już kres chaosowi w postaci anomalii, drugi raz też mogli podołać tak wielkiemu wyzwaniu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Siedziała, słuchając uważnie – z własnej perspektywy niewiele miała do dodania, bo w takich wypadkach najlepiej sprawdzało się słuchanie ludzi z większym doświadczeniem w tych sprawach. Zastanawiała się, czy jeszcze czegoś nie powinna powiedzieć, ostatecznie jednak siedziała obok Vincenta, ściskając w dłoni rąbek swojego ubrania, tak aby móc oddychać i nie zestresować się zbytnio.
Dopiero informacje na temat wizji Elrica zwróciły jej uwagę. Nie rozumiała jego sytuacji, przynajmniej nie w całości, ale rozumiała jak to jest chować pewien sekret. Opowiedzenie o tym nie mogło być łatwe, zwłaszcza przed tyloma nieznajomymi, zwłaszcza jeżeli mowa była o czymś, co chowało się głęboko. Odchrząknęła cicho, poprawiając się na swoim miejscu, zanim nie zabrała głosu w tym temacie.
- Mogę potwierdzić, że wizje Elrica dotyczą wydarzeń, które mają się zdarzyć i ja jak najbardziej mu wierzę. – Niewiele to może znaczyło, ale miała nadzieję, że pokrzepiające spojrzenie, które właśnie posłała w stronę Lovegooda, będzie jakimś dowodem wsparcia w jej strony.
Dłoń ostrożnie wyciągnęła w stronę świecy, trzymając ją w palcach z wyjątkową jak na siebie delikatnością. Pulsujące światło przypominało jej o dniu, w którym znalazła się w wodach bagna, a zalewające jej gardło woda wydawała się pozostawić na jej języku posmak który teraz jej się przypominał.
Wydawało jej się, że spojrzenie Ministra prześlizgnęło się po niej, ale odezwała się dopiero wtedy kiedy wszyscy wydawali się rozdzielać na drużyny. Spojrzała na wszystkich dookoła, zanim jej spojrzenie ostatecznie nie skończyło na Vincencie, którego szturchnęła łokciem z lekkim uśmiechem.
- Powinnam zacząć cię liczyć za te wszystkie przejazdy ze mną, Vincent. – Spoważniała jednak dość szybko, nie chcąc dawać znać, że tej sytuacji nie traktuje zupełnie poważnie. – Ale prawda jest taka, jeżeli uważasz, że przyda ci się ktoś kto cię dostarczy na miejsce, to ja zawsze. – Pokiwała głową, czekając na jego odpowiedź. Jeżeli nie będzie potrzebował jej pomocy, być może ktoś inny będzie miał miejsce w swojej drużynie. Jeżeli jednak będzie chciał, była tu dla niego, chociaż absolutnie nie wiedziała, czego więcej będzie potrzebował. Nie unikała bójki ani walk, ale cienie były groźnymi przeciwnikami i jeżeli chodziło o umiejętności bojowe, mogła być tutaj niewystarczającym sojusznikiem.
Rozejrzała się jeszcze po pozostałych, sprawdzając jakie miejsca będą deklarować, a także biorąc sobie do serca informację od nieznajomej która zaczęła rozmawiać o eliksirach. Dobrze było wiedzieć.
Dopiero informacje na temat wizji Elrica zwróciły jej uwagę. Nie rozumiała jego sytuacji, przynajmniej nie w całości, ale rozumiała jak to jest chować pewien sekret. Opowiedzenie o tym nie mogło być łatwe, zwłaszcza przed tyloma nieznajomymi, zwłaszcza jeżeli mowa była o czymś, co chowało się głęboko. Odchrząknęła cicho, poprawiając się na swoim miejscu, zanim nie zabrała głosu w tym temacie.
- Mogę potwierdzić, że wizje Elrica dotyczą wydarzeń, które mają się zdarzyć i ja jak najbardziej mu wierzę. – Niewiele to może znaczyło, ale miała nadzieję, że pokrzepiające spojrzenie, które właśnie posłała w stronę Lovegooda, będzie jakimś dowodem wsparcia w jej strony.
Dłoń ostrożnie wyciągnęła w stronę świecy, trzymając ją w palcach z wyjątkową jak na siebie delikatnością. Pulsujące światło przypominało jej o dniu, w którym znalazła się w wodach bagna, a zalewające jej gardło woda wydawała się pozostawić na jej języku posmak który teraz jej się przypominał.
Wydawało jej się, że spojrzenie Ministra prześlizgnęło się po niej, ale odezwała się dopiero wtedy kiedy wszyscy wydawali się rozdzielać na drużyny. Spojrzała na wszystkich dookoła, zanim jej spojrzenie ostatecznie nie skończyło na Vincencie, którego szturchnęła łokciem z lekkim uśmiechem.
- Powinnam zacząć cię liczyć za te wszystkie przejazdy ze mną, Vincent. – Spoważniała jednak dość szybko, nie chcąc dawać znać, że tej sytuacji nie traktuje zupełnie poważnie. – Ale prawda jest taka, jeżeli uważasz, że przyda ci się ktoś kto cię dostarczy na miejsce, to ja zawsze. – Pokiwała głową, czekając na jego odpowiedź. Jeżeli nie będzie potrzebował jej pomocy, być może ktoś inny będzie miał miejsce w swojej drużynie. Jeżeli jednak będzie chciał, była tu dla niego, chociaż absolutnie nie wiedziała, czego więcej będzie potrzebował. Nie unikała bójki ani walk, ale cienie były groźnymi przeciwnikami i jeżeli chodziło o umiejętności bojowe, mogła być tutaj niewystarczającym sojusznikiem.
Rozejrzała się jeszcze po pozostałych, sprawdzając jakie miejsca będą deklarować, a także biorąc sobie do serca informację od nieznajomej która zaczęła rozmawiać o eliksirach. Dobrze było wiedzieć.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnął się lekko do Caradoga, sam dobrze pamiętał swoje pierwsze spotkanie Zakonu, jak bardzo emocjonalnie reagował w tamtym przypadku. Cecil zresztą nie robił nic złego, był tylko wyjątkowo zdenerwowany, ale jak tu nie być, gdy wokół tyle osobistości? Sam Oliver przecież czuł w dole brzucha nieprzyjemne łaskotanie, to jego wewnętrzna krępacja mówiła, żeby uważał na wszystko, co robi i mówi, żeby nie wyjść przy tym na kompletnego kretyna. W jednej chwili poczuł olbrzymią chęć porozmawiania z Cecilem, ale spotkanie jeszcze się nie zakończyło, ba, nie weszło nawet w kulminację. Na wszystko będzie czas po nim.
Hasło, weryfikacja wspólnych wspomnień, pióro i świeca, i cienie. Rzeczy do zapamiętania było dość sporo, ale wierzył, że da radę. Począł je przecież już układać w głowie, gdy nagle zrobiło się jakoś dziwnie. Przejście za wodospadem brzmiało trochę jak zabezpieczenie, nie zaś twór natury, ale ostatnimi czasy do większości rzeczy podchodził raczej sceptycznie. On sam nie znał Szkocji najlepiej, nazwę wodospadów usłyszał tutaj po raz pierwszy.
Uniósł brwi, gdy przed nim znalazła się teczka. Bez wahania chwycił ją w dłonie, ale póki co powstrzymał się przed otwieraniem. Spoglądał uważnie raz na Lorda Ministra, kolejnym razem na wymienianych Zakonników, na dłużej wzrok zatrzymując na Marcelu, Jimie i Caradogu. Byli jeszcze młodzi. Bardzo młodzi. Ta myśl uderzyła go nagle, zupełnie niespodziewanie i poczuł, że jakoś mu niedobrze, jakby struł się czymś przed spotkaniem. Sięgnął po kubek z naparem, mając nadzieję, że jego łykiem przeczyści sobie chociaż usta, ale te powoli wysychały. Martwił się o nich. Nie dlatego, że wierzył, że nie dadzą rady. Wiedział, że sobie poradzą, że doprowadzą zadanie do końca. Ale teraz, wobec trudów misji, uprzytomnił sobie wreszcie, jak bardzo młodzi byli. I że weszli w dorosłe życie na równi z wojną.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk własnego nazwiska. Wyprostował się w jednej sekundzie, swoje spojrzenie skupiając tylko i wyłącznie na Lordzie Ministrze. Dłonie, którymi przykrył teczkę, nie poruszyły się nawet na sekundę, zamarł w bezruchu, skupiając się tylko i wyłącznie na przekazywanym zadaniu. Zakazany Las. Powrót do Hogwartu wyobrażał sobie w innych okolicznościach, ale obecność centaurów złagodziła jego obawy. Skinął głową, przyjmując polecenie Longbottoma, a gdy ten przeniósł swoją uwagę dalej, Oliver walczył już z pokusą otworzenia teczki.
Gdy pozostali Zakonnicy i Sojusznicy zgłaszali się do danych punktów, Oliver czekał, swoje spojrzenie przesuwając tylko po dwóch osobach, jakby doskonale wiedział, kogo najbardziej będzie mu potrzeba. Wreszcie, gdy nastał moment ciszy, przechylił się nieco na zajmowanym stołku, chcąc lepiej widzieć swoich (jak miał nadzieję) przyszłych towarzyszy. Przez to również i lorda Ministra.
— Panno Rineheart, panie Lovegood — zaczął zupełnie poważnie, bez cienia uśmiechu. Nie był w nastroju do żartów, nie wtedy, kiedy ważyły się losy przyszłości. Nie znał się z tymi ludźmi za dobrze, co pokazywała przede wszystkim forma, którą się do nich zwrócił, niemniej jednak, uważał ich umiejętności — te, o których słyszał — za odpowiednie do tego zadania. — Chciałbym, abyście towarzyszyli mi w Zakazanym Lesie. Centaury to niezwykle mądre istoty, ich wsparcie okaże się z pewnością tak samo nieocenione, co wasze.
Hasło, weryfikacja wspólnych wspomnień, pióro i świeca, i cienie. Rzeczy do zapamiętania było dość sporo, ale wierzył, że da radę. Począł je przecież już układać w głowie, gdy nagle zrobiło się jakoś dziwnie. Przejście za wodospadem brzmiało trochę jak zabezpieczenie, nie zaś twór natury, ale ostatnimi czasy do większości rzeczy podchodził raczej sceptycznie. On sam nie znał Szkocji najlepiej, nazwę wodospadów usłyszał tutaj po raz pierwszy.
Uniósł brwi, gdy przed nim znalazła się teczka. Bez wahania chwycił ją w dłonie, ale póki co powstrzymał się przed otwieraniem. Spoglądał uważnie raz na Lorda Ministra, kolejnym razem na wymienianych Zakonników, na dłużej wzrok zatrzymując na Marcelu, Jimie i Caradogu. Byli jeszcze młodzi. Bardzo młodzi. Ta myśl uderzyła go nagle, zupełnie niespodziewanie i poczuł, że jakoś mu niedobrze, jakby struł się czymś przed spotkaniem. Sięgnął po kubek z naparem, mając nadzieję, że jego łykiem przeczyści sobie chociaż usta, ale te powoli wysychały. Martwił się o nich. Nie dlatego, że wierzył, że nie dadzą rady. Wiedział, że sobie poradzą, że doprowadzą zadanie do końca. Ale teraz, wobec trudów misji, uprzytomnił sobie wreszcie, jak bardzo młodzi byli. I że weszli w dorosłe życie na równi z wojną.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk własnego nazwiska. Wyprostował się w jednej sekundzie, swoje spojrzenie skupiając tylko i wyłącznie na Lordzie Ministrze. Dłonie, którymi przykrył teczkę, nie poruszyły się nawet na sekundę, zamarł w bezruchu, skupiając się tylko i wyłącznie na przekazywanym zadaniu. Zakazany Las. Powrót do Hogwartu wyobrażał sobie w innych okolicznościach, ale obecność centaurów złagodziła jego obawy. Skinął głową, przyjmując polecenie Longbottoma, a gdy ten przeniósł swoją uwagę dalej, Oliver walczył już z pokusą otworzenia teczki.
Gdy pozostali Zakonnicy i Sojusznicy zgłaszali się do danych punktów, Oliver czekał, swoje spojrzenie przesuwając tylko po dwóch osobach, jakby doskonale wiedział, kogo najbardziej będzie mu potrzeba. Wreszcie, gdy nastał moment ciszy, przechylił się nieco na zajmowanym stołku, chcąc lepiej widzieć swoich (jak miał nadzieję) przyszłych towarzyszy. Przez to również i lorda Ministra.
— Panno Rineheart, panie Lovegood — zaczął zupełnie poważnie, bez cienia uśmiechu. Nie był w nastroju do żartów, nie wtedy, kiedy ważyły się losy przyszłości. Nie znał się z tymi ludźmi za dobrze, co pokazywała przede wszystkim forma, którą się do nich zwrócił, niemniej jednak, uważał ich umiejętności — te, o których słyszał — za odpowiednie do tego zadania. — Chciałbym, abyście towarzyszyli mi w Zakazanym Lesie. Centaury to niezwykle mądre istoty, ich wsparcie okaże się z pewnością tak samo nieocenione, co wasze.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Słuchała padających słów przesuwając tęczówkami po zakonnikach zabierających głos, lokując je finalnie na Longbottomie - zapamiętując padające instrukcje. Myśląc już nad tym, co będzie im potrzebne, co może spotkać ich na miejscu. Jeśli ingerowanie w tą magię miało zawiadomić wroga, trzeba było być gotowym na starcie. Rozpalenie świeć było jedynie częścią planu. Potaknęła głową na instrukcje w sprawie Vane, ale tą zdecydowała się zostawić po okiem Brendana. Przesunęła spojrzenie na mapę. Dwa punkty w Londynie - jej wargi wykrzywiły się trochę. Nawet jeśli nie należały do najsilniejszych, to były z pewnością jednymi z trudniejszych przez fakt tego w jaki sposób funkcjonowała teraz stolica. Wybranie Adriany do tego by zajęła się jednym z nich było rozsądne. Mogła do niej wejść nie przyciągając do siebie uwagi, a jeśli nie był najsilniejszy istniała szansa na uniknięcie brutalnego starcia. Spojrzała na Marciellusa, kiedy Longbottom go wywołał przez chwilę mierząc go spojrzeniem z zastanowieniem. Przesunęła spojrzenie na Vincenta. Wybór jego jako jednego z tych którzy prowadzić będą grupy znaczył o zaufaniu które zdobył. Mimowolnie zastanowiła się, czy nadal w siebie powątpiewał. Czy to co zaszło między nimi wpływało na osąd względem sprawy, ale nie powiedziała ni słowa. Kolejno przesuwała tęczówki na wyznaczanych zakonników, w końcu kierując swoje spojrzenie na Longbottoma, kiedy wymówił jej nazwisko. Potaknęła krótko głową.
Spodziewajcie się kłopotów.
Zacisnęła lekko wargi, niczego innego nie spodziewała się po tym miejscu. Zawiesiła tęczówki na mapie, pozwalając zejść się brwią. Dopiero słowa Teda uniosły jej tęczówki do góry. Nie miał obycia w walce, ale posiadał odwagę w sercu, został u jej boku i wspomógł ją jak mógł przy walce z cieniami. Nie zapytała jednak o to, czy pewien jest swojej decyzji, nie zgadzała się z tym, że bardziej przyda się oczekując gdzieś na nich, ale nie zamierzała decydować za nikogo. Na dłużej wpatrywała się w Primę po raz pierwszy doceniając jej obecność, mimo że z jej słów wyciągnęła głównie tyle, że o ile mogą mieć ułatwione zadania jeśli idzie o czary, to nie tylko oni.
- Jeśli zakładamy, że istnieje możliwość że dojdzie do walki, powinniśmy zaopatrzyć się w antidota, dobrze rzucone czarnomagiczne zaklęcia potrafią zatruć organizm, który stopniowo traci na swojej funkcjonalności przez toksyny. A to jedynie podnosi ryzyko porażki. Każdy zespół powinien posiadać też chociaż podstawowy eliksir leczniczy. Serum Prawdy z pewnością przyda nam się w innej sprawie. - dodała krótko, pozwalając by jej myśli pomknęły w stronę przesłuchań, spoglądając na Brendana a potem Jackie, finalnie zawieszając je na Kieranie. Wysłuchując padających ściszonym głosem słów Adriany. Potaknęła krótko głową. Czasami istotnie, najmocniej bywało pod latarnią, nie zamieniało to jednak niebezpieczeństwa w którym Adriana znajdowała się stale. Od Kierana jej spojrzenie odciągnął Caradog, na którego spojrzała odwracając je kiedy zwrócił się do niej najstarszy z aurorów. Skinęła krótko głową. - Pójdziemy razem - zgodziła się, przesuwając tęczówkami po Jackie i Brendnie, swój wzrok zatrzymując na Percivalu. - weźmiemy jeszcze Blake’a. - orzekła mrużąc odrobinę oczy. - Przy możliwości, odpowiedzi ze strony Rycerzy w innych punktach, dobrze będzie podzielić siły. - zawyrokowała. Jej pierwszą myślą było zabrać ze sobą aurorów - starszych od niej stażem i zaznajomionych z walką. Ale prawdopodobieństwo walki było wysokie wszędzie. Walczyła już z Nottem, wspomoże go białą magią znacząco podnosiło jego umiejętności z uroków, które i bez niej posiadał wysokie. Przesunęła tęczówki na Longbottoma. - Zastanawiam się jeszcze nad Światłem. - wyznała nad stołem. - Jest dostatecznie czasu, bym mogła je nałożyć w jednym z miejsc przed nadejściem Nocy Duchów. Mogłoby być zabezpieczeniem dla którejś z grup do którego wystarczyłoby jedynie dotrzeć, by odciąć całkiem możliwość działania czarnej magii. Może dobrą myślą, jest udanie się wcześniej choćby do Zakazanego Lasu i stworzenie takiej strefy. Fakt, że centuary zgodziły nam się pomóc oznacza, że powinniśmy zrobić wszystko co w naszej mocy, by nie stracić ich przychylności. - mimowolnie zacisnęła mocniej splecione na stole dłonie. To przez nią, wymordowano ich ludzi, na jej dłoniach znajdowała się krew istot, które zdecydowały się im pomóc. Mogli już teraz zabezpieczyć je same, albo miejsce w którym funkcjonują. Nie tylko przygotować, ale wykazać wdzięcznością za to, że nie skreśliły ich całkiem.
- Carringhton. - zwróciła się bezpośrednio do niego zawieszając tęczówki na jasnowłosym chłopaku. - Słowo po spotkaniu. - powiedziała nie wyjaśniając nad stołem nic więcej. Nie było sensu rozprawiać teraz ze wszystkimi o tym, o czym chciała pomówić chwilę z nimi.
Spodziewajcie się kłopotów.
Zacisnęła lekko wargi, niczego innego nie spodziewała się po tym miejscu. Zawiesiła tęczówki na mapie, pozwalając zejść się brwią. Dopiero słowa Teda uniosły jej tęczówki do góry. Nie miał obycia w walce, ale posiadał odwagę w sercu, został u jej boku i wspomógł ją jak mógł przy walce z cieniami. Nie zapytała jednak o to, czy pewien jest swojej decyzji, nie zgadzała się z tym, że bardziej przyda się oczekując gdzieś na nich, ale nie zamierzała decydować za nikogo. Na dłużej wpatrywała się w Primę po raz pierwszy doceniając jej obecność, mimo że z jej słów wyciągnęła głównie tyle, że o ile mogą mieć ułatwione zadania jeśli idzie o czary, to nie tylko oni.
- Jeśli zakładamy, że istnieje możliwość że dojdzie do walki, powinniśmy zaopatrzyć się w antidota, dobrze rzucone czarnomagiczne zaklęcia potrafią zatruć organizm, który stopniowo traci na swojej funkcjonalności przez toksyny. A to jedynie podnosi ryzyko porażki. Każdy zespół powinien posiadać też chociaż podstawowy eliksir leczniczy. Serum Prawdy z pewnością przyda nam się w innej sprawie. - dodała krótko, pozwalając by jej myśli pomknęły w stronę przesłuchań, spoglądając na Brendana a potem Jackie, finalnie zawieszając je na Kieranie. Wysłuchując padających ściszonym głosem słów Adriany. Potaknęła krótko głową. Czasami istotnie, najmocniej bywało pod latarnią, nie zamieniało to jednak niebezpieczeństwa w którym Adriana znajdowała się stale. Od Kierana jej spojrzenie odciągnął Caradog, na którego spojrzała odwracając je kiedy zwrócił się do niej najstarszy z aurorów. Skinęła krótko głową. - Pójdziemy razem - zgodziła się, przesuwając tęczówkami po Jackie i Brendnie, swój wzrok zatrzymując na Percivalu. - weźmiemy jeszcze Blake’a. - orzekła mrużąc odrobinę oczy. - Przy możliwości, odpowiedzi ze strony Rycerzy w innych punktach, dobrze będzie podzielić siły. - zawyrokowała. Jej pierwszą myślą było zabrać ze sobą aurorów - starszych od niej stażem i zaznajomionych z walką. Ale prawdopodobieństwo walki było wysokie wszędzie. Walczyła już z Nottem, wspomoże go białą magią znacząco podnosiło jego umiejętności z uroków, które i bez niej posiadał wysokie. Przesunęła tęczówki na Longbottoma. - Zastanawiam się jeszcze nad Światłem. - wyznała nad stołem. - Jest dostatecznie czasu, bym mogła je nałożyć w jednym z miejsc przed nadejściem Nocy Duchów. Mogłoby być zabezpieczeniem dla którejś z grup do którego wystarczyłoby jedynie dotrzeć, by odciąć całkiem możliwość działania czarnej magii. Może dobrą myślą, jest udanie się wcześniej choćby do Zakazanego Lasu i stworzenie takiej strefy. Fakt, że centuary zgodziły nam się pomóc oznacza, że powinniśmy zrobić wszystko co w naszej mocy, by nie stracić ich przychylności. - mimowolnie zacisnęła mocniej splecione na stole dłonie. To przez nią, wymordowano ich ludzi, na jej dłoniach znajdowała się krew istot, które zdecydowały się im pomóc. Mogli już teraz zabezpieczyć je same, albo miejsce w którym funkcjonują. Nie tylko przygotować, ale wykazać wdzięcznością za to, że nie skreśliły ich całkiem.
- Carringhton. - zwróciła się bezpośrednio do niego zawieszając tęczówki na jasnowłosym chłopaku. - Słowo po spotkaniu. - powiedziała nie wyjaśniając nad stołem nic więcej. Nie było sensu rozprawiać teraz ze wszystkimi o tym, o czym chciała pomówić chwilę z nimi.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
W chwili, gdy Lord Minister zaoferował wsparcie Niuchaczy, spojrzenie Iris zaogniskowało się na Brendanie. Wolną dłoń uniosła nieco w górę, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, bez koniecznego przerywania Ministrowi. Niemniej jednak gdy zapadła chwilowa cisza, postanowiła doprowadzić sprawę do końca.
— Iris Moore, Wydział Zaopatrzeniowy Niuchacz. Pomogę ze wszystkim — oznajmiła rzeczowo, praca w Podziemnym Ministerstwie nauczyła ją skróconej formy i dbałości o przekazywanie jak najwięcej w najmniejszej ilości słów. Zupełnie inaczej niż w butiku, w którym pracowała jeszcze nie tak dawno temu, tam trzeba było mówić i mówić. Niemniej jednak żyłkę do interesów mogła wykorzystać i tu, dla większego dobra. Znacznie bardziej jej to odpowiadało, sprzedawanie kremów upiększających w Londynie wydawało się teraz... Być poniżej poziomu.
Gdy z kolei zadeklarowała swoją gotowość do działania w Londynie, od razu poczuła na sobie spojrzenie Teda. Przełknęła ślinę, ten wybór nie był prosty, ale... Był jedyny. Jedyny możliwy i jedyny potrzebny, dlatego też...
— Jestem — odpowiedziała mu ściszonym szeptem, jeszcze raz rozluźniając i umacniając chwyt na jego dłoni. Widziała przerażenie w jego oczach, ale starała się ze wszystkich sił nie pokazać go we własnych. — To jedyna szansa, Teddy... — dodała po chwili, zupełnie miękko, niemalże prosząco. Klatka piersiowa uniosła się wyżej, aby wraz z długim wydechem opaść. Miał rację, mówiąc do niej takim tonem. Miałby rację w każdej normalnej sytuacji, ale ta sytuacja normalną nie była. — Będę. I wrócę do ciebie, obiecuję — wolna dłoń drgnęła na sekundę, chciała bowiem poderwać ją wyżej, do policzka Teda, ale nie byli tutaj sami, a on zaraz zabrał głos. Iris słuchała go w milczeniu, odrobinę wdzięczna i uspokojona, że zdecydował się nie iść w jej ślady i nie szarżować. Jeszcze raz ścisnęła mocniej jego dłoń. Dziękuję nie wybrzmiało w słowach, ale miało odnaleźć Teda w cieple dłoni Iris. Kilkoro osób zgłosiło się już do misji w Londynie, nie chciała zatem mieszać szyków odpowiedzialnym za zadania Zakonnikom. Zwróciła swoją uwagę na Herberta, następnie na Romy. Oboje wydawali się mili i Iris czuła gdzieś pod skórą, że ich charaktery będą dobrze ze sobą współpracować.
— Nie znam się na roślinach, przyznaję, ale całkiem nieźle radzę sobie w walce — oznajmiła, uśmiechając się przy tym szerzej. — Oraz dawno nie byłam w tamtych okolicach.
— Iris Moore, Wydział Zaopatrzeniowy Niuchacz. Pomogę ze wszystkim — oznajmiła rzeczowo, praca w Podziemnym Ministerstwie nauczyła ją skróconej formy i dbałości o przekazywanie jak najwięcej w najmniejszej ilości słów. Zupełnie inaczej niż w butiku, w którym pracowała jeszcze nie tak dawno temu, tam trzeba było mówić i mówić. Niemniej jednak żyłkę do interesów mogła wykorzystać i tu, dla większego dobra. Znacznie bardziej jej to odpowiadało, sprzedawanie kremów upiększających w Londynie wydawało się teraz... Być poniżej poziomu.
Gdy z kolei zadeklarowała swoją gotowość do działania w Londynie, od razu poczuła na sobie spojrzenie Teda. Przełknęła ślinę, ten wybór nie był prosty, ale... Był jedyny. Jedyny możliwy i jedyny potrzebny, dlatego też...
— Jestem — odpowiedziała mu ściszonym szeptem, jeszcze raz rozluźniając i umacniając chwyt na jego dłoni. Widziała przerażenie w jego oczach, ale starała się ze wszystkich sił nie pokazać go we własnych. — To jedyna szansa, Teddy... — dodała po chwili, zupełnie miękko, niemalże prosząco. Klatka piersiowa uniosła się wyżej, aby wraz z długim wydechem opaść. Miał rację, mówiąc do niej takim tonem. Miałby rację w każdej normalnej sytuacji, ale ta sytuacja normalną nie była. — Będę. I wrócę do ciebie, obiecuję — wolna dłoń drgnęła na sekundę, chciała bowiem poderwać ją wyżej, do policzka Teda, ale nie byli tutaj sami, a on zaraz zabrał głos. Iris słuchała go w milczeniu, odrobinę wdzięczna i uspokojona, że zdecydował się nie iść w jej ślady i nie szarżować. Jeszcze raz ścisnęła mocniej jego dłoń. Dziękuję nie wybrzmiało w słowach, ale miało odnaleźć Teda w cieple dłoni Iris. Kilkoro osób zgłosiło się już do misji w Londynie, nie chciała zatem mieszać szyków odpowiedzialnym za zadania Zakonnikom. Zwróciła swoją uwagę na Herberta, następnie na Romy. Oboje wydawali się mili i Iris czuła gdzieś pod skórą, że ich charaktery będą dobrze ze sobą współpracować.
— Nie znam się na roślinach, przyznaję, ale całkiem nieźle radzę sobie w walce — oznajmiła, uśmiechając się przy tym szerzej. — Oraz dawno nie byłam w tamtych okolicach.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Musiała minąć dłuższa chwila zanim zdołał się rozluźnić, strząsnąć z rękawów pozostałości nieistniejącego śniegu i stawić czoła reakcjom na swoją zaskakującą wypowiedź. To wszystko, wizja, wyznanie, prawda, to było... bardzo dużo. Dużo dla niego, bo dotąd nie przyznawał się do tego niemal przed nikim i z pewnością dużo dla tych, którzy wierzyli w jasnowidzenie albo znali go blisko i nigdy nie powiązaliby zawadiackiego, dobrodusznego smokologa z czymś tak dziwacznym. Nie winiłby ich. Dobrze się ukrywał.
Ale zawsze przychodziła odpowiednia pora na odsłonięcie wszystkich kart i dzisiejszy wieczór za taką uznał. Ostatecznie zaufali mu już wystarczająco, by pozwolić mu być tu w obecności Ministra i wysłuchać dalszych planów Zakonu Feniksa - tak jakby już był jego częścią. Coś ścisnęło się dziwnie w jego piersi na tę myśl. Trochę z niepokojem, a trochę ze wzruszenia.
Odetchnął bezgłośnie i skinął głową Herbertowi, Thalii oraz Iris, którzy najprędzej zdali się brać jego słowa na poważnie. Poczuł ulgę, bo chociaż większość milczała lub rzucała mu ukradkowe spojrzenia, nikt nie wydawał się rozbawiony. Za sceptycyzm też nie mógł nikogo winić. Uniósł wysoko brwi, gdy Prima również wyraziła swoją wiarę w najbardziej rozczulający, typowy dla siebie sposób - przygniatając niemal Brendana, żeby móc wyciągnąć do niego rękę. Ścisnął jej drobniejsze palce i przywołał na twarz życzliwy uśmiech, ale przyszło mu to z ogromnym trudem. Wiedział, że będą mieli jeszcze do pogadania później i że będzie to rozmowa równie trudna, jeśli nie trudniejsza, niż ta z Celine. Z wielu powodów. Wyszeptał ciotce ciche podziękowanie, przeznaczone tylko dla jej uszu, ostatni raz ściskając jej palce zanim z zażenowaniem wycofała się z powrotem na miejsce. Może w innych okolicznościach parsknąłby śmiechem na tę scenę, sam zupełnie niezawstydzony. Nigdy nie wstydził się przed ludźmi bliskości z rodziną, nie tacy byli Lovegoodowie, a poza tym ciotka jako kobieta pewnie naprawdę potrzebowała tej chwili, tego uścisku, żeby się nie rozkleić. Odłożył jednak te myśli na bok, na później, bo w jego stronę zwrócił się Minister. Wysłuchał go w milczeniu, z brwiami zmarszczonymi w zamyśleniu, a potem skinął głowę w znaczącym i surowszym niż do Primy wyrazie podziękowania. Za zaufanie.
- Pamiętam przeszywający chłód i śnieg, ale to niekoniecznie świadczy o porze roku. Zdaje mi się, że byłem prawie przy samym szczycie Ben Nevis, na szlaku, tak wysoko śnieg może leżeć i teraz. Ten smok... nie był typowy. Przypominał hebrydzkiego wielkością i rozpiętością skrzydeł, ale te skrzydła były prostsze, bardziej nietoperze niż smocze. Kiedy znalazł się bezpośrednio nade mną zapanował zupełny mrok, jakby zasłonił całe niebo, chociaż nie mógł być na tyle wielki. Jakby... niósł ten mrok za sobą i odbierał wszystkim wzrok. Kiedy te świetliste smugi zaczęły w niego uderzać to zanim spadł zaryczał tak jakby... jakby umierał. Postaram się przypomnieć sobie każdy szczegół i go zapisać. Mogę od tej pory... mogę zapisywać wszystkie swoje wizje - Przełknął ślinę, bo było to ostatnie na co miał ochotę, ale jeśli chociaż tak mógł przysłużyć się walce z Cieniami, mógł wesprzeć rewolucję w walce o wolność, o równość, o odzyskanie Lucy... był na to gotowy. Potem zwrócił wzrok na Iris. - To nie była jedyna moja wizja, która się sprawdziła. Miewam je często, niektóre okazują się bez znaczenia, inne... trudno je od siebie odróżnić. Jedyne co wiem na pewno, to kiedy sen jest tylko snem, a nie wizją. Wizje są znacznie wyraźniejsze, rzeczywiste i towarzyszą im zupełnie inne odczucia; prawdziwe zapachy, prawdziwy dotyk, prawdziwy mróz lub ogień. Co gorsza, czasami sprawdzają się po kilku dniach, a czasami po latach. Tak było z moją... z kimś kogo znam - Umyślnie nie wspomniał imienia ciotki, choć wiedział, że go słyszy i zrozumie. - Widziałem ją uciekającą przez pole z grupą innych kobiet, ściganą przez burzowe chmury i ciemność. To był sen, który miewałem lata przed obecną wojną, który wtedy nie miał dla mnie sensu, ale potem ziścił się po Bezksiężycowej Nocy. Widziałem też... Pomonę Vane i dementora, który wkładał jej do ust... no, nieistotne. Była żoną mojego przyjaciela, a ja nie potrafiłem mu pomóc. Nie wiedziałem co zrobić z tą wizją... poza tym, że zwykle nie da się ich powstrzymać. Nie da się powstrzymać losu - Ręce nieco mu drżały, więc zacisnął je na kuflu, w którym pozostały już smętne resztki naparu. Znowu unikał wzroku wszystkich, zły na swoją bezradność, na to jak żałośnie brzmiała ta jego umiejętność.
Nie miał pojęcia, czy dało się to wszystko powiązać z przepowiednią z plaży, bo w swoim amoku po wizji nie do końca ją usłyszał, zasępił się jednak i zamyślił, zdeterminowany poprosić potem Primę o jej pełną treść, aby móc ją przeanalizować. Jeszcze nigdy nie poświęcił swoim wizjom tyle uwagi.
Otworzył usta, aby odpowiedzieć Brendanowi, ale gdy uprzedził go Minister odpuścił i zamiast tego przesunął palcami po czarnej świecy, którą otrzymał. Zrobił to ostrożnie, bo wciąż wyczuwał wibrującą w wosku magię. Tam, gdzie jego skóra stykała się z gładką fakturą, rzeczywistość zdawała się jaśnieć. Magia. Taka niepozorna rzecz, a do cna przesycona magią.
Nie wypuszczał świecy z dłoni słuchając podziału na konkretne misje, informacji o miejscach, w większości mu znanych, do których mieli się udać. Wiedział, że nie dostanie polecenia dowodzenia żadnej, ale uśmiechnął się lekko do młodego chłopaka (Oliver), którego znał z Doliny Godryka, gdy zaproponował mu podróż do Zakazanego Lasu. Do korzeni. Do centaurów, które wyjątkowo ceniły sobie wróżbitów, nad czym nie chciał się jednak teraz zastanawiać.
- Jasne, możesz na mnie liczyć. Czy wiadomo jakiej konkretnie pomocy będą potrzebować centaury? - Jeżeli chodziło o medyczną, zwróci się do Primy, która tak dzielnie stanęła przed wszystkimi, by zaoferować swoje mikstury. Był z niej dumny, był pod wrażeniem jej rozległej wiedzy i determinacji, i coraz mniej wątpliwości spalało go od środka, gdy myślał o jej udziale w niebezpiecznych misjach. Radziła sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach; dlaczego miałaby nie poradzić sobie i teraz?
Ale zawsze przychodziła odpowiednia pora na odsłonięcie wszystkich kart i dzisiejszy wieczór za taką uznał. Ostatecznie zaufali mu już wystarczająco, by pozwolić mu być tu w obecności Ministra i wysłuchać dalszych planów Zakonu Feniksa - tak jakby już był jego częścią. Coś ścisnęło się dziwnie w jego piersi na tę myśl. Trochę z niepokojem, a trochę ze wzruszenia.
Odetchnął bezgłośnie i skinął głową Herbertowi, Thalii oraz Iris, którzy najprędzej zdali się brać jego słowa na poważnie. Poczuł ulgę, bo chociaż większość milczała lub rzucała mu ukradkowe spojrzenia, nikt nie wydawał się rozbawiony. Za sceptycyzm też nie mógł nikogo winić. Uniósł wysoko brwi, gdy Prima również wyraziła swoją wiarę w najbardziej rozczulający, typowy dla siebie sposób - przygniatając niemal Brendana, żeby móc wyciągnąć do niego rękę. Ścisnął jej drobniejsze palce i przywołał na twarz życzliwy uśmiech, ale przyszło mu to z ogromnym trudem. Wiedział, że będą mieli jeszcze do pogadania później i że będzie to rozmowa równie trudna, jeśli nie trudniejsza, niż ta z Celine. Z wielu powodów. Wyszeptał ciotce ciche podziękowanie, przeznaczone tylko dla jej uszu, ostatni raz ściskając jej palce zanim z zażenowaniem wycofała się z powrotem na miejsce. Może w innych okolicznościach parsknąłby śmiechem na tę scenę, sam zupełnie niezawstydzony. Nigdy nie wstydził się przed ludźmi bliskości z rodziną, nie tacy byli Lovegoodowie, a poza tym ciotka jako kobieta pewnie naprawdę potrzebowała tej chwili, tego uścisku, żeby się nie rozkleić. Odłożył jednak te myśli na bok, na później, bo w jego stronę zwrócił się Minister. Wysłuchał go w milczeniu, z brwiami zmarszczonymi w zamyśleniu, a potem skinął głowę w znaczącym i surowszym niż do Primy wyrazie podziękowania. Za zaufanie.
- Pamiętam przeszywający chłód i śnieg, ale to niekoniecznie świadczy o porze roku. Zdaje mi się, że byłem prawie przy samym szczycie Ben Nevis, na szlaku, tak wysoko śnieg może leżeć i teraz. Ten smok... nie był typowy. Przypominał hebrydzkiego wielkością i rozpiętością skrzydeł, ale te skrzydła były prostsze, bardziej nietoperze niż smocze. Kiedy znalazł się bezpośrednio nade mną zapanował zupełny mrok, jakby zasłonił całe niebo, chociaż nie mógł być na tyle wielki. Jakby... niósł ten mrok za sobą i odbierał wszystkim wzrok. Kiedy te świetliste smugi zaczęły w niego uderzać to zanim spadł zaryczał tak jakby... jakby umierał. Postaram się przypomnieć sobie każdy szczegół i go zapisać. Mogę od tej pory... mogę zapisywać wszystkie swoje wizje - Przełknął ślinę, bo było to ostatnie na co miał ochotę, ale jeśli chociaż tak mógł przysłużyć się walce z Cieniami, mógł wesprzeć rewolucję w walce o wolność, o równość, o odzyskanie Lucy... był na to gotowy. Potem zwrócił wzrok na Iris. - To nie była jedyna moja wizja, która się sprawdziła. Miewam je często, niektóre okazują się bez znaczenia, inne... trudno je od siebie odróżnić. Jedyne co wiem na pewno, to kiedy sen jest tylko snem, a nie wizją. Wizje są znacznie wyraźniejsze, rzeczywiste i towarzyszą im zupełnie inne odczucia; prawdziwe zapachy, prawdziwy dotyk, prawdziwy mróz lub ogień. Co gorsza, czasami sprawdzają się po kilku dniach, a czasami po latach. Tak było z moją... z kimś kogo znam - Umyślnie nie wspomniał imienia ciotki, choć wiedział, że go słyszy i zrozumie. - Widziałem ją uciekającą przez pole z grupą innych kobiet, ściganą przez burzowe chmury i ciemność. To był sen, który miewałem lata przed obecną wojną, który wtedy nie miał dla mnie sensu, ale potem ziścił się po Bezksiężycowej Nocy. Widziałem też... Pomonę Vane i dementora, który wkładał jej do ust... no, nieistotne. Była żoną mojego przyjaciela, a ja nie potrafiłem mu pomóc. Nie wiedziałem co zrobić z tą wizją... poza tym, że zwykle nie da się ich powstrzymać. Nie da się powstrzymać losu - Ręce nieco mu drżały, więc zacisnął je na kuflu, w którym pozostały już smętne resztki naparu. Znowu unikał wzroku wszystkich, zły na swoją bezradność, na to jak żałośnie brzmiała ta jego umiejętność.
Nie miał pojęcia, czy dało się to wszystko powiązać z przepowiednią z plaży, bo w swoim amoku po wizji nie do końca ją usłyszał, zasępił się jednak i zamyślił, zdeterminowany poprosić potem Primę o jej pełną treść, aby móc ją przeanalizować. Jeszcze nigdy nie poświęcił swoim wizjom tyle uwagi.
Otworzył usta, aby odpowiedzieć Brendanowi, ale gdy uprzedził go Minister odpuścił i zamiast tego przesunął palcami po czarnej świecy, którą otrzymał. Zrobił to ostrożnie, bo wciąż wyczuwał wibrującą w wosku magię. Tam, gdzie jego skóra stykała się z gładką fakturą, rzeczywistość zdawała się jaśnieć. Magia. Taka niepozorna rzecz, a do cna przesycona magią.
Nie wypuszczał świecy z dłoni słuchając podziału na konkretne misje, informacji o miejscach, w większości mu znanych, do których mieli się udać. Wiedział, że nie dostanie polecenia dowodzenia żadnej, ale uśmiechnął się lekko do młodego chłopaka (Oliver), którego znał z Doliny Godryka, gdy zaproponował mu podróż do Zakazanego Lasu. Do korzeni. Do centaurów, które wyjątkowo ceniły sobie wróżbitów, nad czym nie chciał się jednak teraz zastanawiać.
- Jasne, możesz na mnie liczyć. Czy wiadomo jakiej konkretnie pomocy będą potrzebować centaury? - Jeżeli chodziło o medyczną, zwróci się do Primy, która tak dzielnie stanęła przed wszystkimi, by zaoferować swoje mikstury. Był z niej dumny, był pod wrażeniem jej rozległej wiedzy i determinacji, i coraz mniej wątpliwości spalało go od środka, gdy myślał o jej udziale w niebezpiecznych misjach. Radziła sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach; dlaczego miałaby nie poradzić sobie i teraz?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Minister znał nazwę wskazaną przez Elrika, spojrzenie Brendana powiodło ku wróżbicie z ostrożnością naznaczonym większym szacunkiem do jego wcześniejszej wizji; nie mógł zdobyć tej informacji inaczej, z pewnością nie zdobył. A to znaczyło tyle, że cienisty smok był czymś, czego nie należało lekceważyć. Nie wtrącał się w te słowa, bacznie obserwując Lovegooda, gdy padały kolejne pytania prawowitego ministra.
- Tak jest - odparł, gdy Longbottom zaoferował Rianie zasoby Ministerstwa Magii, przekierował spojrzenie ku Iris; jej heroiczny zryw na ochotniczkę wobec jej nikłego doświadczenia przy jednoczesnej próbie Tonks wychwycenia najsilniejszych różdżek nie zrobił na nim wrażenia, przedstawienie jej jako należącej do zaopatrzeniowców pozwoliło na ulokowanie jej w kontekście; skontaktuje ich ze sobą, potem, to nie był czas ani miejsce. Spojrzenie spoczęło na twarzy Teda, był tu z tą kobietą, więc oboje znali ryzyko. Nie powinni prowadzić tej rozmowy przy stole, nawet jeśli rozumiał, że Moore martwił się o swoją kobietę. Rosemary podniosła swoją znajomość z Rianą - Brendan pozostawał sceptyczny odnośnie dobrego serca kobiety, przy nim myślała głównie o samej sobie. Nie chciał zostawiać tej sprawy naiwności, ale kiwnął głową na jej słowa. Podobnym gestem przyjął zapewnienia Primy - jej zdolności alchemiczne mogły okazać się mieć wagę złota. Wiedzione doświadczeniem uwagi Justine były kompletne, więc wysłuchał ich w ciszy. Nie był potrzebny Tonks - wciąż był słaby, wolno dochodził do zdrowia - na nic nie przydałby się w stolicy, więc obejrzał się na Vincenta.
- Pójdę z tobą, Rineheart - zdecydował, wpatrując się w niego krótką chwilę, by po chwili spojrzeć na Thalię, nie znał rudowłosej kobiety, ale jej deklaracja zdradzała jej rolę. Przyda im się jeszcze jedna różdżka - a może i ktoś, kto przypilnuje samego Vincenta. Zabłysnął w strukturach Zakonu przez ostatnie miesiące, miesiące, w trakcie których jego nie było. Zostało mu uszanować jego aktualną pozycję - ale nie mogło to oznaczać wyzbycia się z podejrzliwości. Vincent zapewne mógł mu odmówić - ale nie wyglądał jakby go to interesowało.
- Tak jest - odparł, gdy Longbottom zaoferował Rianie zasoby Ministerstwa Magii, przekierował spojrzenie ku Iris; jej heroiczny zryw na ochotniczkę wobec jej nikłego doświadczenia przy jednoczesnej próbie Tonks wychwycenia najsilniejszych różdżek nie zrobił na nim wrażenia, przedstawienie jej jako należącej do zaopatrzeniowców pozwoliło na ulokowanie jej w kontekście; skontaktuje ich ze sobą, potem, to nie był czas ani miejsce. Spojrzenie spoczęło na twarzy Teda, był tu z tą kobietą, więc oboje znali ryzyko. Nie powinni prowadzić tej rozmowy przy stole, nawet jeśli rozumiał, że Moore martwił się o swoją kobietę. Rosemary podniosła swoją znajomość z Rianą - Brendan pozostawał sceptyczny odnośnie dobrego serca kobiety, przy nim myślała głównie o samej sobie. Nie chciał zostawiać tej sprawy naiwności, ale kiwnął głową na jej słowa. Podobnym gestem przyjął zapewnienia Primy - jej zdolności alchemiczne mogły okazać się mieć wagę złota. Wiedzione doświadczeniem uwagi Justine były kompletne, więc wysłuchał ich w ciszy. Nie był potrzebny Tonks - wciąż był słaby, wolno dochodził do zdrowia - na nic nie przydałby się w stolicy, więc obejrzał się na Vincenta.
- Pójdę z tobą, Rineheart - zdecydował, wpatrując się w niego krótką chwilę, by po chwili spojrzeć na Thalię, nie znał rudowłosej kobiety, ale jej deklaracja zdradzała jej rolę. Przyda im się jeszcze jedna różdżka - a może i ktoś, kto przypilnuje samego Vincenta. Zabłysnął w strukturach Zakonu przez ostatnie miesiące, miesiące, w trakcie których jego nie było. Zostało mu uszanować jego aktualną pozycję - ale nie mogło to oznaczać wyzbycia się z podejrzliwości. Vincent zapewne mógł mu odmówić - ale nie wyglądał jakby go to interesowało.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"