Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
'k100' : 56
- Bardziej spodziewam się, że zabije mnie sztorm, bo to o wiele bardziej prawdopodobny scenariusz. W takim wypadku też trochę zależy, czy i co będę mieć. Jeżeli różdżka zaginie, to mogę się modlić abym miała nóż, jeżeli nie…to cóż, niewiele mi z tego pomoże. Ale wtedy i tak chyba byłoby lepiej umieć zakładać sidła i pułapki? – Rozważania jej sięgały daleko, ale cóż mogła poradzić? Nawet gdyby teraz nauczyła się strzelać z kuszy i rozwinęła tę umiejętność, w dalekiej perspektywie musiała jednak dojść do tego, że to nie miałoby zbytnio szans do zagospodarowania na wyspie, na której wyrzuciłoby ją o ile by rzeczywiście przeżyła.
- Dobrze, w takim razie siedzę cicho i obserwuję mistrzynię w akcji. Mam nadzieję, że nie masz z tym większych problemów? Nie bardzo umiem pomóc, chyba, że z oprawianiem. – A pewnie i w tym Jackie radziła sobie doskonale. Thalia nie miała żadnych problemów z tym, że ktokolwiek koło niej radził sobie doskonale, ale nie miała żadnych powodów. Jej rodzina nie istniała, ona zaś nikogo nie miała aby mógł pokazać jej nowe umiejętności. Do wszystkiego dochodziła samodzielnie, a więc efekty były niezbyt zadowalające. Zresztą, pamiętała nieco gorzko, że chociaż wielu jej znajomych przyjmowało ją z otwartymi ramionami, potem wyrzucali z pamięci jej podobnych. Oh, jak dobrze było być progresywnym, dopóki jesteś w zasięgu wzroku, Thalia. Szkoda, że potem to wszystko uciekało z ich pamięci. Że nie wszyscy traktują równiej takich jak ona. I że po ciepłym obiedzie trzeba było sobie dalej radzić bez domu.
- Ja nie mówię, że sobie nie dasz rady, bo w to akurat nie wątpię, ale byłoby miło mieć jakąś rozrywkę w życiu. Weź doceń, co? Bardzo dobrze wiem, że poszłabym tam bardziej dla dekoracji, ale no, może przynajmniej też bym się dobrze pobawiła. – Spoważniała jednak na tę rozmowę o odwróceniu czasu, spoglądając na Jackie ale niekoniecznie wiedząc, co jej odpowiedzieć. Chciała nie milczeć w tym momencie, nie była jednak na to najlepszą osobą. Żałowała wielu rzeczy, ale jednocześnie, czy chciałaby odwrócić czas? Chyba niekoniecznie.
- Mały ze mnie człowiek doświadczenia w niektórych kwestiach, ale…nie wiem, czy masz czego rzeczywiście żałować? Chyba, że mówisz o tym, że czegoś nie zrobiłaś? – Mogła tylko zgadywać, obserwując jej postawę. To chodziło o to? Czy o coś innego? Musiała ją naprowadzić, albo zmienić temat, bo za moment uwaga Thalii raczej zgubi się gdzieś niż skupi na jej słowach.
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
- W książkach zwykle ląduje się na bezludnej wyspie, wiesz, zginięcie podczas sztormu to słaby początek przygody, choć w sumie jeśli głównym bohaterem jest duch, to też może z tego powstać ciekawa historia. Ale w sumie z tego praktycznego punktu widzenia, to masz rację, sidła będą lepsze, szczególnie że kusza pewnie nie przeżyłaby ewentualnej katastrofy morskiej na tyle, by nie trzeba było jej naprawiać. Podejrzewam, że woda morska powoduje szybkie rdzewienie mechanizmu - mówiła, co ślina przyniosła jej na język, wciągając się w ich dywagacje, na chwilę zapominając, co tu robiła. Szybko jednak się otrząsnęła, nie chcąc wyjść na kogoś mało profesjonalnego. Nie lubiła swojego gadulstwa, które przychodziło w najmniej odpowiednich chwilach.
- Nie mam problemu, gdybym miała, to poszłabym sama, a tak, ostatnio jakoś raźniej chodzić po lasach w towarzystwie. Nigdy nie wiesz, kto wyjdzie zza krzaków i czy nie skojarzy twojej twarzy z nagrodą - wzruszyła ramionami. Nie lubiła tego faktu, choć nauczyła się z nim żyć, tak. Nie mogła w końcu bać się wyściubiać nosa z mieszkania, musiała normalnie funkcjonować, albo by zwariowała. Wystarczyło, że znikła na czas swojej rekonwalescencji. I tak pewnie skrzywdziła tym dostatecznie sporą ilość osób.
Słowa wsparcia były naprawdę miłe, szczególnie że po nich nie czuła się słabym dziewczęciem, które należy chronić. Tahlia wiedziała jak rozmawiać z Jackie, nauczyła się pewnie tego przez te wszystkie lata, wiedziała więc też jak ją pocieszyć. Znów się cicho zaśmiała.
- Jeśli tak to ujmujesz, to wyślę ci sowę z datą i godziną, gdy jednak się postanowię rozprawić z delikwentem. Najwyżej zmienisz się we mnie i zrobimy mu podwójny uraz psychiczny, będzie bolało bardziej niż siniaki - mówiła, a wyobrażenie sytuacji samo w sobie sprawiło jej satysfakcję. Nie wiedziała, czy w ogóle powinna planować jakiekolwiek spotkanie z Lyallem i czy nie pokazał dostatecznie, że cała ich przeszłość już nie ma dla niego znaczenia. Gorzej z tym, co czuła w tym kontekście Jackie.
- Cóż, cała sprawa sprowadza się w sporej mierze do tego, że czegoś nie zrobiłam. Znaczy, próbowałam, ale nieudolnie, a potem, eh… Szkoda gadać - miała kwaśną minę, która zaraz potem stała się bardziej neutralna. - Chociaż zaczynam myśleć teraz, że może cofnięcie czasu i tak by nic nie dało, a los i tak sprawiłby, że wszystko potoczyłoby się tak samo. Mam w końcu wpływ na siebie, na innych, cóż, nie umiem manipulować umysłami - westchnęła.
Uciszyła się. Trop stał się świeższy, wiedziała, że królik, którego śledzą, powinien być gdzieś w pobliżu, kryjąc się pewnie w śniegu. Wytężyła wzrok, przygotowując kuszę. Wizja pasztetu, gulaszu lub pieczeni, była jednak przyjemniejsza niż myśli o pewnym dupku.
|zdobycz to królik (zmodyfikowana ilość oczek za pomocą szczęścia)
rzut na odległość od zwierzyny (szczęście I)
'k60' : 44
- Jeżeli kiedyś trafię na bezludną wyspę, specjalnie wytresuję jakiegoś rajskiego ptaka, którego potem wyślę do ciebie jedynie ze słowami „Haha, żyję, i co, łyso wam?!”. Chociaż nie, to wysłałabym bardziej do Traversów…nie czekaj, do nich też nie, bo będą się chełpić, że w końcu mieli rację, że kobieta na statku przynosi pecha. Może po prostu go nikogo nie będę pisać, uciesze się, że w końcu mam święty spokój? – Wywróciła oczyma, wiedząc, że pewnie nawet wtedy, gdyby wybudowała sobie jakąś prześliczną chatkę, wystroiła ją i ledwie siadła nad kolacją, do domu zjechaliby się goście i sami się prosili. Zero prywatności, nawet na końcu świata! – Potrafisz zakładać pułapki? Mój ojciec pewnie zna ten temat dogłębnie, musiałabym go zapytać, czy ma na to materiały… - Nie była jeszcze z nim na polowaniu, nie wiedząc, czy w sumie powinna. Wydawał się bardziej zdystansowany od jej przyjaciół i jeszcze do końca nie rozgryzła, nie wiedziała więc, jak dokładnie widział rolę kobiety. A że do modelowej córki w każdym wypadku było jej naprawdę daleko, nie wiedziała też, czy aby na pewno chciała się o tym przekonywać.
- Ja już mówiłam, powinnam się przebranżowić na oddawanie się za kogoś w nagrodę. Wiesz, szybka metamorfomagia, wspólnik mnie oddaje, a potem cyk, świstoklikiem, a pięć tysięcy galeonów jest w kieszeni. – Może nawet więcej, gdyby się podało za kogoś bardziej poszukiwanego! Żartowała oczywiście, wiedząc, że tak naprawdę było to bardziej problematyczne w tym całym składzie, a mimo to nie mogła się nadziwić, że nikt jeszcze na to nie wpadł. Nie mówiła jeszcze o tym nikomu, ale naprawdę chodził jej po głowie jeden plan. – Gdybyś jednak potrzebowała dywersji, to wiesz…mogę się pojawić w kilku różnych miejscach kraju jako ty, kiedy będziesz w zupełnie innej części kraju, żaden problem. – Było to ryzyko dla niej, ale ile to razy w ostatnich miesiącach musiała się martwić o własne życie? Ba, nawet sztorm mógł ją łatwo wykończyć, gdyby tylko mocniej zawiało. A umrzeć od pogody było dość przykro.
Szturchnęła jeszcze łokciem Rineheart, korzystając z momentu, kiedy jeszcze nie trzymała kuszy na tyle mocno, by ewentualnie zamachnąć się na nią, słuchając jednak z satysfakcją. Cudownie, dwie kobiety w drodze na obicie komuś twarzy. Zupełnie normalna i pasująca do ich czasów i statusu społecznego sytuacja!
- No widzisz, już łapiesz jak to dobrze jest wykorzystywać znajomych z metamorfomagią! Albo słuchaj, zmienię się w niego i też będzie ciekawie! – Mówiła wciąż półgłosem, chociaż w jej tonie szło wychwycić radośniejsze nuty. Przykucnęła gdzieś za kamieniem, nie chcąc zapuszczać się dalej niż to potrzebne, bo w momencie, kiedy Jackie wypatrzy ostatecznie zdobycz, niepotrzebne było jej towarzystwo rudej gniewnej na własnych plecach.
- Z mojego doświadczenia, jak ktoś ma coś do ciebie, to każda wymówka może zostać rzucona, aby usprawiedliwić zachowanie. I nawet osiem wspólnych lat w najgorszych możliwych warunkach, które was zbliżyły, wcale tego nie zmieni. Jeżeli więc ktoś nie umie się do ciebie przekonać…cóż, musisz dać temu odejść. – Nie znała tej sytuacji nawet więcej, ale jeżeli ktoś mógł mówić o skomplikowanych relacjach, to zdecydowanie ona. Mogła mówić co chciała, ale tęskniła do czasów, kiedy po ciężkim dniu pracy siedzieli wszyscy razem, śmiejąc się z wymiotujących i wyperfumowanych paniczyków, nie zaś spotykając się z ostentacyjną ciszą za każdym razem, kiedy wchodziła do pomieszczenia.
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
- Radzę ci wysłać list, bo inaczej poruszę niebo i ziemię by znaleźć informatorów, którzy podadzą mi kierunek, w którym mam cię szukać, wsiądę na statek i będę cię szukać przez cały ocean, czy tam może, nawet jak się okaże, że mam chorobę morską - spojrzała, udając powagę. Tak, Thalia na pewno miałaby wielu gości, złych za to, że w ogóle ten statek się rozbił, nawet jeśli to nie byłaby jej wina. Cóż, Jackie nie lubiła gdy z jej życia bliscy znikali bez słowa.
Rozmowa o pułapkach zaczęła się niewinnie. Ba, Rineheart nawet na początku nie zauważyła niczego dziwnego w słowach Thalii. Na początku.
- W sumie mój ojciec coś mi pokazywał, ale nie pamiętam za wiele, mogłabym się nauczyć i… Czekaj. Jak to TWÓJ ojciec?! - wyprostowała się nagle, na szczęście kierując kuszę w dół, bo jeden z magicznych bełtów uderzył w ziemię, gdy niechcący nacisnęła spust. Nie zwróciła jednak na to uwagi, patrząc na Wellers ze zmarszczonymi brwiami. - Przecież… Żartujesz teraz, tak? Bo nic nie mówiłaś wcześniej, prawda? Bo zauważyłabym, gdybyś powiedziała, hej, słuchaj, znalazłam swojego biologicznego rodzica, w sumie, co? - nie zamierzała ukrywać, że to, co właśnie zostało powiedziane, jej nie ruszyło. Czekała na wyjaśnienia, nie wiedząc, czego ma się po nich spodziewać.
Wiedziała, że Thalia żartowała o akurat tym użyciu matamorfomagii, pokręciła więc lekko głową. Cóż, najgorszy byłby problem ucieczki, bo wątpiła, że tak łatwo udałoby się przemycić świstoklik, aktywować go, nie dać się zabić i jeszcze uciec z pieniędzmi. Za duże ryzyko. Nie warte pięciu tysięcy galeonów, Jackie jednak ceniła życie innych na trochę więcej. W sumie trochę smutne, że jej życie było warte tak mało w oczach Ministerstwa.
- Cóż, jak kiedyś będę chciała zagrać tym, co mnie szukają na nosie, to się do ciebie zgłoszę, wolałabym jednak uniknąć podobnych komplikacji. Wiesz, przyzwyczaiłam się do mojego teraźniejszego mieszkania, nie chcę znów go zmieniać - i narażać wszystkich, którzy by jej pomagali na niebezpieczeństwo. Ba, nawet teraz, rozmawiając z Thalią, mogła to robić.
Jackie nie widziała niczego dziwnego w tej sytuacji, dla niej to, że mogła komuś złamać nos pięścią, było zwykłym faktem. Była nauczona, że miała umieć się bronić i robić to, gdy tego wymagała sytuacja. A że używała też tego w ramach nauczki - cóż, niektórzy zasługiwali.
- Nie wiem, czy by go ruszyło zobaczenie drugiego siebie, ale na wszelki wypadek można spróbować - mówiła, wzruszając ramionami, Wątpiła, że będzie jej dane spotkać Lyalla drugi raz, ale jeden plan w to czy we wte nie zaszkodzi.
- Wiesz, tylko tym razem to wszystko on wszystko sknocił i powinien robić wymówki, a nie robił, a ja jakoś, nie wiem, nie potrafię się pogodzić z tym, że to zrobił i chciałabym udać, że nie, ale się nie da i, w ogóle nawet postanowiłam odpuścić wtedy to wszystko, myślałam, że nigdy go nie zobaczę, a tu niespodzianka - mówiła coraz więcej, coraz mniej pamiętając, że miała o całej sprawie zapomnieć.
Nawet królik, którego wypatrzyła, jej w tym nie pomagał, gdy skupiła się na nim, celując w niego kuszą. Była całkiem daleko, podejrzewała jednak, że jeszcze da radę ubić, dlatego pociągnęła za spust, sprawdzając, czy trafiła. Przy strzelaniu wbrew pozorom lepiej było działać szybko.
Odległość - 39 (44-5 za szczęście)
ST 80
spostrzegawczość II
'k100' : 84
- Nie wiem, czy wiesz, jak wygląda uciekanie i podszywanie się pod inną osobę, podpowiem ci – nikt nie zwraca na ciebie cholernej uwagi. Myślisz, że nie mogłabym teraz znów jako mężczyzna wsiąść na inny statek? Tomów w historii bywało sporo i chociaż nie chciałabym utknąć tak na stale, jak znalazłabyś kogoś, kogo rysopisu, imienia i miejsca pobytu nawet nie znasz? – Jej brwi drgnęły w rozbawieniu. W końcu tak zrobiła już parę lat temu, a każde z nich zajęte było swoim życiem. Jasne, teraz było to o wiele bardziej problematyczne, głównie ze względu na to, że była wojna. Może jednak lepiej byłoby zostawić im tę przeklętą notatkę i dać znać „nie ma mnie i nie będzie, niech świat płonie, ja już sił nie mam”. Niektórzy by się ucieszyli.
Nie zwróciła nawet uwagi na początkowe słowa Jackie i brak reakcji, przynajmniej do momentu, kiedy jeden z bełtów właśnie wylądował na ziemi. W takim momencie Thalia zdecydowanie cieszyła się, że schowana była bezpiecznie za kamieniem, przyglądając się jedynie z daleka. Kiedy tak myślała, w sumie wolała, żeby jednak Jackie nie odwracała się w jej kierunku, chociaż była już postrzelona i dźgnięta z raz, to wolała nie stawiać na linii strzału zwłaszcza że młoda Rineheart, w przeciwieństwie do niej, wiedziała chyba jak się obsługuje kuszę.
- Tak, no, mój ojciec… - wyglądała ostrożnie zza kamienia, tak na wszelki wypadek, gdyby Jackie jednak chciała wydobyć z niej odpowiedzi na pytania w inny sposób niż „delikatnym” zapytaniem. – Spotkaliśmy się jakieś cztery lata temu, kiedy okazało się, że moja matka w sumie to sobie żyje i w sumie to ma gdzieś moje istnienie. On nie miał, ale no…uspokoiło mi się to podczas podróży, a potem zaczynałam z nim kontakty, ale potem jak padła klątwa, to w sumie miałam i wciąż mam nieco poważniejsze problemy z tym związane. – Otrzepała się, w sumie nie wiedząc, czy o klątwie też akurat mówiła Jackie? Ten temat dopiero otwierał się jej w ostatnich dniach, nic więc dziwnego, że wciąż się z nim siłowała.
- Wiesz, wystarczy słowo, a po prostu pojawisz się w całkiem odległej części kraju, gdzie ciebie zdecydowanie nie będzie. Ale przynajmniej może to odwrócić od ciebie uwagę. – Nie martwiła się tym zbytnio, nie ze względu na fakt, że nie uważała, że zostanie złapana, a raczej wiedząc, że dla przyjaciół i niektórych ludzi była w stanie po prostu zrobić więcej. Całe życie powtarzano jej, że mniej jest warta niż ci, których rodzina postanowiła zatrzymać i chociaż się temu buntowała, nie mogła unikać kwestii tego, że czasem w to wierzyła. Czym więc było życie jednej znajdy wobec życia kogoś, kto miał przed sobą lepsze perspektywy albo umiał więcej?
- Nie wiem, ty go znasz najlepiej, więc zaufam twojemu osądowi. W razie czego, nie wiem, obrzucę mu dom łajnobombą….nie znam się, co tam potrzeba, zwłaszcza, że sama mam problem…e…podobnej natury. W sensie, z mężczyzną, nie że tak równie konkretny jak twój. Jakby nie było można łatwiej ich jakoś kolektywnie skupić, co nie? – Zamilkła na tę chwilę, gdzie można było wyczuć, że Jackie właśnie celuje do zająca…a potem Thalia zaklaskała kiedy bełt trafił do celu. – Rozumiem, że bardzo chcesz go również oprawić? – Pytanie padło raczej w kwestii tego, że Jackie mogła czuć się lepiej z tym faktem niż ona.
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
Miała ochotę potrząsnąć Thalią, związać ją i zamknąć w jakiejś skrzyni jak słyszała jej idealny plan ucieczki. Nie lubiła, gdy ludzie znikali, a ten brzmiał zbyt realnie i trochę ją zaniepokoił.
- A tylko spróbuj, to… Jeszcze nie wiem co, ale nie podoba mi się ta wizja i na pewno się nie zgodzę na twoje zniknięcie. Jeszcze chwila a wynajmę, na dobra, poproszę kogoś, by cię śledził, bo zaczęłam się teraz martwić, że naprawdę uciekniesz! - nie było jej do śmiechu. Trauma wywołana przez ludzi, którzy ją zostawiali, nadal gdzieś w niej drzemała, a słowa Wellers właśnie ją rozbudziły, wprawiając Jackie w dyskomfort.
Dobrze, że Thalia schowała się za kamieniem, bo Jackie coraz mniej wiedziała, co się działo, słuchając tłumaczeń o tym jak jej przyjaciółka znalazła swoich biologicznych rodziców, jakieś tam kilka lat temu, o czym oczywiście nic nie powiedziała, jakby to był nic nieznaczący szczegół z jej życia. Na tak, na pewno. Rineheart nie wiedziała co powiedzieć, starając się pojąć czemu w ogóle Thalia nie podzieliła się tymi, w sumie częściowo smutnymi, częściowo raczej pozytywnymi wieściami. Milczała dlatego, groźnie marszcząc brwi, przynajmniej do usłyszenia kolejnych rewelacji.
- Jakie problemy z klątwą do cholery?! - krzyknęła, w końcu nie dając rady zachować spokoju. Thalia mogła widzieć, jak twarz Jackie wykrzywia się w coraz większym grymasie gniewu, który zaczeła odczuwać. - Wyłaź zza tego kamienia i gadaj, jaka klątwa? - mówiła ze złością w głosie, kusza nadal jednak skierowana była w dół, palec zaś już nie dotykał spustu, tak na wszelki wypadek. - Co jeszcze ukrywasz, a o czym powinnam wiedzieć? - stwierdziła w końcu lekko oschle.
- Cóż, dzięki za propozycję, może się nie przyda - westchnęła, próbując wsadzić dłoń we włosy, które niestety związała. Zawiedziona skrzywiła się nieznacznie, woląc jednak naprawdę brać tę opcję jako ostateczną ostateczność. Wolała najpierw spróbować uciec, zanim nie narazi innych, bo nie chciała widzieć, by ktokolwiek się dla niej poświęcał. Nie potrafiłaby prawdopodobnie żyć, gdyby dowiedziała się, że ktoś dla niej zginął. Nie mogłaby sobie z tym poradzić. W tym była podobna do Thalii. Ceniła życia swoich bliskich bardziej niż swoje.
- Oooo - ton Jackie nagle się zmienił. - Witaj w klubie “znowu w życiu miłosnym mi nie wyszło”, nie mamy ani ciastek, ani darmowych ołówków, jedynie złamane serca i chęć zrzucenia kogoś z klifu, do czego nigdy nie dojdzie, bo szkoda na nich się wysilać. Chcesz się pochwalić kto, czy tak jak ja, musisz to jeszcze wszystko przegryźć?
Polowanie okazało się udane. Jackie poczuła dumę, widząc, jak strzała gładko poszła w stronę królika, trafiając go bez przeszkód. Uśmiechnęła się nawet z satysfakcją, idąc w stronę zwierzyny, która miała w tym miesiącu poratować jej ubogą spiżarnię.
- W sumie to brudna robota, ale nie mam nic przeciwko jej wykonaniu - wzruszyła ramionami. - Chcesz coś ze zdobyczy, w ramach pomocy, i tak, dotrzymanie mi towarzystwa też się do niej zalicza? - dorzuciła od razu, wiedząc, co Thalia będzie chciała odpowiedzieć.
- Zdajesz sobie sprawę, że już kiedyś tak zrobiłam, prawda? – Te jedenaście lat temu kiedy udało się jej zaciągnąć na statek. Kiedy musiała być innym, aby w ogóle spełniać marzenia, a w tym momencie miała też dosyć głównie siebie. Nie czuła się zbędna, ale raczej…miała wrażenie, że klątwa pogarsza jej stan jeszcze bardziej. Kiedy w końcu ją złamie, może zacznie myśleć nieco jaśniej, bez ciążącego na niej stanu, gdzie dookoła niej ciągle czaili się zmarli, tak jakby gdziekolwiek, gdzie się nie udała, śmierć podążała za nią.
Zmarszczyła brwi patrząc na wbity w ziemię grot, ale zza kamienia wyszła dopiero wtedy, kiedy upewniła się, że Jackie kuszy nie zamierza podnosić. Otrzepała się, dłonie unosząc nieco dookoła, tak jakby chciała pokazać ich towarzystwo – takiego, którego Jackie absolutnie nie mogła dostrzec. Tylko dla niej istniały te cienie, tylko dla niej jeden z upiorów trzymał się blisko, niemal pustką twarzy stykając się teraz z Rineheart. Tego Thalia nie zamierzała mówić, bo przecież nie było sensu straszyć teraz przyjaciółki.
- Widzę zmarłych. Wszędzie, o każdej porze, niezależnie od tego, gdzie jestem. Nie…nie wyglądają tak, jak te dusze z Hogwartu, raczej tak…mroczniej. Nie wiem, jak to opisać… - Nigdy wcześniej tego nie robiła, poza dokładnością kiedy opisywała to Vicnentowi. Teraz mówiła to Jackie, wiedząc, że przyjaciółka miała prawo wiedzieć, a jednocześnie oczekując, że to pozostanie pomiędzy nimi. – Proszę, nie mów póki co o tym Ronji i Prudence. Mają też wiele na głowie, a podzieliłam się tym z twoim bratem, ma mi pomóc to ściągnąć – a podejrzewała, że ten temat pojawi się prędzej czy później – a ja…ja nie mogłam o tym nikomu powiedzieć przez ponad dwa lata. To…prawdopodobnie przez osobę ze statku. – Osobę ze statku, z którą musiała dopłynąć do brzegów Anglii, czy tego chciała czy nie.
- Wiele rzeczy by się przydało, ale niestety w tym momencie nie możemy teraz wybierać. – Poklepała ją ostrożnie po ramieniu, wiedząc, że niestety było więcej problemów w tym, by teraz zachowywać się bez problemów i podejrzanych działań. Jackie mogą od razu wykorzystać gdyby ją złapali, ale ona? Thalia nie miała wielkiej wartości i zawsze mogła powiedzieć, że zmieniła się w Jackie bo gonili ją sojusznicy Zakonu Feniksa, a uciec chciała im w ten sposób. Zresztą, za nią mało kto by płakał, a Jackie była bliższa sercu wielu osobom.
- A szkoda, znaczy, nie marnowałabym jedzenia, ani teraz, ani wcześniej, ale powiedziałabym, że chętnie by było czasem komuś porzucać w twarz. W sensie rozumiesz, człowiek kiedyś zrobił ten błąd, że był niedojrzałym idiotą i jak wiesz, zaczęło się robić poważnie to uciekłam i miałam takie podejście, że przecież to nie fair, jak tak już dojrzałam, że tak się nie powinno robić, to myślałam, że go przeproszę jeżeli kiedyś się jeszcze spotkamy, ale co? Ten przyłazi i od razu masz go ochotę utopić w Tamizie! Ma szczęście, że jest ładny. – Niby nie powinno jej to dziwić, bo w końcu przecież coś takiego mogło być spodziewane po Clearwaterze, a jednak…jednak miała wrażenie, że zdecydowanie budził w niej sporo sprzecznych emocji i wcale nie była z tego dumna.
- Wiesz, ja też nie, ale nie chcę psuć niczego ekspertowi. Sama nigdy nie polowałam w końcu, wolałabym nie popsuć nic, ani nie uszkodzić. – Za to mogła podać jej swój nóż, wykorzystany do oprawienia zwierzyny. Padło pytanie o to, co chciałaby zabrać ze sobą i chociaż w pierwszej chwili oddałaby jej całość, od razu pomyślała o osobach, którym przydałby się kawałek mięsa. – Wiesz co…może daj mi jakiś kawałek mięsa, nie za duży, abyś też trochę miała. No i skórkę, o ile to nie zbyt wiele. Reszta dla ciebie.
A skoro Jackie przystała na ten podział, tak wzięły się do pracy, a po odpowiednim rozdzieleniu całości rozstały się, wiedząc, że i tak niebawem się zobaczą.
ztx2, tusza królika wynosi 800 g, Thalia wzięła 200 g i skórkę, Jackie resztę
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
W lasach Dorset palą się liczne, mniejsze ogniska, przy których zbierają się czarodzieje. Niektóre z nich są po prostu miejscem zapewniającym ciepło i rozmowę, ale przy innych uczestnicy oddają się też... innym rozrywkom. Na jednej z polan w lesie rozpalono kilkanaście mniejszych ognisk, przy których ustawiono kosze z suszonymi ziołami, używanymi do wytwarzania magicznych kadzideł. Niektóre z nich rosną w okolicznych lasach, inne sprowadzono z bardzo daleka, wiele z nich przywieźli handlarze przybyli zza granicy, zwłaszcza z Hiszpanii.
Zioła można wrzucić w ogień, uwalniając w ten sposób zapach, który odniesie efekt na wszystkich znajdujących się przy palenisku istot.
W jednym wątku można wykorzystać tylko jedną mieszankę ziół. Są to głównie substancje roślinne, zioła. Postać z zielarstwem na co najmniej II poziomie potrafi rozpoznać ich znaczenie i wybrać odpowiednie, wrzucając do ognia konkretne spośród rozpisanych na poniższej liście. Pozostałe postaci mogą próbować ich w sposób losowy - poprzez rzut kością k6:
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w niewielkiej ilości drzewa sandałowego, które zmieszano z rosnącymi w Dorset dzikimi kwiatami oraz sporą ilością ostrokrzewu. Kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet owoców, które prowadzi cytryna oraz nieznacznie mniej wyczuwalna porzeczka, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu i trudniej mu usiedzieć w miejscu, korci go spacer lub taniec.
4: Gryzące zioła, pieprz, rozmaryn, tymianek i inne, które trudniej rozpoznać, przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Wyciska z oczu łzy, ale dzięki temu pozwala zostawić najczarniejsze myśli za sobą i rozpocząć nowy etap życia bez obciążenia.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Poprzez lekkie przytępienie zmysłów dodaje odwagi, skłania do czynów i wyznań, na które czarodziej nie miał wcześniej odwagi, a na które od zawsze miał ochotę.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni do kłótni lub nawet agresywni.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Smutki i depresje pochowałam na dnie kufra, razem z rzeczami Solasa, i zamknęłam ten pierdolony pokój gościnny raz na zawsze, obkładając go pułapkami, tym samym zmuszając samą siebie z przyszłości, by w słabszej chwili dwa razy zastanowić się nad sensem rozgrzebywania starych ran. Nie dość mi było zabezpieczeń, bo drzwi zaryglowałam jeszcze wysokim, stojącym lustrem, które skłaniało do spojrzenia sobie w oczy za każdym razem, kiedy rozsypywałam się w drobny mak. Na odbiciu własnego, gniewnego wzroku, budowałam nowy ład w swojej głowie, gdzie najpierw nie umartwiałam się wojną, a później pokrzepiałam siebie, że to nic złego, by przywyknąć do codzienności, którą stały się śmierć i głód; to nic złego zapaść na znieczulicę wobec świata, nic złego dbać o bezpieczeństwo własnej rodziny i nikogo więcej. Pierwszy raz od śmierci Solasa zaczęłam nawet myśleć, że to dobrze, że nie mieliśmy dzieci, bo gdybym miała budzić się w rzeczywistości, w której każdego dnia musiałabym zmierzyć się z demonem straty kolejnej, najbliższej osoby w życiu, równie dobrze mogłabym przeklnąć samą siebie i czekać na śmierć. Będąc sama sobie pozostawałam silniejsza i wolna. Anglia była żądna krwi mugolskiej, komfortowo było myśleć, że mój nieskalany rodowód miał posłużyć za przepustkę do tego, by przeżyć. Wojnę. Szaleństwo. Kolejny dzień.
Przestałam marzyć, to na pewno. Może nie beztrosko, ale wygodnie żyło się z dnia na dzień. Sączącą się z ciała cierpkość wysysały ze mnie dzieci. I te należące do rodziny Sykesów, i te spotkane przypadkowo na festiwalu lata, podczas dnia, przy zagrodach ze zwierzętami. W sukience uszytej przez matkę odsłaniałam przed nimi całe plecy, a one pytały o historie wyryte tuszem pod moją skórą, dziwiąc się, dlaczego pozostają nieruchome. Nie wierzyłam w zawieszenie broni, ale moja niewiara nie powstrzymała ani mnie, ani reszty mojej rodziny, by całym gronem świętować płodność, urodzaj i miłość. Atrybuty kobiecości silnie wiązały się z festiwalem lata, ukorzeniając we mnie poczucie braku, bo przecież chciałam się czuć kobieca na równi z moimi krewniaczkami i przodkiniami, silnymi, nieokrzesanymi, ale przede wszystkim - matkami. Moc ofiarowania nowego życia czyniła z nas boginie. Twórczynie. Cesarzowe. A ja stałam gdzieś obok, piastując nie swoje dzieci, pogubiona w tym, czego właściwie chcę, może naznaczona jakąś klątwą wiecznego nie-spokoju. Śmierć męża, proces brata, mój proces, wojna, śmierć nie-przyjaciela. Mogłam tylko wzruszyć ramionami i dziękować losowi, że chociaż matka krzewiła we mnie jeszcze ten pierwiastek żeński, krojąc na mnie eteryczne i lekkie sukienki, jak ta, którą miałam na sobie: długą do kostek, zwiewną, utrzymaną na cienkich ramiączkach, odkrywającą malunki na plecach. I tak, kiedy słońce ustąpiło miejsca księżycowi, nastroje zrobiły się lekkie i ulotne. Świerszcze wygrywały swoje piosenki w rytm trzaskających ognisk, mama ugotowała gulasz i ułożyła do spania Jarvisa, a niedługo później ruszyliśmy z Everettem w kierunku zabaw. Znajome twarze rodziny i dawnych znajomych, nieznajome twarze, nowe twarze, stare twarze. Tej nocy każdy wydawał się przyjacielem, każdy częstował alkoholem, każdy starał się, by zapomnieć o wojnie. Dziewczęta puszczały wianki, ale ja swoją kwietną koronę - splecioną z chabrów, rumianków, koniczyny i wonnej macierzanki, nosiłam na głowie, bo ten, który był godzien jego wyłowienia, nie mógł przyjść na festiwal - ani dzisiaj, ani nigdy później. Nie dałam porwać się tej melancholii. Powietrze pachniało beztroską i kusiło tajemnicą migoczących między drzwiami stosami ognisk, jakby las ożył i spoglądał na nas świecącymi oczami. A my spoglądaliśmy w niego, wyposzczeni i złaknieni zabawy. Ponad głowami szum fal mieszał się z dźwiękami instrumentów i starymi pieśniami, wznoszonymi ku niebu na cześć lepszych czasów. Im głębiej w noc, tym głowa stawała się lżejsza, ciało bardziej wiotkie, a wojna odległa i nierealna. Trochę whisky, czarnego ale, jeszcze więcej śmiechów, kieszenie wypchane używkami - mogłam już żyć we śnie. W pewnym momencie odłączyłam się od brata, szukając własnej drogi i własnych wrażeń. Chrupiący pod podeszwami piasek ustąpił dźwiękowi zadeptywanej trawy, kiedy na powrót weszłam w las. Polana przyciągała zapachem, innym niż gorzka woń palonego drewna. Bez skrępowania sięgnęłam w kierunku koszy z ziołami, zanurzając nos w zapachowych mieszankach, szybko domyślając się, że każda z nich była odpowiedzialna za wprowadzenie czarodzieja w odpowiedni nastrój. W jednej rozpoznawałam pieprz, rozmaryn i tymianek, w innych cytryny i żywicę. Z zamkniętymi oczami pozwalałam zmysłom chłonąć przyjemne bodźce, skłonna wrzucić do ognia tę kompozycję, która porwie moje serce.
Drgnęłam, kiedy obok pojawił się ktoś obcy, z przestrachem otwierając oczy i rozsypując trzymaną w garści mieszankę ziół. Płatki suszu rozpłynęły się w nocy niczym konfetti. Bijący od ognia blask skąpo rozświetlał profil mężczyzny, rozpoznałam jednak niespodziewanego towarzysza, w bezwarunkowym odruchu gniewnie marszcząc czoło. Rineheart zawsze drażnił mnie swoją obecnością. Podobnie jak Sallow, musiał w dzieciństwie połknąć jakiegoś kija i wzrastać z nim przez całe życie, nieświadomy swego upośledzenia. Wspomnienie upokorzenia przed Solasem z mojej własnej niewiedzy nagle rozpaliło moje policzki do czerwoności, ale tego Vincent nie mógł zauważyć. Ja widziałam za to wyraźnie - udręczone spojrzenie i mocno zaciśniętą szczękę, jakby egzystował na wpół spetryfikowany. Sztywny. Ponoć dotyk meduzy był przypadłością typową dla arystokratów, ale najwyraźniej miałam przed oczami nietypowy przypadek, który zagnieździł się w czarodzieju półkrwi. Zanim zdążyłam pomyśleć, opętał mnie duch jakiegoś celtyckiego przodka, sprawiając, że z moich ust padło sakramentalne - Wyglądasz, jakby ci szyszymora w kociołek napluła. - Szybko zmierzyłam go wzrokiem, po czym dodałam bez zastanowienia. - Albo w twarz. - To by było na tyle, jeśli chodziło o ciepłe powitania. Nie potrafiłam mówić do niego inaczej, niż w języku ironicznym, trochę zaczepnym i z pewnością bezpośrednim. Ale kiedy już przetoczyłam się przez jego apatyczną fasadę sztormem, porzuciłam nieokrzesane żywioły, bo chociaż w sercu miałam zadrę, letni wieczór był zbyt cenny, bym pozwoliła zmarnować go na psucie krwi.
- Czego tu szukasz? - Tu, przy tych koszach. Kręcił się jak smród po gaciach. Jeszcze przez chwilę zadzierałam nosa i mrużyłam oczy, bo wojowniczy gen moich przodkiń silnie burzył we mnie krew. I nie wiem, czy ostatecznie zrobiło mi się żal jego, czy mnie samej, czy tego wieczoru i nastroju, w który zdołał wprawić mnie wypity wcześniej chmielowy napój, ale nieco opuściłam gardę, pozwalając zmiękczyć się zachrypniętemu głosowi, zanim z ust padło kolejne, nieco mniej zajadłe pytanie. - Znasz się na tym. - Bardziej zauważyłam, niż zapytałam. - Co to za mieszanki? - Zanurzyłam dłoń w plecionym koszu, nabierając na dłoń nieco suszu, który woniał jak letnia łąka pełna kwiatów, podsuwając ją Rineheartowi pod sam nos. - O, ta. Ładnie pachnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jade Sykes dnia 26.03.23 18:54, w całości zmieniany 1 raz
Rozumiał z czym wiązała się tradycja Festiwalu Lata – niesamowitego, hucznego wydarzenia, celebrującego tą niezwykłą magię, wypływającą z wnętrza ziemi. Traktującą nieprzekraczalne piękno matki natury, okalającej każdy fragment ziemskiego padołu. To właśnie w tym czasie, podczas apogeum, wybuchowych, słonecznych dni, podłużne promienie, podkreślały roślinne walory. Tańczyły na falujących liściach i zgiętych łodygach. Złociły plony, słodziły owoce, gotowe do uroczystej konsumpcji. Symbolizowały odrodzenie i rozmnożenie. Pośród zamierzchłych tradycji, uwidaczniały potrzebę rozbawionej celebracji w duchu bezgranicznej miłości i urodzajności. Ludzie, ubrani w zwiewne sukna, kolorowe wianki, oddawali się duchowym, cielesnym oraz umysłowym uciechom, zapominając o troskach dnia codziennego. Zanurzeni w inspirującym transie, tańczyli wokół wzburzonego ogniska, uspokajającego rytmicznym trzaskiem i otulającym ciepłem, gęstego powietrza. Z sentymentem wspominał swą pierwszą uroczystość, tonącą w odmętach niewyraźnych wspomnień. Pamiętał pojedyncze odczucia, wybite na pierwszy plan – beztroskę, lekkość zakochania zatracającą wszystkie zmysły, zaślepione najważniejszą osobą. W tym roku, nie zamierzał pojawić się w okolicy ów niemożliwego święta. Chciał zaszyć się w cichości zaciemnionego pokoju, zakopać w tomiszczach opasłych ksiąg, odnajdując odpowiedzi na nurtujące pytania. Nie potrafił spoglądać na rozpromienione lica najbliższych jednostek. Niespokojnie krążyłby pomiędzy barwnymi alejkami, obawiając się, iż trafi na niechciany, zbyt bolesny widok. Nie pragnął konfrontacji, nie czuł werwy na nic nieznaczące rozmowy, złączone w krótkie, urwane zdania. Bez nastroju, bez polotu, bez krzty motywacji, byłby zbyt widoczny, niepożądany i niedopasowany. Jednakże przewrotny los, przygotował dla niego zupełnie inne rozwiązanie. Zmuszony do wyjścia, nie próbował przeciwstawić się silnym argumentom, przyjaciółki, gospodyni, wybawczyni. Hensley z twardą zawziętością, kobiecą upartością, przywlekła go na trawiasty teren, przesiąknięty zapachem najlepszego jedzenia, skąpany w dźwiękach skocznej muzyki, gwarze rozmów, przerwanej przez uroczyste przemówienie. Pasował do innych: schowany w cieniu wielkiego klonu, ukrywał rosłą sylwetkę, odzianą w beżową, lnianą koszulę, zapiętą na kilka guzików. Ubranie odsłaniało brązową skórę, kontrastującą z ciemnymi, skręconymi kosmykami oraz przymrużonym, jaśniejącym błękitem. Lekki zarost, zdobił jego policzki, dodając powagi, uwidaczniając szarość, schowaną w szczelinie oczodołu. Z zaplecionymi ramionami, opierał się o fragment chropowatej kory. Nie pamiętał jak długo to trwało. Odłączony od rzeczywistości, zatopił się w płynącym potoku myśli. A potem zniknął, zagubił się w plątaninie leśnych korytarzy, kuszony miodowym smakiem nalewki, czy nieznanego smakołyku. Dzień chylił się ku końcowi, a to co nieznane, wypełzało na powierzchnię w melancholijnym rytmie starych instrumentów.
Nie wiedział dokładnie, dokąd zmierzał. Cienkie obuwie, stąpało po zielonkawej miękkości, upstrzonej białym kwieciem. Stopy, poruszały się po drobniutkich kamieniach o charakterystycznej barwie. Ogromna przestrzeń przejęła kolor intensywnego granatu, rozświetlonego wulkaniczną łuną i grafitową kotarą. Czerwień, mieszała się z odcieniami pulsującej żółci, głębokiego pomarańczu i mistycznej czerni, podkreślającej tajemniczość opływowych sylwetek. Krok ten był delikatnie niestabilny, zachwiany od nadmiaru próby różnorakich trunków. Jeden z nich, spoczywał w prawej dłoni, w niepełnej zawartości, chylony ku końcowi. Rytm transowej muzyki, z błogą nieświadomością, poruszał męskimi kończynami, niosąc w nieznane. Przeniósł go na kolejną polanę, skąpaną w zapachu tak błogim i charakterystycznym dla jego profesji. Bez zastanowienia, uśmiechnął się pod nosem, płynąc w stronę, mniejszego, bocznego ogniska. Rozpoznawał ów składniki, które po odpowiednim połączeniu, wprowadzały w tak odmienny stan, widziany w mijanych sylwetkach, niekontrolowanych śmiechach osób, leżących na zgniecionych ździebłach. Usta zamoczyły się w gorzkim płynie, gdy przyklęknął przy jednym z koszy dotykając zawartości. Rozdrobiony susz pachniał esencją drzewa sandałowego i cierpką żywicą. Przemieszczał się niekontrolowanie, unosząc kolejne składniki, badając ich strukturę. Nie opanował niestabilności – zachwiał się potrącając najbliższą jednostkę, której nie rozpoznał od razu. Jego ręce uniosły się do góry, w geście przeprosin. Zielonkawa butelka, upadła na trawę, rozlewając cenne krople płynu. Dopiero po krótkiej chwili zrozumiał, poznał ów personę, która natychmiastowo, odebrała mu ten błogi czar. Niemalże instynktownie, wyprostował się jak struna, górując nieprawdopodobnym wzrostem. Zmarszczył brwi, zacisnął szczękę, odchrząkną nieznacznie, wpatrując się w niewidzialny brąz jej drapieżnych oczu. Pamiętał ją – nieposkromioną, nieobliczalną, karcącą ostrym słowem, wypowiadanym bez ogródek. Nie pasował do jej towarzystwa, lecz zwodniczy, celtycki przewodnik, postanowił połączyć ich drogi; skonfrontować na nowo, po latach niechcianej tułaczki. Ramiona oparły się na klatce piersiowej, a zmęczony oddech, wydobył ze słyszalnym westchnięciem, gdy odezwała się po raz pierwszy. Nie zmieniła się, ani odrobinę. – Chyba za mało wypiłaś, co Sykes? – skomentował w kontrataku, odpowiadając na ów zgryźliwość, głosem pełnym zniecierpliwienia. Przekręcił oczami i od niechcenia, nachylił się po upuszczony trunek, wyciągając go w jej stronę: – Za szyszymorę. I to wyjątkowe spotkanie… – wymamrotał krótko, spoglądając spod przymrużonych powiek. Obserwował reakcję, zwieńczoną kroplą zaufania. Patrzył na rysy twarzy, skąpane w poświacie ognia. Ostre kości policzkowe, cienką linię ust, wojowniczość postawy, którą raczyła go za każdym razem. Był wrogiem, od samego początku. Po krótkiej chwili, poruszył się i stanął po jej prawej stronie. Wolna dłoń, z lubością zatopiła się w najbliższym koszu. Jej pytanie, było uzasadnione, lecz nie znalazłby właściwej odpowiedzi. Pozwolił jedynie, aby kącik ust, uniósł się ku górze, a susz, przyjemnie drażnił wewnętrzną część dłoni: – Tego samego co ty Jade. – zaczął. – Zabawy… – dorzucił, gdyż woń cudownych mieszanek, rozwiązywała język, zmieniała świadomość i przodujący nastrój. Czuł jak mięśnie, rozmywają się w tej bezkresnej toni. – Owocowy… – powiedział subtelniej, rzucając przelotne spojrzenie. – Nie sądziłem, że gustujesz w słodkich woniach. To do ciebie nie pasuje… – zaczepił lekko, lecz zaraz powrócił do eksperckiej oceny: – Bergamotka, cytryna i ledwo wyczuwalny, młody kwiat czarnej porzeczki. Czujesz? – zachęcił. – Ale... jest tam coś jeszcze… Coś świeżego, coś nieznanego. Coś, co wydobędzie swą moc, dopiero po kontakcie z wirującymi płomieniami. – niema propozycja wypadła z jego ust. Nie wiedział czy była gotowa, czego szukała i jak daleko mogła się posunąć... Dołączył do niej, nabierając pokaźną garść pokruszonych ziół. Czekał. Wystarczył jeden, zamaszysty ruch, aby przenieśli się w bajkowe, niepoznane krainy. Tylko krok.
Wybrałam kadzidło numer: 3.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Jesteś słodko naiwny, jeśli myślisz, że po kilku głębszych byłabym milsza - ochrypły głos wybrzmiał dosadnie, a między zgłoski wkradał się śmiech. Czujne oko syciło się kontrolą, którą wywołałam napięcie, uwydatniające się w jego wyprostowanej postawie i naprężonej szczęce, jednak nie na długo. Już po chwili usta wyginały się w teatralnym grymasie, gdy kątem oka dostrzegłam poległe na trawiastym dywanie błyszczące szkło butelki, po którą schylił się Vincent. Szkoda było alkoholu, ale gapowe zawsze wymagało zapłaty. Kiedy nieoczekiwanie wyciągnął trunek w moim kierunku - albo raczej to, co z niego pozostało - łypnęłam na niego podejrzliwym okiem, po krótkim zastanowieniu chwytając za butelkę zamaszystym ruchem. Prawy kącik ust na krótką chwilę uniósł się ku górze, a zanim przysunęłam szyjkę do warg, jeszcze raz zamordowałam Rinehearta spojrzeniem. Tak na wszelki wypadek, by nie zyskał zbytniej pewności, że topór wojenny między nami został pogrzebany. - Czyli jednak była jakaś szyszymora. - Wytoczyłam śmiałą tezę, bo tak czynili ludzie nauki. Nie wyglądał najlepiej. To znaczy - w pewnym sensie coś się w nim zmieniło, wydoroślał, obiektywnie patrząc nawet wyprzystojniał, ale w smutnych oczach przypominał mnie samą sprzed kilku lat, a to ponure spojrzenie znałam aż za dobrze. Gdzieś z tyłu głowy zamajaczyła chęć, by zrzucić tę cierpkość, przebić się przez palisadę żalu i ofiarować mu trochę zrozumienia, szybko jednak odrzuciłam ją, myśląc, że nasza historia nie dość, że była pełna wyboistych ścieżek, to jeszcze zionęła kilkuletnią wyrwą, a szukanie nici porozumienia byłoby co najmniej absurdalne. Nawet jeśli przez chwilę zrobiło mi się go szkoda, bo miał oczy jak szczeniak wyrzucony z domu na zimny deszcz bez jedzenia i miski wody.
Objęłam ustami krawędź butelki, a kiedy tylko to uczyniłam, natychmiast odsunęłam ją energicznie, odwracając głowę w bok, kilkakrotnie spluwając. Nie przyszło mi do głowy, że ustnik mógł wytarzać się w paprochach, jakimś piasku czy ziemi, albo jeszcze innym popiele z ogniska. Cokolwiek to nie było, miało paskudną fakturę, a w głowie - zamiast siebie - już przeklinałam Vincenta, obarczając go odpowiedzialnością za ten podstęp. Trzeba było jednak czegoś więcej, by mnie zniechęcić, wypity wcześniej alkohol przyjemnie zmiękczył moje ciało i nastrój. Sięgnęłam więc do spływającej po nogach sukienki, łapiąc za skrawek jasnego materiału, by przetrzeć nim szkło, nie szczędząc przy tym Vincentowi spojrzenia, błyskającego z chmurnych oczu niczym pioruny. W końcu pociągnęłam spory łyk alkoholu, ale eks Krukon najwyraźniej knuł jak mógł, byleby tylko pokrzyżować mi ten toast za szyszymorę, który sam wzniósł. A może to wcale nie chodziło o mnie, może po prostu pożałował swoich słów, bo nie znałam szyszymory, która zasługiwałaby na laudację. Zanim zdążyłam przełknąć palący podniebienie płyn, z jego ust padło sakramentalne hasło o szukaniu zabawy, wywołując u mnie niekontrolowane parsknięcie śmiechem. To, co jeszcze przed chwilą było w moich ustach, gradem kropel wylądowało na koszuli Vincenta, a reszta płynu ściekła po mojej brodzie, skapując na dekolt. Chwilę zajęło mi opanowane śmiechu - już nie przez to, co powiedział, a przez sam fakt, że poplułam jego i samą siebie. Zawsze wydawał mi się typem sztywniaka, a jednak skrywał naturę komedianta, zmuszając mnie do zmrużenia oczu i ukazania dziąseł, nierównych zębów i charakterystycznej diastemy. - W twoim słowniku istnieje w ogóle coś takiego jak zabawa? - Zapytałam, nie powstrzymując rozbawienia, ścierając palcami resztkę alkoholu z ust i brody, nieprzypadkowo zapominając o dobrym wychowaniu, które nakazywałoby przeprosić Rinehearta. Sam był sobie winny tej ekspresji artystycznej na własnej koszuli… - To na szczęście - w powietrzu zakreśliłam palcem nieforemny kształt, wskazując plamy na jego ubiorze. Musiałam znaleźć pokojowe wyjście z tej sytuacji, zanim wpadłby na pomysł, by spuścić ze smyczy własne nerwy. Kiedy już uchwyciłam w ryzy napad własnego dobrego humoru, ostrożnie wychyliłam zawartość butelki - za trzecim podejściem udało mi się nie tylko napić, a nawet ją opróżnić. Bez cienia zawahania wyciągnęłam szkło w kierunku towarzysza, czekając, aż je uchwyci, a kiedy uniósł butelkę, by skosztować pustki, na moich ustach wykwitł pełen satysfakcji uśmiech. Udany blef cieszył, a w ślad za nim poszło wzruszenie ramion i teatralna niewinność. - Ups, chyba nic nie zostało. - Bawiłam się przednio, ale czy Rineheart bawił się równie dobrze - tego jeszcze nie byłam pewna, w jego ustach zabawa brzmiała co najmniej jak sport ekstremalny, pokroju lotu na miotle nad Atlantykiem. Kiedy zwrócił się do koszy z ziołami, podążyłam za nim, ramię w ramię, jeszcze niepewna, czy jego towarzystwo było dla mnie użyteczne na resztę wieczoru. Na chwilę - z pewnością. Znał się na ziołach, a jeśli twierdził, że szuka zabawy - choć nasze interpretacje mogły się nieco rozmijać - być może nie wskaże czegoś, po czym rozpłaczę się jak bóbr i nie będę mogła się uspokoić póki nie wzejdzie słońce. Miałam twardą skorupę i niechętnie pokazywałam światu, że mogło być inaczej. - A skąd ty niby wiesz, co do mnie pasuje, hm? - Uniosłam brwi, wwiercając się w niego bursztynowymi oczami, nieco nachalnie, przyklejając ramię do jego boku, jakbym chciała się z nim przepychać. Powoli przypominałam sobie, dlaczego w szkole lubiłam go drażnić. Swoim sposobem bycia sam zdawał się podkładać pod najsmakowitsze przytyki, jakby był chodzącą fabryką mojego wyostrzonego dowcipu. W późniejszych czasach, po Hogwarcie, długo czułam do niego złość - byłam zazdrosna o uznanie w oczach Solasa, ale teraz, po latach, tamte wydarzenia rozwiał wiatr historii, a po zmarłym mężu pozostały w mojej głowie tylko te dobre wspomnienia. - Tajemniczy jesteś, Vincent. - Zauważyłam kąśliwie, drocząc się z nim, choć w rzeczywistości z uważnością słuchałam jego słów. Moją ciekawość kupił niedopowiedzeniami, niemym wyzwaniem, które zawisło w powietrzu, jakby wiedział dokładnie, że byłam łasa na przygody. - No…to nad czym się tak zastanawiasz? - Brwi uniosły się ku górze w pytającym geście, a za odpowiedź posłużyło krótkie skrzyżowanie spojrzeń. Nieoczekiwanie złapałam go za nadgarstki, przeciągając je w kierunku płonącego stosu, po czym nachyliłam się, lekko dmuchając na susz, a zioła zawirowały a powietrzu, migocząc pośród trzaskających iskier i powolnym, nieregularnym ruchem opadając w ogień. Prostując się, obserwowałam taniec drobinek, czując rozchodzące się po skórze ciepło bijące od ogniska, przyjemne, namaszczone nieznanym, i z jakiegoś powodu nie chciałam wiedzieć, co wydarzy się dalej, na moment przymykając oczy. Mieszanina słodkich zapachów przełamana ciężką porzeczką wypełniła nozdrza, przewiercając się w głąb czaszki rześkością, która rozpłynęła się po ciele, wprawiając je w przyjemne otępienie, balansujące na granicy snu. Chciałam, by ta chwila mnie niosła, by umysł nie wyrywał się już do czerniejących ran, by stopy stały się lekkie, ruchy miękkie, a głowa otwarta. Żeby to święto płodności i kobiecości choć raz nie ścigało mnie jak senny koszmar, a umocniło, pozwoliło poczuć się boginią zakorzenioną w szerokich biodrach, dumną z mocy dawania życia, pożądaną, grzeszną. Pragnęłam dzikości w ciele, w tańcu, w łapczywie chwytanym oddechu. Być w tu i teraz, rozkoszować się ulotnością chwili, odległym szumem rozbijających się o wybrzeże fal, liści lekko poruszanych wiatrem nad głowami. Nie wiedziałam, czy odpłynęłam na chwilę, czy może na dłużej, i czy przyczyną były wrzucone w ogień zioła, czy moje własne, rozbiegane myśli. W rzeczywistość wciągnęła mnie na powrót młoda dziewczyna, wysuwając w moim kierunku misę z mętnym napojem w kolorze pszenicy - ale była to już rzeczywistość inna niż ta, w której znajdowałam się przed zamknięciem oczu. Dobry nastrój pogłębił się, a ciało zdawało tkwić zawieszone w ciężkiej galarecie, otulającej mnie ze wszystkich stron, bez nieprzyjemnego uczucia sklejenia. Domyślałam się, co znajdowało się w naczyniu. Bez trwogi ujęłam je w dłonie, zamaczając czubek ust w słodkim alkoholu, znad czary unosząc zamglone oczy w kierunku Vincenta. W przedłużającym się, intensywnym spojrzeniu, łykając złocisty płyn, zaczynałam doceniać jego dziwne towarzystwo, już mniej obce, przytępione nakładającymi się na siebie używkami, którymi poiłam własną głowę od zachodu słońca. Wieczór nie miał zamazać tych grzechów, ale czynił je bardziej mistycznymi niż gdyby przyszło popełniać je za dnia. Odkleiłam misę od ust, uśmiechając się krótko, nadal nieco wojowniczo, ale zupełnie inaczej niż wcześniej, z pewną błogością i rozmarzeniem. Ostrożnie, niemalże z namaszczeniem, przekazałam naczynie mężczyźnie, niewymuszenie szukając kontaktu z jego dłońmi, raz po raz to przeszywając go spojrzeniem, to uciekając nim niczym spłoszona nastolatka. - To może mi w końcu wyjaśnisz, czym jest dla ciebie zabawa? Albo pokażesz? - Zachrypnięty głos wybrzmiał cicho, równo zaczepnie co eterycznie, głowa przechyliła się w bok, oczy uważnie badały jego fizjonomię, jakby poznawały ją na nowo, doznawszy poszerzenia granic. Ale nie potrzebowałam ostrzejszych zmysłów, by zbadać to, co wcześniej wzięłam za tezę. Potrzebowałam za to przedarcia się przez własne bariery, przez uprzedzenia, przez stos zalegających historii, wreszcie postawienie hipotezy - że mogłabym uznać go za atrakcyjnego - a później wyrzucenia jej przez okno, wraz z samą sobą.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset