Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| Dla Eve
Nagłe, końskie zastrzygnięcie uszami i rżenie wydawało się przestraszyć Olivera. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bowiem wątła, choć męska sylwetka zadygotała wyraźnie, jakby nie spodziewał się tak głośnego dźwięku. Nie spodziewał się, owszem, serce zabiło szybciej, nieprzyjemnie prędko, jak robiło to w chwilach strachu, ale ostatecznie nie czuł tego ostatniego. Nie było miejsca już na znajome — niemal spięte z całym jego jestestwem — zaciśnięcie się żołądka, nie było miejsca na bladość odejmującą barw twarzy. Wszystko to miało już miejsce wcześniej. Dzisiaj ostrzegawcze niemalże rżenie konia tylko ugruntowiło go w rzeczywistości. Niezbyt przyjemnie, aż z całą koniecznością sprowadziło do żywych, nadało mu jakiś — chociażby przelotny — sens bycia. Mógłby na przykład postarać się uspokoić zwierzę, gdyby wiedział jak. Mógłby pochylić głowę i odejść, o, to też miałoby sens. Niewielki, ale zawsze zrozumiały.
I zrobiłby to, jedną z tych dwóch rzeczy, gdyby nie sylwetka dziewczyny, która siedziała na niedalekim pniu. Eve rozpoznała go wreszcie wśród ciemności nocy, był jej za to wdzięczny, nawet nie zwracając uwagi na zdziwienie, które płynęło z jej ust. Wszystko, co nie było wyrazem pogardy, wszystko, co nie nosiło na sobie osadów kłamstwa, nieszczerości i strachu było mu tak samo potrzebne, jak powietrze czy woda. Pozwolił sobie na moment rozluźnienia, odwracając się przez ramię w kierunku, z którego nadszedł. Nie słyszał ani nie widział niczego, co mogłoby mu podpowiedzieć, że nie będą tu sami. Zbliżył się więc do pnia i odrobinę zmieszany usiadł na nim, pozostawiając jednak stosowną przestrzeń między sobą, a Eve.
— Mógłbym spytać o to samo — powiedział, wcześniej próbując kaszlem pozbyć się resztek chrypki ze swego głosu. Brzmiał mimo wszystko raczej słabo, wręcz zrezygnowanie. Nawet, jeżeli próbował się do niej uśmiechać, oczywistym było, że miał swe własne zmartwienia, które odciskały na nim teraz wystaraczające piętno, aby zmusić go do ucieczki wgłąb lasu, gdzie nie spodziewał się towarzystwa. Ale Eve zawsze była nieco... Inna od całej reszty ich kliki. Lubił ją, choć nie mieli szczególnie dużo okazji do rozmów. Może to i lepiej? Może, gdyby było inaczej, odwróciłaby się od niego tak samo, jak wreszcie odwracał się każdy?
Zmienił wyraz twarzy, słysząc o tym, że to nie pierwsza noc, którą spędza samotnie, gdzieś pośrodku lasu. Spojrzenie samowolnie opadło na ciążowy brzuch, wydatny, musiała być bliżej niż dalej do rozwiązania. Poczuł dodatkową suchość w gardle, gdy wspomniała o niechęci powrotu do pozostałych. Rozumiał ją, chyba jak nikt inny. Też nie chciałby, aby reszta zobaczyła go w takim stanie; względem problemów innych prościej było jednak zdobyć się na zdrowy rozsądek, niż poradzić sobie tym samym narzędziem z problemem własnym.
— Eve — szepnął z przejęciem, które popchnęło go do poszukania po omacku jej dłoni. Gdy tylko mu się udało, nakrył ją swoją — ciepłą, gorącą niemal, może nawet zaskakująco, patrząc na to, jaki był chudy, powinien być raczej zimny. — Nie powinnaś spać w takich warunkach w... Swoim stanie — dodał, starając się brzmieć możliwie jak najmniej nachalnie, jak tylko się dało. Pragnął, aby Eve zrozumiała, że dawał jej rady nie po to, żeby zmuszać ją do czegokolwiek, ale dlatego, że naprawdę się martwił. Chwilowo potraktował oczywistą ciążę jako coś oddzielnego od koleżanki, jako objaw chorobowy, bo nie chciał drążyć tematu i dopytywać, jakby był jakąś wiejską plotkarą. Był przy tym święcie przekonany, że Eve jest świadoma tego, co robi. W końcu nawet z porządną wiedzą z zakresu działalności ludzkiego organizmu rozmowy o przypadłościach kobiecych nie były jego najlepszą stroną. Wolał ich uniknąć.
Dlatego też z jakąś dziwną mieszaniną ulgi i dalszego zmartwienia przyjął zmianę tematu na swe własne okoliczności pojawienia się na polanie. Cofnął dłoń, kładąc ją na materiale swych spodni, spojrzenie podniósł ku górze, na rozgwieżdżone niebo. Księżyc chylił się ku całkowitemu nowiu, a to przez ostatnie godziny było jedyną dobrą wiadomością w całym jego życiu. Że do następnej pełni jeszcze trochę czasu.
— Gdyby to był festiwal złamanych serc, uwierz mi, że bawiłbym się najgłośniej ze wszystkich — odparł z dużą dozą zgorzknienia, na którą nie pozwalał sobie szczególnie często. Coś podpowiadało mu jednak, że mógł być z Eve szczery, przynajmniej dzisiaj. Może to pora nocna rozplątywała mu język, może zmęczenie natłokiem emocji, samym sobą, może po prostu nie miał już siły stawiać kolejnych murów, odgradzać się uparcie od wszystkich. — Nie chcę im... Przeszkadzać. I coś mi podpowiada, że nie tylko ja nie chcę... — dodał, sugerując dość otwarcie swoje przypuszczenia odnośnie samotności Eve. Wreszcie opuścił głowę w dół, spojrzenie koncentrując na białych kwiatach. Chwycił jeden z nich w palce, po czym oderwał go od łodygi i przysunął bliżej siebie. — To wijec biały, czasami znany jako księżycowe pnącze. Ten gatunek kwiatów kwitnie wyłącznie nocą, zwrócony do tarczy księżyca. Jest jakby... Antytezą słonecznika — mruczał raczej cicho, starając się przekierować pełne chaosu myśli na coś innego; był winien Eve swoje towarzystwo, jeżeli tego chciała. Wsparcie, jeżeli zechce o nie prosić. Miała przecież przed sobą całe życie — swoje i syna lub córki, które nosiła pod sercem. Myśl, że mógłby się na coś przydać, chociażby do chwilowego podzielenia się troskami, była nawet ciepła, miła dla serca. Dodawała mu siły, aby nie rozkleić się zupełnie. Ludziom starczy ich własnych trosk. — Przepraszam, jeżeli cię to nie interesuje... — dodał po chwili, gdy ze wstydem uświadomił sobie, że może ją zanudzać.
Nagłe, końskie zastrzygnięcie uszami i rżenie wydawało się przestraszyć Olivera. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bowiem wątła, choć męska sylwetka zadygotała wyraźnie, jakby nie spodziewał się tak głośnego dźwięku. Nie spodziewał się, owszem, serce zabiło szybciej, nieprzyjemnie prędko, jak robiło to w chwilach strachu, ale ostatecznie nie czuł tego ostatniego. Nie było miejsca już na znajome — niemal spięte z całym jego jestestwem — zaciśnięcie się żołądka, nie było miejsca na bladość odejmującą barw twarzy. Wszystko to miało już miejsce wcześniej. Dzisiaj ostrzegawcze niemalże rżenie konia tylko ugruntowiło go w rzeczywistości. Niezbyt przyjemnie, aż z całą koniecznością sprowadziło do żywych, nadało mu jakiś — chociażby przelotny — sens bycia. Mógłby na przykład postarać się uspokoić zwierzę, gdyby wiedział jak. Mógłby pochylić głowę i odejść, o, to też miałoby sens. Niewielki, ale zawsze zrozumiały.
I zrobiłby to, jedną z tych dwóch rzeczy, gdyby nie sylwetka dziewczyny, która siedziała na niedalekim pniu. Eve rozpoznała go wreszcie wśród ciemności nocy, był jej za to wdzięczny, nawet nie zwracając uwagi na zdziwienie, które płynęło z jej ust. Wszystko, co nie było wyrazem pogardy, wszystko, co nie nosiło na sobie osadów kłamstwa, nieszczerości i strachu było mu tak samo potrzebne, jak powietrze czy woda. Pozwolił sobie na moment rozluźnienia, odwracając się przez ramię w kierunku, z którego nadszedł. Nie słyszał ani nie widział niczego, co mogłoby mu podpowiedzieć, że nie będą tu sami. Zbliżył się więc do pnia i odrobinę zmieszany usiadł na nim, pozostawiając jednak stosowną przestrzeń między sobą, a Eve.
— Mógłbym spytać o to samo — powiedział, wcześniej próbując kaszlem pozbyć się resztek chrypki ze swego głosu. Brzmiał mimo wszystko raczej słabo, wręcz zrezygnowanie. Nawet, jeżeli próbował się do niej uśmiechać, oczywistym było, że miał swe własne zmartwienia, które odciskały na nim teraz wystaraczające piętno, aby zmusić go do ucieczki wgłąb lasu, gdzie nie spodziewał się towarzystwa. Ale Eve zawsze była nieco... Inna od całej reszty ich kliki. Lubił ją, choć nie mieli szczególnie dużo okazji do rozmów. Może to i lepiej? Może, gdyby było inaczej, odwróciłaby się od niego tak samo, jak wreszcie odwracał się każdy?
Zmienił wyraz twarzy, słysząc o tym, że to nie pierwsza noc, którą spędza samotnie, gdzieś pośrodku lasu. Spojrzenie samowolnie opadło na ciążowy brzuch, wydatny, musiała być bliżej niż dalej do rozwiązania. Poczuł dodatkową suchość w gardle, gdy wspomniała o niechęci powrotu do pozostałych. Rozumiał ją, chyba jak nikt inny. Też nie chciałby, aby reszta zobaczyła go w takim stanie; względem problemów innych prościej było jednak zdobyć się na zdrowy rozsądek, niż poradzić sobie tym samym narzędziem z problemem własnym.
— Eve — szepnął z przejęciem, które popchnęło go do poszukania po omacku jej dłoni. Gdy tylko mu się udało, nakrył ją swoją — ciepłą, gorącą niemal, może nawet zaskakująco, patrząc na to, jaki był chudy, powinien być raczej zimny. — Nie powinnaś spać w takich warunkach w... Swoim stanie — dodał, starając się brzmieć możliwie jak najmniej nachalnie, jak tylko się dało. Pragnął, aby Eve zrozumiała, że dawał jej rady nie po to, żeby zmuszać ją do czegokolwiek, ale dlatego, że naprawdę się martwił. Chwilowo potraktował oczywistą ciążę jako coś oddzielnego od koleżanki, jako objaw chorobowy, bo nie chciał drążyć tematu i dopytywać, jakby był jakąś wiejską plotkarą. Był przy tym święcie przekonany, że Eve jest świadoma tego, co robi. W końcu nawet z porządną wiedzą z zakresu działalności ludzkiego organizmu rozmowy o przypadłościach kobiecych nie były jego najlepszą stroną. Wolał ich uniknąć.
Dlatego też z jakąś dziwną mieszaniną ulgi i dalszego zmartwienia przyjął zmianę tematu na swe własne okoliczności pojawienia się na polanie. Cofnął dłoń, kładąc ją na materiale swych spodni, spojrzenie podniósł ku górze, na rozgwieżdżone niebo. Księżyc chylił się ku całkowitemu nowiu, a to przez ostatnie godziny było jedyną dobrą wiadomością w całym jego życiu. Że do następnej pełni jeszcze trochę czasu.
— Gdyby to był festiwal złamanych serc, uwierz mi, że bawiłbym się najgłośniej ze wszystkich — odparł z dużą dozą zgorzknienia, na którą nie pozwalał sobie szczególnie często. Coś podpowiadało mu jednak, że mógł być z Eve szczery, przynajmniej dzisiaj. Może to pora nocna rozplątywała mu język, może zmęczenie natłokiem emocji, samym sobą, może po prostu nie miał już siły stawiać kolejnych murów, odgradzać się uparcie od wszystkich. — Nie chcę im... Przeszkadzać. I coś mi podpowiada, że nie tylko ja nie chcę... — dodał, sugerując dość otwarcie swoje przypuszczenia odnośnie samotności Eve. Wreszcie opuścił głowę w dół, spojrzenie koncentrując na białych kwiatach. Chwycił jeden z nich w palce, po czym oderwał go od łodygi i przysunął bliżej siebie. — To wijec biały, czasami znany jako księżycowe pnącze. Ten gatunek kwiatów kwitnie wyłącznie nocą, zwrócony do tarczy księżyca. Jest jakby... Antytezą słonecznika — mruczał raczej cicho, starając się przekierować pełne chaosu myśli na coś innego; był winien Eve swoje towarzystwo, jeżeli tego chciała. Wsparcie, jeżeli zechce o nie prosić. Miała przecież przed sobą całe życie — swoje i syna lub córki, które nosiła pod sercem. Myśl, że mógłby się na coś przydać, chociażby do chwilowego podzielenia się troskami, była nawet ciepła, miła dla serca. Dodawała mu siły, aby nie rozkleić się zupełnie. Ludziom starczy ich własnych trosk. — Przepraszam, jeżeli cię to nie interesuje... — dodał po chwili, gdy ze wstydem uświadomił sobie, że może ją zanudzać.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
dla Lucy
Najlepiej czuła się, pozostając w ruchu. Wtedy ciało działało samoistnie, a myśli nie miały czasu by zgłębiać się w to, co było bolesne. Przez lata nauczyła się to od siebie odsuwać. W jakiś sposób ignorować, a może przechodzić nad jakimiś rzeczami do porządku dziennego. Jeśli pewne decyzje zostały podjęte, nic więcej nie mogło zostać zrobione. Rozciągnęła usta w łagodnej kpinie.
- Oh? Więc proszę, zaskocz mnie. - rzuciła wyzwanie siedzącej obok kobiecie, unosząc kielich by napić się z niego piwa. Już i tak w głowie jej szumiało. Zawieszenie broni nie było czymś w czym czuła się dobrze. Zdawało jej się klatką, czekała, czekała wiedząc, że wróg nadal jest, istnieje, po prostu na chwilę zaprzestał działania. Zerknęła ku Lucindzie nadal nie dźwigając głowy do góry. - Jakieś pomysły już cię naszły? - zapytała jej, unosząc brwi kiedy na nią zerkała. Nie bardzo widziała rozwiązania tej sprawy. Raporty musiały zostać wypełnione - prędzej czy później. U Justine, zawsze później. A teraz, kiedy wyruszała w teren rzadziej przed trwające zawieszenie broni nie miała innego wyjścia jak wziąć się za to, czego nie znosiła najbardziej.
- Myślisz? - zapytała jej dźwigając głowę. Czy rzeczywiście byli? Całkowicie inni? Możliwie, nigdy nie zagłębiała się w to jakoś bardziej. Byli jacy byli. Najważniejsze było to, że byli rodziną. A ją, stworzyły doświadczenia. Nie miała wyjścia jak być taką, jaką była. - Oh, nie wpadłam na to. - wypadło z warg Justine, która widocznie zastanowiła się nad sensem tego rozwiązania marszcząc odrobinę brwi. - Wątpliwe. - pokręciła głową marszcząc nos. Jeśli Kerstin wiedziała to wszystko to ostatnie czego chciała z pewnością było to by żonaty brat chłopaka który złamał jej serce wyłowił jej wianek. Ona - w przeciwieństwie do niej - naprawdę chyba w nie wierzyła. Westchnęła ze zrozumieniem na kolejne słowa Lucindy - ona też nie wiedziała dlaczego tylu ludzi w to wierzyło. To była tradycja. Ładna, nawet ona to dostrzegała. Ale tylko tradycja. Wianek, był wiankiem. Kolejne słowa sprawiły, że spojrzała na Lucindę rozszerzając lekko oczy. Po czym odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła śmiechem. - Bezwstydna. - powiedziała, układając teatralnie na piersi rękę żeby z oburzeniem zerknąć ku niej. Odepchnęła się od ziemi, siadając na chwilę, sięgając znów po alkohol, zaciągając się zapachem kadzidła, które zmusiło ją do poniesienia się i przeciągnięcia. Spojrzała na nią, kiedy słowa wypadły z jej ust, stawiając jeden krok przed siebie. - Tak? - zapytała przeskakując do przodu na drugą, wokół ogniska. Mimowolnie czując, że - nie wiadomo ani kiedy, ani jak - rozmowa zaraz stanie się cięższa. Nie miała na to logicznego wytłumaczenia, poza pobrzmiewającym w niej przeczuciem. - Kogo? - zapytała mimo to, spoglądając na nią ponad ogniem, wykonując następny krok. - Nie możesz mówić dużo i nie dodawać nic więcej. - powiedziała unosząc palec żeby jej nim pogrozić. - Opowiadaj, Cinny. - poleciła jej dźwigając kąciki ust.
Najlepiej czuła się, pozostając w ruchu. Wtedy ciało działało samoistnie, a myśli nie miały czasu by zgłębiać się w to, co było bolesne. Przez lata nauczyła się to od siebie odsuwać. W jakiś sposób ignorować, a może przechodzić nad jakimiś rzeczami do porządku dziennego. Jeśli pewne decyzje zostały podjęte, nic więcej nie mogło zostać zrobione. Rozciągnęła usta w łagodnej kpinie.
- Oh? Więc proszę, zaskocz mnie. - rzuciła wyzwanie siedzącej obok kobiecie, unosząc kielich by napić się z niego piwa. Już i tak w głowie jej szumiało. Zawieszenie broni nie było czymś w czym czuła się dobrze. Zdawało jej się klatką, czekała, czekała wiedząc, że wróg nadal jest, istnieje, po prostu na chwilę zaprzestał działania. Zerknęła ku Lucindzie nadal nie dźwigając głowy do góry. - Jakieś pomysły już cię naszły? - zapytała jej, unosząc brwi kiedy na nią zerkała. Nie bardzo widziała rozwiązania tej sprawy. Raporty musiały zostać wypełnione - prędzej czy później. U Justine, zawsze później. A teraz, kiedy wyruszała w teren rzadziej przed trwające zawieszenie broni nie miała innego wyjścia jak wziąć się za to, czego nie znosiła najbardziej.
- Myślisz? - zapytała jej dźwigając głowę. Czy rzeczywiście byli? Całkowicie inni? Możliwie, nigdy nie zagłębiała się w to jakoś bardziej. Byli jacy byli. Najważniejsze było to, że byli rodziną. A ją, stworzyły doświadczenia. Nie miała wyjścia jak być taką, jaką była. - Oh, nie wpadłam na to. - wypadło z warg Justine, która widocznie zastanowiła się nad sensem tego rozwiązania marszcząc odrobinę brwi. - Wątpliwe. - pokręciła głową marszcząc nos. Jeśli Kerstin wiedziała to wszystko to ostatnie czego chciała z pewnością było to by żonaty brat chłopaka który złamał jej serce wyłowił jej wianek. Ona - w przeciwieństwie do niej - naprawdę chyba w nie wierzyła. Westchnęła ze zrozumieniem na kolejne słowa Lucindy - ona też nie wiedziała dlaczego tylu ludzi w to wierzyło. To była tradycja. Ładna, nawet ona to dostrzegała. Ale tylko tradycja. Wianek, był wiankiem. Kolejne słowa sprawiły, że spojrzała na Lucindę rozszerzając lekko oczy. Po czym odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła śmiechem. - Bezwstydna. - powiedziała, układając teatralnie na piersi rękę żeby z oburzeniem zerknąć ku niej. Odepchnęła się od ziemi, siadając na chwilę, sięgając znów po alkohol, zaciągając się zapachem kadzidła, które zmusiło ją do poniesienia się i przeciągnięcia. Spojrzała na nią, kiedy słowa wypadły z jej ust, stawiając jeden krok przed siebie. - Tak? - zapytała przeskakując do przodu na drugą, wokół ogniska. Mimowolnie czując, że - nie wiadomo ani kiedy, ani jak - rozmowa zaraz stanie się cięższa. Nie miała na to logicznego wytłumaczenia, poza pobrzmiewającym w niej przeczuciem. - Kogo? - zapytała mimo to, spoglądając na nią ponad ogniem, wykonując następny krok. - Nie możesz mówić dużo i nie dodawać nic więcej. - powiedziała unosząc palec żeby jej nim pogrozić. - Opowiadaj, Cinny. - poleciła jej dźwigając kąciki ust.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Rain
Ciepło płynące z ogniska kojąco działało na twarz i ciało, objęte chłodem mrocznej nocy, z wolna zapadającej pośród lokalnej, festiwalowej zabawy. Zaledwie wczoraj zawitał pośród tłocznych straganów, w samym świetle dnia i stojącego w zenicie słońca, w samym środku ogarniającej wszystkich beztroski; zawitał nie bez kozery, bo chciwe łapki postanowiły wyciągnąć jak najwięcej z ludzkiej nierozwagi, łapczywie sięgając do wielu obcych kieszeni. Wieczorny wyskok jego nieuwagi niemalże zafundował mu wówczas nieprzyjemną konfrontację z rudą histeryczką, której bezwstydnie zerwał z szyi jakąś lichą błyskotkę; szczęśliwym układem przypadków zdołał jednak umknąć jej sprzed nosa, a przy tym wyrównać rachunki z dawną kochanką w krótkim, pozbawionym większej pasji zespoleniu. Tak też zaparł się po wszystkim, że nie wróci już w sidła jarmarcznego szału, że odpuści już sobie posępne snucie po polanach Lughnasadh; wygodniejszym byłoby zapewne zapaść się w miękkości domowego, londyńskiego łóżka, najlepiej na narkotycznym haju, ze skręcającym się z głodu żołądkiem, ale podobno szło dostać tutaj miskę darmowej strawy obfitującej w dziczyznę, więc tak postanowił dociągnąć jeszcze do kolejnego świtu. Śmierdząca stolica mogła poczekać; w istocie nic i nikt tam na niego nie czekało. Być może kryła się w tym również niema nadzieja na ujrzenie dawno już zapomnianych twarzy; być może istniała w tym porywie niewypowiedziana chęć oderwania się od izolacyjnej samotności. W ciemności wieczoru zasiadł więc przy jednym z ognisk, wdychając ostatki ichniejszego żaru i palonych ziół; do szczęścia brakowało jeszcze tylko trochę gorzały i jakiejś znajomej mordy, ale tych na próżno było dopatrywać się w leciwym blasku migających płomieni. Zdrętwiałe kończyny wypadało jednak w końcu wyprostować; powstał ciężko i trochę niegramotnie z zajmowanego siedziska, jakby w chęci rozejrzenia się, co jeszcze mogło go tu czekać. Kto wie, może o tej porze, pośród tutejszych, miłosnych afektów, znacznie prostszych okazałoby się zaglądanie do pozostawionych bez opieki sakiewek? Spostrzegawcze oko wypatrywało śladów, bystry wzrok wyłapywał niuanse i tak, pośród gęstwiny zielonych błoni, coś kusząco odbiło się w spojrzeniu brązowych tęczówek. Już łudził się, że skarbem będzie nie lada biżuteria, albo chociaż pokaźna sumka galeonów; wyciągnąwszy rękę po zastały łup napotkał jednak ciepło szklanej butelki. Satysfakcjonująco pełnej, przelewającej się wszakże enigmatycznym płynem bezbarwnej uciechy. Darmowy bimber, chciałoby się tylko dodać, bo prędko zmienił swój status z niczyjego na należący właśnie do niego. Tak pałętał się jeszcze przez chwilę, wreszcie wzrokiem upatrując okrutną wiedźmę, skuloną przy jednym z ognisk, kojarzoną całkiem dobrze z hermetycznego światka portowej dzisiejszości. Bez krzty zawahania przysiadł się do niej, choć normalnie zwykł unikać przecież jej wścibskich, żądnych informacji szponów. Dzisiaj miała najwyraźniej wolne, bo nie obłapiał jej żaden bezzębny marynarz, ani nie podsłuchiwała chyba intratnych dla świadomości szczegółów. Z kimś wypadało zresztą skonsumować znalezioną cudem niespodziankę.
― Rain ― zaczął ni to na powitanie, ni to w geście wyjątkowego zdziwienia; do nozdrzy dotarła konkretna, niesprecyzowana woń, drażniąc zatoki ostrością roznoszonego zapachu. ― Ostatnio nie widywałem cię w Parszywym ― zauważył bez przejęcia, spijając łyk tego mocnego cholerstwa. ― Czyżbyś stacjonowała już gdzie indziej? ― podpytał w manierze jawnej ciekawości, bo ona, Philippa, pani Boyle były niegdyś sztandarem tego miejsca. Teraz tawerna rozbrzmiewała już innym echem, teraz żadna z nich nie majaczyła w jej murach.
Ciepło płynące z ogniska kojąco działało na twarz i ciało, objęte chłodem mrocznej nocy, z wolna zapadającej pośród lokalnej, festiwalowej zabawy. Zaledwie wczoraj zawitał pośród tłocznych straganów, w samym świetle dnia i stojącego w zenicie słońca, w samym środku ogarniającej wszystkich beztroski; zawitał nie bez kozery, bo chciwe łapki postanowiły wyciągnąć jak najwięcej z ludzkiej nierozwagi, łapczywie sięgając do wielu obcych kieszeni. Wieczorny wyskok jego nieuwagi niemalże zafundował mu wówczas nieprzyjemną konfrontację z rudą histeryczką, której bezwstydnie zerwał z szyi jakąś lichą błyskotkę; szczęśliwym układem przypadków zdołał jednak umknąć jej sprzed nosa, a przy tym wyrównać rachunki z dawną kochanką w krótkim, pozbawionym większej pasji zespoleniu. Tak też zaparł się po wszystkim, że nie wróci już w sidła jarmarcznego szału, że odpuści już sobie posępne snucie po polanach Lughnasadh; wygodniejszym byłoby zapewne zapaść się w miękkości domowego, londyńskiego łóżka, najlepiej na narkotycznym haju, ze skręcającym się z głodu żołądkiem, ale podobno szło dostać tutaj miskę darmowej strawy obfitującej w dziczyznę, więc tak postanowił dociągnąć jeszcze do kolejnego świtu. Śmierdząca stolica mogła poczekać; w istocie nic i nikt tam na niego nie czekało. Być może kryła się w tym również niema nadzieja na ujrzenie dawno już zapomnianych twarzy; być może istniała w tym porywie niewypowiedziana chęć oderwania się od izolacyjnej samotności. W ciemności wieczoru zasiadł więc przy jednym z ognisk, wdychając ostatki ichniejszego żaru i palonych ziół; do szczęścia brakowało jeszcze tylko trochę gorzały i jakiejś znajomej mordy, ale tych na próżno było dopatrywać się w leciwym blasku migających płomieni. Zdrętwiałe kończyny wypadało jednak w końcu wyprostować; powstał ciężko i trochę niegramotnie z zajmowanego siedziska, jakby w chęci rozejrzenia się, co jeszcze mogło go tu czekać. Kto wie, może o tej porze, pośród tutejszych, miłosnych afektów, znacznie prostszych okazałoby się zaglądanie do pozostawionych bez opieki sakiewek? Spostrzegawcze oko wypatrywało śladów, bystry wzrok wyłapywał niuanse i tak, pośród gęstwiny zielonych błoni, coś kusząco odbiło się w spojrzeniu brązowych tęczówek. Już łudził się, że skarbem będzie nie lada biżuteria, albo chociaż pokaźna sumka galeonów; wyciągnąwszy rękę po zastały łup napotkał jednak ciepło szklanej butelki. Satysfakcjonująco pełnej, przelewającej się wszakże enigmatycznym płynem bezbarwnej uciechy. Darmowy bimber, chciałoby się tylko dodać, bo prędko zmienił swój status z niczyjego na należący właśnie do niego. Tak pałętał się jeszcze przez chwilę, wreszcie wzrokiem upatrując okrutną wiedźmę, skuloną przy jednym z ognisk, kojarzoną całkiem dobrze z hermetycznego światka portowej dzisiejszości. Bez krzty zawahania przysiadł się do niej, choć normalnie zwykł unikać przecież jej wścibskich, żądnych informacji szponów. Dzisiaj miała najwyraźniej wolne, bo nie obłapiał jej żaden bezzębny marynarz, ani nie podsłuchiwała chyba intratnych dla świadomości szczegółów. Z kimś wypadało zresztą skonsumować znalezioną cudem niespodziankę.
― Rain ― zaczął ni to na powitanie, ni to w geście wyjątkowego zdziwienia; do nozdrzy dotarła konkretna, niesprecyzowana woń, drażniąc zatoki ostrością roznoszonego zapachu. ― Ostatnio nie widywałem cię w Parszywym ― zauważył bez przejęcia, spijając łyk tego mocnego cholerstwa. ― Czyżbyś stacjonowała już gdzie indziej? ― podpytał w manierze jawnej ciekawości, bo ona, Philippa, pani Boyle były niegdyś sztandarem tego miejsca. Teraz tawerna rozbrzmiewała już innym echem, teraz żadna z nich nie majaczyła w jej murach.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Leta
Wspomnienie Jaspera na moment przedarło się także do myśli Argusa, przywiedzione widmem całkiem niedawnej, lipcowej rozmowy, prowadzonej w kuchni Ula. Skoro sam zmagał się z tęsknotą za wyobrażeniami obecności Camilli na leśnych ścieżkach, jak musiała czuć się Leta, konfrontowana z realnymi wspomnieniami, wlanymi w zacisza Weymouth? Wzrok mimowolnie zahaczył o znajomy medalion w kształcie hipogryfa, uświadamiając, jak szybko płynął czas - choć rany zdawały się goić potwornie wolno.
- Krew, sińce i złamania? - powtórzył, unosząc brwi w szczerym zaskoczeniu i próbie wyłuskania wyraźnego zarysu sytuacji z minimalnej ilości informacji. Całkiem słusznie podejrzewał, że gdyby Orpheusa spotkała jakakolwiek krzywda, Leta nie zostawiłaby go pod opieką przyjaciółki, nie dzień po wypadku. Nie spuściłaby go z oka, nie - tego był pewien. - Czyje? - dopytał, marszcząc podejrzliwie brwi, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, z nietypową dla siebie wylewnością zasypał ją kolejnymi pytaniami. - Nie twoje, mam nadzieję? Wszystko w porządku? - nie wyglądała na zranioną, lecz magia radziła sobie znakomicie w podobnych okolicznościach, kto wie? Lepiej było się upewnić, choć fakt, że dzień po jakiejś burdzie szlajała się samotnie po lesie... może jednak zasługiwała na wywód?
Szczere pytania sięgające jego życia zawsze wzbudzały dyskomfort. Tym razem Leta przejrzała go z prędkością światła, migiem wytrącając z rąk cwaną odzywkę, zanim zdążyła zagościć na końcu języka. Posłał jej ostre spojrzenie i cierpki uśmiech, niekoniecznie zadowolony z zapobiegliwej riposty, ale w końcu, po chwili milczenia, wzruszył ramionami - jakby tym gestem mógł umniejszyć własne przeżycia, myśli i potrzeby. Każdy miał swoje życie i tego twardo się trzymał. - Włóczę się wszędzie z Penny, dużo ludzi, dużo dźwięków. Musiałem powłóczyć się sam - podsumował lapidarnie, lecz szczerze, intensywniej koncentrując się na strunie pod napływem niewygodnych myśli o przynależnościach, marzeniach i codziennym porównywaniu się do magicznych. Mnogość dźwięków ciągnęła ze sobą mnogość obrazów, splecione z nieustannym zmęczeniem i obowiązkami doprowadzały go coraz dalej na krawędzi wyczerpania, a duch Camilli, unoszący się nad poruszającymi serce okolicami, tylko odbierał chęć do zabaw i korzystania z letniego wytchnienia od wojny. - To nie mój świat, ale nie mogę jej go odmawiać - dodał bez entuzjazmu, kręcąc powoli głową. Nie wygłosiłby tych słów przed każdym, lecz Evans była pozostawiona sama sobie w podobnej sytuacji, jej syn już wykazywał magiczne zdolności, sprawiał coraz więcej trudu. Oni stali w wiecznym rozkroku, nie mieli swojego miejsca, zawieszeni między dwoma obliczami świata - nie należąc równocześnie do żadnego z nich. Do każdego musieli się wprosić, w każdym coś ukrywać.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po plecach, gdy nagły ruch przeciął struny ostrym sprzeciwem - któraś z niedostrojonych żyłek jeszcze targała ze sobą widmo paskudnej kości, przykrego odniesienia do Nokturnu i domowych praktyk. Mimo tego przywołał na usta blady uśmiech, mrużąc oczy, których spojrzenie z dziwnym wytchnieniem skupiło się na przebłyskującej w błękitach dumie. - Nigdy - potwierdził ironicznie, marszcząc nieco nos w prześmiewczym wyrazie. Rozjuszona kocica i jej ostre pazurki - świat znów był na swoim miejscu.
Pogrążali się z każdym wypowiadanym słowem, przekraczając granice z niewymuszoną swobodą - dla Argusa było to naturalne zagranie, prawie dewiza, prowokacyjna życiowa filozofia i system obronny wypracowywany latami, ale ona? Nie powiedziałby, że posunie się do takiej otwartości, mimo często słyszanych, ciętych komentarzy - nie w sferach ocierających się o ostracyzm społeczny, o czujne sąsiedzkie oko, wyłapujące skandale i demoralizację. Kompozycja zbrodni i pasji z pewnością wpisywała się w ten schemat, Bellowa zamaszyście postawiłaby pod tym stwierdzeniem pieczątkę. Może nawet pracowała na poczcie - nigdy nie zapytał. - Masz tak przykre doświadczenia? - barwił głos drobinami rozbawienia, jakby w młodości wcale nie został zdradzony przez własne ciało. Ani razu. - Cóż - nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz. Bez ryzyka nie ma zabawy, a skoro w ubijaniu moli masz już doświadczenie, nic na tym nie stracisz - wygłosił z lekkością. Powszechną prawdę o ryzyku miała okazję przetestować już podczas tańca - ilekroć wprowadzała zasadę w życie, zostawiając ślad dłoni na ciele, musiał zagryzać wargę, by powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. W chaotycznym wirze trudno było uściślić granicę między flirtem a grą wstępną - zatarła się naturalnie, niepostrzeżenie wyprowadzając w coraz silniejszą potrzebę.
Tłumione tchnienie nęcąco przedarło się przez świadomość, z łatwością wyparło odgłosy otoczenia - w porównaniu do wibrującego migotu były tak miałkie i nieważne, jęk wyciągał ognisty język w nieprzyzwoicie sugestywne obłości, wdzięczące się tuż przed nim. Poczuł się jak wirtuoz, gdy prowokacją wyrwał z niej skromne świadectwo uniesienia i choć było zaledwie subtelnym akcentem, zdołało zmusić palce ułożone na zgrabnej talii do wzmocnienia uścisku. Zaciskały się zaborczo, tym silniej przy muśnięciu języka - krótki ruch potęgował pragnienie powrotu do pocałunku, lecz upór wytrwał ciężką próbę i nie pozwolił Argusowi przylgnąć do miękkich warg. Gorzej, że nie było to jeszcze najtrudniejsze wyzwanie wieczoru. Samokontrola nie miała się najlepiej, sunący po karku paznokieć postanowił solidnie ją nadwyrężyć, psotnie błądząc w poszukiwaniu dreszczy. Popłynęły bezlitosną falą po linii kręgosłupa, spinając mięśnie - łopatki ściągnęły się, wypychając tors do przodu, podbródek uniósł, szczęka zacisnęła, a powieki opadły wraz z rozdygotanym wdechem - dostał za swoje. Oszołomiony nagłym bodźcem wypełniał chwilę oddechem, usiłując zwolnić i ułożyć go w kojący rytm, lecz daremne to były starania. Skoro tak, musiał się odwdzięczyć, skazać ją na kolejną porcję tortur; uwolnił jedno ramię, by móc wpleść palce w okowy drobnej kobiecej dłoni, którą bez trudu zamknąłby we własnej - zamiast tego spełnił jej życzenie... na swój sposób.
- Madame - odpowiedział nisko, niemal czarująco - tych manier nie powstydziłyby się, doprawdy, najwystawniejsze salony. Skłonił się lekko, udając, że skąpa przestrzeń między ciałami umożliwia podobne manewry, a ukrócenie odległości jest tylko naturalną koleją rzeczy, żadnym cwanym zagraniem. Na dowód chytre spojrzenie uparcie wybrzmiewało przekorną nutą, bez mrugnięcia utrzymywane w zmrużonych oczach, w iskrzącym błękicie, kiedy składał niewinny pocałunek na gładkiej skórze, jednocześnie owijając palce na nadgarstku i wbijając kciuk w zagłębienie dłoni. Mogła wyłapać cień mącicielskiego uśmiechu i sprytny błysk oczu, zanim skrył tęczówki pod zamkniętymi powiekami, pozwalając ustom podążać dalej. Powoli snuł je po przedramieniu, raz za razem odciskając delikatnymi muśnięciami, gdy ciągnął jej ramię do tyłu, na własny bark, torując sobie prostą ścieżkę do szyi, wciąż z dala od rozsądku, wciąż przestępując kolejne granice, mimo że próbowała je stawiać. - Lepiej? - wymruczał, chłonąc jej zapach, wymieszany z wonią perfum, morza, dymu i tej cholernej trawy cytrynowej, wierutnego sprawcy, okrutnego doradcy zdradzieckich zmysłów! Czubek nosa przesunął się po obojczyku, lecz w końcu trafił na ogniwo łańcuszka z hipogryfem, niepozorny element, na który nie zwróciłby uwagi, gdyby tylko nie był pamiątką po Evansie, świadectwem jego obecności, westchnieniem przeszłości i przebłyskiem rozumu, zatraconego w płomiennej pokusie. Zatrzymał się na wdechu, wybitnie niezadowolony z myśli atakujących umysł, z bzdurnej sympatii do dawnego znajomego i absurdalnych, niepisanych zasad lojalności. Był jej mężem, kimś kogo obecności nie wymazywało się z dnia na dzień, kimś tak drogim, że nieprzemyślana bliskość z innym mężczyzną mogła zakrawać o zdradę - czy tak właśnie było? Tak się czuła? Dlatego wsuwała dłoń między rozgrzane usta? Filch bawił się świetnie, nastrój otulony beztroskimi nutami zielarskich dobroci sprzyjał niestosownościom, jednak raz obudzony rozsądek wybrzmiewał z tyłu głowy coraz głośniej. A ten typ z plaży? Może teraz to jemu próbowała pozostać wierna? Czy gdyby nalegał, wytrwale doprowadzając Letę na skraj wytrzymałości sensualnymi sztuczkami - uległaby? Mimo tego, że nie wypadało?
Kusiło go, kusiło potwornie, nawet w towarzystwie narastających wątpliwości ciało lgnęło do ciała, rozciągała się przed nim tak realnie, ucieleśniała upragnione spełnienie, szarpała strunami zachłanności, wydobywając z nich najwspanialsze przedsmaki melodii, którą mogliby skomponować razem. Niespokojny ruch nieco wstrząsnął ciasną samotnią, gdy mężczyzna odsunął się na parę centymetrów, pozwalając drobnej sylwetce opaść na pięty. Unikał jej spojrzenia, lecz dłonie nie podjęły współpracy, niezłomnie związane z przyjemnie elektryzującym położeniem. Coś zrobić musiał, znaleźć sposób na wybrnięcie z sytuacji, zanim będzie za późno, za trudno - a upływ czasu nie ułatwiał odpowiedzialnych decyzji, zamiast tego nasycał myśli niezdrową fascynacją, podsuwał wizje kobiecych ust zagubionych w meandrach rozpalonego ciała. Broniąc się przed przerwaniem dotyku postanowił wprowadzić sylwetkę w kolejny obrót - wrócą do tańca, tym razem zatroszczą się o należyty dystans, nie przekroczą granic, utkną w konwenansach, które żadnej dłoni nie pozwolą zbłądzić - plan idealny. Tyle, że wcale nie.
Przez chwilę, zdawałoby się, plan rzeczywiście działał - płynęli całkiem zgrabnie, choć utrzymanie rytmu przychodziło z trudnością - ale coś go, u licha, podkusiło, coś kazało unieść spojrzenie, odnaleźć te dumne tęczówki, zobaczyć czy nadal tlą się w nich iskry - i wtedy domek z kart runął, zmieciony gwałtownym podmuchem. Kolejnych obrotów nie było, zamiast nich stopy energicznie podążyły prostą ścieżką, dopóki nie przecięła jej przeszkoda o szorstkiej korze, na którą Leta zmuszona była wpaść tyłem. Smukłe palce zacisnęły się kurczowo na krągłości biodra, kiedy druga dłoń zatapiała się w miękkich włosach, opuszkami sunąc po karku, zaś kciukiem po linii szczęki, chcąc unieść ją wyżej, zadrzeć podbródek, przybliżyć usta. Bez ostrzeżenia przytykał do nich wargi, siląc się na niemożliwy do utrzymania spokój - kapitulował już po pierwszym łagodnym muśnięciu, zatapiając się całkowicie w impulsywnej naturze pożądania i tęsknoty, tak bardzo sprzężonej z sercem. Zapominał się przy niej z łatwością, zbyt niebezpiecznie dzieląc rozhulaną namiętność na zaróżowionych płatkach ust, nie dawał wytchnienia, zabiegał o więcej. Im dalej - tym trudniej; jakim cudem echo wątpliwości przedarło się przez gwałtowność? Pod wpływem niewyraźnych podszeptów zdołał przerwać pocałunek, wyprostować się i oprzeć czołem o korę, pobudzając struny głosowe do śmiechu. Liczył na spuszczenie napięcia, ale nie, nadal nie, zresztą ciało zdradzało go już tak dosłownie, że bardziej się nie dało. - Leta, u licha, co cię podkusiło żeby cisnąć tam to zielsko? - przecież to zielsko było winne, nie oni, nie naturalne ciągoty - tylko magiczne chwasty, pierdolona trwa! Ciepły oddech mrowił, rozchodził się po szyi krótkimi falami - sam spróbował odetchnąć głęboko, szukając sił na ostudzenie entuzjazmu, ale potrzebował w tym pomocy - jasnych granic, wypowiedzianych, nieprzekraczalnych linii.
- Namąciłaś - sama, zupełnie sama, bo przecież nie on wrzucał kadzidło do ognia, był niewinny - więc teraz będziesz grzeczna - nie tak planował brzmieć, nie tak, o zgrozo! Instynkty przegoniły rozum o dwa kroki i barwiły głos nieprzyzwoitością, dlatego czuł się w obowiązku naprostowania pewnych kwestii. Kluczowych. - Każ mi przestać, powiedz nie - wychrypiał, z trudem odrywając dłoń z kobiecego biodra - na wszelki wypadek oparł łokieć o pień i przeplótł palce z własnymi włosami, żeby przypadkiem nie kusiło, ale na wyplątanie drugiej dłoni, zatopionej wciąż w kasztanowych kaskadach, sił nie wystarczyło. Szukał sposobów, pomysłów, czegokolwiek zdolnego otrzeźwić rozpalone zmysły. Zimna morska woda? Tego im było trzeba? Materiału przylegającego ciasno do mokrych ciał? Każda myśl lgnęła do Lety, zlatywały się trzepocząc skrzydłami, jak ćmy do światła - nieważne jak daleko próbował je wysłać.
Wspomnienie Jaspera na moment przedarło się także do myśli Argusa, przywiedzione widmem całkiem niedawnej, lipcowej rozmowy, prowadzonej w kuchni Ula. Skoro sam zmagał się z tęsknotą za wyobrażeniami obecności Camilli na leśnych ścieżkach, jak musiała czuć się Leta, konfrontowana z realnymi wspomnieniami, wlanymi w zacisza Weymouth? Wzrok mimowolnie zahaczył o znajomy medalion w kształcie hipogryfa, uświadamiając, jak szybko płynął czas - choć rany zdawały się goić potwornie wolno.
- Krew, sińce i złamania? - powtórzył, unosząc brwi w szczerym zaskoczeniu i próbie wyłuskania wyraźnego zarysu sytuacji z minimalnej ilości informacji. Całkiem słusznie podejrzewał, że gdyby Orpheusa spotkała jakakolwiek krzywda, Leta nie zostawiłaby go pod opieką przyjaciółki, nie dzień po wypadku. Nie spuściłaby go z oka, nie - tego był pewien. - Czyje? - dopytał, marszcząc podejrzliwie brwi, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, z nietypową dla siebie wylewnością zasypał ją kolejnymi pytaniami. - Nie twoje, mam nadzieję? Wszystko w porządku? - nie wyglądała na zranioną, lecz magia radziła sobie znakomicie w podobnych okolicznościach, kto wie? Lepiej było się upewnić, choć fakt, że dzień po jakiejś burdzie szlajała się samotnie po lesie... może jednak zasługiwała na wywód?
Szczere pytania sięgające jego życia zawsze wzbudzały dyskomfort. Tym razem Leta przejrzała go z prędkością światła, migiem wytrącając z rąk cwaną odzywkę, zanim zdążyła zagościć na końcu języka. Posłał jej ostre spojrzenie i cierpki uśmiech, niekoniecznie zadowolony z zapobiegliwej riposty, ale w końcu, po chwili milczenia, wzruszył ramionami - jakby tym gestem mógł umniejszyć własne przeżycia, myśli i potrzeby. Każdy miał swoje życie i tego twardo się trzymał. - Włóczę się wszędzie z Penny, dużo ludzi, dużo dźwięków. Musiałem powłóczyć się sam - podsumował lapidarnie, lecz szczerze, intensywniej koncentrując się na strunie pod napływem niewygodnych myśli o przynależnościach, marzeniach i codziennym porównywaniu się do magicznych. Mnogość dźwięków ciągnęła ze sobą mnogość obrazów, splecione z nieustannym zmęczeniem i obowiązkami doprowadzały go coraz dalej na krawędzi wyczerpania, a duch Camilli, unoszący się nad poruszającymi serce okolicami, tylko odbierał chęć do zabaw i korzystania z letniego wytchnienia od wojny. - To nie mój świat, ale nie mogę jej go odmawiać - dodał bez entuzjazmu, kręcąc powoli głową. Nie wygłosiłby tych słów przed każdym, lecz Evans była pozostawiona sama sobie w podobnej sytuacji, jej syn już wykazywał magiczne zdolności, sprawiał coraz więcej trudu. Oni stali w wiecznym rozkroku, nie mieli swojego miejsca, zawieszeni między dwoma obliczami świata - nie należąc równocześnie do żadnego z nich. Do każdego musieli się wprosić, w każdym coś ukrywać.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po plecach, gdy nagły ruch przeciął struny ostrym sprzeciwem - któraś z niedostrojonych żyłek jeszcze targała ze sobą widmo paskudnej kości, przykrego odniesienia do Nokturnu i domowych praktyk. Mimo tego przywołał na usta blady uśmiech, mrużąc oczy, których spojrzenie z dziwnym wytchnieniem skupiło się na przebłyskującej w błękitach dumie. - Nigdy - potwierdził ironicznie, marszcząc nieco nos w prześmiewczym wyrazie. Rozjuszona kocica i jej ostre pazurki - świat znów był na swoim miejscu.
Pogrążali się z każdym wypowiadanym słowem, przekraczając granice z niewymuszoną swobodą - dla Argusa było to naturalne zagranie, prawie dewiza, prowokacyjna życiowa filozofia i system obronny wypracowywany latami, ale ona? Nie powiedziałby, że posunie się do takiej otwartości, mimo często słyszanych, ciętych komentarzy - nie w sferach ocierających się o ostracyzm społeczny, o czujne sąsiedzkie oko, wyłapujące skandale i demoralizację. Kompozycja zbrodni i pasji z pewnością wpisywała się w ten schemat, Bellowa zamaszyście postawiłaby pod tym stwierdzeniem pieczątkę. Może nawet pracowała na poczcie - nigdy nie zapytał. - Masz tak przykre doświadczenia? - barwił głos drobinami rozbawienia, jakby w młodości wcale nie został zdradzony przez własne ciało. Ani razu. - Cóż - nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz. Bez ryzyka nie ma zabawy, a skoro w ubijaniu moli masz już doświadczenie, nic na tym nie stracisz - wygłosił z lekkością. Powszechną prawdę o ryzyku miała okazję przetestować już podczas tańca - ilekroć wprowadzała zasadę w życie, zostawiając ślad dłoni na ciele, musiał zagryzać wargę, by powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. W chaotycznym wirze trudno było uściślić granicę między flirtem a grą wstępną - zatarła się naturalnie, niepostrzeżenie wyprowadzając w coraz silniejszą potrzebę.
Tłumione tchnienie nęcąco przedarło się przez świadomość, z łatwością wyparło odgłosy otoczenia - w porównaniu do wibrującego migotu były tak miałkie i nieważne, jęk wyciągał ognisty język w nieprzyzwoicie sugestywne obłości, wdzięczące się tuż przed nim. Poczuł się jak wirtuoz, gdy prowokacją wyrwał z niej skromne świadectwo uniesienia i choć było zaledwie subtelnym akcentem, zdołało zmusić palce ułożone na zgrabnej talii do wzmocnienia uścisku. Zaciskały się zaborczo, tym silniej przy muśnięciu języka - krótki ruch potęgował pragnienie powrotu do pocałunku, lecz upór wytrwał ciężką próbę i nie pozwolił Argusowi przylgnąć do miękkich warg. Gorzej, że nie było to jeszcze najtrudniejsze wyzwanie wieczoru. Samokontrola nie miała się najlepiej, sunący po karku paznokieć postanowił solidnie ją nadwyrężyć, psotnie błądząc w poszukiwaniu dreszczy. Popłynęły bezlitosną falą po linii kręgosłupa, spinając mięśnie - łopatki ściągnęły się, wypychając tors do przodu, podbródek uniósł, szczęka zacisnęła, a powieki opadły wraz z rozdygotanym wdechem - dostał za swoje. Oszołomiony nagłym bodźcem wypełniał chwilę oddechem, usiłując zwolnić i ułożyć go w kojący rytm, lecz daremne to były starania. Skoro tak, musiał się odwdzięczyć, skazać ją na kolejną porcję tortur; uwolnił jedno ramię, by móc wpleść palce w okowy drobnej kobiecej dłoni, którą bez trudu zamknąłby we własnej - zamiast tego spełnił jej życzenie... na swój sposób.
- Madame - odpowiedział nisko, niemal czarująco - tych manier nie powstydziłyby się, doprawdy, najwystawniejsze salony. Skłonił się lekko, udając, że skąpa przestrzeń między ciałami umożliwia podobne manewry, a ukrócenie odległości jest tylko naturalną koleją rzeczy, żadnym cwanym zagraniem. Na dowód chytre spojrzenie uparcie wybrzmiewało przekorną nutą, bez mrugnięcia utrzymywane w zmrużonych oczach, w iskrzącym błękicie, kiedy składał niewinny pocałunek na gładkiej skórze, jednocześnie owijając palce na nadgarstku i wbijając kciuk w zagłębienie dłoni. Mogła wyłapać cień mącicielskiego uśmiechu i sprytny błysk oczu, zanim skrył tęczówki pod zamkniętymi powiekami, pozwalając ustom podążać dalej. Powoli snuł je po przedramieniu, raz za razem odciskając delikatnymi muśnięciami, gdy ciągnął jej ramię do tyłu, na własny bark, torując sobie prostą ścieżkę do szyi, wciąż z dala od rozsądku, wciąż przestępując kolejne granice, mimo że próbowała je stawiać. - Lepiej? - wymruczał, chłonąc jej zapach, wymieszany z wonią perfum, morza, dymu i tej cholernej trawy cytrynowej, wierutnego sprawcy, okrutnego doradcy zdradzieckich zmysłów! Czubek nosa przesunął się po obojczyku, lecz w końcu trafił na ogniwo łańcuszka z hipogryfem, niepozorny element, na który nie zwróciłby uwagi, gdyby tylko nie był pamiątką po Evansie, świadectwem jego obecności, westchnieniem przeszłości i przebłyskiem rozumu, zatraconego w płomiennej pokusie. Zatrzymał się na wdechu, wybitnie niezadowolony z myśli atakujących umysł, z bzdurnej sympatii do dawnego znajomego i absurdalnych, niepisanych zasad lojalności. Był jej mężem, kimś kogo obecności nie wymazywało się z dnia na dzień, kimś tak drogim, że nieprzemyślana bliskość z innym mężczyzną mogła zakrawać o zdradę - czy tak właśnie było? Tak się czuła? Dlatego wsuwała dłoń między rozgrzane usta? Filch bawił się świetnie, nastrój otulony beztroskimi nutami zielarskich dobroci sprzyjał niestosownościom, jednak raz obudzony rozsądek wybrzmiewał z tyłu głowy coraz głośniej. A ten typ z plaży? Może teraz to jemu próbowała pozostać wierna? Czy gdyby nalegał, wytrwale doprowadzając Letę na skraj wytrzymałości sensualnymi sztuczkami - uległaby? Mimo tego, że nie wypadało?
Kusiło go, kusiło potwornie, nawet w towarzystwie narastających wątpliwości ciało lgnęło do ciała, rozciągała się przed nim tak realnie, ucieleśniała upragnione spełnienie, szarpała strunami zachłanności, wydobywając z nich najwspanialsze przedsmaki melodii, którą mogliby skomponować razem. Niespokojny ruch nieco wstrząsnął ciasną samotnią, gdy mężczyzna odsunął się na parę centymetrów, pozwalając drobnej sylwetce opaść na pięty. Unikał jej spojrzenia, lecz dłonie nie podjęły współpracy, niezłomnie związane z przyjemnie elektryzującym położeniem. Coś zrobić musiał, znaleźć sposób na wybrnięcie z sytuacji, zanim będzie za późno, za trudno - a upływ czasu nie ułatwiał odpowiedzialnych decyzji, zamiast tego nasycał myśli niezdrową fascynacją, podsuwał wizje kobiecych ust zagubionych w meandrach rozpalonego ciała. Broniąc się przed przerwaniem dotyku postanowił wprowadzić sylwetkę w kolejny obrót - wrócą do tańca, tym razem zatroszczą się o należyty dystans, nie przekroczą granic, utkną w konwenansach, które żadnej dłoni nie pozwolą zbłądzić - plan idealny. Tyle, że wcale nie.
Przez chwilę, zdawałoby się, plan rzeczywiście działał - płynęli całkiem zgrabnie, choć utrzymanie rytmu przychodziło z trudnością - ale coś go, u licha, podkusiło, coś kazało unieść spojrzenie, odnaleźć te dumne tęczówki, zobaczyć czy nadal tlą się w nich iskry - i wtedy domek z kart runął, zmieciony gwałtownym podmuchem. Kolejnych obrotów nie było, zamiast nich stopy energicznie podążyły prostą ścieżką, dopóki nie przecięła jej przeszkoda o szorstkiej korze, na którą Leta zmuszona była wpaść tyłem. Smukłe palce zacisnęły się kurczowo na krągłości biodra, kiedy druga dłoń zatapiała się w miękkich włosach, opuszkami sunąc po karku, zaś kciukiem po linii szczęki, chcąc unieść ją wyżej, zadrzeć podbródek, przybliżyć usta. Bez ostrzeżenia przytykał do nich wargi, siląc się na niemożliwy do utrzymania spokój - kapitulował już po pierwszym łagodnym muśnięciu, zatapiając się całkowicie w impulsywnej naturze pożądania i tęsknoty, tak bardzo sprzężonej z sercem. Zapominał się przy niej z łatwością, zbyt niebezpiecznie dzieląc rozhulaną namiętność na zaróżowionych płatkach ust, nie dawał wytchnienia, zabiegał o więcej. Im dalej - tym trudniej; jakim cudem echo wątpliwości przedarło się przez gwałtowność? Pod wpływem niewyraźnych podszeptów zdołał przerwać pocałunek, wyprostować się i oprzeć czołem o korę, pobudzając struny głosowe do śmiechu. Liczył na spuszczenie napięcia, ale nie, nadal nie, zresztą ciało zdradzało go już tak dosłownie, że bardziej się nie dało. - Leta, u licha, co cię podkusiło żeby cisnąć tam to zielsko? - przecież to zielsko było winne, nie oni, nie naturalne ciągoty - tylko magiczne chwasty, pierdolona trwa! Ciepły oddech mrowił, rozchodził się po szyi krótkimi falami - sam spróbował odetchnąć głęboko, szukając sił na ostudzenie entuzjazmu, ale potrzebował w tym pomocy - jasnych granic, wypowiedzianych, nieprzekraczalnych linii.
- Namąciłaś - sama, zupełnie sama, bo przecież nie on wrzucał kadzidło do ognia, był niewinny - więc teraz będziesz grzeczna - nie tak planował brzmieć, nie tak, o zgrozo! Instynkty przegoniły rozum o dwa kroki i barwiły głos nieprzyzwoitością, dlatego czuł się w obowiązku naprostowania pewnych kwestii. Kluczowych. - Każ mi przestać, powiedz nie - wychrypiał, z trudem odrywając dłoń z kobiecego biodra - na wszelki wypadek oparł łokieć o pień i przeplótł palce z własnymi włosami, żeby przypadkiem nie kusiło, ale na wyplątanie drugiej dłoni, zatopionej wciąż w kasztanowych kaskadach, sił nie wystarczyło. Szukał sposobów, pomysłów, czegokolwiek zdolnego otrzeźwić rozpalone zmysły. Zimna morska woda? Tego im było trzeba? Materiału przylegającego ciasno do mokrych ciał? Każda myśl lgnęła do Lety, zlatywały się trzepocząc skrzydłami, jak ćmy do światła - nieważne jak daleko próbował je wysłać.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Smugi krwi układającej się w rozmazane wzory rąk przywodziły na myśl złowrogie światło komety. Kiedy mężczyzn takich jak Jasper mogło wykończyć migotliwe, szmaragdowe ostrze czarnomagicznej inkantacji, a zbójów takich jak Victor bez trudu łamały silniejsze pięści, znać było, że każdego dało się skrzywdzić. Erynie łypały na nici przeznaczenia z zaostrzonymi nożycami i nic nie było w stanie przebłagać ich do zmiany decyzji, jeśli takową podjęły - a to boleśnie przypominało mi o własnej niemocy w próbach ochrony Orpheusa przed światem, na który przyszedł. Nie obroni go Jasper, nie obroni go Victor, Hector co najwyżej spyta o samopoczucie w zetknięciu z bezdennie czarnymi oczodołami zaglądającej mu do serca śmierci, nie obroni go nikt. Po odejściu męża łatkę najsilniejszego podpięłam pod portret Victora, widząc go jednak zgniecionego jak śliwkę, słaniającego się na nogach, poniżonego i zmęczonego, zdałam sobie sprawę z nierozsądnego zawierzenia w otaczający nas parasol bezpieczeństwa, zdolny odeprzeć ostrzał złowróżbnych wyroków. Te myśli przysłoniły mi dźwięk podejrzliwego zmartwienia wczepiony w głos Argusa, uśmiechnęłam się cierpko, przepełniona goryczą, odpowiadając najpierw długim, rozwlekłym westchnieniem; spojrzenie zaległo w płomieniach leniwie pełgających po węglach. W perspektywie wczorajszego dnia nawet skrzypiące piski dostrajanego przez niego instrumentu wydawały mi się słodkie i harmonijne.
- Nie moje - sprecyzowałam po dłuższym momencie milczenia. Po co w ogóle zaczynałam ten temat? Nie zrobiłabym tego, gdybym nie miała pewności, że Argus tego nie zlekceważy. Aroganckie kuksańce sarkazmu i zaczepności bledły, kiedy w polu widzenia klarowała się potrzeba zachowania powagi, potrafił tego dokonać, co udowodnił mi niejeden raz. - Mojego brata. Z drugim bratem spędzaliśmy popołudnie u mnie w Dolinie, kiedy zjawił się na progu Ula zalany krwią i połamany. Świeżo poznani koledzy w delikatny sposób wyrazili swoją dezaprobatę - mruknęłam niechętnie, z kroplą jadu zgubioną w tonie głosu. Przywiedziona do karku dłoń nacisnęła na odnalezione tam mięśnie, rozganiając skłębione napięcie, ale żaden impuls nie pozbyłby się wręcz permanentnego bólu nieustannej sztywności, która zogniskowała się w tym miejscu po śmierci Jaspera. Myśl o tym, że mogłabym stracić kolejnego mężczyznę rozżarzała mnie od środka gorącem innego rodzaju - przerażeniem, niemym oczekiwaniem na najgorsze. - Nieważne - syknęłam nagle, bardziej do własnych obaw, niż by na zawsze uciąć temat. Opuszki palców nie pamiętały już błogości, kiedy przesuwałam je z własnej szyi na chropowatą powierzchnię kory, znacznie bardziej odpowiednią do wypełniających mnie cierni niż miękka skóra. Spękane kotliny brązowiły palce zapoznające się z pniem, z kolei oczy rozmyślnie unikały spojrzenia Argusa, jakbym spodziewała się, że ten wytknie mi głupotę zaczynania rozmowy, której wcale nie chciałam kontynuować. Miałby rację. Skąd pomysł, że mogłam żywić do niego tak silne zaufanie? A nawet jeśli, miał własne problemy i własne demony, ciągnące się za nim jak cień. Problemy, których skrawek odsłonił lakonicznym, acz zrozumiałym wytłumaczeniem swojej samotności. Kiwnęłam głową, sycąc nozdrza głębokim zapachem lasu. - Słowa prawdziwego ojca - podsumowałam szeptem, ze wzrokiem wciąż utkwionym w palenisku. Ta rola nie była mu pisana, lecz mimo to wypełnił opustoszałe buty rodzica tak dobrze, jak potrafił, a to było godne uznania. - Jak się bawi? - spytałam, dziewczynka tak miła i wrażliwa zasługiwała na same piękne chwile, szczególnie przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. - Puszczała już wianek? - kąciki ust drgnęły delikatnie ku górze, niemal niedostrzegalnie. Gdyby Orpheus zdawał sobie sprawę z wagi tej tradycji, życzyłabym sobie, żeby właśnie za wiankiem Penny rozglądał się na nabrzeżu.
Choć wierzyłam, że nic nie będzie w stanie rozgonić nagle zstępującej na mnie melancholii, kadzidlany dym odwiódł myśli od gęstej brei podszytej smutkiem i żałobą zgryzoty. Błogość wyłapywana z powietrza wraz z każdym wdechem sprawiała wręcz wrażenie, jakby wszystko to, co ją poprzedzało, zakrawało o nierealność. Nagle miałam przed sobą zrelaksowanego Argusa, którego włosy w ciepłym świetle światła zyskały refleksy roztańczonej rudości; jego uśmiechy dekoncentrowały od przygnębienia, zapraszając umysł w kanwy niewinnych dwuznaczności, rozpędzając burzowe chmury znad głów. - Czyli mole i ty zapewnicie mi podobną skalę przeżyć? W takim razie nie wiem czy gra jest warta świeczki - skontrowałam po cichym parsknięciu. W zderzeniu ze sprawdzonymi sposobami Argusa, szkodniki zalęgnięte w szkolnym kantorku nie miały szans utrzymać się na linii frontu zbyt długo, jeszcze tego więc brakowało, by on wytrzymać miał tyle samo. Co to za zbrodnia zrodzona z pasji, którą spotkałby zbyt rychły koniec? Byłabym skłonna wręcz założyć, że wytrwałby ponad moje siły, byle udowodnić, że może to zrobić i potrafi - a gdybym w końcu uroniła łzę frustracji, zapytałby, czy potrzebuję z jego morderstwem jakiejś pomocy. Taki właśnie był, niepokorny, irytujący, impertynencki. Z lubością wściubiający się pod powierzchnię skóry i rozgaszczający się tam przemożnym ciepłem, dreszczem liżącym rdzeń kręgosłupa, który wygodnie byłoby zrzucić na karb wypełniającego płuca kadzidła, gdyby na dnie świadomości nie oczekiwała myśl, że żaden susz ciśnięty w płomienie nie mógł zreplikować podobnych wrażeń. Zachęcał co najwyżej do ruchu i rozwiązywał języki, torując im drogę do lekkości flirtu, za tym tańcem jednak, za dłońmi poznającymi krzywizny ciał, za oddechami splątanymi ze sobą wstęgą bliskości i za pragnieniem orzącym w silnej woli, staliśmy my sami. Byłam pewna, że słyszał miarowe echo serca szarpiącego się w mojej piersi. Tętent tego dźwięku obezwładniał, napotykając zamrożony wdech, kiedy poczułam jak mizernie zakończyło się życie bariery mającej nas od siebie odgrodzić. Jego wargi sprawiały wrażenie zdolnych do pozostawienia na mojej skórze trwałych tatuaży, wyimaginowanych dowodów przynależności wytwarzanej w ułamkach sekund, które wykradliśmy z otchłani dziwnego przeznaczenia. Chociaż bardzo nie chciałam pozwolić mu poznać, że każdy powłóczysty, niespieszny pocałunek przeszywał mnie nowymi falami gorąca, oblewając nie tyle policzki, co podkreślając intymność skrytą pod żółtym materiałem sukienki, byłam pewna, że w swojej złośliwości Merlin pokazał mu wszystko. Z zapartym tchem przyglądałam się ustom scałowującym z rozżarzonej skóry słonawy smak morskiej bryzy, raz po raz racząc go odpowiedziami wyrytymi w rozedrganym, cichym oddechu. Wręcz bezwolnie odchyliłam głowę. Kasztanowe włosy załaskotały plecy, sięgające niżej w płynnej kaskadzie, podczas gdy ja, niemądra kobieta poddająca się potrzebie, ofiarowałam mu łagodne zagłębienie szyi i linię obojczyków. Brał je dla siebie w pozornej nonszalancji, denerwował mnie, mącił myśli, cwany jak lis, a wygięte w lekki łuk plecy zmuszały mnie do tego, by biodrami napierać na biodra. Stojąc na czubeczkach palców, przytrzymywana przy silnym torsie, czułam się tak rozkosznie podległa. Zależna, skazana na bliskość, z której nie istniała droga ucieczki, a nawet jeśli byłoby inaczej, wiedziałam, że nie ruszyłabym do odwrotu. Rozjaśniał pragnienia, których nie byłam świadoma. Obnażał skoncentrowane wokół niego wyobrażenia, których nie dopuszczałam do głosu. Wykorzystywał je jako budulec męskiego ego, bo przecież nie poszukiwał ich z rozmysłem, nie dążył do tego, bym odpowiedziała na jego własne fantazje, nie mógł ich w sobie mieć - nie wierzyłam w to. Nasza relacja nigdy nie polegała na niespełnionym erotyzmie i do tej pory nie pozwolił mi myśleć, że było inaczej, więc dlaczego, na Merlina, dlaczego wyczuwałam w nim podszyte tęsknotą drżenie szarpiące za struny duszy? Jakby coś dostrajało go na moich oczach, tkając nowe melodie. Drżałam, dociśnięta do niego przez zachłanne dłonie, poddająca się pieszczotom, z gardłem wyschniętym niemal na wióry; przymknięte wcześniej powieki uniosły się ociężale, gdy zmuszałam się do odzyskania kontroli, oblizując spierzchnięte wargi, lecz nawet koniec języka sunący po ustach nie przynosił ukojenia. - Za takie umizgi powinieneś stracić głowę - wymruczałam w naganie, wolną dłonią mknąc przez wysokość jego torsu, przez szyję aż do podbródka, na którym zakleszczyłam palce, odciągając jego głowę do tyłu. Przestań, Argusie, przestań. A jednak nieważne jak bardzo usiłowałam nasycić gest pewnością odmowy, w rzeczywistości opuszki ocierały się o jego skórę zmysłowo i powoli, niegwałtownie, za to jak leniwie obnażone kocie pazury drażniące skórę w zabawie.
Z oszałamiającym mnie niepocieszeniem opadłam później na stabilność zroszonej trawy, z piętami ułożonymi na dywanie szmaragdowych źdźbeł. Czy to oznaczało rychły koniec tego tańca? Obrócił mnie w piruecie, rdzawe włosy musnęły jego tors, ciała kołysały się w odnowionej niewinności zwyczajnej choreografii, lekkiej, skocznej i beztroskiej, podkreślającej normalność zastygłą między woźnym z małej lokalnej lecznicy i nauczycielką z małej lokalnej szkoły. Tak właśnie powinno być - taniec, tylko taniec, pozbawiony lubieżnej gorączki mieszającej myśli. Przez moment cieszyłam oddech stygnącym opanowaniem, wierząc, że wreszcie poszedł po rozum do głowy i zdecydował się opamiętać, lecz wtedy świat ciągnął mnie już ku pobliskiemu drzewu, drapiąc odsłoniętą skórę surowością kory. A potem był już tylko pocałunek. Gwałtownie wdzierający się do ust język, który odbierał mi dech, a który napotykałam bez oporu, płomiennie, z pragnieniem i odżywającą intensywnością; całowałam go w potrzasku, palce wplatając w złotą koronę zmierzwionych włosów, podczas gdy druga dłoń osiadła na jego talii, bezwstydnie, choć dyskretnie wsuwając się poza rąbek koszuli. Jego skóra była tak ciepła, jak się spodziewałam. Paznokcie drasnęły jej powierzchnię, pozostawiając po sobie blade czerwone prążki. Nawet gdy przerwał pocałunek i odsunął ode mnie twarz, sięgnęłam do jego głowy i naparłam dłonią na brodę, zmuszając go, by znów na mnie spojrzał. Chciałam jego oczu, tych błękitnych okręgów pełnych zamroczonego żądania. - Obwiniasz zielsko o swoje słabości? - podjęłam cicho, cofając dłoń od gorąca jego ciała i przesuwając palce z powrotem na bezpieczną tkaninę. Wciąż, mimo wszystko, nie wierzyłam, że jego pieszczoty były prawdziwe - nie jedynie złośliwe i zaczepne, powstałe z głupiego żartu. Drżałam, przywarta do drzewa i do niego, emanującego duszną namiętnością; wątpiłam, a mimo to nie mogłam odejść, nie kiedy szpikował wyobraźnię nieprzyzwoitą komendą, wyrywającą z gardła pełne przyjemności sapnięcie. Będziesz grzeczna. Ciało żarzyło się podnieceniem, czułam napięcie smagające wnętrze ud i zacieśniające się wokół płuc, a choć jego odsunięta dłoń pozostawiła po sobie dziwną pustkę, przesunęłam się tak, by znów napotkać jego biodra w napastliwej ciasnoście. Czy naprawdę liczył, że będę silna tam, gdzie on zawodził? Że wzbronię się przed przyjemnością, której tak domagało się nagle moje wnętrze? Pragnęłam go, cholera, i przynajmniej byłam skłonna przyznać, że nie było to winą kadzidła. - Tchórz - syknęłam płomiennie i sięgnęłam do jego karku, zmuszając, by zniżył się ku mnie, pozostawiając ucho chłonne na szepty. - Nie masz odwagi dokończyć tego, co zacząłeś? Potrzebujesz mojego usprawiedliwienia takiej niemocy? - ciągnęłam, owiewając płatek ciepłym oddechem. - Dobrze. Niech będzie. Nie jestem zwierzęciem, żeby oddawać ci się pod drzewem, Argusie Filch - całą siłę woli kosztowało mnie to stwierdzenie, zakończone koniuszkiem języka delikatnie muskającym jego skórę, zanim cofnęłam głowę i oparłam ją o pień, patrząc nie na niego, a na rozsiane na atramentowym niebie gwiazdy, jakby ich obecność mogła uspokoić rozgrzane wnętrze, wrzeszczące, bym mu nie odmawiała, a bym domagała się więcej. Sam jednak dokonał tego wyboru. Sam nie potrafił sięgnąć po pełnię swojego pragnienia, sam bawił się mną i pozostawiał mnie pragnącą. - Muszę już iść - oświadczyłam cicho, słabo, obie dłonie zaciskając na spękanej korze. Wystarczyłby jeden dotyk, bym prosiła go o kolejną pieszczotę; jeden oddech błądzący po skórze, bym sama sięgnęła do połów sukienki i uniosła je w zaproszeniu. To nie mogło się stać. Przymknęłam na chwilę powieki, lecz jeszcze nie uciekłam, po raz ostatni ocierając się ciałem o jego naprężoną sylwetkę, w ostatnim wyzwaniu lub swoistym pożegnaniu. - Miłego Lughnasadh - ledwo wybrzmiewający szept starł się z nieco donośniejszym echem muzyki dobiegającej z plaży. Czy ty rozumiesz, Argusie, ile mnie to kosztuje? Spopielająca mnie żądza najwyraźniej miała pozostać niezaspokojona, powinnam wytracić ją na długim spacerze lub jeszcze dłuższym pływaniu w morzu, zanim wrócę do syna i zabiorę go z powrotem do Doliny. Bez Argusa, bez jego dłoni, bez jego bliskości. Zdławiłam gulę formującą się w gardle i odepchnęłam się lekko od drzewa, napotykając przed sobą jego sylwetkę, która mogła, acz nie musiała wcale powstrzymać mnie przed odejściem.
- Nie moje - sprecyzowałam po dłuższym momencie milczenia. Po co w ogóle zaczynałam ten temat? Nie zrobiłabym tego, gdybym nie miała pewności, że Argus tego nie zlekceważy. Aroganckie kuksańce sarkazmu i zaczepności bledły, kiedy w polu widzenia klarowała się potrzeba zachowania powagi, potrafił tego dokonać, co udowodnił mi niejeden raz. - Mojego brata. Z drugim bratem spędzaliśmy popołudnie u mnie w Dolinie, kiedy zjawił się na progu Ula zalany krwią i połamany. Świeżo poznani koledzy w delikatny sposób wyrazili swoją dezaprobatę - mruknęłam niechętnie, z kroplą jadu zgubioną w tonie głosu. Przywiedziona do karku dłoń nacisnęła na odnalezione tam mięśnie, rozganiając skłębione napięcie, ale żaden impuls nie pozbyłby się wręcz permanentnego bólu nieustannej sztywności, która zogniskowała się w tym miejscu po śmierci Jaspera. Myśl o tym, że mogłabym stracić kolejnego mężczyznę rozżarzała mnie od środka gorącem innego rodzaju - przerażeniem, niemym oczekiwaniem na najgorsze. - Nieważne - syknęłam nagle, bardziej do własnych obaw, niż by na zawsze uciąć temat. Opuszki palców nie pamiętały już błogości, kiedy przesuwałam je z własnej szyi na chropowatą powierzchnię kory, znacznie bardziej odpowiednią do wypełniających mnie cierni niż miękka skóra. Spękane kotliny brązowiły palce zapoznające się z pniem, z kolei oczy rozmyślnie unikały spojrzenia Argusa, jakbym spodziewała się, że ten wytknie mi głupotę zaczynania rozmowy, której wcale nie chciałam kontynuować. Miałby rację. Skąd pomysł, że mogłam żywić do niego tak silne zaufanie? A nawet jeśli, miał własne problemy i własne demony, ciągnące się za nim jak cień. Problemy, których skrawek odsłonił lakonicznym, acz zrozumiałym wytłumaczeniem swojej samotności. Kiwnęłam głową, sycąc nozdrza głębokim zapachem lasu. - Słowa prawdziwego ojca - podsumowałam szeptem, ze wzrokiem wciąż utkwionym w palenisku. Ta rola nie była mu pisana, lecz mimo to wypełnił opustoszałe buty rodzica tak dobrze, jak potrafił, a to było godne uznania. - Jak się bawi? - spytałam, dziewczynka tak miła i wrażliwa zasługiwała na same piękne chwile, szczególnie przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. - Puszczała już wianek? - kąciki ust drgnęły delikatnie ku górze, niemal niedostrzegalnie. Gdyby Orpheus zdawał sobie sprawę z wagi tej tradycji, życzyłabym sobie, żeby właśnie za wiankiem Penny rozglądał się na nabrzeżu.
Choć wierzyłam, że nic nie będzie w stanie rozgonić nagle zstępującej na mnie melancholii, kadzidlany dym odwiódł myśli od gęstej brei podszytej smutkiem i żałobą zgryzoty. Błogość wyłapywana z powietrza wraz z każdym wdechem sprawiała wręcz wrażenie, jakby wszystko to, co ją poprzedzało, zakrawało o nierealność. Nagle miałam przed sobą zrelaksowanego Argusa, którego włosy w ciepłym świetle światła zyskały refleksy roztańczonej rudości; jego uśmiechy dekoncentrowały od przygnębienia, zapraszając umysł w kanwy niewinnych dwuznaczności, rozpędzając burzowe chmury znad głów. - Czyli mole i ty zapewnicie mi podobną skalę przeżyć? W takim razie nie wiem czy gra jest warta świeczki - skontrowałam po cichym parsknięciu. W zderzeniu ze sprawdzonymi sposobami Argusa, szkodniki zalęgnięte w szkolnym kantorku nie miały szans utrzymać się na linii frontu zbyt długo, jeszcze tego więc brakowało, by on wytrzymać miał tyle samo. Co to za zbrodnia zrodzona z pasji, którą spotkałby zbyt rychły koniec? Byłabym skłonna wręcz założyć, że wytrwałby ponad moje siły, byle udowodnić, że może to zrobić i potrafi - a gdybym w końcu uroniła łzę frustracji, zapytałby, czy potrzebuję z jego morderstwem jakiejś pomocy. Taki właśnie był, niepokorny, irytujący, impertynencki. Z lubością wściubiający się pod powierzchnię skóry i rozgaszczający się tam przemożnym ciepłem, dreszczem liżącym rdzeń kręgosłupa, który wygodnie byłoby zrzucić na karb wypełniającego płuca kadzidła, gdyby na dnie świadomości nie oczekiwała myśl, że żaden susz ciśnięty w płomienie nie mógł zreplikować podobnych wrażeń. Zachęcał co najwyżej do ruchu i rozwiązywał języki, torując im drogę do lekkości flirtu, za tym tańcem jednak, za dłońmi poznającymi krzywizny ciał, za oddechami splątanymi ze sobą wstęgą bliskości i za pragnieniem orzącym w silnej woli, staliśmy my sami. Byłam pewna, że słyszał miarowe echo serca szarpiącego się w mojej piersi. Tętent tego dźwięku obezwładniał, napotykając zamrożony wdech, kiedy poczułam jak mizernie zakończyło się życie bariery mającej nas od siebie odgrodzić. Jego wargi sprawiały wrażenie zdolnych do pozostawienia na mojej skórze trwałych tatuaży, wyimaginowanych dowodów przynależności wytwarzanej w ułamkach sekund, które wykradliśmy z otchłani dziwnego przeznaczenia. Chociaż bardzo nie chciałam pozwolić mu poznać, że każdy powłóczysty, niespieszny pocałunek przeszywał mnie nowymi falami gorąca, oblewając nie tyle policzki, co podkreślając intymność skrytą pod żółtym materiałem sukienki, byłam pewna, że w swojej złośliwości Merlin pokazał mu wszystko. Z zapartym tchem przyglądałam się ustom scałowującym z rozżarzonej skóry słonawy smak morskiej bryzy, raz po raz racząc go odpowiedziami wyrytymi w rozedrganym, cichym oddechu. Wręcz bezwolnie odchyliłam głowę. Kasztanowe włosy załaskotały plecy, sięgające niżej w płynnej kaskadzie, podczas gdy ja, niemądra kobieta poddająca się potrzebie, ofiarowałam mu łagodne zagłębienie szyi i linię obojczyków. Brał je dla siebie w pozornej nonszalancji, denerwował mnie, mącił myśli, cwany jak lis, a wygięte w lekki łuk plecy zmuszały mnie do tego, by biodrami napierać na biodra. Stojąc na czubeczkach palców, przytrzymywana przy silnym torsie, czułam się tak rozkosznie podległa. Zależna, skazana na bliskość, z której nie istniała droga ucieczki, a nawet jeśli byłoby inaczej, wiedziałam, że nie ruszyłabym do odwrotu. Rozjaśniał pragnienia, których nie byłam świadoma. Obnażał skoncentrowane wokół niego wyobrażenia, których nie dopuszczałam do głosu. Wykorzystywał je jako budulec męskiego ego, bo przecież nie poszukiwał ich z rozmysłem, nie dążył do tego, bym odpowiedziała na jego własne fantazje, nie mógł ich w sobie mieć - nie wierzyłam w to. Nasza relacja nigdy nie polegała na niespełnionym erotyzmie i do tej pory nie pozwolił mi myśleć, że było inaczej, więc dlaczego, na Merlina, dlaczego wyczuwałam w nim podszyte tęsknotą drżenie szarpiące za struny duszy? Jakby coś dostrajało go na moich oczach, tkając nowe melodie. Drżałam, dociśnięta do niego przez zachłanne dłonie, poddająca się pieszczotom, z gardłem wyschniętym niemal na wióry; przymknięte wcześniej powieki uniosły się ociężale, gdy zmuszałam się do odzyskania kontroli, oblizując spierzchnięte wargi, lecz nawet koniec języka sunący po ustach nie przynosił ukojenia. - Za takie umizgi powinieneś stracić głowę - wymruczałam w naganie, wolną dłonią mknąc przez wysokość jego torsu, przez szyję aż do podbródka, na którym zakleszczyłam palce, odciągając jego głowę do tyłu. Przestań, Argusie, przestań. A jednak nieważne jak bardzo usiłowałam nasycić gest pewnością odmowy, w rzeczywistości opuszki ocierały się o jego skórę zmysłowo i powoli, niegwałtownie, za to jak leniwie obnażone kocie pazury drażniące skórę w zabawie.
Z oszałamiającym mnie niepocieszeniem opadłam później na stabilność zroszonej trawy, z piętami ułożonymi na dywanie szmaragdowych źdźbeł. Czy to oznaczało rychły koniec tego tańca? Obrócił mnie w piruecie, rdzawe włosy musnęły jego tors, ciała kołysały się w odnowionej niewinności zwyczajnej choreografii, lekkiej, skocznej i beztroskiej, podkreślającej normalność zastygłą między woźnym z małej lokalnej lecznicy i nauczycielką z małej lokalnej szkoły. Tak właśnie powinno być - taniec, tylko taniec, pozbawiony lubieżnej gorączki mieszającej myśli. Przez moment cieszyłam oddech stygnącym opanowaniem, wierząc, że wreszcie poszedł po rozum do głowy i zdecydował się opamiętać, lecz wtedy świat ciągnął mnie już ku pobliskiemu drzewu, drapiąc odsłoniętą skórę surowością kory. A potem był już tylko pocałunek. Gwałtownie wdzierający się do ust język, który odbierał mi dech, a który napotykałam bez oporu, płomiennie, z pragnieniem i odżywającą intensywnością; całowałam go w potrzasku, palce wplatając w złotą koronę zmierzwionych włosów, podczas gdy druga dłoń osiadła na jego talii, bezwstydnie, choć dyskretnie wsuwając się poza rąbek koszuli. Jego skóra była tak ciepła, jak się spodziewałam. Paznokcie drasnęły jej powierzchnię, pozostawiając po sobie blade czerwone prążki. Nawet gdy przerwał pocałunek i odsunął ode mnie twarz, sięgnęłam do jego głowy i naparłam dłonią na brodę, zmuszając go, by znów na mnie spojrzał. Chciałam jego oczu, tych błękitnych okręgów pełnych zamroczonego żądania. - Obwiniasz zielsko o swoje słabości? - podjęłam cicho, cofając dłoń od gorąca jego ciała i przesuwając palce z powrotem na bezpieczną tkaninę. Wciąż, mimo wszystko, nie wierzyłam, że jego pieszczoty były prawdziwe - nie jedynie złośliwe i zaczepne, powstałe z głupiego żartu. Drżałam, przywarta do drzewa i do niego, emanującego duszną namiętnością; wątpiłam, a mimo to nie mogłam odejść, nie kiedy szpikował wyobraźnię nieprzyzwoitą komendą, wyrywającą z gardła pełne przyjemności sapnięcie. Będziesz grzeczna. Ciało żarzyło się podnieceniem, czułam napięcie smagające wnętrze ud i zacieśniające się wokół płuc, a choć jego odsunięta dłoń pozostawiła po sobie dziwną pustkę, przesunęłam się tak, by znów napotkać jego biodra w napastliwej ciasnoście. Czy naprawdę liczył, że będę silna tam, gdzie on zawodził? Że wzbronię się przed przyjemnością, której tak domagało się nagle moje wnętrze? Pragnęłam go, cholera, i przynajmniej byłam skłonna przyznać, że nie było to winą kadzidła. - Tchórz - syknęłam płomiennie i sięgnęłam do jego karku, zmuszając, by zniżył się ku mnie, pozostawiając ucho chłonne na szepty. - Nie masz odwagi dokończyć tego, co zacząłeś? Potrzebujesz mojego usprawiedliwienia takiej niemocy? - ciągnęłam, owiewając płatek ciepłym oddechem. - Dobrze. Niech będzie. Nie jestem zwierzęciem, żeby oddawać ci się pod drzewem, Argusie Filch - całą siłę woli kosztowało mnie to stwierdzenie, zakończone koniuszkiem języka delikatnie muskającym jego skórę, zanim cofnęłam głowę i oparłam ją o pień, patrząc nie na niego, a na rozsiane na atramentowym niebie gwiazdy, jakby ich obecność mogła uspokoić rozgrzane wnętrze, wrzeszczące, bym mu nie odmawiała, a bym domagała się więcej. Sam jednak dokonał tego wyboru. Sam nie potrafił sięgnąć po pełnię swojego pragnienia, sam bawił się mną i pozostawiał mnie pragnącą. - Muszę już iść - oświadczyłam cicho, słabo, obie dłonie zaciskając na spękanej korze. Wystarczyłby jeden dotyk, bym prosiła go o kolejną pieszczotę; jeden oddech błądzący po skórze, bym sama sięgnęła do połów sukienki i uniosła je w zaproszeniu. To nie mogło się stać. Przymknęłam na chwilę powieki, lecz jeszcze nie uciekłam, po raz ostatni ocierając się ciałem o jego naprężoną sylwetkę, w ostatnim wyzwaniu lub swoistym pożegnaniu. - Miłego Lughnasadh - ledwo wybrzmiewający szept starł się z nieco donośniejszym echem muzyki dobiegającej z plaży. Czy ty rozumiesz, Argusie, ile mnie to kosztuje? Spopielająca mnie żądza najwyraźniej miała pozostać niezaspokojona, powinnam wytracić ją na długim spacerze lub jeszcze dłuższym pływaniu w morzu, zanim wrócę do syna i zabiorę go z powrotem do Doliny. Bez Argusa, bez jego dłoni, bez jego bliskości. Zdławiłam gulę formującą się w gardle i odepchnęłam się lekko od drzewa, napotykając przed sobą jego sylwetkę, która mogła, acz nie musiała wcale powstrzymać mnie przed odejściem.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Westchnienie wybrzmiało trudem, prawdziwym ciężarem, czymś instynktownie dla niego zrozumiałym, dlatego dawał kobiecie czas, nienachalnie wypełniając tło przyciszonym brzdękiem. Całkowita cisza zawsze wydawała mu się krępująca i zbyt napięta, jakby słowa następujące po niej miały nieść dodatkowy balast. Nigdy nie wnikał, skąd brało się takie przeświadczenie, ale przypominało odruch obronny przed ojcowską tyradą, dla której zawsze należało wygłuszyć błogie dźwięki, by mogła zdominować melodię domowego piekła - wyglądało na to, że Leta miała okazję się w takim znaleźć. Brwi drgnęły lekko w zastanowieniu i prędkiej weryfikacji rzeczywistości, poza niechętnym tonem dzieliła się z nim cząstką życia, o jakiej nie miał pojęcia, istnieniem rodziny, nie przeszłej, nie takiej, która wypierała się i odrzucała ją, jak byle odpad; rodziny, która utrzymywała z nią kontakt, pojawiała się w Ulu i spędzała z nią czas. Może miała szczęście, urodziła się pod mało konserwatywnym nazwiskiem, miała mugolskie korzenie? Jak Kerstin, której siostrę spotkał na brzegu, a która mimo otwartej kłótni musiała być jej bliska - nie mógł wykluczyć takiej możliwości, lecz coś mu nie grało, zgrzytało z wyobrażeniami, jakie miał na temat Lety, z tym niewyjaśnionym porozumieniem, trudnym do ubrania w słowa. Nie żeby skupiał się na nich przesadnie, podobieństwo charakterów i bliżej nieokreślone emocje podpowiadały mu, że mogą mieć także podobne historie, ale czy stało za tym coś konkretnego, coś więcej niż podejrzenia? Niekoniecznie. Bez znaczenia, stwierdził prędko, zamiast pochylać się na domysłach powinien skoncentrować się na tym, co miała do powiedzenia. Przyjrzał się uważnie wewnętrznej walce, dłoni wędrującej po spiętym karku, grymasom wymalowanym na znajomych rysach, owocujących niespodziewanym odwrotem, jakby chciała zbagatelizować coś, czym właśnie się dzieliła i co budziło tyle emocji. Dziwnie znajomy zabieg, na co kompletnie nie zwrócił uwagi.
- No nie wiem - odparł po chwili, bez przekonania nieważnością jej słów. Trudno było stawiać się w rodzinnych butach, jednak swego czasu miał siostrę, o którą szczerze się troszczył i to musiało wystarczyć na krótką sesję empatii - empatii notabene rozbudzonej w nim przez samą Camillę. - Ja bym się wkurwił - wzruszył ramionami, czując, że właściwie trochę się wkurwił, robiło mu się jakoś nieswojo, kiedy wyobrażał sobie Letę zastającą pokiereszowanego brata pod domem. Mimo tego powściągnął ton, nie unosząc się zanadto, brudząc tylko słowa lekkim napięciem. - Zniosło go na twój próg, kiedy próbował trafić do lecznicy? - prychnął, nie żałując ironii. - Co niby miałaś zrobić? Wziąć go pod ramię z Orpheusem i zapierdalać chyżo do uzdrowiciela, poklepać po plecach w międzyczasie? Ile ma lat? - zapytał, spodziewając się rozpiętości z kategorii naście, z góry zakładając, że był po prostu młody - sam święty nie był, lał się na prawo i lewo, zwłaszcza w burzliwym okresie dorastania, ale stawienie się przed Camillą w takim stanie wydawało mu się absurdalne i niepotrzebne. Może dlatego, że żywił do niej zbyt silne uczucia, nie potrafiłby pokazać jej się w upodleniu, nie chciałby truć jej nerwów, nastręczać stresu, przecież potrafił sam o siebie zadbać. Z drugiej strony, jak to się działo, że kiedy cierpiał, chciał być jak najbliżej niej, kojącego głosu i ciepłego spojrzenia? W impulsywnej ocenie nie wziął pod uwagę najbardziej ludzkiego czynnika, wypierał go. - Dobrze, że nie byłaś sama - stwierdził, ze szczerą nadzieją, że drugi z braci myślał logiczniej. Tym sposobem pojęcie rodziny znów formowało się w wypaczoną definicję, życie nadal przelewało je przez szereg doświadczeń i obserwacji; pokreślone ciemnym atramentem, pełne strzelistych znaków zapytania i niewyjaśnionej goryczy wydawało się Argusowi trochę wysłużone, trochę fikcyjne, ale przede wszystkim - nieuchwytne. Ilekroć rzeczywistość konfrontowała go z obrazem przynależności do ciasnego kręgu krewnych, mrużył podejrzliwie oczy, próbując doszukać się złości zawieszonej między ojcem a synem, zawiści sączonej między rodzeństwem, oznak represji, spodziewał się wyraźnej hierarchii, a bliskość właściwie mogłaby w tej zbitce nie istnieć. Z czasem pogląd udało się załagodzić, obmyty falami opiekuńczych kobiet nabierał przyjemniejszych brzmień, szumiał kojącym echem, o ile wiedziało się, które z nadbrzeżnych muszli niosą radosne pieśni, lecz wniosek wysnuty z tej obserwacji wzbudzał więcej niepokoju niż ulgi, zwłaszcza w perspektywie najbliższych lat. Włos jeżył się na karku, bo to ojcowie nieśli pierwiastek zepsucia, ojcowie mieli bezwzględne spojrzenia i ciężkie dłonie, ojcowie zaprowadzali porządek, odrzucali słabsze ogniwa ze stada. Dlatego nigdy nie chciał być ojcem, dlatego obiecał sobie, że nigdy nim nie będzie, że nie stanie się Vidarem Borginem, że żadne dziecko nie trafi pod jego opiekę, pod pokrewną twardą rękę i wzburzony głos, pod ojcowskie okrucieństwo, przekleństwo, nie będzie musiał podejmować trudnych decyzji, targających kruchym dziecięcym życiem, prościej te dzieci z miejsca znienawidzić, wykpić, skreślić z przyszłości, lecz Mojry drwiły ze składanych sobie obietnic, za nic miały zacięte postanowienia. Pchały przeznaczenie prosto w ręce, nie zadowalały się byle dzieckiem, byle wpadką z lat młodzieńczego buntu i nieprzemyślanych decyzji - zamiast tego kładły na splamionych dłoniach los osamotnionej Penelope, wybierały istnienie, o które bał się najbardziej. Szept Lety, choć niósł słowa tak ciepłe i życzliwe, wydrapał z niego obezwładniające przerażenie i zwątpienie, zacisnął mięśnie w niepokojącej zapowiedzi porażki i krzywdy, jakie uczyni córce Camilli samym swoim istnieniem. Milczał zbyt długo, pozwalając pytaniom nienaturalnie zawisnąć w powietrzu, kiedy spojrzenie martwo utknęło w nieistniejącym punkcie, w pierwszym lepszym źdźble, na które po chwili opadła pojedyncza iskra. Dopiero ten błysk wytrącił go z mimowolnego zamyślenia i już ganił się w myślach za słabość, szukając neutralnych odpowiedzi.
- Trzeba było ją namawiać - wydusił w końcu, z niezadowoleniem przyjmując brzmienie własnego głosu, nieswoje, niemrawe i zdradzieckie - ale dała się przekonać. Chyba bawi się dobrze. Mam nadzieję - dodał koślawo, z rosnącym zażenowaniem - powinien być pewien, zawsze powinien być pewien. Niewygoda powlekła ramiona, przytłaczając swoim ciężarem, lecz i ten zelżał wkrótce, poddany ulotnemu wytchnieniu.
Przy skrzącym świetle i fascynującej barwie głosu bolączki traciły na istotności, kąciki ust coraz chętniej wyciągały się w prowokacyjnych uśmiechach, nawet śmiech wydawał się naturalny i krystalizował się z lekkością. Skwitował nim pogardliwy komentarz, uroczo wypaczoną interpretację jego własnych słów. Nawet sposoby na mole potrafiła obrócić przeciw niemu, nie traciła przekory konfrontowana z bezwstydnymi sugestiami, na które niejedna kobieta odwróciłaby wzrok w onieśmieleniu, lecz ona trwała, utrzymując spojrzenie w perwersyjnym napięciu, jakby skryła tam swoje cwane plany. On zaś widział, że chętnie wcieliłaby je w życie. - Biorąc pod uwagę twoje przeszłe przejścia? Zdecydowanie warta świeczki - zapewnił spokojnie, mrużąc oczy bez chełpliwości. - Ale nie każdy porwie się na zbrodnię, naturalnie - wymruczał z pozorną wyrozumiałością, podbarwioną krztą rozczarowania - był przecież szalenie ciekaw, jak zamierzała pociągnąć niecny występek, jak głęboko sięgała determinacja Lety Evans, co czaiło się w zakątkach jej wyobraźni? Ochoczo podsycał ją słowami, z konsekwencją pielęgnował iluzję dystansu, mimo niecierpliwości wdzierającej się pod opuszki palców, a ona nie była mu dłużna, w odwecie przeszywała usta nieznośnym pragnieniem wyprawy w nieznane, mrowiła fascynacją i bez przeszkód rozpraszała ją po ciele ukradkowym spojrzeniem, pozornie zbłądzoną dłonią i zniewalającą ekspresją drżącą na roztańczonym ciele. Pokornie ulegał chwili, poddawał się jej z nieskrywaną przyjemnością, nie protestując zanadto, gdy myśli płynęły wartko w jasnym kierunku, żarliwie oplatane wokół wolności. W przeciwieństwie do powolnego tempa pozostawianych na skórze pocałunków, umysł pędził, wyprzedzał rozum i postawione dotychczas granice; przez kilka chwil nie istniały, zniknęły w lekkości przeczucia, że wszystko jest na swoim miejscu, że kiedy było tak dobrze, nie mogło być przecież źle, że to właściwe, jedyne wyjście i powinien brnąć dalej, dociekać i tonąć we wszechogarniającej bliskości, uwalniać stłumione pragnienia, być bliżej i wyraźniej, zagarniać łapczywie to, co sprawiało, że czuł się tak żywy i kompletny.
- Motyw zbrodni, jak malowany - szept drażnił rozpaloną skórę, jeszcze wolny od wątpliwości i niewygodnych decyzji, lecz leniwy protest wspinał się już po ciele zgrabnym ruchem, opuszkami palców nieprzekonująco walczył o strzępy przyzwoitości, wsuwał się miękkim dotykiem na szyję - dokładnie wtedy, gdy nos trącił łańcuszek wymownie ułożony na kobiecym obojczyku. Ulegała mu, przynosząc odpowiedź na pytanie kierowane do siebie samego w nagłym przebłysku opóźnionego rozsądku - nie uległaby, gdyby nalegał, ulegała już teraz, bo nie przekraczali granicy, ale wybrnęli za nią zanim zdążył się zorientować. Krótkie złudzenie dystansu miało wycofać ich w bezpieczną przestrzeń, nagła ceremonialność wymazać nieokrzesane porywy, a jednak tliło się w nim tyle niezdecydowania, że byle iskra buntu rozhulała zabawę od nowa - w końcu co mu szkodzi, czemu nie, czemu mieliby nie ulec pokusie, czemu nie więcej, czemu nie przez kolejne granice, skoro część już mieli za sobą? Niektóre powody majaczyły na skraju świadomości, trudne do nazwania przeczucia, znaki ostrzegawcze, głęboko uśpione przekonania i poglądy, jeden wielki mętlik, na który nie miał głowy, kiedy dłonie Lety prześlizgiwały się po ciele, składając obietnice zbrodni idealnej, kiedy odpowiadała identycznym zaangażowaniem i niecierpliwie drżała pod jego komendą. Prowadziła na skraj wytrzymałości, wytaczając na skórę drapieżną odpowiedź, którą lada moment mogła prowadzić niżej. Pozornie niewinna śmiała upominać się o więcej i nie chciał, potwornie nie chciał rezygnować z niespodziewanie intensywnej chwili - mimo tego, ponad chaosem klarowały się oczywiste odpowiedzi. Doskonale wiedział, dlaczego nie, z każdym współdzielonym oddechem niepokoje uporczywie próbowały przebić się podszeptami przez donośne pragnienia. Oczywiście, że nie zamierzała nic ułatwiać, nie byłaby przecież sobą. Mięśnie karku spięły się wraz z zaciskaną szczęką, nie poddał się nachalnej dłoni, twardo utrzymał fatalnie przykrą odległość od upragnionych ust i nie dał się namówić na skrzyżowanie spojrzeń, nie pozwalał na złamanie kruchego dystansu, nie tym razem. Umizgi bergamotki z cytryną zdawały się mniej nachalne albo przywykł do nich, gładko wplatając rolę kadzideł w bieg zdarzeń - ciche pytanie wstrząsało nim gwałtowniej niżby sobie życzył, trochę zbyt trafne na beznamiętną ignorancję - obwiniał zielsko o słabości, tak właściwie? Nie, obwiniał zielsko o otępienie i rozproszenie, o spuszczenie gardy, którą świetnie, jak sądził, utrzymywał do tej pory, o zastąpienie wyboru impulsem, pretekst do wyjścia za bezpieczne założenia, na które decydował się w pełnej świadomości, przedkładając rozsądek nad popędami. Tłumił je, owszem, co innego miał do wyboru? Ledwo przeniósł się do Doliny, nieprzygotowany na impet przepychanek z nową rzeczywistością, przytłoczony ciężarem ojcostwa, remontów, nowej pracy i upokorzenia, ledwo wpadł w wir zobowiązań, a wisienka na torcie już czekała - rozmowa w parnej kuchni, pełna gorzkich emocji, przyprawionych błogim poczuciem zrozumienia - ta pogawędka mogłaby przejść w sercu bez echa, lecz nie, zostawiła znak ostrzegawczy, pierwsze szarpnięcie pazurami. Leta wzburzyła wyobraźnię niewinnym wyzwaniem, dając mu przedsmak, pokazując jak skąpym działaniem potrafiła igrać ze strunami wrażliwości. Zaskocz mnie doskonale zapadło w pamięć, nie musiała nawet oblekać słów w lubieżne nuty - zrobił to za nią. Tyle że chęć nie zawsze należało egzekwować, niektóre granice stawiano dla nieprzekraczalności - taki był zamiar, a wykonanie? Parę dni później prowokował ją i rozkoszował się drapieżnym uściskiem sprzeciwu, z arogancją wysłuchiwał o zbrodniach z pasji. Pociągała go, lecz od słabości do działania droga była długa, a on wolał szukać wymówek w zmęczeniu - ratował się nimi, czymś musiał, przecież wtedy był bardziej podatny, a tak bardzo nie chciał przyswajać porażającej ilości szczegółów zgrabnego ciała i kociego charakterku. Na samą myśl o dodatkowych życiowych komplikacjach lęk zaciskał się kurczowo za mostkiem, nie potrzebował tego, nie chciał więcej łańcuchów. Był mistrzem wyparcia własnych potrzeb, Camilla pomogła mu nabrać wprawy i nie pierwszy raz zbierała swoje żniwo w innych relacjach, więc poradzi sobie i teraz, nie?
Nie. Nie z kadzidłem, biorącym z zaskoczenia, nie z palcami sunącymi pod włos.
Dopraszał się zbrodni? To ją dostał, to były dopiero tortury - dojrzałe decyzje dojrzałych ludzi. Niecierpliwym natarciem bioder wydusiła z gardła głęboki, niespokojny oddech, na nowo budząc napięcie - mało tego, dołożyła więcej, nakręcając go przejętą inicjatywą, za blisko, znów bezwstydnie wyciągając pragnienie pod rozgwieżdżone niebo. Sączyła płomienne odzywki, drażniła męską dumę i pozwolił jej na to, uginał się pod naporem kobiecej dłoni, choć z łatwością mógł uniemożliwić jej ten cwany zabieg, odsunąć i zalać chłodem rozpalone ciało. Poddał jej się, lecz nie całkowicie, z karku przeniósł palce niżej, zaplątując w nie łańcuszek, który pociągał ku sobie w ostrzeżeniu - tak przeczuwał, że jej słowa wybrzmią gamą rozsierdzonych emocji. Szkoda, że wcale go to nie zniechęcało. Byłoby prościej. Metal w kształcie hipogryfa zdążył przyjąć ciepło jej ciała, kanty medalionu wpijały się we wnętrze zaciśniętej dłoni.
- Zbyt łatwo ci w życiu, Evans? - warknął, gdy odwoływała się do odwagi. Co to, kurwa, miało być, bo chyba nie odmowa? Na co, do diaska, liczyła i jak to sobie niby wyobrażała? Nie potrafił zrozumieć, co nią kierowało, jak mogła nie widzieć komplikacji sypiących się na łby? Tego nie dało się cofnąć, wymazać. Opamiętałaby się po dziewięciu miesiącach - żałowałaby, rodząc w bólach? Nie mógł do tego dopuścić, nie mógł krzywdzić jej niefrasobliwą decyzją ani plamić jej honoru, ale nie mógł też odciskać piętna na własnym życiu. Mężczyzn tak łatwo stawiało się w bezmyślnych szeregach, przecież tępo ulegali pokusom i w zaślepieniu domagali się zaspokojenia żądz, musieli udowodnić siłę i dominację. Mogła nazywać go tchórzem, ale nikt nie mógł pozbawić go uporu ani wartości, choć w całym bałaganie jaśniała niewygodna myśl - granice stawiał najsilniej przy ludziach, na których mu zależało. Oderwał głowę, gdy tylko poczuł język na własnej skórze - była szybsza, oferując mu kolejny dreszcz. - Zwierzęciem? Piekielnicą zaledwie - syknął, rozluźniając palce zaciskane na medalionie, którego łańcuszek musiał do tej pory nieznośnie wpijać się w kark. I dobrze.
Nie puścił kobiety od razu, lekko oparł się ruchowi ciała odepchniętego od drzewa, tym razem bez błądzenia dłońmi po ciele, bez spojrzeń i sugestii, z niepodważalną decyzją zamkniętą w sfrustrowanym ciele. Była jeszcze jedna sprawa, którą wygłosił cicho, spodziewając się buntu. - Odprowadzę cię. Nie będziesz się snuła sama po lesie.
- No nie wiem - odparł po chwili, bez przekonania nieważnością jej słów. Trudno było stawiać się w rodzinnych butach, jednak swego czasu miał siostrę, o którą szczerze się troszczył i to musiało wystarczyć na krótką sesję empatii - empatii notabene rozbudzonej w nim przez samą Camillę. - Ja bym się wkurwił - wzruszył ramionami, czując, że właściwie trochę się wkurwił, robiło mu się jakoś nieswojo, kiedy wyobrażał sobie Letę zastającą pokiereszowanego brata pod domem. Mimo tego powściągnął ton, nie unosząc się zanadto, brudząc tylko słowa lekkim napięciem. - Zniosło go na twój próg, kiedy próbował trafić do lecznicy? - prychnął, nie żałując ironii. - Co niby miałaś zrobić? Wziąć go pod ramię z Orpheusem i zapierdalać chyżo do uzdrowiciela, poklepać po plecach w międzyczasie? Ile ma lat? - zapytał, spodziewając się rozpiętości z kategorii naście, z góry zakładając, że był po prostu młody - sam święty nie był, lał się na prawo i lewo, zwłaszcza w burzliwym okresie dorastania, ale stawienie się przed Camillą w takim stanie wydawało mu się absurdalne i niepotrzebne. Może dlatego, że żywił do niej zbyt silne uczucia, nie potrafiłby pokazać jej się w upodleniu, nie chciałby truć jej nerwów, nastręczać stresu, przecież potrafił sam o siebie zadbać. Z drugiej strony, jak to się działo, że kiedy cierpiał, chciał być jak najbliżej niej, kojącego głosu i ciepłego spojrzenia? W impulsywnej ocenie nie wziął pod uwagę najbardziej ludzkiego czynnika, wypierał go. - Dobrze, że nie byłaś sama - stwierdził, ze szczerą nadzieją, że drugi z braci myślał logiczniej. Tym sposobem pojęcie rodziny znów formowało się w wypaczoną definicję, życie nadal przelewało je przez szereg doświadczeń i obserwacji; pokreślone ciemnym atramentem, pełne strzelistych znaków zapytania i niewyjaśnionej goryczy wydawało się Argusowi trochę wysłużone, trochę fikcyjne, ale przede wszystkim - nieuchwytne. Ilekroć rzeczywistość konfrontowała go z obrazem przynależności do ciasnego kręgu krewnych, mrużył podejrzliwie oczy, próbując doszukać się złości zawieszonej między ojcem a synem, zawiści sączonej między rodzeństwem, oznak represji, spodziewał się wyraźnej hierarchii, a bliskość właściwie mogłaby w tej zbitce nie istnieć. Z czasem pogląd udało się załagodzić, obmyty falami opiekuńczych kobiet nabierał przyjemniejszych brzmień, szumiał kojącym echem, o ile wiedziało się, które z nadbrzeżnych muszli niosą radosne pieśni, lecz wniosek wysnuty z tej obserwacji wzbudzał więcej niepokoju niż ulgi, zwłaszcza w perspektywie najbliższych lat. Włos jeżył się na karku, bo to ojcowie nieśli pierwiastek zepsucia, ojcowie mieli bezwzględne spojrzenia i ciężkie dłonie, ojcowie zaprowadzali porządek, odrzucali słabsze ogniwa ze stada. Dlatego nigdy nie chciał być ojcem, dlatego obiecał sobie, że nigdy nim nie będzie, że nie stanie się Vidarem Borginem, że żadne dziecko nie trafi pod jego opiekę, pod pokrewną twardą rękę i wzburzony głos, pod ojcowskie okrucieństwo, przekleństwo, nie będzie musiał podejmować trudnych decyzji, targających kruchym dziecięcym życiem, prościej te dzieci z miejsca znienawidzić, wykpić, skreślić z przyszłości, lecz Mojry drwiły ze składanych sobie obietnic, za nic miały zacięte postanowienia. Pchały przeznaczenie prosto w ręce, nie zadowalały się byle dzieckiem, byle wpadką z lat młodzieńczego buntu i nieprzemyślanych decyzji - zamiast tego kładły na splamionych dłoniach los osamotnionej Penelope, wybierały istnienie, o które bał się najbardziej. Szept Lety, choć niósł słowa tak ciepłe i życzliwe, wydrapał z niego obezwładniające przerażenie i zwątpienie, zacisnął mięśnie w niepokojącej zapowiedzi porażki i krzywdy, jakie uczyni córce Camilli samym swoim istnieniem. Milczał zbyt długo, pozwalając pytaniom nienaturalnie zawisnąć w powietrzu, kiedy spojrzenie martwo utknęło w nieistniejącym punkcie, w pierwszym lepszym źdźble, na które po chwili opadła pojedyncza iskra. Dopiero ten błysk wytrącił go z mimowolnego zamyślenia i już ganił się w myślach za słabość, szukając neutralnych odpowiedzi.
- Trzeba było ją namawiać - wydusił w końcu, z niezadowoleniem przyjmując brzmienie własnego głosu, nieswoje, niemrawe i zdradzieckie - ale dała się przekonać. Chyba bawi się dobrze. Mam nadzieję - dodał koślawo, z rosnącym zażenowaniem - powinien być pewien, zawsze powinien być pewien. Niewygoda powlekła ramiona, przytłaczając swoim ciężarem, lecz i ten zelżał wkrótce, poddany ulotnemu wytchnieniu.
Przy skrzącym świetle i fascynującej barwie głosu bolączki traciły na istotności, kąciki ust coraz chętniej wyciągały się w prowokacyjnych uśmiechach, nawet śmiech wydawał się naturalny i krystalizował się z lekkością. Skwitował nim pogardliwy komentarz, uroczo wypaczoną interpretację jego własnych słów. Nawet sposoby na mole potrafiła obrócić przeciw niemu, nie traciła przekory konfrontowana z bezwstydnymi sugestiami, na które niejedna kobieta odwróciłaby wzrok w onieśmieleniu, lecz ona trwała, utrzymując spojrzenie w perwersyjnym napięciu, jakby skryła tam swoje cwane plany. On zaś widział, że chętnie wcieliłaby je w życie. - Biorąc pod uwagę twoje przeszłe przejścia? Zdecydowanie warta świeczki - zapewnił spokojnie, mrużąc oczy bez chełpliwości. - Ale nie każdy porwie się na zbrodnię, naturalnie - wymruczał z pozorną wyrozumiałością, podbarwioną krztą rozczarowania - był przecież szalenie ciekaw, jak zamierzała pociągnąć niecny występek, jak głęboko sięgała determinacja Lety Evans, co czaiło się w zakątkach jej wyobraźni? Ochoczo podsycał ją słowami, z konsekwencją pielęgnował iluzję dystansu, mimo niecierpliwości wdzierającej się pod opuszki palców, a ona nie była mu dłużna, w odwecie przeszywała usta nieznośnym pragnieniem wyprawy w nieznane, mrowiła fascynacją i bez przeszkód rozpraszała ją po ciele ukradkowym spojrzeniem, pozornie zbłądzoną dłonią i zniewalającą ekspresją drżącą na roztańczonym ciele. Pokornie ulegał chwili, poddawał się jej z nieskrywaną przyjemnością, nie protestując zanadto, gdy myśli płynęły wartko w jasnym kierunku, żarliwie oplatane wokół wolności. W przeciwieństwie do powolnego tempa pozostawianych na skórze pocałunków, umysł pędził, wyprzedzał rozum i postawione dotychczas granice; przez kilka chwil nie istniały, zniknęły w lekkości przeczucia, że wszystko jest na swoim miejscu, że kiedy było tak dobrze, nie mogło być przecież źle, że to właściwe, jedyne wyjście i powinien brnąć dalej, dociekać i tonąć we wszechogarniającej bliskości, uwalniać stłumione pragnienia, być bliżej i wyraźniej, zagarniać łapczywie to, co sprawiało, że czuł się tak żywy i kompletny.
- Motyw zbrodni, jak malowany - szept drażnił rozpaloną skórę, jeszcze wolny od wątpliwości i niewygodnych decyzji, lecz leniwy protest wspinał się już po ciele zgrabnym ruchem, opuszkami palców nieprzekonująco walczył o strzępy przyzwoitości, wsuwał się miękkim dotykiem na szyję - dokładnie wtedy, gdy nos trącił łańcuszek wymownie ułożony na kobiecym obojczyku. Ulegała mu, przynosząc odpowiedź na pytanie kierowane do siebie samego w nagłym przebłysku opóźnionego rozsądku - nie uległaby, gdyby nalegał, ulegała już teraz, bo nie przekraczali granicy, ale wybrnęli za nią zanim zdążył się zorientować. Krótkie złudzenie dystansu miało wycofać ich w bezpieczną przestrzeń, nagła ceremonialność wymazać nieokrzesane porywy, a jednak tliło się w nim tyle niezdecydowania, że byle iskra buntu rozhulała zabawę od nowa - w końcu co mu szkodzi, czemu nie, czemu mieliby nie ulec pokusie, czemu nie więcej, czemu nie przez kolejne granice, skoro część już mieli za sobą? Niektóre powody majaczyły na skraju świadomości, trudne do nazwania przeczucia, znaki ostrzegawcze, głęboko uśpione przekonania i poglądy, jeden wielki mętlik, na który nie miał głowy, kiedy dłonie Lety prześlizgiwały się po ciele, składając obietnice zbrodni idealnej, kiedy odpowiadała identycznym zaangażowaniem i niecierpliwie drżała pod jego komendą. Prowadziła na skraj wytrzymałości, wytaczając na skórę drapieżną odpowiedź, którą lada moment mogła prowadzić niżej. Pozornie niewinna śmiała upominać się o więcej i nie chciał, potwornie nie chciał rezygnować z niespodziewanie intensywnej chwili - mimo tego, ponad chaosem klarowały się oczywiste odpowiedzi. Doskonale wiedział, dlaczego nie, z każdym współdzielonym oddechem niepokoje uporczywie próbowały przebić się podszeptami przez donośne pragnienia. Oczywiście, że nie zamierzała nic ułatwiać, nie byłaby przecież sobą. Mięśnie karku spięły się wraz z zaciskaną szczęką, nie poddał się nachalnej dłoni, twardo utrzymał fatalnie przykrą odległość od upragnionych ust i nie dał się namówić na skrzyżowanie spojrzeń, nie pozwalał na złamanie kruchego dystansu, nie tym razem. Umizgi bergamotki z cytryną zdawały się mniej nachalne albo przywykł do nich, gładko wplatając rolę kadzideł w bieg zdarzeń - ciche pytanie wstrząsało nim gwałtowniej niżby sobie życzył, trochę zbyt trafne na beznamiętną ignorancję - obwiniał zielsko o słabości, tak właściwie? Nie, obwiniał zielsko o otępienie i rozproszenie, o spuszczenie gardy, którą świetnie, jak sądził, utrzymywał do tej pory, o zastąpienie wyboru impulsem, pretekst do wyjścia za bezpieczne założenia, na które decydował się w pełnej świadomości, przedkładając rozsądek nad popędami. Tłumił je, owszem, co innego miał do wyboru? Ledwo przeniósł się do Doliny, nieprzygotowany na impet przepychanek z nową rzeczywistością, przytłoczony ciężarem ojcostwa, remontów, nowej pracy i upokorzenia, ledwo wpadł w wir zobowiązań, a wisienka na torcie już czekała - rozmowa w parnej kuchni, pełna gorzkich emocji, przyprawionych błogim poczuciem zrozumienia - ta pogawędka mogłaby przejść w sercu bez echa, lecz nie, zostawiła znak ostrzegawczy, pierwsze szarpnięcie pazurami. Leta wzburzyła wyobraźnię niewinnym wyzwaniem, dając mu przedsmak, pokazując jak skąpym działaniem potrafiła igrać ze strunami wrażliwości. Zaskocz mnie doskonale zapadło w pamięć, nie musiała nawet oblekać słów w lubieżne nuty - zrobił to za nią. Tyle że chęć nie zawsze należało egzekwować, niektóre granice stawiano dla nieprzekraczalności - taki był zamiar, a wykonanie? Parę dni później prowokował ją i rozkoszował się drapieżnym uściskiem sprzeciwu, z arogancją wysłuchiwał o zbrodniach z pasji. Pociągała go, lecz od słabości do działania droga była długa, a on wolał szukać wymówek w zmęczeniu - ratował się nimi, czymś musiał, przecież wtedy był bardziej podatny, a tak bardzo nie chciał przyswajać porażającej ilości szczegółów zgrabnego ciała i kociego charakterku. Na samą myśl o dodatkowych życiowych komplikacjach lęk zaciskał się kurczowo za mostkiem, nie potrzebował tego, nie chciał więcej łańcuchów. Był mistrzem wyparcia własnych potrzeb, Camilla pomogła mu nabrać wprawy i nie pierwszy raz zbierała swoje żniwo w innych relacjach, więc poradzi sobie i teraz, nie?
Nie. Nie z kadzidłem, biorącym z zaskoczenia, nie z palcami sunącymi pod włos.
Dopraszał się zbrodni? To ją dostał, to były dopiero tortury - dojrzałe decyzje dojrzałych ludzi. Niecierpliwym natarciem bioder wydusiła z gardła głęboki, niespokojny oddech, na nowo budząc napięcie - mało tego, dołożyła więcej, nakręcając go przejętą inicjatywą, za blisko, znów bezwstydnie wyciągając pragnienie pod rozgwieżdżone niebo. Sączyła płomienne odzywki, drażniła męską dumę i pozwolił jej na to, uginał się pod naporem kobiecej dłoni, choć z łatwością mógł uniemożliwić jej ten cwany zabieg, odsunąć i zalać chłodem rozpalone ciało. Poddał jej się, lecz nie całkowicie, z karku przeniósł palce niżej, zaplątując w nie łańcuszek, który pociągał ku sobie w ostrzeżeniu - tak przeczuwał, że jej słowa wybrzmią gamą rozsierdzonych emocji. Szkoda, że wcale go to nie zniechęcało. Byłoby prościej. Metal w kształcie hipogryfa zdążył przyjąć ciepło jej ciała, kanty medalionu wpijały się we wnętrze zaciśniętej dłoni.
- Zbyt łatwo ci w życiu, Evans? - warknął, gdy odwoływała się do odwagi. Co to, kurwa, miało być, bo chyba nie odmowa? Na co, do diaska, liczyła i jak to sobie niby wyobrażała? Nie potrafił zrozumieć, co nią kierowało, jak mogła nie widzieć komplikacji sypiących się na łby? Tego nie dało się cofnąć, wymazać. Opamiętałaby się po dziewięciu miesiącach - żałowałaby, rodząc w bólach? Nie mógł do tego dopuścić, nie mógł krzywdzić jej niefrasobliwą decyzją ani plamić jej honoru, ale nie mógł też odciskać piętna na własnym życiu. Mężczyzn tak łatwo stawiało się w bezmyślnych szeregach, przecież tępo ulegali pokusom i w zaślepieniu domagali się zaspokojenia żądz, musieli udowodnić siłę i dominację. Mogła nazywać go tchórzem, ale nikt nie mógł pozbawić go uporu ani wartości, choć w całym bałaganie jaśniała niewygodna myśl - granice stawiał najsilniej przy ludziach, na których mu zależało. Oderwał głowę, gdy tylko poczuł język na własnej skórze - była szybsza, oferując mu kolejny dreszcz. - Zwierzęciem? Piekielnicą zaledwie - syknął, rozluźniając palce zaciskane na medalionie, którego łańcuszek musiał do tej pory nieznośnie wpijać się w kark. I dobrze.
Nie puścił kobiety od razu, lekko oparł się ruchowi ciała odepchniętego od drzewa, tym razem bez błądzenia dłońmi po ciele, bez spojrzeń i sugestii, z niepodważalną decyzją zamkniętą w sfrustrowanym ciele. Była jeszcze jedna sprawa, którą wygłosił cicho, spodziewając się buntu. - Odprowadzę cię. Nie będziesz się snuła sama po lesie.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Ach, gdybyśmy tylko wiedzieli... Gdybyśmy wiedzieli, że całe życie uciekaliśmy przed podobnym cieniem, wyszarpując zębami wyzwolenie z mięśni przeznaczenia - ale nie mieliśmy o tym pojęcia. Wraz z początkiem lipca Hector wspominał mi o dawnym przyjacielu, który zaginął z dnia na dzień, młodym Borginie nagle przepadającym bez śladu w okowach konserwatywnej i drakońskiej rodziny, tymczasem ten chłopiec stał dziś przede mną, okraszony nowym nazwiskiem i nowym losem. Czy kiedykolwiek zatrzymał się, by pomyśleć, jak jego stratę przeżywał ten mały kaleki towarzysz zabaw z dzieciństwa? A co pomyślałabym ja, wiedząc, że wielokrotnie przebywaliśmy pod tym samym dachem, gdy drzemałam w eleganckim wózku w borginowskim salonie, gdzie nasze matki rozmawiały przy herbacie? Co pomyślałabym, zdając sobie sprawę z planu uknutego przez naszych ojców w zaciszu gabinetu wypełnionego głębokim tytoniowym zapachem?
Czy kiedykolwiek mieliśmy dowiedzieć się prawdy?
Spiorunowałam go wzrokiem, nastraszając sierść, kiedy w ten sposób mówił o Victorze. Być może miał rację, lecz dla mnie fakt jego niespodziewanego zjawienia się na progu mojego domu, pchanego instynktem i głęboko zakorzenioną potrzebą zamiast zimnym pragmatyzmem, był wzruszający. Zastanawiałam się czy w ostatnich chwilach życia, gdy w jego popiersie mknęła szmaragdowa smuga śmiercionośnego światła, Jasper zamarzył o podobnej możliwości; czy chciałby pojawić się przede mną po raz ostatni, umierający i tracący siły, z trudem łapiący powietrze do obumierających płuc. Nie zdążył. Nie wrócił. Dom zamajaczył w jego wyobraźni, twarz Orpheusa ociepliła skostniałe z lapidarnego przerażenia serce, zanim nadciągnął na niego permanentny już spokój. Victor jednak - choć nie umierał i naiwnie miałam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie - postąpił wbrew moim przekonaniom i gdy ból smagał jego ciało bulgoczącą lawą, przyszedł do mnie. Pozwolił mi się nim zająć, szczęśliwie lądując przy tym pod uzdrowicielskim skrzydłem Hectora - jakby los ten jeden raz zdecydował się być dla niego łaskawy.
- Ach, no tak. Bo co ja mogę zrobić? Puch marny, pozbawiony magii, słaby? - syknęłam, urażona, wyłuskując z jego słów dokładnie to, czego potrzebowałam, by się złościć. Nieważne co miał na myśli, nieważne, że wcale nie chciał tego powiedzieć, byłam jak tłuczek przecinający powietrze, spragniony sińców i krwi, trwający przy własnej interpretacji. - Bardzo dobrze, że wylądował u mnie, nawet gdybym miała go zawlec do Leśnej Lecznicy przywiązanego do roweru. Bo to dowód zaufania. Najcenniejsze, co można ofiarować drugiemu człowiekowi. I wiek nie ma tu nic do rzeczy, ale jeśli koniecznie musisz wiedzieć, spodziewam się, że jest nawet starszy od ciebie - żachnęłam się płomiennie, z dumnie zadartą brodą. Płomienie tańczące w palenisku ociepliły chłodny błękit tęczówek, nadając mu nieproporcjonalnie ujmującej barwy, głębokiej jak kolor morza rozświetlonego blaskiem zachodzącego słońca. Gotowa gryźć, drapać i warczeć, ostygłam dopiero na brzmienie jego ostatnich słów - dobrze, że nie byłaś sama. Wychylające się z pozornej prozaiki zmartwienie zdusiło mój ogień w zarodku i pokryło piegowate policzki cienką warstewką rumieńca; czy mogło chodzić właśnie o to, o niepokój, o troskę? Od śmierci Jaspera byłam sama, mimo iż gdzieś obok przemykali najbliżsi mi ludzie, krewni i przyjaciele, lecz dopiero niedawno strząsnęłam z kości głębię pokrywającego je szronu depresji i zaczęłam ich zauważać. Pokrętnie i on stał się jednym z nich, samodzielnie torujący sobie drogę na piedestał, czy tego chciałam, czy nie. A z tego powodu i ja nie potrafiłam przejść obojętnie obok cienia nagromadzonego w jego spojrzeniu, obok goryczy wykrzywiającej usta w lekkim grymasie, obok zmarszczki przecinającej eleganckie czoło w odpowiedzi na ojcowską pochwałę. W czym przeszkodziła mu ta rola? Czemu tak się z nią borykał, czemu nie potrafił jej oswoić? Ujarzmić we własnym sercu. Przygryzłam lekko dolną wargę, lecz nie zadałam tego pytania, przeczuwając, że jeśli to zrobię, atmosfera pomiędzy nami zgęstnieje i oziębnie bezpowrotnie. Opuściłam zatem wzrok na rozżarzone węgle w ognisku, chcąc w ten sposób ofiarować mu prywatność z batalią myśli szarpiącą za zwoje umysłu, a kiedy się odezwał, powróciłam nim do jego jakby bledszej twarzy, rozciągając wargi w uśmiechu. Skup się na tym, Argusie. Na tym, że dobrze się bawi.
Parsknięcie niemal samoistnie wydostało się potem z gardła, gdy wspomniał o niefortunnych przeszłych przejściach, jednak i na to nie odpowiedziałam, wpuszczając do płuc obezwładniającą woń bergamotki i trawy cytrynowej, które gnały przez siateczkę żył i wtłaczały błogość w spięte wcześniej mięśnie, odpychając zmartwienie w niepamięć. Nagle nie liczyło się nic ponad to, co miałam przed sobą - ponad naszą małą grę, ponad płomień, który we mnie rozbudzał już nie za sprawą gniewu, a podniecenia, do którego w innych okolicznościach nie zechciałabym nigdy się przyznać. Powłóczyste pocałunki pozostawiały na mojej skórze fantomowe ślady jego warg i przez moment miałam złudną nadzieję, że gdy poranek obmyje mnie z przyprószonego popiołem paleniska wieczoru, wciąż będę w stanie je na sobie dojrzeć. Że prześledzę ścieżkę jego dotyku i powiodę po niej palcem, wprawiając ciało w napięte drżenie przyjemności, tej samej, którą czułam przy nim teraz. Cała moja fizyczność tkała mknącą ku niemu pieśń zaproszenia, prężyła się w akompaniamencie cichych dźwięków satysfakcji, gdy poddawałam się mu bez reszty, plastyczna w jego ramionach, gotowa na każde uniesienie zapisane w gwiazdach niecnej nocy. Zdradzało mnie to niepokorne ciało, nieskoordynowane z rozsądkiem; ekscytacja nabrzmiewała w intymności najpilniej strzeżonych skrawków skóry, lecz sekretu tego nie odkryłby bez zajrzenia pod żółty materiał formujący przywodzącą na myśl słońce sukienkę. Rozkloszowana spódnica wirowała w parnym powietrzu, wiedziona tańcem, który miał nas otrzeźwić, a mimo to zawodziło wszystko, każdy sprawdzony sposób, jakby spajające nas niewidzialne łańcuchy nie mogły zostać poluzowane bez przecięcia nici przeznaczenia błyszczącymi od mocy nożycami trzech prządek. Przyparta do drzewa, kiedy jedyną ucieczką od chropowatej kory była spopielająca mnie bliskość Argusa, w której topiłam wszelkie wahania i wszelkie bolączki, zrozumiałam nagle jak bardzo odpowiadało mi to położenie. Jak było mi wygodnie, będąc skazaną na jego dotyk, na jego pocałunek, na jego gorący oddech pełgający po mojej skórze. Na jego dłonie zawłaszczające sobie to, co do nich nie należało. Rozbudzał uśpioną dotychczas część mojej duszy i jutro to mnie przerazi - jutro, jeszcze nie dziś. Póki co poddawałam się naszej niezapowiedzianej omenem bliskości, łapczywie wikłając jego wargi w pieszczocie splątanych języków, dopóki on, tchórz, słabeusz, delikatniś, nie zdecydował nagle się odsunąć. Uciekł ode mnie ustami, uciekł spojrzeniem, choć wdzięczyłam się i spróbowałam sprowadzić go z powrotem w upojną toksynę żarliwej czułości. Sapnęłam cicho, zdumiona, gdy naparł na łańcuszek zawieszony wokół szyi i pociągnął ku sobie błyszczący materiał, zmuszając mnie do odchylenia głowy do tyłu, gdy w dumnej nagle manierze zdecydowałam, że nie podążę za nim jak wiedziona na smyczy - rozanielona dotychczas twarz zdradzała oznaki wyzwania zamotanego w wici zawziętości.
- Odkąd cię poznałam - ani trochę - odwarknęłam intensywnie, paląco, nieświadoma szlachetności, jaką uzasadniał swoje tchórzostwo. Typowy samiec, wyższe cele, rycerski kodeks, a pod płaszczem heroizmu - chłopięce zagubienie. Naszyjnik wpijał się w skórę szyi, żłobiąc w niej czerwoną pręgę, lecz mocniej zajmowało mnie sztyletowanie go rozjuszonym spojrzeniem, tym bardziej, że w tych błękitnych tarczach nie odnalazłam satysfakcjonującego mnie wahania. Tchórz nagle stało się niedopowiedzeniem, uplasował się gdzieś pośród bezkręgowców i mięczaków, choć byłabym skłonna przyznać, że i one miały w sobie więcej determinacji niż stojący przede mną mężczyzna. Dobrze więc, niech kiśnie w klatce swojego ciała. Niech wmawia sobie, że zrobił to dla mnie. Ja jednak nie potrzebowałam jego szlachetności, ba, nawet nią gardziłam, gdy wymijaliśmy się w lapidarnym muśnięciu obu ciał, gotowi wmusić chłód tam, gdzie wcześniej bez opamiętania szalał ogień. - Nie, nie odprowadzisz - zaprzeczyłam natychmiast, dumnie i kategorycznie. Jeśli sądził, że sprawi mi przyjemność spacerem w zażenowanej, pełnej wyrzutów ciszy, byłam zupełnie zdolna zapewnić sobie takie doznania bez jego udziału, dziękuję bardzo. - Nie martw się, nikt nie połasi się na piekielnicę - syknęłam, poprawiając na szyi błyszczący medalik w kształcie hipogryfa, pełen nieznośnego ciepła, którym nasycił się od mojego ciała, gdy topniałam w ramionach Argusa. Krokiem niemalże gwałtownie prędkim ruszyłam przed siebie w duszną kotarę nocy i ani razu nie obejrzałam się przez ramię.
zt x2
Czy kiedykolwiek mieliśmy dowiedzieć się prawdy?
Spiorunowałam go wzrokiem, nastraszając sierść, kiedy w ten sposób mówił o Victorze. Być może miał rację, lecz dla mnie fakt jego niespodziewanego zjawienia się na progu mojego domu, pchanego instynktem i głęboko zakorzenioną potrzebą zamiast zimnym pragmatyzmem, był wzruszający. Zastanawiałam się czy w ostatnich chwilach życia, gdy w jego popiersie mknęła szmaragdowa smuga śmiercionośnego światła, Jasper zamarzył o podobnej możliwości; czy chciałby pojawić się przede mną po raz ostatni, umierający i tracący siły, z trudem łapiący powietrze do obumierających płuc. Nie zdążył. Nie wrócił. Dom zamajaczył w jego wyobraźni, twarz Orpheusa ociepliła skostniałe z lapidarnego przerażenia serce, zanim nadciągnął na niego permanentny już spokój. Victor jednak - choć nie umierał i naiwnie miałam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie - postąpił wbrew moim przekonaniom i gdy ból smagał jego ciało bulgoczącą lawą, przyszedł do mnie. Pozwolił mi się nim zająć, szczęśliwie lądując przy tym pod uzdrowicielskim skrzydłem Hectora - jakby los ten jeden raz zdecydował się być dla niego łaskawy.
- Ach, no tak. Bo co ja mogę zrobić? Puch marny, pozbawiony magii, słaby? - syknęłam, urażona, wyłuskując z jego słów dokładnie to, czego potrzebowałam, by się złościć. Nieważne co miał na myśli, nieważne, że wcale nie chciał tego powiedzieć, byłam jak tłuczek przecinający powietrze, spragniony sińców i krwi, trwający przy własnej interpretacji. - Bardzo dobrze, że wylądował u mnie, nawet gdybym miała go zawlec do Leśnej Lecznicy przywiązanego do roweru. Bo to dowód zaufania. Najcenniejsze, co można ofiarować drugiemu człowiekowi. I wiek nie ma tu nic do rzeczy, ale jeśli koniecznie musisz wiedzieć, spodziewam się, że jest nawet starszy od ciebie - żachnęłam się płomiennie, z dumnie zadartą brodą. Płomienie tańczące w palenisku ociepliły chłodny błękit tęczówek, nadając mu nieproporcjonalnie ujmującej barwy, głębokiej jak kolor morza rozświetlonego blaskiem zachodzącego słońca. Gotowa gryźć, drapać i warczeć, ostygłam dopiero na brzmienie jego ostatnich słów - dobrze, że nie byłaś sama. Wychylające się z pozornej prozaiki zmartwienie zdusiło mój ogień w zarodku i pokryło piegowate policzki cienką warstewką rumieńca; czy mogło chodzić właśnie o to, o niepokój, o troskę? Od śmierci Jaspera byłam sama, mimo iż gdzieś obok przemykali najbliżsi mi ludzie, krewni i przyjaciele, lecz dopiero niedawno strząsnęłam z kości głębię pokrywającego je szronu depresji i zaczęłam ich zauważać. Pokrętnie i on stał się jednym z nich, samodzielnie torujący sobie drogę na piedestał, czy tego chciałam, czy nie. A z tego powodu i ja nie potrafiłam przejść obojętnie obok cienia nagromadzonego w jego spojrzeniu, obok goryczy wykrzywiającej usta w lekkim grymasie, obok zmarszczki przecinającej eleganckie czoło w odpowiedzi na ojcowską pochwałę. W czym przeszkodziła mu ta rola? Czemu tak się z nią borykał, czemu nie potrafił jej oswoić? Ujarzmić we własnym sercu. Przygryzłam lekko dolną wargę, lecz nie zadałam tego pytania, przeczuwając, że jeśli to zrobię, atmosfera pomiędzy nami zgęstnieje i oziębnie bezpowrotnie. Opuściłam zatem wzrok na rozżarzone węgle w ognisku, chcąc w ten sposób ofiarować mu prywatność z batalią myśli szarpiącą za zwoje umysłu, a kiedy się odezwał, powróciłam nim do jego jakby bledszej twarzy, rozciągając wargi w uśmiechu. Skup się na tym, Argusie. Na tym, że dobrze się bawi.
Parsknięcie niemal samoistnie wydostało się potem z gardła, gdy wspomniał o niefortunnych przeszłych przejściach, jednak i na to nie odpowiedziałam, wpuszczając do płuc obezwładniającą woń bergamotki i trawy cytrynowej, które gnały przez siateczkę żył i wtłaczały błogość w spięte wcześniej mięśnie, odpychając zmartwienie w niepamięć. Nagle nie liczyło się nic ponad to, co miałam przed sobą - ponad naszą małą grę, ponad płomień, który we mnie rozbudzał już nie za sprawą gniewu, a podniecenia, do którego w innych okolicznościach nie zechciałabym nigdy się przyznać. Powłóczyste pocałunki pozostawiały na mojej skórze fantomowe ślady jego warg i przez moment miałam złudną nadzieję, że gdy poranek obmyje mnie z przyprószonego popiołem paleniska wieczoru, wciąż będę w stanie je na sobie dojrzeć. Że prześledzę ścieżkę jego dotyku i powiodę po niej palcem, wprawiając ciało w napięte drżenie przyjemności, tej samej, którą czułam przy nim teraz. Cała moja fizyczność tkała mknącą ku niemu pieśń zaproszenia, prężyła się w akompaniamencie cichych dźwięków satysfakcji, gdy poddawałam się mu bez reszty, plastyczna w jego ramionach, gotowa na każde uniesienie zapisane w gwiazdach niecnej nocy. Zdradzało mnie to niepokorne ciało, nieskoordynowane z rozsądkiem; ekscytacja nabrzmiewała w intymności najpilniej strzeżonych skrawków skóry, lecz sekretu tego nie odkryłby bez zajrzenia pod żółty materiał formujący przywodzącą na myśl słońce sukienkę. Rozkloszowana spódnica wirowała w parnym powietrzu, wiedziona tańcem, który miał nas otrzeźwić, a mimo to zawodziło wszystko, każdy sprawdzony sposób, jakby spajające nas niewidzialne łańcuchy nie mogły zostać poluzowane bez przecięcia nici przeznaczenia błyszczącymi od mocy nożycami trzech prządek. Przyparta do drzewa, kiedy jedyną ucieczką od chropowatej kory była spopielająca mnie bliskość Argusa, w której topiłam wszelkie wahania i wszelkie bolączki, zrozumiałam nagle jak bardzo odpowiadało mi to położenie. Jak było mi wygodnie, będąc skazaną na jego dotyk, na jego pocałunek, na jego gorący oddech pełgający po mojej skórze. Na jego dłonie zawłaszczające sobie to, co do nich nie należało. Rozbudzał uśpioną dotychczas część mojej duszy i jutro to mnie przerazi - jutro, jeszcze nie dziś. Póki co poddawałam się naszej niezapowiedzianej omenem bliskości, łapczywie wikłając jego wargi w pieszczocie splątanych języków, dopóki on, tchórz, słabeusz, delikatniś, nie zdecydował nagle się odsunąć. Uciekł ode mnie ustami, uciekł spojrzeniem, choć wdzięczyłam się i spróbowałam sprowadzić go z powrotem w upojną toksynę żarliwej czułości. Sapnęłam cicho, zdumiona, gdy naparł na łańcuszek zawieszony wokół szyi i pociągnął ku sobie błyszczący materiał, zmuszając mnie do odchylenia głowy do tyłu, gdy w dumnej nagle manierze zdecydowałam, że nie podążę za nim jak wiedziona na smyczy - rozanielona dotychczas twarz zdradzała oznaki wyzwania zamotanego w wici zawziętości.
- Odkąd cię poznałam - ani trochę - odwarknęłam intensywnie, paląco, nieświadoma szlachetności, jaką uzasadniał swoje tchórzostwo. Typowy samiec, wyższe cele, rycerski kodeks, a pod płaszczem heroizmu - chłopięce zagubienie. Naszyjnik wpijał się w skórę szyi, żłobiąc w niej czerwoną pręgę, lecz mocniej zajmowało mnie sztyletowanie go rozjuszonym spojrzeniem, tym bardziej, że w tych błękitnych tarczach nie odnalazłam satysfakcjonującego mnie wahania. Tchórz nagle stało się niedopowiedzeniem, uplasował się gdzieś pośród bezkręgowców i mięczaków, choć byłabym skłonna przyznać, że i one miały w sobie więcej determinacji niż stojący przede mną mężczyzna. Dobrze więc, niech kiśnie w klatce swojego ciała. Niech wmawia sobie, że zrobił to dla mnie. Ja jednak nie potrzebowałam jego szlachetności, ba, nawet nią gardziłam, gdy wymijaliśmy się w lapidarnym muśnięciu obu ciał, gotowi wmusić chłód tam, gdzie wcześniej bez opamiętania szalał ogień. - Nie, nie odprowadzisz - zaprzeczyłam natychmiast, dumnie i kategorycznie. Jeśli sądził, że sprawi mi przyjemność spacerem w zażenowanej, pełnej wyrzutów ciszy, byłam zupełnie zdolna zapewnić sobie takie doznania bez jego udziału, dziękuję bardzo. - Nie martw się, nikt nie połasi się na piekielnicę - syknęłam, poprawiając na szyi błyszczący medalik w kształcie hipogryfa, pełen nieznośnego ciepła, którym nasycił się od mojego ciała, gdy topniałam w ramionach Argusa. Krokiem niemalże gwałtownie prędkim ruszyłam przed siebie w duszną kotarę nocy i ani razu nie obejrzałam się przez ramię.
zt x2
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
dla Tonks
Nigdy nie była fanką używek. To wiązało się z niechęcią utraty kontroli. Nie lubiła czuć się oderwana od rzeczywistości. Alkohol mogła dawkować, doskonale wiedziała kiedy ten zaczyna jej mącić w głowie, wpływać na zmysły, ubarwiać perspektywę. To, że decydowała się na wlewanie w siebie kolejnych ilości wynikało z jej intencji. Potrafiła jednak przestać, powiedzieć stop, kiedy nie czuła się najlepiej, kiedy grunt usuwał jej się spod nóg. Z narkotykami i kadzidłami było zgoła inaczej. Nie dało się przewidzieć efektów ubocznych, nigdy nie można było mieć pewności jaki wpływ na człowieka będzie miała ów mieszanka. Utrata kontroli była bardzo prawdopodobna. To nie tak, że czasem jej do tego nie ciągnęło. Warto było zatracić się w tym co nieznajome, obce. Zdecydowanie nie było to jednak coś z czym czuła się bezpiecznie i na dłuższą metę chyba nie potrafiłaby odnaleźć w tym logiki. Może to było dla osób, które realne życie przerastało? Albo dla tych, na których w tym życiu nie czekało nazbyt wiele? Nie wiedziała.
Słowa kobiety wyrwały ją z bezsensownych na ten moment rozmyślań. Bo co właściwie jej ta dywagacja mogła dać? Patrząc na ilość używek w jej otoczeniu można by rzec, że zahaczała tym o hipokryzje. Poruszyła dwuznacznie brwiami w odpowiedzi na słowa kobiety. – Nie znasz dnia ani godziny – dodała i uśmiechnęła się przekornie.
Wzruszyła nieznacznie ramionami. Cóż czasem miała wrażenie, że jest prawdziwą specjalistką od całkowicie nieokrzesanych pomysłów. Po prostu lubiła się z ryzykiem, a ono lubiło ją. Teraz przez wojenną otoczkę nie musiała szukać adrenaliny nazbyt często. W końcu miała jej w nadmiarze. – Staram się nie ulegać mojemu nieokrzesaniu. Więc póki nie zamierzasz umrzeć nad tą stertą raportów to lepiej nie wywoływać wilka z lasu. – dodała ze wzruszeniem ramion. Grunt to dobrze znać samego siebie. Dodatkowo Tonks też słynęła z wielu szalonych pomysłów. Czasem nawet i samobójczych. Podejrzewała, że połączenie pomysłów mogłoby co najmniej złamać zawieszenie broni.
Oczywiście ciężko było jej stwierdzić jakie były motywacje młodszej Tonks, ale czasem najbardziej skomplikowane pytania niosły ze sobą najprostsze odpowiedzi. Wzruszyła ramionami. – Czasem emocjonalność mówi więcej o człowieku niż słowa. – odparła nie starając się przekonać towarzyszki do swojej racji. Co ona tam mogła wiedzieć o relacjach międzyludzkich? Kiedyś miała wrażenie, że zna się na ludziach. Potrafi z nich czytać. Łaknęła kontaktu z nimi, lubiła słuchać o ich rozterkach, wspierać. Teraz nawet ludzie zaczęli jej przeszkadzać. Może to jej emocjonalność w tym momencie przemawiała więcej?
Zaśmiała się głośno słysząc komentarz z ust blondynki. Wzruszyła nieznacznie ramionami z wymuszonym zawstydzeniem. Czy była bezwstydna? Nie nazwałaby siebie tak. Jednakże z wiekiem o wiele łatwiej przychodziło jej nazywanie rzeczy po imieniu. A może zwyczajnie już nazbyt długo pozostawała bez sztywnych zasad narzucanych jej przez etykietę? - Dobrze wiesz, że mam rację – skomentowała wciąż pozostając w ruchu. – Jak się czujesz? Co czujesz? – zapytała chcąc porównać doświadczenia kobiety do własnych. Chodziło jej oczywiście o kadzidło. Czy to, że miała ochotę tańczyć było wynikiem działania ziół? Czy to, że na jej policzkach płonął rumieniec również wynikało z pochłoniętych zapachów? Czuła jak pewność siebie wypełnia każdą komórkę jej ciała. Czuła się otępiała i pobudzona zarazem. Co za połączenie.
Westchnęła. Nie wiedziała czy powinna o tym mówić. Czy zaczynanie tego tematu przyniesie im jakiekolwiek dobre skutki. Z jednej strony najważniejsza była dziś zabawa, ale z drugiej czuła ciężar spoczywający na barkach. Już potrafiła sobie wyobrazić minę Vincenta, gdy ten dowie się o tej rozmowie. Trudno. Już i tak powiedziała zbyt wiele. Blondynka zgadzała się w pełni ze słowami wypowiedzianymi przez Tonks. Nie można zacząć o czymś opowiadać, a potem oczekiwać, że kogoś to nie zainteresuje. Westchnęła. – Vincent okupuje moją kanapę odkąd… - zaczęła nie wiedząc jak do końca ubrać to w słowa. – Nie chce się w to mieszać, choć czuje, że już i tak jestem w to zamieszana. Nie mam zamiaru cię osądzać. Każdy z nas podejmuje jakieś wybory. Ale skłamałabym mówiąc, że nie próbuje tego zrozumieć. – dodała. Może to też była kwestia działania kadzidła? Mówienie o związkach?
Nigdy nie była fanką używek. To wiązało się z niechęcią utraty kontroli. Nie lubiła czuć się oderwana od rzeczywistości. Alkohol mogła dawkować, doskonale wiedziała kiedy ten zaczyna jej mącić w głowie, wpływać na zmysły, ubarwiać perspektywę. To, że decydowała się na wlewanie w siebie kolejnych ilości wynikało z jej intencji. Potrafiła jednak przestać, powiedzieć stop, kiedy nie czuła się najlepiej, kiedy grunt usuwał jej się spod nóg. Z narkotykami i kadzidłami było zgoła inaczej. Nie dało się przewidzieć efektów ubocznych, nigdy nie można było mieć pewności jaki wpływ na człowieka będzie miała ów mieszanka. Utrata kontroli była bardzo prawdopodobna. To nie tak, że czasem jej do tego nie ciągnęło. Warto było zatracić się w tym co nieznajome, obce. Zdecydowanie nie było to jednak coś z czym czuła się bezpiecznie i na dłuższą metę chyba nie potrafiłaby odnaleźć w tym logiki. Może to było dla osób, które realne życie przerastało? Albo dla tych, na których w tym życiu nie czekało nazbyt wiele? Nie wiedziała.
Słowa kobiety wyrwały ją z bezsensownych na ten moment rozmyślań. Bo co właściwie jej ta dywagacja mogła dać? Patrząc na ilość używek w jej otoczeniu można by rzec, że zahaczała tym o hipokryzje. Poruszyła dwuznacznie brwiami w odpowiedzi na słowa kobiety. – Nie znasz dnia ani godziny – dodała i uśmiechnęła się przekornie.
Wzruszyła nieznacznie ramionami. Cóż czasem miała wrażenie, że jest prawdziwą specjalistką od całkowicie nieokrzesanych pomysłów. Po prostu lubiła się z ryzykiem, a ono lubiło ją. Teraz przez wojenną otoczkę nie musiała szukać adrenaliny nazbyt często. W końcu miała jej w nadmiarze. – Staram się nie ulegać mojemu nieokrzesaniu. Więc póki nie zamierzasz umrzeć nad tą stertą raportów to lepiej nie wywoływać wilka z lasu. – dodała ze wzruszeniem ramion. Grunt to dobrze znać samego siebie. Dodatkowo Tonks też słynęła z wielu szalonych pomysłów. Czasem nawet i samobójczych. Podejrzewała, że połączenie pomysłów mogłoby co najmniej złamać zawieszenie broni.
Oczywiście ciężko było jej stwierdzić jakie były motywacje młodszej Tonks, ale czasem najbardziej skomplikowane pytania niosły ze sobą najprostsze odpowiedzi. Wzruszyła ramionami. – Czasem emocjonalność mówi więcej o człowieku niż słowa. – odparła nie starając się przekonać towarzyszki do swojej racji. Co ona tam mogła wiedzieć o relacjach międzyludzkich? Kiedyś miała wrażenie, że zna się na ludziach. Potrafi z nich czytać. Łaknęła kontaktu z nimi, lubiła słuchać o ich rozterkach, wspierać. Teraz nawet ludzie zaczęli jej przeszkadzać. Może to jej emocjonalność w tym momencie przemawiała więcej?
Zaśmiała się głośno słysząc komentarz z ust blondynki. Wzruszyła nieznacznie ramionami z wymuszonym zawstydzeniem. Czy była bezwstydna? Nie nazwałaby siebie tak. Jednakże z wiekiem o wiele łatwiej przychodziło jej nazywanie rzeczy po imieniu. A może zwyczajnie już nazbyt długo pozostawała bez sztywnych zasad narzucanych jej przez etykietę? - Dobrze wiesz, że mam rację – skomentowała wciąż pozostając w ruchu. – Jak się czujesz? Co czujesz? – zapytała chcąc porównać doświadczenia kobiety do własnych. Chodziło jej oczywiście o kadzidło. Czy to, że miała ochotę tańczyć było wynikiem działania ziół? Czy to, że na jej policzkach płonął rumieniec również wynikało z pochłoniętych zapachów? Czuła jak pewność siebie wypełnia każdą komórkę jej ciała. Czuła się otępiała i pobudzona zarazem. Co za połączenie.
Westchnęła. Nie wiedziała czy powinna o tym mówić. Czy zaczynanie tego tematu przyniesie im jakiekolwiek dobre skutki. Z jednej strony najważniejsza była dziś zabawa, ale z drugiej czuła ciężar spoczywający na barkach. Już potrafiła sobie wyobrazić minę Vincenta, gdy ten dowie się o tej rozmowie. Trudno. Już i tak powiedziała zbyt wiele. Blondynka zgadzała się w pełni ze słowami wypowiedzianymi przez Tonks. Nie można zacząć o czymś opowiadać, a potem oczekiwać, że kogoś to nie zainteresuje. Westchnęła. – Vincent okupuje moją kanapę odkąd… - zaczęła nie wiedząc jak do końca ubrać to w słowa. – Nie chce się w to mieszać, choć czuje, że już i tak jestem w to zamieszana. Nie mam zamiaru cię osądzać. Każdy z nas podejmuje jakieś wybory. Ale skłamałabym mówiąc, że nie próbuje tego zrozumieć. – dodała. Może to też była kwestia działania kadzidła? Mówienie o związkach?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
dla Ianka
Dziesięć dni Festiwalu i Liddy nie nudziła się ani przez chwilę. Codziennie działo się coś nowego, było burzliwie - raz radośnie, raz gniewnie, czasami melancholijnie. Sądziła, że po tygodniu nie będzie się działo już nic ciekawego, bo ile można oglądać te same przedmioty wystawione na kramach, ile razy chodzić w te same miejsca i patrzeć na te same twarze? Sądziła, że będzie monotonnie, że skończą im się tematy do rozmów i pomysły na rozrywkę, że być może będą już mieli dość tej atmosfery oderwanej całkiem od wojennej rzeczywistości... ale się myliła. Festiwal Lata przebiegał chaotycznie, ale właśnie chaos był jej żywiołem, więc czuła się jak najbardziej na miejscu. Tylko aparatu fotograficznego używała coraz mniej, bo ile razy można fotografować taką samą scenerię? Teraz też bezpiecznie zamknięty w skórzanym etui wisiał jej na szyi, kiedy Liddy okrążała polanę tuż przed linią drzew. W któryś dzień już ją obfotografowała, więc tym razem nawet nie sięgała po aparat, po prostu przyglądała się czarodziejom skupionym przy niewielkich ogniskach i wrzucających w płomienie zioła.
Na dźwięk znajomego głosu i charakterystycznego akcentu zareagowała jednak błyskawicznie i odwróciła się na pięcie najpierw z niedowierzaniem, a potem szczerą radością.
- IAN! - wykrzyknęła może ciut głośniej niż to było konieczne, ale ciężko było się kontrolować, kiedy wezbrała w niej taka radość na widok przyjaciela. Bez zawahania do niego podbiegła i mocno go uściskała (aparat fotograficzny wbił im się w klatki piersiowe), żeby zaraz się odsunąć i przyjrzeć mu się roziskrzonym spojrzeniem. Niby minął miesiąc odkąd się widzieli, odkąd zostawił Sowy i wrócił do domu rodzinnego, ale miała wrażenie, że nie widzieli się wieki. Tyle rzeczy się podziało w międzyczasie, a treningi bez niego nie były nawet w połowie tak ekscytujące, jak kiedyś.
- Na Merlina, Ianek, dotarłeś! Tak się cieszę! Wszyscy się ucieszą! Mamy namioty niedaleko, na pewno u chłopaków znajdzie się dla ciebie miejsce! - wyrzucała z siebie kolejne słowa absolutnie rozentuzjazmowana. Nie przejęła się też wcale jego zmieszaniem i machnęła ręką na jego przeprosiny.
- Nie przejmuj się - odparła niemal natychmiast - wiem jak jest.
Sama nie była fanką listów (trochę to zabawne, bo przecież należała do Sowiego Oddziału), a domyślała się, że jak siedział w domu to nie miał za bardzo o czym pisać. Sama tych ciekawszych i ważniejszych spraw nie mogła zawrzeć w liście, więc ostatecznie byłoby to takie pisanie o niczym. Bezsensu.
- Bardziej brakowało mi i reszcie twojej obecności niż listów - dodała szczerze. - Więc świetnie, że jesteś! Wszystko nadrobisz - dodała pogodnie, a na jego pytanie zerknęła w stronę ognisk, uśmiechnęła się łobuzersko i pokiwała głową. - Jeszcze nie próbowałam, ale ponoć mogą nieźle namącić człowiekowi we łbie - odpowiedziała, co ewidentnie przekonywało ją do tych kadzideł jeszcze bardziej. Iana najwyraźniej również, bo kolejne słowa skwitowała jeszcze szerszym uśmiechem i błyskiem w oczach.
- Czytasz mi w myślach - rzuciła jeszcze oczywiście nie zamierzając odpuścić takiej okazji i pewnym krokiem ruszyła wraz z kumplem w stronę wolnego ogniska. Z ciekawością przyglądała się jak sięga po jakieś zioła, jakie - nie wiedziała - i jak chwilę później pochłaniają je płomienie. Nic nadzwyczajnego w sumie się nie stało. Ładnie pachniało, o. Może te kadzidła potrzebują czasu? Szybko jednak jej uwagę od płomieni odwrócił Ian swoimi kolejnymi pytaniami. Spojrzała na niego z jeszcze szerszym uśmiechem na twarzy.
- Ło panie! Duuuużo się działo! Bójki, tajemnicze zniknięcia, wielkie powroty, zgony, ale tylko te od pijaństwa, podtopienia, zakochania, rozterki sercowe... Co tylko chcesz! Serio, żałuj, że cię nie było. Ja na przykład żałuję, że nie widziałam LEGENDARNEJ walki Marcela z jakimiś dwoma typami wielkości niedźwiedzi! Jakie by z tego były epickie zdjęcia! Ech... ale przynajmniej słyszałam opowieści o tym. Było grubo, serio. To w ogóle były jakieś zbiry, rzucili się na Marcela z nożami, a od jednego ciosu takim ostrzem można było ponoć rękę stracić - pokiwała energicznie głową na potwierdzenie swoich słów. Nawijała jak katarynka, co często jej się zdarzało, kiedy była w radosnym nastroju.
- Ale spoko, nie martw się, Marcel jest w jednym kawałku i żyje! A typów na pewno już dawno usunęli z terenu Festiwalu. W ogóle będę miała sporo zdjęć po festiwalu, to mogę ci pokazać - pogładziła pieszczotliwie etui aparatu, jakby to było zwierzątko, a nie zwykły przedmiot. - Dobra. Twoja kolej! Prawda czy wyzwanie? - uśmiechnęła się przebiegle. Sam to zaproponował, więc nie mógł się wymigiwać.
Dziesięć dni Festiwalu i Liddy nie nudziła się ani przez chwilę. Codziennie działo się coś nowego, było burzliwie - raz radośnie, raz gniewnie, czasami melancholijnie. Sądziła, że po tygodniu nie będzie się działo już nic ciekawego, bo ile można oglądać te same przedmioty wystawione na kramach, ile razy chodzić w te same miejsca i patrzeć na te same twarze? Sądziła, że będzie monotonnie, że skończą im się tematy do rozmów i pomysły na rozrywkę, że być może będą już mieli dość tej atmosfery oderwanej całkiem od wojennej rzeczywistości... ale się myliła. Festiwal Lata przebiegał chaotycznie, ale właśnie chaos był jej żywiołem, więc czuła się jak najbardziej na miejscu. Tylko aparatu fotograficznego używała coraz mniej, bo ile razy można fotografować taką samą scenerię? Teraz też bezpiecznie zamknięty w skórzanym etui wisiał jej na szyi, kiedy Liddy okrążała polanę tuż przed linią drzew. W któryś dzień już ją obfotografowała, więc tym razem nawet nie sięgała po aparat, po prostu przyglądała się czarodziejom skupionym przy niewielkich ogniskach i wrzucających w płomienie zioła.
Na dźwięk znajomego głosu i charakterystycznego akcentu zareagowała jednak błyskawicznie i odwróciła się na pięcie najpierw z niedowierzaniem, a potem szczerą radością.
- IAN! - wykrzyknęła może ciut głośniej niż to było konieczne, ale ciężko było się kontrolować, kiedy wezbrała w niej taka radość na widok przyjaciela. Bez zawahania do niego podbiegła i mocno go uściskała (aparat fotograficzny wbił im się w klatki piersiowe), żeby zaraz się odsunąć i przyjrzeć mu się roziskrzonym spojrzeniem. Niby minął miesiąc odkąd się widzieli, odkąd zostawił Sowy i wrócił do domu rodzinnego, ale miała wrażenie, że nie widzieli się wieki. Tyle rzeczy się podziało w międzyczasie, a treningi bez niego nie były nawet w połowie tak ekscytujące, jak kiedyś.
- Na Merlina, Ianek, dotarłeś! Tak się cieszę! Wszyscy się ucieszą! Mamy namioty niedaleko, na pewno u chłopaków znajdzie się dla ciebie miejsce! - wyrzucała z siebie kolejne słowa absolutnie rozentuzjazmowana. Nie przejęła się też wcale jego zmieszaniem i machnęła ręką na jego przeprosiny.
- Nie przejmuj się - odparła niemal natychmiast - wiem jak jest.
Sama nie była fanką listów (trochę to zabawne, bo przecież należała do Sowiego Oddziału), a domyślała się, że jak siedział w domu to nie miał za bardzo o czym pisać. Sama tych ciekawszych i ważniejszych spraw nie mogła zawrzeć w liście, więc ostatecznie byłoby to takie pisanie o niczym. Bezsensu.
- Bardziej brakowało mi i reszcie twojej obecności niż listów - dodała szczerze. - Więc świetnie, że jesteś! Wszystko nadrobisz - dodała pogodnie, a na jego pytanie zerknęła w stronę ognisk, uśmiechnęła się łobuzersko i pokiwała głową. - Jeszcze nie próbowałam, ale ponoć mogą nieźle namącić człowiekowi we łbie - odpowiedziała, co ewidentnie przekonywało ją do tych kadzideł jeszcze bardziej. Iana najwyraźniej również, bo kolejne słowa skwitowała jeszcze szerszym uśmiechem i błyskiem w oczach.
- Czytasz mi w myślach - rzuciła jeszcze oczywiście nie zamierzając odpuścić takiej okazji i pewnym krokiem ruszyła wraz z kumplem w stronę wolnego ogniska. Z ciekawością przyglądała się jak sięga po jakieś zioła, jakie - nie wiedziała - i jak chwilę później pochłaniają je płomienie. Nic nadzwyczajnego w sumie się nie stało. Ładnie pachniało, o. Może te kadzidła potrzebują czasu? Szybko jednak jej uwagę od płomieni odwrócił Ian swoimi kolejnymi pytaniami. Spojrzała na niego z jeszcze szerszym uśmiechem na twarzy.
- Ło panie! Duuuużo się działo! Bójki, tajemnicze zniknięcia, wielkie powroty, zgony, ale tylko te od pijaństwa, podtopienia, zakochania, rozterki sercowe... Co tylko chcesz! Serio, żałuj, że cię nie było. Ja na przykład żałuję, że nie widziałam LEGENDARNEJ walki Marcela z jakimiś dwoma typami wielkości niedźwiedzi! Jakie by z tego były epickie zdjęcia! Ech... ale przynajmniej słyszałam opowieści o tym. Było grubo, serio. To w ogóle były jakieś zbiry, rzucili się na Marcela z nożami, a od jednego ciosu takim ostrzem można było ponoć rękę stracić - pokiwała energicznie głową na potwierdzenie swoich słów. Nawijała jak katarynka, co często jej się zdarzało, kiedy była w radosnym nastroju.
- Ale spoko, nie martw się, Marcel jest w jednym kawałku i żyje! A typów na pewno już dawno usunęli z terenu Festiwalu. W ogóle będę miała sporo zdjęć po festiwalu, to mogę ci pokazać - pogładziła pieszczotliwie etui aparatu, jakby to było zwierzątko, a nie zwykły przedmiot. - Dobra. Twoja kolej! Prawda czy wyzwanie? - uśmiechnęła się przebiegle. Sam to zaproponował, więc nie mógł się wymigiwać.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| dla Olivera
Obserwowała go, błądziła uważnym spojrzeniem po znajomej sylwetce, gdy chłopak obejrzał się przez ramię. Wyglądał, jakby chciał odejść, znaleźć się byle dalej i przez chwilę zrobiło jej się po prostu przykro. Nie powiedziała jednak ani słowa, a ledwie dostrzegalnie spięła sylwetkę, by opanować emocje. Nie chciała, aby było to po niej widać, by cokolwiek w mimice zdradziło, co czuła. Poczuła zmieszanie, kiedy Castor mimo wszystko został z nią. Nie musiał tego robić, mógł wrócić do swoich zajęć, może pójść do znajomych albo przyjaciół. Oswoiła się już z myślą, że była ostatnią opcją. Milczała, nie wypowiadając żadnej obawy, żadnego zapewnienia, że nie poczuje się źle, gdy znów zostanie sama.
Przywołała na usta cień uśmiechu, skryty w nieśmiało uniesionych kącikach ust. Zerknęła na konia, który stojąc nieopodal, powrócił do przerwanych zajęć, najwyraźniej akceptując obecność obcej dla siebie osoby. Może to jej spokój, wyciszył nerwowość Betty. Nie zastanawiała się jednak nad tym dłużej.
Przeniosła swą uwagę znów na chłopaka, zauważając dystans, który zachował. To było chyba obojgu na rękę, nawet jeśli nie spodziewała się, że ktoś jeszcze się tu zjawi.
- Mógłbyś, ale tego nie zrobisz.- odparła z kłamliwą pogodnością. Zawsze mógł spytać, lecz coś w jego głosie podpowiadało jej, że takowe pytanie nie padnie. O pewne rzeczy nie potrzeba było dopytywać, szukać odpowiedzi. Od kilku dni o tym wiedziała, bo chociaż wiedza rozjaśniła ostatni czas, nie zmieniała niczego. Sprawiła tylko, że była tutaj.
Widziała, jak spojrzenie Castora wędruje w dół i skupia się na kwintesencji jej obecnego stanu. Dowodzie pomyłki, której dopuściła się miesiące temu, wtedy jeszcze naiwna i spodziewająca się szczęśliwej przyszłości. Przesunęła powoli dłonią po brzuchu, pogodzona ze świadomością, że zostanie z tym sama. Dzieckiem, które pokocha bezwarunkowo, ale w pełni odpowiedzialna za nie i to, co przyniesie maleństwu przyszłość.
Poczuła jego ciepłą dłoń na własnej, akceptując ten dotyk. Może w innym miejscu i czasie, zabrałaby rękę w obawie, że ktoś ich zobaczy, że z jakiegoś powodu pojawi się tutaj James i po raz kolejny skoczy Castorowi do gardła. Jednak dziś była to ostatnia myśl, jaką do siebie dopuściła.
- W takich warunkach? – powtórzyła po nim, unosząc lekko brew.- Wiesz, że te warunki są mi bliższe niż spanie pod dachem? – kącik ust drgnął lekko i uniósł się w imitacji uśmiechu.- Lubię spać pod rozgwieżdżonym niebem i żałuję, że ostatnim czasy mam tak mało okazji do tego. Mój stan w tym nie przeszkadza, a jest na tyle ciepło, że nie sądzę, aby to zagrażało mi czy dziecku.- dodała i wzruszyła ramionami. Nie widziała, żadnych powodów przeciwko temu.
Podobnie, jak niespodziewany towarzysz, uniosła wzrok na niebo. Czerń obsypana gwiazdami, właśnie o tym mówiła i do tego ją ciągnęło. Ten widok wart był ryzyka. Przechyliła nieco głowę, kiedy ciszę przerwały słowa Castora.
- Myślę, że zrobiłabym ci poważną konkurencję.- przyznała, chociaż wcale nie chciała ciągnąć tematu. Wchodzenie w szczegóły, dlaczego głupie serce pękło i rozsypało się na tysiące drobnych, ostrych kawałków, było ostatnim, czego chciałaby teraz.- Przykro mi, Cas.- dodała po chwili, by to na nim się skupić.- Gdybym nie była w tym stanie, zaproponowałabym ci swe towarzystwo w chwili zapomnienia.- zerknęła na niego, zanim wróciła do podziwiania tego, co nad nimi.- Niestety dziś mdli mnie na sam widok alkoholu, nie mówiąc już o smaku.- skrzywiła się. Nigdy wcześniej tak nie miała, więc odruchowo zrzucała to na ciążę.
Ciche westchnienie opuściło pełne usta, ale wzrok jeszcze przez chwilę uparcie wbijała w niebo. Nie było, co się sprzeczać lub zaprzeczać, skoro sama mu powody do podobnego wniosku.
- Masz rację.- rzuciła jedynie, bo co innego mogła. Wymyślić na poczekaniu jakąś bajeczkę? Nie. Nie potrafiła już tak swobodnie kłamać, emocje ją blokowały, sprawiały, że dusiła się w potoku słów, które miały być kolejną historią inną od rzeczywistości. To w końcu minie, ale dziś jeszcze zdawało się zbyt świeże.
Ciemne tęczówki osiadły na trzymanych przez chłopaka kwiatach. Słuchała, gdy o nich mówił, zainteresowana wiedzą, którą właśnie przedstawiał.
- Nie przepraszaj. To ciekawe.- odparła od razu, unosząc wzrok na jego twarz.- Lubię kwiaty, więc możliwość dowiedzenia się o nich czegoś nowego i poznania nowego gatunku, a do tego tak specyficznego... to naprawdę ciekawe.- uśmiechnęła się delikatnie. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć jednego z białych płatków kwiatu. Kolor jej skóry i barwa kwiatu mocno kontrastowały ze sobą, co widziała nawet teraz, gdy świat utonął w półmroku.- Widziałam je tutaj wczoraj i zastanawiałam się, czym są. Kwiat, który kwitnie nocą to nieco dziwne, ale też piękne.
Obserwowała go, błądziła uważnym spojrzeniem po znajomej sylwetce, gdy chłopak obejrzał się przez ramię. Wyglądał, jakby chciał odejść, znaleźć się byle dalej i przez chwilę zrobiło jej się po prostu przykro. Nie powiedziała jednak ani słowa, a ledwie dostrzegalnie spięła sylwetkę, by opanować emocje. Nie chciała, aby było to po niej widać, by cokolwiek w mimice zdradziło, co czuła. Poczuła zmieszanie, kiedy Castor mimo wszystko został z nią. Nie musiał tego robić, mógł wrócić do swoich zajęć, może pójść do znajomych albo przyjaciół. Oswoiła się już z myślą, że była ostatnią opcją. Milczała, nie wypowiadając żadnej obawy, żadnego zapewnienia, że nie poczuje się źle, gdy znów zostanie sama.
Przywołała na usta cień uśmiechu, skryty w nieśmiało uniesionych kącikach ust. Zerknęła na konia, który stojąc nieopodal, powrócił do przerwanych zajęć, najwyraźniej akceptując obecność obcej dla siebie osoby. Może to jej spokój, wyciszył nerwowość Betty. Nie zastanawiała się jednak nad tym dłużej.
Przeniosła swą uwagę znów na chłopaka, zauważając dystans, który zachował. To było chyba obojgu na rękę, nawet jeśli nie spodziewała się, że ktoś jeszcze się tu zjawi.
- Mógłbyś, ale tego nie zrobisz.- odparła z kłamliwą pogodnością. Zawsze mógł spytać, lecz coś w jego głosie podpowiadało jej, że takowe pytanie nie padnie. O pewne rzeczy nie potrzeba było dopytywać, szukać odpowiedzi. Od kilku dni o tym wiedziała, bo chociaż wiedza rozjaśniła ostatni czas, nie zmieniała niczego. Sprawiła tylko, że była tutaj.
Widziała, jak spojrzenie Castora wędruje w dół i skupia się na kwintesencji jej obecnego stanu. Dowodzie pomyłki, której dopuściła się miesiące temu, wtedy jeszcze naiwna i spodziewająca się szczęśliwej przyszłości. Przesunęła powoli dłonią po brzuchu, pogodzona ze świadomością, że zostanie z tym sama. Dzieckiem, które pokocha bezwarunkowo, ale w pełni odpowiedzialna za nie i to, co przyniesie maleństwu przyszłość.
Poczuła jego ciepłą dłoń na własnej, akceptując ten dotyk. Może w innym miejscu i czasie, zabrałaby rękę w obawie, że ktoś ich zobaczy, że z jakiegoś powodu pojawi się tutaj James i po raz kolejny skoczy Castorowi do gardła. Jednak dziś była to ostatnia myśl, jaką do siebie dopuściła.
- W takich warunkach? – powtórzyła po nim, unosząc lekko brew.- Wiesz, że te warunki są mi bliższe niż spanie pod dachem? – kącik ust drgnął lekko i uniósł się w imitacji uśmiechu.- Lubię spać pod rozgwieżdżonym niebem i żałuję, że ostatnim czasy mam tak mało okazji do tego. Mój stan w tym nie przeszkadza, a jest na tyle ciepło, że nie sądzę, aby to zagrażało mi czy dziecku.- dodała i wzruszyła ramionami. Nie widziała, żadnych powodów przeciwko temu.
Podobnie, jak niespodziewany towarzysz, uniosła wzrok na niebo. Czerń obsypana gwiazdami, właśnie o tym mówiła i do tego ją ciągnęło. Ten widok wart był ryzyka. Przechyliła nieco głowę, kiedy ciszę przerwały słowa Castora.
- Myślę, że zrobiłabym ci poważną konkurencję.- przyznała, chociaż wcale nie chciała ciągnąć tematu. Wchodzenie w szczegóły, dlaczego głupie serce pękło i rozsypało się na tysiące drobnych, ostrych kawałków, było ostatnim, czego chciałaby teraz.- Przykro mi, Cas.- dodała po chwili, by to na nim się skupić.- Gdybym nie była w tym stanie, zaproponowałabym ci swe towarzystwo w chwili zapomnienia.- zerknęła na niego, zanim wróciła do podziwiania tego, co nad nimi.- Niestety dziś mdli mnie na sam widok alkoholu, nie mówiąc już o smaku.- skrzywiła się. Nigdy wcześniej tak nie miała, więc odruchowo zrzucała to na ciążę.
Ciche westchnienie opuściło pełne usta, ale wzrok jeszcze przez chwilę uparcie wbijała w niebo. Nie było, co się sprzeczać lub zaprzeczać, skoro sama mu powody do podobnego wniosku.
- Masz rację.- rzuciła jedynie, bo co innego mogła. Wymyślić na poczekaniu jakąś bajeczkę? Nie. Nie potrafiła już tak swobodnie kłamać, emocje ją blokowały, sprawiały, że dusiła się w potoku słów, które miały być kolejną historią inną od rzeczywistości. To w końcu minie, ale dziś jeszcze zdawało się zbyt świeże.
Ciemne tęczówki osiadły na trzymanych przez chłopaka kwiatach. Słuchała, gdy o nich mówił, zainteresowana wiedzą, którą właśnie przedstawiał.
- Nie przepraszaj. To ciekawe.- odparła od razu, unosząc wzrok na jego twarz.- Lubię kwiaty, więc możliwość dowiedzenia się o nich czegoś nowego i poznania nowego gatunku, a do tego tak specyficznego... to naprawdę ciekawe.- uśmiechnęła się delikatnie. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć jednego z białych płatków kwiatu. Kolor jej skóry i barwa kwiatu mocno kontrastowały ze sobą, co widziała nawet teraz, gdy świat utonął w półmroku.- Widziałam je tutaj wczoraj i zastanawiałam się, czym są. Kwiat, który kwitnie nocą to nieco dziwne, ale też piękne.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dla Michaela
Nie spodziewała się, że ktokolwiek dzisiaj tutaj do niej podejście. Że ktokolwiek będzie chciał z nią gadać. A właściwie to nie spodziewała się, że tą osobą będzie Michael Scaletta. Miała wrażenie, że nie widziała go wieki. Bywał w Parszywym, kiedy była tam światłością dla wszystkich mężczyzn. Kiedy Philippa była tam ostoją nalewającą najlepsze piwo w całym Londynie. Kiedy stara Boyle z dumą przechadzała się po swoim lokalu i pilnowała swoich włości. Te czasy już minęły. Nie było tam ani Rain, ani Philippy, ani Pani Boyle. Parszywy teraz należał do kogoś innego, a dla Huxley nie było już tam miejsca. Nowy właściciel nie był ku niej przychylny, zapanowały jego rządy. Prowadził lokal po swojemu, a dla Huxley „inaczej” brzmiało tyle samo co „źle”. Dlatego jej stopa stanęła tam może raz i nigdy więcej. Za bardzo to bolało, widząc, że to nie jest już jej dom.
Znajomy głos wyciągnął ją z rozmyślań, ale za to sprowadził lawinę wspomnień. Ostatnie czego pragnęła teraz, to rozmów dawnych czasach. Ale zdawała sobie sprawę z faktu, że w momencie spotkania starego znajomego jest to absolutnie nie uniknione.
Spojrzała na niego. Zmienił się trochę, ale to pewnie jak każdy. Nie musiała go nawet zapraszać go zajęcia miejsca, bo sam zrobił to, nawet nie pytając o zgodę. Natomiast Hux nie miała nic lepszego do roboty. Mogła siedzieć tu sama i smęcić, a mogła z Michaelem i smęcić mniej. To zawsze była jakaś opcja.
- Michael – odpowiedziała mu, również ni to go witając, ni to się dziwiąc. Skoro ona mogła tu trafić, to nic nie stało na przeszkodzie, by i on tu zawędrował. – Nie bywam już w Parszywym.
I chociaż bardzo się starała, gdzieś jej głos się przy tym ostatnim zdaniu lekko załamał. Każdy przecież wiedział, ile Parszywy dla niej znaczył. Praktycznie każdy znał historię o tym, jak to stara Boyle przygarnęła ją i dała jej dach nad głową, gdy starała się odciąć od swojej matki. Chociaż jabłko spada niedaleko od jabłoni, to dzięki niektórym ludziom, jabłko Hux spadło jednak trochę dalej.
- Nie. Kręcę się to tu to tam, trochę… podróżowałam – wzruszyła lekko ramionami. W końcu to podróżowanie było trochę mniej z jej własnej woli, niż się spodziewała. – A ty? I… słuchaj, nie pij w samotności. To nie zdrowo.
Nie bacząc na nic i podpierając się starą znajomością, sięgnęła rękę po butelkę spoczywającą w jego dłoniach i sama upiła łyk z gwintu. I nagle zrobiło jej się jakoś lepiej. Gdy alkohol rozlał się po jej gardle, a potem przełykiem powędrował do żołądka, poczuła jakby odżyła. Chociaż na chwilę. No cóż, skoro miała już towarzystwo, to należało się trochę rozchmurzyć. Oddała mu butelkę.
- Bywasz w Parszywym? – zapytała. Po co? Sama nie wiedziała. – Jak tam teraz jest?
Wstała z miejsca, nie chciała pokazywać swojego grymasu na twarzy. Pożałowała tego pytania w momencie, gdy tylko padło z jej ust. Podeszła bliżej do ogniska i wtedy do jej nozdrzy dotarł dziwny zapach. Taki lekko cytrynowy, ale jakby też słodki i owocowy. Zdziwiło ją to lekko, a potem zobaczyła koszyczek z jakimiś ziołami. Wzięła garść i rzuciła w ogień. Zapach stał się bardziej wyczuwalny.
- Czujesz? To tak mocno pachnie – stwierdziła, chcąc na chwilę zmienić jednak temat.
Nie spodziewała się, że ktokolwiek dzisiaj tutaj do niej podejście. Że ktokolwiek będzie chciał z nią gadać. A właściwie to nie spodziewała się, że tą osobą będzie Michael Scaletta. Miała wrażenie, że nie widziała go wieki. Bywał w Parszywym, kiedy była tam światłością dla wszystkich mężczyzn. Kiedy Philippa była tam ostoją nalewającą najlepsze piwo w całym Londynie. Kiedy stara Boyle z dumą przechadzała się po swoim lokalu i pilnowała swoich włości. Te czasy już minęły. Nie było tam ani Rain, ani Philippy, ani Pani Boyle. Parszywy teraz należał do kogoś innego, a dla Huxley nie było już tam miejsca. Nowy właściciel nie był ku niej przychylny, zapanowały jego rządy. Prowadził lokal po swojemu, a dla Huxley „inaczej” brzmiało tyle samo co „źle”. Dlatego jej stopa stanęła tam może raz i nigdy więcej. Za bardzo to bolało, widząc, że to nie jest już jej dom.
Znajomy głos wyciągnął ją z rozmyślań, ale za to sprowadził lawinę wspomnień. Ostatnie czego pragnęła teraz, to rozmów dawnych czasach. Ale zdawała sobie sprawę z faktu, że w momencie spotkania starego znajomego jest to absolutnie nie uniknione.
Spojrzała na niego. Zmienił się trochę, ale to pewnie jak każdy. Nie musiała go nawet zapraszać go zajęcia miejsca, bo sam zrobił to, nawet nie pytając o zgodę. Natomiast Hux nie miała nic lepszego do roboty. Mogła siedzieć tu sama i smęcić, a mogła z Michaelem i smęcić mniej. To zawsze była jakaś opcja.
- Michael – odpowiedziała mu, również ni to go witając, ni to się dziwiąc. Skoro ona mogła tu trafić, to nic nie stało na przeszkodzie, by i on tu zawędrował. – Nie bywam już w Parszywym.
I chociaż bardzo się starała, gdzieś jej głos się przy tym ostatnim zdaniu lekko załamał. Każdy przecież wiedział, ile Parszywy dla niej znaczył. Praktycznie każdy znał historię o tym, jak to stara Boyle przygarnęła ją i dała jej dach nad głową, gdy starała się odciąć od swojej matki. Chociaż jabłko spada niedaleko od jabłoni, to dzięki niektórym ludziom, jabłko Hux spadło jednak trochę dalej.
- Nie. Kręcę się to tu to tam, trochę… podróżowałam – wzruszyła lekko ramionami. W końcu to podróżowanie było trochę mniej z jej własnej woli, niż się spodziewała. – A ty? I… słuchaj, nie pij w samotności. To nie zdrowo.
Nie bacząc na nic i podpierając się starą znajomością, sięgnęła rękę po butelkę spoczywającą w jego dłoniach i sama upiła łyk z gwintu. I nagle zrobiło jej się jakoś lepiej. Gdy alkohol rozlał się po jej gardle, a potem przełykiem powędrował do żołądka, poczuła jakby odżyła. Chociaż na chwilę. No cóż, skoro miała już towarzystwo, to należało się trochę rozchmurzyć. Oddała mu butelkę.
- Bywasz w Parszywym? – zapytała. Po co? Sama nie wiedziała. – Jak tam teraz jest?
Wstała z miejsca, nie chciała pokazywać swojego grymasu na twarzy. Pożałowała tego pytania w momencie, gdy tylko padło z jej ust. Podeszła bliżej do ogniska i wtedy do jej nozdrzy dotarł dziwny zapach. Taki lekko cytrynowy, ale jakby też słodki i owocowy. Zdziwiło ją to lekko, a potem zobaczyła koszyczek z jakimiś ziołami. Wzięła garść i rzuciła w ogień. Zapach stał się bardziej wyczuwalny.
- Czujesz? To tak mocno pachnie – stwierdziła, chcąc na chwilę zmienić jednak temat.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
dla Lucy
- Uznaje to za obietnicę. - powiedziała do jasnowłosej przyjaciółki. Odchylając się i opierając mocniej na ramionach. Spojrzała w niebo. W przeciwieństwie do niej, nie rozmyślała nigdy jakoś szczególnie nad używkami. Kadzidła mogły być rozluźniające, a ją zawieszenie broni tylko drażniło. Wolała działanie - ono, przypominało jej okropną stagnację. Czekała na jego koniec, chciała powrócić do działań i do walki. - Kto wie, Cinny, stagnacja i wypełnianie raportów moga mnie zabić w najmniej spodziewanym momencie. - mruknęła wywracając lekko oczami. Westchnęła mocniej. To była jej wina, że odsuwała je zawsze na później, a teraz musiała to wszystko nadrabiać i poprawiać. Ale prawda była też taka, że kiedyś tak czy siak musiałaby się nimi zająć. Nieważne, przynajmniej nie dzisiaj i nie w tej chwili.
- Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. - orzekła, sama wzruszając ramionami. - Była zła na mnie, tego jednego jestem pewna. Ale powody jej złości… - zastanowiła się wpatrując się w niebo. - …nie mogę działać według jej planu na mnie, rozumiesz? - zapytała Lucindy, przesuwając na nie tęczówki, niewiele zmieniając swoją własną pozycję, poza lekkim przesunięciem głowy. Kerstin oczekiwała od niej żałoby, widocznego i namacalnego skutku, ale Kerstin nie mogła jej tego dać - nie mogła tego dać nawet samej sobie, nawet jeśli możliwe że rzeczywiście tego potrzebowała. Była jednym z najsilniejszych członków Zakonu Feniksa, jego twarzą, była kimś w kogo wpatrywali się ludzie, ludzie którzy poszukiwali w niej zapewnienia i wiary. Stałości, siły. Nie mogła pokazać na zewnątrz, jak mocno zapada się w sobie. Nie mogła sobie samej na to pozwolić. Nie teraz, nie dzisiaj, nie tak długo jak trwała wojna. Musiała pozostać silna, bo na niej opierało się więcej, niż Kerstin była w stanie zrozumieć.
Zapach kadzideł - a może nie sam zapach a to w jaki sposób działały - sprawiał, że nie była w stanie usiedzieć w miejscu. Dlatego zaczęła dziwacznego rodzaju wędrówkę. - Nosi mnie. - odpowiedziała więc Lucy, przeskakując z jednej nogi na drugą z rozłożonymi nogami próbując utrzymać się w pionie. Jej kolejne słowa wywołały krótkie, jeszcze mało alarmujące - ale jednak - uczucie. Wyprostowała się, na chwilę całkowicie przestając się poruszać.
- Pewnie odkąd oddałam mu pierścionek. - uzupełniła, uśmiechając się krzywo i wcale nie z radością. Nie miała ochotę o tym rozmawiać. O nim. Zdawała sobie sprawę z tego co zrobiła. Wiedziała, że jej działania zraniły Vincenta. Ale Vincent nie rozumiał. Nikt inny też nie był w stanie jej zrozumieć, bo tylko ona przeszła przez Próbę - tą, która należała do niej. Tylko ona i nie mogła powiedzieć o niej nikomu. Jej decyzje podyktowane były tym i tym co się wydarzyło. Nie umiała spojrzeć mu w twarz. Nie była kobietą, tylko jej wykrzywionym, zepsutym modelem. Niczym więcej. Zapłaciła wysoką cenę za siłę, którą posiadła. Los jej o tym przypomniał. - Jesteś. - zgodziła się z nią, pomijając kwestie mieszania. Gdyby nie chciała, nie wypowiedziałaby w tej chwili ani słowa, a jednak nastrój padł. Choć żar zdawał się ich otaczać, zrobiło się jakoś chłodniej. - Co ci powiedział? Albo czego nie rozumiesz? - spytała, po wcześniejszym rozluźnieniu nie pozostało wiele. Jeśli Lucinda chciała zrozumieć, mogła jej odpowiedzieć. Nie wiedziała ile powiedział jej Vincent i od tego musiała zacząć. Splotła dłonie na piersi.
- Uznaje to za obietnicę. - powiedziała do jasnowłosej przyjaciółki. Odchylając się i opierając mocniej na ramionach. Spojrzała w niebo. W przeciwieństwie do niej, nie rozmyślała nigdy jakoś szczególnie nad używkami. Kadzidła mogły być rozluźniające, a ją zawieszenie broni tylko drażniło. Wolała działanie - ono, przypominało jej okropną stagnację. Czekała na jego koniec, chciała powrócić do działań i do walki. - Kto wie, Cinny, stagnacja i wypełnianie raportów moga mnie zabić w najmniej spodziewanym momencie. - mruknęła wywracając lekko oczami. Westchnęła mocniej. To była jej wina, że odsuwała je zawsze na później, a teraz musiała to wszystko nadrabiać i poprawiać. Ale prawda była też taka, że kiedyś tak czy siak musiałaby się nimi zająć. Nieważne, przynajmniej nie dzisiaj i nie w tej chwili.
- Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. - orzekła, sama wzruszając ramionami. - Była zła na mnie, tego jednego jestem pewna. Ale powody jej złości… - zastanowiła się wpatrując się w niebo. - …nie mogę działać według jej planu na mnie, rozumiesz? - zapytała Lucindy, przesuwając na nie tęczówki, niewiele zmieniając swoją własną pozycję, poza lekkim przesunięciem głowy. Kerstin oczekiwała od niej żałoby, widocznego i namacalnego skutku, ale Kerstin nie mogła jej tego dać - nie mogła tego dać nawet samej sobie, nawet jeśli możliwe że rzeczywiście tego potrzebowała. Była jednym z najsilniejszych członków Zakonu Feniksa, jego twarzą, była kimś w kogo wpatrywali się ludzie, ludzie którzy poszukiwali w niej zapewnienia i wiary. Stałości, siły. Nie mogła pokazać na zewnątrz, jak mocno zapada się w sobie. Nie mogła sobie samej na to pozwolić. Nie teraz, nie dzisiaj, nie tak długo jak trwała wojna. Musiała pozostać silna, bo na niej opierało się więcej, niż Kerstin była w stanie zrozumieć.
Zapach kadzideł - a może nie sam zapach a to w jaki sposób działały - sprawiał, że nie była w stanie usiedzieć w miejscu. Dlatego zaczęła dziwacznego rodzaju wędrówkę. - Nosi mnie. - odpowiedziała więc Lucy, przeskakując z jednej nogi na drugą z rozłożonymi nogami próbując utrzymać się w pionie. Jej kolejne słowa wywołały krótkie, jeszcze mało alarmujące - ale jednak - uczucie. Wyprostowała się, na chwilę całkowicie przestając się poruszać.
- Pewnie odkąd oddałam mu pierścionek. - uzupełniła, uśmiechając się krzywo i wcale nie z radością. Nie miała ochotę o tym rozmawiać. O nim. Zdawała sobie sprawę z tego co zrobiła. Wiedziała, że jej działania zraniły Vincenta. Ale Vincent nie rozumiał. Nikt inny też nie był w stanie jej zrozumieć, bo tylko ona przeszła przez Próbę - tą, która należała do niej. Tylko ona i nie mogła powiedzieć o niej nikomu. Jej decyzje podyktowane były tym i tym co się wydarzyło. Nie umiała spojrzeć mu w twarz. Nie była kobietą, tylko jej wykrzywionym, zepsutym modelem. Niczym więcej. Zapłaciła wysoką cenę za siłę, którą posiadła. Los jej o tym przypomniał. - Jesteś. - zgodziła się z nią, pomijając kwestie mieszania. Gdyby nie chciała, nie wypowiedziałaby w tej chwili ani słowa, a jednak nastrój padł. Choć żar zdawał się ich otaczać, zrobiło się jakoś chłodniej. - Co ci powiedział? Albo czego nie rozumiesz? - spytała, po wcześniejszym rozluźnieniu nie pozostało wiele. Jeśli Lucinda chciała zrozumieć, mogła jej odpowiedzieć. Nie wiedziała ile powiedział jej Vincent i od tego musiała zacząć. Splotła dłonie na piersi.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| dla Eve
Wrażenia były jedynie wrażeniami. Oliver dowiadywał się o tym codziennie — a od rozpoczęcia dorosłości wydawało mu się, że z każdym dniem odbiera tę lekcję coraz mocniej, intensywniej. Dalej padał ofiarą własnych uprzedzeń — przerażająco oraz porażająco często; wstydził się tego, jak wstydził się każdej przywary swego charakteru. Ale pracował nad sobą, przynajmniej się starał. Dlatego dawał każdemu szansę. Szansę za szansą, momentami nawet zbyt dużo niż wypadało od człowieka rozsądnego, za jakiego się uważał. Eve nie nadwyrężyła jego zaufania, nigdy. Dlaczego miałby więc odmówić szansy jej? Nie był okrutny i nie był potworem.
Przynajmniej każdego dnia podejmował decyzję o tym, by nim nie być.
Nie chciał na nią spoglądać, nie za długo przynajmniej, jednakże nie z powodu tego, aby widok Eve stanowił dla niego jakąś przykrość czy dyskomfort. Zwyczajnie pragnął pozostawić jej fragment przestrzeni, w której dalej mogła być sobą, nawet jeżeli teraz miała przy swym boku cichego, nieco rozkojarzonego własnymi tragediami obserwatora.
— Nie zrobię — przyznał jej rację, kiwając przy tym głową. Miodowe loki poruszyły się przy tym, promienie księżyca zatańczyły w skrętach włosów, odbiły się nawet o częściowo obnażone w poddańczym — względem życia, przede wszystkim tej siły, której nie potrafił poskromić czynem i myślą — uśmiechu. — Znam już odpowiedź — dodał po chwili, wzdychając niemalże bez siły. W odróżnieniu od Eve nie chciał udawać. Może po prostu nie potrafił albo zwyczajnie nie miał tej mocy, a może... Może po prostu chciał być z nią szczery. Ufał jej, w niespodziewany sposób, bo przecież nie miał szczególnego powodu. Nie byli ze sobą blisko. Obracali się w podobnym kręgu znajomych, widywali się przez lata, ale ich więź nie była silna. Była za to idealna do tego, by pewnej sierpniowej nocy stać się fundamentem zaufania.
Słuchał jej więc, skupiając na niej całą swą uwagę. Chwilowo nie liczył się otaczający ich las, nie liczyła się skubiąca trawę klacz, nie liczyły się wszystkie ostrza wspomnień, które wbijały się w jego serce i duszę dotychczas. Rozwiązywanie czyichś problemów zawsze było prostsze. Dobrze zajmowało myśli i czas. Chyba to właśnie lubił w swym życiu najbardziej. Możliwość pomocy, bycie ramieniem. Nienachalnie podsuwającym się, jeżeli była taka potrzeba, gotowym na odrzucenie. Czasem wystarczała przecież tylko obecność, czyż nie?
— Faktycznie, znów wyszedłem na ignoranta — cichy, zrezygnowany śmiech rozlał się po okolicy, gdy chudymi palcami dłoni sunął po wklęśniętym od głodu, bladym policzku, aby później wpleść je we własne włosy, odgarnąć je gdzieś na bok. — Uczyłem się trochę o... ludzkim ciele. Widziałem swoje na stażu w Mungu — próbował się tłumaczyć, spod półprzymkniętych od zmęczenia powiek spoglądając wprost w twarz Eve. — Rzadko trafiały tam cyganki — dodał na swe usprawiedliwienie, wiedząc, że ciemnowłosa zgodzi się z nim przynajmniej w tej kwestii. To pewnie część kultury, jakieś — ponownie niezrozumiałe dla niego — tabu zabraniające zwracania się o pomoc od medycznych instytucji kraju.
— Nie ma po co być przykro, Eve — odpowiedział zbyt prędko, zbyt lekko, aby Eve nie zdołała zauważyć, że cokolwiek się stało, przeżywał to całym sobą. Kąciki ust drgnęły, jednakże nie ku górze, nie w uśmiechu, a w grymasie powstrzymywania bólu. Nie wiedział, co miał zrobić z dłońmi, przesunął więc nimi po kolanach, z całej siły rozprostowując materiał spodni. — Ale dalej możemy się bawić. Na swój tragiczny sposób — dopiero w tych słowach błysnęło coś na kształt pewnej chłopięcej zawadiackości. Choć nie znajdowali się w samym środku dusznej potańcówki — ona w kolorowej sukience z falbankami, on w na pół eleganckim stroju z koszulą z rozpiętymi dwoma górnymi guzikami — wystarczyła tylko odrobina wyobraźni. Zwłaszcza, że wyciągnął ku niej dłoń, jakby zapraszał ją do tańca.
— Świat pełen jest zagadek. Kwiaty, które kwitną w nocy, a chowają się za dnia to tylko jaskrawy przykład. Jesteś przekonana, że wiesz cokolwiek? — w jego głosie brak było szydery, nie wyśmiewał się z ewentualnej niewiedzy swej towarzyszki. Słowami próbował kreślić drogę przede wszystkim sobie. Ciężar sekretów był za silny, ale dziś... Dzisiaj wydawało mu się, że mógłby pozbawić się choć jego części.
Czy będzie tego żałował? Nie wiedział. Nie chciał o tym myśleć, nie dzisiaj. W nocy wyznania przychodziły prościej, momentami zdecydowanie za prosto, ale... Nic gorszego niż to, czego już doświadczył, nie mogło się wydarzyć. Eve... Eve miała dobre serce. Poszarpane pazurami innych ludzi, takie jak jego. Bardzo chciał wierzyć, że go zrozumie. Albo będzie wystarczająco sprawnie uważać.
— Sprawdźmy się. Zagrajmy w dwie prawdy i kłamstwo — zaproponował, a jego ciało wreszcie poczynało się rozluźniać. Dotychczas napięta, rozrysowana wysoko linia ramion obniżyła się znacząco; wyprostowane plecy zgarbiły się nieco, pozwalając mu zastygnąć w pozie bliższej naturalności. — Żeby nie onieśmielać damy, pozwolisz, że zacznę — wolną ręką zerwał jeden z białych kwiatów, a by ukryć drżenie rąk, począł obracać go w nich, ze szczególnym zapamiętaniem. — Mam piątkę starszego rodzeństwa — dwie siostry i trzech braci — wypalił od razu, wydawało się, że bez zastanowienia. — Moim ulubionym kolorem jest niebieski — kontynuował, skupiając wzrok na kwiecie. — I ostatnie: lubię jeść pieczone brukselki.
Wrażenia były jedynie wrażeniami. Oliver dowiadywał się o tym codziennie — a od rozpoczęcia dorosłości wydawało mu się, że z każdym dniem odbiera tę lekcję coraz mocniej, intensywniej. Dalej padał ofiarą własnych uprzedzeń — przerażająco oraz porażająco często; wstydził się tego, jak wstydził się każdej przywary swego charakteru. Ale pracował nad sobą, przynajmniej się starał. Dlatego dawał każdemu szansę. Szansę za szansą, momentami nawet zbyt dużo niż wypadało od człowieka rozsądnego, za jakiego się uważał. Eve nie nadwyrężyła jego zaufania, nigdy. Dlaczego miałby więc odmówić szansy jej? Nie był okrutny i nie był potworem.
Przynajmniej każdego dnia podejmował decyzję o tym, by nim nie być.
Nie chciał na nią spoglądać, nie za długo przynajmniej, jednakże nie z powodu tego, aby widok Eve stanowił dla niego jakąś przykrość czy dyskomfort. Zwyczajnie pragnął pozostawić jej fragment przestrzeni, w której dalej mogła być sobą, nawet jeżeli teraz miała przy swym boku cichego, nieco rozkojarzonego własnymi tragediami obserwatora.
— Nie zrobię — przyznał jej rację, kiwając przy tym głową. Miodowe loki poruszyły się przy tym, promienie księżyca zatańczyły w skrętach włosów, odbiły się nawet o częściowo obnażone w poddańczym — względem życia, przede wszystkim tej siły, której nie potrafił poskromić czynem i myślą — uśmiechu. — Znam już odpowiedź — dodał po chwili, wzdychając niemalże bez siły. W odróżnieniu od Eve nie chciał udawać. Może po prostu nie potrafił albo zwyczajnie nie miał tej mocy, a może... Może po prostu chciał być z nią szczery. Ufał jej, w niespodziewany sposób, bo przecież nie miał szczególnego powodu. Nie byli ze sobą blisko. Obracali się w podobnym kręgu znajomych, widywali się przez lata, ale ich więź nie była silna. Była za to idealna do tego, by pewnej sierpniowej nocy stać się fundamentem zaufania.
Słuchał jej więc, skupiając na niej całą swą uwagę. Chwilowo nie liczył się otaczający ich las, nie liczyła się skubiąca trawę klacz, nie liczyły się wszystkie ostrza wspomnień, które wbijały się w jego serce i duszę dotychczas. Rozwiązywanie czyichś problemów zawsze było prostsze. Dobrze zajmowało myśli i czas. Chyba to właśnie lubił w swym życiu najbardziej. Możliwość pomocy, bycie ramieniem. Nienachalnie podsuwającym się, jeżeli była taka potrzeba, gotowym na odrzucenie. Czasem wystarczała przecież tylko obecność, czyż nie?
— Faktycznie, znów wyszedłem na ignoranta — cichy, zrezygnowany śmiech rozlał się po okolicy, gdy chudymi palcami dłoni sunął po wklęśniętym od głodu, bladym policzku, aby później wpleść je we własne włosy, odgarnąć je gdzieś na bok. — Uczyłem się trochę o... ludzkim ciele. Widziałem swoje na stażu w Mungu — próbował się tłumaczyć, spod półprzymkniętych od zmęczenia powiek spoglądając wprost w twarz Eve. — Rzadko trafiały tam cyganki — dodał na swe usprawiedliwienie, wiedząc, że ciemnowłosa zgodzi się z nim przynajmniej w tej kwestii. To pewnie część kultury, jakieś — ponownie niezrozumiałe dla niego — tabu zabraniające zwracania się o pomoc od medycznych instytucji kraju.
— Nie ma po co być przykro, Eve — odpowiedział zbyt prędko, zbyt lekko, aby Eve nie zdołała zauważyć, że cokolwiek się stało, przeżywał to całym sobą. Kąciki ust drgnęły, jednakże nie ku górze, nie w uśmiechu, a w grymasie powstrzymywania bólu. Nie wiedział, co miał zrobić z dłońmi, przesunął więc nimi po kolanach, z całej siły rozprostowując materiał spodni. — Ale dalej możemy się bawić. Na swój tragiczny sposób — dopiero w tych słowach błysnęło coś na kształt pewnej chłopięcej zawadiackości. Choć nie znajdowali się w samym środku dusznej potańcówki — ona w kolorowej sukience z falbankami, on w na pół eleganckim stroju z koszulą z rozpiętymi dwoma górnymi guzikami — wystarczyła tylko odrobina wyobraźni. Zwłaszcza, że wyciągnął ku niej dłoń, jakby zapraszał ją do tańca.
— Świat pełen jest zagadek. Kwiaty, które kwitną w nocy, a chowają się za dnia to tylko jaskrawy przykład. Jesteś przekonana, że wiesz cokolwiek? — w jego głosie brak było szydery, nie wyśmiewał się z ewentualnej niewiedzy swej towarzyszki. Słowami próbował kreślić drogę przede wszystkim sobie. Ciężar sekretów był za silny, ale dziś... Dzisiaj wydawało mu się, że mógłby pozbawić się choć jego części.
Czy będzie tego żałował? Nie wiedział. Nie chciał o tym myśleć, nie dzisiaj. W nocy wyznania przychodziły prościej, momentami zdecydowanie za prosto, ale... Nic gorszego niż to, czego już doświadczył, nie mogło się wydarzyć. Eve... Eve miała dobre serce. Poszarpane pazurami innych ludzi, takie jak jego. Bardzo chciał wierzyć, że go zrozumie. Albo będzie wystarczająco sprawnie uważać.
— Sprawdźmy się. Zagrajmy w dwie prawdy i kłamstwo — zaproponował, a jego ciało wreszcie poczynało się rozluźniać. Dotychczas napięta, rozrysowana wysoko linia ramion obniżyła się znacząco; wyprostowane plecy zgarbiły się nieco, pozwalając mu zastygnąć w pozie bliższej naturalności. — Żeby nie onieśmielać damy, pozwolisz, że zacznę — wolną ręką zerwał jeden z białych kwiatów, a by ukryć drżenie rąk, począł obracać go w nich, ze szczególnym zapamiętaniem. — Mam piątkę starszego rodzeństwa — dwie siostry i trzech braci — wypalił od razu, wydawało się, że bez zastanowienia. — Moim ulubionym kolorem jest niebieski — kontynuował, skupiając wzrok na kwiecie. — I ostatnie: lubię jeść pieczone brukselki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
| do Liddy
Promienny uśmiech Liddy mocniej unosi Ianowe kąciki ust. Nagła reakcja zaskakuje ciepłem, jakiego wszak nie mógł Moore odbierać. Czy kiedykolwiek pozwoliła mu w siebie zwątpić, że choć trochę przestanie go lubić, kiedy okaże się, że zawodzi? Do tej pory nie było takiego momentu, w końcu za każdym razem staje na wysokości zadania, chwaląc się zarówno obowiązkowością (pojmowaną wybiórczo), jak i niezawodnością. A przynajmniej we własnym odczuciu, rzadko kiedy czując wyrzuty sumienia czy poczucie winy. Otulający ciasno serce kamień kruszeje i rozpryskuje się na dziesiątki kawałków, odchodząc w zapomnienie.
- AU! Ale nie tak brutalnie! - woła od razu, kiedy aparat fotograficzny nagle wbija się w pierś, z pewnością zostawiając na skórze nierównomierny ślad. - Ja też się cieszę, że tu jestem - udaje mu się wcisnąć gdzieś między słowami dziewczyny, kiedy wylewający się spomiędzy jej ust potok momentalnie go zalał. - W namiocie? Ale ja tak tylko na chwilę - przebąkuje gdzieś pod nosem, bo choć przez moment zastanawiał się nad pomysłem pozostania na miejscu festiwalu nieco dłużej, tak w głowie nie kształtowały się żadne konkretne rozwiązania, jak mógłby wprowadzić ten plan w życie. Czyżby rozwiązanie przyszło na złotej tacy? - Wszyscy są? - dopytuje jeszcze, choć ma przecież potwierdzenie od Eve, że pojawił się każdy, nawet Neala. Trochę obawia się tego spotkania, nawet jeśli na kolejnym już kroku dostaje dowód, że przyjaźń potrafi przemóc więcej, niż mu się zdaje. Tym mniej chętnie przyznaje się przed sobą do lęku, jaki go ogarnia na samą myśl o stawaniu przed nimi.
Z niemałym zadowoleniem przyjmuje za to decyzję Liddy; dotąd nigdy go nie zawiodła, jeśli chodzi o propozycje pakowania się w tarapaty. To z nią przecież już od czasów wczesnoszkolnych gania się i testuje wszelkie granice, mając pewność, że zawsze wykaże się chęcią urozmaicenia sobie czasu. To w jej towarzystwie trafia na swój pierwszy szlaban z szorowaniem kibli bez użycia magii (obrzydlistwo!) i to z nią przekracza skraj Zakazanego Lasu, by sprawdzić, czy w rzeczywistości jest tak straszny, jak się powtarza.
Nachyla się ostrożnie ku płomieniom, bacząc na włosy i brwi, bo jeszcze tego brakuje, by paradował osmolony po terenie festiwalu, i próbuje cokolwiek wyróżnić wśród rozpościerających się już na polanie aromatów. Zapach kadzideł przywodzi na myśl kwietną łąkę, ale czemu tu się dziwić, skoro zioła, to przecież same kwiatki. A przynajmniej w większości, rozumuje Ian, bo z zielarstwa pamięta zaledwie podstawy i to jeszcze z tematów, które w Hogwarcie wyjątkowo udało mu się zaliczyć na ocenę zadowalającą.
Zasiadłszy na trawniku, wspiera się z tyłu na dłoniach i osadza wyczekujące spojrzenie w przyjaciółce, czekając na rewelacje. Brwi zaś wędrują ku niebu, a w sercu jawi się ukłucie zazdrości.
- Legendarna walka? I mnie to omija?! - wydaje z siebie jęk niezadowolenia, choć na pewno nie jest tak, jak to maluje Liddy i sam Sallow też pewnie podkolorował historię, byleby wypaść lepiej w oczach reszty. - Wiadomo, o co poszło? Znając życie, to Marcel sam ich podpuścił i krzywo spojrzał. - Do tej pory szczerze wątpił, że na Festiwalu Lata zjawić się mogą czarodzieje chętni do bójki, ale mając w pamięci wuja Darragha Sheridana, co to lubi sobie czasem popić i awanturować o krzywo dobite do etażerki gwoździe, jest w stanie zrozumieć, że powód wystarczy błahy. - Ej, ale jak nie masz zdjęcia ze mną, to nie ma czego oglądać. Musisz nadrobić, ale już! - stwierdza z udawaną powagą, wskazując brodą na aparat Liddy. Bywa wprawdzie zadufany w sobie i przeświadczony co do niezwykłości swojego uroku, ale teraz decyduje się oszczędzić przechwałek.
- Dawaj z grubej rury, wyzwanie! - szczerzy się zawadiacko, bo nie wątpi w kreatywność Moore i wie, że z pewnością go czymś zaskoczy.
Promienny uśmiech Liddy mocniej unosi Ianowe kąciki ust. Nagła reakcja zaskakuje ciepłem, jakiego wszak nie mógł Moore odbierać. Czy kiedykolwiek pozwoliła mu w siebie zwątpić, że choć trochę przestanie go lubić, kiedy okaże się, że zawodzi? Do tej pory nie było takiego momentu, w końcu za każdym razem staje na wysokości zadania, chwaląc się zarówno obowiązkowością (pojmowaną wybiórczo), jak i niezawodnością. A przynajmniej we własnym odczuciu, rzadko kiedy czując wyrzuty sumienia czy poczucie winy. Otulający ciasno serce kamień kruszeje i rozpryskuje się na dziesiątki kawałków, odchodząc w zapomnienie.
- AU! Ale nie tak brutalnie! - woła od razu, kiedy aparat fotograficzny nagle wbija się w pierś, z pewnością zostawiając na skórze nierównomierny ślad. - Ja też się cieszę, że tu jestem - udaje mu się wcisnąć gdzieś między słowami dziewczyny, kiedy wylewający się spomiędzy jej ust potok momentalnie go zalał. - W namiocie? Ale ja tak tylko na chwilę - przebąkuje gdzieś pod nosem, bo choć przez moment zastanawiał się nad pomysłem pozostania na miejscu festiwalu nieco dłużej, tak w głowie nie kształtowały się żadne konkretne rozwiązania, jak mógłby wprowadzić ten plan w życie. Czyżby rozwiązanie przyszło na złotej tacy? - Wszyscy są? - dopytuje jeszcze, choć ma przecież potwierdzenie od Eve, że pojawił się każdy, nawet Neala. Trochę obawia się tego spotkania, nawet jeśli na kolejnym już kroku dostaje dowód, że przyjaźń potrafi przemóc więcej, niż mu się zdaje. Tym mniej chętnie przyznaje się przed sobą do lęku, jaki go ogarnia na samą myśl o stawaniu przed nimi.
Z niemałym zadowoleniem przyjmuje za to decyzję Liddy; dotąd nigdy go nie zawiodła, jeśli chodzi o propozycje pakowania się w tarapaty. To z nią przecież już od czasów wczesnoszkolnych gania się i testuje wszelkie granice, mając pewność, że zawsze wykaże się chęcią urozmaicenia sobie czasu. To w jej towarzystwie trafia na swój pierwszy szlaban z szorowaniem kibli bez użycia magii (obrzydlistwo!) i to z nią przekracza skraj Zakazanego Lasu, by sprawdzić, czy w rzeczywistości jest tak straszny, jak się powtarza.
Nachyla się ostrożnie ku płomieniom, bacząc na włosy i brwi, bo jeszcze tego brakuje, by paradował osmolony po terenie festiwalu, i próbuje cokolwiek wyróżnić wśród rozpościerających się już na polanie aromatów. Zapach kadzideł przywodzi na myśl kwietną łąkę, ale czemu tu się dziwić, skoro zioła, to przecież same kwiatki. A przynajmniej w większości, rozumuje Ian, bo z zielarstwa pamięta zaledwie podstawy i to jeszcze z tematów, które w Hogwarcie wyjątkowo udało mu się zaliczyć na ocenę zadowalającą.
Zasiadłszy na trawniku, wspiera się z tyłu na dłoniach i osadza wyczekujące spojrzenie w przyjaciółce, czekając na rewelacje. Brwi zaś wędrują ku niebu, a w sercu jawi się ukłucie zazdrości.
- Legendarna walka? I mnie to omija?! - wydaje z siebie jęk niezadowolenia, choć na pewno nie jest tak, jak to maluje Liddy i sam Sallow też pewnie podkolorował historię, byleby wypaść lepiej w oczach reszty. - Wiadomo, o co poszło? Znając życie, to Marcel sam ich podpuścił i krzywo spojrzał. - Do tej pory szczerze wątpił, że na Festiwalu Lata zjawić się mogą czarodzieje chętni do bójki, ale mając w pamięci wuja Darragha Sheridana, co to lubi sobie czasem popić i awanturować o krzywo dobite do etażerki gwoździe, jest w stanie zrozumieć, że powód wystarczy błahy. - Ej, ale jak nie masz zdjęcia ze mną, to nie ma czego oglądać. Musisz nadrobić, ale już! - stwierdza z udawaną powagą, wskazując brodą na aparat Liddy. Bywa wprawdzie zadufany w sobie i przeświadczony co do niezwykłości swojego uroku, ale teraz decyduje się oszczędzić przechwałek.
- Dawaj z grubej rury, wyzwanie! - szczerzy się zawadiacko, bo nie wątpi w kreatywność Moore i wie, że z pewnością go czymś zaskoczy.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset