Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Freddy Krueger' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Co tu robiła? Uśmiechnęła się półgębkiem i omiotła zadymioną polanę wzrokiem.
- A, chciałam sprawdzić, czy... - zaczęła, ale urwała w połowie, a oczy błysnęły jej rozbawieniem i nagłym olśnieniem, kiedy jej wzrok ponownie zatrzymał się na Freddim. No tak, oczywiście! Przecież nie musiała kończyć, Freddy przyszedł tu z powodu dokładnie tych samych pogłosek, co ona. A utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy nachylił się nad koszem pełnym wiązanek z ziół. Przekrzywiła głowę obserwując go z uśmiechem błąkającym się po twarzy. W końcu Freddy był specjalistą od takich rzeczy, więc była ciekawa jego fachowej opinii na temat ziół. Swoją już wyrobiła na podstawie doświadczenia - po tym całym kadzidle wrzuconym przez Iana do ogniska nie czuła żadnej różnicy, więc to raczej pic na wodę.
Wyrok z ust Freddiego padł potwierdzając tylko jej zdanie, więc Liddy uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pokiwała głową i wbrew swojej mimice rzuciła:
- Też byłam zawiedziona - przytaknęła rozbawiona. Niestety nie na długo.
- Właśnie miałam zacząć ich... - zaczęła odpowiadać na jego pytanie, ale znów urwała, marszcząc odruchowo brwi na dźwięk jego drugiego pytania.
"Czemu. Jesteś. Sama." - wybrzmiało echem w jej głowie. Mogło nic nie znaczyć. Pytanie jak pytanie, prawda? A jednak poczuła jak mimowolnie wzburza w niej krew, a jej początkowo radosny nastrój jakby się ostudza. Czy to na pewno było tylko zwykłe pytanie, a nie jakiś przeklęty zarzut, że Lidka chodzi, och nie!, sama i coś może jej się stać?
- Czasami bywam sama, to nic strasznego, wiesz - odparła trochę powściągliwiej niż poprzednio, wzruszając przy tym ramionami, choć brwi wciąż miała zmarszczone, jakby mimo pozornie wyluzowanej odpowiedzi wcale nie wierzyła, że Freddy zadał to pytanie, ot tak, bez powodu, bez drugiego dna. I tak, była już w gotowości do odparcia ewentualnego ataku słownego.
I nieważne, że rzeczywiście była zostawiona sama sobie dosłownie minutę czy dwie, bo jeszcze przed chwilą towarzyszył jej Ian. Ba, w tym momencie ten fakt zaczął ją drażnić jeszcze bardziej. Przecież nie była dzieckiem, które trzeba niańczyć i którego nie można zostawiać samego! I niech tylko Freddy spróbuje zasugerować coś przeciwnego, a pożałuje.
Ale spokojnie, Lidds, nie ma co się od razu irytować, prawda?
Nachyliła się do dymu, który wzmógł się po tym jak kumpel wrzucił zwitek ziół w płomienie. Nabrała mocno powietrza nosem, ale w jednej chwili poczuła drapanie w gardle i kręcenie w nosie i kichnęła potężnie prosto w palenisko aż iskry poleciały, a jej oczy zaszkliły się od tych ostrych zapachów. Wolała tamto co palili z Ianem, z kwiatowymi nutami, te nieprzyjemnie ją drażniły, więc odsunęła się od dymu o krok szukając po kieszeni swojej chustki, bo oczywiście - jak na zawołanie dostała kataru.
- Rozmaryn? - zapytała, bo ten jeden aromat rozpoznała najszybciej. Mama dodawała tą przyprawę do pieczonych ziemniaków dawno, dawno temu, stąd kojarzyła.
- Nie do wiary, że oni wierzą, że to działa - ściszyła głos, rzucając wymowne spojrzenie w kierunku innych zebranych przy ogniskach ludzi.
- To... szukałeś reszty? - zagadnęła Freda już normalnym głosem. - Sprawdzałeś przy namiotach?
Akurat znalazła i wyciągnęła z kieszeni swoją materiałową chustkę, choć zanim jej użyła zawahała się zawieszając na niej na chwilę wzrok. Zwykle jasnoniebieska teraz nosiła brunatne ślady zaschniętej krwi. No tak, nie wyprała jej po tym jak doprowadzała twarz Jima do porządku... ech... Nieważne. W sumie to tylko trochę zaschniętej krwi. Nie zważając więc na to wytarła nią nos i znów schowała do kieszeni.
- A, chciałam sprawdzić, czy... - zaczęła, ale urwała w połowie, a oczy błysnęły jej rozbawieniem i nagłym olśnieniem, kiedy jej wzrok ponownie zatrzymał się na Freddim. No tak, oczywiście! Przecież nie musiała kończyć, Freddy przyszedł tu z powodu dokładnie tych samych pogłosek, co ona. A utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy nachylił się nad koszem pełnym wiązanek z ziół. Przekrzywiła głowę obserwując go z uśmiechem błąkającym się po twarzy. W końcu Freddy był specjalistą od takich rzeczy, więc była ciekawa jego fachowej opinii na temat ziół. Swoją już wyrobiła na podstawie doświadczenia - po tym całym kadzidle wrzuconym przez Iana do ogniska nie czuła żadnej różnicy, więc to raczej pic na wodę.
Wyrok z ust Freddiego padł potwierdzając tylko jej zdanie, więc Liddy uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pokiwała głową i wbrew swojej mimice rzuciła:
- Też byłam zawiedziona - przytaknęła rozbawiona. Niestety nie na długo.
- Właśnie miałam zacząć ich... - zaczęła odpowiadać na jego pytanie, ale znów urwała, marszcząc odruchowo brwi na dźwięk jego drugiego pytania.
"Czemu. Jesteś. Sama." - wybrzmiało echem w jej głowie. Mogło nic nie znaczyć. Pytanie jak pytanie, prawda? A jednak poczuła jak mimowolnie wzburza w niej krew, a jej początkowo radosny nastrój jakby się ostudza. Czy to na pewno było tylko zwykłe pytanie, a nie jakiś przeklęty zarzut, że Lidka chodzi, och nie!, sama i coś może jej się stać?
- Czasami bywam sama, to nic strasznego, wiesz - odparła trochę powściągliwiej niż poprzednio, wzruszając przy tym ramionami, choć brwi wciąż miała zmarszczone, jakby mimo pozornie wyluzowanej odpowiedzi wcale nie wierzyła, że Freddy zadał to pytanie, ot tak, bez powodu, bez drugiego dna. I tak, była już w gotowości do odparcia ewentualnego ataku słownego.
I nieważne, że rzeczywiście była zostawiona sama sobie dosłownie minutę czy dwie, bo jeszcze przed chwilą towarzyszył jej Ian. Ba, w tym momencie ten fakt zaczął ją drażnić jeszcze bardziej. Przecież nie była dzieckiem, które trzeba niańczyć i którego nie można zostawiać samego! I niech tylko Freddy spróbuje zasugerować coś przeciwnego, a pożałuje.
Ale spokojnie, Lidds, nie ma co się od razu irytować, prawda?
Nachyliła się do dymu, który wzmógł się po tym jak kumpel wrzucił zwitek ziół w płomienie. Nabrała mocno powietrza nosem, ale w jednej chwili poczuła drapanie w gardle i kręcenie w nosie i kichnęła potężnie prosto w palenisko aż iskry poleciały, a jej oczy zaszkliły się od tych ostrych zapachów. Wolała tamto co palili z Ianem, z kwiatowymi nutami, te nieprzyjemnie ją drażniły, więc odsunęła się od dymu o krok szukając po kieszeni swojej chustki, bo oczywiście - jak na zawołanie dostała kataru.
- Rozmaryn? - zapytała, bo ten jeden aromat rozpoznała najszybciej. Mama dodawała tą przyprawę do pieczonych ziemniaków dawno, dawno temu, stąd kojarzyła.
- Nie do wiary, że oni wierzą, że to działa - ściszyła głos, rzucając wymowne spojrzenie w kierunku innych zebranych przy ogniskach ludzi.
- To... szukałeś reszty? - zagadnęła Freda już normalnym głosem. - Sprawdzałeś przy namiotach?
Akurat znalazła i wyciągnęła z kieszeni swoją materiałową chustkę, choć zanim jej użyła zawahała się zawieszając na niej na chwilę wzrok. Zwykle jasnoniebieska teraz nosiła brunatne ślady zaschniętej krwi. No tak, nie wyprała jej po tym jak doprowadzała twarz Jima do porządku... ech... Nieważne. W sumie to tylko trochę zaschniętej krwi. Nie zważając więc na to wytarła nią nos i znów schowała do kieszeni.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Co chciałaś sprawdzić?- spytałem nie mając pojęcia, że przyszła tutaj w dokładnie tym samym celu. Plotki sięgały, aż tak daleko? Wątpiłem, że znała tego chłopaka, choć w ostatnim roku zupełnie odpuściłem towarzyskie spotkania ze względu na konieczność ciężkiej pracy. Obowiązków mających zapewnić mi dom – pływający, mały i niekoniecznie idealny, ale swój. Miejsce, z którego nikt nie mógł mnie wyrzucić na zbity pysk, bo przekroczyłem pewną granicę wieku lub przez nieopłacone daniny. Odpowiadałem sam za siebie, robiłem co tylko chciałem i właśnie na tym mi zależało – na wolności, choć gdzieś w głębi siebie potrzebowałem również przynależności. Łaknąłem bycia częścią jakiejś grupy; samotność nie była mi obca, wydawało mi się, że czułem się sam ze sobą całkiem dobrze, lecz z każdym kolejnym piwem lub spaloną bibułką traciłem tę pewność. Zatracałem się we własnych myślach i beznadziejności. Przecież nic sobą nie reprezentowałem, nie świeciłem przykładem, nie cechowałem odwagą. Zdarzało mi się być tchórzem i to nie dlatego, że obawiałem się o własne życie, ale po prostu... pewne rzeczy mnie przerastały. Wszyscy wydawali się móc wszystko, a ja? Niewiele.
Ogarnął mnie niepokój, mówiła coś, ale już nie słuchałem. Wpatrywałem się w płomienie licząc, że sztywniejące mięśnie w końcu się rozluźnią, podobnie jak myśli przestaną kłębić się w najbardziej zakazanych obszarach. Wziąłem głęboki oddech i mimowolnie odsunąłem od paleniska czując, iż załamanie nastroju nie było samoistne. Nie miałem żadnego powodu do smutku, a jednak – wypełniał mnie po same brzegi, po każdy cal skóry i umysłu. Freddy weź się w garść. Mówiłem sam do siebie kwitując to głośnym westchnięciem. Chciałem stąd uciec, ale to przyjemne ciepło, mimo padającego z nieba żaru, przyciągało. Zerknąłem na Liddy, po czym na trawę i usiadłem, wyciągnąłem przedramiona za siebie, oparłem się i wyciągnąłem nogi. Destruktywna błogość. Świat zdawał się ograniczyć do granic unoszącego się dymu.
-Boję się samotności, ty nie?- powiedziałem otwarcie. Nie miałem problemu ze szczerością, na pewno nie takiego jak ze zwykłą rozmową. Żartowałem, uśmiechałem się i wygłupiałem, ale w środku wciąż czułem niedosyt, słyszałem groźny głos, który uświadamiał mi, że nie powinno mnie tu być, nikt mnie tu nie chciał. Dlatego brałem, z tego powodu próbowałem wszystkiego co mi podsunięto. Codzienność poza rzeczywistością była o wiele prostsza. Widywałem naszą drużynę, widywałem ją, widywałem ich częściej niż zwykle. Mówili do mnie, a ja… nie czułem się wtedy samotny.
Widziałem jak nachyla się nad dymem i w głębi siebie cieszyłem się, że nie zostawiła mnie samego, choć dla niej lepiej jakby poszła. Nie marnowała czasu. -Pieprz i lebiodka- skinąłem głową zgadzając się, co do rozmarynu. Ostry zapach – przytłaczający, a zarazem pobudzający. -No, nie działa- skwitowałem choć moja postawa, zachowanie i przede wszystkim myśli wręcz krzyczały, że było zupełnie odwrotnie. Nie byłem wprawnym kłamcą.
-Nie szukałem i nie sądziłem, że kogoś znajomego tu spotkam- przeniosłem w końcu na nią wzrok i przez moment próbowałem zmusić się do spojrzenia w oczy. Nic z tego. Brak pewności siebie, a może coraz bardziej realne obrazy, które tańczyły w blasku płomieni?
Pokręciłem głową na kolejne pytanie i odchyliłem głowę ku tyłowi by móc spojrzeć w niebo. -Drażni cię ten zapach?- spytałem kątem oka dostrzegając jak sięgała po chusteczkę. Brudną – zbyt brudną, jak na świeżo wyjętą z kieszeni. Uniosłem brwi, poczułem dreszcz na plecach. Nie lubiłem krwi, a właśnie ją te plamy przypominały. Idiotyczne prawda? W końcu ile razy obiłem komuś twarz albo musiałem opatrywać swoją własną? Zmartwiłem się.
-To twoja? Leci ci z nosa?- nie widziałem żadnych śladów na jej twarzy, ale… skąd mogłem wiedzieć? To była moja pierwsza myśl.
Ogarnął mnie niepokój, mówiła coś, ale już nie słuchałem. Wpatrywałem się w płomienie licząc, że sztywniejące mięśnie w końcu się rozluźnią, podobnie jak myśli przestaną kłębić się w najbardziej zakazanych obszarach. Wziąłem głęboki oddech i mimowolnie odsunąłem od paleniska czując, iż załamanie nastroju nie było samoistne. Nie miałem żadnego powodu do smutku, a jednak – wypełniał mnie po same brzegi, po każdy cal skóry i umysłu. Freddy weź się w garść. Mówiłem sam do siebie kwitując to głośnym westchnięciem. Chciałem stąd uciec, ale to przyjemne ciepło, mimo padającego z nieba żaru, przyciągało. Zerknąłem na Liddy, po czym na trawę i usiadłem, wyciągnąłem przedramiona za siebie, oparłem się i wyciągnąłem nogi. Destruktywna błogość. Świat zdawał się ograniczyć do granic unoszącego się dymu.
-Boję się samotności, ty nie?- powiedziałem otwarcie. Nie miałem problemu ze szczerością, na pewno nie takiego jak ze zwykłą rozmową. Żartowałem, uśmiechałem się i wygłupiałem, ale w środku wciąż czułem niedosyt, słyszałem groźny głos, który uświadamiał mi, że nie powinno mnie tu być, nikt mnie tu nie chciał. Dlatego brałem, z tego powodu próbowałem wszystkiego co mi podsunięto. Codzienność poza rzeczywistością była o wiele prostsza. Widywałem naszą drużynę, widywałem ją, widywałem ich częściej niż zwykle. Mówili do mnie, a ja… nie czułem się wtedy samotny.
Widziałem jak nachyla się nad dymem i w głębi siebie cieszyłem się, że nie zostawiła mnie samego, choć dla niej lepiej jakby poszła. Nie marnowała czasu. -Pieprz i lebiodka- skinąłem głową zgadzając się, co do rozmarynu. Ostry zapach – przytłaczający, a zarazem pobudzający. -No, nie działa- skwitowałem choć moja postawa, zachowanie i przede wszystkim myśli wręcz krzyczały, że było zupełnie odwrotnie. Nie byłem wprawnym kłamcą.
-Nie szukałem i nie sądziłem, że kogoś znajomego tu spotkam- przeniosłem w końcu na nią wzrok i przez moment próbowałem zmusić się do spojrzenia w oczy. Nic z tego. Brak pewności siebie, a może coraz bardziej realne obrazy, które tańczyły w blasku płomieni?
Pokręciłem głową na kolejne pytanie i odchyliłem głowę ku tyłowi by móc spojrzeć w niebo. -Drażni cię ten zapach?- spytałem kątem oka dostrzegając jak sięgała po chusteczkę. Brudną – zbyt brudną, jak na świeżo wyjętą z kieszeni. Uniosłem brwi, poczułem dreszcz na plecach. Nie lubiłem krwi, a właśnie ją te plamy przypominały. Idiotyczne prawda? W końcu ile razy obiłem komuś twarz albo musiałem opatrywać swoją własną? Zmartwiłem się.
-To twoja? Leci ci z nosa?- nie widziałem żadnych śladów na jej twarzy, ale… skąd mogłem wiedzieć? To była moja pierwsza myśl.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Uniosła wyżej brew na jego pytanie. Czyżby się pomyliła?
Nieee... Niemożliwe...
- Czy fajnie się po nich lata - odparła z rozbawieniem patrząc na Freda znacząco. I bynajmniej nie miała na myśli latania na miotle.
A więc? Pojawił się tu z tego samego powodu? Nawet jeśli, to niestety to tylko suszone kwiatki, które co najwyżej miały właściwości zapachowe, nic więcej. Organizatorzy żadnych odlotów najwyraźniej nie przewidywali... a przynajmniej nie przed wyścigiem na aetonanach.
Zjeżyła się na to jego pytanie o to czemu jest sama, ale chyba jednak niepotrzebnie, bo Freddy zamilkł zapatrzony w płomienie i dokądś odpłynął myślami. Miał tak zresztą dość często. W jednej chwili był z nimi, a w następnej już go nie było. Najłatwiej to było rozpoznać po jego oczach tak jak teraz. Niby patrzył w płomienie, ale wiedziała, że ich nie widzi. Był gdzieś daleko. Gdzie tym razem? Nie pytała. Nic już nie mówiła. Rozluźniła się tylko, bo najwyraźniej jego pytanie było tylko pytaniem, i też spojrzała w płomienie. A na Freda wystarczyło poczekać. Prędzej czy później zawsze wracał.
Tym razem nawet prędzej niż później. Drgnął, spojrzał na nią, a później usiadł na trawie jak gdyby nigdy nic. Kącik jej warg drgnął ku górze, ale nim uśmiechnęła się do końca, zaskoczył ją wyznaniem. Naprawdę zaskoczył. Ze wszystkich osób jakie znała, jego ostatniego podejrzewałaby o strach przed samotnością.
Zmarszczyła brwi.
- Myślałam, że to lubisz... że lubisz być sam - wypaliła zanim ugryzła się w język. Ale... naprawdę tak myślała. Że po to była mu ta barka. Dla wolności, tak, ale też dlatego, że Freddy właśnie cenił sobie samotność, spokój i ciszę, bo dzięki temu mógł się dowoli zanurzać w swoich myślach i odcinać od otoczenia. Tak zakładała do tej pory, ale się myliła. Bał się samotności... A ona? Hm... Nawet jeśli czasami napadało ją uczucie osamotnienia, to szybko mijało. Miała kochanego tatę, wspaniałych braci, przyjaciół, Amelkę i Hanię, dobrych znajomych, dalszą rodzinę... Miała mnóstwo szczęścia, bo naprawdę nie musiała się martwić samotnością. Przynajmniej póki co. Bo z tyłu głowy czaiła jej się taka jedna, niepokojąca myśl już od jakiegoś czasu... choć do tej pory udawało jej się ją ignorować. Teraz za to niespodziewanie się wyłoniła z cienia, a Liddy sama nie wiedząc dlaczego zaczęła cicho:
- Czasami jak myślę o przyszłości, takiej wiesz... dalszej przyszłości, kiedy skończy się wojna, wszyscy pozakładacie rodziny, a ja... - zacięła się, nagle zdając sobie sprawę z tego co właśnie robi. Oszalała?! Czemu o tym mówiła? Przecież wcale nie chciała. To były te cienie i mroki, które chowała głęboko po szufladach w zakamarkach swojego umysłu, żeby nie przeszkadzały jej w życiu. I żeby nie przeszkadzały też w życiu komukolwiek innemu. A już na pewno nie Freddiemu. Miał własne zmartwienia, nie będzie mu dokładała swoich. Głupia Lidka, co ją napadło?
Potrząsnęła głową wzburzając rude włosy, jakby chciała się w ten sposób pozbyć ponurych myśli.
- Nieważne, to głupie - wyrzuciła z siebie szybko ucinając temat i za wszelką cenę starając się trzymać emocje na wodzy.
Ale smutek już zdążył się zakraść do jej niebieskich oczu. Bo tak, czasami też bała się samotności. Niby starała się wierzyć w to, że na każdego czeka w życiu miłość, ale... co jeśli była wyjątkiem? Jeśli była zbyt dziwaczna, żeby ktokolwiek mógł do niej poczuć coś więcej? Zresztą... wystarczyło na nią spojrzeć. W czym się tu zakochiwać?
Jej ciało przecięły nieprzyjemne, lodowate dreszcze, głupie oczy się zaszkliły. Wiedziała, że niewiele dzieli ją od płaczu. Płaczu?! Dlaczego miałaby tu płakać?! Zacisnęła mocno dłonie i odwróciła wzrok chcąc to wszystko ukryć przed kumplem, bo jeszcze tego brakowało, żeby się tu rozbeczała. Nie. Nie chodziło przecież o nią i jej wyimaginowane problemy z dupy. Ona sobie przecież poradzi jak zawsze, bo czemu by nie miała? A teraz chodziło o Freda. Na nim musiała się skupić. Na jego strachu przed samotnością.
Odetchnęła cicho, starając się uspokoić. Miała cel, więc było zdecydowanie łatwiej uciszyć głupie myśli.
- Masz nas, Freddy, masz przyjaciół... - znów na niego spojrzała. Jej niebieskie oczy wciąż szkliły się smutkiem, choć w świetle ognisk błyszczały też zdeterminowaniem.
- Z nami przecież nie musisz się bać samotności - powiedziała z pewnością pobrzmiewającą w głosie. - Pokonamy ją wspólnie. Jak tego draba w lesie - dodała i spróbowała się uśmiechnąć. Nie wiedziała czy jej słowa i ta próba rozładowania napięcia jakkolwiek mu pomogą, ale to nic. Jeśli nie tak, to Liddy wymyśli inny sposób. Mogliby na przykład poszukać pozostałych. Skoro Freddy jeszcze nie zaglądał w okolice namiotów, to może właśnie tam spędzają czas? Ale to zaproponuje może potem. Bo teraz wyglądało na to, że rozłożonemu na trawie Fredowi było wygodnie. Aż sama poszła w jego ślady siadając po turecku naprzeciwko niego i wyciągając wreszcie z kieszeni tą swoją chustkę.
Rozmaryn, pieprz... ach, to pewnie przez niego dostała kataru! I lebiodka... czymkolwiek była lebiodka. Czy drażnił ją ich zapach? Właściwie to nie. Mimo tej początkowej ostrej woni pieprzu, rozmaryn przywodził do niej miłe, ciepłe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy byli jeszcze wszyscy razem. Kiedy wspólnie zasiadali do posiłku, kiedy z ciepłego letniego słońca przywoływał ją do domu głos mamy...
- Nie, tylko przypomina mi o... - otumaniona wspomnieniami zaczęła mówić, ale urwała gdy głos jej zadrżał. Nie! Przecież nie chciała otwierać tej furtki. Tęsknota za mamą, strach, że o niej zapomni, zniknięcie Teda... a teraz jego powrót, list... to wszystko się ze sobą łączyło i doskonale wiedziała, że jeśli sobie pozwoli na poruszenie jednego z tych tematów, to zwali się na nią lawina tego wszystkiego, co w sobie dusiła przez lata. Na nią i, co gorsza, na niczego się nie spodziewającego Freda. Nie mogła na to pozwolić. Na pewno nie tu. Nie przy nim. Zresztą w ogóle nie chciała o tym mówić! Więc co się z nią działo?! Zaczynała boleć ją głowa. Czuła jak wzbiera w niej smutek i rozgoryczenie i że z każdą chwilą przybierają na sile. Piętrzą się niczym woda zatrzymana na tamie. Zawsze je chowała głęboko w sobie, starała się ignorować, udawać, że nie istnieją i niemal zawsze jej się to udawało, ale dziś nie była pewna czy utrzyma je w ryzach. Czy ta jej tama wytrzyma. Ale przecież musiała. Jak zawsze.
Zapytana o krew na chustce pokręciła głową.
- Nie, to Jima po tym jak... jak... - nie mogła zebrać myśli. Powróciło do niej uczucie bezsilności, kiedy rozmawiała z Jimem, a potem z Eve. Byli nieszczęśliwi. Oni, Marcel, a ona nie potrafiła im pomóc. Nikomu nie potrafiła pomóc. Nie było z niej żadnego pożytku jako przyjaciółki.
Głowa pulsowała jej coraz mocniej bólem, oczy znów się zaszkliły od łez. Oddychaj, spokojnie... Skąd brały się w niej te myśli? Skąd te sentymenty? Odwróciła wzrok od Freda i znów spojrzała na ogień, na dym... Czy to możliwe... Przecież to tylko rozmaryn i jakieś inne zioła, których używa się w kuchni! Czy to możliwe, że to one mieszały jej tak w głowie? Ale jeśli nie, to co innego?
Serce mocniej zatłukło jej się w piersi. Zadrżała od wstrzymywanych emocji i łez.
- T-to t-ten przeklęty dym - wyjęczała, oddychając urywanie dosłownie jakby miała się zaraz rozpłakać. Nie! Nie pozwoli na to! Głowa zaczynała jej pękać, mocno wbiła palce drżących dłoni w skronie, ale to przyniosło tylko chwilową ulgę. To była sprawka tych głupich ziół! To, że wracały do niej te natrętne myśli, że lada chwila straci nad nimi panowanie, choć przecież do tej pory świetnie sobie z nimi radziła! Jeśli więc nie chciała się tu rozkleić, to powinna odejść jak najdalej od tych ognisk i od tego przeklętego rozmarynu, pieprzu i lebiodki.
- Chodźmy stąd, Freddy... - mówienie utrudniała jej drżąca broda. Spróbowała się podnieść, choć nogi miała jak z galarety. Od nagromadzonych w oczach łez prawie nic nie widziała, ale jeszcze jakimś cudem żadna nie spłynęła jej po policzku. Musiała tylko odejść jak najdalej stąd i nie wpaść po drodze do żadnego ogniska...
A co jeśli to nie te zioła? Jeśli oddalenie się stąd wcale nie pomoże?
A potem w jej głowie pojawiła się kolejna myśl i już nie umiała zatrzymać ani jej, ani tych przeklętych łez, które stróżkami popłynęły jej po czerwonych policzkach. Szybko zasłoniła twarz drżącymi rękami, ale nie była już w stanie przestać płakać.
- J-jestem... t-taka... ż-żałos-sna... Prze-przepraszam - wychlipała przez wciąż przyciskane do twarzy dłonie i odwróciła się do niego tyłem, żeby nie musiał na nią patrzeć. Musiała się uspokoić, ale nie mogła, bo szloch wstrząsał nią raz po raz, łzy skapywały jej po rękach na koszulę.
Merlinie, jak jej było wstyd. I to jeszcze kurwa przed Freddim! I tymi wszystkimi ludźmi. Pewnie gapią się na nią jak na ostatnią idiotkę!
A potem niedbale przetarła twarz i odsłoniwszy czerwone, produkujące kolejne łzy oczy, puściła się biegiem w stronę rozmazanych drzew. Byle dalej od ogniska, Freda i totalnego upokorzenia.
Nieee... Niemożliwe...
- Czy fajnie się po nich lata - odparła z rozbawieniem patrząc na Freda znacząco. I bynajmniej nie miała na myśli latania na miotle.
A więc? Pojawił się tu z tego samego powodu? Nawet jeśli, to niestety to tylko suszone kwiatki, które co najwyżej miały właściwości zapachowe, nic więcej. Organizatorzy żadnych odlotów najwyraźniej nie przewidywali... a przynajmniej nie przed wyścigiem na aetonanach.
Zjeżyła się na to jego pytanie o to czemu jest sama, ale chyba jednak niepotrzebnie, bo Freddy zamilkł zapatrzony w płomienie i dokądś odpłynął myślami. Miał tak zresztą dość często. W jednej chwili był z nimi, a w następnej już go nie było. Najłatwiej to było rozpoznać po jego oczach tak jak teraz. Niby patrzył w płomienie, ale wiedziała, że ich nie widzi. Był gdzieś daleko. Gdzie tym razem? Nie pytała. Nic już nie mówiła. Rozluźniła się tylko, bo najwyraźniej jego pytanie było tylko pytaniem, i też spojrzała w płomienie. A na Freda wystarczyło poczekać. Prędzej czy później zawsze wracał.
Tym razem nawet prędzej niż później. Drgnął, spojrzał na nią, a później usiadł na trawie jak gdyby nigdy nic. Kącik jej warg drgnął ku górze, ale nim uśmiechnęła się do końca, zaskoczył ją wyznaniem. Naprawdę zaskoczył. Ze wszystkich osób jakie znała, jego ostatniego podejrzewałaby o strach przed samotnością.
Zmarszczyła brwi.
- Myślałam, że to lubisz... że lubisz być sam - wypaliła zanim ugryzła się w język. Ale... naprawdę tak myślała. Że po to była mu ta barka. Dla wolności, tak, ale też dlatego, że Freddy właśnie cenił sobie samotność, spokój i ciszę, bo dzięki temu mógł się dowoli zanurzać w swoich myślach i odcinać od otoczenia. Tak zakładała do tej pory, ale się myliła. Bał się samotności... A ona? Hm... Nawet jeśli czasami napadało ją uczucie osamotnienia, to szybko mijało. Miała kochanego tatę, wspaniałych braci, przyjaciół, Amelkę i Hanię, dobrych znajomych, dalszą rodzinę... Miała mnóstwo szczęścia, bo naprawdę nie musiała się martwić samotnością. Przynajmniej póki co. Bo z tyłu głowy czaiła jej się taka jedna, niepokojąca myśl już od jakiegoś czasu... choć do tej pory udawało jej się ją ignorować. Teraz za to niespodziewanie się wyłoniła z cienia, a Liddy sama nie wiedząc dlaczego zaczęła cicho:
- Czasami jak myślę o przyszłości, takiej wiesz... dalszej przyszłości, kiedy skończy się wojna, wszyscy pozakładacie rodziny, a ja... - zacięła się, nagle zdając sobie sprawę z tego co właśnie robi. Oszalała?! Czemu o tym mówiła? Przecież wcale nie chciała. To były te cienie i mroki, które chowała głęboko po szufladach w zakamarkach swojego umysłu, żeby nie przeszkadzały jej w życiu. I żeby nie przeszkadzały też w życiu komukolwiek innemu. A już na pewno nie Freddiemu. Miał własne zmartwienia, nie będzie mu dokładała swoich. Głupia Lidka, co ją napadło?
Potrząsnęła głową wzburzając rude włosy, jakby chciała się w ten sposób pozbyć ponurych myśli.
- Nieważne, to głupie - wyrzuciła z siebie szybko ucinając temat i za wszelką cenę starając się trzymać emocje na wodzy.
Ale smutek już zdążył się zakraść do jej niebieskich oczu. Bo tak, czasami też bała się samotności. Niby starała się wierzyć w to, że na każdego czeka w życiu miłość, ale... co jeśli była wyjątkiem? Jeśli była zbyt dziwaczna, żeby ktokolwiek mógł do niej poczuć coś więcej? Zresztą... wystarczyło na nią spojrzeć. W czym się tu zakochiwać?
Jej ciało przecięły nieprzyjemne, lodowate dreszcze, głupie oczy się zaszkliły. Wiedziała, że niewiele dzieli ją od płaczu. Płaczu?! Dlaczego miałaby tu płakać?! Zacisnęła mocno dłonie i odwróciła wzrok chcąc to wszystko ukryć przed kumplem, bo jeszcze tego brakowało, żeby się tu rozbeczała. Nie. Nie chodziło przecież o nią i jej wyimaginowane problemy z dupy. Ona sobie przecież poradzi jak zawsze, bo czemu by nie miała? A teraz chodziło o Freda. Na nim musiała się skupić. Na jego strachu przed samotnością.
Odetchnęła cicho, starając się uspokoić. Miała cel, więc było zdecydowanie łatwiej uciszyć głupie myśli.
- Masz nas, Freddy, masz przyjaciół... - znów na niego spojrzała. Jej niebieskie oczy wciąż szkliły się smutkiem, choć w świetle ognisk błyszczały też zdeterminowaniem.
- Z nami przecież nie musisz się bać samotności - powiedziała z pewnością pobrzmiewającą w głosie. - Pokonamy ją wspólnie. Jak tego draba w lesie - dodała i spróbowała się uśmiechnąć. Nie wiedziała czy jej słowa i ta próba rozładowania napięcia jakkolwiek mu pomogą, ale to nic. Jeśli nie tak, to Liddy wymyśli inny sposób. Mogliby na przykład poszukać pozostałych. Skoro Freddy jeszcze nie zaglądał w okolice namiotów, to może właśnie tam spędzają czas? Ale to zaproponuje może potem. Bo teraz wyglądało na to, że rozłożonemu na trawie Fredowi było wygodnie. Aż sama poszła w jego ślady siadając po turecku naprzeciwko niego i wyciągając wreszcie z kieszeni tą swoją chustkę.
Rozmaryn, pieprz... ach, to pewnie przez niego dostała kataru! I lebiodka... czymkolwiek była lebiodka. Czy drażnił ją ich zapach? Właściwie to nie. Mimo tej początkowej ostrej woni pieprzu, rozmaryn przywodził do niej miłe, ciepłe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy byli jeszcze wszyscy razem. Kiedy wspólnie zasiadali do posiłku, kiedy z ciepłego letniego słońca przywoływał ją do domu głos mamy...
- Nie, tylko przypomina mi o... - otumaniona wspomnieniami zaczęła mówić, ale urwała gdy głos jej zadrżał. Nie! Przecież nie chciała otwierać tej furtki. Tęsknota za mamą, strach, że o niej zapomni, zniknięcie Teda... a teraz jego powrót, list... to wszystko się ze sobą łączyło i doskonale wiedziała, że jeśli sobie pozwoli na poruszenie jednego z tych tematów, to zwali się na nią lawina tego wszystkiego, co w sobie dusiła przez lata. Na nią i, co gorsza, na niczego się nie spodziewającego Freda. Nie mogła na to pozwolić. Na pewno nie tu. Nie przy nim. Zresztą w ogóle nie chciała o tym mówić! Więc co się z nią działo?! Zaczynała boleć ją głowa. Czuła jak wzbiera w niej smutek i rozgoryczenie i że z każdą chwilą przybierają na sile. Piętrzą się niczym woda zatrzymana na tamie. Zawsze je chowała głęboko w sobie, starała się ignorować, udawać, że nie istnieją i niemal zawsze jej się to udawało, ale dziś nie była pewna czy utrzyma je w ryzach. Czy ta jej tama wytrzyma. Ale przecież musiała. Jak zawsze.
Zapytana o krew na chustce pokręciła głową.
- Nie, to Jima po tym jak... jak... - nie mogła zebrać myśli. Powróciło do niej uczucie bezsilności, kiedy rozmawiała z Jimem, a potem z Eve. Byli nieszczęśliwi. Oni, Marcel, a ona nie potrafiła im pomóc. Nikomu nie potrafiła pomóc. Nie było z niej żadnego pożytku jako przyjaciółki.
Głowa pulsowała jej coraz mocniej bólem, oczy znów się zaszkliły od łez. Oddychaj, spokojnie... Skąd brały się w niej te myśli? Skąd te sentymenty? Odwróciła wzrok od Freda i znów spojrzała na ogień, na dym... Czy to możliwe... Przecież to tylko rozmaryn i jakieś inne zioła, których używa się w kuchni! Czy to możliwe, że to one mieszały jej tak w głowie? Ale jeśli nie, to co innego?
Serce mocniej zatłukło jej się w piersi. Zadrżała od wstrzymywanych emocji i łez.
- T-to t-ten przeklęty dym - wyjęczała, oddychając urywanie dosłownie jakby miała się zaraz rozpłakać. Nie! Nie pozwoli na to! Głowa zaczynała jej pękać, mocno wbiła palce drżących dłoni w skronie, ale to przyniosło tylko chwilową ulgę. To była sprawka tych głupich ziół! To, że wracały do niej te natrętne myśli, że lada chwila straci nad nimi panowanie, choć przecież do tej pory świetnie sobie z nimi radziła! Jeśli więc nie chciała się tu rozkleić, to powinna odejść jak najdalej od tych ognisk i od tego przeklętego rozmarynu, pieprzu i lebiodki.
- Chodźmy stąd, Freddy... - mówienie utrudniała jej drżąca broda. Spróbowała się podnieść, choć nogi miała jak z galarety. Od nagromadzonych w oczach łez prawie nic nie widziała, ale jeszcze jakimś cudem żadna nie spłynęła jej po policzku. Musiała tylko odejść jak najdalej stąd i nie wpaść po drodze do żadnego ogniska...
A co jeśli to nie te zioła? Jeśli oddalenie się stąd wcale nie pomoże?
A potem w jej głowie pojawiła się kolejna myśl i już nie umiała zatrzymać ani jej, ani tych przeklętych łez, które stróżkami popłynęły jej po czerwonych policzkach. Szybko zasłoniła twarz drżącymi rękami, ale nie była już w stanie przestać płakać.
- J-jestem... t-taka... ż-żałos-sna... Prze-przepraszam - wychlipała przez wciąż przyciskane do twarzy dłonie i odwróciła się do niego tyłem, żeby nie musiał na nią patrzeć. Musiała się uspokoić, ale nie mogła, bo szloch wstrząsał nią raz po raz, łzy skapywały jej po rękach na koszulę.
Merlinie, jak jej było wstyd. I to jeszcze kurwa przed Freddim! I tymi wszystkimi ludźmi. Pewnie gapią się na nią jak na ostatnią idiotkę!
A potem niedbale przetarła twarz i odsłoniwszy czerwone, produkujące kolejne łzy oczy, puściła się biegiem w stronę rozmazanych drzew. Byle dalej od ogniska, Freda i totalnego upokorzenia.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| Dla Eve
Starał się być człowiekiem otwartym na wiele — dość wcześnie przecież pojął, że świat nie był dla wszystkich taki sam. Hogwart pokazał mu, jak wiele miał szczęścia, że mógł wychowywać się akurat w takiej, a nie innej rodzinie; Wiele wysiłku wkładał w to, aby utrzymać swoją ciekawość świata, żeby nie podchodzić do kogoś z uprzedzeniami. Ostatnie miesiące spędził przecież na intensywnej nauce tego, kim był on sam. Wcześniej wyłącznie znał mugolaków, a dokładniej tę ich część osobowości, która była magiczna. Nie rozumiał, gdy mówili o czymś, co dotyczyło ich niemagicznej części, świata, który pozostawał dla niego — do niedawna — zupełną tajemnicą. Wciąż jednak łapał się na tym, że konserwatywne wychowanie w czarodziejskiej rodzinie brało górę. Potrafił wybiegać przed szereg ze swoimi opiniami, które uważał za prawdę, które wygłaszał ze szczerą intencją pomocy, nim sam spostrzegł się, lub została mu zwrócona uwaga, że rzeczywistość wcale nie musi wyglądać tak, jak go do tego przygotowali.
— Poznawanie czyichś zwyczajów pomaga poznać też osobę — zmusił się do bladego uśmiechu. I choć nie dało się ukryć, że był zmęczony, równie oczywiste było to, że wszystko, co mówił, mówił ze szczerym przekonaniem. Wiarą w prawdziwość swych słów. Większość ludzi brała go przez to za kogoś skrajnie naiwnego i pewnie była w tym jakaś racja. Ale chciał dbać o tych, których uważał za swoich. Nie musiały łączyć ich więzy krwi, wystarczyła jakaś nieokreślona więź, to szczególne poczucie ciepła i bezpieczeństwa, w towarzystwie owej osoby. Nie musiał wiedzieć o Eve wiele, aby czuć się przy niej bezpiecznie; miał nadzieję, że jeżeli nie teraz, to kiedyś owe uczucie zostanie odwzajemnione. Dawno utrwalił się w przekonaniu, że rodzina to coś więcej niż geny i krew. I że wcale nie musieli ich dzielić, aby zależało im na sobie jak na rodzeństwie. W końcu, w pewnym sensie, wszyscy byli sami przeciwko światu tak długo, jak nie stworzyli sobie własnej, poharatanej, doświadczonej przez los wspólnoty. — A wiedza zawsze jest po coś. Może się nie wydawać pasjonująca, czy istotna w danej chwili albo dla kogoś innego, ale nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda — ochrypły śmiech wydostał się z gardła tym razem bez większych problemów. Jego stanowisko względem nauki było dość powszechnie znane, przez co był nazywany kujonem. Nosił przezwisko równie dumnie, co niegdyś odznakę prefekta naczelnego, nie było to przecież niczym, czego miałby się wstydzić. To dzięki szerokiej wiedzy mógł prowadzić swój sklep, nie klepać biedy, pomagać reszcie Summersów.
Słuchał więc Eve dalej, z wyraźnym zaciekawieniem. Zgoła innym od tego, które przejawiał, gdy studiował, chociażby runy czy kamienie szlachetne. Romowie nie byli wszak obiektami badawczymi, byli po prostu grupą ludzi, których funkcjonowanie było mu obce. Ile mógł ich poznać, ile pozwalali mu dojrzeć zza kulturowej zasłony — za to był im wdzięczny, ale nie zamierzał naciskać. Przyjmował każdą informację jako dar, za każdą był wdzięczny. Uprzedzenia, z jakiegokolwiek gruntu by nie pochodziły, w ostateczności prowadziły do agresji. Zbrodni. Wojny.
— Gdy mówisz o tym wprost, ma to więcej sensu — bo musi. Nikt nie lubi, gdy narrację na temat jego samego, czy jego grupy, kreuje ktoś z zewnątrz. Rozsądni ludzie nienawidzą wilkołaków, ale chociaż mają ku temu powód; nie wszyscy nad sobą panują. I żaden z nich nie miał wyboru, nie zdecydował się na tę klątwę z własnej woli, nie przyjął na siebie życia w cierpieniu pełni, niepewności własnych emocji, celu, który zdawali się mieć wypisany na plecach, a którego bacznym okiem wypatrywali Brygadziści. Złe uczynki jednego kładły się cieniem na wszystkich. Ale przecież źli ludzie trafiali się wszędzie. W każdej grupie.
Miał jednak drobne, łaskoczące go w dole serca poczucie, że tylko dyskryminowana mniejszość zrozumie drugą dyskryminowaną mniejszość.
Z rozmyślań, biegnących w jego umyśle równolegle z naciskiem na spodnie, nerwowej próbie odwrócenia myśli od tego, co bolesne, czego przecież nie powinien czuć, a co znów spadło na niego jak grom z jasnego nieba — odciągnęła go ręka Eve. Nie spodziewał się ciepłoty dotyku dziewczyny, chociaż właściwie już kobiety. Drgnął, dość wyraźnie, ale nie cofnął dłoni. Zamiast tego, chwilowo załzawione spojrzenie szarawych oczu podniosło się wyżej, spotkało z ciemnym spojrzeniem romki. Dziękuję, Eve. Dziękuję. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, ile to dla mnie znaczy.
Chyba dlatego właśnie z taką ochotą przeszedł do przedstawiania jej swojego pomysłu na grę. Najpierw jednak musiał podzielić się z nią jeszcze jedną ciekawostką ze świata natury. Na całe szczęście takowych znał naprawdę sporo.
— Spójrz w niebo — poprosił ją, samemu podnosząc brodę w górę. Jeżeli chciała mu się przyjrzeć, mogła zauważyć, że zmrużył nieco oczy, próbując odzyskać ostrość wzroku, zagubioną gdzieś po drodze ciągłego wpatrywania się w to, co blisko. — Wszystkie gwiazdy, które widzisz na niebie, są większe i jaśniejsze od słońca. Gdybyś wystarczająco zbliżyła się do którejś z nich, nie dałabyś rady dostrzec naszego Słońca — powiedział pewnym własnej wiedzy tonem, za chwilę zwracając wzrok w stronę komety. Och, jej nie uwzględniano w podręcznikach do astronomii, przynajmniej jeszcze. — No, może poza kometą. Choć właściwie powinno się na nią mówić superbolid.
Niedługo później wypowiedział swoje prawdy i kłamstwa, Eve zaś płynnie przeszła do niemalże detektywistycznej pracy. Drogą dedukcji trafiła w kłamstwo — nienawidził brukselki do tego stopnia, że nawet mama nie była w stanie zmusić go do jej zjedzenia. Rozbawiony tym, jak łatwo dał się ograć we własnej grze (następnym razem muszę pomyśleć o czymś trudniejszym), uniósł obie dłonie, aby nagrodzić Eve oklaskami.
— Zgadłaś. I zamieniam się w słuch — wcale nie dała mu forów. Na początek odrzucił słowa o animagii — wiedział o umiejętności Steffa, wiedział też, że wymagała ona naprawdę dużych umiejętności z zakresu transmutacji i jakoś nie pasowała mu ona do Eve. Chyba poległ w prędkości skojarzeń, kojarząc jej podejście do nauki z tym, które prezentował Jim. Melodie grane na skrzypcach musiały być prawdą, wiedział, że Jim — znowu — potrafił grać na tym instrumencie. Jednakże to polne kwiaty sprawiły mu najwięcej trudności.
— Uczulenie na kwiaty polne? — spytał z niedowierzaniem, pozwalając sobie obrzucić twarz Eve wzrokiem. W ciemności nie mógł dojrzeć, chociażby przekrwionych białek, czy innych wykwitów typowych dla alergii pyłkowej. I właściwie nigdy nie widział jej w otoczeniu polnych kwiatów. — Widzę, że nie masz dla mnie litości, ale... Jeżeli masz to uczulenie, to radzisz sobie bardzo dobrze, a jeżeli nie to... — zagryzł lekko dolną wargę, jednocześnie wypychając lewy policzek językiem. Przez dłuższą chwilę milczał, zastanawiając się nad poprawną odpowiedzią, po czym nareszcie westchnął ciężko; napięcie i przejęcie podejmowanym wyborem — choć była to tylko gra — nie zamierzało z niego zejść. — Nie mów, że jesteś animagiem... — powiedział wreszcie, nie nazywając oczywiście wprost swojego wyboru, ale dając dość wyraźnie do zrozumienia, że kłamstwo o alergii na kwiaty ostatecznie zostało prawie odkryte.
— Gotowa na drugą rundę? Nie dam ci forów tym razem.
Starał się być człowiekiem otwartym na wiele — dość wcześnie przecież pojął, że świat nie był dla wszystkich taki sam. Hogwart pokazał mu, jak wiele miał szczęścia, że mógł wychowywać się akurat w takiej, a nie innej rodzinie; Wiele wysiłku wkładał w to, aby utrzymać swoją ciekawość świata, żeby nie podchodzić do kogoś z uprzedzeniami. Ostatnie miesiące spędził przecież na intensywnej nauce tego, kim był on sam. Wcześniej wyłącznie znał mugolaków, a dokładniej tę ich część osobowości, która była magiczna. Nie rozumiał, gdy mówili o czymś, co dotyczyło ich niemagicznej części, świata, który pozostawał dla niego — do niedawna — zupełną tajemnicą. Wciąż jednak łapał się na tym, że konserwatywne wychowanie w czarodziejskiej rodzinie brało górę. Potrafił wybiegać przed szereg ze swoimi opiniami, które uważał za prawdę, które wygłaszał ze szczerą intencją pomocy, nim sam spostrzegł się, lub została mu zwrócona uwaga, że rzeczywistość wcale nie musi wyglądać tak, jak go do tego przygotowali.
— Poznawanie czyichś zwyczajów pomaga poznać też osobę — zmusił się do bladego uśmiechu. I choć nie dało się ukryć, że był zmęczony, równie oczywiste było to, że wszystko, co mówił, mówił ze szczerym przekonaniem. Wiarą w prawdziwość swych słów. Większość ludzi brała go przez to za kogoś skrajnie naiwnego i pewnie była w tym jakaś racja. Ale chciał dbać o tych, których uważał za swoich. Nie musiały łączyć ich więzy krwi, wystarczyła jakaś nieokreślona więź, to szczególne poczucie ciepła i bezpieczeństwa, w towarzystwie owej osoby. Nie musiał wiedzieć o Eve wiele, aby czuć się przy niej bezpiecznie; miał nadzieję, że jeżeli nie teraz, to kiedyś owe uczucie zostanie odwzajemnione. Dawno utrwalił się w przekonaniu, że rodzina to coś więcej niż geny i krew. I że wcale nie musieli ich dzielić, aby zależało im na sobie jak na rodzeństwie. W końcu, w pewnym sensie, wszyscy byli sami przeciwko światu tak długo, jak nie stworzyli sobie własnej, poharatanej, doświadczonej przez los wspólnoty. — A wiedza zawsze jest po coś. Może się nie wydawać pasjonująca, czy istotna w danej chwili albo dla kogoś innego, ale nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda — ochrypły śmiech wydostał się z gardła tym razem bez większych problemów. Jego stanowisko względem nauki było dość powszechnie znane, przez co był nazywany kujonem. Nosił przezwisko równie dumnie, co niegdyś odznakę prefekta naczelnego, nie było to przecież niczym, czego miałby się wstydzić. To dzięki szerokiej wiedzy mógł prowadzić swój sklep, nie klepać biedy, pomagać reszcie Summersów.
Słuchał więc Eve dalej, z wyraźnym zaciekawieniem. Zgoła innym od tego, które przejawiał, gdy studiował, chociażby runy czy kamienie szlachetne. Romowie nie byli wszak obiektami badawczymi, byli po prostu grupą ludzi, których funkcjonowanie było mu obce. Ile mógł ich poznać, ile pozwalali mu dojrzeć zza kulturowej zasłony — za to był im wdzięczny, ale nie zamierzał naciskać. Przyjmował każdą informację jako dar, za każdą był wdzięczny. Uprzedzenia, z jakiegokolwiek gruntu by nie pochodziły, w ostateczności prowadziły do agresji. Zbrodni. Wojny.
— Gdy mówisz o tym wprost, ma to więcej sensu — bo musi. Nikt nie lubi, gdy narrację na temat jego samego, czy jego grupy, kreuje ktoś z zewnątrz. Rozsądni ludzie nienawidzą wilkołaków, ale chociaż mają ku temu powód; nie wszyscy nad sobą panują. I żaden z nich nie miał wyboru, nie zdecydował się na tę klątwę z własnej woli, nie przyjął na siebie życia w cierpieniu pełni, niepewności własnych emocji, celu, który zdawali się mieć wypisany na plecach, a którego bacznym okiem wypatrywali Brygadziści. Złe uczynki jednego kładły się cieniem na wszystkich. Ale przecież źli ludzie trafiali się wszędzie. W każdej grupie.
Miał jednak drobne, łaskoczące go w dole serca poczucie, że tylko dyskryminowana mniejszość zrozumie drugą dyskryminowaną mniejszość.
Z rozmyślań, biegnących w jego umyśle równolegle z naciskiem na spodnie, nerwowej próbie odwrócenia myśli od tego, co bolesne, czego przecież nie powinien czuć, a co znów spadło na niego jak grom z jasnego nieba — odciągnęła go ręka Eve. Nie spodziewał się ciepłoty dotyku dziewczyny, chociaż właściwie już kobiety. Drgnął, dość wyraźnie, ale nie cofnął dłoni. Zamiast tego, chwilowo załzawione spojrzenie szarawych oczu podniosło się wyżej, spotkało z ciemnym spojrzeniem romki. Dziękuję, Eve. Dziękuję. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, ile to dla mnie znaczy.
Chyba dlatego właśnie z taką ochotą przeszedł do przedstawiania jej swojego pomysłu na grę. Najpierw jednak musiał podzielić się z nią jeszcze jedną ciekawostką ze świata natury. Na całe szczęście takowych znał naprawdę sporo.
— Spójrz w niebo — poprosił ją, samemu podnosząc brodę w górę. Jeżeli chciała mu się przyjrzeć, mogła zauważyć, że zmrużył nieco oczy, próbując odzyskać ostrość wzroku, zagubioną gdzieś po drodze ciągłego wpatrywania się w to, co blisko. — Wszystkie gwiazdy, które widzisz na niebie, są większe i jaśniejsze od słońca. Gdybyś wystarczająco zbliżyła się do którejś z nich, nie dałabyś rady dostrzec naszego Słońca — powiedział pewnym własnej wiedzy tonem, za chwilę zwracając wzrok w stronę komety. Och, jej nie uwzględniano w podręcznikach do astronomii, przynajmniej jeszcze. — No, może poza kometą. Choć właściwie powinno się na nią mówić superbolid.
Niedługo później wypowiedział swoje prawdy i kłamstwa, Eve zaś płynnie przeszła do niemalże detektywistycznej pracy. Drogą dedukcji trafiła w kłamstwo — nienawidził brukselki do tego stopnia, że nawet mama nie była w stanie zmusić go do jej zjedzenia. Rozbawiony tym, jak łatwo dał się ograć we własnej grze (następnym razem muszę pomyśleć o czymś trudniejszym), uniósł obie dłonie, aby nagrodzić Eve oklaskami.
— Zgadłaś. I zamieniam się w słuch — wcale nie dała mu forów. Na początek odrzucił słowa o animagii — wiedział o umiejętności Steffa, wiedział też, że wymagała ona naprawdę dużych umiejętności z zakresu transmutacji i jakoś nie pasowała mu ona do Eve. Chyba poległ w prędkości skojarzeń, kojarząc jej podejście do nauki z tym, które prezentował Jim. Melodie grane na skrzypcach musiały być prawdą, wiedział, że Jim — znowu — potrafił grać na tym instrumencie. Jednakże to polne kwiaty sprawiły mu najwięcej trudności.
— Uczulenie na kwiaty polne? — spytał z niedowierzaniem, pozwalając sobie obrzucić twarz Eve wzrokiem. W ciemności nie mógł dojrzeć, chociażby przekrwionych białek, czy innych wykwitów typowych dla alergii pyłkowej. I właściwie nigdy nie widział jej w otoczeniu polnych kwiatów. — Widzę, że nie masz dla mnie litości, ale... Jeżeli masz to uczulenie, to radzisz sobie bardzo dobrze, a jeżeli nie to... — zagryzł lekko dolną wargę, jednocześnie wypychając lewy policzek językiem. Przez dłuższą chwilę milczał, zastanawiając się nad poprawną odpowiedzią, po czym nareszcie westchnął ciężko; napięcie i przejęcie podejmowanym wyborem — choć była to tylko gra — nie zamierzało z niego zejść. — Nie mów, że jesteś animagiem... — powiedział wreszcie, nie nazywając oczywiście wprost swojego wyboru, ale dając dość wyraźnie do zrozumienia, że kłamstwo o alergii na kwiaty ostatecznie zostało prawie odkryte.
— Gotowa na drugą rundę? Nie dam ci forów tym razem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
do liddy
Zaśmiałem się pod nosem słysząc o locie. Lubiłem ten stan, lubiłem zapomnienie wiążące się z ignorowaniem problemów, obowiązków i wszystkiego tego, co każdego dnia zaprzątało mój umysł. Liczyły się wyłącznie dobre rzeczy, zabawa i szeroki uśmiech, nawet jeśli nie był niczym innym, jak fałszywym odbieraniem rzeczywistości. Obłudą. Iluzją, jaka rozmywała się wraz z powolnym trzeźwieniem. Później pojawiał się głód, chęć przedłużenia tej próżni, przebywania z dala od prawdziwego ja. Znałem wielu, którzy sięgali po używki dla odwagi czy rozrywki, dla skupienia tudzież zaostrzenia zmysłów oraz doznań. Mną kierowała ucieczka. Gonitwa drogą na skróty, byle jak najbardziej oddalić się od własnych myśli. Destrukcyjnych doświadczeń, które zduszały mnie każdego dnia, czyniły małym i niepotrzebnym. Chciałem być lepszym, jeszcze kiedyś czuć własną przydatność i wspomnianą przynależność, jednak czy było mi to dane? Czy wszystkie zawarte znajomości nie były tylko tworem mojej wyobrazi?
Lot w dół. Tak to mogłem nazwać. Było to niczym zlecenie z miotły – wpierw w chmurach, by nagle walczyć nad twardą powierzchnią o życie, tchnienie. Zamknąłem oczy. Chciałem powstrzymać napływ destrukcyjnych myśli, jednak gdy tylko zapomniałem o jednym kontekście pojawiał się kolejny i tak w kółko. Nieustannie. Słyszałem kiedyś o syzyfowej pracy i to siebie, jako bohatera tej opowieści widziałem.
-Przyzwyczaiłem się do własnego towarzystwa, ale wcale mi to nie pasuje. To nie jest w porządku. Nikt nie powinien być sam, a ja jestem odkąd pamiętam. Wiesz? Od pierwszego, klarownego wspomnienia- wzruszyłem lekko ramionami. Naprawdę akurat teraz musiało mi się zebrać na zwierzenia? To nie była jej wina, nikt nie odpowiadał za moją przeszłość i tak naprawdę tylko ja byłem w stanie cokolwiek wtem zadziałać. Nie zrobiłem jednak nic, starałem się, ale każda próba kończyła się niepowodzeniem. -Co..- zacząłem, ale urwałem wpatrując się w nią sceptycznym spojrzeniem. My pozakładamy rodziny, a ona nie? Dlaczego? Byłem przekonany, że utworzy duży i szczęśliwy dom, gdzie na próżno będzie szukać złości oraz zmartwień. Potrafiła o siebie zadbać, troszczyła się o innych. -O czym ty mówisz?- w końcu odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Gdyby tylko wiedziała… -Będziesz mieć piękną przyszłość- zasługiwała na nią. Każdy z nas zasługiwał, byłem tego pewien. Nawet ja, choć barwy tychże czasów przybierały w moich wyobrażeniach czarne pejzaże. Od zawsze podążałem za nią wzrokiem, odkąd ją poznałem chciałem powiedzieć coś więcej, ale nie byłem w stanie. Nie potrafiłem. Z resztą nie spojrzałaby na mnie, nie tak jakbym tego oczekiwał, a nie lubiłem rozczarowywań. Miałem ich już nader wiele, dlatego za wszelką cenę chciałem powstrzymać kolejne. Byłem kumplem, kolegą, częścią grupy. Nikim więcej.
-Nie jest głupie co myślisz, a ja chciałbym to usłyszeć- im dłużej przyglądałem się jej twarzy, tym większą zyskiwałem pewność, że nie tylko ja odczułem skutki spalonych w palenisku ziół. Jej nastrój również zdawał się opaść, pognać w niebezpieczne rejony, z których za wszelką cenę chciała się uwolnić. Pozostawić je za sobą, bez możliwości komentarza osób z boku. Ludzi, jacy o jej przeszłości nie mieli żadnego pojęcia. Ja byłem jedną z nich; nigdy nie mówiła zbyt wiele. Wszędzie było jej pełno, była swego rodzaju promyczkiem – chodzącą radością, emanującą szczęściem i zarażającą dobrym nastrojem, a nie trudami przeszłości. Każdy jakąś miał, każde swoje wycierpiał. Nie byliśmy w tym osamotnieni, choć samotność to pierwsze co nasuwało się na myśl w kontekście własnych problemów. Bo przecież nikt ich nie rozumiał.
-Wiem, jestem za to wdzięczny- irracjonalna nostalgia chwytała mnie w swe macki, zaciskała coraz intensywniej. Wszystko wydawało mi się czarno białe, jakby na świecie nie istniały żadne inne kolory. Ponownie wbiłem wzrok w płomienie i westchnąłem pod nosem próbując hamować lawinę słów od jakich i dziewczyna starała się stronić. Prywatnych, do skraju intymnych. -Byłaś kiedyś w sytuacji, że bardzo chciałaś komuś coś powiedzieć, ale nie wiedziałaś jak?- spytałem ni stąd ni zowąd. Nie mogła zrozumieć, przecież nie dawałem jej żadnych znaków.
-O kim?- kolejne pytanie. Kolejna prośba o rozwinięcie myśli urwanej w połowie zdania, w jego najważniejszej części. Przyglądałem się jej, gdy siadła naprzeciw, chyba chciała spędzić ze mną trochę czasu. Cieszyło mnie to, mimo że ten pozytywny aspekt wciąż przykrywał irracjonalny strach i ból. Pełzające cierpienie, które przejmowało myśl nim zdążyła się pojawić. Miałem wrażenie, że każda była przeobrażana, a nacisk opiewał o najbardziej precyzyjną broń i wyciągał najcięższe działa. Uderzały, rozrywały od środka. Walka z samym sobą była najtrudniejsza, nie wiedziałem ile jeszcze dam radę stawiać temu czoła. Czułem, że moje wysiłki szły na nic.
Zmrużyłem oczy, gdy urwała kolejną kwestię i zatraciła się we własnych myślach. Walce, w której nie mogłem jej pomóc, nie mogłem wesprzeć. To działo się w jej głowie. Wpatrywałem się w płomienie, ale tylko i wyłącznie, dlatego że za nimi dostrzegałem rysy jej twarzy. Niebieskie, szkliste tęczówki, które za wszelką cenę wstrzymywały łzy. Mrugała, robiła wszystko, aby nie pokazać słabości – lecz czy faktycznie łzy nią były? Stanowiły namacalny dowód złamanego, gorszego człowieka?
-Co się dzieje?- spytałem, gdy nagle zerwała się na równe nogi i zerwała się do biegu. Ruszyła polaną w stronę lasu, który przecież ostatnimi czasy dał nam się we znaki. Co ona robiła? Dlaczego? Wstałem obserwując jej reakcję i oniemiałem. Jim, chodźmy stąd, Freddy. Myśli krążyły dookoła słów, które padły nagle, niespodziewanie szybko.
To był zły lot. Lot w złą stronę.
Była szybka, ale moje tempo nie należało do najgorszych. Krzyczałem za nią, ale nie słuchała. Zamknęła się w sobie sądząc, że to co mówiła było żałosne, ale czy naprawdę było? Nie. Towarzyszące emocje, wznoszący się dym… nie panowaliśmy nad nimi. Dla mnie nie było to nic nowego, nie potrafiłem przy niej panować nad sobą w żaden sposób. Gadałem od rzeczy, okazywałem słabości i bolączki, ale nie szukałem poklasku. -Liddy- krzyknąłem znów, z całych sił. -Zaczekaj na mnie!- dodałem czując, że to była moja wina. Pragnąłem przeprosić za lawinę pytań, za to, że zająłem jej czas.
W końcu udało mi się ją dorwać. Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem w swoją stronę. Dyszałem. Nie wiedząc co powiedzieć, tak naprawdę nie myśląc nad tym co czyniłem, po prostu otuliłem ją ramionami. Stała do mnie plecami, ale i tak czułem walące serce. -Zwolnij, proszę- szepnąłem czując woń jej włosów. Zanurzyłem w nich brodę i oparłem ją na jej głowie. Ścisnąłem ją nieco mocniej, jakbym naprawdę obawiał się kolejnej przebieżki. -Przy…- zacząłem, gula w gardle pojawiła się nagle. -Przyjaciele muszą sobie pomagać, od tego jesteśmy, prawda? Nie uciekaj- tak samo retorycznie, jak nieszczerze. Dawno nie czułem takiego spokoju, już wiele lat temu chciałem ją przytulić, ale nie wiedziałem jak to uczynić, jak się do tego zebrać. Była silniejsza ode mnie.
Zaśmiałem się pod nosem słysząc o locie. Lubiłem ten stan, lubiłem zapomnienie wiążące się z ignorowaniem problemów, obowiązków i wszystkiego tego, co każdego dnia zaprzątało mój umysł. Liczyły się wyłącznie dobre rzeczy, zabawa i szeroki uśmiech, nawet jeśli nie był niczym innym, jak fałszywym odbieraniem rzeczywistości. Obłudą. Iluzją, jaka rozmywała się wraz z powolnym trzeźwieniem. Później pojawiał się głód, chęć przedłużenia tej próżni, przebywania z dala od prawdziwego ja. Znałem wielu, którzy sięgali po używki dla odwagi czy rozrywki, dla skupienia tudzież zaostrzenia zmysłów oraz doznań. Mną kierowała ucieczka. Gonitwa drogą na skróty, byle jak najbardziej oddalić się od własnych myśli. Destrukcyjnych doświadczeń, które zduszały mnie każdego dnia, czyniły małym i niepotrzebnym. Chciałem być lepszym, jeszcze kiedyś czuć własną przydatność i wspomnianą przynależność, jednak czy było mi to dane? Czy wszystkie zawarte znajomości nie były tylko tworem mojej wyobrazi?
Lot w dół. Tak to mogłem nazwać. Było to niczym zlecenie z miotły – wpierw w chmurach, by nagle walczyć nad twardą powierzchnią o życie, tchnienie. Zamknąłem oczy. Chciałem powstrzymać napływ destrukcyjnych myśli, jednak gdy tylko zapomniałem o jednym kontekście pojawiał się kolejny i tak w kółko. Nieustannie. Słyszałem kiedyś o syzyfowej pracy i to siebie, jako bohatera tej opowieści widziałem.
-Przyzwyczaiłem się do własnego towarzystwa, ale wcale mi to nie pasuje. To nie jest w porządku. Nikt nie powinien być sam, a ja jestem odkąd pamiętam. Wiesz? Od pierwszego, klarownego wspomnienia- wzruszyłem lekko ramionami. Naprawdę akurat teraz musiało mi się zebrać na zwierzenia? To nie była jej wina, nikt nie odpowiadał za moją przeszłość i tak naprawdę tylko ja byłem w stanie cokolwiek wtem zadziałać. Nie zrobiłem jednak nic, starałem się, ale każda próba kończyła się niepowodzeniem. -Co..- zacząłem, ale urwałem wpatrując się w nią sceptycznym spojrzeniem. My pozakładamy rodziny, a ona nie? Dlaczego? Byłem przekonany, że utworzy duży i szczęśliwy dom, gdzie na próżno będzie szukać złości oraz zmartwień. Potrafiła o siebie zadbać, troszczyła się o innych. -O czym ty mówisz?- w końcu odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Gdyby tylko wiedziała… -Będziesz mieć piękną przyszłość- zasługiwała na nią. Każdy z nas zasługiwał, byłem tego pewien. Nawet ja, choć barwy tychże czasów przybierały w moich wyobrażeniach czarne pejzaże. Od zawsze podążałem za nią wzrokiem, odkąd ją poznałem chciałem powiedzieć coś więcej, ale nie byłem w stanie. Nie potrafiłem. Z resztą nie spojrzałaby na mnie, nie tak jakbym tego oczekiwał, a nie lubiłem rozczarowywań. Miałem ich już nader wiele, dlatego za wszelką cenę chciałem powstrzymać kolejne. Byłem kumplem, kolegą, częścią grupy. Nikim więcej.
-Nie jest głupie co myślisz, a ja chciałbym to usłyszeć- im dłużej przyglądałem się jej twarzy, tym większą zyskiwałem pewność, że nie tylko ja odczułem skutki spalonych w palenisku ziół. Jej nastrój również zdawał się opaść, pognać w niebezpieczne rejony, z których za wszelką cenę chciała się uwolnić. Pozostawić je za sobą, bez możliwości komentarza osób z boku. Ludzi, jacy o jej przeszłości nie mieli żadnego pojęcia. Ja byłem jedną z nich; nigdy nie mówiła zbyt wiele. Wszędzie było jej pełno, była swego rodzaju promyczkiem – chodzącą radością, emanującą szczęściem i zarażającą dobrym nastrojem, a nie trudami przeszłości. Każdy jakąś miał, każde swoje wycierpiał. Nie byliśmy w tym osamotnieni, choć samotność to pierwsze co nasuwało się na myśl w kontekście własnych problemów. Bo przecież nikt ich nie rozumiał.
-Wiem, jestem za to wdzięczny- irracjonalna nostalgia chwytała mnie w swe macki, zaciskała coraz intensywniej. Wszystko wydawało mi się czarno białe, jakby na świecie nie istniały żadne inne kolory. Ponownie wbiłem wzrok w płomienie i westchnąłem pod nosem próbując hamować lawinę słów od jakich i dziewczyna starała się stronić. Prywatnych, do skraju intymnych. -Byłaś kiedyś w sytuacji, że bardzo chciałaś komuś coś powiedzieć, ale nie wiedziałaś jak?- spytałem ni stąd ni zowąd. Nie mogła zrozumieć, przecież nie dawałem jej żadnych znaków.
-O kim?- kolejne pytanie. Kolejna prośba o rozwinięcie myśli urwanej w połowie zdania, w jego najważniejszej części. Przyglądałem się jej, gdy siadła naprzeciw, chyba chciała spędzić ze mną trochę czasu. Cieszyło mnie to, mimo że ten pozytywny aspekt wciąż przykrywał irracjonalny strach i ból. Pełzające cierpienie, które przejmowało myśl nim zdążyła się pojawić. Miałem wrażenie, że każda była przeobrażana, a nacisk opiewał o najbardziej precyzyjną broń i wyciągał najcięższe działa. Uderzały, rozrywały od środka. Walka z samym sobą była najtrudniejsza, nie wiedziałem ile jeszcze dam radę stawiać temu czoła. Czułem, że moje wysiłki szły na nic.
Zmrużyłem oczy, gdy urwała kolejną kwestię i zatraciła się we własnych myślach. Walce, w której nie mogłem jej pomóc, nie mogłem wesprzeć. To działo się w jej głowie. Wpatrywałem się w płomienie, ale tylko i wyłącznie, dlatego że za nimi dostrzegałem rysy jej twarzy. Niebieskie, szkliste tęczówki, które za wszelką cenę wstrzymywały łzy. Mrugała, robiła wszystko, aby nie pokazać słabości – lecz czy faktycznie łzy nią były? Stanowiły namacalny dowód złamanego, gorszego człowieka?
-Co się dzieje?- spytałem, gdy nagle zerwała się na równe nogi i zerwała się do biegu. Ruszyła polaną w stronę lasu, który przecież ostatnimi czasy dał nam się we znaki. Co ona robiła? Dlaczego? Wstałem obserwując jej reakcję i oniemiałem. Jim, chodźmy stąd, Freddy. Myśli krążyły dookoła słów, które padły nagle, niespodziewanie szybko.
To był zły lot. Lot w złą stronę.
Była szybka, ale moje tempo nie należało do najgorszych. Krzyczałem za nią, ale nie słuchała. Zamknęła się w sobie sądząc, że to co mówiła było żałosne, ale czy naprawdę było? Nie. Towarzyszące emocje, wznoszący się dym… nie panowaliśmy nad nimi. Dla mnie nie było to nic nowego, nie potrafiłem przy niej panować nad sobą w żaden sposób. Gadałem od rzeczy, okazywałem słabości i bolączki, ale nie szukałem poklasku. -Liddy- krzyknąłem znów, z całych sił. -Zaczekaj na mnie!- dodałem czując, że to była moja wina. Pragnąłem przeprosić za lawinę pytań, za to, że zająłem jej czas.
W końcu udało mi się ją dorwać. Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem w swoją stronę. Dyszałem. Nie wiedząc co powiedzieć, tak naprawdę nie myśląc nad tym co czyniłem, po prostu otuliłem ją ramionami. Stała do mnie plecami, ale i tak czułem walące serce. -Zwolnij, proszę- szepnąłem czując woń jej włosów. Zanurzyłem w nich brodę i oparłem ją na jej głowie. Ścisnąłem ją nieco mocniej, jakbym naprawdę obawiał się kolejnej przebieżki. -Przy…- zacząłem, gula w gardle pojawiła się nagle. -Przyjaciele muszą sobie pomagać, od tego jesteśmy, prawda? Nie uciekaj- tak samo retorycznie, jak nieszczerze. Dawno nie czułem takiego spokoju, już wiele lat temu chciałem ją przytulić, ale nie wiedziałem jak to uczynić, jak się do tego zebrać. Była silniejsza ode mnie.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Ależ była durna. Dopiero kiedy Freddy się odezwał, dotarło do niej to jak bardzo.
Ją od samego początku otaczało grono bliskich osób, a potem tylko się powiększało. Najpierw o dzieciaki z sąsiedztwa, potem z mugolskiej szkoły i z Hogwartu... nawet jeśli trafiała do nowego otoczenia, to całkiem sprawnie zjednywała sobie przyjaciół. Przychodziło jej to zupełnie naturalnie. Jeżeli była sama, to praktycznie zawsze z własnego wyboru i ciężko jej było sobie w ogóle wyobrazić to, o czym mówił Freddy. Jej najwcześniejsze wspomnienia były gwarne, wesołe i przepełnione rodzinnym ciepłem.
Teraz zrobiło jej się głupio, bo zapomniała, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Że nie mieli przywileju wyboru bycia samemu, tylko do samotności musieli przywyknąć. Że ich wspomnienia z dzieciństwa mogły zionąć pustką, chłodem i cierpieniem. Nie znała wprawdzie dokładnie historii Freda, ale to przecież nie było żadnym usprawiedliwieniem. Jak ślepą i nieczułą musiała być osobą, skoro powiedziała coś takiego? "Myślałam, że lubisz być sam"?! Wow, gratulacje, Liddy, otrzymujesz order totalnej kretynki!
Jego słowa wibrowały w jej głowie palącymi wyrzutami sumienia. Jestem sam od pierwszego klarownego wspomnienia... W konfrontacji z tym, co sama palnęła... Ciarki przebiegły jej po plecach i spuściła wzrok ze wstydem. Najchętniej by się zapadła teraz pod ziemię, albo zrobiła wszystko, żeby cofnąć czas i wepchnąć sobie w porę skarpetę do gardła... ale była przyjaciółką Freda, albo przynajmniej (nieudolnie, bo nieudolnie, ale) próbowała nią być, a skoro tak, to nie zniknie teraz w kłębie piór jak jakiś dirikrak (a czasu niestety jeszcze nie umiała zmieniać). Więc zebrała się w sobie i znów uniosła spojrzenie na Freda, tym razem skruszone i smutne.
- Ja... Przepraszam, Freddy - powiedziała po prostu szczerze. - Powinnam zacząć myśleć zanim się odezwę. Przepraszam - powtórzyła i pokręciwszy głową spuściła znów wzrok.
Problem w tym, że niestety sama świadomość tego, że powinna najpierw myśleć, a potem mówić, nie do końca szła w parze z tym co faktycznie Liddy robiła. I tak oto już po chwili znów mieliła ozorem, czego potem żałowała. Z jednej strony czuła jakąś przemożną, niezrozumiałą wręcz chęć wyrzucenia z siebie tych wszystkich wstydliwych obaw, które od lat kołatały jej się po głowie, z drugiej wciąż działały nieświadomie wypracowane przez nią mechanizmy i hamowały przed tego typu wylewami żalu i smutku. I całe szczęście, choć dziś działały wyjątkowo wolno i co powiedziała, to powiedziała, a Freddy oczywiście zaczął dopytywać. Co miała mu odpowiedzieć? Nie miała pojęcia.
Uśmiechnęła się za to smutno na jego słowa o "pięknej przyszłości". Była mu za nie wdzięczna, bo wiedziała, że chciał ją pocieszyć... ale jednocześnie nie umiała w nie uwierzyć. Nie dzisiaj, nie teraz.
Chciałby usłyszeć to, o czym myśli? Na chwilę zawiesiła się po prostu na niego patrząc. Naprawdę? Powiedział to tak na serio czy po to, żeby ją pocieszyć? Nie była pewna, ale i tak na chwilę nieprzyjemne, zimne dreszcze pokonało przyjemne ciepło. Od ogniska, na pewno od ogniska.
- Dzięki... - odezwała się w końcu. Cicho, ale nie mniej szczerze. Szkoda tylko, że powiedział to akurat teraz, że chciał słuchać o jej przemyśleniach, kiedy te były naprawdę, naprawdę durne.
Pokręciła powoli głową.
- ...ale to naprawdę głupie - powtórzyła marszcząc przy tym brwi. - To głupie użalanie się nad sobą, kiedy mam mnóstwo szczęścia w życiu. Mam rodzinę, przyjaciół... nawet teraz, jesteśmy przecież razem - patrzyła na niego przez płomienie, mówiła o byciu szczęściarą, a przepełniał ją w tej chwili smutek i irytacja na samą siebie z tego powodu, co zresztą bardzo wyraźnie dało się usłyszeć w jej głosie. - Jest zawieszenie broni, Festiwal Lata, bawimy się, powinnam to doceniać, a gdybam o przyszłości, która może w ogóle nie nadejść - bo może w ogóle nie dożyje jej końca. Nigdy nie wiadomo. Tego jednak nie powiedziała na głos, za to pomyślała wprawiając się w jeszcze bardziej ponury nastrój. Skąd brał się u niej w tej chwili taki pesymizm?
- Rozumiesz? To głupie, że w ogóle dopuszczam do siebie takie myśli. Nie powinnam - wyjaśniła coraz mocniej przygasając. Znów to robiła. Znów mówiła, że nie powinna dopuszczać do siebie ponurych myśli, a jednak te napływały zewsząd. Pojawiały się, choć wcale tego nie chciała i coraz trudniej było jej je od siebie odsuwać.
Jedyne co faktycznie jeszcze ją ratowało, to skupianie się na Freddim. Na nim, na jego słowach i jego problemach. Jego lęku przed samotnością i wypowiedzeniu na głos tego, co w nim tkwiło. Czy ona tak kiedyś miała? Ech... czyżby znów miała go zawieść?
- Wiesz, ja mam odwrotny problem - odpowiedziała kwaśno. - Za mało się zastanawiam nad tym jak coś powiedzieć. Albo kiedy. Albo komu. Albo czy w ogóle i potem wychodzi jak wychodzi - wyrzuciła z siebie ponuro wbijając wzrok w trawę.
Wychodziło zazwyczaj na to, że była niewychowaną, niemiłą, nieempatyczną, niewdzięczną, wulgarną, durną dziewuchą. Tak było przed chwilą z Fredem, tak było z Marcelem, kiedy zbyt dosadnie odmówiła mu tego głupiego tańca... tak było z jej braćmi przy obiedzie. Nawet jak się starała, to wybierała złe słowa.
Chwyciła za źdźbła trawy i zaczęła je skubać. Lepiej je niż skórki przy paznokciach.
Dobra, dość o niej. Znów: po cholerę to w ogóle mówiła?
- Ale nie jesteś mną, Freddy - odezwała się po chwili i wciąż skubiąc trawę, spojrzała na niego przez płomienie. - znajdziesz odpowiednie słowa - powiedziała z przekonaniem. On w przeciwieństwie do niej najpierw myślał, a potem mówił. Poza tym nie wściekał się jak ona i nie wyrzucał z siebie durnych słów w gniewie.
- ...a nawet jeśli nie i palniesz coś głupiego, w co wątpię - to ostatnie zaznaczyła wyraźnie - to to i tak będzie dobry początek, prawda? Do dalszej rozmowy - dodała mając w pamięci ten swój nieszczęsny rodzinny obiad. Fakt, wtedy źle dobrała słowa i okoliczności, ale... musiała wyrzucić z siebie tamtą wściekłość. Udawanie, że wszystko było w porządku, było straszne. Bolesne i niesprawiedliwe. I głupie, bo przecież do niczego nie prowadziło.
- To wciąż lepsze niż duszenie tego wszystkiego w sobie. Jeśli chcesz komuś coś powiedzieć, to powinieneś to zrobić. Mało kto się domyśli, że masz z nim problem, jeśli tego nie powiesz wprost. A lepiej wyjaśnić sytuację od razu, bo potem to się zamienia w jakiś chory teatrzyk. Bezsensu - pokręciła głową. To akurat wiedziała z doświadczenia. Zresztą... nie tylko swojego. Miała nadzieję, że pomogła, chociaż nie wiedziała kogo i czego może dotyczyć problem Freda, ale wciąż - była przekonana, że dobrze mu doradziła. Jeśli chodziło o kogoś bliskiego Freddiemu, to ten ktoś zrozumie, nie będzie trzymał do niego urazy.
A potem... potem wszystko się schrzaniło. Zaatakował ją smutek, zaatakowały myśli i pytania przyjaciela, na które nie chciała i nie do końca umiała odpowiedzieć. Wzbierał w niej żałosny płacz, chociaż wcale nie chciała teraz tutaj przy nim płakać.
Ale tak tęskniła za mamą... gdyby żyła... gdyby żyła, to wszystko byłoby inne. Lidka byłaby inna. Może umiałaby lepiej dobierać słowa, lepiej panować nad emocjami, lepiej doradzać przyjaciołom, może nie miałaby problemu z tym głupim tańcem z przyjacielem i może nie byłaby tak żałośnie słaba.
Uciekła. Uciekła jak ostatni tchórz, jakby Tiara Przydziału fatalnie się pomyliła z przydzieleniem jej do Gryfonów. Nie słyszała nawet wołania Freda, w głowie huczało jej od przygnębiających myśli, od błędów, które popełniła i na których najwyraźniej niczego się nie nauczyła.
Nie wiedziała dokąd tak właściwie biegnie, raz prawie wpadła w dogasające ognisko, bo łzy rozmazywały jej obraz, a mrok nocy nie pomagał. Z trudem łapała oddech w spazmach płaczu, co też ją spowalniało. Mimo to dopadła do linii drzew i wbiegła do lasu, który kusił ciemnością i schronieniem przed wszystkimi przypadkowymi świadkami jej żałosnego wybuchu płaczu. Zwolniła jeszcze bardziej, choć wciąż parła przed siebie wymijając wyrastające przed nią w mroku pnie drzew.
Nie wiedziała, że biegł za nią. Nie zatrzymywała się ani na chwilę, a sama przedzierając się przez las, szeleszcząc opadłymi liśćmi i nadeptując na suche gałęzie robiła tyle hałasu, że nie miała szans usłyszeć podążającego za nią Freda.
Po prostu nagle poczuła uścisk na ręce i odruchowo spróbowała ją wyrwać, ale zdecydowanie za słabo, bo nie spodziewała się... kompletnie nie spodziewała się, że Freddy złapie ją na tyle mocno, żeby przyciągnąć ją do siebie... i przytulić.
Zaskoczenie przerodziło się w moment paniki, kiedy serce załomotało jej w piersi i kazało jej się wyrwać z objęć chłopaka za wszelką cenę. I tak powinna była zrobić, ale zanim zmusiła wciąż napięte mięśnie do kolejnego zrywu, on przycisnął ją do siebie mocnej, a potem usłyszała jego głos, poczuła ciepły oddech na głowie i poruszającą się miarowo klatkę piersiową przyciśniętą do jej pleców i... odpuściła. Tak po prostu. Przepełniał ją smutek, łzy wciąż skapywały jej z brody. Nie miała siły walczyć. Nie miała siły uciekać, wyrywać się... Jej ramiona opadły, ciało się rozluźniło. Przez moment, przez jedno uderzenie serca miała ochotę odwrócić się do Freddiego i tak po prostu schować w jego ramionach, płakać i zapomnieć o tym wszystkim.
Nie zrobiła tego jednak, nie ruszyła się z miejsca. Po prostu pozwoliła mu się trzymać w ramionach, opierać brodę o jej rudą czuprynę pachnącą nadmorskim wiatrem i dziegciem i miała nadzieję, miała gorącą nadzieję, że Freddy jej nie puści. Jeszcze nie, bo musiała się uspokoić, musiała przestać płakać, a jego obecność, jego ciepło, oddech, z którym teraz próbowała zrównać swój wciąż spazmatyczny, i ten mocny uścisk jego ramion, to wszystko było kojące i działało.
Nie wiedziała ile to trwało - czy pół minuty czy całą wieczność - ale łzy wreszcie przestały wypływać z jej oczu. Oddychała spokojnie leśnym powietrzem wolnym od dymu kadzideł, a ponure myśli pochowały się z powrotem do szuflad i zakamarków jej umysłu, jakby ich w ogóle nie było. Zaczęła za to do niej docierać cała pogmatwana sytuacja, w jakiej się znalazła. W jakiej oboje tkwili. Stali w ciemnym lesie, ona wciąż z mokrymi od łez policzkami i pewnie z czerwonymi, paskudnymi plamami od płaczu na twarzy i on obejmujący ją mocno trwając za jej plecami i czekając aż Liddy przestanie się mazgaić.
Merlinie, jaki wstyd. Ależ dała żałosny popis histerii. Co on sobie o niej pomyśli po czymś takim? Zacznie jej unikać, żeby już nigdy więcej nie być świadkiem czegoś takiego? Zacznie traktować jak dziecko...? Co za koszmar...
Drgnęła. Lekko pociągnęła zasmarkanym nosem, ręką pospiesznie otarła twarz. Musiała się wreszcie doprowadzić do porządku. Ogarnąć.
- Przepraszam - wymamrotała w końcu w czubki swoich butów. - Możesz mnie puścić - dodała spokojnie, choć trochę nieswojo, starając się lekko wyswobodzić z jego objęć.
Głupio jej było, że musiał za nią biec, łapać i przytulać, Merlin wie jak długo, bo wpadła w jakąś żałosną histerię. Nie wiedziała co teraz powiedzieć, ani co zrobić. Tłumaczyć się? Wyłgać jakąś wymówką i pójść... pójść dokąd? Powinna jakoś sprytnie dać mu znać, że już nie musi się nią zajmować, żeby szedł do innych i się nią nie przejmował, ale nic błyskotliwego nie przychodziło jej do głowy.
- Ja... naprawdę nie wiem co we mnie wstąpiło. Przepraszam... - powtórzyła wciąż nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Ściółka wokół jej butów wydawała się w tej chwili najbezpieczniejszym obiektem do skupienia na nim wzroku.
Ją od samego początku otaczało grono bliskich osób, a potem tylko się powiększało. Najpierw o dzieciaki z sąsiedztwa, potem z mugolskiej szkoły i z Hogwartu... nawet jeśli trafiała do nowego otoczenia, to całkiem sprawnie zjednywała sobie przyjaciół. Przychodziło jej to zupełnie naturalnie. Jeżeli była sama, to praktycznie zawsze z własnego wyboru i ciężko jej było sobie w ogóle wyobrazić to, o czym mówił Freddy. Jej najwcześniejsze wspomnienia były gwarne, wesołe i przepełnione rodzinnym ciepłem.
Teraz zrobiło jej się głupio, bo zapomniała, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Że nie mieli przywileju wyboru bycia samemu, tylko do samotności musieli przywyknąć. Że ich wspomnienia z dzieciństwa mogły zionąć pustką, chłodem i cierpieniem. Nie znała wprawdzie dokładnie historii Freda, ale to przecież nie było żadnym usprawiedliwieniem. Jak ślepą i nieczułą musiała być osobą, skoro powiedziała coś takiego? "Myślałam, że lubisz być sam"?! Wow, gratulacje, Liddy, otrzymujesz order totalnej kretynki!
Jego słowa wibrowały w jej głowie palącymi wyrzutami sumienia. Jestem sam od pierwszego klarownego wspomnienia... W konfrontacji z tym, co sama palnęła... Ciarki przebiegły jej po plecach i spuściła wzrok ze wstydem. Najchętniej by się zapadła teraz pod ziemię, albo zrobiła wszystko, żeby cofnąć czas i wepchnąć sobie w porę skarpetę do gardła... ale była przyjaciółką Freda, albo przynajmniej (nieudolnie, bo nieudolnie, ale) próbowała nią być, a skoro tak, to nie zniknie teraz w kłębie piór jak jakiś dirikrak (a czasu niestety jeszcze nie umiała zmieniać). Więc zebrała się w sobie i znów uniosła spojrzenie na Freda, tym razem skruszone i smutne.
- Ja... Przepraszam, Freddy - powiedziała po prostu szczerze. - Powinnam zacząć myśleć zanim się odezwę. Przepraszam - powtórzyła i pokręciwszy głową spuściła znów wzrok.
Problem w tym, że niestety sama świadomość tego, że powinna najpierw myśleć, a potem mówić, nie do końca szła w parze z tym co faktycznie Liddy robiła. I tak oto już po chwili znów mieliła ozorem, czego potem żałowała. Z jednej strony czuła jakąś przemożną, niezrozumiałą wręcz chęć wyrzucenia z siebie tych wszystkich wstydliwych obaw, które od lat kołatały jej się po głowie, z drugiej wciąż działały nieświadomie wypracowane przez nią mechanizmy i hamowały przed tego typu wylewami żalu i smutku. I całe szczęście, choć dziś działały wyjątkowo wolno i co powiedziała, to powiedziała, a Freddy oczywiście zaczął dopytywać. Co miała mu odpowiedzieć? Nie miała pojęcia.
Uśmiechnęła się za to smutno na jego słowa o "pięknej przyszłości". Była mu za nie wdzięczna, bo wiedziała, że chciał ją pocieszyć... ale jednocześnie nie umiała w nie uwierzyć. Nie dzisiaj, nie teraz.
Chciałby usłyszeć to, o czym myśli? Na chwilę zawiesiła się po prostu na niego patrząc. Naprawdę? Powiedział to tak na serio czy po to, żeby ją pocieszyć? Nie była pewna, ale i tak na chwilę nieprzyjemne, zimne dreszcze pokonało przyjemne ciepło. Od ogniska, na pewno od ogniska.
- Dzięki... - odezwała się w końcu. Cicho, ale nie mniej szczerze. Szkoda tylko, że powiedział to akurat teraz, że chciał słuchać o jej przemyśleniach, kiedy te były naprawdę, naprawdę durne.
Pokręciła powoli głową.
- ...ale to naprawdę głupie - powtórzyła marszcząc przy tym brwi. - To głupie użalanie się nad sobą, kiedy mam mnóstwo szczęścia w życiu. Mam rodzinę, przyjaciół... nawet teraz, jesteśmy przecież razem - patrzyła na niego przez płomienie, mówiła o byciu szczęściarą, a przepełniał ją w tej chwili smutek i irytacja na samą siebie z tego powodu, co zresztą bardzo wyraźnie dało się usłyszeć w jej głosie. - Jest zawieszenie broni, Festiwal Lata, bawimy się, powinnam to doceniać, a gdybam o przyszłości, która może w ogóle nie nadejść - bo może w ogóle nie dożyje jej końca. Nigdy nie wiadomo. Tego jednak nie powiedziała na głos, za to pomyślała wprawiając się w jeszcze bardziej ponury nastrój. Skąd brał się u niej w tej chwili taki pesymizm?
- Rozumiesz? To głupie, że w ogóle dopuszczam do siebie takie myśli. Nie powinnam - wyjaśniła coraz mocniej przygasając. Znów to robiła. Znów mówiła, że nie powinna dopuszczać do siebie ponurych myśli, a jednak te napływały zewsząd. Pojawiały się, choć wcale tego nie chciała i coraz trudniej było jej je od siebie odsuwać.
Jedyne co faktycznie jeszcze ją ratowało, to skupianie się na Freddim. Na nim, na jego słowach i jego problemach. Jego lęku przed samotnością i wypowiedzeniu na głos tego, co w nim tkwiło. Czy ona tak kiedyś miała? Ech... czyżby znów miała go zawieść?
- Wiesz, ja mam odwrotny problem - odpowiedziała kwaśno. - Za mało się zastanawiam nad tym jak coś powiedzieć. Albo kiedy. Albo komu. Albo czy w ogóle i potem wychodzi jak wychodzi - wyrzuciła z siebie ponuro wbijając wzrok w trawę.
Wychodziło zazwyczaj na to, że była niewychowaną, niemiłą, nieempatyczną, niewdzięczną, wulgarną, durną dziewuchą. Tak było przed chwilą z Fredem, tak było z Marcelem, kiedy zbyt dosadnie odmówiła mu tego głupiego tańca... tak było z jej braćmi przy obiedzie. Nawet jak się starała, to wybierała złe słowa.
Chwyciła za źdźbła trawy i zaczęła je skubać. Lepiej je niż skórki przy paznokciach.
Dobra, dość o niej. Znów: po cholerę to w ogóle mówiła?
- Ale nie jesteś mną, Freddy - odezwała się po chwili i wciąż skubiąc trawę, spojrzała na niego przez płomienie. - znajdziesz odpowiednie słowa - powiedziała z przekonaniem. On w przeciwieństwie do niej najpierw myślał, a potem mówił. Poza tym nie wściekał się jak ona i nie wyrzucał z siebie durnych słów w gniewie.
- ...a nawet jeśli nie i palniesz coś głupiego, w co wątpię - to ostatnie zaznaczyła wyraźnie - to to i tak będzie dobry początek, prawda? Do dalszej rozmowy - dodała mając w pamięci ten swój nieszczęsny rodzinny obiad. Fakt, wtedy źle dobrała słowa i okoliczności, ale... musiała wyrzucić z siebie tamtą wściekłość. Udawanie, że wszystko było w porządku, było straszne. Bolesne i niesprawiedliwe. I głupie, bo przecież do niczego nie prowadziło.
- To wciąż lepsze niż duszenie tego wszystkiego w sobie. Jeśli chcesz komuś coś powiedzieć, to powinieneś to zrobić. Mało kto się domyśli, że masz z nim problem, jeśli tego nie powiesz wprost. A lepiej wyjaśnić sytuację od razu, bo potem to się zamienia w jakiś chory teatrzyk. Bezsensu - pokręciła głową. To akurat wiedziała z doświadczenia. Zresztą... nie tylko swojego. Miała nadzieję, że pomogła, chociaż nie wiedziała kogo i czego może dotyczyć problem Freda, ale wciąż - była przekonana, że dobrze mu doradziła. Jeśli chodziło o kogoś bliskiego Freddiemu, to ten ktoś zrozumie, nie będzie trzymał do niego urazy.
A potem... potem wszystko się schrzaniło. Zaatakował ją smutek, zaatakowały myśli i pytania przyjaciela, na które nie chciała i nie do końca umiała odpowiedzieć. Wzbierał w niej żałosny płacz, chociaż wcale nie chciała teraz tutaj przy nim płakać.
Ale tak tęskniła za mamą... gdyby żyła... gdyby żyła, to wszystko byłoby inne. Lidka byłaby inna. Może umiałaby lepiej dobierać słowa, lepiej panować nad emocjami, lepiej doradzać przyjaciołom, może nie miałaby problemu z tym głupim tańcem z przyjacielem i może nie byłaby tak żałośnie słaba.
Uciekła. Uciekła jak ostatni tchórz, jakby Tiara Przydziału fatalnie się pomyliła z przydzieleniem jej do Gryfonów. Nie słyszała nawet wołania Freda, w głowie huczało jej od przygnębiających myśli, od błędów, które popełniła i na których najwyraźniej niczego się nie nauczyła.
Nie wiedziała dokąd tak właściwie biegnie, raz prawie wpadła w dogasające ognisko, bo łzy rozmazywały jej obraz, a mrok nocy nie pomagał. Z trudem łapała oddech w spazmach płaczu, co też ją spowalniało. Mimo to dopadła do linii drzew i wbiegła do lasu, który kusił ciemnością i schronieniem przed wszystkimi przypadkowymi świadkami jej żałosnego wybuchu płaczu. Zwolniła jeszcze bardziej, choć wciąż parła przed siebie wymijając wyrastające przed nią w mroku pnie drzew.
Nie wiedziała, że biegł za nią. Nie zatrzymywała się ani na chwilę, a sama przedzierając się przez las, szeleszcząc opadłymi liśćmi i nadeptując na suche gałęzie robiła tyle hałasu, że nie miała szans usłyszeć podążającego za nią Freda.
Po prostu nagle poczuła uścisk na ręce i odruchowo spróbowała ją wyrwać, ale zdecydowanie za słabo, bo nie spodziewała się... kompletnie nie spodziewała się, że Freddy złapie ją na tyle mocno, żeby przyciągnąć ją do siebie... i przytulić.
Zaskoczenie przerodziło się w moment paniki, kiedy serce załomotało jej w piersi i kazało jej się wyrwać z objęć chłopaka za wszelką cenę. I tak powinna była zrobić, ale zanim zmusiła wciąż napięte mięśnie do kolejnego zrywu, on przycisnął ją do siebie mocnej, a potem usłyszała jego głos, poczuła ciepły oddech na głowie i poruszającą się miarowo klatkę piersiową przyciśniętą do jej pleców i... odpuściła. Tak po prostu. Przepełniał ją smutek, łzy wciąż skapywały jej z brody. Nie miała siły walczyć. Nie miała siły uciekać, wyrywać się... Jej ramiona opadły, ciało się rozluźniło. Przez moment, przez jedno uderzenie serca miała ochotę odwrócić się do Freddiego i tak po prostu schować w jego ramionach, płakać i zapomnieć o tym wszystkim.
Nie zrobiła tego jednak, nie ruszyła się z miejsca. Po prostu pozwoliła mu się trzymać w ramionach, opierać brodę o jej rudą czuprynę pachnącą nadmorskim wiatrem i dziegciem i miała nadzieję, miała gorącą nadzieję, że Freddy jej nie puści. Jeszcze nie, bo musiała się uspokoić, musiała przestać płakać, a jego obecność, jego ciepło, oddech, z którym teraz próbowała zrównać swój wciąż spazmatyczny, i ten mocny uścisk jego ramion, to wszystko było kojące i działało.
Nie wiedziała ile to trwało - czy pół minuty czy całą wieczność - ale łzy wreszcie przestały wypływać z jej oczu. Oddychała spokojnie leśnym powietrzem wolnym od dymu kadzideł, a ponure myśli pochowały się z powrotem do szuflad i zakamarków jej umysłu, jakby ich w ogóle nie było. Zaczęła za to do niej docierać cała pogmatwana sytuacja, w jakiej się znalazła. W jakiej oboje tkwili. Stali w ciemnym lesie, ona wciąż z mokrymi od łez policzkami i pewnie z czerwonymi, paskudnymi plamami od płaczu na twarzy i on obejmujący ją mocno trwając za jej plecami i czekając aż Liddy przestanie się mazgaić.
Merlinie, jaki wstyd. Ależ dała żałosny popis histerii. Co on sobie o niej pomyśli po czymś takim? Zacznie jej unikać, żeby już nigdy więcej nie być świadkiem czegoś takiego? Zacznie traktować jak dziecko...? Co za koszmar...
Drgnęła. Lekko pociągnęła zasmarkanym nosem, ręką pospiesznie otarła twarz. Musiała się wreszcie doprowadzić do porządku. Ogarnąć.
- Przepraszam - wymamrotała w końcu w czubki swoich butów. - Możesz mnie puścić - dodała spokojnie, choć trochę nieswojo, starając się lekko wyswobodzić z jego objęć.
Głupio jej było, że musiał za nią biec, łapać i przytulać, Merlin wie jak długo, bo wpadła w jakąś żałosną histerię. Nie wiedziała co teraz powiedzieć, ani co zrobić. Tłumaczyć się? Wyłgać jakąś wymówką i pójść... pójść dokąd? Powinna jakoś sprytnie dać mu znać, że już nie musi się nią zajmować, żeby szedł do innych i się nią nie przejmował, ale nic błyskotliwego nie przychodziło jej do głowy.
- Ja... naprawdę nie wiem co we mnie wstąpiło. Przepraszam... - powtórzyła wciąż nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Ściółka wokół jej butów wydawała się w tej chwili najbezpieczniejszym obiektem do skupienia na nim wzroku.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłem na nią zły, a tym bardziej wściekły za wyciąganie podobnych wniosków. Właściwie to wcale się temu nie dziwiłem, bo przecież z boku mogłem wydawać się chłopakiem, który od czasu do czasu pojawiał się wśród znajomych, ale najbardziej lubił własne towarzystwo. Typowy introwertyk stroniący od nadmiaru wrażeń, emocji i rozmów. Poniekąd tak było z prostej przyczyny – przyzwyczajenie. Nabrałem pewnych nawyków i zapewne trudno byłoby mi się odnaleźć w gwarnym domu, pełnym ludzi i wzajemnej troski. Odkąd opuściłem bidula byłem zdany sam na siebie; nikt nie zastanawiał się czy mam dach nad głową, czy ubrałem czapkę w mroźne dni, czy też nie karcił za niezjedzone śniadanie. Początkowo było one na wagę złota, bo przecież odnalezienie się na ulicy też wymagało czasu. Zahartowania. Jakoś wybrnąłem i choć o luksusach mogłem zapomnieć, to podstawowe potrzeby zostały spełnione. Miałem gdzie spać, co jeść i jeszcze pozostawały knuty na używki.
-Nie masz mnie za co przepraszać- wzruszyłem ramionami. Nie powiedziałem tego dla poprawy jej samopoczucia, tylko naprawdę uważałem, że ku przeprosinom nie było żadnego powodu. W końcu nie padło nic krytycznego czy wyśmiewającego – takie miała wrażenie, a ja po prostu niepotrzebnie zacząłem się nad sobą użalać. Tylko ta woń… ten dym wypełniający płuca zdawał się rozlać rozpacz po całym ciele, ścisnąć serce, które nagle zapragnęło otworzyć się na wszystkich i wszystko. Wykrzyczeć całemu światu o każdej bolączce i finalnie stłumić kotłujące emocje w łzach, jakie mimowolnie napływały do oczu. Tyle, że ja już dawno przestałem płakać. Permanentny smutek zrobił swoje, nawet jeśli niekiedy jego krzyk zaburzało działanie przeróżnych środków odurzających. Sięgałem po nie, bo była to droga na skróty, choć czasem – jak dziś – przynosiły zupełnie odwrotny efekt.
Była moim przeciwieństwem. Mówiła dużo, potrafiła szczerze wyrazić własne zdanie, sprzeciwić się, wykazać asertywnością, czy zachęcić do jakiejś aktywności. Ja zaś pozostawałem w cieniu, przyglądałem się i nie potrafiłem odmawiać. Zdawałem sobie sprawę z własnej podatności na wpływy i mimo, że niekiedy wykrzyczałem coś w złości, to ostatecznie wędrowałem grzecznie za grupą. Łaknąłem bycia jej częścią, osobą, na jaką warto zwrócić uwagę, zaciekawić się jej opinią, jednak brakowało mi siły przebicia, szeroko rozumianego posłuchu. Może dlatego tak łatwo pakowałem się w kłopoty?
Widziałem ten lekki uśmiech, ale nijak miał się on do radości. Wyrażał smutek, podobnie jak niebieskie tęczówki. Gdzie podziała się jej pewność? Czyżby dym nie tylko podsycał negatywne emocje, ale też ukazywał fałszywy obraz samego siebie? Z pierwszym walczyłem, jak najbardziej, jednakże nie miałem wrażenia, iż mieszanka ziół wpłynęła na subiektywną ocenę. Niezmiennie widziałem się w szarych barwach, a negatywne postrzeganie ani nie zelżało, ani nie przybrało na swej sile. Dlaczego więc Liddy była dla siebie taka surowa? Naprawdę tak uważała? Miałem ochotę powtórzyć te słowa, sprawić, aby w nie uwierzyła i dostrzegła… nieistotne.
-Każdy ma swoje problemy- rzuciłem nie spuszczając wzroku z jej oczu. -Każdego coś trapi- nieważne czy mieli pełny dom i względnie spokojne życie. Czy mieli grono przyjaciół, szanowaną pracę, a ich umiejętności były w niej doceniane. Wszyscy mieli swoje bolączki. -Zakładanie, że zawsze ktoś może mieć gorzej poprawia nastrój, ale tylko na chwilę. Też tak do tego podchodziłem, nawet kiedy myślałem gdzie się podziać i co ze sobą zrobić. No bo ja na przykład miałem parę knutów, a kolega obok już nie. Tylko z czasem zrozumiałem, że tak naprawdę problemy nie mają swej wagi i krytyczne spojrzenie na kogoś, kto rozpacza z powodu kłótni ze znajomym to głupota. Dla nas będzie to błahostką, jaką da się załatwić przy następnym spotkaniu, ale dla tej osoby skala może być zupełnie inna- rozgadałem się, jak nie ja, ale akurat ten temat przerabiałem wielokrotnie. Patrzałem na ludzi wokół drwiąc z ich rzekomych trudności, a siebie stawiałem w roli prawdziwej ofiary. W końcu, czym mogli się martwić, skoro mieli wszystko, kiedy ja nie miałem nic? Parasol ochronny, tak sobie to później tłumaczyłem. Może tak było mi prościej wytrwać te najgorsze lata? Zdusić tęsknotę i pragnienie bycia dla kimś ważnym? -Dlaczego ma nie nadejść?- głupie pytanie, w końcu dookoła nas toczyły się zaciekłe walki i świat zdawał się pogrążać w coraz większym mroku oraz chaosie. Jednak gdyby dłużej się nad tym zastanowić to nie musiała, może koniec przyniósłby oczekiwaną ulgę. Przerwałby ten łańcuch smutku, który wówczas zdawał się wypełniać mnie do cna.
Nie skomentowałem stwierdzenia o niedopuszczaniu do siebie takich myśli. Byłbym hipokrytą, bo przecież sam nierzadko pogrążałem się w ponurych wizjach. Ostatnie co bym zrobił to pokusił się o odszukanie rozwiązania, bo najzwyczajniej w świecie nie wierzyłem, że jestem w stanie takie znaleźć. Sięgałem po diable ziele lub zdecydowanie zbyt dużą ilość środków, którymi poprawiali sobie nastrój niemagiczni i oczekiwałem efektów. Czasem działało, częściej dobijało jeszcze bardziej.
Zmrużyłem oczy słysząc, że uznawała to za problem. Mówienie – zbyt częste i impulsywne, wiedzione złością, czy też radością. -Nie wiem co jest złego w mówieniu, tego co ma się na myśli- no bo nie wiedziałem, może dlatego, że nigdy nie przyszło mi się mierzyć z podobnymi pretensjami wymierzonymi w moją stronę. -Lepiej mieć własne zdanie niż być popychadłem- dodałem odwracając od niej spojrzenie, po czym zaśmiałem się gorzko pod nosem.
Zawsze znajdę odpowiednie słowa? Skąd taka myśl? Gdy wspomniała o szczerości i zaprzestaniu duszenia w sobie emocji, ponownie skupiłem na niej swój wzrok. Zacząłem wolno kiwać głową w geście zgody z tym stwierdzeniem, choć wcale nie o problem względem drugiej osoby tu chodziło.
-Widzisz, wiesz to wszystko. Dlaczego więc zarzucasz sobie, że za mało się zastanawiasz?- byłem tego ciekaw, nawet jeśli moje pytanie dotyczyło zupełnie innej i bardziej drażliwej kwestii. Sposób w jaki mi odpowiedziała sprawił, że dojrzałem pewne nieścisłości – w podejściu do siebie samej, a innych. Względem własnego ja krytyczny, bo przecież przeszło chwilę temu wspomniała, że nie umie trzymać języka za zębami i oceniła to negatywnie, zaś wówczas doradzała mi to samo. Szczerość i odwagę.
-Oczywiście, że lepsze. Wygarnąć komuś wszystko w twarz i zapomnieć- skwitowałem dla niepoznaki. Pewnie nawet nie zorientowała się, że to właśnie jej chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem jak, nie miałem pojęcia od czego zacząć. Byłem w tym beznadziejny.
Wszystko działo się szybko. Jeszcze przed momentem tłumaczyła mi jak powinienem postąpić, a już pędziła w kierunku lasu pozostawiając mnie w tyle. Zareagowałem instynktownie, nie potrafiłem zostawić jej samej, kiedy to ten cholerny dym wzbudził tak skrajne i intensywne emocje. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w podobnym stanie, nie zaobserwowałem tylu łez i silnie trzęsących się dłoni.
Pokonywała kolejne metry zagłębiając się w ciemności lasu. Zdawała się mnie nie słyszeć, zaś może po prostu udawała? Wolała być teraz sama? Z pewnością otrzymałbym odpowiedź twierdzącą, choć niekoniecznie szczerą. Zapewne byłem ostatnią osobą, u której szukałaby wsparcia, jednakże musiała mi to wybaczyć – nie było w okolicy nikogo innego. Nie widziałem nigdzie Jamesa, Marcela czy tej rudowłosej. Nali? Neli? Jakoś tak to leciało. Szukanie ich i ściągnięcie tu zajęłoby zbyt dużo czasu. Zgubilibyśmy ją. Z resztą chciałem być przy niej, między innymi dlatego, że to wszystko było moją winą. Ja sięgnąłem po mieszankę, ja wrzuciłem ją do płomieni. Miałem czysty niefart, czy wszyscy przechodzili przez to samo co my?
Biegłem, krzyczałem. Na nic się to zdawało. Ilość wdychanego powietrza sprawiła, że natrętne myśli zaczynały odpuszczać, a sam skoncentrowałem się na celu. Na załapaniu jej. Tak też się stało, a wszystko co wydarzyło się później trudno mi było wytłumaczyć. Zwykle brakowało mi odwagi, w normlanej sytuacji nawet dla żartów bym tego nie uczynił, jednak teraz… stało się. Po prostu się stało. Objąłem ją mocno, oparłem brodę o czubek głowy i starałem się uspokoić przyspieszony oddech. Nic nie mówiła, nie poruszyła się nawet o pół kroku. Zdawała się trwać w tej chwili ciszy, a ja wcale nie chciałem tego przerywać – wręcz przeciwnie. Mogłem tak stać kilka kolejnych godzin, napawać się kojącą bliskością i zapachem jej włosów. Tak bardzo chciałem się przełamać i powiedzieć jej prawdę, ale było to ponad moje siły.
-Nie…- zacząłem chcąc po raz kolejny dać jej do zrozumienia, że nic się nie stało, kiedy nagle poprosiła żebym ją puścił. Kubeł zimnej wody, właściwie od razu odsunąłem się i odwróciłem głowę szukając jakiegoś punktu, na którym mógłbym skupić swój wzrok. Pewnie wzięła mnie za jakiegoś świra, bo nawet nie obróciła się w moją stronę.
-To ja przepraszam, nie powinienem rzucać tych ziół, potem też, no, wiesz- zaplątałem się. Westchnąłem pod nosem, po czym przymknąłem na chwilę powieki. Wspominała, że zawsze wiem co powiedzieć – myliła się. -To było takie nagłe, spontaniczne, ja… ja naprawdę nie pomyślałem- dodałem zacinając się co słowo. Dramat.
-Nie masz mnie za co przepraszać- wzruszyłem ramionami. Nie powiedziałem tego dla poprawy jej samopoczucia, tylko naprawdę uważałem, że ku przeprosinom nie było żadnego powodu. W końcu nie padło nic krytycznego czy wyśmiewającego – takie miała wrażenie, a ja po prostu niepotrzebnie zacząłem się nad sobą użalać. Tylko ta woń… ten dym wypełniający płuca zdawał się rozlać rozpacz po całym ciele, ścisnąć serce, które nagle zapragnęło otworzyć się na wszystkich i wszystko. Wykrzyczeć całemu światu o każdej bolączce i finalnie stłumić kotłujące emocje w łzach, jakie mimowolnie napływały do oczu. Tyle, że ja już dawno przestałem płakać. Permanentny smutek zrobił swoje, nawet jeśli niekiedy jego krzyk zaburzało działanie przeróżnych środków odurzających. Sięgałem po nie, bo była to droga na skróty, choć czasem – jak dziś – przynosiły zupełnie odwrotny efekt.
Była moim przeciwieństwem. Mówiła dużo, potrafiła szczerze wyrazić własne zdanie, sprzeciwić się, wykazać asertywnością, czy zachęcić do jakiejś aktywności. Ja zaś pozostawałem w cieniu, przyglądałem się i nie potrafiłem odmawiać. Zdawałem sobie sprawę z własnej podatności na wpływy i mimo, że niekiedy wykrzyczałem coś w złości, to ostatecznie wędrowałem grzecznie za grupą. Łaknąłem bycia jej częścią, osobą, na jaką warto zwrócić uwagę, zaciekawić się jej opinią, jednak brakowało mi siły przebicia, szeroko rozumianego posłuchu. Może dlatego tak łatwo pakowałem się w kłopoty?
Widziałem ten lekki uśmiech, ale nijak miał się on do radości. Wyrażał smutek, podobnie jak niebieskie tęczówki. Gdzie podziała się jej pewność? Czyżby dym nie tylko podsycał negatywne emocje, ale też ukazywał fałszywy obraz samego siebie? Z pierwszym walczyłem, jak najbardziej, jednakże nie miałem wrażenia, iż mieszanka ziół wpłynęła na subiektywną ocenę. Niezmiennie widziałem się w szarych barwach, a negatywne postrzeganie ani nie zelżało, ani nie przybrało na swej sile. Dlaczego więc Liddy była dla siebie taka surowa? Naprawdę tak uważała? Miałem ochotę powtórzyć te słowa, sprawić, aby w nie uwierzyła i dostrzegła… nieistotne.
-Każdy ma swoje problemy- rzuciłem nie spuszczając wzroku z jej oczu. -Każdego coś trapi- nieważne czy mieli pełny dom i względnie spokojne życie. Czy mieli grono przyjaciół, szanowaną pracę, a ich umiejętności były w niej doceniane. Wszyscy mieli swoje bolączki. -Zakładanie, że zawsze ktoś może mieć gorzej poprawia nastrój, ale tylko na chwilę. Też tak do tego podchodziłem, nawet kiedy myślałem gdzie się podziać i co ze sobą zrobić. No bo ja na przykład miałem parę knutów, a kolega obok już nie. Tylko z czasem zrozumiałem, że tak naprawdę problemy nie mają swej wagi i krytyczne spojrzenie na kogoś, kto rozpacza z powodu kłótni ze znajomym to głupota. Dla nas będzie to błahostką, jaką da się załatwić przy następnym spotkaniu, ale dla tej osoby skala może być zupełnie inna- rozgadałem się, jak nie ja, ale akurat ten temat przerabiałem wielokrotnie. Patrzałem na ludzi wokół drwiąc z ich rzekomych trudności, a siebie stawiałem w roli prawdziwej ofiary. W końcu, czym mogli się martwić, skoro mieli wszystko, kiedy ja nie miałem nic? Parasol ochronny, tak sobie to później tłumaczyłem. Może tak było mi prościej wytrwać te najgorsze lata? Zdusić tęsknotę i pragnienie bycia dla kimś ważnym? -Dlaczego ma nie nadejść?- głupie pytanie, w końcu dookoła nas toczyły się zaciekłe walki i świat zdawał się pogrążać w coraz większym mroku oraz chaosie. Jednak gdyby dłużej się nad tym zastanowić to nie musiała, może koniec przyniósłby oczekiwaną ulgę. Przerwałby ten łańcuch smutku, który wówczas zdawał się wypełniać mnie do cna.
Nie skomentowałem stwierdzenia o niedopuszczaniu do siebie takich myśli. Byłbym hipokrytą, bo przecież sam nierzadko pogrążałem się w ponurych wizjach. Ostatnie co bym zrobił to pokusił się o odszukanie rozwiązania, bo najzwyczajniej w świecie nie wierzyłem, że jestem w stanie takie znaleźć. Sięgałem po diable ziele lub zdecydowanie zbyt dużą ilość środków, którymi poprawiali sobie nastrój niemagiczni i oczekiwałem efektów. Czasem działało, częściej dobijało jeszcze bardziej.
Zmrużyłem oczy słysząc, że uznawała to za problem. Mówienie – zbyt częste i impulsywne, wiedzione złością, czy też radością. -Nie wiem co jest złego w mówieniu, tego co ma się na myśli- no bo nie wiedziałem, może dlatego, że nigdy nie przyszło mi się mierzyć z podobnymi pretensjami wymierzonymi w moją stronę. -Lepiej mieć własne zdanie niż być popychadłem- dodałem odwracając od niej spojrzenie, po czym zaśmiałem się gorzko pod nosem.
Zawsze znajdę odpowiednie słowa? Skąd taka myśl? Gdy wspomniała o szczerości i zaprzestaniu duszenia w sobie emocji, ponownie skupiłem na niej swój wzrok. Zacząłem wolno kiwać głową w geście zgody z tym stwierdzeniem, choć wcale nie o problem względem drugiej osoby tu chodziło.
-Widzisz, wiesz to wszystko. Dlaczego więc zarzucasz sobie, że za mało się zastanawiasz?- byłem tego ciekaw, nawet jeśli moje pytanie dotyczyło zupełnie innej i bardziej drażliwej kwestii. Sposób w jaki mi odpowiedziała sprawił, że dojrzałem pewne nieścisłości – w podejściu do siebie samej, a innych. Względem własnego ja krytyczny, bo przecież przeszło chwilę temu wspomniała, że nie umie trzymać języka za zębami i oceniła to negatywnie, zaś wówczas doradzała mi to samo. Szczerość i odwagę.
-Oczywiście, że lepsze. Wygarnąć komuś wszystko w twarz i zapomnieć- skwitowałem dla niepoznaki. Pewnie nawet nie zorientowała się, że to właśnie jej chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem jak, nie miałem pojęcia od czego zacząć. Byłem w tym beznadziejny.
Wszystko działo się szybko. Jeszcze przed momentem tłumaczyła mi jak powinienem postąpić, a już pędziła w kierunku lasu pozostawiając mnie w tyle. Zareagowałem instynktownie, nie potrafiłem zostawić jej samej, kiedy to ten cholerny dym wzbudził tak skrajne i intensywne emocje. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w podobnym stanie, nie zaobserwowałem tylu łez i silnie trzęsących się dłoni.
Pokonywała kolejne metry zagłębiając się w ciemności lasu. Zdawała się mnie nie słyszeć, zaś może po prostu udawała? Wolała być teraz sama? Z pewnością otrzymałbym odpowiedź twierdzącą, choć niekoniecznie szczerą. Zapewne byłem ostatnią osobą, u której szukałaby wsparcia, jednakże musiała mi to wybaczyć – nie było w okolicy nikogo innego. Nie widziałem nigdzie Jamesa, Marcela czy tej rudowłosej. Nali? Neli? Jakoś tak to leciało. Szukanie ich i ściągnięcie tu zajęłoby zbyt dużo czasu. Zgubilibyśmy ją. Z resztą chciałem być przy niej, między innymi dlatego, że to wszystko było moją winą. Ja sięgnąłem po mieszankę, ja wrzuciłem ją do płomieni. Miałem czysty niefart, czy wszyscy przechodzili przez to samo co my?
Biegłem, krzyczałem. Na nic się to zdawało. Ilość wdychanego powietrza sprawiła, że natrętne myśli zaczynały odpuszczać, a sam skoncentrowałem się na celu. Na załapaniu jej. Tak też się stało, a wszystko co wydarzyło się później trudno mi było wytłumaczyć. Zwykle brakowało mi odwagi, w normlanej sytuacji nawet dla żartów bym tego nie uczynił, jednak teraz… stało się. Po prostu się stało. Objąłem ją mocno, oparłem brodę o czubek głowy i starałem się uspokoić przyspieszony oddech. Nic nie mówiła, nie poruszyła się nawet o pół kroku. Zdawała się trwać w tej chwili ciszy, a ja wcale nie chciałem tego przerywać – wręcz przeciwnie. Mogłem tak stać kilka kolejnych godzin, napawać się kojącą bliskością i zapachem jej włosów. Tak bardzo chciałem się przełamać i powiedzieć jej prawdę, ale było to ponad moje siły.
-Nie…- zacząłem chcąc po raz kolejny dać jej do zrozumienia, że nic się nie stało, kiedy nagle poprosiła żebym ją puścił. Kubeł zimnej wody, właściwie od razu odsunąłem się i odwróciłem głowę szukając jakiegoś punktu, na którym mógłbym skupić swój wzrok. Pewnie wzięła mnie za jakiegoś świra, bo nawet nie obróciła się w moją stronę.
-To ja przepraszam, nie powinienem rzucać tych ziół, potem też, no, wiesz- zaplątałem się. Westchnąłem pod nosem, po czym przymknąłem na chwilę powieki. Wspominała, że zawsze wiem co powiedzieć – myliła się. -To było takie nagłe, spontaniczne, ja… ja naprawdę nie pomyślałem- dodałem zacinając się co słowo. Dramat.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
dla Millie
Kiedy zarzuciła mu nietrzeźwość uśmiechnął się szeroko, a potem parsknął, by zaraz potem, zmiennie niczym pogoda w górach ukazać dogłębne oburzenie.
— Nie jestem! — Jego głos brzmiał hardo, dziarsko. Oczy błyszczały nie tylko od kołyszącego się obok ognia, ale głównie od alkoholu. To były fatalne dni — miały być beztroskie, radosne, upojone miłością, a on musiał szukać namiastki tych obietnic w tanim piwie i miodzie, które wlewał w siebie w zatrważających ilościach. — Po czym wnioskujesz? — Uniósł brwi wysoko i zaparł się na nogach w pozie pełnej wyczekiwania. Nie dało się nie zauważyć, lecz przecież szedł w zaparte, próbując odgonić złe chmury. Zatrzymał na niej spojrzenie, zlustrował ją uważnie wzrokiem. Spochmurniał nieco kiedy spytała o kometę, ale wargi wciąż wykrzywione były w czymś, co mogło być namiastką dziarskiego uśmiechu, uśmiechu pełnego goryczki ale i smutnej akceptacji.
— Moja babcia była wróżką — wyznał, unosząc wzrok w górę, na niebo. — Mówiła, że w gwiazdach czai się prawda i przyszłość. Kometa poprzedzała wszystkie olbrzymie nieszczęścia tego świata — zatrzymał się na chwilę, poważniejąc bardziej. Urwał na kilka wdechów i wydechów, zatrzymując ciemne, wręcz czarne spojrzenie na odległej, połyskującej na niebie gwieździe. — Poza tym — kontynuował, opuszczając jednak spojrzenie na Milicentę. — Czy nie wygląda jak głów kobiety z rozpuszczonymi włosami? To nie dlatego mówi się o komecie, że ciągnie za sobą warkocz? To wystarczający zwiastun nieszczęść — mruknął z rozbawieniem i pokręcił głową. O czym mówiła? O jakim nas? Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, gdzie miał okazję ją zobaczyć — w chacie w Brenyn. Zajęty był wtedy tłumaczeniem Neali, że nie zamierza przetrwać wieczności jako drzewo, wolał umrzeć niż utknąć w leśnym więzieniu, jak zaklęci strażnicy Brenyn. Ale to była ona. To ona tam dotarła, to ona stamtąd uciekła. — To ciebie zabrał skrzat Blacka, prawda? To ciebie stamtąd uratował — spytał poważnie, marszcząc lekko brwi, nieco trzeźwiej, a chłód otoczył go z każdej strony, wywołując ciarki i wspomnienie bólu żeber, które rozerwały mu ciało, odstając jak upiorne gałęzie. Ale to wszystko zaraz odeszło, odeszły jego troski, odprężając go od czubka nosa aż po koniuszki palców u stóp. Tamto było jak dawny sen, sen, który nie budził w nim już przerażenia, nie dręczył go po nocach. Słodko drzewny zapach otulał go i choć nie potrafił go nazwać, miał wrażenie, że żywica ukorzenia go, nie pozwalając zawrócić myślami do Brenyn, do przykrych wspomnień. Zapach kadzidła szybko wygładził jego początkowe zmarszczki, dodając mu chłopięcego uroku, odbierając męskiej ostrości.
Opadła na trawę, unosząc wzrok ku niebu — a ponieważ zrobiła to w trakcie ich rozmowy potraktował to jak ciche zaproszenie. Przyłączył się, ostrożnie siadając na trawie obok niej, patrząc na nią przez chwilę, aż ułożył się na plecach z szybko bijącym sercem i spojrzał w górę. Świat przez chwilę zawirował, gwiazdy wirowały nad jego głową. Uśmiechnął się błogo, nie potrafiąc tego przyspieszonego seansu zatrzymać.
— Nic na mnie nie czeka już — odpowiedział błogo, choć w jego głosie skrywał się ukryty oparami smutek. — Znasz moje imię. Dlaczego ja nie pamiętam twojego? — spytał, obracając głowę w bok, przez chwilę obserwując jej profil. Nie odpowiedział na kwestię życzeń. Nie był pewien jakie powinny być, jakie byłyby właściwie w tej chwili i czego tak naprawdę mógł pragnąć.
Kiedy zarzuciła mu nietrzeźwość uśmiechnął się szeroko, a potem parsknął, by zaraz potem, zmiennie niczym pogoda w górach ukazać dogłębne oburzenie.
— Nie jestem! — Jego głos brzmiał hardo, dziarsko. Oczy błyszczały nie tylko od kołyszącego się obok ognia, ale głównie od alkoholu. To były fatalne dni — miały być beztroskie, radosne, upojone miłością, a on musiał szukać namiastki tych obietnic w tanim piwie i miodzie, które wlewał w siebie w zatrważających ilościach. — Po czym wnioskujesz? — Uniósł brwi wysoko i zaparł się na nogach w pozie pełnej wyczekiwania. Nie dało się nie zauważyć, lecz przecież szedł w zaparte, próbując odgonić złe chmury. Zatrzymał na niej spojrzenie, zlustrował ją uważnie wzrokiem. Spochmurniał nieco kiedy spytała o kometę, ale wargi wciąż wykrzywione były w czymś, co mogło być namiastką dziarskiego uśmiechu, uśmiechu pełnego goryczki ale i smutnej akceptacji.
— Moja babcia była wróżką — wyznał, unosząc wzrok w górę, na niebo. — Mówiła, że w gwiazdach czai się prawda i przyszłość. Kometa poprzedzała wszystkie olbrzymie nieszczęścia tego świata — zatrzymał się na chwilę, poważniejąc bardziej. Urwał na kilka wdechów i wydechów, zatrzymując ciemne, wręcz czarne spojrzenie na odległej, połyskującej na niebie gwieździe. — Poza tym — kontynuował, opuszczając jednak spojrzenie na Milicentę. — Czy nie wygląda jak głów kobiety z rozpuszczonymi włosami? To nie dlatego mówi się o komecie, że ciągnie za sobą warkocz? To wystarczający zwiastun nieszczęść — mruknął z rozbawieniem i pokręcił głową. O czym mówiła? O jakim nas? Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, gdzie miał okazję ją zobaczyć — w chacie w Brenyn. Zajęty był wtedy tłumaczeniem Neali, że nie zamierza przetrwać wieczności jako drzewo, wolał umrzeć niż utknąć w leśnym więzieniu, jak zaklęci strażnicy Brenyn. Ale to była ona. To ona tam dotarła, to ona stamtąd uciekła. — To ciebie zabrał skrzat Blacka, prawda? To ciebie stamtąd uratował — spytał poważnie, marszcząc lekko brwi, nieco trzeźwiej, a chłód otoczył go z każdej strony, wywołując ciarki i wspomnienie bólu żeber, które rozerwały mu ciało, odstając jak upiorne gałęzie. Ale to wszystko zaraz odeszło, odeszły jego troski, odprężając go od czubka nosa aż po koniuszki palców u stóp. Tamto było jak dawny sen, sen, który nie budził w nim już przerażenia, nie dręczył go po nocach. Słodko drzewny zapach otulał go i choć nie potrafił go nazwać, miał wrażenie, że żywica ukorzenia go, nie pozwalając zawrócić myślami do Brenyn, do przykrych wspomnień. Zapach kadzidła szybko wygładził jego początkowe zmarszczki, dodając mu chłopięcego uroku, odbierając męskiej ostrości.
Opadła na trawę, unosząc wzrok ku niebu — a ponieważ zrobiła to w trakcie ich rozmowy potraktował to jak ciche zaproszenie. Przyłączył się, ostrożnie siadając na trawie obok niej, patrząc na nią przez chwilę, aż ułożył się na plecach z szybko bijącym sercem i spojrzał w górę. Świat przez chwilę zawirował, gwiazdy wirowały nad jego głową. Uśmiechnął się błogo, nie potrafiąc tego przyspieszonego seansu zatrzymać.
— Nic na mnie nie czeka już — odpowiedział błogo, choć w jego głosie skrywał się ukryty oparami smutek. — Znasz moje imię. Dlaczego ja nie pamiętam twojego? — spytał, obracając głowę w bok, przez chwilę obserwując jej profil. Nie odpowiedział na kwestię życzeń. Nie był pewien jakie powinny być, jakie byłyby właściwie w tej chwili i czego tak naprawdę mógł pragnąć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
dla Freda
Nie miała za co przepraszać...? Ponownie podniosła na niego wzrok, ale w jej oczach pod teraz zmarszczonymi lekko brwiami oprócz smutku zalśniło coś jeszcze - sprzeciw. Teoretycznie mogła zostawić tą sprawę w spokoju. Freddy to przecież zbył, może nawet nie przejął się głupotą, którą palnęła. Może, ale to wcale nie oznaczało, że nie rezonowały w niej wyrzuty sumienia dążące do sprawiedliwości. A i otulający ją, drażniący pieprzowy dym nie sprzyjał zatrzymywaniu dla siebie tego typu kwestii.
- Właśnie, że mam za co - odparła z uporem. Nie mogła przymknąć na to oka, nie w takiej kwestii. Brak empatii to jedna z najgorszych plag realiów wojny. Nie chciała się stać kolejną jej ofiarą, a podświadomie czuła, że dawanie sobie przyzwolenia na brak wrażliwości nawet w małych rzeczach zamieni ją w egoistkę zanim się oglądnie. I dlatego potrzebowała to wyjaśnić - dziś, bardziej niż zwykle - nawet jeśli miało się to wiązać z dodatkowym podkopaniem swojego wizerunku w oczach Freda. W końcu zamierzała wytknąć swoje własne wady.
- Za znieczulicę i ślepotę - wyjaśniła ponuro. Bo tak, wreszcie jak grom z jasnego nieba uderzyło w nią to jak bardzo nie zauważała problemów przyjaciół. Nie tylko Freddy'ego, ale też Jima, Eve i Marcela... A co z pozostałymi? I tak, w tych niespokojnych czasach każdy radził sobie jak umiał, a ich życiowe ścieżki przeplatały się zdecydowanie rzadziej niż w szkole... ale "czasy" nie były żadną wymówką. Odległość również. Mogła się przecież bardziej postarać.
- I za bycie kiepską przyjaciółką - dodała ciszej spuszczając wzrok na płomienie. Skoro chciała być dla nich wsparciem, to powinna się nimi bardziej interesować. A chciała! Tak naprawdę to właśnie oni, jej bliscy, liczyli się dla niej najbardziej. Tylko czemu miała wrażenie, że jej relacje z nimi to droga samych potknięć i błędów z jej strony?
- Ostatnio raz za razem orientuję się jak bardzo kiepską - powiedziała zanim zorientowała się, że te słowa nie wybrzmiały tylko w jej głowie. Znów. Czemu nie mogła się po prostu zamknąć? Albo powiedzieć czegoś zabawnego dla rozluźnienia posępnej atmosfery? Czemu wypływały z niej jakieś rzewne żale i smutki? No właśnie, nie miała aby myśleć, zanim się odezwie? Więc tym razem zacisnęła mocno usta i dla odmiany zajęła się słuchaniem, zamiast wyrzucaniem z siebie wszystkiego, co jej ślina na język przynosiła.
Częściowo zgadzała się z Freddim - skale problemów były różne w zależności od człowieka, który się z nimi mierzył. W związku z tym, jeśli to były jej problemy, to nie były istotne. Nie były nawet problemami - przecież logiczne.
- Tylko że ja naprawdę nie mam problemów - powiedziała stanowczo, choć wypowiedziane na głos zabrzmiało tak nieprawdziwie, że sama w to momentalnie zwątpiła. Nie miała problemów? Czyżby? Może po prostu nauczyła się ich doskonale unikać i spychać na drugi, trzeci czy czwarty plan... ale tak jak Freddy powiedział: nie było ludzi bez żadnych bolączek, a jeśli nawet istnieli, to ona z pewnością nie należała do ich grona.
- Takich prawdziwych - dodała dla uściślenia i uwiarygodnienia własnych słów, po czym westchnęła i odwróciła wzrok. - Większość z nich to tylko durne myśli i czarnowidztwo, to nie prawdziwe problemy - potrząsnęła z irytacją głową. Była zła na siebie, nie na niego. Że dawała się zwodzić własnej głowie, choć znała jej sztuczki.
- A inni naprawdę mają gorzej i nie pomogę im skupiona na swoich zmyślonych smutkach - dodała stanowczo. I naprawdę pytał o to, dlaczego jej przyszłość mogła nie nadejść? Naprawdę?
Patrzyła na niego przez płomienie dla odmiany chwilę milcząc, jakby wymowna cisza miała mu odpowiedzieć na to pytanie. Właściwie powinna, ale i tak ostatecznie Lidka otworzyła usta, żeby odpowiedzieć ponuro:
- Nikt nie wie co będzie - wzruszyła ramionami - a już z pewnością nie teraz, kiedy mamy wojnę i dzieją się chore rzeczy i ludzie rzucają się sobie do gardeł z byle powodu. Mogę wcale nie dożyć starości. To nawet bardziej prawdopodobne, że nie dożyję z moją brawurą i mugolską krwią. Przecież mam tego świadomość. Więc po cholerę sobie tym wszystkim zawracać głowę? - chciała brzmieć obojętnie, jakby jej to w ogóle nie ruszało, ale w jej oczach zalśnił smutek, a w głosie rozbrzmiała gorycz. - Moje "zmartwienia" - wypowiedziała z naciskiem i grymasem na twarzy - to totalne bzdury, które tylko odciągają moją uwagę od rzeczy naprawdę ważnych - zakończyła. Tak, była dla siebie surowa, dużo surowsza niż dla kogokolwiek innego, ale to chyba dobrze? Musiała od siebie wymagać dążąc do bycia lepszą wersją siebie... prawda?
I... naprawdę nie wiedział co było złego w mówieniu co się myśli? Z jakim ryzykiem się to wiązało?
- Jeśli dobrze dobierasz słowa i zastanawiasz się nad tym jak i co chcesz powiedzieć, to nie ma nic złego w mówieniu wprost - przyznała mu rację. - Ale jeśli jesteś mną, to używasz złych słów i ranisz nimi bliskie osoby, choć wcale ci o to nie chodziło. Wtedy może i nie jesteś popychadłem, ale za to złym człowiekiem - podsumowała sarkastycznie i uśmiechnęła się gorzko, czując nieprzyjemną gulę w gardle i zbierające się w oczach łzy.
Była kiepską siostrą, kiepską przyjaciółką, nawet bycie dobrą osobą jej nie wychodziło. Była do niczego. W dodatku teraz już zupełnie rozklejona i becząca. Las miał być jej schronieniem. Potrzebowała się uspokoić, ogarnąć własną głowę i myśli i ukoić jakoś tą nieznośną rozpacz, która nią targała jak jeszcze nigdy w życiu. Co się z nią działo? Nie była taka przecież! Nie beczała z byle powodu. Zwykle nad sobą panowała, a dziś... Czy to możliwe, że to wina kadzideł? Ale na Freda przecież nie podziałały aż tak. A może to, że je pomieszała, że za dużo się ich nawdychała...? To dlatego była teraz taka roztrzęsiona? Myślała, że nie działają...
Freddy nie miał za nią biec. Powinien był ją zostawić w spokoju. To, że stał się świadkiem jej żałosnego popisu, dobijało ją tylko jeszcze bardziej. Najpierw nagadała mu głupot, potem się popłakała jak dziecko i uciekła... Musiał mieć ją teraz za kompletną idiotkę... To, że tak teraz myślała, wcale nie pomagało w spojrzeniu mu w oczy. Nawet jeśli przestała już beczeć. Co gorsza... To on zaczął ją przepraszać. On! Chociaż przecież nic nie zrobił!
- Daj spokój, to nie twoja wina. Nie wiedziałeś co wrzucasz - zaprzeczyła natychmiast, ale on kontynuował i choć w pierwszej chwili nie wiedziała o czym mówi, szybko to do niej dotarło. Przepraszał ją za to tutaj. Czyli było mu głupio, że za nią pobiegł i ją łapał, a potem przytulał... W sumie nic dziwnego. Pocieszanie płaczących osób samo w sobie bywało niezręczne... a beczącej Lidki? No koszmar. Była przekonana, że doskonale go w tej kwestii rozumie i że tak samo jak on marzy teraz o cofnięciu czasu. Niestety co się stało, to się nie odstanie. A teraz najwyższy czas, żeby wzięła się w garść i chociaż spróbowała to wszystko jakoś ponaprawiać. Jak zwykle. Czy kiedyś nauczy się trzymania emocji na wodzy? Ech.
Jeszcze raz otarła policzki i oczy chcąc mieć absolutną pewność, że już nie ma na nich śladu łez. Odetchnęła cicho. Oby mrok nocy i lasu zamaskował zapuchnięte, czerwone od płaczu oczy. Musiała się przecież w końcu odwrócić do Freda. Odwlekała tą chwilę, ale przecież nie mogła z nim bez końca rozmawiać odwrócona tyłem. Masakra! Więc wreszcie drgnęła i się odwróciła, błagając w myślach wszelką dobrą magię, żeby jakimś cudem nie wyglądała w tej chwili jak rozbeczane dziecko. Już miała dość kompromitacji na dziś.
- Hej... - zwróciła się do kumpla, żeby skupił na niej uwagę - wszystko w porządku - zapewniła go. Przecież nie zrobił nic złego. Sama też pobiegłaby za przyjacielem czy przyjaciółką w takiej sytuacji. Po prostu dziwnie, głupio i zdecydowanie nie na miejscu było dla niej znajdować się w obecnej roli. I żałowała z całego serca, że widział ją w takim stanie. Przecież by sobie poradziła, ogarnęłaby się w samotności, nie zobaczyłby jej takiej i teraz nie czuliby się... tak koszmarnie niezręcznie. Oboje. I to zdecydowanie nie była jego wina, tylko jej. Jak zwykle. To ona się tak żałośnie rozkleiła. I to ona musiała jakoś poprawić Fredowi nastrój skoro wszystko tak fantastycznie zrujnowała.
- To tylko te kadzidła, tak? Pomieszały nam w głowach i tyle - przypomniała mu. Ona się rozbeczała, a on odruchowo za nią pobiegł, ot, koniec historii.
- Możemy o tym po prostu zapomnieć? - zaproponowała starając się zebrać resztki swojej energii, żeby zabrzmiało to dziarsko i pogodnie wbrew temu co obecnie czuła i że aż skręcało ją wewnętrznie z żenady na samą myśl o tym jak idiotycznie się zachowała. W każdym razie próbowała się jeszcze karmić nadzieją, że faktycznie Freddy jakimś cudem wymaże jej zapłakany, żałosny obraz z głowy i że nie będą musieli do tego wracać już nigdy więcej. A jeśli nawet nie i będzie musiała z tym żyć, to przynajmniej, żeby się nie przejmował takimi bzdetami. Żeby nie przejmował się nią.
- Pójść się napić czy... cokolwiek - potrząsnęła głową, starając się zebrać myśli. - Znaleźć resztę... Hm? - nieświadomie nerwowo zaczęła zdzierać skórkę z palca. Z jednej strony wolałaby być teraz sama, ale z drugiej... gdyby teraz Freddy się wycofał i ją zostawił samą, to miałaby pewność, że naprawdę wszystko zepsuła tym swoim wybuchem płaczu, a to byłoby nie do zniesienia. Zacząłby jej unikać przez tą sytuację? Zawsze zgrywała taką twardzielkę... a okazała się zwykłym mięczakiem.
Nie miała za co przepraszać...? Ponownie podniosła na niego wzrok, ale w jej oczach pod teraz zmarszczonymi lekko brwiami oprócz smutku zalśniło coś jeszcze - sprzeciw. Teoretycznie mogła zostawić tą sprawę w spokoju. Freddy to przecież zbył, może nawet nie przejął się głupotą, którą palnęła. Może, ale to wcale nie oznaczało, że nie rezonowały w niej wyrzuty sumienia dążące do sprawiedliwości. A i otulający ją, drażniący pieprzowy dym nie sprzyjał zatrzymywaniu dla siebie tego typu kwestii.
- Właśnie, że mam za co - odparła z uporem. Nie mogła przymknąć na to oka, nie w takiej kwestii. Brak empatii to jedna z najgorszych plag realiów wojny. Nie chciała się stać kolejną jej ofiarą, a podświadomie czuła, że dawanie sobie przyzwolenia na brak wrażliwości nawet w małych rzeczach zamieni ją w egoistkę zanim się oglądnie. I dlatego potrzebowała to wyjaśnić - dziś, bardziej niż zwykle - nawet jeśli miało się to wiązać z dodatkowym podkopaniem swojego wizerunku w oczach Freda. W końcu zamierzała wytknąć swoje własne wady.
- Za znieczulicę i ślepotę - wyjaśniła ponuro. Bo tak, wreszcie jak grom z jasnego nieba uderzyło w nią to jak bardzo nie zauważała problemów przyjaciół. Nie tylko Freddy'ego, ale też Jima, Eve i Marcela... A co z pozostałymi? I tak, w tych niespokojnych czasach każdy radził sobie jak umiał, a ich życiowe ścieżki przeplatały się zdecydowanie rzadziej niż w szkole... ale "czasy" nie były żadną wymówką. Odległość również. Mogła się przecież bardziej postarać.
- I za bycie kiepską przyjaciółką - dodała ciszej spuszczając wzrok na płomienie. Skoro chciała być dla nich wsparciem, to powinna się nimi bardziej interesować. A chciała! Tak naprawdę to właśnie oni, jej bliscy, liczyli się dla niej najbardziej. Tylko czemu miała wrażenie, że jej relacje z nimi to droga samych potknięć i błędów z jej strony?
- Ostatnio raz za razem orientuję się jak bardzo kiepską - powiedziała zanim zorientowała się, że te słowa nie wybrzmiały tylko w jej głowie. Znów. Czemu nie mogła się po prostu zamknąć? Albo powiedzieć czegoś zabawnego dla rozluźnienia posępnej atmosfery? Czemu wypływały z niej jakieś rzewne żale i smutki? No właśnie, nie miała aby myśleć, zanim się odezwie? Więc tym razem zacisnęła mocno usta i dla odmiany zajęła się słuchaniem, zamiast wyrzucaniem z siebie wszystkiego, co jej ślina na język przynosiła.
Częściowo zgadzała się z Freddim - skale problemów były różne w zależności od człowieka, który się z nimi mierzył. W związku z tym, jeśli to były jej problemy, to nie były istotne. Nie były nawet problemami - przecież logiczne.
- Tylko że ja naprawdę nie mam problemów - powiedziała stanowczo, choć wypowiedziane na głos zabrzmiało tak nieprawdziwie, że sama w to momentalnie zwątpiła. Nie miała problemów? Czyżby? Może po prostu nauczyła się ich doskonale unikać i spychać na drugi, trzeci czy czwarty plan... ale tak jak Freddy powiedział: nie było ludzi bez żadnych bolączek, a jeśli nawet istnieli, to ona z pewnością nie należała do ich grona.
- Takich prawdziwych - dodała dla uściślenia i uwiarygodnienia własnych słów, po czym westchnęła i odwróciła wzrok. - Większość z nich to tylko durne myśli i czarnowidztwo, to nie prawdziwe problemy - potrząsnęła z irytacją głową. Była zła na siebie, nie na niego. Że dawała się zwodzić własnej głowie, choć znała jej sztuczki.
- A inni naprawdę mają gorzej i nie pomogę im skupiona na swoich zmyślonych smutkach - dodała stanowczo. I naprawdę pytał o to, dlaczego jej przyszłość mogła nie nadejść? Naprawdę?
Patrzyła na niego przez płomienie dla odmiany chwilę milcząc, jakby wymowna cisza miała mu odpowiedzieć na to pytanie. Właściwie powinna, ale i tak ostatecznie Lidka otworzyła usta, żeby odpowiedzieć ponuro:
- Nikt nie wie co będzie - wzruszyła ramionami - a już z pewnością nie teraz, kiedy mamy wojnę i dzieją się chore rzeczy i ludzie rzucają się sobie do gardeł z byle powodu. Mogę wcale nie dożyć starości. To nawet bardziej prawdopodobne, że nie dożyję z moją brawurą i mugolską krwią. Przecież mam tego świadomość. Więc po cholerę sobie tym wszystkim zawracać głowę? - chciała brzmieć obojętnie, jakby jej to w ogóle nie ruszało, ale w jej oczach zalśnił smutek, a w głosie rozbrzmiała gorycz. - Moje "zmartwienia" - wypowiedziała z naciskiem i grymasem na twarzy - to totalne bzdury, które tylko odciągają moją uwagę od rzeczy naprawdę ważnych - zakończyła. Tak, była dla siebie surowa, dużo surowsza niż dla kogokolwiek innego, ale to chyba dobrze? Musiała od siebie wymagać dążąc do bycia lepszą wersją siebie... prawda?
I... naprawdę nie wiedział co było złego w mówieniu co się myśli? Z jakim ryzykiem się to wiązało?
- Jeśli dobrze dobierasz słowa i zastanawiasz się nad tym jak i co chcesz powiedzieć, to nie ma nic złego w mówieniu wprost - przyznała mu rację. - Ale jeśli jesteś mną, to używasz złych słów i ranisz nimi bliskie osoby, choć wcale ci o to nie chodziło. Wtedy może i nie jesteś popychadłem, ale za to złym człowiekiem - podsumowała sarkastycznie i uśmiechnęła się gorzko, czując nieprzyjemną gulę w gardle i zbierające się w oczach łzy.
Była kiepską siostrą, kiepską przyjaciółką, nawet bycie dobrą osobą jej nie wychodziło. Była do niczego. W dodatku teraz już zupełnie rozklejona i becząca. Las miał być jej schronieniem. Potrzebowała się uspokoić, ogarnąć własną głowę i myśli i ukoić jakoś tą nieznośną rozpacz, która nią targała jak jeszcze nigdy w życiu. Co się z nią działo? Nie była taka przecież! Nie beczała z byle powodu. Zwykle nad sobą panowała, a dziś... Czy to możliwe, że to wina kadzideł? Ale na Freda przecież nie podziałały aż tak. A może to, że je pomieszała, że za dużo się ich nawdychała...? To dlatego była teraz taka roztrzęsiona? Myślała, że nie działają...
Freddy nie miał za nią biec. Powinien był ją zostawić w spokoju. To, że stał się świadkiem jej żałosnego popisu, dobijało ją tylko jeszcze bardziej. Najpierw nagadała mu głupot, potem się popłakała jak dziecko i uciekła... Musiał mieć ją teraz za kompletną idiotkę... To, że tak teraz myślała, wcale nie pomagało w spojrzeniu mu w oczy. Nawet jeśli przestała już beczeć. Co gorsza... To on zaczął ją przepraszać. On! Chociaż przecież nic nie zrobił!
- Daj spokój, to nie twoja wina. Nie wiedziałeś co wrzucasz - zaprzeczyła natychmiast, ale on kontynuował i choć w pierwszej chwili nie wiedziała o czym mówi, szybko to do niej dotarło. Przepraszał ją za to tutaj. Czyli było mu głupio, że za nią pobiegł i ją łapał, a potem przytulał... W sumie nic dziwnego. Pocieszanie płaczących osób samo w sobie bywało niezręczne... a beczącej Lidki? No koszmar. Była przekonana, że doskonale go w tej kwestii rozumie i że tak samo jak on marzy teraz o cofnięciu czasu. Niestety co się stało, to się nie odstanie. A teraz najwyższy czas, żeby wzięła się w garść i chociaż spróbowała to wszystko jakoś ponaprawiać. Jak zwykle. Czy kiedyś nauczy się trzymania emocji na wodzy? Ech.
Jeszcze raz otarła policzki i oczy chcąc mieć absolutną pewność, że już nie ma na nich śladu łez. Odetchnęła cicho. Oby mrok nocy i lasu zamaskował zapuchnięte, czerwone od płaczu oczy. Musiała się przecież w końcu odwrócić do Freda. Odwlekała tą chwilę, ale przecież nie mogła z nim bez końca rozmawiać odwrócona tyłem. Masakra! Więc wreszcie drgnęła i się odwróciła, błagając w myślach wszelką dobrą magię, żeby jakimś cudem nie wyglądała w tej chwili jak rozbeczane dziecko. Już miała dość kompromitacji na dziś.
- Hej... - zwróciła się do kumpla, żeby skupił na niej uwagę - wszystko w porządku - zapewniła go. Przecież nie zrobił nic złego. Sama też pobiegłaby za przyjacielem czy przyjaciółką w takiej sytuacji. Po prostu dziwnie, głupio i zdecydowanie nie na miejscu było dla niej znajdować się w obecnej roli. I żałowała z całego serca, że widział ją w takim stanie. Przecież by sobie poradziła, ogarnęłaby się w samotności, nie zobaczyłby jej takiej i teraz nie czuliby się... tak koszmarnie niezręcznie. Oboje. I to zdecydowanie nie była jego wina, tylko jej. Jak zwykle. To ona się tak żałośnie rozkleiła. I to ona musiała jakoś poprawić Fredowi nastrój skoro wszystko tak fantastycznie zrujnowała.
- To tylko te kadzidła, tak? Pomieszały nam w głowach i tyle - przypomniała mu. Ona się rozbeczała, a on odruchowo za nią pobiegł, ot, koniec historii.
- Możemy o tym po prostu zapomnieć? - zaproponowała starając się zebrać resztki swojej energii, żeby zabrzmiało to dziarsko i pogodnie wbrew temu co obecnie czuła i że aż skręcało ją wewnętrznie z żenady na samą myśl o tym jak idiotycznie się zachowała. W każdym razie próbowała się jeszcze karmić nadzieją, że faktycznie Freddy jakimś cudem wymaże jej zapłakany, żałosny obraz z głowy i że nie będą musieli do tego wracać już nigdy więcej. A jeśli nawet nie i będzie musiała z tym żyć, to przynajmniej, żeby się nie przejmował takimi bzdetami. Żeby nie przejmował się nią.
- Pójść się napić czy... cokolwiek - potrząsnęła głową, starając się zebrać myśli. - Znaleźć resztę... Hm? - nieświadomie nerwowo zaczęła zdzierać skórkę z palca. Z jednej strony wolałaby być teraz sama, ale z drugiej... gdyby teraz Freddy się wycofał i ją zostawił samą, to miałaby pewność, że naprawdę wszystko zepsuła tym swoim wybuchem płaczu, a to byłoby nie do zniesienia. Zacząłby jej unikać przez tą sytuację? Zawsze zgrywała taką twardzielkę... a okazała się zwykłym mięczakiem.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oliver
Poczuła cień zdziwienia, który zaraz odbił się na jej twarzy, przebijając się przez smutek. W ostatnim czasie zwątpiła, aby ktokolwiek chciał ją tak naprawdę poznawać i słuchać słów, które wypowiadała. Coraz częściej wahała się, gdy miała coś powiedzieć, ważyła każde słowo, bojąc się konsekwencji własnego zdania i opinii. Dlatego zainteresowanie, które okazał Castor, było inne i przyjemne. Rozgrzewało coś wewnątrz, pod skórą i żebrami. Kąciki jej ust uniosły się nieśmiało, a spojrzenie ciemnych oczu nieprzerwanie spoczywało na młodym mężczyźnie.
- Masz rację, ale ludzie coraz rzadziej chcą poznawać.- odparła szczerze. Ostatnie doświadczenia potwierdzały to, jednak nie chciała teraz przywoływać jeszcze innych złych chwil. Wystarczyły te, które dziś sprawiły, że byli tu oboje. Pogarszanie tego stanu, nikomu nie wyjdzie na dobre, a sprawi, że utoną w żalu do siebie i świata. Wiedziała, jak łatwo jest ugrzęznąć w tym i trudno było się wydostać. W końcu sama przez miesiące nie dała rady wyjść na prostą, pogrążona w emocjach, które ją przerosły.
Gdyby tylko mogła, chciała czuć się przy Castorze bezpiecznie, mieć pewność, że nic jej nie grozi z jego strony. Jednak to nie było takie proste, bo tam, gdzie rwały się emocje i uczucia, pojawiał się rozsądek, przypominający, że zawodził ją najbliższy jej sercu człowiek, więc czemu nie mieli tego zrobić inni? Wzbudzić zaufanie i zranić? Coś, co kiedyś przychodziło łatwo, teraz wydawało się nieosiągalne.
- Fakt, najdziwniejsze rzeczy przydają się w niespodziewanych momentach.- przytaknęła mu, bo przecież i w tym miał rację. Świat lubił zaskakiwać, codzienność wystawiać na próbę, los testować w najmniej spodziewanych momentach. Przekonywała się o tym wielokrotnie, zapędzana w kozi róg, czasami po prostu stawiana przed faktami z których ciężko było uciec.
Mówiła dalej, opowiadała o tym, jak świat wyglądał z jej perspektywy. Widziała z jaką uwagą jej słuchał i czuła osadzające się gdzieś w klatce piersiowej speszenie. Czuła się niepewnie, gdy ktoś jej słuchał, kiedy nie próbował z nią walczyć, a po prostu łapał każde słowo z ciekawością. To było dziwne, inne i znów zwyczajnie przyjemne; móc powiedzieć własną perspektywę bez obaw o niesprawiedliwy osąd.
- Cieszę się.- przyznała cicho. Palce nerwowo założyły kosmyk brązowych włosów za ucho, gdy próbowała rozładować trochę odczuwane napięcie.
Wiedziała, że jego dłoń, którą potarł udo była tym samym, co jej gest. Próbą ukrycia nerwowości, upuszczenia trochę stresu i napięcia w ciele. Takie gesty zdradzały mocno, a już tym bardziej, kiedy sama poddawała się im, nie znając innego rozwiązania. Właśnie dlatego zamknęła palce na jego dłoni, zatrzymała go w tym. Nie musiał się denerwować ani stresować. Była obok i mogła być jego wsparciem, jego otuchą. Być cichym słuchaczem, który nie ocenia po słabościach, jeżeli tylko chciałby mówić. Taka była od zawsze i dla każdego, kto jej po prostu nie odtrącał.
Uniosła wzrok na niebo, gdy o to poprosił. Ciemne tęczówki wpatrywały się w gwiazdy, znów przypominając jej o ich pięknie. W szkole uwielbiała to robić, nocą przesiadywać w oknie i wpatrywać się w niebo. Wypatrywała spadających gwiazd, które zabierały ze sobą najróżniejsze życzenia, jakie wtedy powstawały w jej głowie. Tym razem to ona słuchała jego, kiedy mówił o gwiazdach. Kącik jej ust uniósł się znów, gdy zastanawiała się, jak wielkie naprawdę były te małe punkciki na tle czerni.
Rozpoczęta gra odwróciła uwagę i pozwoliła skupić się na czymś innym. Zmusiła do myślenia o tym, co tu i teraz, a nie wracania do wszelkich przygnębiających rzeczach. Rozgryzła go, chociaż było to bardziej szczęście głupiego, niż przekonanie o dobrym wyborze.
Zaśmiała się miękko, kiedy nagrodził ją brawami. Zaraz jednak podała mu swoje kłamstwo i dwie prawdy, nie mając ani grama litości. Nie znali się aż tak dobrze, by mógł rozgryźć to z łatwością. Tylko skrzypce były banalne i o tym wiedziała.
- Ani odrobiny.- przyznała, lekko przepraszającym tonem, gdy wspomniał o litości. Słuchała, gdy niepewnie typował i w końcu postanowiła wybawić go od tego.- Jestem animagiem, chociaż każda zmiana to nadal dla mnie duże ryzyko, ale w końcu dojdę do perfekcji.- uśmiechnęła się z rozbawieniem, które zatarło całkiem smutki.- Melodię skrzypiec kocham i mogłabym słuchać godzinami.- wzruszyła lekko ramionami, starając się zamaskować znów niepewność.- A polne kwiaty... nie, nie mam na nie uczulenia. Więc twój niepewny typ, był poprawny.- dodała zaraz.
Pokiwała zaraz głową, ciekawa co wymyśli teraz.
- Zamieniam się w słuch.- odparła, spoglądając na niego z uwagą.
Poczuła cień zdziwienia, który zaraz odbił się na jej twarzy, przebijając się przez smutek. W ostatnim czasie zwątpiła, aby ktokolwiek chciał ją tak naprawdę poznawać i słuchać słów, które wypowiadała. Coraz częściej wahała się, gdy miała coś powiedzieć, ważyła każde słowo, bojąc się konsekwencji własnego zdania i opinii. Dlatego zainteresowanie, które okazał Castor, było inne i przyjemne. Rozgrzewało coś wewnątrz, pod skórą i żebrami. Kąciki jej ust uniosły się nieśmiało, a spojrzenie ciemnych oczu nieprzerwanie spoczywało na młodym mężczyźnie.
- Masz rację, ale ludzie coraz rzadziej chcą poznawać.- odparła szczerze. Ostatnie doświadczenia potwierdzały to, jednak nie chciała teraz przywoływać jeszcze innych złych chwil. Wystarczyły te, które dziś sprawiły, że byli tu oboje. Pogarszanie tego stanu, nikomu nie wyjdzie na dobre, a sprawi, że utoną w żalu do siebie i świata. Wiedziała, jak łatwo jest ugrzęznąć w tym i trudno było się wydostać. W końcu sama przez miesiące nie dała rady wyjść na prostą, pogrążona w emocjach, które ją przerosły.
Gdyby tylko mogła, chciała czuć się przy Castorze bezpiecznie, mieć pewność, że nic jej nie grozi z jego strony. Jednak to nie było takie proste, bo tam, gdzie rwały się emocje i uczucia, pojawiał się rozsądek, przypominający, że zawodził ją najbliższy jej sercu człowiek, więc czemu nie mieli tego zrobić inni? Wzbudzić zaufanie i zranić? Coś, co kiedyś przychodziło łatwo, teraz wydawało się nieosiągalne.
- Fakt, najdziwniejsze rzeczy przydają się w niespodziewanych momentach.- przytaknęła mu, bo przecież i w tym miał rację. Świat lubił zaskakiwać, codzienność wystawiać na próbę, los testować w najmniej spodziewanych momentach. Przekonywała się o tym wielokrotnie, zapędzana w kozi róg, czasami po prostu stawiana przed faktami z których ciężko było uciec.
Mówiła dalej, opowiadała o tym, jak świat wyglądał z jej perspektywy. Widziała z jaką uwagą jej słuchał i czuła osadzające się gdzieś w klatce piersiowej speszenie. Czuła się niepewnie, gdy ktoś jej słuchał, kiedy nie próbował z nią walczyć, a po prostu łapał każde słowo z ciekawością. To było dziwne, inne i znów zwyczajnie przyjemne; móc powiedzieć własną perspektywę bez obaw o niesprawiedliwy osąd.
- Cieszę się.- przyznała cicho. Palce nerwowo założyły kosmyk brązowych włosów za ucho, gdy próbowała rozładować trochę odczuwane napięcie.
Wiedziała, że jego dłoń, którą potarł udo była tym samym, co jej gest. Próbą ukrycia nerwowości, upuszczenia trochę stresu i napięcia w ciele. Takie gesty zdradzały mocno, a już tym bardziej, kiedy sama poddawała się im, nie znając innego rozwiązania. Właśnie dlatego zamknęła palce na jego dłoni, zatrzymała go w tym. Nie musiał się denerwować ani stresować. Była obok i mogła być jego wsparciem, jego otuchą. Być cichym słuchaczem, który nie ocenia po słabościach, jeżeli tylko chciałby mówić. Taka była od zawsze i dla każdego, kto jej po prostu nie odtrącał.
Uniosła wzrok na niebo, gdy o to poprosił. Ciemne tęczówki wpatrywały się w gwiazdy, znów przypominając jej o ich pięknie. W szkole uwielbiała to robić, nocą przesiadywać w oknie i wpatrywać się w niebo. Wypatrywała spadających gwiazd, które zabierały ze sobą najróżniejsze życzenia, jakie wtedy powstawały w jej głowie. Tym razem to ona słuchała jego, kiedy mówił o gwiazdach. Kącik jej ust uniósł się znów, gdy zastanawiała się, jak wielkie naprawdę były te małe punkciki na tle czerni.
Rozpoczęta gra odwróciła uwagę i pozwoliła skupić się na czymś innym. Zmusiła do myślenia o tym, co tu i teraz, a nie wracania do wszelkich przygnębiających rzeczach. Rozgryzła go, chociaż było to bardziej szczęście głupiego, niż przekonanie o dobrym wyborze.
Zaśmiała się miękko, kiedy nagrodził ją brawami. Zaraz jednak podała mu swoje kłamstwo i dwie prawdy, nie mając ani grama litości. Nie znali się aż tak dobrze, by mógł rozgryźć to z łatwością. Tylko skrzypce były banalne i o tym wiedziała.
- Ani odrobiny.- przyznała, lekko przepraszającym tonem, gdy wspomniał o litości. Słuchała, gdy niepewnie typował i w końcu postanowiła wybawić go od tego.- Jestem animagiem, chociaż każda zmiana to nadal dla mnie duże ryzyko, ale w końcu dojdę do perfekcji.- uśmiechnęła się z rozbawieniem, które zatarło całkiem smutki.- Melodię skrzypiec kocham i mogłabym słuchać godzinami.- wzruszyła lekko ramionami, starając się zamaskować znów niepewność.- A polne kwiaty... nie, nie mam na nie uczulenia. Więc twój niepewny typ, był poprawny.- dodała zaraz.
Pokiwała zaraz głową, ciekawa co wymyśli teraz.
- Zamieniam się w słuch.- odparła, spoglądając na niego z uwagą.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Liddy
Zacisnąłem usta w wąską linię, gdy tak uparcie trwała w swoim przekonaniu. Dlaczego? Znieczulicę? Im więcej podawała powodów tym bardziej marszczyłem brwi nie wierząc w to co przyszło mi słyszeć. Naprawdę tak uważała? Jej zdaniem wszystkich wyłącznie zawodziła i nie reagowała, gdy drugiej stronie działa się krzywda? Być może nie byłem świadkiem wielu zdarzeń, ale doskonale pamiętałem co działo się w lesie; jej troskę o każdego z nas, a przede wszystkim o Marcela. Do cholery walczyła z tym olbrzymim gościem, jak równy z równym! Oberwała gałęzią i ostatnie o czym pomyślała to ucieczka. Nie potrafiłem sobie jej wyobrazić robiącej w tył zwrot. Nawet jeśli wymsknęło jej się zbyt dużo – czego nie słyszałem – to przecież każdy z nas czasem powiedział coś w nerwach, a tych było tam dużo. Nawet pomijając już tą abstrakcyjną sytuację z jedzeniem rzekomych ciastek, po których kilka dni bolał mnie brzuch. Do tej pory nie miałem pojęcia, co nas wtedy tak trafiło, ale w gruncie rzeczy było całkiem… zabawnie. No może poza finałem, ale nie popadajmy w paranoję. Nie byliśmy w stanie panować nad wszystkim i wszystkimi. Nikt z nas nie miał takiej mocy.
-Ale powiesz mi z czego to wynika? Dlaczego uważasz, że jesteś taka zła?- spytałem kręcąc głową w niedowierzeniu. Miała proste porównanie, nawet nie musiała oglądać się w poszukiwaniu osoby, która nie potrafiła zadziałać dosłownie nic. Może mi było prościej o tyle, że zdawałem sobie sprawę z własnej nieudolności, nieprzydatności i faktu, że po prostu – nie miałem kogo zawieść, bo nikt na mnie nie polegał. Żaden człowiek nie był na tyle głupi, aby na mnie postawić, w pewnym sensie zaufać i zobaczyć to, co wielokrotnie chciałem sobą pokazać. Z czasem przestałem się starać, przestało mi zależeć, pogodziłem się z tym wszystkim. Brakowało mi pewności siebie, motywacji, aby na nowo wspiąć się po tej ścianie, paskudnym murze niepewności, który sam zbudowałem. Miałem tendencję do podążania za innymi, spełniania ich próśb, obojętnie jak nie absurdalnych i być może w tym widziałem swoją szansę. Iskrę nadziei, jaką zduszałem kolejnego dnia, niczym papierosa w popielniczce. Nic niewarta bibułka układająca się tuż obok innych; nadpalonych mniej bądź bardziej. Składały się w stos, by finalnie wylądować w śmieciach lub wodzie. Zapomniane.
Westchnąłem przeciągle pod nosem, po czym wzruszyłem ramionami. -Ja uważam inaczej, zupełnie inaczej- przeniosłem na nią spojrzenie i przygryzłem nieco mocniej wargę, aby nie wypowiedzieć na głos własnych myśli. Czułem, że i tak nic by nie zmieniło jej podejścia.
-Żadnych? Jesteś w stu procentach przekonana?- spytałem, choć znałem odpowiedź. Nie wierzyłem jej. -Zatem kto pomaga ci w przegnaniu tych myśli, tak samo jak ty starasz się pomagać innym z ich problemami? Podasz mi chociaż dwa imiona? Jedno?- nie powinienem o to pytać, nie miałem do tego prawa, ale chciałem żeby zrozumiała w jak wielkim błędzie była. Może czegoś nie widziałem, nie dostrzegałem, ale naprawdę miałem wrażenie, że jej aura i pogodność była na tyle przekonująca oraz szczera, że nikt, ale to naprawdę żaden z nas nie pomyślałby, że miała swoje demony. Pozostawała jedna kwestia – uważałem, iż naprawdę nie było osoby, jaka ich nie miała. Liddy ich nie uzewnętrzniała, nigdy przy mnie. -No i pozostaje pytanie czy zdradzisz mi te myśli- dodałem zakłopotany. -Nie da się uszczęśliwić wszystkich, chyba. Chyba się nie da, z resztą. Nieważne, zapomnij. Brzmię jak kretyn, mówię o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia- machnąłem ręką, po czym zaśmiałem się pod nosem, choć nie było w tym grama rozbawienia. Smutek? Tak, to właśnie chyba go poczułem.
-Naprawdę zapomnij o tym co powiedziałem, to nie ma sensu- dodałem właściwie od razu i przeniosłem wzrok na buchające płomienie. Dym wciąż się unosił, nieustannie dosięgał nozdrzy nakazując wyjść ze strefy komfortu, bezpiecznej przestrzeni, którą mogły odwiedzać jedynie moje myśli.
Palnąłem głupotę. Jak nic. Pytanie zakrywało o absurd i mogłem to wyczytać z jej oczu, a kolejne słowa tylko to potwierdziły. Przesunąłem dłonią wzdłuż kąta twarzy starając się zdobyć na jakąś sensowną odpowiedź, ale nic nie przychodziło mi do głowy. To nie było tak, że wojna i ten cały konflikt były mi obce – po prostu nie angażowałem się. Nie oceniałem człowieka przez pryzmat jego poglądów, krwi czy idei. Kim byłem, żeby mieć do tego prawo? Oczywiście, że nie walczyłem, nie odpowiadałem się jasno za żadną ze stron, mimo że mugole byli mi bliżsi jak czarodzieje. Jedni nazwaliby mnie tchórzem, inni… tchórzem? Prawdopodobnie właśnie tak było. Gdyby James, Liddy czy ktokolwiek inny, kto wykazał choć odrobinę zainteresowania moją osobą i pokazał mi, że jestem wart coś więcej, powiedział, iż należy walczyć, to zrobiłbym to. Dla nich. Nie dla siebie. Miotałem się. Znałem tych co gardzili niemagicznymi, ale byli dla mnie dobrzy i mili, dlatego szanowałem ich. Wielu też pochodziło z tej drugiej strony barykady i miałem w stosunku do nich podobne odczucia. To wszystko było popaprane. -A musisz się narażać? Wychylać?- idiotyczne pytanie. Zastanawiałem się, która jego część bardziej ją rozwścieczy.
-Ale czy mówienie co się myśli, to nie poniekąd mówienie co ślina przyniesie na język? To pierwsza myśl, wrażenie. Szczerość?- zwątpiłem na moment, choć na dobrą sprawę właśnie takie miałem do tego podejście. Jeśli był czas na namysł, to zwykle przekaz tracił na swej wiarygodności. Nie chodziło o zasłanianie się kłamstwem, ale łagodnymi stwierdzeniami, które zwykle nie oddawały prawdziwego wydźwięku. -Jesteś pewna, że rani? A gdyby brak stanowczości skrzywdził ciebie, to wtedy już nie byłabyś złym człowiekiem?- uśmiechnąłem się słabo, po czym powróciłem do niej spojrzeniem.
Biegłem, bo nie wyobrażałem sobie zostawić jej w takim stanie. Ponadto czułem, że to ja spowodowałem ten stan – moje absurdalne słowa, tłumaczenia, jakbym co najmniej miał o tym jakieś pojęcie. Bredziłem, starałem się pomóc, a wyszło beznadziejnie i prawdopodobnie tylko spotęgowałem czający się w niej smutek. Oczywiście, że nie taki był mój cel, naprawdę tego nie chciałem, ale ten dym… to przygnębiające uczucie było tak silne, że mu się oddałem. W zupełności.
-Generalnie wszystkiego czego się dotknę zamieniam w katastrofę- zaśmiałem się pod nosem. Na szczęście nie widziała tego grymasu – w końcu wciąż stała do mnie tyłem. I dalej nic nie mówiła. Nawet się nie odwracała. Instynktownie odsunąłem się o krok, jakby chcąc oddać jej przestrzeń, którą chwilę wcześniej zupełnie zaburzyłem. Poczułem złość, palące rozgoryczenie, bo naprawdę przekroczyłem granice, jakie nigdy nie powinny zostać przekroczone. W teorii było to przyjacielskie przytulenie, w praktyce dla mnie zupełnie coś innego, coś co zdarzało mi się niezwykle rzadko. Właściwie byłbym w stanie policzyć takie sytuacje na palcach jednej ręki. Byłbym… prawda? W kwestii czynów byłem równie żałosny, co w przedstawianiu własnego zdania. Stała za tym przeszłość? Być może, ale dla mnie można było to postawić na równi z wymówką. Winny byłem tylko ja i mój paskudny charakter. Nie znałem bliskości, nigdy nie miałem rodziny, nie zaznałem ciepła i równie neutralnych, wręcz zwyczajnych, ludzkich gestów.
Zacisnąłem jedną z dłoni w pięść, aby rozładować kumulujące się emocje. Spojrzałem na nią, lecz tylko przez moment, chwilę po tym jak się obróciła. -Tak, jest dobrze- pokiwałem głową i niezauważalnie, rzecz jasna w mojej ocenie, znów wycofałem się o krok. Speszyłem się.
-Tak, zapomnijmy- odparłem siłując się z uśmiechem, ale chyba w końcu mi się udało. Skinąłem głową, po czym obróciłem się przez ramię szukając drogi, choć w gruncie rzeczy nie chodziło o nic innego jak głęboki wdech. Był mi potrzebny i chyba dał o wiele więcej niżeli wszystkie inne, bowiem świeże powietrze zdawało się choć w minimalnym stopniu rozładować buzujące emocje. -Chyba potrzebuję piwa- rzuciłem zgodnie z prawdą licząc, że była w stanie znaleźć właściwą ścieżkę.
Zacisnąłem usta w wąską linię, gdy tak uparcie trwała w swoim przekonaniu. Dlaczego? Znieczulicę? Im więcej podawała powodów tym bardziej marszczyłem brwi nie wierząc w to co przyszło mi słyszeć. Naprawdę tak uważała? Jej zdaniem wszystkich wyłącznie zawodziła i nie reagowała, gdy drugiej stronie działa się krzywda? Być może nie byłem świadkiem wielu zdarzeń, ale doskonale pamiętałem co działo się w lesie; jej troskę o każdego z nas, a przede wszystkim o Marcela. Do cholery walczyła z tym olbrzymim gościem, jak równy z równym! Oberwała gałęzią i ostatnie o czym pomyślała to ucieczka. Nie potrafiłem sobie jej wyobrazić robiącej w tył zwrot. Nawet jeśli wymsknęło jej się zbyt dużo – czego nie słyszałem – to przecież każdy z nas czasem powiedział coś w nerwach, a tych było tam dużo. Nawet pomijając już tą abstrakcyjną sytuację z jedzeniem rzekomych ciastek, po których kilka dni bolał mnie brzuch. Do tej pory nie miałem pojęcia, co nas wtedy tak trafiło, ale w gruncie rzeczy było całkiem… zabawnie. No może poza finałem, ale nie popadajmy w paranoję. Nie byliśmy w stanie panować nad wszystkim i wszystkimi. Nikt z nas nie miał takiej mocy.
-Ale powiesz mi z czego to wynika? Dlaczego uważasz, że jesteś taka zła?- spytałem kręcąc głową w niedowierzeniu. Miała proste porównanie, nawet nie musiała oglądać się w poszukiwaniu osoby, która nie potrafiła zadziałać dosłownie nic. Może mi było prościej o tyle, że zdawałem sobie sprawę z własnej nieudolności, nieprzydatności i faktu, że po prostu – nie miałem kogo zawieść, bo nikt na mnie nie polegał. Żaden człowiek nie był na tyle głupi, aby na mnie postawić, w pewnym sensie zaufać i zobaczyć to, co wielokrotnie chciałem sobą pokazać. Z czasem przestałem się starać, przestało mi zależeć, pogodziłem się z tym wszystkim. Brakowało mi pewności siebie, motywacji, aby na nowo wspiąć się po tej ścianie, paskudnym murze niepewności, który sam zbudowałem. Miałem tendencję do podążania za innymi, spełniania ich próśb, obojętnie jak nie absurdalnych i być może w tym widziałem swoją szansę. Iskrę nadziei, jaką zduszałem kolejnego dnia, niczym papierosa w popielniczce. Nic niewarta bibułka układająca się tuż obok innych; nadpalonych mniej bądź bardziej. Składały się w stos, by finalnie wylądować w śmieciach lub wodzie. Zapomniane.
Westchnąłem przeciągle pod nosem, po czym wzruszyłem ramionami. -Ja uważam inaczej, zupełnie inaczej- przeniosłem na nią spojrzenie i przygryzłem nieco mocniej wargę, aby nie wypowiedzieć na głos własnych myśli. Czułem, że i tak nic by nie zmieniło jej podejścia.
-Żadnych? Jesteś w stu procentach przekonana?- spytałem, choć znałem odpowiedź. Nie wierzyłem jej. -Zatem kto pomaga ci w przegnaniu tych myśli, tak samo jak ty starasz się pomagać innym z ich problemami? Podasz mi chociaż dwa imiona? Jedno?- nie powinienem o to pytać, nie miałem do tego prawa, ale chciałem żeby zrozumiała w jak wielkim błędzie była. Może czegoś nie widziałem, nie dostrzegałem, ale naprawdę miałem wrażenie, że jej aura i pogodność była na tyle przekonująca oraz szczera, że nikt, ale to naprawdę żaden z nas nie pomyślałby, że miała swoje demony. Pozostawała jedna kwestia – uważałem, iż naprawdę nie było osoby, jaka ich nie miała. Liddy ich nie uzewnętrzniała, nigdy przy mnie. -No i pozostaje pytanie czy zdradzisz mi te myśli- dodałem zakłopotany. -Nie da się uszczęśliwić wszystkich, chyba. Chyba się nie da, z resztą. Nieważne, zapomnij. Brzmię jak kretyn, mówię o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia- machnąłem ręką, po czym zaśmiałem się pod nosem, choć nie było w tym grama rozbawienia. Smutek? Tak, to właśnie chyba go poczułem.
-Naprawdę zapomnij o tym co powiedziałem, to nie ma sensu- dodałem właściwie od razu i przeniosłem wzrok na buchające płomienie. Dym wciąż się unosił, nieustannie dosięgał nozdrzy nakazując wyjść ze strefy komfortu, bezpiecznej przestrzeni, którą mogły odwiedzać jedynie moje myśli.
Palnąłem głupotę. Jak nic. Pytanie zakrywało o absurd i mogłem to wyczytać z jej oczu, a kolejne słowa tylko to potwierdziły. Przesunąłem dłonią wzdłuż kąta twarzy starając się zdobyć na jakąś sensowną odpowiedź, ale nic nie przychodziło mi do głowy. To nie było tak, że wojna i ten cały konflikt były mi obce – po prostu nie angażowałem się. Nie oceniałem człowieka przez pryzmat jego poglądów, krwi czy idei. Kim byłem, żeby mieć do tego prawo? Oczywiście, że nie walczyłem, nie odpowiadałem się jasno za żadną ze stron, mimo że mugole byli mi bliżsi jak czarodzieje. Jedni nazwaliby mnie tchórzem, inni… tchórzem? Prawdopodobnie właśnie tak było. Gdyby James, Liddy czy ktokolwiek inny, kto wykazał choć odrobinę zainteresowania moją osobą i pokazał mi, że jestem wart coś więcej, powiedział, iż należy walczyć, to zrobiłbym to. Dla nich. Nie dla siebie. Miotałem się. Znałem tych co gardzili niemagicznymi, ale byli dla mnie dobrzy i mili, dlatego szanowałem ich. Wielu też pochodziło z tej drugiej strony barykady i miałem w stosunku do nich podobne odczucia. To wszystko było popaprane. -A musisz się narażać? Wychylać?- idiotyczne pytanie. Zastanawiałem się, która jego część bardziej ją rozwścieczy.
-Ale czy mówienie co się myśli, to nie poniekąd mówienie co ślina przyniesie na język? To pierwsza myśl, wrażenie. Szczerość?- zwątpiłem na moment, choć na dobrą sprawę właśnie takie miałem do tego podejście. Jeśli był czas na namysł, to zwykle przekaz tracił na swej wiarygodności. Nie chodziło o zasłanianie się kłamstwem, ale łagodnymi stwierdzeniami, które zwykle nie oddawały prawdziwego wydźwięku. -Jesteś pewna, że rani? A gdyby brak stanowczości skrzywdził ciebie, to wtedy już nie byłabyś złym człowiekiem?- uśmiechnąłem się słabo, po czym powróciłem do niej spojrzeniem.
Biegłem, bo nie wyobrażałem sobie zostawić jej w takim stanie. Ponadto czułem, że to ja spowodowałem ten stan – moje absurdalne słowa, tłumaczenia, jakbym co najmniej miał o tym jakieś pojęcie. Bredziłem, starałem się pomóc, a wyszło beznadziejnie i prawdopodobnie tylko spotęgowałem czający się w niej smutek. Oczywiście, że nie taki był mój cel, naprawdę tego nie chciałem, ale ten dym… to przygnębiające uczucie było tak silne, że mu się oddałem. W zupełności.
-Generalnie wszystkiego czego się dotknę zamieniam w katastrofę- zaśmiałem się pod nosem. Na szczęście nie widziała tego grymasu – w końcu wciąż stała do mnie tyłem. I dalej nic nie mówiła. Nawet się nie odwracała. Instynktownie odsunąłem się o krok, jakby chcąc oddać jej przestrzeń, którą chwilę wcześniej zupełnie zaburzyłem. Poczułem złość, palące rozgoryczenie, bo naprawdę przekroczyłem granice, jakie nigdy nie powinny zostać przekroczone. W teorii było to przyjacielskie przytulenie, w praktyce dla mnie zupełnie coś innego, coś co zdarzało mi się niezwykle rzadko. Właściwie byłbym w stanie policzyć takie sytuacje na palcach jednej ręki. Byłbym… prawda? W kwestii czynów byłem równie żałosny, co w przedstawianiu własnego zdania. Stała za tym przeszłość? Być może, ale dla mnie można było to postawić na równi z wymówką. Winny byłem tylko ja i mój paskudny charakter. Nie znałem bliskości, nigdy nie miałem rodziny, nie zaznałem ciepła i równie neutralnych, wręcz zwyczajnych, ludzkich gestów.
Zacisnąłem jedną z dłoni w pięść, aby rozładować kumulujące się emocje. Spojrzałem na nią, lecz tylko przez moment, chwilę po tym jak się obróciła. -Tak, jest dobrze- pokiwałem głową i niezauważalnie, rzecz jasna w mojej ocenie, znów wycofałem się o krok. Speszyłem się.
-Tak, zapomnijmy- odparłem siłując się z uśmiechem, ale chyba w końcu mi się udało. Skinąłem głową, po czym obróciłem się przez ramię szukając drogi, choć w gruncie rzeczy nie chodziło o nic innego jak głęboki wdech. Był mi potrzebny i chyba dał o wiele więcej niżeli wszystkie inne, bowiem świeże powietrze zdawało się choć w minimalnym stopniu rozładować buzujące emocje. -Chyba potrzebuję piwa- rzuciłem zgodnie z prawdą licząc, że była w stanie znaleźć właściwą ścieżkę.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset