Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obiad rodzinny nie mógł potoczyć się gorzej.
O ile w ogóle mógł jeszcze nazywać go rodzinnym; samozwańczo odsunął się w końcu od większości z tych, którzy kiedyś byli mu najbliżsi, sabotując wszelkie próby naprawienia naderwanej więzi. Łatwiej było przystąpić do ataku, niż pozwolić im zbliżyć się na tyle, żeby ujrzeli, jak bardzo cierpiał. Łatwiej było kazać im się wynosić i ignorować stukające do okna sowy, niż poprosić o pomoc, kiedy nie był w stanie zwlec się z łóżka. Świat dookoła niego pustoszał, a on zdawał się dziczeć, zamieniając się w towarzyską bombę z opóźnionym zapłonem.
Było niewielu ludzi, którzy zostali pomimo wszystko, i Hannah Wright była jedną z nich.
Hannah M o o r e, przypominał sobie zgryźliwie za każdym razem, kiedy pozwolił sobie przywołać w pamięci miłą twarz i bojowe, jasne spojrzenie. To Hannah Wright była jego przyjaciółką, gotową wedrzeć się do jego domu oknem, kiedy próbował uparcie zamykać przed nią drzwi. To Hannah Wright cierpliwie przetrwała wszystkie jego sztormy, przynosiła mu rosół i zmuszała do wyjścia z domu, do pracy, kiedy był gotowy raczej marnować dni na piciu whisky i byciu wściekłym w przestrzeń. Hannah Moore była kimś innym, obcym o tej samej twarzy, co zawsze- potrafiła nawet jednakowo marszczyć brwi, ale wiedział tylko tyle, poza tym jej nie znał. Nie znał osoby, która pół roku temu zniknęła bez słowa, nie zostawiając mu wieści o sobie i doprowadzając go tym samym do białej gorączki. Jedyna osoba, którą mógłby o nią zapytać, w końcu setki lat temu rozłupała jego nogę i jego życie na kawałki. Hannah Moore nie była jego przyjaciółką, była jego bratową, jakimś cudem odhaczając pełną listę złych decyzji, które zdołały wbić pomiędzy niego i Billy’ego kolejny kołek niezgody- prawie w tym samym momencie, w którym myślał już, że ta przestrzeń nie zniesie już absolutnie żadnych rozczarowań więcej.
Skłamałby, mówiąc, że o niej nie myślał, bo myślał o niej- o nich- prawie bezustannie od tamtej cholernej nocy. Widok Hannah i łagodnego wybrzuszenia jej sukienki były zupełnie czymś innym niż sucha informacja o ich dziecku. Ich ojciec, ich mądry, dobry, bezbronny ojciec przebywał gdzieś daleko stąd, niezdolny do uściśnięcia nowo zyskanej synowej ani do wystrugania wnukowi pierwszej kołyski. Jego nieobecność w głowie Theodore’a stanowiła więc oczywisty obowiązek- to on był głową tej rodziny. Znienawidzoną i bezużyteczną, jak jątrząca się rana, ale jednak głową. Musiał zapewnić im bezpieczeństwo, musiał obronić ich przed wpełzającą przez okna niewielkiego domu wojną i pełzającym po parapetach złem. A jak miał ich chronić w świecie, który zdawał się chybotać w posadach i sypać się prosto na ich głowy? Jak miał ochronić ją, i ich dziecko, swojego bratanka albo bratanicę, schowanych jeszcze bezpiecznie przed światem w ciepłym łonie matki, a jednocześnie tak nieustannie bliskim śmierci, bliskim wojny?
Jak miał ich ochronić, skoro widocznie nie mógł nawet zbliżyć się do nich o krok bez powodowania absolutnej katastrofy?
Dlatego, kiedy zobaczył jej twarz w tłumie tańczącym dookoła ogniska, natychmiast zatrzymał się wpół kroku. Był pewnie ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać; ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać większość ludzi, których przecież kochał. Nawet, jeśli jego miłość nie rozkwitała jak kwiat, zamiast tego wypuszczając z siebie same kolce.
Skrzywił się jedynie nieznacznie; czy powinna tak tańczyć, będąc w wysokiej ciąży? Gdyby mógł, najchętniej złapałby ją za szczupłe ramiona i wyciągnął z kręgu, a potem dopilnował, żeby usiadła i odpoczywała. Miał jednak niejasne przeczucie, że gdyby choć spróbował zrobić coś takiego i ugasić jej żywioł, oberwałby w nos. Boleśnie. Nie mógł jednak zmusić się do odejścia, obserwując ją czujnie i w ten sposób upewniając się, że była bezpieczna, bez prowokowania ataku. Dlatego też nie umknął mu moment, w którym z impetem wpadła na koszyk pełen jakichś dziwnych, suszonych rzeczy. Widział trajektorię, z jaką odbiegała od zataczanego wcześniej okręgu, dlatego nagłe zderzenie absolutnie go nie zdziwiło. Westchnął z irytacją, podchodząc więc bliżej i próbując stłumić niejasny niepokój, który podszedł mu do gardła.
-Nie wygłupiaj się, wstawaj- Burknął, kucając niezgrabnie tuż koło niej. Noga zaprotestowała boleśnie, ale przełknął dyskomfort, zamiast tego sięgając po jej ramię i ciągnąc je lekko w górze.- Wstawaj, Wr… Hannah, nie powinnaś robić takich rzeczy w swoim… stanie.
Skrzywił się nieznacznie, zgarniając wolną ręką rozsypane po ziemi płatki.
-Co to za cholerstwo?- Mruknął pod nosem, dbając o to, żeby starannie unikać jej spojrzenia.- Musisz patrzeć pod nogi, nie możesz się wywracać, szczególnie teraz.
Ostre źdźbło niespodziewanie wbiło mu się prosto w opuszkę palca. Syknął przez zęby, w głębi ducha odnotowując jednak wdzięczność; znacznie łatwo było w końcu przyjąć mu fizyczny ból, niż całą resztę rzeczy, które czuł na jej widok.
O ile w ogóle mógł jeszcze nazywać go rodzinnym; samozwańczo odsunął się w końcu od większości z tych, którzy kiedyś byli mu najbliżsi, sabotując wszelkie próby naprawienia naderwanej więzi. Łatwiej było przystąpić do ataku, niż pozwolić im zbliżyć się na tyle, żeby ujrzeli, jak bardzo cierpiał. Łatwiej było kazać im się wynosić i ignorować stukające do okna sowy, niż poprosić o pomoc, kiedy nie był w stanie zwlec się z łóżka. Świat dookoła niego pustoszał, a on zdawał się dziczeć, zamieniając się w towarzyską bombę z opóźnionym zapłonem.
Było niewielu ludzi, którzy zostali pomimo wszystko, i Hannah Wright była jedną z nich.
Hannah M o o r e, przypominał sobie zgryźliwie za każdym razem, kiedy pozwolił sobie przywołać w pamięci miłą twarz i bojowe, jasne spojrzenie. To Hannah Wright była jego przyjaciółką, gotową wedrzeć się do jego domu oknem, kiedy próbował uparcie zamykać przed nią drzwi. To Hannah Wright cierpliwie przetrwała wszystkie jego sztormy, przynosiła mu rosół i zmuszała do wyjścia z domu, do pracy, kiedy był gotowy raczej marnować dni na piciu whisky i byciu wściekłym w przestrzeń. Hannah Moore była kimś innym, obcym o tej samej twarzy, co zawsze- potrafiła nawet jednakowo marszczyć brwi, ale wiedział tylko tyle, poza tym jej nie znał. Nie znał osoby, która pół roku temu zniknęła bez słowa, nie zostawiając mu wieści o sobie i doprowadzając go tym samym do białej gorączki. Jedyna osoba, którą mógłby o nią zapytać, w końcu setki lat temu rozłupała jego nogę i jego życie na kawałki. Hannah Moore nie była jego przyjaciółką, była jego bratową, jakimś cudem odhaczając pełną listę złych decyzji, które zdołały wbić pomiędzy niego i Billy’ego kolejny kołek niezgody- prawie w tym samym momencie, w którym myślał już, że ta przestrzeń nie zniesie już absolutnie żadnych rozczarowań więcej.
Skłamałby, mówiąc, że o niej nie myślał, bo myślał o niej- o nich- prawie bezustannie od tamtej cholernej nocy. Widok Hannah i łagodnego wybrzuszenia jej sukienki były zupełnie czymś innym niż sucha informacja o ich dziecku. Ich ojciec, ich mądry, dobry, bezbronny ojciec przebywał gdzieś daleko stąd, niezdolny do uściśnięcia nowo zyskanej synowej ani do wystrugania wnukowi pierwszej kołyski. Jego nieobecność w głowie Theodore’a stanowiła więc oczywisty obowiązek- to on był głową tej rodziny. Znienawidzoną i bezużyteczną, jak jątrząca się rana, ale jednak głową. Musiał zapewnić im bezpieczeństwo, musiał obronić ich przed wpełzającą przez okna niewielkiego domu wojną i pełzającym po parapetach złem. A jak miał ich chronić w świecie, który zdawał się chybotać w posadach i sypać się prosto na ich głowy? Jak miał ochronić ją, i ich dziecko, swojego bratanka albo bratanicę, schowanych jeszcze bezpiecznie przed światem w ciepłym łonie matki, a jednocześnie tak nieustannie bliskim śmierci, bliskim wojny?
Jak miał ich ochronić, skoro widocznie nie mógł nawet zbliżyć się do nich o krok bez powodowania absolutnej katastrofy?
Dlatego, kiedy zobaczył jej twarz w tłumie tańczącym dookoła ogniska, natychmiast zatrzymał się wpół kroku. Był pewnie ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać; ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać większość ludzi, których przecież kochał. Nawet, jeśli jego miłość nie rozkwitała jak kwiat, zamiast tego wypuszczając z siebie same kolce.
Skrzywił się jedynie nieznacznie; czy powinna tak tańczyć, będąc w wysokiej ciąży? Gdyby mógł, najchętniej złapałby ją za szczupłe ramiona i wyciągnął z kręgu, a potem dopilnował, żeby usiadła i odpoczywała. Miał jednak niejasne przeczucie, że gdyby choć spróbował zrobić coś takiego i ugasić jej żywioł, oberwałby w nos. Boleśnie. Nie mógł jednak zmusić się do odejścia, obserwując ją czujnie i w ten sposób upewniając się, że była bezpieczna, bez prowokowania ataku. Dlatego też nie umknął mu moment, w którym z impetem wpadła na koszyk pełen jakichś dziwnych, suszonych rzeczy. Widział trajektorię, z jaką odbiegała od zataczanego wcześniej okręgu, dlatego nagłe zderzenie absolutnie go nie zdziwiło. Westchnął z irytacją, podchodząc więc bliżej i próbując stłumić niejasny niepokój, który podszedł mu do gardła.
-Nie wygłupiaj się, wstawaj- Burknął, kucając niezgrabnie tuż koło niej. Noga zaprotestowała boleśnie, ale przełknął dyskomfort, zamiast tego sięgając po jej ramię i ciągnąc je lekko w górze.- Wstawaj, Wr… Hannah, nie powinnaś robić takich rzeczy w swoim… stanie.
Skrzywił się nieznacznie, zgarniając wolną ręką rozsypane po ziemi płatki.
-Co to za cholerstwo?- Mruknął pod nosem, dbając o to, żeby starannie unikać jej spojrzenia.- Musisz patrzeć pod nogi, nie możesz się wywracać, szczególnie teraz.
Ostre źdźbło niespodziewanie wbiło mu się prosto w opuszkę palca. Syknął przez zęby, w głębi ducha odnotowując jednak wdzięczność; znacznie łatwo było w końcu przyjąć mu fizyczny ból, niż całą resztę rzeczy, które czuł na jej widok.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
dla Lucy
W jakiś sposób spodziewała się tego. Tego że Lucinda zaproponuje jej spotkanie. Nie widziały się już jakiś czas, ale dostrzegła ją podczas pierwszego dnia festiwalu razem z Vincentem i szczerze wątpiła, że Rineheart nie powiedział jej wszystkiego. Cóż, nie mogła - a może nie chciała - nawet winić go za to. W końcu z której strony by nie patrzeć, to ona była dla nich katem. On zawsze chciał tylko być po jej stronie i ją wspierać. Iść razem, ale nawet tego nie była w stanie mu dać. Ta myśl, przynosiła jedynie krzywy uśmiech na jej ustach. Cóż, karma od zawsze była dziwką, powinna się przecież tego spodziewać, prawda?
Ale nie odmówiła jej, zamierzała nieść swoje grzechy z właściwą dla nich ceną. I - niezmiennie - zamierzała pojawić się na festiwalu, niby po to by odpocząć, jednak, tak naprawdę po to jedynie, żeby jej sumienie było odrobinę czystsze. Nie odpoczywała tutaj - nie tak naprawdę. Nie była pewna, czy potrafiła jeszcze całkowicie się zrelaksować. Ta ona, którą odgrywała bawiła się świetnie. Śmiała się, piła, tańczyła. Ale w wewnętrz pozostawała w jakiś sposób pusta. Pogrążona w żałobie o której wiedziało niewielu. I niewielu więcej miała się dowiedzieć. Nie chciała litości, nie znosiła jej, dławiła się nią. A ostatecznie, musiała przyznać, że organizatorzy postarali się o to, by Festiwal zdawał się naprawdę przyjemny. A może sie nie zdawał - a był w rzeczywistości, tylko Justine nie potrafiła dopuścić do siebie tak prostej informacji.
Początek spotkania - cóż, był taki, jakie bywały wszystkie początki na festiwalu lata. Piwo, rozmowy o niczym, pozorne rozluźnienie, choć Justine tylko czekała, podświadomie przeczuwając, że jeśli sama nie poruszy tematu zrobi to Lucinda. A ona - nie zamierzała go poruszać. Ostatnie o czym chciała rozmawiać, to to, co zniszczyła własnymi dłońmi, kompletnie sama. Cóż, przynajmniej piwo było dobre, to musiała przyznać. Alkohol który tak ciężko było dostać, tutaj zdecydowanie łatwiej było znaleźć. Może tak naprawdę to przyciągało ją na festiwal, pod pozorem zabawy - czy też pilnowaniem wszystkiego wokół, potajemnie zatopiła się we własnej żałobie, którą skrywała wewnątrz. Odsuwała się od wszystkich, będąc z nimi tylko pozornie z zewnątrz. Zamykała, coraz rzadziej zastanawiając się nad tym po co i dlaczego. Pozornie miała na to argumenty, ale czasem zdawało jej się, że powtarza jedynie wyuczone formułki. Tylko, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie była pewna w tym momencie, kilka piw później było jej wszystko jedno. Zaśmiała się z czegoś, trochę myląc krok uderzyła bokiem w Lucindę, a później zawinęła rękę wokół jej ramienia. Razem dotarły na polanę, na której zatrzymała się marszcząc mocno brwi, spoglądając na kosz z suszonymi ziołami. Przekrzywiała głowę.
- Zielsko to zielsko. - orzekła tonem największego znawcy, by jeszcze sobie samej na potwierdzenie potaknąć głową. - Weź cokolwiek. - dodała, żeby machnąć lekceważąco kilka razy ręką. Zresztą, jakie to miało znaczenie, co wrzucą w ten ogień? Żadnego, tak właściwie. Puściła Lucindę, opadając na trawę obok ogniska. Jak nigdy, dziś też miała na sobie spódnicę. W nią wciśniętą koszulową bluzkę bez rękawów co pokazywało w pełnej krasie blizny na rękach. Ta na twarzy też nie skrywała się pod włosami, które upięte miała na czubku głowy.
- Byłam na wiankach z Kerrie. - wypowiedziała ku niej, żeby odchylić się ramionami. - Wyszła sztuka, jakby ją ktoś wyjął prosto z desek teatru. Komedia, rzecz jasna. - dodała jeszcze, jej usta rozciągnęły się w odrobinę pijanym uśmiechu, łagodnie rozczulonym, kiedy jej siostra próbowała zajść jej za skórę całkowicie się obrażając.
W jakiś sposób spodziewała się tego. Tego że Lucinda zaproponuje jej spotkanie. Nie widziały się już jakiś czas, ale dostrzegła ją podczas pierwszego dnia festiwalu razem z Vincentem i szczerze wątpiła, że Rineheart nie powiedział jej wszystkiego. Cóż, nie mogła - a może nie chciała - nawet winić go za to. W końcu z której strony by nie patrzeć, to ona była dla nich katem. On zawsze chciał tylko być po jej stronie i ją wspierać. Iść razem, ale nawet tego nie była w stanie mu dać. Ta myśl, przynosiła jedynie krzywy uśmiech na jej ustach. Cóż, karma od zawsze była dziwką, powinna się przecież tego spodziewać, prawda?
Ale nie odmówiła jej, zamierzała nieść swoje grzechy z właściwą dla nich ceną. I - niezmiennie - zamierzała pojawić się na festiwalu, niby po to by odpocząć, jednak, tak naprawdę po to jedynie, żeby jej sumienie było odrobinę czystsze. Nie odpoczywała tutaj - nie tak naprawdę. Nie była pewna, czy potrafiła jeszcze całkowicie się zrelaksować. Ta ona, którą odgrywała bawiła się świetnie. Śmiała się, piła, tańczyła. Ale w wewnętrz pozostawała w jakiś sposób pusta. Pogrążona w żałobie o której wiedziało niewielu. I niewielu więcej miała się dowiedzieć. Nie chciała litości, nie znosiła jej, dławiła się nią. A ostatecznie, musiała przyznać, że organizatorzy postarali się o to, by Festiwal zdawał się naprawdę przyjemny. A może sie nie zdawał - a był w rzeczywistości, tylko Justine nie potrafiła dopuścić do siebie tak prostej informacji.
Początek spotkania - cóż, był taki, jakie bywały wszystkie początki na festiwalu lata. Piwo, rozmowy o niczym, pozorne rozluźnienie, choć Justine tylko czekała, podświadomie przeczuwając, że jeśli sama nie poruszy tematu zrobi to Lucinda. A ona - nie zamierzała go poruszać. Ostatnie o czym chciała rozmawiać, to to, co zniszczyła własnymi dłońmi, kompletnie sama. Cóż, przynajmniej piwo było dobre, to musiała przyznać. Alkohol który tak ciężko było dostać, tutaj zdecydowanie łatwiej było znaleźć. Może tak naprawdę to przyciągało ją na festiwal, pod pozorem zabawy - czy też pilnowaniem wszystkiego wokół, potajemnie zatopiła się we własnej żałobie, którą skrywała wewnątrz. Odsuwała się od wszystkich, będąc z nimi tylko pozornie z zewnątrz. Zamykała, coraz rzadziej zastanawiając się nad tym po co i dlaczego. Pozornie miała na to argumenty, ale czasem zdawało jej się, że powtarza jedynie wyuczone formułki. Tylko, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie była pewna w tym momencie, kilka piw później było jej wszystko jedno. Zaśmiała się z czegoś, trochę myląc krok uderzyła bokiem w Lucindę, a później zawinęła rękę wokół jej ramienia. Razem dotarły na polanę, na której zatrzymała się marszcząc mocno brwi, spoglądając na kosz z suszonymi ziołami. Przekrzywiała głowę.
- Zielsko to zielsko. - orzekła tonem największego znawcy, by jeszcze sobie samej na potwierdzenie potaknąć głową. - Weź cokolwiek. - dodała, żeby machnąć lekceważąco kilka razy ręką. Zresztą, jakie to miało znaczenie, co wrzucą w ten ogień? Żadnego, tak właściwie. Puściła Lucindę, opadając na trawę obok ogniska. Jak nigdy, dziś też miała na sobie spódnicę. W nią wciśniętą koszulową bluzkę bez rękawów co pokazywało w pełnej krasie blizny na rękach. Ta na twarzy też nie skrywała się pod włosami, które upięte miała na czubku głowy.
- Byłam na wiankach z Kerrie. - wypowiedziała ku niej, żeby odchylić się ramionami. - Wyszła sztuka, jakby ją ktoś wyjął prosto z desek teatru. Komedia, rzecz jasna. - dodała jeszcze, jej usta rozciągnęły się w odrobinę pijanym uśmiechu, łagodnie rozczulonym, kiedy jej siostra próbowała zajść jej za skórę całkowicie się obrażając.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Burczący głos zrzędzącego starucha, który utknął w ciele młodego, barczystego mężczyzny zamiast wprawić ją w rozgniewanie, przyprawił ją o rozbawiony chichot małej dziewczynki. Schowana między rozsypanymi włosami twarz ukryła uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, gdy na ułamek sekundy zapomniała o tym, jakim chamem potrafił być i jak bardzo jego zachowanie przypominało czerwoną płachtę rozpostartą prosto przed nią. W tym niezadowoleniu i zdegustowaniu czaiła się znajoma osobowość. Człowiek, który ukrywał się latami pod maską najstarszego, najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najbardziej opiekuńczonego brata, przyjaciela, niedoszłego ojca i męża; człowiek, który nieudolnie próbował okazać światu jak wiele uczuć do niego żywił i jednocześnie zabarwiał każde słowo i działanie goryczą starego zrzędy był jej przyjacielem. Przywykła do tego — chodzenia plecami pod wiatr, stawania okoniem wobec wszystkich i wszystkiego. Przypominał uparte, charakterne dziecko, które umierając z głodu odmawiało smacznej zupy z byle powodu. Powodu, który sobie ubzdurał, stworzył w głowie i próbował uprawomocnić go w świecie, w którym nie miał racji bytu. To był Theo, przyjaciel Theo. Jego znajomy głos nawet tak szorstki był miły dla ucha i ciepły dla serca. Znacznie przyjemniejszy od ciszy i ignorancji łamanej krótkimi, pełnymi niechęci i żalu spojrzeniami. A ze wszystkich działań ludzkich najbardziej nie znosiła lekceważenia.
Kiedy kucnął przy niej, bardziej zmagając się z potrzebą ustawienia jej w miejscu, jakie według niego było odpowiedne niż ograniczeniami chorej, kulawej kończyny, spoważniała, przywołując na twarz dumną powagę Wrighta. Nie przerwała zbierania suszonych ziół, dopóki nie chwycił ją za rękę. Wtedy też spiorunowała go wzrokiem. Próbował ją zmusić do wstania, ale nie zamierzała tego uczynić.
— Wr-co? — Zakrztusił się? — Twoje warczenie mnie nie wystraszy. — I tak wiedziała, że pod tym grubym, szorstkim wilczym futrem chowa się miękki plusz uroczego króliczka. Nie mogła mu tego jednak powiedzieć. ujawienienie takiej tajemnicy byłoby najbardziej siarczystym policzkiem. Myśl dalej, że widzę twoją skórę jak łuski smoka. Zmrużyła oczy, powoli i zerknęła na swoją rękę.— Przeszkadzasz mi— zauważyła. Chwyciwszy ją za rękę utrudniał jej posprzątanie bałaganu, który narobiła, a zamierzała wszystko wrzucić z powrotem do koszyka. Zioła się wymieszały. Widziała po gałązkach, że było ich kilka rodzajów, ale nie miała czasu układać je grupami. Spojrzała na niego, kiedy obrócił się, by spojrzeć na zioła. Profil miał tak samo jak zawsze nienaganny. I wciąż wyglądał tak samo — tylko te miny i grymasy dodawały mu lat. Zmarszczone brwi i pionowa bruzda między nimi, wiecznie niezadowolonego królewicza, którym przecież naprawdę nigdy nie był. Bardzo się starał być uważany za szorstkiego. Nie daj Merlinie, ktoś mógłby go naprawdę polubić. A ona go lubiła. Pomiędzy tymi warknięciami i dziadkowym zwracaniem uwagi widziała prześwity troski i czułości. Zaangażowania. Chociaż bardzo próbował udawać, że wszystko jest mu całkiem obojętne.
— Suszone zioła, gałązki i drewno. Kadzidła — mruknęła z rozbawieniem, na które nieostrożnie sobie pozwoliła pomiędzy jednym równie chmurnym spojrzeniem, a spiętymi w wąską kreskę ustami. — Ludzie tańczący wokół ognisk wrzucają je do ognia. Każde z nich ma jakieś właściwości. To wygląda jak drzewo sandałowe, ale zapach jest dziwny — Sięgnęła po kawałek drewna opleciony sznurkiem z liśmi. Nie wiedziała, że miała rację, a zapach wynikał z dodatku żywicy. Obróciła je w dłoni, marszcząc brwi. Może to właśnie zapach któregoś z kadzideł sprawił, że tak chętnie poddała się wcześniej tańcom, a może bardziej pląsom, na które pozwalał jej brzemienny stan. Nie mogła podskakiwać, ale brzuch nie przeszkadzał jej w obrotach i przyjemnych uniesieniach. — Może to rozplątałoby ci język i wyjawiło okrutną prawdę o tym, dlaczego tak nieuprzejmie postanowiłeś uczynić ze mnie nieznajomą — rzuciła, sięgając po kolejną z gałązek. — Co o tym myślisz? Rozwiąże ci język, Moore? Albo co gorsza, sprawi, że będziesz całkiem miły. To byłoby nie do zniesienia, prawda? — spytała, unosząc brew i mierząc go spojrzeniem. To brzmiało jak nienajgorszy plan, który zaczęła rozważać na poważnie. Kąciki ust jej drgały, a rzucenie kadzidła do ognia zaczęło ją naprawdę kusić. Nawet przez myśl nie przeszło jej, że mógł mieć do niej o cokolwiek pretensje — tym bardziej uzasadnione. Patrzyła na niego, choć on uparcie unikał jej wzroku. Przestawała być na niego zła. Jego burczenie było znajome, przyjemne. Zaczynało ją rozluźniać i przestawiać na powrót na tamte dawne, znajome tory. Wyrzucisz mnie drzwiami, a wejdę oknem, Theo. Wyraz twarzy jej złagodniał, kiedy wrzucała ostatnie kadzidła do koszyka, kiedy postanowił jej ubliżyć.
— Słucham? — zdumiała się, szczerze zdziwiona unosząc brwi. — Czy ty sugerujesz, że jestem niezdarna?— spytała podniesionym głosem pełnym najprawdziwszego oburzenia. — Nie jestem! Nie przewróciłam się! — zaprotestowała, marszcząc brwi. Jej podniesiony głos zwrócił uwagę pary, która przechodzi obok, pozostawiając ich przy ognisku całkiem samych. — Ktoś podłożył mi ten koszyk pod nogi, tylko go szturchnęłam!— warknęła niezadowolona, zaciskając jedną dłoń w pięść. Spojrzenie jej pociemniało, a usta zwęziły się w niezadowoleniu. Przesadził. — I bez kadzidła masz zwidy. Odwołaj to. — Próbowała wyrwać swoje ramię z jego uścisku, nie bacząc na to, czy go wywróci, czy sama ostatecznie upadnie z kucków na bok, ziemię. To była śmiertelna walka o dominację i kropkę nad i. I nie mogła jej przegrać.
| 1 - próbuję wyciągnąć rękę z uścisku Theo i sama ląduję na trawie
2 - próbując wyciągnąć rękę z uścisku Theo niechcący go trochę popycham i Theo ląduje na trawie
3 - szarpiemy się przez chwilę, aż w końcu oboje lądujemy na trawie
Kiedy kucnął przy niej, bardziej zmagając się z potrzebą ustawienia jej w miejscu, jakie według niego było odpowiedne niż ograniczeniami chorej, kulawej kończyny, spoważniała, przywołując na twarz dumną powagę Wrighta. Nie przerwała zbierania suszonych ziół, dopóki nie chwycił ją za rękę. Wtedy też spiorunowała go wzrokiem. Próbował ją zmusić do wstania, ale nie zamierzała tego uczynić.
— Wr-co? — Zakrztusił się? — Twoje warczenie mnie nie wystraszy. — I tak wiedziała, że pod tym grubym, szorstkim wilczym futrem chowa się miękki plusz uroczego króliczka. Nie mogła mu tego jednak powiedzieć. ujawienienie takiej tajemnicy byłoby najbardziej siarczystym policzkiem. Myśl dalej, że widzę twoją skórę jak łuski smoka. Zmrużyła oczy, powoli i zerknęła na swoją rękę.— Przeszkadzasz mi— zauważyła. Chwyciwszy ją za rękę utrudniał jej posprzątanie bałaganu, który narobiła, a zamierzała wszystko wrzucić z powrotem do koszyka. Zioła się wymieszały. Widziała po gałązkach, że było ich kilka rodzajów, ale nie miała czasu układać je grupami. Spojrzała na niego, kiedy obrócił się, by spojrzeć na zioła. Profil miał tak samo jak zawsze nienaganny. I wciąż wyglądał tak samo — tylko te miny i grymasy dodawały mu lat. Zmarszczone brwi i pionowa bruzda między nimi, wiecznie niezadowolonego królewicza, którym przecież naprawdę nigdy nie był. Bardzo się starał być uważany za szorstkiego. Nie daj Merlinie, ktoś mógłby go naprawdę polubić. A ona go lubiła. Pomiędzy tymi warknięciami i dziadkowym zwracaniem uwagi widziała prześwity troski i czułości. Zaangażowania. Chociaż bardzo próbował udawać, że wszystko jest mu całkiem obojętne.
— Suszone zioła, gałązki i drewno. Kadzidła — mruknęła z rozbawieniem, na które nieostrożnie sobie pozwoliła pomiędzy jednym równie chmurnym spojrzeniem, a spiętymi w wąską kreskę ustami. — Ludzie tańczący wokół ognisk wrzucają je do ognia. Każde z nich ma jakieś właściwości. To wygląda jak drzewo sandałowe, ale zapach jest dziwny — Sięgnęła po kawałek drewna opleciony sznurkiem z liśmi. Nie wiedziała, że miała rację, a zapach wynikał z dodatku żywicy. Obróciła je w dłoni, marszcząc brwi. Może to właśnie zapach któregoś z kadzideł sprawił, że tak chętnie poddała się wcześniej tańcom, a może bardziej pląsom, na które pozwalał jej brzemienny stan. Nie mogła podskakiwać, ale brzuch nie przeszkadzał jej w obrotach i przyjemnych uniesieniach. — Może to rozplątałoby ci język i wyjawiło okrutną prawdę o tym, dlaczego tak nieuprzejmie postanowiłeś uczynić ze mnie nieznajomą — rzuciła, sięgając po kolejną z gałązek. — Co o tym myślisz? Rozwiąże ci język, Moore? Albo co gorsza, sprawi, że będziesz całkiem miły. To byłoby nie do zniesienia, prawda? — spytała, unosząc brew i mierząc go spojrzeniem. To brzmiało jak nienajgorszy plan, który zaczęła rozważać na poważnie. Kąciki ust jej drgały, a rzucenie kadzidła do ognia zaczęło ją naprawdę kusić. Nawet przez myśl nie przeszło jej, że mógł mieć do niej o cokolwiek pretensje — tym bardziej uzasadnione. Patrzyła na niego, choć on uparcie unikał jej wzroku. Przestawała być na niego zła. Jego burczenie było znajome, przyjemne. Zaczynało ją rozluźniać i przestawiać na powrót na tamte dawne, znajome tory. Wyrzucisz mnie drzwiami, a wejdę oknem, Theo. Wyraz twarzy jej złagodniał, kiedy wrzucała ostatnie kadzidła do koszyka, kiedy postanowił jej ubliżyć.
— Słucham? — zdumiała się, szczerze zdziwiona unosząc brwi. — Czy ty sugerujesz, że jestem niezdarna?— spytała podniesionym głosem pełnym najprawdziwszego oburzenia. — Nie jestem! Nie przewróciłam się! — zaprotestowała, marszcząc brwi. Jej podniesiony głos zwrócił uwagę pary, która przechodzi obok, pozostawiając ich przy ognisku całkiem samych. — Ktoś podłożył mi ten koszyk pod nogi, tylko go szturchnęłam!— warknęła niezadowolona, zaciskając jedną dłoń w pięść. Spojrzenie jej pociemniało, a usta zwęziły się w niezadowoleniu. Przesadził. — I bez kadzidła masz zwidy. Odwołaj to. — Próbowała wyrwać swoje ramię z jego uścisku, nie bacząc na to, czy go wywróci, czy sama ostatecznie upadnie z kucków na bok, ziemię. To była śmiertelna walka o dominację i kropkę nad i. I nie mogła jej przegrać.
| 1 - próbuję wyciągnąć rękę z uścisku Theo i sama ląduję na trawie
2 - próbując wyciągnąć rękę z uścisku Theo niechcący go trochę popycham i Theo ląduje na trawie
3 - szarpiemy się przez chwilę, aż w końcu oboje lądujemy na trawie
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Jego kroki zdawały się być pewne, jakby wiedział i chciał być tutaj pośród tych tłumów - choć może jak raz dobrze czuł się będąc gdzieś w tłumie, gdzieś w tle, bo nawet jeśli poleciało w jego stronę kilka niewybrednych spojrzeń, wcale nie był w centrum uwagi.
Alkoholu czy jedzenia tutaj było dużo - przynajmniej na jego standardy, na to co widział i z czego się chętnie częstował, kiedy krążył dookoła, chcąc spróbować nie dać się złapać.
Czasem serce mu się zatrzymywało, kiedy był niemalże pewny, że dostrzegł gdzieś w tle znajomą sylwetkę, znajomą głowę - zawracał w tamtej chwili, chcąc zniknąć jeszcze bardziej z tego miejsca. Może powinien przyjść w jakimś przebraniu? Może powinien zmienić swój wygląd, ukraść ubrania z innej chaty, może powinien...
Ale jakby miał wytłumaczyć to Roratio, że wyglądał inaczej - że wyraźnie starał się nie wyglądać jak Thomas Doe?
Nawet jeśli dzisiaj to było ryzykowne, może potrzebował tego spotkania? Chwili ciszy, chwili...
Właściwie chwili na co? Znów to przedłużał. Każdy krok, każdą chwilę - bał się wrócić. Bał się tego, co mógłby zastać - a może wręcz przeciwnie? Bał się, bo wiedział co zastanie. I z czym się spotka. Wiedział przecież, że kogoś wybuchnąć kłótnia. Wiedział, co powie James - i że będzie on walczył, żeby został i już nie znikał. Może dlatego nie chciał znów się zjawiać? Bał się, że znów zniknie - i później pojawi się znów... Może znów coś się stanie? Może znów nie będzie w stanie...
Złapał jedną z mis, które krążyły po zgromadzonych, a które były pełne alkoholu. Upił zaraz z niej sporo, dostrzegając gdzieś na krawędzi kolejną znajomą sylwetkę - choć tym razem nie tą, od której widoku chciał w tej chwili uciekać.
- Rory! - zawołał głośno z ogromnym uśmiechem, zaraz klepiąc młodego lorda w plecy i przygarniając go do siebie jedną ręką, z drugiej wciskając mu misę, w której wciąż było trochę alkoholu, sugestywnie aby dokończył. Zaraz e końcu będą mieli więcej, prawda? - No no... Całkiem ładnie to wszystko wygląda. Lepiej nawet niż bym zakładał z opowieści! - powiedział energicznie. Nie mógł dać po sobie poznać własnych myśli, tego co go dręczy. Dzisiaj powinien odpocząć, może wtedy rano obudzi się z rozwiązaniem? Albo w magiczny sposób cała sytuacja rozwiąże się sama? Miał na to nadzieję, nawet ogromną, ale nie mógł mieć nigdy pewności...
- To jak? Złapałeś dzisiaj jakiś wianek? Opowiadaj, no już już! - pogonił kolegę, łapiąc zaraz też i jedno z kadzideł - bo dostrzegł, że inni łapią podobne mieszanki. Nie był pewny co prawda, dlaczego i po co, ani tym bardziej co się wydarzy, kiedy jedno z nich złapie i w ślad za innymi wrzuci w ognisko, ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Powinien się nie zastanawiać, nie stresować, nie myśleć i dopiero jutro podjąć decyzję odnośnie tego, co właściwie chciał zrobić i jakie podjąć kroki.
W końcu dzisiaj mieli celebrować lato? Pić, tańczyć się, pośmiać. Wszyscy tego potrzebowali po zimie, która zdawała się nie opuszczać ich myśli i świadomości nawet na moment. Nie był nawet pewny czy rzeczywiście widział lato jako tak piękne jak zawsze - w końcu zawsze je uwielbiał, zawsze cieszył się słońcem, ale nie był pewny czy w tym roku rzeczywiście potrafił się nim cieszyć - czy dostrzegł tę zmianę w pogodzie i tym, że świat próbował się choć odrobinę zazielenić. Może nie zwrócił uwagi? Nie był w stanie zwrócić uwagi?
- No już, już, na pewno dużo ładnych panien dzisiaj widziałeś, co? Opowiadaj, na pewno masz co! - powiedział, ciągnąć kolegę bliżej ognia i wrzucając mieszankę ziół, których nawet nie był pewny właściwości i czego powinien się spodziewać.
| które ziółka palimy?
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Na jego własnoręcznie wykonanej liście zadań na ten dzień widniało całkiem sporo pozycji; skończyć robiony na zamówienie miedziany kociołek, wysłać sowę do Liddy, poprosić Hectora o nowy zapas eliksirów przeciwbólowych (noga łupała go niemiłosiernie na nadchodzącą burzę), upić się darmowym festiwalowym miodem, a potem spać do popołudnia następnego dnia. W najśmielszych nawet marzeniach nie przypuszczał natomiast, że na tej liście magicznie pojawi się deptanie świętych gałązek i szamotanie się z najbardziej upartą, nieznośną i niezdarną ciężarną czarownicą, jaką widział świat.
Odruchowo zmarszczył brwi, pogłębiając jeszcze widoczną między nimi zmarszczkę, w odpowiedzi na jej chichot. Od kiedy to, na Merlina, został cholernym komediantem? Od zawsze taka właśnie była; niezależnie, jak uparcie próbował ją od siebie odstraszyć, sarkać, zrzędzić i przeklinać, i tak wracała. Wracała, zdaje się, podwójnie zobojętniała na jego prośby i groźby, i rozstawiała go po jego własnych czterech kątach. W pewien subtelny sposób nieco przypominała mu Fran, tą dawną Fran, która nie złamała mu serce i nie obróciła jego życia w ruinę. Ona jako jedyna miała w sobie wystarczająco wiele siły, żeby wymóc na nim niechętne posłuszeństwo; nie przemocą, a sposobem i szacunkiem, jakim ją darzył. Hannah była taka sama, co budziło w nim jednakowo wiele dziecinnej irytacji, jak bezgranicznego przywiązania.
Wzniósł oczy ku niebu, modląc się do nieznanych bogów o spokój. Nie przestał być na nią zły za sposób, w jaki zniknęła, a potem magicznie pojawiła się znów w jego życiu. Był jednak przy tym boleśnie świadom, że na ostatniej kolacji wyrządził więcej szkód, niż byłby w stanie zliczyć na palcach obu dłoni, poruszając się w ich towarzystwie z gracją dzika w składzie zwierciadeł. Obiecał sobie więc tuż po tamtym nieszczęsnym wieczorem, że jeśli nadejdzie następny raz, będzie bardziej ostrożny. Bardziej delikatny. Problem tkwił jednak w tym, że zupełnie nie wiedział, jak się za to zabrać.
-Co cię tak bawi, co?- Burknął więc, nabierając wielką garść tych cholernych patyczków i wrzucając je z rozmachem do wielkiego kosza. Skrzywił się lekko, kiedy fala zmieszanych, ziołowych zapachów uderzyła mu nagle do nosa.- Merlinie, ależ to śmierdzi.
Znał się na roślinach mniej więcej równie dobrze, co na tańcu baletowym, dlatego nie podejmował nawet prób szeregowania listków i płatków na jakiekolwiek grupy czy szeregi. Przyspieszył, dziecinnie próbując zgarnąć spod jej rąk wszystkie suche roślinki, jakich nie zdołała jeszcze chwycić. Słysząc jej słowa, westchnął cierpiętniczo, w głębi tego westchnienia kryjąc prawdziwy, żywy jeszcze ból. I żal.
-Chciałem powiedzieć- Wright- na wpół warknął, na wpół mruknął, uparcie nie patrząc jej w oczy.- Ale zapomniałem, że jakimś cudem nosimy teraz to samo nazwisko. Wyśmienicie bawiłem się na Twoim ślubie, wielce dziękuję za zaproszenie.
Nie mógł powstrzymać się od prymitywnej ironii, chowając się za nią jak za tarczą; zbyt dumny i zbyt uparty, by przyznać, jak naprawdę bolało go wszystko, co wydarzyło się od ich ostatniego spotkania. Wzruszył ramionami, próbując strząsnąć z siebie część napięcia i bólu. Zmuszona do wpół klęczącej pozycji noga coraz głośniej odzywała się mdlącym, paskudnym bólem. Spojrzał na nią z ukosa, z lekkim niedowierzaniem, wysłuchując mimowolnie kazania na temat kadzidełek i konstatując, że w ciąży wyglądała naprawdę promiennie. Ciekawe, czy tak samo wyglądałaby Francesca, gdyby…
-Co za głupia zabawa- Zawyrokował, mniej przyjemnym spojrzeniem obdarzając ludzi, którzy faktycznie nabierali pełne garści z kosza stojącego nieco dalej i zbliżali się do ogniska. Szybko przerzucił jednak uwagę na nią, pospiesznie wyciągając z jej ręki gałązkę, którą próbowała mu zagrozić.- Nie ma żadnej okrutnej prawdy, a ja nie będę wdychał tych śmierdzących badyli, nie ma mowy, wyrzuć to!
Raczej niezgrabnie spróbował wykonać unik przed rzuconym przez nią prawie-mimochodem pytaniem; nie był pewien, czy był gotów o tym rozmawiać. Ani czy chciał pytać. Ani czy chciałby, żeby zrozumiała, jak dogłębnie, głupio i dziecinnie poczuł się zraniony.
Zanim zdołał jednak jakkolwiek namyślić się nad wymijającą odpowiedzią, w HannahWright Moore wstąpił najwidoczniej diabeł.
-Sama to odwołaj, wywróciłaś się jak bańka-wstańka, Ty uparta kobieto- Warknął, zaatakowany, symultanicznie do jej nagłego szarpnięcia próbując uparcie zmusić ją do wstania. Prawie zapomniał, ile miała siły; zmarszczył brwi, szykując się do podniesienia ją za obie ręce, ale nie zdążył. Zanim się zorientował, ciężar jego przyjaciółki wraz z jej okrągłym jak piłka brzuchem gwałtownie zwalił go z nóg i posłał prosto na poprzecinaną ziołowym suszem trawę. Sapnął; nagły ból nogi wydusił z jego płuc prawie całe powietrze, a reszta uleciała gwałtownie, wyciśnięta szczerym oburzeniem.
-Co, do cholery..!- Parsknął, próbując się wyswobodzić; pieprzone zielsko zaplątało mu się we włosy i wpadło za kołnierz koszuli.- Oszalałaś do reszty z tymi zapasami dla ciężarnych?!
Postanowił zignorować nieprzychylne spojrzenia rzucane z ukosa przez czarodziejów dookoła nich, których zaalarmować musiał krzyk jego albo Hannah. Ciężarnej Hannah. Ta myśl sprawiła, że był bliski paniki; zacisnął zęby z bólu, szybko podnosząc się na obie nogi, żeby zaraz schylić się i podnieść ją na ręce.
-Merlinie, kiedyś byłaś lżejsza- Sapnął, zanim bardzo powoli odstawił ją na ziemię. Z rozczochraną głową pełną uschniętych źdźbeł wyglądała komicznie; nie mógł powstrzymać parsknięcia i chichotu, który wyrwał mu się z ust. Bez namysłu podniósł rękę i zaczął otrzepywać jej włosy z wrodzonym brakiem delikatności.- Szkoda, że teraz nie możesz się zobaczyć, Hanny. Wyglądasz jak szop.
Użył zdrobnienia bez namysłu, odruchowo, na chwilę wybity ze swojej upartej złości nagłym rozbawieniem; nawet go nie zauważył, zbyt zajęty tłumieniem cisnącego się na usta śmiechu.
-W porządku… z nim? Z nią?- Dodał niepewnie, niezgrabnym ruchem głowy wskazując na jej brzuch. Na tym zależało mu aż do bólu.
Odruchowo zmarszczył brwi, pogłębiając jeszcze widoczną między nimi zmarszczkę, w odpowiedzi na jej chichot. Od kiedy to, na Merlina, został cholernym komediantem? Od zawsze taka właśnie była; niezależnie, jak uparcie próbował ją od siebie odstraszyć, sarkać, zrzędzić i przeklinać, i tak wracała. Wracała, zdaje się, podwójnie zobojętniała na jego prośby i groźby, i rozstawiała go po jego własnych czterech kątach. W pewien subtelny sposób nieco przypominała mu Fran, tą dawną Fran, która nie złamała mu serce i nie obróciła jego życia w ruinę. Ona jako jedyna miała w sobie wystarczająco wiele siły, żeby wymóc na nim niechętne posłuszeństwo; nie przemocą, a sposobem i szacunkiem, jakim ją darzył. Hannah była taka sama, co budziło w nim jednakowo wiele dziecinnej irytacji, jak bezgranicznego przywiązania.
Wzniósł oczy ku niebu, modląc się do nieznanych bogów o spokój. Nie przestał być na nią zły za sposób, w jaki zniknęła, a potem magicznie pojawiła się znów w jego życiu. Był jednak przy tym boleśnie świadom, że na ostatniej kolacji wyrządził więcej szkód, niż byłby w stanie zliczyć na palcach obu dłoni, poruszając się w ich towarzystwie z gracją dzika w składzie zwierciadeł. Obiecał sobie więc tuż po tamtym nieszczęsnym wieczorem, że jeśli nadejdzie następny raz, będzie bardziej ostrożny. Bardziej delikatny. Problem tkwił jednak w tym, że zupełnie nie wiedział, jak się za to zabrać.
-Co cię tak bawi, co?- Burknął więc, nabierając wielką garść tych cholernych patyczków i wrzucając je z rozmachem do wielkiego kosza. Skrzywił się lekko, kiedy fala zmieszanych, ziołowych zapachów uderzyła mu nagle do nosa.- Merlinie, ależ to śmierdzi.
Znał się na roślinach mniej więcej równie dobrze, co na tańcu baletowym, dlatego nie podejmował nawet prób szeregowania listków i płatków na jakiekolwiek grupy czy szeregi. Przyspieszył, dziecinnie próbując zgarnąć spod jej rąk wszystkie suche roślinki, jakich nie zdołała jeszcze chwycić. Słysząc jej słowa, westchnął cierpiętniczo, w głębi tego westchnienia kryjąc prawdziwy, żywy jeszcze ból. I żal.
-Chciałem powiedzieć- Wright- na wpół warknął, na wpół mruknął, uparcie nie patrząc jej w oczy.- Ale zapomniałem, że jakimś cudem nosimy teraz to samo nazwisko. Wyśmienicie bawiłem się na Twoim ślubie, wielce dziękuję za zaproszenie.
Nie mógł powstrzymać się od prymitywnej ironii, chowając się za nią jak za tarczą; zbyt dumny i zbyt uparty, by przyznać, jak naprawdę bolało go wszystko, co wydarzyło się od ich ostatniego spotkania. Wzruszył ramionami, próbując strząsnąć z siebie część napięcia i bólu. Zmuszona do wpół klęczącej pozycji noga coraz głośniej odzywała się mdlącym, paskudnym bólem. Spojrzał na nią z ukosa, z lekkim niedowierzaniem, wysłuchując mimowolnie kazania na temat kadzidełek i konstatując, że w ciąży wyglądała naprawdę promiennie. Ciekawe, czy tak samo wyglądałaby Francesca, gdyby…
-Co za głupia zabawa- Zawyrokował, mniej przyjemnym spojrzeniem obdarzając ludzi, którzy faktycznie nabierali pełne garści z kosza stojącego nieco dalej i zbliżali się do ogniska. Szybko przerzucił jednak uwagę na nią, pospiesznie wyciągając z jej ręki gałązkę, którą próbowała mu zagrozić.- Nie ma żadnej okrutnej prawdy, a ja nie będę wdychał tych śmierdzących badyli, nie ma mowy, wyrzuć to!
Raczej niezgrabnie spróbował wykonać unik przed rzuconym przez nią prawie-mimochodem pytaniem; nie był pewien, czy był gotów o tym rozmawiać. Ani czy chciał pytać. Ani czy chciałby, żeby zrozumiała, jak dogłębnie, głupio i dziecinnie poczuł się zraniony.
Zanim zdołał jednak jakkolwiek namyślić się nad wymijającą odpowiedzią, w Hannah
-Sama to odwołaj, wywróciłaś się jak bańka-wstańka, Ty uparta kobieto- Warknął, zaatakowany, symultanicznie do jej nagłego szarpnięcia próbując uparcie zmusić ją do wstania. Prawie zapomniał, ile miała siły; zmarszczył brwi, szykując się do podniesienia ją za obie ręce, ale nie zdążył. Zanim się zorientował, ciężar jego przyjaciółki wraz z jej okrągłym jak piłka brzuchem gwałtownie zwalił go z nóg i posłał prosto na poprzecinaną ziołowym suszem trawę. Sapnął; nagły ból nogi wydusił z jego płuc prawie całe powietrze, a reszta uleciała gwałtownie, wyciśnięta szczerym oburzeniem.
-Co, do cholery..!- Parsknął, próbując się wyswobodzić; pieprzone zielsko zaplątało mu się we włosy i wpadło za kołnierz koszuli.- Oszalałaś do reszty z tymi zapasami dla ciężarnych?!
Postanowił zignorować nieprzychylne spojrzenia rzucane z ukosa przez czarodziejów dookoła nich, których zaalarmować musiał krzyk jego albo Hannah. Ciężarnej Hannah. Ta myśl sprawiła, że był bliski paniki; zacisnął zęby z bólu, szybko podnosząc się na obie nogi, żeby zaraz schylić się i podnieść ją na ręce.
-Merlinie, kiedyś byłaś lżejsza- Sapnął, zanim bardzo powoli odstawił ją na ziemię. Z rozczochraną głową pełną uschniętych źdźbeł wyglądała komicznie; nie mógł powstrzymać parsknięcia i chichotu, który wyrwał mu się z ust. Bez namysłu podniósł rękę i zaczął otrzepywać jej włosy z wrodzonym brakiem delikatności.- Szkoda, że teraz nie możesz się zobaczyć, Hanny. Wyglądasz jak szop.
Użył zdrobnienia bez namysłu, odruchowo, na chwilę wybity ze swojej upartej złości nagłym rozbawieniem; nawet go nie zauważył, zbyt zajęty tłumieniem cisnącego się na usta śmiechu.
-W porządku… z nim? Z nią?- Dodał niepewnie, niezgrabnym ruchem głowy wskazując na jej brzuch. Na tym zależało mu aż do bólu.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 VIII 1958
po obrzędzie na plaży
po obrzędzie na plaży
Woreczek zawieszony na szyi panny Bell nie był jedyną ozdobą, którą miała na sobie. Były jeszcze stare, złote kolczyki, które podarowała jej mama i równie stary pierścionek, który nosiła na środkowym palcu prawej ręki. I choć wszystkie trzy elementy biżuterii były dla niej ważne, tak dzisiaj szczególnie ceniła ten, który otrzymała przecież nie tak dawno temu. Gdy palce sięgały w górę, aby dotknąć materiału, w którym zamknięto kwiaty i kamień, a wszystko to z czystą intencją, czuła jak jej serce podrywa się jeszcze raz do biegu, widziała brązowe tęczówki oczu wpatrujących się w jej własne i tak jak nigdy wcześniej — chciało jej się skakać, jak mała dziewczynka. Z nogi na nogę, do góry i do przodu. I krzyczeć. Och, tak, gdyby była na plaży sama, wykrzyczałaby morzu swe myśli. Morze z kolei nie oddałoby ich nigdy, bo było nie tylko wiernym, ale i wiecznym powiernikiem sekretów.
Musiała więc odnaleźć ujście swej energii, swych emocji w sposób bardziej ustatkowany i cywilizowany. Gdy w trakcie rytuału dostrzegła sylwetkę widocznie niezadowolonej ciemnowłosej kobiety siedzącej przy jednym ze stołów, jej myśli od razu — chyba w formie żartu — przywołały wspomnienie kuzynki Evelyn. Jak długo nie miały ze sobą kontaktu? Gdzie znajdował się Soren? Kilka tych i podobnych pytań pojawiło się w jej umyśle w jednej sekundzie, ale wszystkie ostatecznie zostały zepchnięte gdzieś daleko, aby zrobić miejsce dla obezwładniającego niemalże poczucia ulgi.
Jeżeli gdzieś tu jest ciotka, to całe szczęście, że mama została w domu.
Nie chciała przeszkadzać Despenser w zabawie, przynajmniej nie od razu. Zresztą, sama była zajęta wpatrywaniem się jak cielę w malowane wrota w pewnego uzdrowiciela, a gdy tego nie robiła, rozmawiała z jego bratem (cóż za niespodziewane spotkanie!) i bratową (cudowna kobieta!). Dlatego też dopiero bliżej północy, gdy wypadało pożegnać się z rodziną Moore, poczęła rozglądać się na własną rękę za kuzynką. Nie spodziewała się, że wobec obecności pitnego miodu, wesołej muzyki i wielu atrakcji Evelyn ucieknie do swojej samotni szczególnie prędko, dlatego pomimo przeciągających się poszukiwań (na festiwalu zjawiło się przecież naprawdę dużo ludzi!) nie traciła nadziei.
— Evelyn! — zakrzyknęła wreszcie, stając przy tym na palcach i machając energicznie wyciągniętą w górę ręką, dla zwrócenia uwagi kobiety. Iris była przekonana, że musiała działać szybko, aby kuzynka nie znalazła sobie pretekstu na ucieczkę, lub (co mogło być dla Bell jeszcze bardziej przykre) żeby nie zwrócić na siebie uwagi kogoś niepożądanego (na przykład pewnej innej starszej krewnej). Dlatego też prędko skróciła dystans dzielący je ze sobą, w charakterystyczny dla siebie sposób łapiąc Evelyn pod ramię i jak gdyby nigdy nic zapraszając ją (bez słów, samymi czynami) do spaceru w kierunku lasu i polany, na której poza wonią ogniska unosiły się jeszcze inne, równie interesujące zapachy.
— To naprawdę ty, co za spotkanie! Ile czasu się nie widziałyśmy? Wyrosłaś — jeżeli Evelyn przyszło zapomnieć, jak bardzo rozgadana potrafiła być jej kuzynka w czasach spędzanego wspólnie dzieciństwa, teraz mogła wypełnić ową lukę w pamięci więcej, niż wystarczająco. — Jak ci się podoba festiwal? Widziałam, że też byłaś na rytuale, ale nie chciałam ci przeszkadzać w rozmowie z przyjaciółmi — nie mogła wszak wiedzieć, co takiego faktycznie łączyło to specyficzne ludzkie zgromadzenie, i czy przyjaźń była odpowiednim słowem na nazwanie ich relacji. — O, tutaj nikt nie powinien nam szczególnie przeszkadzać — po krótkim spacerze zakończonym przy jednym z mniejszych ognisk wreszcie wypuściła rękę Evelyn, obracając się przy tym wokół własnej osi. Wyglądało na to, że radość skumulowana w ciele Iris szukała jakiegokolwiek ujścia. — Hm? A to co? — zmarszczyła lekko nosek, zauważając jeden z koszy z suszem. Podeszła do niego, zbierając w garść pewną ich część. Kątem oka dojrzała starszą kobietę rzucającą susz w ogień, uznała więc, że najlepiej będzie powtórzyć jej ruchy. Dlatego też gdy powróciła do Evelyn i ogniska, cisnęła kadzidło w ogień, otrzepała dłonie i znów zwróciła całą swą uwagę — na lepsze i na gorsze — na Despenser.
— Dobrze, to już chyba wszystko. Opowiadaj, co się u ciebie działo!
| k6 na kadzidło
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Iris Bell' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
/dla Just
Nie lubiła mieszać się w sprawy innych ludzi. A już zdecydowanie w te, które naszprycowane były emocjami. Najpierw tymi dobrymi, a po czasie niestety złymi. Pozostawała neutralna w tego typu konfliktach doskonale zdając sobie sprawę z tego jak bardzo nie chciała by ktokolwiek mieszał się w jej. Przemawiała przez nią niezależność i to właśnie ona sprawiała, że Lucinda czuła dyskomfort na samą myśl o tym by poruszyć z Justine temat Vincenta. Żal ściskał jej serce, gdy przed oczami stawał jej obraz przyjaciela i to przez co przyszło mu przychodzić. W końcu Tonks widziała w jakim stanie pojawił się pierwszego dnia festiwalu i że jego zachowanie dalekie było od normalnego. Nic co się mu przydarzało w ostatnim czasie nie było normalne. Oczywiście nie taki był cel spotkania z Zakonniczką. Faktycznie chciała spędzić z nią trochę czasu bez względu na okoliczności. Ostatnio widywały się jedynie na wszelkiego rodzaju misjach i powierzonych im zadaniach, a przecież Festiwal był przede wszystkim okazją do oderwania się od natrętnych myśli i wojennej atmosfery. Po to było to całe zawieszenie broni. Starała się nie wędrować myślami do jej relacji z Rineheartem choć chyba obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że ten temat w końcu wypłynie.
Dziwnie było patrzeć na proste ludzkie dramaty. Festiwal lata przede wszystkim przywoływał wspomnienie beztroski. Kobiety w przepięknie zdobionych wiankach na głowie wykłócały się ze swoimi partnerami o nazbyt wskazujący stan upojenia, inne sprzeczały się wzajemnie o uwagę tego samego mężczyzny, a panowie z roztargnieniem debatowali o przyszłorocznych zbiorach tak jakby byli pewni, że do tego czasu wszystko zmieni się na lepsze. Dawniej upatrywałaby w tym tragedii, niepotrzebnych waśni. Teraz przyjmowała to z lekką ulgą. Miała dość rozmów o wojnie, cierpieniu i śmierci. Nie dlatego, że to nie było potrzebne, ale dlatego, że te rozmowy przestały cokolwiek wnosić, a wzbudzały jedynie masę negatywnych emocji, z którymi tak ciężko było sobie poradzić.
Alkohol mieszał jej zmysły jak nigdy i jak nigdy była z tego powodu przeszczęśliwa. Naprawdę miała w ostatnim czasie masę powodów do tego by zwyczajnie się upić. Merlin jej świadkiem, że narobiła głupstw i zdawała sobie z tego sprawę. Potrzebowała takiego oderwania i dostrzegła w Justine tę samą potrzebę. Nie relaksu, nie odpoczynku, a zwyczajnego oderwania.
Obijały się o siebie krocząc wzajemnie w stronę ogniska. Nie martwiła się tym. Nie pozwalał jej na to jej stan, ale też ludzie wokół nie prezentowali się lepiej. Westchnęła słysząc słowa kobiety. – Zielsko to zielsko – powtórzyła za nią przewracając oczami i uśmiechając się w rozbawieniu. – Może dostaniesz kurzych łapek, albo zakochasz się we mnie od pierwszego wejrzenia. Szukasz przygód, Tonks? – zaśmiała się i niepewnym krokiem nachyliła się w stronę woreczków z ziołami. Nic jej one nie mówiły. Nieważne jak długo by się im przyglądała, nieważne co by na ich temat sobie myślała. W głowie miała białą plamę, czystą kartkę, pustkę i chaos. Trudno. Wybrała ten, który najbardziej spodobał jej się wizualnie. Typowa kobieta, czyż nie? – Co masz na myśli? Dlaczego komedia? – zapytała z niepasującą do siebie ciekawością i wrzuciła woreczek z ziołami do ogniska.
Nie lubiła mieszać się w sprawy innych ludzi. A już zdecydowanie w te, które naszprycowane były emocjami. Najpierw tymi dobrymi, a po czasie niestety złymi. Pozostawała neutralna w tego typu konfliktach doskonale zdając sobie sprawę z tego jak bardzo nie chciała by ktokolwiek mieszał się w jej. Przemawiała przez nią niezależność i to właśnie ona sprawiała, że Lucinda czuła dyskomfort na samą myśl o tym by poruszyć z Justine temat Vincenta. Żal ściskał jej serce, gdy przed oczami stawał jej obraz przyjaciela i to przez co przyszło mu przychodzić. W końcu Tonks widziała w jakim stanie pojawił się pierwszego dnia festiwalu i że jego zachowanie dalekie było od normalnego. Nic co się mu przydarzało w ostatnim czasie nie było normalne. Oczywiście nie taki był cel spotkania z Zakonniczką. Faktycznie chciała spędzić z nią trochę czasu bez względu na okoliczności. Ostatnio widywały się jedynie na wszelkiego rodzaju misjach i powierzonych im zadaniach, a przecież Festiwal był przede wszystkim okazją do oderwania się od natrętnych myśli i wojennej atmosfery. Po to było to całe zawieszenie broni. Starała się nie wędrować myślami do jej relacji z Rineheartem choć chyba obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że ten temat w końcu wypłynie.
Dziwnie było patrzeć na proste ludzkie dramaty. Festiwal lata przede wszystkim przywoływał wspomnienie beztroski. Kobiety w przepięknie zdobionych wiankach na głowie wykłócały się ze swoimi partnerami o nazbyt wskazujący stan upojenia, inne sprzeczały się wzajemnie o uwagę tego samego mężczyzny, a panowie z roztargnieniem debatowali o przyszłorocznych zbiorach tak jakby byli pewni, że do tego czasu wszystko zmieni się na lepsze. Dawniej upatrywałaby w tym tragedii, niepotrzebnych waśni. Teraz przyjmowała to z lekką ulgą. Miała dość rozmów o wojnie, cierpieniu i śmierci. Nie dlatego, że to nie było potrzebne, ale dlatego, że te rozmowy przestały cokolwiek wnosić, a wzbudzały jedynie masę negatywnych emocji, z którymi tak ciężko było sobie poradzić.
Alkohol mieszał jej zmysły jak nigdy i jak nigdy była z tego powodu przeszczęśliwa. Naprawdę miała w ostatnim czasie masę powodów do tego by zwyczajnie się upić. Merlin jej świadkiem, że narobiła głupstw i zdawała sobie z tego sprawę. Potrzebowała takiego oderwania i dostrzegła w Justine tę samą potrzebę. Nie relaksu, nie odpoczynku, a zwyczajnego oderwania.
Obijały się o siebie krocząc wzajemnie w stronę ogniska. Nie martwiła się tym. Nie pozwalał jej na to jej stan, ale też ludzie wokół nie prezentowali się lepiej. Westchnęła słysząc słowa kobiety. – Zielsko to zielsko – powtórzyła za nią przewracając oczami i uśmiechając się w rozbawieniu. – Może dostaniesz kurzych łapek, albo zakochasz się we mnie od pierwszego wejrzenia. Szukasz przygód, Tonks? – zaśmiała się i niepewnym krokiem nachyliła się w stronę woreczków z ziołami. Nic jej one nie mówiły. Nieważne jak długo by się im przyglądała, nieważne co by na ich temat sobie myślała. W głowie miała białą plamę, czystą kartkę, pustkę i chaos. Trudno. Wybrała ten, który najbardziej spodobał jej się wizualnie. Typowa kobieta, czyż nie? – Co masz na myśli? Dlaczego komedia? – zapytała z niepasującą do siebie ciekawością i wrzuciła woreczek z ziołami do ogniska.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
7 sierpnia 1958
Drżały mu dłonie.
Albo to cały świat drżał, a on tylko próbował zostać na jego powierzchni, trzymać się na w miarę prostych nogach, chociaż z każdą kolejną sekundą czuł, że ma coraz mniej siły. Coraz mniej chęci. Otwarte oczy próbował skupić na wszystkim innym, tylko nie na twarzach mijających go ludzi. Tym bardziej nie chciał ich zamykać — obawiał się tego tak samo, jak kiedyś bał się coraz pełniejszej tarczy księżyca pojawiającej się na niebie, nieuchronnie zbliżającej się do całości. Dziś jednak nie bał się tego, że zmieni się w bestię. Ostatnia doba utwierdziła go tylko w przekonaniu, że już nią był, że nigdy być nią nie przestanie.
Okrutna, głęboka wyrwa w miejscu, w którym znajdowało się kiedyś serce. Pulsujący ból na lewym boku i prawym barku, bo znów powracał do najgorszych, ale bezpiecznych nawyków. Czuł, że musi się ukarać, że musi trzymać swój ból, rozczarowanie, swą krzywdę w najsilniejszej klatce, na jakiej zbudowanie było go stać. Męka była prostym, od razu dostępnym rozwiązaniem. Wszystko, czego nauczył się z nim, co sprawiło, że przez cztery krótkie miesiące potrafił poradzić sobie bez niego — wszystko to musiało zostać wyrzucone z pamięci, spalone na stosie krzywdy. Po co się starać, jeżeli ostatecznie historia zawsze musi się powtórzyć? Jeżeli był skazany na przeżywanie tego samego w regularnie następujących interwałach? Paznokcie wbijające się w skórę, paznokcie pozostawiające krwawe pręgi, wyczerpanie nieprzespaną nocą, piekące od płaczu i prób niezamykania oczu — pod powiekami wciąż widział jego, takiego, jakim go zapamiętał; Uśmiechniętego, w złotym słońcu wieczora i błękicie poranka i nienawidził się za tą pamięć, bo to ona lała żrący, trujący eliksir na świeżą ranę — wszystko to było próbą pozostania w granicach świadomego jestestwa.
Ale z każdą mijającą sekundą myślał, że jest coraz bliżej szaleństwa.
Wciąż tylko jedno pytanie. Pytanie pojawiające się co chwilę, korona cierniowa zaciskająca się nie tylko na skroniach, ale i na gardle, kolce wbijające się w miękką tkankę serca, które pragnęło wyłącznie przestać bić, rozbić się na tysiące kawałków.
Dlaczego?
Nie mieli przecież sekretów. Wiedzieli o sobie wszystko, najbardziej palące, najbardziej intymne tajemnice i mimo wszystko byli ze sobą szczęśliwi. A może... Może tylko on był? Jasne loki przyklejały się do mokrych od łez policzków, gdy opuszczał głowę w dół. Kręciło mu się w głowie, było skrajnie niedobrze, a sytuacji nie poprawiał zapach jedzenia, tak szeroko dostępnego na Festiwalu. Od doby nie miał nic w ustach, z fałszywym uśmiechem upił tylko piwa z fermentowanym miodem ze wspólnej misy, choć wolał cisnąć nią w najbliższe drzewo. Przed gwałtownością gestu powstrzymywały go ostatnie nitki zdrowego rozsądku, myśl, że nikt inny nie jest winny, tylko on, on, on sam. Inni ludzie nie musieli przecież cierpieć, bo wśród nich znajdował się odmieniec. Nieludzka abominacja, chodząca pułapka, istnienie, nad którym nie należało się nawet pochylać, a już na pewno błędem było obdarzać go troską, czułością, zaufaniem.
Był wszak niczym innym niż dzikim psem. Psem, który głupio zaufał. Który był wierny człowiekowi oswajającego go ze światem, który zrobiłby dla niego wszystko, który w jego towarzystwie, łagodnej dłoni i spojrzeniu odnajdywał powody, by stać się bardziej ludzki, by oddać mu całą okazaną dobroć. I na co to wszystko? Po to tylko, by zostać wyrzuconym za drzwi z pomocą krótkiego listu, który nic nie wyjaśniał, który wzbudzał tylko gniew, gniew i żal, i bezkresny smutek.
Obrócił się jeszcze przez ramię. W tamtą stronę było morze, przecież wystarczyłoby tylko wejść między fale i nie zatrzymywać się. Iść tyle, ile da radę, pozwolić morzu się porwać. Tyle razy fantazjował o śmierci, nim go poznał. Kilkukrotnie stanął z nią twarzą w twarz. Fale już raz go zabrały, czemu nie miałyby zrobić tego raz jeszcze? Może... Może powinny to zrobić wtedy, w Oazie?
Śmiechy i rozmowy przechodniów dochodziły do niego jak zza szyby oddzielającej go od wszystkiego, co wokół. Wszystko zresztą zdawało mu się być dziwnie nierealne, jak iluzja znajdująca swe źródło w trudnym zaklęciu, jak omamy wywołane omamami eliksiru. Nie pasował do tego obrazka.
Drżące palce rąk splotły się ze sobą, trzask wyłamywanej kości przypominał trzask nadepniętej, suchej gałęzi, nie zwrócił niczyjej uwagi.
Tylko spomiędzy suchych, spierzchniętych warg uciekło westchnienie ulgi.
Nie mógł wrócić do morza. Nie teraz. W domu czekała mama i tata, czekał starszy brat i zwierzaki. Obiecał pani Piquet, że zrobi jej kolejną maść na oparzenia. Miał obowiązki. Nie mógł zawieść nikogo więcej. Nikogo bardziej, niż już zawiódł samego siebie. Musiał być pewny, że cokolwiek po nim zostanie — kogokolwiek zostawi za sobą — poradzi sobie bez niego. Wypełni złożone obietnice, dopnie wszystko na ostatni guzik, za kilka dni ta cała farsa z zawieszeniem broni się skończy, zło wyciągnie po nich swoje pazury.
A on nie ucieknie od swojego przeznaczenia. Wyjdzie mu naprzeciw. Śmierć zawsze znajdowała sposób na dotarcie do tych, którzy najbardziej pragnęli jej objęć.
Odbił się więc od chropowatego pnia drzewa, aby ruszyć w przeciwnym do wody kierunku. Minął kilkanaście małych ognisk otoczonych aromatem ziół — wyczuwał je znacznie lepiej niż przeciętny człowiek dzięki wyostrzonemu klątwą węchowi. I gdyby był to zupełnie inny dzień, gdyby był to każdy inny dzień przed szóstym sierpnia, uśmiechnąłby się pod nosem, zwracając uwagę na właściwości mieszanek. Ktoś, kto je tworzył, doskonale wiedział, co robi. Ale dziś nie był sobą, nie chciał sobą być. Choć gdyby zastanowił się nad tym przez moment, nie wiedział nawet, co to w ogóle znaczy "być sobą". Czy potrafił?
Biel kwiatów zwróciła jego uwagę jako pierwsza. Wyglądały pięknie w jasnym świetle księżyca i komety, czy też superbolidu, jak poprawnie nazywali to zjawisko z Louisem. Ukucnął nawet, przesuwając dłonią po delikatnych płatkach, nim zerwał kilka łodyżek. I wtedy też, w prawie perfekcyjnej ciszy dostrzegł — i usłyszał wreszcie — że wcale nie jest w tym miejscu sam.
Ze wszystkich stworzeń na całym świecie nie spodziewał się znaleźć na tej łące konia. Na chwilę podniósł nawet głowę, świeże szlaki łez spływających w dół policzków zalśniły w księżycowym świetle, gdy wpatrywał się w zwierzę tak, jakby coś podobnego widział pierwszy raz. I zamknął wreszcie oczy, na moment, spodziewając się, że gdy je otworzy, koń zniknie jak sen — ale on stał dalej, w pewnej odległości od wychudzonego młodego mężczyzny z białymi kwiatami w ręce. I dopiero teraz zauważył, że za koniem leżał przewrócony, gruby pień starego drzewa, na którym siedział ktoś znajomy.
Ktoś z nie tego świata.
— Eve? — spytał głucho, zachrypniętym głosem. Kręcone włosy i ciemniejsza karnacja by się zgadzały, ale nie widzieli się kilka miesięcy. Wystarczająco długo, by... Pojawił się ciążowy brzuch? Wzrok Olivera zsunął się z twarzy dziewczyny na brzuch właśnie, odrobinę niekulturalnie, choć na jego twarzy nie było widać nic, poza zaskoczeniem i bezgranicznym smutkiem.
Zmusił się do zrobienia kroku naprzód. Potem drugiego i kolejnego, aż wreszcie zatrzymał się przy pniu, wskazując na niego wolną dłonią.
— Mogę? Nie powinnaś... Siedzieć sama po nocy tak daleko od innych — nie ruszy się z miejsca, nim nie otrzyma jej zgody. Żeby nie sprawiać wrażenia, że zmusza ją do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, odwrócił wzrok w bok, ponownie spoglądając na konia. — Jeżeli chcesz, mogę odprowadzić cię... albo was... — oczywiście, że miał na myśli Eve i konia, a nie Eve i jej dziecko, mógłby przysiąść — W bezpieczne miejsce. Samemu w nocy tylko szuka się kłopotów — dodał po chwili, zniżając głos do szeptu. I coś w jego tonie podpowiadało, że gorzkie słowa podparte były doświadczeniem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Noc była kojąca i w miarę cicha, gdy czarodzieje zebrani na festiwalu powoli kruszyli się. Część niezmordowanie bawiła się, lecz pozostali kładli spać, by zebrać siły na kolejny dzień. Każdy zdawał się złakniony tej beztroski, chęci, aby nie zastanawiać się, co przyniosą następne godziny i poranek. Ona sama była daleko od tego, siedząc na polanie i obserwując Betty, która zaciekle skubała trawę, mimo późnej pory. Chociaż jedna z nich była tu szczęśliwa, mając otwartą przestrzeń i hektary trawy. Spojrzała ku górze, na niebo obsypane gwiazdami i rozświetlone przez księżyc oraz majaczącą nieprzerwanie kometę. Tak spędzała ostatnie dni, a raczej noce. W samotności, odnajdując się w tym bardziej, niż miałaby przy namiotach w grupie. Nie miała odwagi spojrzeć w twarz przyjaciołom, unikała jak ognia własnego męża, umykając, gdy zjawiał się w polu widzenia. Chociaż i tak wątpiła, aby zwrócił na nią uwagę. To, co się wydarzyło, dawało jej do myślenia i było kolejną w życiu nauczką. Przez miesiące chciała go zrozumieć, stać się dla niego wsparciem i być przy nim, ale może jedyne, co osiągnęła, to narzucała mu się. Może od początku wcale nie chciał jej obecności obok, ale zaciskał zęby i tolerował, gdy ciągle starała się być obok. Czy brakowało mu odwagi i zacięcia, by powiedzieć, żeby się od niego nareszcie odczepiła? Nie miała pojęcia, ale nie zamierzała już o to pytać. Poszukiwanie odpowiedzi niczego dobrego nie przynosiło, zrozumienie tylko komplikowało i rujnowało. Nie rozumiała jedynie, dlaczego mówił jej o przyjaźni, po co przekonywał ją, że się starał, skoro później zrobił, coś całkowicie innego. Zderzył ją ze ścianą, brzydką rzeczywistością i odepchnął dobitniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie wiedziała, co stanie się za kilka dni, kiedy skończy się festiwal. Nie miała pewności czy powinna wracać do Doliny i znów wchodzić w jego życie, jego codzienność. Wszystko, czego potrzebował zdawał się mieć przy przyjaciołach i swoim rodzeństwie. Chyba to był czas by pogodzić się z myślą, że była mu niepotrzebnym elementem w życiu i że w końcu jej to pokazał tak, by nawet ona pojęła.
Wypuściła powoli powietrze z płuc, gdy te ponure myśli znów zakłębiły się w głowie. Nie towarzyszyły już temu łzy, miała wrażenie, że przez pierwsze dwie noce w samotności wypłakała już cały żal i smutek. Dała upust emocjom i uczuciom, szeptem zapewniając kobyłę, że wszystko w porządku, gdy delikatne chrapy łapały materiał sukienki. Nocami, klacz zdawała się ciągle krążyć przy niej, jakby upewniała, że jest dobrze. Chociaż ona zdawała się tym zainteresowana. Skrzywiła się na tą myśl, czując, że to krzywdzące w stosunku do osób jej bliskich. Wiedziała, a może przypuszczała, że w każdej chwili mogłaby liczyć na Aishę, na Celinę, na Liddy czy na Steffena. Może nawet Marcela, chociaż ostrożność zaburzała trochę obraz przyjaciela, lecz w żaden sposób nie skreślała go.
Przemyślenia przerwała jej Betty, gdy zwabiona dźwiękiem poderwała łeb i zastrzygła uszami. Nerwowe rżenie naruszyło spokój okolicy. Odwróciła głowę, by odnaleźć źródło niepokoju zwierzęcia i zauważyła wysoką, chudą sylwetkę. Z początku obcy, szybko nabrał znajomych kształtów, budząc zaskoczenie swoją obecnością. Pewnie, że mógł tu być, to raczej oczywiste, a jednak nie spodziewała się takiego spotkania.
- Castor.- rzuciła, nie kryjąc zdziwienia.- Co ty tu... – urwała zaraz, kiedy zbliżył się i wskazał na pień. Zawahała się na moment, jakby nie do końca rozumiejąc o co pytał, jakiej zgody oczekiwał. Pokiwała zaraz głową.- Śmiało.- odparła, unosząc znów spojrzenie na jego twarz.
- Nie, nie chcę wracać do pozostałych.- zaprzeczyła od razu na jego chęć odprowadzenia jej.- Tu mi lepiej. To nie pierwsza noc, którą tu jestem.- dodała, by uspokoić go, bo wiedziała dobrze, co robi.
Wzruszyła ramionami, gdy napomknął o kłopotach.
- To bez znaczenia czy jest noc, czy dzień, jeżeli problemy mają dopaść, nie ogranicza ich pora.- stwierdziła, spuszczając wzrok na ziemię. Wpatrywała się w kępkę trawy, bo czuła się pewniej, nie krzyżując spojrzenia z rozmówcą. Po chwili ciszy przemogła się, by unieść wzrok raz jeszcze i spojrzeć na chłopaka.
- Czemu tu jesteś, a nie z innymi? – spytała, mając nadzieję, że festiwal miłości, nie był dla niego równie okrutny. Była pewna, że to ostatni festiwal na którym sama była, że żadne wspomnienie, które z niego wyciągnie, nie zachęci, by wrócić tu za rok.
Wypuściła powoli powietrze z płuc, gdy te ponure myśli znów zakłębiły się w głowie. Nie towarzyszyły już temu łzy, miała wrażenie, że przez pierwsze dwie noce w samotności wypłakała już cały żal i smutek. Dała upust emocjom i uczuciom, szeptem zapewniając kobyłę, że wszystko w porządku, gdy delikatne chrapy łapały materiał sukienki. Nocami, klacz zdawała się ciągle krążyć przy niej, jakby upewniała, że jest dobrze. Chociaż ona zdawała się tym zainteresowana. Skrzywiła się na tą myśl, czując, że to krzywdzące w stosunku do osób jej bliskich. Wiedziała, a może przypuszczała, że w każdej chwili mogłaby liczyć na Aishę, na Celinę, na Liddy czy na Steffena. Może nawet Marcela, chociaż ostrożność zaburzała trochę obraz przyjaciela, lecz w żaden sposób nie skreślała go.
Przemyślenia przerwała jej Betty, gdy zwabiona dźwiękiem poderwała łeb i zastrzygła uszami. Nerwowe rżenie naruszyło spokój okolicy. Odwróciła głowę, by odnaleźć źródło niepokoju zwierzęcia i zauważyła wysoką, chudą sylwetkę. Z początku obcy, szybko nabrał znajomych kształtów, budząc zaskoczenie swoją obecnością. Pewnie, że mógł tu być, to raczej oczywiste, a jednak nie spodziewała się takiego spotkania.
- Castor.- rzuciła, nie kryjąc zdziwienia.- Co ty tu... – urwała zaraz, kiedy zbliżył się i wskazał na pień. Zawahała się na moment, jakby nie do końca rozumiejąc o co pytał, jakiej zgody oczekiwał. Pokiwała zaraz głową.- Śmiało.- odparła, unosząc znów spojrzenie na jego twarz.
- Nie, nie chcę wracać do pozostałych.- zaprzeczyła od razu na jego chęć odprowadzenia jej.- Tu mi lepiej. To nie pierwsza noc, którą tu jestem.- dodała, by uspokoić go, bo wiedziała dobrze, co robi.
Wzruszyła ramionami, gdy napomknął o kłopotach.
- To bez znaczenia czy jest noc, czy dzień, jeżeli problemy mają dopaść, nie ogranicza ich pora.- stwierdziła, spuszczając wzrok na ziemię. Wpatrywała się w kępkę trawy, bo czuła się pewniej, nie krzyżując spojrzenia z rozmówcą. Po chwili ciszy przemogła się, by unieść wzrok raz jeszcze i spojrzeć na chłopaka.
- Czemu tu jesteś, a nie z innymi? – spytała, mając nadzieję, że festiwal miłości, nie był dla niego równie okrutny. Była pewna, że to ostatni festiwal na którym sama była, że żadne wspomnienie, które z niego wyciągnie, nie zachęci, by wrócić tu za rok.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
/ dla Lucy
- Nie, nie, nie, Cinny. Na zakochanie się od pierwszego wejrzenia, to już trochę za późno. - padło z ust Justine, kiedy zmarszczyła lekko nos, spoglądając na zielska, które zielskami były. Bo niczym innym być nie mogły. - Za długo się znamy. - podsumowała jeszcze wzruszając niemal lekceważąco ramionami. Zadarła jasne, bezchmurne spojrzenie ku twarzy blodnynki pozwalając, by kąciki ust dźwignęły jej się do góry razem unoszącymi się z zadowoleniem, niemym pytaniem, ale wyzwaniem brwiami. - Zawsze. - orzekła uśmiechając się półgębkiem. - Pytasz jakbyś mnie dziś poznała. - dodała, opadając na ziemię obok jednego z ognisk. Odchyliła ciało do tyłu, podpierając się na przed ramionach, spojrzeniem znów odnajdując towarzyszkę. - Jeszcze chwila i umrę z nudów przy wypełnianiu zaległych raportów. - jęknęła odrzucając głowę do tyłu, spoglądając na widok za sobą, który odwrócił się do góry nogami. Wyrzucając z siebie kilka słów, próbując znaleźć temat inny niż ten, który czaił się zaraz obok. Widziała go - Vincenta - w dzień rozpoczęcia festiwalu, na rytuale w trakcie którego robili te łańcuszki, wisiorki a nie - talizmany. Wzięła wdech w płuca, zaciągając się, czując roztaczającą woń wokół. - Wybrałaś to wrzucaj. - poleciła jej podciągając głowę, żeby spojrzeć na ogień który tlił się obok. Wyprostowała nogi zaplatając jedną o drugą. Biorąc wdech w płuca.
- Cóż, zacznijmy od tego, że Kerstin wstała lewą nogą. - powiedziała, przenosząc na chwilę ciało na bok, by na jednej ręce umieścić cały ciężar, kiedy drugą unosiła żeby podrapać się po czole i ściągnąć z niego kosmyk jasnych włosów. - Nie wiem o co do końca jej chodzi. Znaczy domyślam się, ale nie jestem w stanie być taką jaką ona chce. - przyznała wzruszając łagodnie ramionami. Wzruszając na tyle, na ile pozwoliła jej zajmowana pozycja. Westchnęła trochę ciężej. - Ale w końcu jakoś przebrnęłyśmy przez to plecenie wianków. Znaczy, umówmy się, zrobiłam ten wianek tylko po to, żeby mógł rozbić się o pierwszą lepszą falę, ale nawet w tym zawiodłam bo cholerstwo utrzymało się dłużej. - wywróciła oczami, opadając plecami na ziemię, układając ręce pod głową. - Kerstin wyłowił jakiś Argus. Pierwszy raz na oczy widziałam. A mój taki młodzik, wpadłam na niego kiedyś podczas akcji. W dużym skrócie, wyszło na to, że Kerrie go kojarzy. A że naprawdę wstała lewą nogą, zaczęła awanturę o tego jej cygana, co go przegniłam o złamane serca, nieodpowiedniość wyciągania wianków jak się ma żonę i eh… odechciało mi się nawet picia. - westchnęła, marszcząc na chwilę brwi - a może zachciało bardziej. - zastanowiła się, sięgając po przyniesiony dzban piwa. - Na koniec zostałam sama z Cattermolem. - uśmiechnęła się krzywo zerkając na blondynkę siedzącą obok.
- Hmm… ładnie pachnie. - pochwaliła, kiedy zapach palonych ziół rozszedł się wokół nich. Przymknęła na chwilę powieki. Nagle poczuła, że ta statyczna pozycja nie jest dla niej. Poderwała się na równe nogi. - A ty? - zapytała jej wyciągając ręce żeby się przeciągnąć. - Dawno nie gadałyśmy. - stwierdziła nagle odkrywczo spoglądając z góry na Selwyn, rozciągając usta w uśmiechu. Ciągle była wojna, ciągle była praca, zadania dla Zakonu. Niewiele pozostało w nim czasu dla nich samych.
- Nie, nie, nie, Cinny. Na zakochanie się od pierwszego wejrzenia, to już trochę za późno. - padło z ust Justine, kiedy zmarszczyła lekko nos, spoglądając na zielska, które zielskami były. Bo niczym innym być nie mogły. - Za długo się znamy. - podsumowała jeszcze wzruszając niemal lekceważąco ramionami. Zadarła jasne, bezchmurne spojrzenie ku twarzy blodnynki pozwalając, by kąciki ust dźwignęły jej się do góry razem unoszącymi się z zadowoleniem, niemym pytaniem, ale wyzwaniem brwiami. - Zawsze. - orzekła uśmiechając się półgębkiem. - Pytasz jakbyś mnie dziś poznała. - dodała, opadając na ziemię obok jednego z ognisk. Odchyliła ciało do tyłu, podpierając się na przed ramionach, spojrzeniem znów odnajdując towarzyszkę. - Jeszcze chwila i umrę z nudów przy wypełnianiu zaległych raportów. - jęknęła odrzucając głowę do tyłu, spoglądając na widok za sobą, który odwrócił się do góry nogami. Wyrzucając z siebie kilka słów, próbując znaleźć temat inny niż ten, który czaił się zaraz obok. Widziała go - Vincenta - w dzień rozpoczęcia festiwalu, na rytuale w trakcie którego robili te łańcuszki, wisiorki a nie - talizmany. Wzięła wdech w płuca, zaciągając się, czując roztaczającą woń wokół. - Wybrałaś to wrzucaj. - poleciła jej podciągając głowę, żeby spojrzeć na ogień który tlił się obok. Wyprostowała nogi zaplatając jedną o drugą. Biorąc wdech w płuca.
- Cóż, zacznijmy od tego, że Kerstin wstała lewą nogą. - powiedziała, przenosząc na chwilę ciało na bok, by na jednej ręce umieścić cały ciężar, kiedy drugą unosiła żeby podrapać się po czole i ściągnąć z niego kosmyk jasnych włosów. - Nie wiem o co do końca jej chodzi. Znaczy domyślam się, ale nie jestem w stanie być taką jaką ona chce. - przyznała wzruszając łagodnie ramionami. Wzruszając na tyle, na ile pozwoliła jej zajmowana pozycja. Westchnęła trochę ciężej. - Ale w końcu jakoś przebrnęłyśmy przez to plecenie wianków. Znaczy, umówmy się, zrobiłam ten wianek tylko po to, żeby mógł rozbić się o pierwszą lepszą falę, ale nawet w tym zawiodłam bo cholerstwo utrzymało się dłużej. - wywróciła oczami, opadając plecami na ziemię, układając ręce pod głową. - Kerstin wyłowił jakiś Argus. Pierwszy raz na oczy widziałam. A mój taki młodzik, wpadłam na niego kiedyś podczas akcji. W dużym skrócie, wyszło na to, że Kerrie go kojarzy. A że naprawdę wstała lewą nogą, zaczęła awanturę o tego jej cygana, co go przegniłam o złamane serca, nieodpowiedniość wyciągania wianków jak się ma żonę i eh… odechciało mi się nawet picia. - westchnęła, marszcząc na chwilę brwi - a może zachciało bardziej. - zastanowiła się, sięgając po przyniesiony dzban piwa. - Na koniec zostałam sama z Cattermolem. - uśmiechnęła się krzywo zerkając na blondynkę siedzącą obok.
- Hmm… ładnie pachnie. - pochwaliła, kiedy zapach palonych ziół rozszedł się wokół nich. Przymknęła na chwilę powieki. Nagle poczuła, że ta statyczna pozycja nie jest dla niej. Poderwała się na równe nogi. - A ty? - zapytała jej wyciągając ręce żeby się przeciągnąć. - Dawno nie gadałyśmy. - stwierdziła nagle odkrywczo spoglądając z góry na Selwyn, rozciągając usta w uśmiechu. Ciągle była wojna, ciągle była praca, zadania dla Zakonu. Niewiele pozostało w nim czasu dla nich samych.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gdy ciepłe promienie słońca już się schyliły ku zachodowi a niebo przybrało odcienie pomarańczy i fioletu, czarownica skierowała się ku niewielkim ogniskom, gdzie palono kadzidła, roznosząc w powietrzu rozmaitą feerię zapachów. Nie mogła przegapić takiej okazji; spodziewała się, że odnajdzie tu niezbyt popularne mieszanki, które być może natchną ją do ponownego wytwarzania swoich własnych i pozwolą rozwikłać zagadkę, czemu raz widuje ponuraka a raz nie, co było na tyle frustrujące, że nie rozmyślała już niemal o niczym innym. Ten zresztą dzisiaj się nie pojawiał, widocznie dając jej chwilę spokoju, ale dzień sam w sobie nie różnił się od pozostałych, gdy widmowy pies towarzyszył jej od rana do wieczora. Na próżno było więc szukać podobieństw, schematów, co nie było do końca pocieszające.
Każdy krok zbliżał ją do miejsca, w którym stłumione rozmowy mieszały się z zapachami korzeni i ziół. Z każdym oddechem czuła, jak ciągłe napięcie w jej ciele opada, jakby powietrze samo w sobie miało moc uspokojenia. Gdy przybyła na polanę, zobaczyła innych uczestników festiwalu, którzy skupili się wokół pomniejszych ognisk, trzymając w dłoniach kadzidła. Światło płomieni tańczyło na ich twarzach, tworząc swoistą aurę tajemniczości, z kolei sama postawiła na mieszankę, która miała przynieść jej ukojenie, dosłownie otępić, chociaż dzisiaj wyjątkowo czuła się dobrze, pierwszy raz od dawna.
Kiedy tylko wrzuciła susz w ognisko a to uwolniło zapach ziół w powietrzu, poczuła, jak wokół niej roznosi się ciężkawa woń, przyjemnie drażniąc nozdrza. Przez chwilę zapominała o wszystkim, co ją dręczyło – o przeszłości, o tkliwości gojącej się blizny, o pracy, której miała w ostatnim czasie jak na lekarstwo. To ostatnie ściągnęła zresztą na siebie na własne życzenie, skutecznie odrzucając prośby o powróżenie, czy postawienie tarota. Skupiła się na chwili obecnej, na wyważonym pomieszaniu drzewa sandałowego z dzikimi kwiatami i ostrokrzewem, na trzaskających leniwie płomieniach i ludziach wokół niej. W pewnym momencie jednak jej wzrok przyciągnęła męska sylwetka stojąca kilka kroków dalej. Jego spojrzenie skupiało się na palenisku i chociaż stał zwrócony bokiem, rozpoznała w nim chłopaka, który przeżył na bagnie to co ona. Była pewna, że zginął; że być może zginęli wszyscy ci, których widziała w chacie, nim skrzat przeteleportował ją w bezpieczne miejsce. Nie wiedziała czemu wyciągnęła taki wniosek, nie próbując odszukiwać ludzi z tamtej nocy po wydarzeniach, ale w przebłyskach pamięci widziała jak chłopak doznawał gorszych obrażeń od niej a na chatę szturmowało monstrum, które prawie wywlekło ją stamtąd za nogi jak szmacianą lalkę, wcześniej porywając dziecko. Gdy ich spojrzenia niespodziewanie się spotkały, Goshawk poczuła dziwne ukłucie; jakby wszystko znowu się w niej spięło, nastawiając się na najgorsze. Wymowne spojrzenia powoli stawały się nie do wytrzymania, a ona powtarzała sobie, że nie wierzy przecież w przypadki. Skoro trafili na siebie tutaj, to widocznie był ku temu jakiś powód i liczyła, że nie była to powtórka z wątpliwej rozrywki spoza strefy komfortu.
– Dobrze wyglądasz – odezwała się wreszcie, zastanawiając się, czy James ją rozpozna. Przeczuwała, że tak; trudno było zapomnieć twarze osób, z którymi przeżyło się równie dziką przygodę.
kadzidło numer 2
ponurak
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 01.09.23 15:29, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset