Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
dla Hanki i Theo
Festiwal Przyjaźni, hm? Przemknęło jej ironicznie przez myśl, kiedy minęła szczebioczącą parę. Zwracała spojrzenia, oczywiście, że tak. Po pierwsze, dlatego, że jej twarz wisiała na słupach w całej Anglii. Paradoksalnie, ze zdjęciem, na którym się uśmiecha. Z początku ją to irytowało - brakowało temu powagi - ale teraz, teraz uważała za zabawne to, że nawet z plakatów śmieje im się prosto w twarz. A jeśli wcześniej wydawali się nieosiągalni, tak po spotkaniu z Rosierem była już pewna - była w stanie go pokonać. Choć w tej walce, będzie musiała na szali postawić wszystko, siły rozkładały się na pół. A walka będzie szła o wszystko, albo nic i trwała do pierwszego błędu. Bo on też był w stanie ją zabić - a teraz z pewnością chciał tego bardziej niż wcześniej.
To nic, posiadanie wrogów oznaczało, że stanęło się w życiu za czymś.
Po drugie, wracając do skupionych spojrzeń mijanych przechodniów blizny na dłoniach i twarzy, ciemny tatuaż pod linią szczęki z pewnością nie były czymś, co dodawały kobiecie uroku. Czerwony, spalony letnim słońcem nos zresztą też nie. Ale nie przejmowała się tym, nie zależało jej na tym, by zaimponować komuś swoją pięknością - rolę kobiety porzuciła kiedy wyszła z domu z niebieskimi drzwiami, tylko na chwilę o tym zapominając i płacąc za to cenę horrendalnie wysoką. Straciła - a może porzuciła? - już trójkę własnych dzieci. Każde równie prawdziwe, mimo że dwa był jedynie tworem Próby przez którą przeszła.
Po trzecie, musiała wyglądać absurdalnie, kiedy szła w obu dłoniach trzymając sporych rozmiarów arbuza z wypisanym na twarzy zadowoleniem i myślą, że znana twarz czasem się przydaje, a rzadki owoc wręczy Hannah, żeby miała trochę radości, skoro nie pije teraz alkoholu.
Stawiała więc kroki, trochę kaczkowato czując coraz mocniej ciążący jej ciężar, jak rzadko mając na biodrach ciemnozieloną lekką spódnicę do łydki w którą wcisnęła białą koszulę na krótki rękaw. W pasie niezmiennie miała zapięty pas i nakładkę na nim a wzrok poszukiwał przyjaciółki bo przecież gdzieś tutaj musiała być.
Nagłe zamieszanie zwróciło jej uwagę, kilka głosów, ruchów, szeptów, wskazań. To niemożliwe, żeby… pomyślała, ale kiedy przypomniała sobie co same wyprawiały uznała że cóż, ostatecznie po prostu jej tam nie będzie. Ktoś leżał, tego jednego była pewna - a chwilę później słysząc przedzierający się głośniej głos była już pewna całkiem kto. Choć drugiego głosu nie znała - albo nie kojarzyła. W jakiś sposób zdawał się znajomy w inny całkowicie obcy. Ruszyła kaczkowato do niej, trochę szybciej, nadal siłując się z niesionym arbuzem. A rozcinajace przestrzeń puszczaj mnie zdawało się sugerować, że Wright ktoś po prostu nagabuje. Kobietę w ciąży? I nikt wokół nie raczył im pomóc? Westchnęła.
- Hannah! - bo nagłe zgięcie się przyjaciółki i docierające do niej słowa zaczynały wlewać w nią niepokój. A pierwsza myśl, która pojawiła się w jej głowie brzmiała mniej wiecej tak - że Moore ją zabije, jeśli Wright sie coś stanie. Ale Hannah jej nie widziała, skupiona na czymś innym. Przyśpieszyła jeszcze bardziej. - Hannah! - teraz się już wydarła pokonując ostatnie kilka kroków z cholernym arbuzem, który jej tylko przeszkadzał. A kiedy znalazła się obok, zacisnęła wargi, spojrzała na twarzy (nie)znajomego w pierwszej chwili całkowicie nieważną. - Weź to i się odsuń. - poleciła, podając mu arbuza i nawet nie czekając na to, czy złapie go czy nie. - Hann, co się dzieje? Oddychaj, głęboko. - zapytała jej widocznie strapiona, poszukując spojrzenie przyjaciółki. Wyciągając do niej rękę, żeby mogła się o nią wesprzeć. - W porządku? Mam go strzelić? - wypadło kolejne pytanie, kiedy ledwie zerknęła na mężczyznę obok. - Tylko nie schodź, bo Moore mnie pochowa a ja jeszcze mam trochę planów. - zaoferowała usłużnie i złożyła prośbę żartem próbując jakoś złagodzić sytuację czy niepokój, który mogła jej przyjaciółka czuć, nie próbując rozpoznać towarzyszącego jej mężczyzny - choć gdyby poświęciła temu chwilę z pewnością dałaby radę - teraz jednak jej priorytetem była Hannah, która była dla niej jak siostra, jak prawda i jak czasem porzucany rozsądek.
Skupiona na niej, nie czuła woni rozchodzącego się kadziła.
k3 na przygody Theo i Arbuza:
1 - nie zdążyłeś go odebrać więc spada ci prosto na stopę a do tego rozbija się na pół
2 - twoje palce ledwie go dotykają, więc spada i tak, ale chociaż cały jest
3 - jakoś go łapiesz
Festiwal Przyjaźni, hm? Przemknęło jej ironicznie przez myśl, kiedy minęła szczebioczącą parę. Zwracała spojrzenia, oczywiście, że tak. Po pierwsze, dlatego, że jej twarz wisiała na słupach w całej Anglii. Paradoksalnie, ze zdjęciem, na którym się uśmiecha. Z początku ją to irytowało - brakowało temu powagi - ale teraz, teraz uważała za zabawne to, że nawet z plakatów śmieje im się prosto w twarz. A jeśli wcześniej wydawali się nieosiągalni, tak po spotkaniu z Rosierem była już pewna - była w stanie go pokonać. Choć w tej walce, będzie musiała na szali postawić wszystko, siły rozkładały się na pół. A walka będzie szła o wszystko, albo nic i trwała do pierwszego błędu. Bo on też był w stanie ją zabić - a teraz z pewnością chciał tego bardziej niż wcześniej.
To nic, posiadanie wrogów oznaczało, że stanęło się w życiu za czymś.
Po drugie, wracając do skupionych spojrzeń mijanych przechodniów blizny na dłoniach i twarzy, ciemny tatuaż pod linią szczęki z pewnością nie były czymś, co dodawały kobiecie uroku. Czerwony, spalony letnim słońcem nos zresztą też nie. Ale nie przejmowała się tym, nie zależało jej na tym, by zaimponować komuś swoją pięknością - rolę kobiety porzuciła kiedy wyszła z domu z niebieskimi drzwiami, tylko na chwilę o tym zapominając i płacąc za to cenę horrendalnie wysoką. Straciła - a może porzuciła? - już trójkę własnych dzieci. Każde równie prawdziwe, mimo że dwa był jedynie tworem Próby przez którą przeszła.
Po trzecie, musiała wyglądać absurdalnie, kiedy szła w obu dłoniach trzymając sporych rozmiarów arbuza z wypisanym na twarzy zadowoleniem i myślą, że znana twarz czasem się przydaje, a rzadki owoc wręczy Hannah, żeby miała trochę radości, skoro nie pije teraz alkoholu.
Stawiała więc kroki, trochę kaczkowato czując coraz mocniej ciążący jej ciężar, jak rzadko mając na biodrach ciemnozieloną lekką spódnicę do łydki w którą wcisnęła białą koszulę na krótki rękaw. W pasie niezmiennie miała zapięty pas i nakładkę na nim a wzrok poszukiwał przyjaciółki bo przecież gdzieś tutaj musiała być.
Nagłe zamieszanie zwróciło jej uwagę, kilka głosów, ruchów, szeptów, wskazań. To niemożliwe, żeby… pomyślała, ale kiedy przypomniała sobie co same wyprawiały uznała że cóż, ostatecznie po prostu jej tam nie będzie. Ktoś leżał, tego jednego była pewna - a chwilę później słysząc przedzierający się głośniej głos była już pewna całkiem kto. Choć drugiego głosu nie znała - albo nie kojarzyła. W jakiś sposób zdawał się znajomy w inny całkowicie obcy. Ruszyła kaczkowato do niej, trochę szybciej, nadal siłując się z niesionym arbuzem. A rozcinajace przestrzeń puszczaj mnie zdawało się sugerować, że Wright ktoś po prostu nagabuje. Kobietę w ciąży? I nikt wokół nie raczył im pomóc? Westchnęła.
- Hannah! - bo nagłe zgięcie się przyjaciółki i docierające do niej słowa zaczynały wlewać w nią niepokój. A pierwsza myśl, która pojawiła się w jej głowie brzmiała mniej wiecej tak - że Moore ją zabije, jeśli Wright sie coś stanie. Ale Hannah jej nie widziała, skupiona na czymś innym. Przyśpieszyła jeszcze bardziej. - Hannah! - teraz się już wydarła pokonując ostatnie kilka kroków z cholernym arbuzem, który jej tylko przeszkadzał. A kiedy znalazła się obok, zacisnęła wargi, spojrzała na twarzy (nie)znajomego w pierwszej chwili całkowicie nieważną. - Weź to i się odsuń. - poleciła, podając mu arbuza i nawet nie czekając na to, czy złapie go czy nie. - Hann, co się dzieje? Oddychaj, głęboko. - zapytała jej widocznie strapiona, poszukując spojrzenie przyjaciółki. Wyciągając do niej rękę, żeby mogła się o nią wesprzeć. - W porządku? Mam go strzelić? - wypadło kolejne pytanie, kiedy ledwie zerknęła na mężczyznę obok. - Tylko nie schodź, bo Moore mnie pochowa a ja jeszcze mam trochę planów. - zaoferowała usłużnie i złożyła prośbę żartem próbując jakoś złagodzić sytuację czy niepokój, który mogła jej przyjaciółka czuć, nie próbując rozpoznać towarzyszącego jej mężczyzny - choć gdyby poświęciła temu chwilę z pewnością dałaby radę - teraz jednak jej priorytetem była Hannah, która była dla niej jak siostra, jak prawda i jak czasem porzucany rozsądek.
Skupiona na niej, nie czuła woni rozchodzącego się kadziła.
k3 na przygody Theo i Arbuza:
1 - nie zdążyłeś go odebrać więc spada ci prosto na stopę a do tego rozbija się na pół
2 - twoje palce ledwie go dotykają, więc spada i tak, ale chociaż cały jest
3 - jakoś go łapiesz
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Michael
Rzeczywiście przeszłość była kiedyś łatwiejsza. Prostsza. Pozbawiona dylematów. Alkohol był tańszy, fajki łatwiej było komuś skubnąć, wszyscy mieli w sobie więcej życia, wigoru, iskierki. Był śmiech, taniec, gorące noce. Z pewnego rodzaju nostalgią wracała wspomnieniami do dawnych czasów, które przecież skończyły się wcale nie tak dawno temu. Próżno jednak było szukać tej dawnej szczerości, brakowało jej wszystkiego, nawet tego nieznośnego klepania po pośladku i wołania do niej imieniem jej matki. Wszakże wszyscy wiedzieli, że zawód Rain został przekazany jej z mlekiem. Gdyby mogła cofnęła by się w czasie, może gdyby podjęte przez nią decyzje były inne, to i rzeczywistość wokół niej była by inna? Mogła sobie gdybać. Nie miało to jednak większego sensu. Natomiast spotkanie Michaela mimowolnie zmusiło ją do powrotu do wspomnień, czy tego chciała czy nie. Dawno nie widziała tych twarzy, które przez wiele lat towarzyszyły jej w porcie. I, gdzieś tam w głębi serca, cieszyła się, że kogoś takiego spotkała. Namiastka normalności. Bo to co działo się teraz, z Londynem, portem oraz nią, nie było normalne. Pozostawało mieć nadzieję, że prędzej czy później, wszystko wróci na swoje tory. Grunt, to jakoś to przetrwać.
Uśmiechnęła się lekko słysząc jego słowa. Najwyraźniej portowe towarzystwo nie potrafiło się odnaleźć w nowej rzeczywistości i ta sytuacja nie dotyczyła tylko niej. Szukanie dla siebie miejsca, to tu, to tam, sprawiało wrażenie, jakby Huxley trafiła na osobę, która tak jak i ona, nie bardzo wiedziała co ze sobą teraz zrobić. Neutralność była niewdzięczna. Sprawiała wrażenie bezpiecznej, w końcu jej ta wojna nie dotyczyła. Zawsze miała to wszystko głęboko w dupie i naturalnym dla niej było nie mieszanie się. Ale, jeśli się nie mieszasz, to jesteś zagrożeniem dla obu walczących ze sobą stron. Oni mają ludzi, w których mają oparcie. Mają pieniądze albo pomagają sobie w trudniejszych chwilach. Hux mogła co najwyżej gadać do szczurów w równie fatalnym położeniu co ona.
Alkohol przyjemnie zapiekł w gardło. Dobry, ciekawa była komu taki zwędził. Oddała butelkę lżejszą o parę łyków i wsłuchała się uważnie w słowa o Parszywym. Nie wiedziała czego się spodziewała, ale poczuła dziwne ukłucie słysząc o obiadkach, klientach i pokojach. I ponurawości miejsca pozbawionego paru barwnych, dodających lokalowi kolorów, pracowników.
- Nie mam pojęcia, nie jestem w stanie jej namierzyć – mruknęła tylko.
Nie zdziwi się, jeśli jej słowa zaskoczą mężczyznę. Kobiety były znane jako dwie siostry, z duszy co prawda bo rodziców miały inne. Zawsze razem, nierozłączne, od razu znalazły wspólny język kiedy tylko się poznały. Było pomiędzy nimi lepiej i gorzej, ale nikt kto je znał nie przypuszczał, że się rozdzielą. Tak też się stało. Bolało bardzo.
- O, już rozeznany w temacie. Stary, dobry złodziejaszek – prychnęła lekko, ale smutki gdzieś odeszły na drugi plan, kiedy zapach ziół z ogniska dostał się do jej płuc. – Prowadź, znajdź mi coś ładnego.
W sumie jej też ode chciało się siedzenia na dupie przy ognisku. Noc sprzyjała grabieżom, a może znajdą więcej alkoholu, albo coś drogiego, co uda im się potem opchnąć? Albo skończą pod drzewem? W krzakach? W jakimś rowie? Kto wie, co Michaelowi chodziło po głowie.
- Wiesz gdzie idziemy? – zapytała lekko rozbawiona. Hux może nie była zbyt dobrą złodziejką, ale skradać umiała się całkiem nieźle. Chociaż ona również na swoim koncie miała parę kradzieży, to były to raczej młodzieńcze wybryki.
Rzeczywiście przeszłość była kiedyś łatwiejsza. Prostsza. Pozbawiona dylematów. Alkohol był tańszy, fajki łatwiej było komuś skubnąć, wszyscy mieli w sobie więcej życia, wigoru, iskierki. Był śmiech, taniec, gorące noce. Z pewnego rodzaju nostalgią wracała wspomnieniami do dawnych czasów, które przecież skończyły się wcale nie tak dawno temu. Próżno jednak było szukać tej dawnej szczerości, brakowało jej wszystkiego, nawet tego nieznośnego klepania po pośladku i wołania do niej imieniem jej matki. Wszakże wszyscy wiedzieli, że zawód Rain został przekazany jej z mlekiem. Gdyby mogła cofnęła by się w czasie, może gdyby podjęte przez nią decyzje były inne, to i rzeczywistość wokół niej była by inna? Mogła sobie gdybać. Nie miało to jednak większego sensu. Natomiast spotkanie Michaela mimowolnie zmusiło ją do powrotu do wspomnień, czy tego chciała czy nie. Dawno nie widziała tych twarzy, które przez wiele lat towarzyszyły jej w porcie. I, gdzieś tam w głębi serca, cieszyła się, że kogoś takiego spotkała. Namiastka normalności. Bo to co działo się teraz, z Londynem, portem oraz nią, nie było normalne. Pozostawało mieć nadzieję, że prędzej czy później, wszystko wróci na swoje tory. Grunt, to jakoś to przetrwać.
Uśmiechnęła się lekko słysząc jego słowa. Najwyraźniej portowe towarzystwo nie potrafiło się odnaleźć w nowej rzeczywistości i ta sytuacja nie dotyczyła tylko niej. Szukanie dla siebie miejsca, to tu, to tam, sprawiało wrażenie, jakby Huxley trafiła na osobę, która tak jak i ona, nie bardzo wiedziała co ze sobą teraz zrobić. Neutralność była niewdzięczna. Sprawiała wrażenie bezpiecznej, w końcu jej ta wojna nie dotyczyła. Zawsze miała to wszystko głęboko w dupie i naturalnym dla niej było nie mieszanie się. Ale, jeśli się nie mieszasz, to jesteś zagrożeniem dla obu walczących ze sobą stron. Oni mają ludzi, w których mają oparcie. Mają pieniądze albo pomagają sobie w trudniejszych chwilach. Hux mogła co najwyżej gadać do szczurów w równie fatalnym położeniu co ona.
Alkohol przyjemnie zapiekł w gardło. Dobry, ciekawa była komu taki zwędził. Oddała butelkę lżejszą o parę łyków i wsłuchała się uważnie w słowa o Parszywym. Nie wiedziała czego się spodziewała, ale poczuła dziwne ukłucie słysząc o obiadkach, klientach i pokojach. I ponurawości miejsca pozbawionego paru barwnych, dodających lokalowi kolorów, pracowników.
- Nie mam pojęcia, nie jestem w stanie jej namierzyć – mruknęła tylko.
Nie zdziwi się, jeśli jej słowa zaskoczą mężczyznę. Kobiety były znane jako dwie siostry, z duszy co prawda bo rodziców miały inne. Zawsze razem, nierozłączne, od razu znalazły wspólny język kiedy tylko się poznały. Było pomiędzy nimi lepiej i gorzej, ale nikt kto je znał nie przypuszczał, że się rozdzielą. Tak też się stało. Bolało bardzo.
- O, już rozeznany w temacie. Stary, dobry złodziejaszek – prychnęła lekko, ale smutki gdzieś odeszły na drugi plan, kiedy zapach ziół z ogniska dostał się do jej płuc. – Prowadź, znajdź mi coś ładnego.
W sumie jej też ode chciało się siedzenia na dupie przy ognisku. Noc sprzyjała grabieżom, a może znajdą więcej alkoholu, albo coś drogiego, co uda im się potem opchnąć? Albo skończą pod drzewem? W krzakach? W jakimś rowie? Kto wie, co Michaelowi chodziło po głowie.
- Wiesz gdzie idziemy? – zapytała lekko rozbawiona. Hux może nie była zbyt dobrą złodziejką, ale skradać umiała się całkiem nieźle. Chociaż ona również na swoim koncie miała parę kradzieży, to były to raczej młodzieńcze wybryki.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się blado, słysząc pytanie o portret. Najwyraźniej Sohvi założyła - słusznie - że kupił mnóstwo słodyczy dla syna. Sprawa portretu była mniej oczywista.
-Zamówiłem, ale artysta miał... własną wizję. Przedstawił mnie przy fortepianie, choć nawet nie tknąłem klawiszy. - mruknął z rozbawieniem. -Dopiero muszę go odebrać. - westchnął, spoglądając na płomienie. Zamierzał wrócić do Londynu, znów pokazać się na uroczystościach, które obchodzili jego pacjenci i znajomi, ale ostatnia wizyta skończyła się pokusą, której nie mógł się oprzeć. Duszne korytarze Wenus, wymowny uśmiech Katii, wysoki krzyk, fioletowe siniaki i wstyd nakazujący mu zerwać jedyną łagodną relację jaką nawiązał po śmierci żony. Przez chwilę obserwował tańczące płomienie, wypatrując w nich szkarłatu i karminu i wspominając zaschniętą krew na rozszarpanych zwłokach Beatrice.
Nie mógł oderwać od nich wzroku, po śmierci wydawała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek za życia.
-Widziałaś go? Po śmierci. - zamrugał i spojrzał na Sohvi spod ciężkich powiek, odprężony stępiającym empatię dymem. -Jak zginął? - zapytał. -My musieliśmy mieć zamkniętą trumnę. - westchnął. -Mahoniową. - kolor współgrał z jej lokami.
Nie odrywał od niej wzroku, gdy zaczęła mrugać częściej. Dym wdzierał się do oczu, ale nie aż tak jak niewygodne prawdy.
-Nie wiesz. - powtórzył przeciągle, jakby liczył, że sama rozwinie temat. -Kiedyś miałem trudności z leczeniem złamań. Przypominały o zbyt wielkim bólu. - zwierzył się cicho, strategicznie wybierając opowieść, która mogłaby przełamać jej sekrety. Uniósł lekko brwi. -Feldcroft, w Szkocji? - upewnił się. -To faktycznie koniec świata. - prawie taki sam jak Rhyl, ale nawet tam dotarła wojna.
-Minął już ponad rok. - odezwał się nagle. -Ojciec przedstawił ci już kolejnych kandydatów? - zagaił, nie ubierając ciekawości w półsłówka ani zawiłości. Obydwoje pochodzili z czystokrwistych rodzin, obydwoje wiedzieli jak to działa. Samemu miał sporo swobody po śmierci rodziców, ale teściowa i tak zastanawiała się już nad macochą dla Orestesa, a on niechętnie odliczał tygodnie dzielące go od rocznicy śmierci żony.
-Zamówiłem, ale artysta miał... własną wizję. Przedstawił mnie przy fortepianie, choć nawet nie tknąłem klawiszy. - mruknął z rozbawieniem. -Dopiero muszę go odebrać. - westchnął, spoglądając na płomienie. Zamierzał wrócić do Londynu, znów pokazać się na uroczystościach, które obchodzili jego pacjenci i znajomi, ale ostatnia wizyta skończyła się pokusą, której nie mógł się oprzeć. Duszne korytarze Wenus, wymowny uśmiech Katii, wysoki krzyk, fioletowe siniaki i wstyd nakazujący mu zerwać jedyną łagodną relację jaką nawiązał po śmierci żony. Przez chwilę obserwował tańczące płomienie, wypatrując w nich szkarłatu i karminu i wspominając zaschniętą krew na rozszarpanych zwłokach Beatrice.
Nie mógł oderwać od nich wzroku, po śmierci wydawała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek za życia.
-Widziałaś go? Po śmierci. - zamrugał i spojrzał na Sohvi spod ciężkich powiek, odprężony stępiającym empatię dymem. -Jak zginął? - zapytał. -My musieliśmy mieć zamkniętą trumnę. - westchnął. -Mahoniową. - kolor współgrał z jej lokami.
Nie odrywał od niej wzroku, gdy zaczęła mrugać częściej. Dym wdzierał się do oczu, ale nie aż tak jak niewygodne prawdy.
-Nie wiesz. - powtórzył przeciągle, jakby liczył, że sama rozwinie temat. -Kiedyś miałem trudności z leczeniem złamań. Przypominały o zbyt wielkim bólu. - zwierzył się cicho, strategicznie wybierając opowieść, która mogłaby przełamać jej sekrety. Uniósł lekko brwi. -Feldcroft, w Szkocji? - upewnił się. -To faktycznie koniec świata. - prawie taki sam jak Rhyl, ale nawet tam dotarła wojna.
-Minął już ponad rok. - odezwał się nagle. -Ojciec przedstawił ci już kolejnych kandydatów? - zagaił, nie ubierając ciekawości w półsłówka ani zawiłości. Obydwoje pochodzili z czystokrwistych rodzin, obydwoje wiedzieli jak to działa. Samemu miał sporo swobody po śmierci rodziców, ale teściowa i tak zastanawiała się już nad macochą dla Orestesa, a on niechętnie odliczał tygodnie dzielące go od rocznicy śmierci żony.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
dla Oliego
Ciche zapewnienie tego, co podejrzewała, sprawiło, że kąciki jej ust uniosły się odrobinę. Lekka ulga osiadła we wnętrznościach, szybko zmieniając się w niewypowiedzianą wdzięczność. Zgubiła umiejętność swobodnego okazywania emocji, zbyt wiele razy zraniona przez człowieka, który nigdy nie powinien tego zrobić. Cierpiała na tym w takich momentach, mając przy sobie przyjaciół i znajomych, osoby, które nie odtrącały jej dla kaprysu, jakby była złem największym.
Przyglądała mu się, uważając, aby nie stać się nachalna w błądzącym po jego twarzy spojrzeniu. Patrzyła, jak jasne kosmyki delikatnie kołyszą się wokół jego twarzy, kiedy poruszył głową. Nadawało mu to dziwnej niewinności i podkreślało zmęczenie. Czuła piętrzącą się ciekawość i troskę, którą zwykła okazywać osobą, wobec których wiedziała, że może i nie skoczą jej do gardła w kolejnej sekundzie.
Wyprowadzała go z błędu łagodnie, próbując przywołać do głosu nieco pogodniejsze nuty, lecz nie miała pewności, jak to faktycznie brzmi dla niego. Liczyła, że nie odbiega mocno od tego, co zamierzała. W końcu ostatnim czego chciała to zbesztać go i pokazać, że nic nie wiedział. Romowie nie byli ludźmi, którzy chętnie o sobie opowiadali, odsłaniali każdy aspekt swojego życia. Od początku uczono ich nieufności wobec obcych, stawiając rodzinę i im podobnych na pierwszym miejscu. Miał więc prawo nie wiedzieć o czymś, spodziewać się normalności osadzonej we własnych szablonach.
- Nie, nie, nie.- zaprzeczyła szybko, wbijając w niego zaniepokojone spojrzenie.- Nie wyszedłeś na ignoranta, naprawdę.- zapewniła go, a drobna dłoń dotknęła jego ramienia.- Nie musiałeś tego wiedzieć, a teraz jedynie dowiedziałeś się czegoś nowego.- dodała, by zaraz przechylić trochę głowę.- Czy to źle? Może to nie jest najbardziej pasjonująca wiedza, ale wiesz... zawsze coś nowego.- zmieszała się trochę, bo może go to wcale nie obchodziło.
Pokiwała powoli głową, bo wcale nie zaskakiwało jej, że cyganki rzadko trafiały do szpitala.
- Tabory potrafią być różne, skrajnie od siebie odmienne, ale każdy rom przestrzega pewnych zasad i ograniczeń. Nie szukamy pomocy na zewnątrz, wśród obcych, jeżeli możemy ją dostać wewnątrz rodziny. No i to trochę nieufność, świat nie pała do romów sympatią z wzajemnością.- odparła, mając nadzieję, że trochę wyjaśniła mu, dlaczego w Mungu nie widział wielu cyganek.
Tak prędka odpowiedź, sprawia, że cała jej uwaga skupia się na chłopaku. Świat zdaje się cichnąć, gdy wszelkie dźwięki tracą na znaczeniu, podobnie, jak mrok otaczającego ich lasu. Zna ten ból, świeżą ranę, która nadal krwawi niewidoczna dla świata. Wie, jak zdradzają wtedy ruchy, jak nerwowo próbuje się rozładować to niewypowiedziane cierpienie. Dlatego, kiedy chłopak z siłą przesuwa dłoń mi po swoich kolanach i naciska na materiał spodni, bez wahania wyciąga do niego rękę. Zamyka smukłe palce na większej dłoni, by odjąć ją od nogi. Splata ich palce, zamykając jego dłoń między obiema swoimi. Chociaż słowa nie padają ponownie, tak ciemne oczy mówią wszystko i powtarzają raz jeszcze. Tak bardzo mi przykro. Nikt nie powinien tak cierpieć, a los powinien ukarać osobę, która była tego powodem. Puściła go po chwili, orientując się, że może to być równie niekomfortowe dla niego.
- Zgoda.- odparła, gotowa iść za tym, jak zamierzał się bawić. Zdawał się mieć pomysł, a ona była zwyczajnie ciekawa, co wykombinował. Zerknęła w dół, kiedy wyciągnął do niej dłoń, tą samą, którą chwilę temu zamknęła we własnych. Ujęła ją więc ponownie, brnąc w to.
- Znasz więcej takich przykładów? – spytała, bo może mógł powiedzieć jej więcej i pokazać coś, co rozbudzi podobny zachwyt.- Z każdym tygodniem, mam wrażenie, że nie wiem nic i nigdy nie wiedziałam czegokolwiek.- przyznała ze spokojem.
Propozycję gry przyjęła z milczeniem, bo taki obrót spraw nieco ją zaskoczył. Przytaknęła powoli i uśmiechnęła się do niego, gdy zdecydował się rozpocząć. Była pewna, że szybko zorientują się, jak mało o sobie wiedzieli. Rodzeństwo, kolor i jedzenie. Nie zaczął wcale łatwo, postawił poprzeczkę wyżej, niż sądziła. Zastanowiła się dłuższą chwilę, dając też chłopakowi szansę, by opanował nerwy.
- Myślę, że kłamstwem jest to, że lubisz brukselkę. Mało jest osób, które ją lubią.- stwierdziła. Nawet ona miała pewne opory przed jedzeniem brukselki, a to już coś znaczyło, gdy głód był co jakiś czas nieodłącznym elementem jej życia.- Jeżeli mam rację to... wow, nie wiedziałam, że masz tyle rodzeństwa.- dodała zaraz.
- Ale skoro moja kolej...- zawahała się na chwilę.- Jestem animagiem.- podjęła, rzucając pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.- Nie lubię polnych kwiatów, bo mam uczulenie na większość z nich. I ostatnie uwielbiam melodie grane na skrzypcach.- wypaliła, zaraz unosząc delikatnie brew.
Ciche zapewnienie tego, co podejrzewała, sprawiło, że kąciki jej ust uniosły się odrobinę. Lekka ulga osiadła we wnętrznościach, szybko zmieniając się w niewypowiedzianą wdzięczność. Zgubiła umiejętność swobodnego okazywania emocji, zbyt wiele razy zraniona przez człowieka, który nigdy nie powinien tego zrobić. Cierpiała na tym w takich momentach, mając przy sobie przyjaciół i znajomych, osoby, które nie odtrącały jej dla kaprysu, jakby była złem największym.
Przyglądała mu się, uważając, aby nie stać się nachalna w błądzącym po jego twarzy spojrzeniu. Patrzyła, jak jasne kosmyki delikatnie kołyszą się wokół jego twarzy, kiedy poruszył głową. Nadawało mu to dziwnej niewinności i podkreślało zmęczenie. Czuła piętrzącą się ciekawość i troskę, którą zwykła okazywać osobą, wobec których wiedziała, że może i nie skoczą jej do gardła w kolejnej sekundzie.
Wyprowadzała go z błędu łagodnie, próbując przywołać do głosu nieco pogodniejsze nuty, lecz nie miała pewności, jak to faktycznie brzmi dla niego. Liczyła, że nie odbiega mocno od tego, co zamierzała. W końcu ostatnim czego chciała to zbesztać go i pokazać, że nic nie wiedział. Romowie nie byli ludźmi, którzy chętnie o sobie opowiadali, odsłaniali każdy aspekt swojego życia. Od początku uczono ich nieufności wobec obcych, stawiając rodzinę i im podobnych na pierwszym miejscu. Miał więc prawo nie wiedzieć o czymś, spodziewać się normalności osadzonej we własnych szablonach.
- Nie, nie, nie.- zaprzeczyła szybko, wbijając w niego zaniepokojone spojrzenie.- Nie wyszedłeś na ignoranta, naprawdę.- zapewniła go, a drobna dłoń dotknęła jego ramienia.- Nie musiałeś tego wiedzieć, a teraz jedynie dowiedziałeś się czegoś nowego.- dodała, by zaraz przechylić trochę głowę.- Czy to źle? Może to nie jest najbardziej pasjonująca wiedza, ale wiesz... zawsze coś nowego.- zmieszała się trochę, bo może go to wcale nie obchodziło.
Pokiwała powoli głową, bo wcale nie zaskakiwało jej, że cyganki rzadko trafiały do szpitala.
- Tabory potrafią być różne, skrajnie od siebie odmienne, ale każdy rom przestrzega pewnych zasad i ograniczeń. Nie szukamy pomocy na zewnątrz, wśród obcych, jeżeli możemy ją dostać wewnątrz rodziny. No i to trochę nieufność, świat nie pała do romów sympatią z wzajemnością.- odparła, mając nadzieję, że trochę wyjaśniła mu, dlaczego w Mungu nie widział wielu cyganek.
Tak prędka odpowiedź, sprawia, że cała jej uwaga skupia się na chłopaku. Świat zdaje się cichnąć, gdy wszelkie dźwięki tracą na znaczeniu, podobnie, jak mrok otaczającego ich lasu. Zna ten ból, świeżą ranę, która nadal krwawi niewidoczna dla świata. Wie, jak zdradzają wtedy ruchy, jak nerwowo próbuje się rozładować to niewypowiedziane cierpienie. Dlatego, kiedy chłopak z siłą przesuwa dłoń mi po swoich kolanach i naciska na materiał spodni, bez wahania wyciąga do niego rękę. Zamyka smukłe palce na większej dłoni, by odjąć ją od nogi. Splata ich palce, zamykając jego dłoń między obiema swoimi. Chociaż słowa nie padają ponownie, tak ciemne oczy mówią wszystko i powtarzają raz jeszcze. Tak bardzo mi przykro. Nikt nie powinien tak cierpieć, a los powinien ukarać osobę, która była tego powodem. Puściła go po chwili, orientując się, że może to być równie niekomfortowe dla niego.
- Zgoda.- odparła, gotowa iść za tym, jak zamierzał się bawić. Zdawał się mieć pomysł, a ona była zwyczajnie ciekawa, co wykombinował. Zerknęła w dół, kiedy wyciągnął do niej dłoń, tą samą, którą chwilę temu zamknęła we własnych. Ujęła ją więc ponownie, brnąc w to.
- Znasz więcej takich przykładów? – spytała, bo może mógł powiedzieć jej więcej i pokazać coś, co rozbudzi podobny zachwyt.- Z każdym tygodniem, mam wrażenie, że nie wiem nic i nigdy nie wiedziałam czegokolwiek.- przyznała ze spokojem.
Propozycję gry przyjęła z milczeniem, bo taki obrót spraw nieco ją zaskoczył. Przytaknęła powoli i uśmiechnęła się do niego, gdy zdecydował się rozpocząć. Była pewna, że szybko zorientują się, jak mało o sobie wiedzieli. Rodzeństwo, kolor i jedzenie. Nie zaczął wcale łatwo, postawił poprzeczkę wyżej, niż sądziła. Zastanowiła się dłuższą chwilę, dając też chłopakowi szansę, by opanował nerwy.
- Myślę, że kłamstwem jest to, że lubisz brukselkę. Mało jest osób, które ją lubią.- stwierdziła. Nawet ona miała pewne opory przed jedzeniem brukselki, a to już coś znaczyło, gdy głód był co jakiś czas nieodłącznym elementem jej życia.- Jeżeli mam rację to... wow, nie wiedziałam, że masz tyle rodzeństwa.- dodała zaraz.
- Ale skoro moja kolej...- zawahała się na chwilę.- Jestem animagiem.- podjęła, rzucając pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.- Nie lubię polnych kwiatów, bo mam uczulenie na większość z nich. I ostatnie uwielbiam melodie grane na skrzypcach.- wypaliła, zaraz unosząc delikatnie brew.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rain
Niesiony wonią kojącej bergamotki stąpał pewnym krokiem ku nieznanym widmom nadciągającej przygody, być może też ku fikuśnym, przywłaszczonym w manierze bezwstydu prezentom. Dobrze przecież znała niemoralny charakter jego profesji, on równie sprawnie operował zresztą szczegółem jej zawodu. Istnieli w tej świadomości chyba z pełnią akceptacji, znosząc grzechy drugiego zręcznym machnięciem ręki i wymownym mrużeniem oczu; istnieli w tej rzeczywistości raczej osobno, choć z jednoczesnym szacunkiem względem wzajemnej parszywości życia. Tą znali aż za dobrze, jej świadectwa przenikały wszakże każdy skrawek jasnej skóry, boleśnie przypominając o swojej obecności. Wojna głodziła go na śmierć, wojna wyniszczała go do cna, wojna uczyniła zeń żałosny podmiot postępującej z wolna degradacji; zdawała się nad nim czyhać jakaś fatalistyczna siła, albo zjawa bezwzględnej kostuchy, dręczącej umysł na jawie i w snach, w obliczu występków i aktów cnoty. Walka o przetrwanie kroiła przestrzeń na paskudne fragmenty, mianując je przy tym szumnym, elokwentnie brzmiącym, choć w swej naturze istotnie hedonistycznym hasłem carpe diem. Nie myśl o jutrze, martw się tym, co dzisiaj, można by skwitować splot niechlubnej monotonii następujących po sobie dni; wszystkie wyglądały łudząco podobnie, sprowadzając się do banalnych, złodziejskich numerów, tęsknoty za obiadem i papierosem, wreszcie ― do niemego przeżywania w samotni ciasnej kawalerki. Efemerydy minionych, nieaktualnych już znajomości dobijały się niekiedy do łagodnych reminiscencji dawniejszych czasów, kojąc skazanego na niewiedzę ducha; tak też ckliwie zdawał się tęsknić nie tyle do przeszłości, co do jego osobistej normalności, pozbawionej powszedniości lęku, pozbawionej koszmaru egzystencji. Nawet ten irytujący, zdziczały wariat, dotknięty jarzmem schizofrenii sąsiad, stąpający po podłodze dlań będącej sufitem, nie majaczył już w codzienności; oręż bezkompromisowego kata zawisł bowiem nad jego karkiem, tym samym skazując na koniec jestestwa, w którym i tak przecież nie miał lekko. Nawet ten wyrachowany do cna cynik z sąsiedniej kamienicy, zalewający się w trupa w każdy z parzystych dni, nie przysypiał już drażniąco na skraju brudnego bruku; niesiony okrucieństwem samobójstwa zawisł u progu własnego salonu, pozostawiwszy po sobie zaledwie odór alkoholowego rozkładu. Zgasnął lud, wraz z nim śmierdzący trupem Londyn; tak też powoli dogasał i on, w matni narkotycznych hajów, pod ciężarem dźwiganych na plecach zbrodni, w pustym eterze obcości.
Całkiem więc znośnym było stąpać u boku jednej z niewielu ostałych, a przy tym dobrze mu znanych, portowych sylwetek; całkiem satysfakcjonującym było cieszyć się tutejszą beztroską, choćby przez krótką chwilę festiwalowej zabawy. Doskwierały jej podobne dylematy? Dręczyła ją sromotnie, jak i jego, ta kurewska neutralność? Nie znał odpowiedzi, ale nie wiedział jeszcze, czy chciał psuć nimi żywotną teraz fantazję o dziecięcej wręcz niefrasobliwości.
― Pewnych rzeczy się nie zapomina ― stwierdził żartobliwie, bez przejęcia tym, że w sprzyjającej sobie okazji być może gotowa byłaby sprzedać go za paczkę fajek. Coraz częściej nachodziła go zresztą myśl, że wilgoć i skromność więziennej celi nie były wcale taką najgorszą potencjalnością. Tam przynajmniej obowiązkiem było podstawić pod nos wodę, tam wymaganiem było wepchnąć do łap pajdę spalonego albo czerstwego chleba. ― Ładnego? Czyli nie silisz się na skromność ― skomentował, czujnie rozglądając się dookoła; za chwilę posłał jej też porozumiewawcze spojrzenie i wydusił z siebie kolejną uwagę: ― Może i słusznie. Nie będziemy odbierać ci urody jakimś badziewiem. ― Dotąd nie zwykł dostrzegać w niej obiektywnej krasy, żaden był też z niego kurtuazyjny lizus, usilnie szukający w byle gadce okazji do błahego komplementu, ale kadzidło zdawało się skutecznie zmusić go do gadania.
― Przed siebie ― odparł zwięźle, mijając niby cień coraz to kolejne statury celebrujące Lughnasadh. ― Chyba nie boisz się, że nie trafisz z powrotem do domu?
rzucam na spostrzegawczość (+30);
1-30 - nie widzę nic ciekawego
31-60 - żywność
61-80 - nagroda z festiwalowej loterii
81-90 - enigmatyczna walizka
91 i więcej - coś wartościowego i ładnie błyszczącego (biżuteria/zegarek)
Niesiony wonią kojącej bergamotki stąpał pewnym krokiem ku nieznanym widmom nadciągającej przygody, być może też ku fikuśnym, przywłaszczonym w manierze bezwstydu prezentom. Dobrze przecież znała niemoralny charakter jego profesji, on równie sprawnie operował zresztą szczegółem jej zawodu. Istnieli w tej świadomości chyba z pełnią akceptacji, znosząc grzechy drugiego zręcznym machnięciem ręki i wymownym mrużeniem oczu; istnieli w tej rzeczywistości raczej osobno, choć z jednoczesnym szacunkiem względem wzajemnej parszywości życia. Tą znali aż za dobrze, jej świadectwa przenikały wszakże każdy skrawek jasnej skóry, boleśnie przypominając o swojej obecności. Wojna głodziła go na śmierć, wojna wyniszczała go do cna, wojna uczyniła zeń żałosny podmiot postępującej z wolna degradacji; zdawała się nad nim czyhać jakaś fatalistyczna siła, albo zjawa bezwzględnej kostuchy, dręczącej umysł na jawie i w snach, w obliczu występków i aktów cnoty. Walka o przetrwanie kroiła przestrzeń na paskudne fragmenty, mianując je przy tym szumnym, elokwentnie brzmiącym, choć w swej naturze istotnie hedonistycznym hasłem carpe diem. Nie myśl o jutrze, martw się tym, co dzisiaj, można by skwitować splot niechlubnej monotonii następujących po sobie dni; wszystkie wyglądały łudząco podobnie, sprowadzając się do banalnych, złodziejskich numerów, tęsknoty za obiadem i papierosem, wreszcie ― do niemego przeżywania w samotni ciasnej kawalerki. Efemerydy minionych, nieaktualnych już znajomości dobijały się niekiedy do łagodnych reminiscencji dawniejszych czasów, kojąc skazanego na niewiedzę ducha; tak też ckliwie zdawał się tęsknić nie tyle do przeszłości, co do jego osobistej normalności, pozbawionej powszedniości lęku, pozbawionej koszmaru egzystencji. Nawet ten irytujący, zdziczały wariat, dotknięty jarzmem schizofrenii sąsiad, stąpający po podłodze dlań będącej sufitem, nie majaczył już w codzienności; oręż bezkompromisowego kata zawisł bowiem nad jego karkiem, tym samym skazując na koniec jestestwa, w którym i tak przecież nie miał lekko. Nawet ten wyrachowany do cna cynik z sąsiedniej kamienicy, zalewający się w trupa w każdy z parzystych dni, nie przysypiał już drażniąco na skraju brudnego bruku; niesiony okrucieństwem samobójstwa zawisł u progu własnego salonu, pozostawiwszy po sobie zaledwie odór alkoholowego rozkładu. Zgasnął lud, wraz z nim śmierdzący trupem Londyn; tak też powoli dogasał i on, w matni narkotycznych hajów, pod ciężarem dźwiganych na plecach zbrodni, w pustym eterze obcości.
Całkiem więc znośnym było stąpać u boku jednej z niewielu ostałych, a przy tym dobrze mu znanych, portowych sylwetek; całkiem satysfakcjonującym było cieszyć się tutejszą beztroską, choćby przez krótką chwilę festiwalowej zabawy. Doskwierały jej podobne dylematy? Dręczyła ją sromotnie, jak i jego, ta kurewska neutralność? Nie znał odpowiedzi, ale nie wiedział jeszcze, czy chciał psuć nimi żywotną teraz fantazję o dziecięcej wręcz niefrasobliwości.
― Pewnych rzeczy się nie zapomina ― stwierdził żartobliwie, bez przejęcia tym, że w sprzyjającej sobie okazji być może gotowa byłaby sprzedać go za paczkę fajek. Coraz częściej nachodziła go zresztą myśl, że wilgoć i skromność więziennej celi nie były wcale taką najgorszą potencjalnością. Tam przynajmniej obowiązkiem było podstawić pod nos wodę, tam wymaganiem było wepchnąć do łap pajdę spalonego albo czerstwego chleba. ― Ładnego? Czyli nie silisz się na skromność ― skomentował, czujnie rozglądając się dookoła; za chwilę posłał jej też porozumiewawcze spojrzenie i wydusił z siebie kolejną uwagę: ― Może i słusznie. Nie będziemy odbierać ci urody jakimś badziewiem. ― Dotąd nie zwykł dostrzegać w niej obiektywnej krasy, żaden był też z niego kurtuazyjny lizus, usilnie szukający w byle gadce okazji do błahego komplementu, ale kadzidło zdawało się skutecznie zmusić go do gadania.
― Przed siebie ― odparł zwięźle, mijając niby cień coraz to kolejne statury celebrujące Lughnasadh. ― Chyba nie boisz się, że nie trafisz z powrotem do domu?
rzucam na spostrzegawczość (+30);
1-30 - nie widzę nic ciekawego
31-60 - żywność
61-80 - nagroda z festiwalowej loterii
81-90 - enigmatyczna walizka
91 i więcej - coś wartościowego i ładnie błyszczącego (biżuteria/zegarek)
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
| Hector
Uniosła brwi ku górze, kiedy wysłuchiwała odpowiedzi Hectora o portrecie. Mimowolnie uśmiechnęła się, by zaraz też zaśmiać się krótko.
— Ciekawa wizja. Może to znak, by ją urzeczywistnić? — odparła nawet całkiem wesoło, przynajmniej na tyle, na ile była w stanie, zważywszy na ogół sytuacji. Na temat, który, chcąc nie chcąc, wciąż oscylował wokół Londynu. Podążyła na ułamek sekundy za spojrzeniem Hectora, spoglądając na płomienie, jednak jej wzrok zaraz powrócił na jego twarz. Nie potrafiła jednak wypatrzeć na niej żadnych znaków, które pozwoliłyby odgadnąć jego myśli albo chociaż to, nad czym mógł dumać, chociaż chciała. Była ciekawa, ale wiedziała lepiej, by nie wypytywać. Znali się, tak, ale nie na tyle, żeby takie pytania nie wyszły jako niegrzeczne.
Zresztą, wkrótce już nie było jej w smak jakiekolwiek zgadywanie. Chyba pobladła na nagłe pytanie Hectora i wyznanie, jakie dalej za tym szło. Miała wrażenie, że świat w jednej chwili zawirował przed jej oczami i musiała postąpić krok w bok, zupełnie jakby łapała równowagę. Nie spodziewała się. Nie chciała o tym rozmawiać. Nie była gotowa, wciąż, roztrząsać tego, co było. Zastanawiać się nad tym, jak wyglądał.
— Nie widziałam — szepnęła jednak, dłonie zaciskając na spódnicy, gdy próbowała opanować drżenie ciała. — Rodzina nie chciała… narażać mnie bardziej. — Nie po poronieniu. Nie po tym, jak świat zawalił jej się na każdy możliwy sposób. Zacisnęła wargi w wąską linię. — Ja… nie chcę o tym mówić — dodała wreszcie, z trudem wyduszając z siebie te słowa. Nie powinna była tak przyznawać się do słabości. Chciała wierzyć, że to przez kadzidło.
Odetchnęła głęboko, ciężko.
— To… ma sens — powiedziała wreszcie równie przeciągle jak on. Uniosła dłoń, rozmasowując przestrzeń między oczami, nim zaśmiała się głucho i krótko, zrezygnowana. — Tak pacjenci czują się w trakcie terapii? — zapytała, starając się nadać humorystyczny ton do swojego pytania, choć wcale do śmiechu jej nie było. — Mhm, niedaleko Hogsmeade — doprecyzowała zaraz. Koniec świata, ale nawet tam, pomimo pozornego spokoju, czuć było wojnę. Jej skutki, przede wszystkim.
Przerażało ją, że wyraźnie odczuwała różnicę w tym, jak rozmawiało jej się z Hectorem kiedyś, gdy jeszcze nie straciła gruntu pod nogami. Dopiero teraz odczuwała na sobie, jak czujny był i jak uzdrowicielska maniera przedzierała się w zadawanych przez niego pytaniach. Pokręciła z wolna głową. Temat wciąż ciężki, ale rozluźniła się lekko, chociaż minimalnie.
— Nie, jeszcze nie — odparła, przyglądając się Hectorowi uważnie. Zagryzła zaraz wargę i uciekła spojrzeniem na bok. — Chyba widzi, że nie jestem jeszcze gotowa — dodała ciszej. Taką miała nadzieję; że ojciec widział, że nie miał zamiaru nalegać, ale wciąż z tyłu głowy majaczyła myśl, że tylko się oszukiwała. Nawet nie próbowała marzyć o prawdziwej miłości. Już nie. — A ty, Hectorze? Zastanawiałeś się już co dalej? — zapytała w odwecie, chociaż w taki sposób mogąc skupić uwagę nie na niej, a na nim.
Uniosła brwi ku górze, kiedy wysłuchiwała odpowiedzi Hectora o portrecie. Mimowolnie uśmiechnęła się, by zaraz też zaśmiać się krótko.
— Ciekawa wizja. Może to znak, by ją urzeczywistnić? — odparła nawet całkiem wesoło, przynajmniej na tyle, na ile była w stanie, zważywszy na ogół sytuacji. Na temat, który, chcąc nie chcąc, wciąż oscylował wokół Londynu. Podążyła na ułamek sekundy za spojrzeniem Hectora, spoglądając na płomienie, jednak jej wzrok zaraz powrócił na jego twarz. Nie potrafiła jednak wypatrzeć na niej żadnych znaków, które pozwoliłyby odgadnąć jego myśli albo chociaż to, nad czym mógł dumać, chociaż chciała. Była ciekawa, ale wiedziała lepiej, by nie wypytywać. Znali się, tak, ale nie na tyle, żeby takie pytania nie wyszły jako niegrzeczne.
Zresztą, wkrótce już nie było jej w smak jakiekolwiek zgadywanie. Chyba pobladła na nagłe pytanie Hectora i wyznanie, jakie dalej za tym szło. Miała wrażenie, że świat w jednej chwili zawirował przed jej oczami i musiała postąpić krok w bok, zupełnie jakby łapała równowagę. Nie spodziewała się. Nie chciała o tym rozmawiać. Nie była gotowa, wciąż, roztrząsać tego, co było. Zastanawiać się nad tym, jak wyglądał.
— Nie widziałam — szepnęła jednak, dłonie zaciskając na spódnicy, gdy próbowała opanować drżenie ciała. — Rodzina nie chciała… narażać mnie bardziej. — Nie po poronieniu. Nie po tym, jak świat zawalił jej się na każdy możliwy sposób. Zacisnęła wargi w wąską linię. — Ja… nie chcę o tym mówić — dodała wreszcie, z trudem wyduszając z siebie te słowa. Nie powinna była tak przyznawać się do słabości. Chciała wierzyć, że to przez kadzidło.
Odetchnęła głęboko, ciężko.
— To… ma sens — powiedziała wreszcie równie przeciągle jak on. Uniosła dłoń, rozmasowując przestrzeń między oczami, nim zaśmiała się głucho i krótko, zrezygnowana. — Tak pacjenci czują się w trakcie terapii? — zapytała, starając się nadać humorystyczny ton do swojego pytania, choć wcale do śmiechu jej nie było. — Mhm, niedaleko Hogsmeade — doprecyzowała zaraz. Koniec świata, ale nawet tam, pomimo pozornego spokoju, czuć było wojnę. Jej skutki, przede wszystkim.
Przerażało ją, że wyraźnie odczuwała różnicę w tym, jak rozmawiało jej się z Hectorem kiedyś, gdy jeszcze nie straciła gruntu pod nogami. Dopiero teraz odczuwała na sobie, jak czujny był i jak uzdrowicielska maniera przedzierała się w zadawanych przez niego pytaniach. Pokręciła z wolna głową. Temat wciąż ciężki, ale rozluźniła się lekko, chociaż minimalnie.
— Nie, jeszcze nie — odparła, przyglądając się Hectorowi uważnie. Zagryzła zaraz wargę i uciekła spojrzeniem na bok. — Chyba widzi, że nie jestem jeszcze gotowa — dodała ciszej. Taką miała nadzieję; że ojciec widział, że nie miał zamiaru nalegać, ale wciąż z tyłu głowy majaczyła myśl, że tylko się oszukiwała. Nawet nie próbowała marzyć o prawdziwej miłości. Już nie. — A ty, Hectorze? Zastanawiałeś się już co dalej? — zapytała w odwecie, chociaż w taki sposób mogąc skupić uwagę nie na niej, a na nim.
retrouver le soleil qui nous manque, qui va brûler toutes nos peines
le soleil qui nous hante
le soleil qui nous hante
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Michael
Czy to festiwal, kadzidło czy może towarzystwo starego znajomego podziałało na nią tak pobudzająco? A może te kilka łyków alkoholu już wchłonęło się do jej krwi i rozprzestrzeniało po jej ciele, rozluźniając każdą komórkę? Trud dnia codziennego znikł, udało się na chwilę o nim zapomnieć. Zapomnieć o głodzie, prozaicznych potrzebach, które tak trudno było teraz zaspokoić. Nie myślała nawet o potrzebie fajek czy dobrego alkoholu, brakowało jedzenia. Ciężko było teraz funkcjonować w porcie. Wydawałoby się, że mieszkanie blisko doków, gdzie przybijają statki z zapasami dla całego Londynu, będzie strzałem w dziesiątkę. Ale tych statków z dnia na dzień było coraz mniej, a jeśli się pojawiały, to ze zdecydowanie mniejszą ładownością. Co bardziej obrotni, dawali radę. Ale było pełno czarodziejów, którzy mieli ogromny problem. Huxley na razie nie wiodła swojego żywota tak źle pod tym względem. Pieniądze otrzymane w ramach zaliczki za ostatnie zlecenie, nieźle ją w tym miesiącu ustawiły. Inni ich nie mieli.
Widziała na własnych oczach, jak miasto umierało wraz z ludźmi, którzy go zamieszkiwali. Uciekali, umierali lub byli wtrącani do Tower. Nie była pewna, co było gorsze. Jej dom się zmienił i odnalezienie się w nowej rzeczywistości było niemałym orzechem do zgryzienia. I tylko najtwardsi byli w stanie sobie z tym poradzić. Czy Rain należała do tej grupy? O tym z pewnością niedługo się przekona.
Podążyła za nim w ciemno. Chciała się rozerwać, potrzebowała zając swoje ciało i myśli czymś innym niż ciągłym zamartwianiem się. Patrzeniem na ludzkie tragedie. Zastanawianiem się czy starczy jej chleba i kaszy do przyszłego tygodnia. Poszła za nim, bo nie chciała oszaleć. Chciała poczuć się tak jak kiedyś, tę adrenalinę i ekscytację. Jej organizm odzwyczaił się od takich uczuć.
- Czy ja kiedyś byłam skromna? – zaśmiała się ze szczerością.
Nie otaczała się bogactwem, ale nie mogła powiedzieć, że ładnych rzeczy nie lubiła. Wszak była kobietą, a kobiety lubiły błyskotki. Może nie miała ich zbyt wiele, ale nową ładną rzeczą nie pogardzi. Zachowa ją sobie, albo sprzeda, ale tego mu przecież nie powie.
Robiła krok za krokiem. Wzrok już jej się przyzwyczaił do ciemności, gdzieś tylko z boku było widać światło pochodzące od ognisk, gdzieś ktoś się głośno śmiał, gdzieś ktoś szurał butami po ziemi. Może pijany? Wzruszyła lekko ramionami.
- Hoho, prawisz mi komplementy? Mojej urodzie? – zaczepiła go, czuć było w głosie tę nutę. Tę szczególną, specjalną, gdy zwracała się do obiektu swoich zainteresowań. – Do domu? Nie. Trafiłabym tam z zamkniętymi oczami.
Potrząsnęła delikatnie głową. Nie chciała teraz myśleć o domu. O porcie, który swoim domem nazywała. O ulicach, które były jej bliższe niż jej własna sypialnia. O ludziach, którzy byli dla niej jak, w pewnym sensie, daleka rodzina. Nie. Była tu i teraz. Festiwal lata. Błyskotki. Jej uroda. Michael kroczący przed nią. Utkwiła w nim swoje spojrzenie.
Nagle on się zatrzymał więc i ona musiała wyhamować. Zdziwiło ją to, więc niemal na niego wpadła, dotykając delikatnie jego pleców. Nie wiedziała dlaczego się zatrzymali, spojrzała więc na to co robi. Michael utkwił w czymś swoje spojrzenie, patrzył w jedną stronę. Co tam ciekawego zobaczył? Co tak bardzo przykuło jego uwagę?
Czy to festiwal, kadzidło czy może towarzystwo starego znajomego podziałało na nią tak pobudzająco? A może te kilka łyków alkoholu już wchłonęło się do jej krwi i rozprzestrzeniało po jej ciele, rozluźniając każdą komórkę? Trud dnia codziennego znikł, udało się na chwilę o nim zapomnieć. Zapomnieć o głodzie, prozaicznych potrzebach, które tak trudno było teraz zaspokoić. Nie myślała nawet o potrzebie fajek czy dobrego alkoholu, brakowało jedzenia. Ciężko było teraz funkcjonować w porcie. Wydawałoby się, że mieszkanie blisko doków, gdzie przybijają statki z zapasami dla całego Londynu, będzie strzałem w dziesiątkę. Ale tych statków z dnia na dzień było coraz mniej, a jeśli się pojawiały, to ze zdecydowanie mniejszą ładownością. Co bardziej obrotni, dawali radę. Ale było pełno czarodziejów, którzy mieli ogromny problem. Huxley na razie nie wiodła swojego żywota tak źle pod tym względem. Pieniądze otrzymane w ramach zaliczki za ostatnie zlecenie, nieźle ją w tym miesiącu ustawiły. Inni ich nie mieli.
Widziała na własnych oczach, jak miasto umierało wraz z ludźmi, którzy go zamieszkiwali. Uciekali, umierali lub byli wtrącani do Tower. Nie była pewna, co było gorsze. Jej dom się zmienił i odnalezienie się w nowej rzeczywistości było niemałym orzechem do zgryzienia. I tylko najtwardsi byli w stanie sobie z tym poradzić. Czy Rain należała do tej grupy? O tym z pewnością niedługo się przekona.
Podążyła za nim w ciemno. Chciała się rozerwać, potrzebowała zając swoje ciało i myśli czymś innym niż ciągłym zamartwianiem się. Patrzeniem na ludzkie tragedie. Zastanawianiem się czy starczy jej chleba i kaszy do przyszłego tygodnia. Poszła za nim, bo nie chciała oszaleć. Chciała poczuć się tak jak kiedyś, tę adrenalinę i ekscytację. Jej organizm odzwyczaił się od takich uczuć.
- Czy ja kiedyś byłam skromna? – zaśmiała się ze szczerością.
Nie otaczała się bogactwem, ale nie mogła powiedzieć, że ładnych rzeczy nie lubiła. Wszak była kobietą, a kobiety lubiły błyskotki. Może nie miała ich zbyt wiele, ale nową ładną rzeczą nie pogardzi. Zachowa ją sobie, albo sprzeda, ale tego mu przecież nie powie.
Robiła krok za krokiem. Wzrok już jej się przyzwyczaił do ciemności, gdzieś tylko z boku było widać światło pochodzące od ognisk, gdzieś ktoś się głośno śmiał, gdzieś ktoś szurał butami po ziemi. Może pijany? Wzruszyła lekko ramionami.
- Hoho, prawisz mi komplementy? Mojej urodzie? – zaczepiła go, czuć było w głosie tę nutę. Tę szczególną, specjalną, gdy zwracała się do obiektu swoich zainteresowań. – Do domu? Nie. Trafiłabym tam z zamkniętymi oczami.
Potrząsnęła delikatnie głową. Nie chciała teraz myśleć o domu. O porcie, który swoim domem nazywała. O ulicach, które były jej bliższe niż jej własna sypialnia. O ludziach, którzy byli dla niej jak, w pewnym sensie, daleka rodzina. Nie. Była tu i teraz. Festiwal lata. Błyskotki. Jej uroda. Michael kroczący przed nią. Utkwiła w nim swoje spojrzenie.
Nagle on się zatrzymał więc i ona musiała wyhamować. Zdziwiło ją to, więc niemal na niego wpadła, dotykając delikatnie jego pleców. Nie wiedziała dlaczego się zatrzymali, spojrzała więc na to co robi. Michael utkwił w czymś swoje spojrzenie, patrzył w jedną stronę. Co tam ciekawego zobaczył? Co tak bardzo przykuło jego uwagę?
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się z cieniem rozbawienia, wyobrażając sobie siebie nad fortepianem.
-Fortepian wydaje się skomplikowany jak na nowe hobby. - mruknął, ale nie powiedział "nie". Dom bywał bardzo cichy, może portret byłby miłą motywacją?
Nastrój prędko się zmienił, atmosfera zgęstniała. Zauważył, jak Sohvi blednie i poczuł ukłucie wyrzutów sumienia za to, że wskrzesił widmo śmierci jej męża - ale bardzo nikłe. Zbyt często odbywał takie rozmowy z pacjentami, by pozwolić sobie na współczucie, to zresztą nie przychodziło mu naturalnie. A choć Sohvi nie była jego pacjentką, to podobne nawyki trudno było pogrzebać - podobnie jak szczerą wiarę, że konfrontacja z prawdą i z własnymi emocjami może być jedynie oczyszczająca. Nie wiedział nic o poronieniu, może wtedy byłby delikatniejszy. A może to kadzidła sprawiały, że mówił zbyt wiele i zbyt prędko, bez pozostawienia jej przestrzeni na oddech?
-Rozumiem. - przytaknął i posłusznie zamilkł, spoglądając na nią z namysłem i zastanawiając się jak bardzo brutalna była to śmierć.
Jej śmiech był gorzki, ale przynajmniej wybrzmiał. Uśmiechnął się blado, z cichą ulgą. Oczywiście, że ma sens - przyznał nieskromnie, ale tylko we własnych myślach.
-A jak się czujesz, Sohvi? - zapytał, przechylając lekko głowę. -Wybacz, jeśli niekomfortowo. Zwykle nie wdycham wtedy ziół przy ognisku. - roześmiał się, cicho.
-Miło wspominam Hogsmeade. - ożywił się lekko, wspominając księgarnie i kremowe piwo. Nie był popularnym uczniem, trzymał się z wąskim gronem znajomym, ale nawet on wyczekiwał weekendowych wycieczek. -Mam nadzieję, że znalazłaś tam... - uzdrowienie -...spokój. - który znalazłaby również u rodziny, pod okiem ojca, Londyn był teraz najbezpieczniejszym miejscem w kraju i wygodnym dla kogoś o jej nazwisku. Mimo wszystko, nie mieszkała tam, nie była nawet na tamtejszym Festiwalu. Przed czym uciekasz, Sohvi?
Skinął lekko głową, z łagodnym zrozumieniem. Po tak nagłej stracie ciężko być gotowym, choć przez myśl przeszło mu, że w odróżnieniu od niego Sohvi nie ma zbyt wiele czasu. Wdowieństwo było lepsze niż staropanieństwo, ale wciąż pozostawała bezdzietna, a jej rodzina wciąż mogła wydać ją korzystnie za mąż.
-Na razie zastanawiam się, jak znieść rocznicę śmierci żony. Nie mam też nikogo, kto mógłby mnie popędzać. - przyznał. Był sierotą, rodzice nie będą suszyć mu głowy. -Nie wykluczam jednak ponowienia dawnego układu. - dopiero teraz jego brwi zmarszczyły się lekko, poprzedni układ go obrzydzał. Beatrice go obrzydzała. Ale plotki o tym, że jest na rynku matrymonialnym, mogły być korzystne - a on przecież nie wejdzie dwa razy do tej samej rzeki. Otworzył usta, mało brakowało, a podzieliłby się tą mądrością z Sohvi - ale zreflektował się, zamknął usta i zerknął w chmurę dymu.
-Chyba muszę oddalić się od ognisk, jeszcze rozboli mnie głowa. - uśmiechnął się przepraszająco. -Dobrze było cię zobaczyć, Sohvi. Powodzenia w Szkocji. - pożegnał się kurtuazyjnie, mając nadzieję, że ich spotkanie w Weymouth pozostanie tajemnicą przed jej rodziną w Londynie. Z wyrazu jego twarzy mogła wyczytać, że on zamierza solidarnie milczeć.
/zt
-Fortepian wydaje się skomplikowany jak na nowe hobby. - mruknął, ale nie powiedział "nie". Dom bywał bardzo cichy, może portret byłby miłą motywacją?
Nastrój prędko się zmienił, atmosfera zgęstniała. Zauważył, jak Sohvi blednie i poczuł ukłucie wyrzutów sumienia za to, że wskrzesił widmo śmierci jej męża - ale bardzo nikłe. Zbyt często odbywał takie rozmowy z pacjentami, by pozwolić sobie na współczucie, to zresztą nie przychodziło mu naturalnie. A choć Sohvi nie była jego pacjentką, to podobne nawyki trudno było pogrzebać - podobnie jak szczerą wiarę, że konfrontacja z prawdą i z własnymi emocjami może być jedynie oczyszczająca. Nie wiedział nic o poronieniu, może wtedy byłby delikatniejszy. A może to kadzidła sprawiały, że mówił zbyt wiele i zbyt prędko, bez pozostawienia jej przestrzeni na oddech?
-Rozumiem. - przytaknął i posłusznie zamilkł, spoglądając na nią z namysłem i zastanawiając się jak bardzo brutalna była to śmierć.
Jej śmiech był gorzki, ale przynajmniej wybrzmiał. Uśmiechnął się blado, z cichą ulgą. Oczywiście, że ma sens - przyznał nieskromnie, ale tylko we własnych myślach.
-A jak się czujesz, Sohvi? - zapytał, przechylając lekko głowę. -Wybacz, jeśli niekomfortowo. Zwykle nie wdycham wtedy ziół przy ognisku. - roześmiał się, cicho.
-Miło wspominam Hogsmeade. - ożywił się lekko, wspominając księgarnie i kremowe piwo. Nie był popularnym uczniem, trzymał się z wąskim gronem znajomym, ale nawet on wyczekiwał weekendowych wycieczek. -Mam nadzieję, że znalazłaś tam... - uzdrowienie -...spokój. - który znalazłaby również u rodziny, pod okiem ojca, Londyn był teraz najbezpieczniejszym miejscem w kraju i wygodnym dla kogoś o jej nazwisku. Mimo wszystko, nie mieszkała tam, nie była nawet na tamtejszym Festiwalu. Przed czym uciekasz, Sohvi?
Skinął lekko głową, z łagodnym zrozumieniem. Po tak nagłej stracie ciężko być gotowym, choć przez myśl przeszło mu, że w odróżnieniu od niego Sohvi nie ma zbyt wiele czasu. Wdowieństwo było lepsze niż staropanieństwo, ale wciąż pozostawała bezdzietna, a jej rodzina wciąż mogła wydać ją korzystnie za mąż.
-Na razie zastanawiam się, jak znieść rocznicę śmierci żony. Nie mam też nikogo, kto mógłby mnie popędzać. - przyznał. Był sierotą, rodzice nie będą suszyć mu głowy. -Nie wykluczam jednak ponowienia dawnego układu. - dopiero teraz jego brwi zmarszczyły się lekko, poprzedni układ go obrzydzał. Beatrice go obrzydzała. Ale plotki o tym, że jest na rynku matrymonialnym, mogły być korzystne - a on przecież nie wejdzie dwa razy do tej samej rzeki. Otworzył usta, mało brakowało, a podzieliłby się tą mądrością z Sohvi - ale zreflektował się, zamknął usta i zerknął w chmurę dymu.
-Chyba muszę oddalić się od ognisk, jeszcze rozboli mnie głowa. - uśmiechnął się przepraszająco. -Dobrze było cię zobaczyć, Sohvi. Powodzenia w Szkocji. - pożegnał się kurtuazyjnie, mając nadzieję, że ich spotkanie w Weymouth pozostanie tajemnicą przed jej rodziną w Londynie. Z wyrazu jego twarzy mogła wyczytać, że on zamierza solidarnie milczeć.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
rain
Moc znalezionej gdzieś pośród połaci trawnika gorzałki z wolna dobijała się do łba, gorsząc domagający się czegoś do zjedzenia żołądek nagłą sytością; trzeźwość odpłynęła gdzieś w odległy eter, smagając policzki naiwną beztroską istnienia. Jak dobrze było czasem tak po prostu odpuścić, jak dobrze było czasem nie myśleć o przerażającym kataklizmie niebytu. Uciekał od niego dziś, ucieknie pewnie też jutro, i pojutrze, i dnia następnego, byleby tylko wyrwać się spod ciężaru łańcuchów przebrzydłego koszmaru, byleby tylko zaznać lekkości nietypowej dla wojennej zawieruchy. Nawet oni, przebrzmiali od grzechu, naznaczeni mugolską krwią ofiar prominenci zabawiali się teraz w najlepsze; nawet oni, skurwysyni odpowiedzialni za cały ten syf, zażyczyli sobie odpocząć chwilowo od przerażających obrazów wiszącej w powietrzu śmierci. Jak dotąd cynicznie oblizywali wargi w niemym zadowoleniu, klaskając głucho na dźwięk zaciskających się na szyjach węzłów; jak dotąd ostrzyli sobie ząbki na podobne kąski, niemoralnie sycąc się widokiem i zapachem wzburzającego świadomość, brudnego i splamionego mięsa. Najwyraźniej i takie rozrywki ostatecznie stawały się uprzykrzająco nudne; najwyraźniej ekwiwalentny sadyzm uznawali za gorsząco monotonny, niegodny współistnienia z ich wielkimi umysłami. Banda uprzywilejowanych megalomanów, gotów był bezwstydnie określać mijane na londyńskich ulicach twarze; zaraz jednak przypominał sobie, że jego nikt nie wykupiłby z celi, przeciwko jego straceniu nikt nie oponowałby statecznym głosem, nikt też nie chciałby otwarcie przyznawać mu racji. Sam czyn nie był zresztą godzien poświęcenia, sam czyn nie stanowił wielkiego manifestu; pokornie opuszczał więc głowę, siląc się na skryty w źrenicach szacunek, siląc się na ostatki podporządkowania, którego szczerze przecież nie znosił. W imię wolności wybrał ulicę, port i półświatek; w imię dziwacznej zgoła suwerenności odegnał normalność życia, sczeznąc w rozpływającej się na boki degrengoladzie. Jedynym odwetem było teraz nie szczędzić ich kieszeni; jedyną zemstą za odebranie upragnionego spokoju było teraz wyciąganie łap. Po ich pieniądze, po godność, a najlepiej ― po zdegradowane do reszty, otłuszczone serca. O ile w ogóle je jeszcze posiadali.
― Postaram się więc sprostać wymaganiom... ― zaczął w poczuciu rzeczywistej misji, czujnym okiem wypatrując czegoś, co satysfakcjonująco błysnąć by mogło w okolicznym mroku. Może jakaś bransoletka, może naszyjnik, może pierścionek? W tym stanie przekonywująca okazałaby się najpewniej bodaj plastikowa podróbka, obiecany prezent winien być jednak nieco okazalszy. Niejako za punkt honoru, w pozie typowej dla zawodowego kanciarza i złodzieja, postawił sobie zatem rozejrzenie się za czymś, co cieszyć mogło oko materialistycznej sroki. Zdążył już nachapać się tu innych fantów, z tego jednego uczyni więc pozbawiony okoliczności podarek. ― Być może ― już zaraz stwierdzał enigmatycznie, posyłając jej coś na wzór nieodgadnionego, cwaniackiego uśmiechu. Rozchodzić się mogło o rzeczoną urodę, albo dostrzeżony nieopodal, odbijający blask księżyca i kaskady gwiazd kamień, wiszący na złotym wisiorku, osadzający się na czyichś dziewczęcych obojczykach. Wraz z licznym gronem tańczyła przy jednym z ognisk, obracając się majestatycznie wokół własnej osi, krańcami zwiewnej sukienki zaczepiając podrygujących obok towarzyszy. Bez zbędnej gadaniny skierował się w jej kierunku, bez silenia się na kurtuazyjne pytania chwycił ją za rękę i już zaraz kazał wirować, w rytm tutejszej melodii, w takt szumiącego w głowie bimbru i kadzidła. Uśmiechał się przy tym całkiem szczerze, jakby wcale nie uczestniczył w grze własnych pozorów, jakby wcale nie zamierzał zaraz odpiąć nikczemnie opierającego się o dekolt naszyjnika. Otwartością omamił jej umysł, zręcznym ruchem palców wkrótce zaglądał do karku, na ślepo dyrygując przy niewielkim zapięciu. W samym finale tego dramatycznego aktu prawie spieprzył robotę, tracąc panowanie nad wysmykującą się z dłoni zdobyczą, ostatecznie jednak triumfalnie pakował ją zaraz do kieszeni własnych spodni, nieznajomej dziękując bezgłośnie za hulaszczy pląs.
― I jak? Zadowolona? ― podpytywał Rain w oczekiwaniu na słowo aprobaty, gdy na powrót oddalili się od zbiorowiska.
rzut na zręczne ręce (bonus +60)
Moc znalezionej gdzieś pośród połaci trawnika gorzałki z wolna dobijała się do łba, gorsząc domagający się czegoś do zjedzenia żołądek nagłą sytością; trzeźwość odpłynęła gdzieś w odległy eter, smagając policzki naiwną beztroską istnienia. Jak dobrze było czasem tak po prostu odpuścić, jak dobrze było czasem nie myśleć o przerażającym kataklizmie niebytu. Uciekał od niego dziś, ucieknie pewnie też jutro, i pojutrze, i dnia następnego, byleby tylko wyrwać się spod ciężaru łańcuchów przebrzydłego koszmaru, byleby tylko zaznać lekkości nietypowej dla wojennej zawieruchy. Nawet oni, przebrzmiali od grzechu, naznaczeni mugolską krwią ofiar prominenci zabawiali się teraz w najlepsze; nawet oni, skurwysyni odpowiedzialni za cały ten syf, zażyczyli sobie odpocząć chwilowo od przerażających obrazów wiszącej w powietrzu śmierci. Jak dotąd cynicznie oblizywali wargi w niemym zadowoleniu, klaskając głucho na dźwięk zaciskających się na szyjach węzłów; jak dotąd ostrzyli sobie ząbki na podobne kąski, niemoralnie sycąc się widokiem i zapachem wzburzającego świadomość, brudnego i splamionego mięsa. Najwyraźniej i takie rozrywki ostatecznie stawały się uprzykrzająco nudne; najwyraźniej ekwiwalentny sadyzm uznawali za gorsząco monotonny, niegodny współistnienia z ich wielkimi umysłami. Banda uprzywilejowanych megalomanów, gotów był bezwstydnie określać mijane na londyńskich ulicach twarze; zaraz jednak przypominał sobie, że jego nikt nie wykupiłby z celi, przeciwko jego straceniu nikt nie oponowałby statecznym głosem, nikt też nie chciałby otwarcie przyznawać mu racji. Sam czyn nie był zresztą godzien poświęcenia, sam czyn nie stanowił wielkiego manifestu; pokornie opuszczał więc głowę, siląc się na skryty w źrenicach szacunek, siląc się na ostatki podporządkowania, którego szczerze przecież nie znosił. W imię wolności wybrał ulicę, port i półświatek; w imię dziwacznej zgoła suwerenności odegnał normalność życia, sczeznąc w rozpływającej się na boki degrengoladzie. Jedynym odwetem było teraz nie szczędzić ich kieszeni; jedyną zemstą za odebranie upragnionego spokoju było teraz wyciąganie łap. Po ich pieniądze, po godność, a najlepiej ― po zdegradowane do reszty, otłuszczone serca. O ile w ogóle je jeszcze posiadali.
― Postaram się więc sprostać wymaganiom... ― zaczął w poczuciu rzeczywistej misji, czujnym okiem wypatrując czegoś, co satysfakcjonująco błysnąć by mogło w okolicznym mroku. Może jakaś bransoletka, może naszyjnik, może pierścionek? W tym stanie przekonywująca okazałaby się najpewniej bodaj plastikowa podróbka, obiecany prezent winien być jednak nieco okazalszy. Niejako za punkt honoru, w pozie typowej dla zawodowego kanciarza i złodzieja, postawił sobie zatem rozejrzenie się za czymś, co cieszyć mogło oko materialistycznej sroki. Zdążył już nachapać się tu innych fantów, z tego jednego uczyni więc pozbawiony okoliczności podarek. ― Być może ― już zaraz stwierdzał enigmatycznie, posyłając jej coś na wzór nieodgadnionego, cwaniackiego uśmiechu. Rozchodzić się mogło o rzeczoną urodę, albo dostrzeżony nieopodal, odbijający blask księżyca i kaskady gwiazd kamień, wiszący na złotym wisiorku, osadzający się na czyichś dziewczęcych obojczykach. Wraz z licznym gronem tańczyła przy jednym z ognisk, obracając się majestatycznie wokół własnej osi, krańcami zwiewnej sukienki zaczepiając podrygujących obok towarzyszy. Bez zbędnej gadaniny skierował się w jej kierunku, bez silenia się na kurtuazyjne pytania chwycił ją za rękę i już zaraz kazał wirować, w rytm tutejszej melodii, w takt szumiącego w głowie bimbru i kadzidła. Uśmiechał się przy tym całkiem szczerze, jakby wcale nie uczestniczył w grze własnych pozorów, jakby wcale nie zamierzał zaraz odpiąć nikczemnie opierającego się o dekolt naszyjnika. Otwartością omamił jej umysł, zręcznym ruchem palców wkrótce zaglądał do karku, na ślepo dyrygując przy niewielkim zapięciu. W samym finale tego dramatycznego aktu prawie spieprzył robotę, tracąc panowanie nad wysmykującą się z dłoni zdobyczą, ostatecznie jednak triumfalnie pakował ją zaraz do kieszeni własnych spodni, nieznajomej dziękując bezgłośnie za hulaszczy pląs.
― I jak? Zadowolona? ― podpytywał Rain w oczekiwaniu na słowo aprobaty, gdy na powrót oddalili się od zbiorowiska.
rzut na zręczne ręce (bonus +60)
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Prawie ruszyła za nim, kiedy wyłaniał się z ciemności drzew i kroczył w kierunku ogniska i tańczących przy nim osób. Z początku nie do końca wiedziała, o co chodzi, ale nie potrzebowała długiego okresu, aby zrozumieć, co planował. Obserwowała go, gdy prosił jakąś pannę do tańca. Patrzyła niemal z zazdrością, też chciała zostać porwana do takiego tańca. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała okazję się tak wyszaleć. Kiedyś potrafiła noc w noc spędzać w towarzystwie gości Parszywego, kiedy nadarzyła się okazja, mogła stanąć na środku blatu i nie patrząc na nieprzychylne spojrzenie starej Boyle, ruszać bioderkami w rytm przygrywającej muzyki. Oczywiście, teoretycznie zawsze było już długo po zamknięciu. Delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy na wspomnienie tych chwil.
Wyciągnęła dłoń po zdobycz, kiedy tylko jej towarzysz do niej powrócił. Uważnie obejrzała wisiorek, z każdej strony dyndając nim chwilę przed swoimi oczami. Przyłożyła go sobie do klatki piersiowej. Tak, była zadowolona. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz dostała jakikolwiek prezent. Uśmiechnęła się. Szczerze.
- Zapniesz mi? – zapytała, obracając się do niego plecami.
Czekała aż mężczyzna chwyci wisiorek i zapnie go na jej szyi. Gęsia skórka pojawiła jej się na skórze. Czy dobrze będzie w nim wyglądać? Czy będzie pasować do jej karnacji, włosów? Czy będzie podkreślać kolor jej oczu? Michael zdecydowanie wywiązał się z roboty, spełnił jej oczekiwania i bardzo sobie zaplusował. Ciekawe ile jeszcze przygód dzisiejszej nocy ich czeka. Wszakże noc była cały czas jeszcze młoda. A ona nie chciała jeszcze wrócić do rzeczywistości, która była smutna, bolesna, przepełniona samotnością. Ludzie się tu dobrze bawią, zapominają o utrapieniach życia codziennego i Rain, chociaż przybyła tu w zupełnie innym celu, zaczynała dostrzegać plusy tego całego festiwalu. Panowała tu taka beztroskość, z jaką nie miała do czynienia od dobrych paru miesięcy. Za którą tęskniła. Tylko jeszcze trochę więcej alkoholu w jej żyłach by się przydało, jakaś dobra fajka i byłaby niemal jak w niebie.
- Ładnie? – zapytała, trzepocząc rzęsami.
Może lekko schudła, może policzki jej się trochę zapadły, ale nadal miała w sobie to coś. Nie straciła tej umiejętności, dzięki której potrafiła zwrócić na siebie uwagę mężczyzn. A przynajmniej taką miała nadzieję.
- Wracamy do ogniska, czy może… - zawiesiła na chwile głos, spoglądając w rozgwieżdżone niebo – czy może idziemy skubnąć jeszcze jedną butelkę z jakimś dobrym alkoholem i ukrywamy się przed światem?
W sumie nie wiedziała, na którą opcję miała ochotę bardziej. Mogła spokojnie wrócić przed ognisko. Uwielbiała ogień. Mogła wpatrywać się w niego godzinami, słuchać trzasku palącego się drewna, obserwować iskierki lecące ku górze. Ale nie miała też nic przeciwko, aby ruszyć wspólnie pomiędzy namioty, spróbować znaleźć leżącą bez opieki flaszkę i może rozłożony bezpański namiot, w którym mogliby spędzić resztę nocy. Na piciu. Rozmawianiu. I zatracaniu się w ucieczce przed całym złem, które ich ostatnio spotkało. Bo każdy potrzebował czasami oderwać się od rzeczywistości i każdy możliwy sposób był tym dobrym.
Wyciągnęła dłoń po zdobycz, kiedy tylko jej towarzysz do niej powrócił. Uważnie obejrzała wisiorek, z każdej strony dyndając nim chwilę przed swoimi oczami. Przyłożyła go sobie do klatki piersiowej. Tak, była zadowolona. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz dostała jakikolwiek prezent. Uśmiechnęła się. Szczerze.
- Zapniesz mi? – zapytała, obracając się do niego plecami.
Czekała aż mężczyzna chwyci wisiorek i zapnie go na jej szyi. Gęsia skórka pojawiła jej się na skórze. Czy dobrze będzie w nim wyglądać? Czy będzie pasować do jej karnacji, włosów? Czy będzie podkreślać kolor jej oczu? Michael zdecydowanie wywiązał się z roboty, spełnił jej oczekiwania i bardzo sobie zaplusował. Ciekawe ile jeszcze przygód dzisiejszej nocy ich czeka. Wszakże noc była cały czas jeszcze młoda. A ona nie chciała jeszcze wrócić do rzeczywistości, która była smutna, bolesna, przepełniona samotnością. Ludzie się tu dobrze bawią, zapominają o utrapieniach życia codziennego i Rain, chociaż przybyła tu w zupełnie innym celu, zaczynała dostrzegać plusy tego całego festiwalu. Panowała tu taka beztroskość, z jaką nie miała do czynienia od dobrych paru miesięcy. Za którą tęskniła. Tylko jeszcze trochę więcej alkoholu w jej żyłach by się przydało, jakaś dobra fajka i byłaby niemal jak w niebie.
- Ładnie? – zapytała, trzepocząc rzęsami.
Może lekko schudła, może policzki jej się trochę zapadły, ale nadal miała w sobie to coś. Nie straciła tej umiejętności, dzięki której potrafiła zwrócić na siebie uwagę mężczyzn. A przynajmniej taką miała nadzieję.
- Wracamy do ogniska, czy może… - zawiesiła na chwile głos, spoglądając w rozgwieżdżone niebo – czy może idziemy skubnąć jeszcze jedną butelkę z jakimś dobrym alkoholem i ukrywamy się przed światem?
W sumie nie wiedziała, na którą opcję miała ochotę bardziej. Mogła spokojnie wrócić przed ognisko. Uwielbiała ogień. Mogła wpatrywać się w niego godzinami, słuchać trzasku palącego się drewna, obserwować iskierki lecące ku górze. Ale nie miała też nic przeciwko, aby ruszyć wspólnie pomiędzy namioty, spróbować znaleźć leżącą bez opieki flaszkę i może rozłożony bezpański namiot, w którym mogliby spędzić resztę nocy. Na piciu. Rozmawianiu. I zatracaniu się w ucieczce przed całym złem, które ich ostatnio spotkało. Bo każdy potrzebował czasami oderwać się od rzeczywistości i każdy możliwy sposób był tym dobrym.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
rain
Swawola przy ognisku trwała w najlepsze, płomień tańczył wraz z nimi, żar odpryskiwał gorącem na wszystkie strony; spopielone zostały troski codzienności, spopielone zostały też przerażające widma wstrzymanej w punkcie niewiadomej wojny. Chwilowo odrodziła się tylko radość i dziecięca wręcz satysfakcja, rosnąca w zjawie rzadkiego dlań uśmiechu, spotęgowana wonią kadzidlanej bergamotki i szumiącym we krwi bimbrem. Jak niewiele trzeba było, by ziścił się prosty sen o lepszej teraźniejszości; jak niewiele trzeba było, by świat zamigotał wreszcie optymistycznym blaskiem. Bodaj na tę krótką chwilę pozwolił zawiesić się w trzeźwym błogostanie, bodaj na ten krótki moment uwierzył w oblepioną kolorami przestrzeń, wyzbywając się potrzeby przenikającego kości, złudnego haju, wyzbywając się też szarości wędrujących myśli. Wystarczyło istnieć, tak po prostu, w być może naiwnej beztrosce, że gdzieś majaczył wreszcie koniec oglądanych co rusz dramatów, że gdzieś niedaleko spoczywał kraniec doświadczanego od miesięcy absurdu. Dziś zniesione zostały podziały, dziś ludzie radowali się prostotą wymienianych w powietrzu tchnień, pozwalając sobie na wymieszanie ekstazy w społecznym kotle uśmierzającego lęk spokoju. Już za parę dni powstaną z miękkości osobistych materacy, doświadczając niestabilności leciwej pryczy; już za parę dni wisząca nad głowami kometa okaże się zwiastunką swoistej apokalipsy, istnego końca świata, w trakcie którego czystość krwi znaczyć będzie tyle co nic. Oni będą zagrożeni, ale te bogate, wyrodne skurwysyny też nie będą bezpieczne; gruzy wielkich zamczysk jeszcze mocniej obciążyć mogą karki od zawalających się ścian niedużej kawalerki, wymowna przestroga nie cisnęła się jednak na cyniczne usta, wyciągając je co najwyżej w bezczelnym uśmiechu. Takim też skwitował udaną kradzież, już zaraz zapinając cienki łańcuszek na szyi jego nowej właścicielki.
― Pasuje ci ― stwierdził stanowczo i zupełnie serio, w jasnym kamieniu wisiorka dostrzegając korespondującą z jej kolorem oczu barwę; nie znosząc sprzeciwu już zaraz bez słowa pochwycił ją za dłoń, ciągnąc ku dalszym odmętom polany. W poszukiwaniu kolejnej butelczyny do opróżnienia, stosownej muzyki do banalnej potańcówki, może też okazji do wyrzucenia z siebie ugrzęzłych w duchu żali. Gdzieś w kieszeni na pewno miał jeszcze trochę tego odurzającego ścierwa, gdzieś w zanadrzu miał też na pewno całkiem sporo energii. Do balowania, celebrowania, psychicznego i fizycznego zatracenia się w nonszalanckim niedbalstwie. O wszystko i wszystkich.
I tak snuli się razem, jeszcze przez kilka dobrych godzin ciesząc się obrazem tutejszego nieskomplikowania. I tak poczęli knuć intrygę skierowaną przeciwko całemu światu, wybudziwszy się z tej mary o smutnej, nad wyraz realnej i smętnie autentycznej jutrzence.
ztx2
Swawola przy ognisku trwała w najlepsze, płomień tańczył wraz z nimi, żar odpryskiwał gorącem na wszystkie strony; spopielone zostały troski codzienności, spopielone zostały też przerażające widma wstrzymanej w punkcie niewiadomej wojny. Chwilowo odrodziła się tylko radość i dziecięca wręcz satysfakcja, rosnąca w zjawie rzadkiego dlań uśmiechu, spotęgowana wonią kadzidlanej bergamotki i szumiącym we krwi bimbrem. Jak niewiele trzeba było, by ziścił się prosty sen o lepszej teraźniejszości; jak niewiele trzeba było, by świat zamigotał wreszcie optymistycznym blaskiem. Bodaj na tę krótką chwilę pozwolił zawiesić się w trzeźwym błogostanie, bodaj na ten krótki moment uwierzył w oblepioną kolorami przestrzeń, wyzbywając się potrzeby przenikającego kości, złudnego haju, wyzbywając się też szarości wędrujących myśli. Wystarczyło istnieć, tak po prostu, w być może naiwnej beztrosce, że gdzieś majaczył wreszcie koniec oglądanych co rusz dramatów, że gdzieś niedaleko spoczywał kraniec doświadczanego od miesięcy absurdu. Dziś zniesione zostały podziały, dziś ludzie radowali się prostotą wymienianych w powietrzu tchnień, pozwalając sobie na wymieszanie ekstazy w społecznym kotle uśmierzającego lęk spokoju. Już za parę dni powstaną z miękkości osobistych materacy, doświadczając niestabilności leciwej pryczy; już za parę dni wisząca nad głowami kometa okaże się zwiastunką swoistej apokalipsy, istnego końca świata, w trakcie którego czystość krwi znaczyć będzie tyle co nic. Oni będą zagrożeni, ale te bogate, wyrodne skurwysyny też nie będą bezpieczne; gruzy wielkich zamczysk jeszcze mocniej obciążyć mogą karki od zawalających się ścian niedużej kawalerki, wymowna przestroga nie cisnęła się jednak na cyniczne usta, wyciągając je co najwyżej w bezczelnym uśmiechu. Takim też skwitował udaną kradzież, już zaraz zapinając cienki łańcuszek na szyi jego nowej właścicielki.
― Pasuje ci ― stwierdził stanowczo i zupełnie serio, w jasnym kamieniu wisiorka dostrzegając korespondującą z jej kolorem oczu barwę; nie znosząc sprzeciwu już zaraz bez słowa pochwycił ją za dłoń, ciągnąc ku dalszym odmętom polany. W poszukiwaniu kolejnej butelczyny do opróżnienia, stosownej muzyki do banalnej potańcówki, może też okazji do wyrzucenia z siebie ugrzęzłych w duchu żali. Gdzieś w kieszeni na pewno miał jeszcze trochę tego odurzającego ścierwa, gdzieś w zanadrzu miał też na pewno całkiem sporo energii. Do balowania, celebrowania, psychicznego i fizycznego zatracenia się w nonszalanckim niedbalstwie. O wszystko i wszystkich.
I tak snuli się razem, jeszcze przez kilka dobrych godzin ciesząc się obrazem tutejszego nieskomplikowania. I tak poczęli knuć intrygę skierowaną przeciwko całemu światu, wybudziwszy się z tej mary o smutnej, nad wyraz realnej i smętnie autentycznej jutrzence.
ztx2
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| Hector
Gra na fortepianie faktycznie mogłaby wydawać się dość skomplikowaną rzeczą do opanowania jako nowe hobby, ale, po chwili zastanowienia, Hector zdążył już opanować jedną z najtrudniejszych rzeczy na tym świecie - ludzki umysł, ciało również. Fortepian wydawał się być przy tym drobnostką, przynajmniej tak sądziła.
Ale nie powiedziała tego głośno. Hector nie potrzebował jej namawiania i przekonywania w tak prozaicznej sprawie, zresztą - zaraz przecież cały jej dobry humor wyparował, zduszony ciężarem tematów, jakie wkradły się między nich. Nie miała jak wypatrzeć wyrzutów sumienia u magipsychiatry - nawet ich nie oczekiwała, tak właściwie - szczególnie, że zaraz uciekła spojrzeniem na bok. W listach łatwiej się kłamało. Łatwiej chowało się emocje, które nie powinny nigdy wyjść na światło dzienne, własne słabości. Może taka była natura psychiatrów, aura przez nich roztaczana, że takowe reakcje wychodziły mimowolnie na światło dzienne.
Albo była słaba, tak, jak mówił Ansel.
Szczęśliwie mężczyzna postanowił uszanować jej wolę i nie drążyć głębiej, przynajmniej nie w tym zakresie. Na jego kolejne słowa udało jej się wykrzesać z siebie kolejny blady uśmiech.
— Ciężko — przyznała, wracając spojrzeniem na Hectora. Ciężko przez zioła, ciężko przez wspomnienia. Niekomfortowo może też, ale nie była osobą, która powiedziałaby o tym wprost i wypominała to Hectorowi, szczególnie, że przeprosił. Kiwnęła głową na te przeprosiny i nawet parsknęła cicho w krótkim, nikłym rozbawieniu.
Jego nagłe ożywienie wybiło ją z chwilowego marazmu, tym bardziej, że Hector nie zdecydował się wypowiedzieć głośno własnych myśli.
— To moje miejsce — odparła cicho, ale z pewnością. Feldcroft było jej domem, jej miejscem na ziemi, nawet jeśli wiedziała, że z rodziną byłoby bezpieczniej. Ale wtedy nie znalazłaby ukojenia, tym bardziej, że nie potrafiła znaleźć go już teraz. Już samo wyobrażenie powrotu do domu niosło za sobą niewypowiedziane słowa matki; powinnaś ponownie wyjść za mąż, Sohvi. Nie mogła od nich uciec, wiedziała, że już lada moment zostaną wypowiedziane, ale mogła przynajmniej próbować odwlec je w czasie. Jakkolwiek.
Przykro mi cisnęło się znowu na jej usta, ale tym razem pozwoliła, by Hector wyłapał to z jej spojrzenia. Słowo układ w kontekście małżeństwa brzmiało odstręczająco, nawet jeśli prawdziwie. Ale miała nadzieję, że nawet jeśli zdecydowałby się na odnowienie układu, to odnalazłby w nim ukojenie. Ale nie zdążyła tego powiedzieć. Mrugnęła, zaskoczona nagłą chęcią odejścia mężczyzny, ale nie powstrzymywała go. Kiwnęła głową.
— Ciebie również — rzuciła w odpowiedzi, spojrzenie wlepiając w jego odchodzącą sylwetkę. — Szczęścia i spokoju, Hectorze — wyszeptała jeszcze za jego plecami, choć nie miała pewności czy słowa w ogóle do niego dotarły. Odetchnęła głęboko i powróciła spojrzeniem do ogniska, od którego sama wkrótce się oddaliła.
I ona zamierzała milczeć.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gra na fortepianie faktycznie mogłaby wydawać się dość skomplikowaną rzeczą do opanowania jako nowe hobby, ale, po chwili zastanowienia, Hector zdążył już opanować jedną z najtrudniejszych rzeczy na tym świecie - ludzki umysł, ciało również. Fortepian wydawał się być przy tym drobnostką, przynajmniej tak sądziła.
Ale nie powiedziała tego głośno. Hector nie potrzebował jej namawiania i przekonywania w tak prozaicznej sprawie, zresztą - zaraz przecież cały jej dobry humor wyparował, zduszony ciężarem tematów, jakie wkradły się między nich. Nie miała jak wypatrzeć wyrzutów sumienia u magipsychiatry - nawet ich nie oczekiwała, tak właściwie - szczególnie, że zaraz uciekła spojrzeniem na bok. W listach łatwiej się kłamało. Łatwiej chowało się emocje, które nie powinny nigdy wyjść na światło dzienne, własne słabości. Może taka była natura psychiatrów, aura przez nich roztaczana, że takowe reakcje wychodziły mimowolnie na światło dzienne.
Albo była słaba, tak, jak mówił Ansel.
Szczęśliwie mężczyzna postanowił uszanować jej wolę i nie drążyć głębiej, przynajmniej nie w tym zakresie. Na jego kolejne słowa udało jej się wykrzesać z siebie kolejny blady uśmiech.
— Ciężko — przyznała, wracając spojrzeniem na Hectora. Ciężko przez zioła, ciężko przez wspomnienia. Niekomfortowo może też, ale nie była osobą, która powiedziałaby o tym wprost i wypominała to Hectorowi, szczególnie, że przeprosił. Kiwnęła głową na te przeprosiny i nawet parsknęła cicho w krótkim, nikłym rozbawieniu.
Jego nagłe ożywienie wybiło ją z chwilowego marazmu, tym bardziej, że Hector nie zdecydował się wypowiedzieć głośno własnych myśli.
— To moje miejsce — odparła cicho, ale z pewnością. Feldcroft było jej domem, jej miejscem na ziemi, nawet jeśli wiedziała, że z rodziną byłoby bezpieczniej. Ale wtedy nie znalazłaby ukojenia, tym bardziej, że nie potrafiła znaleźć go już teraz. Już samo wyobrażenie powrotu do domu niosło za sobą niewypowiedziane słowa matki; powinnaś ponownie wyjść za mąż, Sohvi. Nie mogła od nich uciec, wiedziała, że już lada moment zostaną wypowiedziane, ale mogła przynajmniej próbować odwlec je w czasie. Jakkolwiek.
Przykro mi cisnęło się znowu na jej usta, ale tym razem pozwoliła, by Hector wyłapał to z jej spojrzenia. Słowo układ w kontekście małżeństwa brzmiało odstręczająco, nawet jeśli prawdziwie. Ale miała nadzieję, że nawet jeśli zdecydowałby się na odnowienie układu, to odnalazłby w nim ukojenie. Ale nie zdążyła tego powiedzieć. Mrugnęła, zaskoczona nagłą chęcią odejścia mężczyzny, ale nie powstrzymywała go. Kiwnęła głową.
— Ciebie również — rzuciła w odpowiedzi, spojrzenie wlepiając w jego odchodzącą sylwetkę. — Szczęścia i spokoju, Hectorze — wyszeptała jeszcze za jego plecami, choć nie miała pewności czy słowa w ogóle do niego dotarły. Odetchnęła głęboko i powróciła spojrzeniem do ogniska, od którego sama wkrótce się oddaliła.
I ona zamierzała milczeć.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
retrouver le soleil qui nous manque, qui va brûler toutes nos peines
le soleil qui nous hante
le soleil qui nous hante
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
do Iana
Przyjaciel zawołał, kiedy aparat fotograficzny wbił mu się w klatkę piersiową i Liddy czym prędzej wypuściła go z objęć.
- Aj, wybacz! - uśmiechnęła się przepraszająco, choć wciąż przeszczęśliwa ze spotkania z nim. - Na chwilę? Jak to "na chwilę"?! Nie możesz się pojawiać tylko na chwilę, kiedy są wszyscy - odparła, a zaraz potem energicznie przytaknęła głową na jego pytanie. - Wszyscy, Ian! Są: Marcel, Jim, Eve, Aisha... - wymieniała na palcach, żeby było niby łatwiej. - Neala, Ania, Steff, Finn... Celina, jeśli ją znasz i nawet Freddy! Pamiętasz Freda? - zagadnęła. - Musisz się z nimi zobaczyć przecież! Potem polecisz - dodała z przekonaniem. Przecież powrót do domu mu nie ucieknie.
I chyba został przekonany, przynajmniej Liddy tak uznała, bo usiadł na trawie obok "ich" paleniska. Zrobiła więc to samo, krzyżując nogi i streszczając mu poszczególne wydarzenia. Właściwie z każdym kolejnym przypominała sobie cztery inne, ale starała się choć trochę powściągnąć język. Przynajmniej na tyle, żeby Ian mógł od czasu do czasu wcisnąć coś od siebie.
- Nie jestem pewna... - o co poszło - ale pewnie po prostu byli agresywni i kogoś zaczepiali. Tak jak mnie i... o kurczaki, to też ci muszę powiedzieć! Czwartego dnia po wiankach też się tłukliśmy z takim jednym. Ale chłop był gigantyczny, mówię ci i totalnie niezrównoważony! Szłam sobie z Freddim i Blue przez las, bo szukaliśmy ziemniaków, co je wcześniej Steff zgubił, i chłop na nas nagle wyskakuje, chwyta za gigantyczną gałąź i zaczyna nam Blue atakować! Szczeniaczka, czaisz? Najpierw się na niego wydarliśmy, ale miał nas gdzieś, a Blue prawie od niego zerwał, więc się wkurzyłam nie na żarty i doskoczyłam do niego, żeby mu wyrwać tą gałąź i jak mi nią nie przypieprzył w twarz, Ian! Dosłownie nie do wiary! - nie wiedzieć czemu Lidka mimowolnie zaczęła chichotać. Znaczy no jak się o tym opowiadało, to brzmiało całkiem zabawnie, ale wtedy wcale im do śmiechu nie było.
- Freddy mu przywalił, zgarnęliśmy Blue i daliśmy dyla, ale dalej słyszeliśmy jego wrzaski jak wpadliśmy na Marcela... Generalnie porąbana akcja! I stwierdziliśmy, że nie możemy tak typa zostawić, bo my sobie poradziliśmy, ale mógł w każdej chwili trafić na kogoś słabszego i mu zrobić prawdziwą krzywdę, co nie - starała się spoważnieć na nowo, ale wesołość jej nie opuszczała. - No i słuchaj. I wróciliśmy tam do niego i zrobiliśmy z nim porządek, ale była jatka porządna, mówię ci - pokiwała głową na potwierdzenie swoich słów. - Generalnie ja nie wiem skąd się tu wzięło tyle pojebów... może coś dodają do tego miodu pitnego - zakończyła kręcąc z uśmiechem głową. W sumie... ale nim dobrze przemyślała swoją właśnie wysnutą teorię, Ian słusznie zauważył, że jeszcze jemu nie zrobiła zdjęcia! Momentalnie otworzyła skórzane etui, żeby wydobyć z niego aparat. I już nawet przykładała urządzenie do twarzy, kiedy stwierdził, że chce wyzwanie. A to proszę bardzo!
Liddy uśmiechnęła się chytrze.
- Ok, to stań na rękach do zdjęcia! - wypaliła pierwsze co przyszło jej na myśl. Zaraz potem przypomniała jej się kolejna historia z wianków - sławetnej ludzkiej piramidy, o czym też momentalnie zaczęła opowiadać Ianowi. O widowiskowym upadku piramidy również, choć minęło trochę czasu nim udało jej się wydusić z siebie finał tej historii, bo samo wspomnienie wywoływało w niej kolejne salwy śmiechu.
Niestety Ian nie miał na tyle czasu, żeby zdążyła mu zrelacjonować swój zakład z Nealą i wyprawę do Warwick na łowienie ryb. Musiał wracać do domu, a ona jak nikt inny wiedziała, że czekała go długa trasa. Więc choć początkowo gorąco go namawiała, żeby został choć do jutra, choć kilka kolejnych godzin, to szybko zorientowała się, że to na nic i ostatecznie odpuściła.
- Może uda ci się jeszcze zjawić? Na wyścigu może? - spróbowała więc w ten sposób, ściskając go na do widzenia (tym razem pamiętając, żeby odsunąć aparat na bok, co by im się nigdzie nie wbił). - Do zobaczenia, Ian! Sprzyjających wiatrów! - pomachała z uśmiechem do oddalającego się przyjaciela na pożegnanie.
Jeszcze przez chwilę stała w chybotliwym świetle rzucanym przez palenisko pachnące kwietnymi łąkami czując się wesoło otępiała. Do tego stopnia, że nie czuła aż takiego smutku z powodu powrotu przyjaciela do domu. Wkrótce się znów zobaczą, była o tym przekonana!
Posłała za nim ostatnie spojrzenie, po czym odwróciła się, żeby ruszyć i znaleźć... no resztę. Ale w sumie nie musiała do tego postąpić choćby kroku dalej, bo jej wzrok padł na doskonale jej znaną sylwetkę. Momentalnie rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Freddy! Ej, Freddy! - zawołała na kumpla ruszając szybko w jego stronę.
Przyjaciel zawołał, kiedy aparat fotograficzny wbił mu się w klatkę piersiową i Liddy czym prędzej wypuściła go z objęć.
- Aj, wybacz! - uśmiechnęła się przepraszająco, choć wciąż przeszczęśliwa ze spotkania z nim. - Na chwilę? Jak to "na chwilę"?! Nie możesz się pojawiać tylko na chwilę, kiedy są wszyscy - odparła, a zaraz potem energicznie przytaknęła głową na jego pytanie. - Wszyscy, Ian! Są: Marcel, Jim, Eve, Aisha... - wymieniała na palcach, żeby było niby łatwiej. - Neala, Ania, Steff, Finn... Celina, jeśli ją znasz i nawet Freddy! Pamiętasz Freda? - zagadnęła. - Musisz się z nimi zobaczyć przecież! Potem polecisz - dodała z przekonaniem. Przecież powrót do domu mu nie ucieknie.
I chyba został przekonany, przynajmniej Liddy tak uznała, bo usiadł na trawie obok "ich" paleniska. Zrobiła więc to samo, krzyżując nogi i streszczając mu poszczególne wydarzenia. Właściwie z każdym kolejnym przypominała sobie cztery inne, ale starała się choć trochę powściągnąć język. Przynajmniej na tyle, żeby Ian mógł od czasu do czasu wcisnąć coś od siebie.
- Nie jestem pewna... - o co poszło - ale pewnie po prostu byli agresywni i kogoś zaczepiali. Tak jak mnie i... o kurczaki, to też ci muszę powiedzieć! Czwartego dnia po wiankach też się tłukliśmy z takim jednym. Ale chłop był gigantyczny, mówię ci i totalnie niezrównoważony! Szłam sobie z Freddim i Blue przez las, bo szukaliśmy ziemniaków, co je wcześniej Steff zgubił, i chłop na nas nagle wyskakuje, chwyta za gigantyczną gałąź i zaczyna nam Blue atakować! Szczeniaczka, czaisz? Najpierw się na niego wydarliśmy, ale miał nas gdzieś, a Blue prawie od niego zerwał, więc się wkurzyłam nie na żarty i doskoczyłam do niego, żeby mu wyrwać tą gałąź i jak mi nią nie przypieprzył w twarz, Ian! Dosłownie nie do wiary! - nie wiedzieć czemu Lidka mimowolnie zaczęła chichotać. Znaczy no jak się o tym opowiadało, to brzmiało całkiem zabawnie, ale wtedy wcale im do śmiechu nie było.
- Freddy mu przywalił, zgarnęliśmy Blue i daliśmy dyla, ale dalej słyszeliśmy jego wrzaski jak wpadliśmy na Marcela... Generalnie porąbana akcja! I stwierdziliśmy, że nie możemy tak typa zostawić, bo my sobie poradziliśmy, ale mógł w każdej chwili trafić na kogoś słabszego i mu zrobić prawdziwą krzywdę, co nie - starała się spoważnieć na nowo, ale wesołość jej nie opuszczała. - No i słuchaj. I wróciliśmy tam do niego i zrobiliśmy z nim porządek, ale była jatka porządna, mówię ci - pokiwała głową na potwierdzenie swoich słów. - Generalnie ja nie wiem skąd się tu wzięło tyle pojebów... może coś dodają do tego miodu pitnego - zakończyła kręcąc z uśmiechem głową. W sumie... ale nim dobrze przemyślała swoją właśnie wysnutą teorię, Ian słusznie zauważył, że jeszcze jemu nie zrobiła zdjęcia! Momentalnie otworzyła skórzane etui, żeby wydobyć z niego aparat. I już nawet przykładała urządzenie do twarzy, kiedy stwierdził, że chce wyzwanie. A to proszę bardzo!
Liddy uśmiechnęła się chytrze.
- Ok, to stań na rękach do zdjęcia! - wypaliła pierwsze co przyszło jej na myśl. Zaraz potem przypomniała jej się kolejna historia z wianków - sławetnej ludzkiej piramidy, o czym też momentalnie zaczęła opowiadać Ianowi. O widowiskowym upadku piramidy również, choć minęło trochę czasu nim udało jej się wydusić z siebie finał tej historii, bo samo wspomnienie wywoływało w niej kolejne salwy śmiechu.
Niestety Ian nie miał na tyle czasu, żeby zdążyła mu zrelacjonować swój zakład z Nealą i wyprawę do Warwick na łowienie ryb. Musiał wracać do domu, a ona jak nikt inny wiedziała, że czekała go długa trasa. Więc choć początkowo gorąco go namawiała, żeby został choć do jutra, choć kilka kolejnych godzin, to szybko zorientowała się, że to na nic i ostatecznie odpuściła.
- Może uda ci się jeszcze zjawić? Na wyścigu może? - spróbowała więc w ten sposób, ściskając go na do widzenia (tym razem pamiętając, żeby odsunąć aparat na bok, co by im się nigdzie nie wbił). - Do zobaczenia, Ian! Sprzyjających wiatrów! - pomachała z uśmiechem do oddalającego się przyjaciela na pożegnanie.
Jeszcze przez chwilę stała w chybotliwym świetle rzucanym przez palenisko pachnące kwietnymi łąkami czując się wesoło otępiała. Do tego stopnia, że nie czuła aż takiego smutku z powodu powrotu przyjaciela do domu. Wkrótce się znów zobaczą, była o tym przekonana!
Posłała za nim ostatnie spojrzenie, po czym odwróciła się, żeby ruszyć i znaleźć... no resztę. Ale w sumie nie musiała do tego postąpić choćby kroku dalej, bo jej wzrok padł na doskonale jej znaną sylwetkę. Momentalnie rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Freddy! Ej, Freddy! - zawołała na kumpla ruszając szybko w jego stronę.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doszły mnie słuchy, że na jednej z polan nieopodal samego serca festiwalu, rozpalone są niewielkie ogniska, do których można wrzucać suszone zioła. Podobno był po nich niezły odlot, ale akurat o tym wspominał gość skory do przesady, dlatego nie brałem jego słów zbyt poważnie. Żaden z organizatorów by się na to nie zgodził, a przynajmniej tak mi się wydawało. Myślałem o tym, żeby skontaktować się z kimś i udać tam wspólnie, ale jeśli okazałoby się to zupełną bujdą to tylko zmarnowałbym jego czas i kazał obejść się ze smakiem, dlatego postanowiłem w pierwszej kolejności zbadać teren. Wyniuchać coś i wrócić z konkretnymi informacjami. Oczywiście – mogło się to nie okazać żadną nowością, miałem skłonność do spóźnialstwa, jednak i tak chciałem ujrzeć to na własne oczy. Samotność mi nie przeszkadzała, byłem do niej przyzwyczajony.
Pełen satysfakcji uśmiech pojawił się na mojej twarzy, kiedy rozejrzałem się po zebranych wokół płomieni grupach czarodziejów. Chwytali coś z koszy, a następnie wrzucali do paleniska, co świadczyło o ziarnie prawdy w zasłyszanych plotkach. Na nieszczęście euforia minęła tak szybko, jak się pojawiła, gdyż w mieszaninie zapachów nie wyczułem diablego ziela. No, ale po coś to jednak robili i szczerze wątpiłem, że chodziło wyłącznie o owocowe czy kwiatowe nuty. Koniecznie musiałem to sprawdzić.
Zboczyłem z dróżki, ruszyłem przed siebie i kiedy miałem już zatrzymać się przy wolnym ognisku moich uszu doszedł znajomy krzyk. Obróciłem się przez ramię i uniosłem wysoko brwi widząc Liddy, która szybko zmniejszyła dzielącą nas odległość. -Cześć! Co tutaj robisz?- uśmiechnąłem się lekko, po czym mój wzrok powędrował do wiklinowego kosza. Nachyliłem się będąc ciekaw jego zawartości i jakie było moje zdziwienie, kiedy bez większego trudu je rozpoznałem. Nic nadzwyczajnego, nic halucynogennego. Zwykłe, roślinne substancje. Niech to szlag. -Tak coś czułem, że to brednie- westchnąłem pod nosem, wyprostowałem się i chwyciłem w dłoń losową mieszankę. Od razu mogłem się domyśleć, że chodzi wyłącznie o efekty zbliżone do działania kadzideł. -Gdzie reszta? Czemu jesteś sama?- to było do niej niepodobne. Zdawała się lubić towarzystwo innych osób i w przeciwieństwie do mnie od niego nie stronić.
Nie zastanawiając się dłużej wrzuciłem mieszankę – niech się dzieje, co chce.
Pełen satysfakcji uśmiech pojawił się na mojej twarzy, kiedy rozejrzałem się po zebranych wokół płomieni grupach czarodziejów. Chwytali coś z koszy, a następnie wrzucali do paleniska, co świadczyło o ziarnie prawdy w zasłyszanych plotkach. Na nieszczęście euforia minęła tak szybko, jak się pojawiła, gdyż w mieszaninie zapachów nie wyczułem diablego ziela. No, ale po coś to jednak robili i szczerze wątpiłem, że chodziło wyłącznie o owocowe czy kwiatowe nuty. Koniecznie musiałem to sprawdzić.
Zboczyłem z dróżki, ruszyłem przed siebie i kiedy miałem już zatrzymać się przy wolnym ognisku moich uszu doszedł znajomy krzyk. Obróciłem się przez ramię i uniosłem wysoko brwi widząc Liddy, która szybko zmniejszyła dzielącą nas odległość. -Cześć! Co tutaj robisz?- uśmiechnąłem się lekko, po czym mój wzrok powędrował do wiklinowego kosza. Nachyliłem się będąc ciekaw jego zawartości i jakie było moje zdziwienie, kiedy bez większego trudu je rozpoznałem. Nic nadzwyczajnego, nic halucynogennego. Zwykłe, roślinne substancje. Niech to szlag. -Tak coś czułem, że to brednie- westchnąłem pod nosem, wyprostowałem się i chwyciłem w dłoń losową mieszankę. Od razu mogłem się domyśleć, że chodzi wyłącznie o efekty zbliżone do działania kadzideł. -Gdzie reszta? Czemu jesteś sama?- to było do niej niepodobne. Zdawała się lubić towarzystwo innych osób i w przeciwieństwie do mnie od niego nie stronić.
Nie zastanawiając się dłużej wrzuciłem mieszankę – niech się dzieje, co chce.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Ostatnio zmieniony przez Freddy Krueger dnia 19.12.23 19:34, w całości zmieniany 1 raz
Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset