23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom Bathildy Bagshot
Ogród i inne pomieszczenia domu, jeśli potrzeba
23 IX '58 Bękarty
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
I show not your face but your heart's desire
Niemożliwe. Wiedział o tym przecież wystarczająco dobrze, żeby nie trzymać się tego pomysłu. Ale o Thomasie rozmawiać nie chciał; mimo wszystko. Traktowanie go tak, jakby był martwy było czymś zupełnie innym niż uświadamianie sobie, że naprawdę mógłby nie żyć. Kiwnął głową, ale nic nie powiedział.
— Może — odparł; nigdy nie uważał siebie za brata nadopiekuńczego, zbyt pilnującego swoją siostrę, ale to nigdy nie oznaczało, że mu na niej nie zależało ani na jej bezpieczeństwie. Co zrobi Michael, nie wiedział. Miał popis jego potrzeby kontrolowania młodszej siostry dawno temu, nie miał ochoty tego oglądać po raz kolejny.
— Nieprawda — zaprzeczył, gdy wspomniałam tym, że byli pijani i znarkotyzowany i było to po nich widać. — Niby po czym — burknął poważnie, ale nie czekał na jej odpowiedź. Całowała go po szyi, więc próbował wytłumaczyć sobie, że to tylko jej sposób na degustację alkoholu. Nic więcej. Smakowało jej, wiedział, że tak. Jemu też smakowało i Marcelowi. Przełknął ślinę nim odpowiedzieć.
— Bo brzmiałyście tak jakbyście zamierzały się włóczyć po ulicy — Dolina nie była duża, miasteczko liczyło chyba jedną góra dwie ulice. Może jakieś uliczki boczne, których nie zwiedzał nigdy, nie był pewien. Ale nie wydawało mu się tu bardziej bezpiecznie niż gdzieś indziej tylko dlatego, że mieszkali tu czarodzieje. Czarodzieje też bywali potworami.
— Tak? — spytał, patrząc na nią, a potem opuścił wzrok na jej palce rozpinające ostatni guzik jego koszuli. — Mhm... Okej... — zgodził się cicho, unosząc na nią wzrok. Patrzył jej przez chwilę w oczy, nic nie mówiąc. Przyglądał jej się uważnie — twarzy, włosom. Słabemu uśmiechowi. Wydawał się taki nieco wymuszony i nieprzystępny. Grzeczny, nie tyle pełen wątpliwości, co zwyczajnie uprzejmy. Zastanawiał się, co chodziło jej po głowie, kiedy go żegnała w ten sposób. Odwrócił się i wszedł po schodach na górę, dość żwawo, ale już bez poprzedniej werwy.
— Marcel? — spytał, wołając. Wszedł do sypialni, rozglądając się za swoimi rzeczami. Szafa była pusta, więc spod łóżka wysunął torbę i wyjął z niej swoją koszulę — świeżą, jednak, poskładaną w kostkę. — Nie mam spodni, ale mam kurtkę — zawołał, wierząc, że był gdzieś w pobliżu. Słysząc lejącą się wodę z łazienki prędko doszedł do wniosku, ż to właśnie tam był i tam się udał, bez pukania wchodząc do środka. — Eve ją przepierze — założył, spoglądając na jego koszulę rzucił mu swoją. — Wszystko gra? — spytał, spoglądając na niego, spod byka. Usiadł na krawędzi wanny i sięgnął po jego koszulę, wrzucił ją do wanny i puścił wodę; szum ich zagłuszy nawet kiedy będą gadać. Do głowy przyszedł mu cwany plan, jeśli będzie miała dwie, nie domyśli się która jest czyja i ogarnie je obie, niezależnie od tego jak im nie poszła ta rozmowa, więc zsunął szelki z ramion i zaczął rozpinać własną do końca. — Jak poszło?
— Może — odparł; nigdy nie uważał siebie za brata nadopiekuńczego, zbyt pilnującego swoją siostrę, ale to nigdy nie oznaczało, że mu na niej nie zależało ani na jej bezpieczeństwie. Co zrobi Michael, nie wiedział. Miał popis jego potrzeby kontrolowania młodszej siostry dawno temu, nie miał ochoty tego oglądać po raz kolejny.
— Nieprawda — zaprzeczył, gdy wspomniałam tym, że byli pijani i znarkotyzowany i było to po nich widać. — Niby po czym — burknął poważnie, ale nie czekał na jej odpowiedź. Całowała go po szyi, więc próbował wytłumaczyć sobie, że to tylko jej sposób na degustację alkoholu. Nic więcej. Smakowało jej, wiedział, że tak. Jemu też smakowało i Marcelowi. Przełknął ślinę nim odpowiedzieć.
— Bo brzmiałyście tak jakbyście zamierzały się włóczyć po ulicy — Dolina nie była duża, miasteczko liczyło chyba jedną góra dwie ulice. Może jakieś uliczki boczne, których nie zwiedzał nigdy, nie był pewien. Ale nie wydawało mu się tu bardziej bezpiecznie niż gdzieś indziej tylko dlatego, że mieszkali tu czarodzieje. Czarodzieje też bywali potworami.
— Tak? — spytał, patrząc na nią, a potem opuścił wzrok na jej palce rozpinające ostatni guzik jego koszuli. — Mhm... Okej... — zgodził się cicho, unosząc na nią wzrok. Patrzył jej przez chwilę w oczy, nic nie mówiąc. Przyglądał jej się uważnie — twarzy, włosom. Słabemu uśmiechowi. Wydawał się taki nieco wymuszony i nieprzystępny. Grzeczny, nie tyle pełen wątpliwości, co zwyczajnie uprzejmy. Zastanawiał się, co chodziło jej po głowie, kiedy go żegnała w ten sposób. Odwrócił się i wszedł po schodach na górę, dość żwawo, ale już bez poprzedniej werwy.
— Marcel? — spytał, wołając. Wszedł do sypialni, rozglądając się za swoimi rzeczami. Szafa była pusta, więc spod łóżka wysunął torbę i wyjął z niej swoją koszulę — świeżą, jednak, poskładaną w kostkę. — Nie mam spodni, ale mam kurtkę — zawołał, wierząc, że był gdzieś w pobliżu. Słysząc lejącą się wodę z łazienki prędko doszedł do wniosku, ż to właśnie tam był i tam się udał, bez pukania wchodząc do środka. — Eve ją przepierze — założył, spoglądając na jego koszulę rzucił mu swoją. — Wszystko gra? — spytał, spoglądając na niego, spod byka. Usiadł na krawędzi wanny i sięgnął po jego koszulę, wrzucił ją do wanny i puścił wodę; szum ich zagłuszy nawet kiedy będą gadać. Do głowy przyszedł mu cwany plan, jeśli będzie miała dwie, nie domyśli się która jest czyja i ogarnie je obie, niezależnie od tego jak im nie poszła ta rozmowa, więc zsunął szelki z ramion i zaczął rozpinać własną do końca. — Jak poszło?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Może rano... — uśmiechnęła się wreszcie, słabo bo słabo, ale z wyraźną wdzięcznością skrzącą w jej oczach. Neala i tak zrobiła dzisiaj dla niej wiele, może to lepiej, że nie będą dzisiaj ćwiczyć żadnych zaklęć, zwłaszcza z dziedziny tak skomplikowanej jak uzdrawianie. Uniosła jedną rękę wyżej, chcąc odnaleźć tą należącą do Weasley, nim ścisnęła ją lekko, w niemym podziękowaniu za propozycję. Niedługo później oglądała już jej nogę, tym razem z uwagą słuchając tego, co miała do przekazania młodsza czarownica. Młodsza, a o wiele mądrzejsza od niej samej, budziła podziw w oczach przestraszonej Marii. — Nie ma sprawy, to Jim zrobił więcej. I Marcel, pomógł mi znaleźć tę... — nie nazwałaby mokrego materiału szmatką, bo była to ładna przecież poszewka, w dodatku zdobna w koraliki. Nie wiedząc, jakiego słowa mogła użyć w zamian, zamilkła po prostu, wzdychając cicho, aby wypuścić z siebie to przeklęte zmieszanie. Jeszcze Neala pomyśli, że kuca przed nią jakaś głupia dziewucha. Było jej trochę łatwiej, gdy otaczali ją wyrozumiali ludzie, dlatego na propozycję zobaczenia kryształu, przytaknęła chętnie.
Słysząc głos zjawiającej się obok nich Eve, Maria usiadła na ziemi, obracając się tak, aby teraz twarz mieć zwróconą w kierunku Kerstin i Eve właśnie, zajmując miejsce tuż obok Neali.
— Nela mówi, że wszystko w porządku — przekazała młodej matce, choć dalej wzrok skupiony miała na oparzeniu. Gdyby miała więcej odwagi i nie czuła, że nadciągają nad nich ciemne chmury, spytałaby Eve, czy wszystko w porządku z Marcelem. Bo nie wyglądał, jakby tak było. O czym rozmawiali, co doprowadziło go do takiego stanu? Jeszcze przed tym, jak zniknęli w środku domu, był taki radosny i wesoły, dumny ze współdzielonej z Jimem przygody. Gdy odnalazła go w salonie, wydawało jej się, że jego nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Słysząc głos zjawiającej się obok nich Eve, Maria usiadła na ziemi, obracając się tak, aby teraz twarz mieć zwróconą w kierunku Kerstin i Eve właśnie, zajmując miejsce tuż obok Neali.
— Nela mówi, że wszystko w porządku — przekazała młodej matce, choć dalej wzrok skupiony miała na oparzeniu. Gdyby miała więcej odwagi i nie czuła, że nadciągają nad nich ciemne chmury, spytałaby Eve, czy wszystko w porządku z Marcelem. Bo nie wyglądał, jakby tak było. O czym rozmawiali, co doprowadziło go do takiego stanu? Jeszcze przed tym, jak zniknęli w środku domu, był taki radosny i wesoły, dumny ze współdzielonej z Jimem przygody. Gdy odnalazła go w salonie, wydawało jej się, że jego nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Spojrzała na niego z lekko uniesioną brwią, kiedy najwyraźniej nie wierzył jej, że widać było po nich. Pokręciła powoli głową, naprawdę myślał, że okłamałaby go? Po co.
- Spójrz w lustro, Jimmy.- poleciła jedynie. Był najlepszym przykładem i potwierdzeniem, że widać było wszystkie przyjęte dziś używki. Skoro wątpił w jej ocenę, najpewniej nie uwierzyłby też, gdyby powiedziała mu po czym. Może, gdy zobaczy swoje odbicie, dotrze do niego, jak to faktycznie wyglądało.
- Nie, chciałam ją co najwyżej odprowadzić parę kroków od domu. Gdybyśmy poszły gdzieś w Dolinę, jej brat trafiłby tu i nie znalazł jej, a przecież nie o to chodzi.- wyjaśniła mu, bo mógł o to dopytać wcześniej, zamiast ochrzaniać ją przy wszystkich za pomysł. Powinna już dawno przywyknąć, że ludzie nawet ci najbliżsi sercu oceniali jej zamiary po paru słowach, czasami po jednym, bo mogli. Patrzyła na niego z uwagą, gdy się zgodził. Uśmiech nie stał się mocniejszy, ale oczy pojaśniały, nabierając trochę pogodności. Niewiele, ale zawsze coś. Miała nadzieję, że dotrzyma swej zgody, da jej chwilę skupienia myśli na czymś przyjemniejszym i zapomnienie, że kolejny raz dostała bolesną nauczkę, skarcona jak szczeniak.
Stojąc przy dziewczynach, spoglądała na Marysię.
- To dobrze, starczy już chyba nieszczęść, jak na jedną imprezę.- stwierdziła, siląc się na uśmiech, który przychodził z trudem. Odwróciła wzrok, spoglądając w kierunku ogrodzenia. Z tego miejsca nie widziała furtki, ale zastanawiała się ile czasu mają. Czuła napięcie, chociaż nie miała pewności czy atmosfera, aż tak zgęstniała czy to tylko jej parszywy humor, który próbował opanować jej myśli. Tknięta odruchem, zaczęła cicho nucić romską kołysankę, kołysząc Djilię w ramionach. Mała tego nie potrzebowała, ale ją to uspokajało.
- Spójrz w lustro, Jimmy.- poleciła jedynie. Był najlepszym przykładem i potwierdzeniem, że widać było wszystkie przyjęte dziś używki. Skoro wątpił w jej ocenę, najpewniej nie uwierzyłby też, gdyby powiedziała mu po czym. Może, gdy zobaczy swoje odbicie, dotrze do niego, jak to faktycznie wyglądało.
- Nie, chciałam ją co najwyżej odprowadzić parę kroków od domu. Gdybyśmy poszły gdzieś w Dolinę, jej brat trafiłby tu i nie znalazł jej, a przecież nie o to chodzi.- wyjaśniła mu, bo mógł o to dopytać wcześniej, zamiast ochrzaniać ją przy wszystkich za pomysł. Powinna już dawno przywyknąć, że ludzie nawet ci najbliżsi sercu oceniali jej zamiary po paru słowach, czasami po jednym, bo mogli. Patrzyła na niego z uwagą, gdy się zgodził. Uśmiech nie stał się mocniejszy, ale oczy pojaśniały, nabierając trochę pogodności. Niewiele, ale zawsze coś. Miała nadzieję, że dotrzyma swej zgody, da jej chwilę skupienia myśli na czymś przyjemniejszym i zapomnienie, że kolejny raz dostała bolesną nauczkę, skarcona jak szczeniak.
Stojąc przy dziewczynach, spoglądała na Marysię.
- To dobrze, starczy już chyba nieszczęść, jak na jedną imprezę.- stwierdziła, siląc się na uśmiech, który przychodził z trudem. Odwróciła wzrok, spoglądając w kierunku ogrodzenia. Z tego miejsca nie widziała furtki, ale zastanawiała się ile czasu mają. Czuła napięcie, chociaż nie miała pewności czy atmosfera, aż tak zgęstniała czy to tylko jej parszywy humor, który próbował opanować jej myśli. Tknięta odruchem, zaczęła cicho nucić romską kołysankę, kołysząc Djilię w ramionach. Mała tego nie potrzebowała, ale ją to uspokajało.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Nie musisz mu nie mówić. - powiedziałam do Kerstin. Bo to nie o to chodziło w ogóle. No i nie powinnam okłamywać brata, sama mówiła, że nie chciała tego robić.
- Może być rano. - zgodziłam się potaknięciem głowy krótkim. Nie chciałam rzucać zaklęć, rzuciłam ich już wiele, na Lidkę ostatnio, bo nie chciałam żeby jej brat ją zobaczył taką poobdzieraną. Jakby taka zobaczyła mnie ciocia, albo Brendan to nie byliby zadowoleni za bardzo. Nie chciałam też, bo pamiętałam jak Steffen rzucał je ostatnio, jak Confundus latał trafiając nie wiadomo gdzie. Nie wszystko trzeba było z magią. - Nie ma sprawy. Kropka. Nie ma mniej i więcej. - przekręciłam lekko głowę. To tak jakbyśmy próbowali debatować, kto więcej pomógł Jimowi wtedy na plaży. - Dobra, tylko muszę iść po torbę. Noszę w niej sporo rzeczy. Mam beozar też na przykład też. - zaśmiałam się trochę, dziwacznie brzmiał z zestawieniem z kryształem. Pojawiającą się nad nami Eve ściągnęła moje spojrzenie zawiesiłam je na niej marszcząc brwi chcąc odpowiedzieć, ale Maria mnie uprzedziła.
- Przeżyję. - potwierdziłam. - Pojdę po torbę, co? Pokaże wam obu, naprawdę jest śliczny. - zapewniłam jeszcze podnosząc się częstując je uśmiechem - po prostu się Neala zachowuj uprzejmie. Zerknęłam na jedną, drugą trzecią i weszłam do domu odnajdując torobę, żeby z nią wrócić chwilę później i usiąść na ziemi znów przykładając mokry okład do oparzenia.
- Liddy, Freddy! Idziecie? - zapytałam kompletnie nieświadoma poważnych wyznań Lidki i odważnej prośby Freda. Otworzyłam torbę, widać było w nim dziennik który ze sobą też zawsze miałam, zaczęłam w niej grzebać. W końcu wyciągając niewielki zwitek owinięty w kawałek materiału.
- Może być rano. - zgodziłam się potaknięciem głowy krótkim. Nie chciałam rzucać zaklęć, rzuciłam ich już wiele, na Lidkę ostatnio, bo nie chciałam żeby jej brat ją zobaczył taką poobdzieraną. Jakby taka zobaczyła mnie ciocia, albo Brendan to nie byliby zadowoleni za bardzo. Nie chciałam też, bo pamiętałam jak Steffen rzucał je ostatnio, jak Confundus latał trafiając nie wiadomo gdzie. Nie wszystko trzeba było z magią. - Nie ma sprawy. Kropka. Nie ma mniej i więcej. - przekręciłam lekko głowę. To tak jakbyśmy próbowali debatować, kto więcej pomógł Jimowi wtedy na plaży. - Dobra, tylko muszę iść po torbę. Noszę w niej sporo rzeczy. Mam beozar też na przykład też. - zaśmiałam się trochę, dziwacznie brzmiał z zestawieniem z kryształem. Pojawiającą się nad nami Eve ściągnęła moje spojrzenie zawiesiłam je na niej marszcząc brwi chcąc odpowiedzieć, ale Maria mnie uprzedziła.
- Przeżyję. - potwierdziłam. - Pojdę po torbę, co? Pokaże wam obu, naprawdę jest śliczny. - zapewniłam jeszcze podnosząc się częstując je uśmiechem - po prostu się Neala zachowuj uprzejmie. Zerknęłam na jedną, drugą trzecią i weszłam do domu odnajdując torobę, żeby z nią wrócić chwilę później i usiąść na ziemi znów przykładając mokry okład do oparzenia.
- Liddy, Freddy! Idziecie? - zapytałam kompletnie nieświadoma poważnych wyznań Lidki i odważnej prośby Freda. Otworzyłam torbę, widać było w nim dziennik który ze sobą też zawsze miałam, zaczęłam w niej grzebać. W końcu wyciągając niewielki zwitek owinięty w kawałek materiału.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słyszał głos Jamesa, nie podniósł się znad umywalki, dalej przemywając twarz i oczy, w szczególności oczy.
- Na spodniach nie widać, jest ciemno - rzucił, podpierając się dłońmi o kant umywalki. Raz jeszcze przejrzał się w lustrze, choć nie lubił dziś tej twarzy. - Nie trzeba, wezmę ją - odpowiedział machinalnie, kiedy zasugerował, że Eve ją przepierze. Ale było już za późno, bo Jim ją wrzucił. Przeprosi potem Aishę za to i poprosi ją o pomoc, nie chciał o nią prosić Eve. - Dzięki - zabrał koszulę, ktorą mu dał i zaczął ją na siebie wkładać. Tonks nie mógł zobaczyć go w takim stanie, ale nie miał powodów do obaw, kiedy zobaczy go całego. - Ta - w porządku, włożył głowę do umywalki, obmywając trochę włosy z wina. - Daj spokój - rzucił ze zrezygnowaniem. - Ma do mnie dużo żalu. Jest zła, że... to moja wina, Jim, wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy tam wtedy zostali. Moglibyśmy pomóc. Ochronić je, jakoś, ją i Gilly. Ale to ja, ja chciałem jak ten palant wracać do Londynu. - Bo myślał o sobie. Tylko o sobie. - Jest zła, że do niej nie pisałem przez ostatni miesiąc. Mówiłeś, że ma być sama - Przeniósł na niego wzrok, pytający. Nie rozumiał, dlaczego mu to powiedział, skoro tak nie było. - I jeszcze... o inne rzeczy. Przeprosiłem ją, ale to gówno zmienia. - Wypełnił dłonie wodą i przepłukał usta, chcąc osłabić zapach alkoholu, zrobił to parę razy. Była zła o dotyk. Mówiła o potwornościach. Miał tego dość. - Załatwię to z Kerstin i spadam, to jej święto. Nie będę jej denerwować - postanowił, ale nie chciał ulotnić się bez słowa wymienionego z nim, nie zrobiłby mu tego. Przed chwilą dobitnie dała pokaz tego, jak bardzo nie chciała go już w tym miejscu.
- Na spodniach nie widać, jest ciemno - rzucił, podpierając się dłońmi o kant umywalki. Raz jeszcze przejrzał się w lustrze, choć nie lubił dziś tej twarzy. - Nie trzeba, wezmę ją - odpowiedział machinalnie, kiedy zasugerował, że Eve ją przepierze. Ale było już za późno, bo Jim ją wrzucił. Przeprosi potem Aishę za to i poprosi ją o pomoc, nie chciał o nią prosić Eve. - Dzięki - zabrał koszulę, ktorą mu dał i zaczął ją na siebie wkładać. Tonks nie mógł zobaczyć go w takim stanie, ale nie miał powodów do obaw, kiedy zobaczy go całego. - Ta - w porządku, włożył głowę do umywalki, obmywając trochę włosy z wina. - Daj spokój - rzucił ze zrezygnowaniem. - Ma do mnie dużo żalu. Jest zła, że... to moja wina, Jim, wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy tam wtedy zostali. Moglibyśmy pomóc. Ochronić je, jakoś, ją i Gilly. Ale to ja, ja chciałem jak ten palant wracać do Londynu. - Bo myślał o sobie. Tylko o sobie. - Jest zła, że do niej nie pisałem przez ostatni miesiąc. Mówiłeś, że ma być sama - Przeniósł na niego wzrok, pytający. Nie rozumiał, dlaczego mu to powiedział, skoro tak nie było. - I jeszcze... o inne rzeczy. Przeprosiłem ją, ale to gówno zmienia. - Wypełnił dłonie wodą i przepłukał usta, chcąc osłabić zapach alkoholu, zrobił to parę razy. Była zła o dotyk. Mówiła o potwornościach. Miał tego dość. - Załatwię to z Kerstin i spadam, to jej święto. Nie będę jej denerwować - postanowił, ale nie chciał ulotnić się bez słowa wymienionego z nim, nie zrobiłby mu tego. Przed chwilą dobitnie dała pokaz tego, jak bardzo nie chciała go już w tym miejscu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
James niczego jej już nie powiedział i nie była pewna, czy to dobry znak czy zły. Łzy i tak już popłynęły, mleko się rozlało, była pewna, że palnęła przynajmniej jedno lub dwa słowa nie tak jak trzeba i nie wiedziała jak to naprawić. Do tego kiedy James ruszył w ich stronę Eve nazwała ich problemem, co sprawiło, że z ust Kerstin urwało się zbyt późno zduszone, zbolałe westchnienie. Czyli dla Eve też była problemem? Tym się stała?
- Może powinnam pójść sama. Poczekać na niego gdzieś... tam... - machnęła niemrawo ręką w kierunku bramy, a potem odwróciła wstydliwie wzrok, gdy Doe'owie okazywali sobie małżeńską miłość; to było właściwie urocze, ale nie wypadało patrzeć, gdy stali tak blisko.
Potem usiądą przy ognisku wszyscy. No tak. Wszyscy bez niej.
Łzy płynęły jej już po policzkach swobodnie i chociaż nie szlochała, nie histeryzowała, nie drżała nawet, pozwalała im swobodnie kropić piegi ciepłą, aż nazbyt znajomą mżawką. Z długim westchnieniem musiała przyznać sama przed sobą, że była zmęczona - zmęczona i zraniona.
Oglądanie się za Liddy czy Freddym nie przynosiło jej już tyle niepokoju i wstydu co wcześniej. Wiedziała, że zaraz jej tu nie będzie; i że najwyraźniej wcale tu nie pasuje.
- Przepraszam, James. Za wszystko. Naprawdę - Zanim wszedł do domu złapała go jeszcze za nadgarstek, czekając aż odsunie się od Eve, żeby im nie przeszkadzać. Musiała to powiedzieć. Jej błękitne oczy i słowa niosły w sobie nadludzki smutek. Dopiero po chwili dotarła do niej reszta rozmowy, jej sens. - Załatwił problem Thomasa? Niby jak? Myślisz... - urwała, poszarzała, puściła jego rękę jakby się właśnie oparzyła. - Mój brat. Nie jest. Mordercą. James - powiedziała powoli, mocno akcentując każde słowo. Nie był, nie był, zabijał tylko wtedy, gdy zmusiła go do tego wojna, w walce, honorowo, jak żołnierz, którym był. - Nie waż się nigdy więcej tego sugerować. - Łzy wyschły jej na policzkach, nabrała surowości. Wszyscy tu byli pijani i pod wpływem pyłu. Czyli jednak! - Chcieliście mnie naćpać, to mam rozumieć, Eve? - potwierdziła jednak, czepiając się jej słów, a potem ukryła twarz w dłoniach. Eve zadała jej pytanie, ale skąd miała wiedzieć kiedy będzie tu Michael?
Oby szybko. - Poczekam na niego sama przy bramie - Zdecydowała wreszcie, odkrywając twarz, czerwoną i wilgotną i złą. - Ucałuj ode mnie Gilly. Mam nadzieję, że pufek się jej spodoba - wycedziła z trudem i odwróciła się, żeby odejść.
Bo tego pewnie chcieli; Eve powiedziała, że są ich problemem.
- Może powinnam pójść sama. Poczekać na niego gdzieś... tam... - machnęła niemrawo ręką w kierunku bramy, a potem odwróciła wstydliwie wzrok, gdy Doe'owie okazywali sobie małżeńską miłość; to było właściwie urocze, ale nie wypadało patrzeć, gdy stali tak blisko.
Potem usiądą przy ognisku wszyscy. No tak. Wszyscy bez niej.
Łzy płynęły jej już po policzkach swobodnie i chociaż nie szlochała, nie histeryzowała, nie drżała nawet, pozwalała im swobodnie kropić piegi ciepłą, aż nazbyt znajomą mżawką. Z długim westchnieniem musiała przyznać sama przed sobą, że była zmęczona - zmęczona i zraniona.
Oglądanie się za Liddy czy Freddym nie przynosiło jej już tyle niepokoju i wstydu co wcześniej. Wiedziała, że zaraz jej tu nie będzie; i że najwyraźniej wcale tu nie pasuje.
- Przepraszam, James. Za wszystko. Naprawdę - Zanim wszedł do domu złapała go jeszcze za nadgarstek, czekając aż odsunie się od Eve, żeby im nie przeszkadzać. Musiała to powiedzieć. Jej błękitne oczy i słowa niosły w sobie nadludzki smutek. Dopiero po chwili dotarła do niej reszta rozmowy, jej sens. - Załatwił problem Thomasa? Niby jak? Myślisz... - urwała, poszarzała, puściła jego rękę jakby się właśnie oparzyła. - Mój brat. Nie jest. Mordercą. James - powiedziała powoli, mocno akcentując każde słowo. Nie był, nie był, zabijał tylko wtedy, gdy zmusiła go do tego wojna, w walce, honorowo, jak żołnierz, którym był. - Nie waż się nigdy więcej tego sugerować. - Łzy wyschły jej na policzkach, nabrała surowości. Wszyscy tu byli pijani i pod wpływem pyłu. Czyli jednak! - Chcieliście mnie naćpać, to mam rozumieć, Eve? - potwierdziła jednak, czepiając się jej słów, a potem ukryła twarz w dłoniach. Eve zadała jej pytanie, ale skąd miała wiedzieć kiedy będzie tu Michael?
Oby szybko. - Poczekam na niego sama przy bramie - Zdecydowała wreszcie, odkrywając twarz, czerwoną i wilgotną i złą. - Ucałuj ode mnie Gilly. Mam nadzieję, że pufek się jej spodoba - wycedziła z trudem i odwróciła się, żeby odejść.
Bo tego pewnie chcieli; Eve powiedziała, że są ich problemem.
Wcześniej ( )
Nie powinna wychodzić sama, to próbował powiedzieć od samego początku. Dzisiaj tu też przyszła sama. Ale była dorosła, nie zamierzał się odzywać. Popatrzył tylko na Kerstin wzrokiem kogoś kto nie był zadowolony z samego siebie — bo nie był zadowolony z tego jak wyglądała, a on był tego przyczyną, nie wiedział dlaczego, ale nie sądził, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, podobnie jak to wszystko, co między nimi się wydarzyło. Zatrzymała go nim wszedł do domu. Popatrzył za odchodzącą Eve, ale zaraz potem zatrzymał się w miejscu, łapiąc jej spojrzenie.
— Nie masz za co — przyznał szczerze, choć beznamiętnie. — Nie zrobiłaś nic, czego nie mógłbym ci wybaczyć od razu.— Chciał tego uniknąć, zmyć się, niewiele różniąc się w tym od brata, ale mu nie pozwoliła, a teraz czuł, że jest winien jej to samo, choć wcale tego nie chciał robić. — To ja przepraszam. Nie płacz — poprosił ją cicho, odejmując od niej wzrok. Miała zaczerwienione oczy, a on nie potrafił na to patrzeć. — Nie chcę o tym rozmawiać, Kerstin — powiedział stanowczo, wbijając wzrok w trawę między nimi, ostrożnie wykręcił nadgarstek z jej dłoni tak, by nie musieć go wyszarpać, ale nim mu się to udało odsunęła ją od niego jak oparzona. Nie chciał rozmawiać o Thomasie, bo musiałby teraz w tym stanie wylać z siebie cały żal, jaki nosił przez niego. — W porządku. Przepraszam — powtórzył jeszcze raz, nie patrząc na nią. Nie był mordercą? Thomas był? Bo zrobił to ze strachu? To chciała mu powiedzieć? Miała prawo go obwiniać, jej rodzina miała prawo go uważać za najgorszego? Bo ci odważni zyskiwali miano bohaterów czyniąc to samo, tchórze byli mordercami. Ten sam czyn, różna motywacja. Rozumiał. Al to nie sprawiało, że czuł się z tym lepiej, że było mu łatwiej. Przygryzł policzek od środka i wcisnął dłonie, z którymi nie miał co zrobić w kieszenie mokrych spodni. Nie odpowiedział na pytanie o ćpanie, nie tylko dlatego, ż było kierowane do Eve. Nie miał na to odwagi. Chcieli się bawić, chciał by bawiła si z nimi, ale teraz to już nie miało znaczenia.
Teraz
Popatrzył na Marcela, przygarbiając się lekko, kiedy wcisnął głowę pod umywalkę. To potwierdzenie było wstępem do czegoś większego, więc przestał rozpinać koszulę i oparł ręce na wannie, cierpliwie siedząc w miejscu.
— To nie było tak. To była moja propozycja, nie twoja. — Bo Marcel nie miał wtedy odwagi mu tego zaproponować. Ni miał odwagi prosić go, by z nim poszedł, dlatego zrobił to sam. Wstał i zaczął się zbierać, od razu, nagle. Bo na co mieli czekać, żaden z nich nie chciał tam być i wiedział, że jemu nie musiał tego tłumaczyć. — Gilly jest cała i zdrowa, wszystko jest już w porządku, Marcel. I to nie twoja odpowiedzialność tylko moja, nie musisz się z tym mierzyć.— Bo to on zdecydował, on miał zobowiązania, on zostawił cieżarną żonę na festiwalu bo nie przyszło mu do głowy, że nastąpi koniec świata. Nie chciał tam być, nie chciał być z nią, nie chciał jej widzieć i z nią rozmawiać. Trudno było mu inaczej patrzeć na to dzisiaj — miał do siebie żal, wyrzuty sumienia, bo wbrew wszystkiemu zależało mi na Eve i niezależnie od tego, co ich będzie łączyć, będzie zależeć zawsze przez wzgląd na to, co ich kiedyś łączyło. Mieli razem córkę. I będą związani nią już zawsze. Zawiódł ją. On, głównie on. Nie obchodziło go, że powinien był zostać z obowiązku, żałował, że tego nie chciał przez wzgląd na samą Eve. — Ona jest zła o wszystko od jakiegoś czasu. Trudno jej dogodzić... — dodał cicho, patrząc na niego. Trudno było sprostać jej oczekiwaniom, nawet gdy sugerowała, że ich nie miała. Jemu trudno było to zrozumieć, ale przestał z tym walczyć. Zaczął rozumieć, że po prostu był niewystarczająco ogarnięty do tego. By podołać. Może to nie była wcale jej wina tylko jego. — Przejdzie jej. Za jakiś czas jej przejdzie. Niepotrzebnie się tym zadręczasz — westchnął cicho. Chciał by porozmawiali, by wyjaśnili sobie wszystko — lepiej czuł się z myślą, że się przyjaźnili; czasem wydawało mu się, że byli między młotem a kowadłem przez niego. — Przez ostatnie miesiące zrozumiałem, że im bardziej się starasz tym bardziej to wszystko się komplikuje. A wcale nie jest lepiej. Po prostu to odpuść — on próbował. Dziś nie był tego taki pewien, taką decyzję podjął w sierpniu — teraz nie umiał być konsekwentny. Spuścił wzrok. Może jemu pójdzie lepiej. — Kerstn chyba nie będzie chciała zostać, zarzuciła nam, że próbwalśmy ją naćpać — powinien go uprzedzić, jeśli dalej zamierzał to zrobić. Popatrzył na niego i uniósł brwi z rezygnacją. Sądził, że poszło mu dobrze, chciał by została wtedy, a teraz wszystko schrzanił. Śpiewająco. Jak zawsze. Nie sądził, że będzie podsłuchiwać jego rozmowę z Eve, że usłyszy jego obawy, odbierając je jako zarzut. Nie był dziś najlepszą wersją siebie, to była dobra pora by tu zostać. Na górze.
Nie powinna wychodzić sama, to próbował powiedzieć od samego początku. Dzisiaj tu też przyszła sama. Ale była dorosła, nie zamierzał się odzywać. Popatrzył tylko na Kerstin wzrokiem kogoś kto nie był zadowolony z samego siebie — bo nie był zadowolony z tego jak wyglądała, a on był tego przyczyną, nie wiedział dlaczego, ale nie sądził, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, podobnie jak to wszystko, co między nimi się wydarzyło. Zatrzymała go nim wszedł do domu. Popatrzył za odchodzącą Eve, ale zaraz potem zatrzymał się w miejscu, łapiąc jej spojrzenie.
— Nie masz za co — przyznał szczerze, choć beznamiętnie. — Nie zrobiłaś nic, czego nie mógłbym ci wybaczyć od razu.— Chciał tego uniknąć, zmyć się, niewiele różniąc się w tym od brata, ale mu nie pozwoliła, a teraz czuł, że jest winien jej to samo, choć wcale tego nie chciał robić. — To ja przepraszam. Nie płacz — poprosił ją cicho, odejmując od niej wzrok. Miała zaczerwienione oczy, a on nie potrafił na to patrzeć. — Nie chcę o tym rozmawiać, Kerstin — powiedział stanowczo, wbijając wzrok w trawę między nimi, ostrożnie wykręcił nadgarstek z jej dłoni tak, by nie musieć go wyszarpać, ale nim mu się to udało odsunęła ją od niego jak oparzona. Nie chciał rozmawiać o Thomasie, bo musiałby teraz w tym stanie wylać z siebie cały żal, jaki nosił przez niego. — W porządku. Przepraszam — powtórzył jeszcze raz, nie patrząc na nią. Nie był mordercą? Thomas był? Bo zrobił to ze strachu? To chciała mu powiedzieć? Miała prawo go obwiniać, jej rodzina miała prawo go uważać za najgorszego? Bo ci odważni zyskiwali miano bohaterów czyniąc to samo, tchórze byli mordercami. Ten sam czyn, różna motywacja. Rozumiał. Al to nie sprawiało, że czuł się z tym lepiej, że było mu łatwiej. Przygryzł policzek od środka i wcisnął dłonie, z którymi nie miał co zrobić w kieszenie mokrych spodni. Nie odpowiedział na pytanie o ćpanie, nie tylko dlatego, ż było kierowane do Eve. Nie miał na to odwagi. Chcieli się bawić, chciał by bawiła si z nimi, ale teraz to już nie miało znaczenia.
***
Teraz
Popatrzył na Marcela, przygarbiając się lekko, kiedy wcisnął głowę pod umywalkę. To potwierdzenie było wstępem do czegoś większego, więc przestał rozpinać koszulę i oparł ręce na wannie, cierpliwie siedząc w miejscu.
— To nie było tak. To była moja propozycja, nie twoja. — Bo Marcel nie miał wtedy odwagi mu tego zaproponować. Ni miał odwagi prosić go, by z nim poszedł, dlatego zrobił to sam. Wstał i zaczął się zbierać, od razu, nagle. Bo na co mieli czekać, żaden z nich nie chciał tam być i wiedział, że jemu nie musiał tego tłumaczyć. — Gilly jest cała i zdrowa, wszystko jest już w porządku, Marcel. I to nie twoja odpowiedzialność tylko moja, nie musisz się z tym mierzyć.— Bo to on zdecydował, on miał zobowiązania, on zostawił cieżarną żonę na festiwalu bo nie przyszło mu do głowy, że nastąpi koniec świata. Nie chciał tam być, nie chciał być z nią, nie chciał jej widzieć i z nią rozmawiać. Trudno było mu inaczej patrzeć na to dzisiaj — miał do siebie żal, wyrzuty sumienia, bo wbrew wszystkiemu zależało mi na Eve i niezależnie od tego, co ich będzie łączyć, będzie zależeć zawsze przez wzgląd na to, co ich kiedyś łączyło. Mieli razem córkę. I będą związani nią już zawsze. Zawiódł ją. On, głównie on. Nie obchodziło go, że powinien był zostać z obowiązku, żałował, że tego nie chciał przez wzgląd na samą Eve. — Ona jest zła o wszystko od jakiegoś czasu. Trudno jej dogodzić... — dodał cicho, patrząc na niego. Trudno było sprostać jej oczekiwaniom, nawet gdy sugerowała, że ich nie miała. Jemu trudno było to zrozumieć, ale przestał z tym walczyć. Zaczął rozumieć, że po prostu był niewystarczająco ogarnięty do tego. By podołać. Może to nie była wcale jej wina tylko jego. — Przejdzie jej. Za jakiś czas jej przejdzie. Niepotrzebnie się tym zadręczasz — westchnął cicho. Chciał by porozmawiali, by wyjaśnili sobie wszystko — lepiej czuł się z myślą, że się przyjaźnili; czasem wydawało mu się, że byli między młotem a kowadłem przez niego. — Przez ostatnie miesiące zrozumiałem, że im bardziej się starasz tym bardziej to wszystko się komplikuje. A wcale nie jest lepiej. Po prostu to odpuść — on próbował. Dziś nie był tego taki pewien, taką decyzję podjął w sierpniu — teraz nie umiał być konsekwentny. Spuścił wzrok. Może jemu pójdzie lepiej. — Kerstn chyba nie będzie chciała zostać, zarzuciła nam, że próbwalśmy ją naćpać — powinien go uprzedzić, jeśli dalej zamierzał to zrobić. Popatrzył na niego i uniósł brwi z rezygnacją. Sądził, że poszło mu dobrze, chciał by została wtedy, a teraz wszystko schrzanił. Śpiewająco. Jak zawsze. Nie sądził, że będzie podsłuchiwać jego rozmowę z Eve, że usłyszy jego obawy, odbierając je jako zarzut. Nie był dziś najlepszą wersją siebie, to była dobra pora by tu zostać. Na górze.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie zrobiłbyś tego, gdyby nie ja - wszedł mu w słowo, czy to miało jakiekolwiek znaczenie, kto powiedział to pierwszy na głos? Też było mu źle - przez Eve. Mówił mu o tym, o wymaganiach, które mu stawiała. Wydawało mu się, że jako mąż miał obowiązek temu wszystkiemu sprostać, więc nie wiedział, co powinien był mu wtedy powiedzieć. - Przepraszam - że o tym teraz mówił. Że o tym wspominał. Potrafił sobie wyobrazić, czuł, wiedział, jak źle czuł się z tym James. Nie chciał ciągnąć tam teraz jego myśli, wypominać mu tego, nawet w tak abstrakcyjny sposób. Po prostu musiał to z siebie wyrzucić, nie panował nad tym. Nie mógł zrobić nic, żeby to naprawić. Nie mógł zrobić nic, żeby zmienić cokolwiek. Czuł się bezradnie.
Była zła o wszystko. Wiedział, że tak, pamiętał jego słowa. Ale wydawała się taka inna, kiedy tu przyszli, dlaczego nagle wszystko się zmieniło? Dlaczego znowu straciła tamtą iskrę? Po prostu odpuść, kiwnął głową z rezygnacją. I tak nic innego mu już nie zostało. Miał rację, kiedy rozmawiał z Nealą, kiedy tłumaczył jej, że Eve po prostu nie potrzebuje ich w swoim życiu. Łudził się, mamił nadzieją, bo za nią tęsknił, bo była dalej częścią życia Jima, ale to było bez sensu. Nie potrafił odnaleźć kontaktu, który mieli dawniej i wiedział już, że go nie odnajdzie. Ale te szybujące myśli zatrzymały jego ostatnie słowa, które spadły na niego jak grom.
- Kurwa - powiedział krótko, wciąż patrząc w lustro. Czy było coś, czego jeszcze dzisiaj nie zjebał? Prawie o tym zapomniał. Ale zaraz miał tu być Tonks, któremu to wszystko wyśpiewa. No to dobrze, że zmienił koszulę. - Dlatego go zawołała? - ściągnął brew, nie spodziewał się tego po niej. Wydawała się miła, wtedy na plaży.
Była zła o wszystko. Wiedział, że tak, pamiętał jego słowa. Ale wydawała się taka inna, kiedy tu przyszli, dlaczego nagle wszystko się zmieniło? Dlaczego znowu straciła tamtą iskrę? Po prostu odpuść, kiwnął głową z rezygnacją. I tak nic innego mu już nie zostało. Miał rację, kiedy rozmawiał z Nealą, kiedy tłumaczył jej, że Eve po prostu nie potrzebuje ich w swoim życiu. Łudził się, mamił nadzieją, bo za nią tęsknił, bo była dalej częścią życia Jima, ale to było bez sensu. Nie potrafił odnaleźć kontaktu, który mieli dawniej i wiedział już, że go nie odnajdzie. Ale te szybujące myśli zatrzymały jego ostatnie słowa, które spadły na niego jak grom.
- Kurwa - powiedział krótko, wciąż patrząc w lustro. Czy było coś, czego jeszcze dzisiaj nie zjebał? Prawie o tym zapomniał. Ale zaraz miał tu być Tonks, któremu to wszystko wyśpiewa. No to dobrze, że zmienił koszulę. - Dlatego go zawołała? - ściągnął brew, nie spodziewał się tego po niej. Wydawała się miła, wtedy na plaży.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Zrobiłbym — odpowiedział z pełnym przekonaniem, bez wahania, uśmiechając się po swojemu. Patrzył na niego, patrzył mu w oczy. Czy skłamał? Nie był pewien, bo nie był nawet pewien, czy miałby na tyle odwagi, by rzucić to wszystko rzeczywiście, czy zrobiłby to tak łatwo jak wtedy; ale potrzebował tego tak samo. Jakie miały znaczenie jego wątpliwości teraz? Żadne. Marcel mu nie wierzył, zamierzał więc zapewniać go w tym bez mrugnięcia okiem. — Poszedłbym stamtąd nawet sam, miałem dość — dodał zaraz, dla potwierdzenia i wzruszył ramionami. Patrz na mnie, patrz mi w oczy i wierz w to, przecież to prawda. – Daj spokój, za co? — spytał pozornie lekko. — To chyba ja powinienem cię przeprosić za moją żonę, tak? Tak się robi, nie? — spytał żartem, nie przyszłoby mu to do głowy na poważnie. Dlatego, że znali się zbyt długo wszyscy, Eve długo była po prostu ich przyjaciółką, nie jego żoną, poza tym to wydawało mu się sztuczne, wyrachowane. Przepraszać za kogoś bo tak wypadało. Marcel zał go dobrze, wiedział, co czuł i jak się z tym czuł, nie musiał kręcić z tego szopki. — Nie wiemy, co by się stało, gdybyśmy zostali. Może udałoby się im pomóc. Może Liddy, Freddie i Neala nie znaleźliby się w... żołądku wielkiej ryby. Może Eve nie urodziłaby Gilly jeszcze, może robiłaby to teraz... Może byłaby wdową po nas, kto wie? — Uśmiechnął się słabo, opuszczając w końcu wzrok. Najedli się wtedy strachu, było ciężko — wierzyli, że to stało się tylko w Londynie, nie miał pojęcia, że ich przyjaciele przeżywali podobną, lub gorszą tragedie. Czasem o tym myślał, pluł sobie w brodę. Bał się myśleć, co byłoby gdyby. Bo co jeśli byłby gorzej? Zostawił Eve i Aishę z przyjaciółmi, nie powinien był, ale wierzył, że były bezpieczne. Wierzył, że się bały. Czy bałyby się mniej przy nim? Przy nich?
— Nie wiedziałem, że czeka na wieści od nas — wrócił myślami do listów. — Kiedy kobiety u nas rodziły dzieci wynosiły się z taboru, nie wiem, czy ktoś miał z nimi jakiś kontakt.— Nie wiedział bo go to nigdy nie obchodziło wcześniej. — Żyły z dala od nas przez parę tygodni. Tylko matka, dziecko i jakaś... mama, teściowa albo siostra, nie wiem. — To nie były ich sprawy, z takich chwil pamiętał tylko, jak pili przy ognisku. Jak świętowali, bawili się. — Nie wolno było do nich zachodzić i się kontaktować, mówiłem ci — mówił mu co wiedział, jak żył. Gdyby wciąż żyli tak jak powinni wiedziałby więcej, byłby lepiej przygotowany na to wszystko. Towarzyszyły mu mgliste wspomnienia z cudzych wydarzeń z życia, które nie miały wtedy dla niego wartości. — Jest zła na ciebie, czy jest zła na mnie i odbija to na tobie? — spytał w końcu głośno. Nie rozumiał, co ich poróżniło, czemu nie mogli się dogadać. Marcel też nie rozumiał, widział to w jego oczach. Ból i żal, że starcia szły na marne. To nie była jego wina, nie wiedział, czy tak naprawdę była to też wina Eve, jeśli nieustannie karała przyjaciół za jego błędy i niespełnione oczekiwania. Poptrzył w końcu w bok, na jego twarz odbijającą się w lustrze. Milczał chwilę. — Nie. Napisała mu w liście, że zostaje na noc z dziewczynami. Oszukała go, ale nie wiem, co teraz zamierza— dodał smętnie. Była starsza od nich, mądrzejsza. Nie znał jej, nie wiedział, czy zamierzała się odegrać. Nie zamierzali jej przecież skrzywdzić, chcieli się wszyscy dobrze bawić. - Może pogadaj z nią najpierw?
— Nie wiedziałem, że czeka na wieści od nas — wrócił myślami do listów. — Kiedy kobiety u nas rodziły dzieci wynosiły się z taboru, nie wiem, czy ktoś miał z nimi jakiś kontakt.— Nie wiedział bo go to nigdy nie obchodziło wcześniej. — Żyły z dala od nas przez parę tygodni. Tylko matka, dziecko i jakaś... mama, teściowa albo siostra, nie wiem. — To nie były ich sprawy, z takich chwil pamiętał tylko, jak pili przy ognisku. Jak świętowali, bawili się. — Nie wolno było do nich zachodzić i się kontaktować, mówiłem ci — mówił mu co wiedział, jak żył. Gdyby wciąż żyli tak jak powinni wiedziałby więcej, byłby lepiej przygotowany na to wszystko. Towarzyszyły mu mgliste wspomnienia z cudzych wydarzeń z życia, które nie miały wtedy dla niego wartości. — Jest zła na ciebie, czy jest zła na mnie i odbija to na tobie? — spytał w końcu głośno. Nie rozumiał, co ich poróżniło, czemu nie mogli się dogadać. Marcel też nie rozumiał, widział to w jego oczach. Ból i żal, że starcia szły na marne. To nie była jego wina, nie wiedział, czy tak naprawdę była to też wina Eve, jeśli nieustannie karała przyjaciół za jego błędy i niespełnione oczekiwania. Poptrzył w końcu w bok, na jego twarz odbijającą się w lustrze. Milczał chwilę. — Nie. Napisała mu w liście, że zostaje na noc z dziewczynami. Oszukała go, ale nie wiem, co teraz zamierza— dodał smętnie. Była starsza od nich, mądrzejsza. Nie znał jej, nie wiedział, czy zamierzała się odegrać. Nie zamierzali jej przecież skrzywdzić, chcieli się wszyscy dobrze bawić. - Może pogadaj z nią najpierw?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Patrzył na niego, kiedy mówił, że i tak by to zrobił. Zrobiłby? Mówił z przekonaniem, mówił pewnie, pamiętał jego ból wtedy, pamiętał tamte słowa, ciężkie, trudne, zmęczone. Może potrzebował, przecież to dlatego nie oponował. Wierzył mu, wierzył mu teraz, wierzył mu zawsze. Łagodziło to jego własne wyrzuty sumienia, choć wcale nie ból, bo niesienie tego ciężaru razem też było trudne. Bo przecież nie chciał, żeby Jim musiał go nieść. Ale niósł. Ale zjebali wtedy oboje. Patrzył na niego, szukając odpowiednich słów, kiedy przeciął tę gęstą ciszę żartem, Marcel zaśmiał się bezgłośnie, kręcąc głową. Tak się robiło, może, ale oboje wiedzieli, jak to absurdalnie brzmiało. Nie miał zresztą za co, Eve miała prawo być zła, ale nie zamierzał mu o tym przypominać teraz, kiedy uniósł ten ciężar razem z nim. Nie chciał, żeby było mu trudniej go nieść.
Może byłaby wdową, nie pomyślał o tym w ten sposób. O tym, że może tam, nad falą, próbując ocalić brzemienną Eve, James też byłby bardziej zagrożony. Nie dbał o siebie, po prostu wolałby być tam zamiast nich, dać się pożreć tej cholernej rybie, cokolwiek. W Waltham nie było wcale spokojniej, ale mieli więcej szczęścia.
- Mówiła, że po prostu powinniśmy tam być. - I wiedział, że miała rację. - Że nas nie wini, ale... - Zawiedli ją, przecież to wiedzieli. - Że nigdy nie dowiemy się, czy nasza obecność mogła tam coś zmienić. Że może mogła. - I Jim właściwie mówił to samo, ale inaczej, ale w sposób, który odwracał perspektywę. Ona czekała, ona się bała, ona była sama. Co mogli zrobić, żeby to zmienić? Przecież po czasie nic już zrobić się nie dało. Westchnął ciężko, jego myśli zaczynały się układać. - Wstyd mi, że Aisha ogarniała to za nas - rzucił niechętnie, raz jeszcze omywając twarz zimną i zaczął zapinać guziki czystej koszuli. W milczeniu słuchał o taborze, o tym, jak to wyglądało, przyjście na świat dziecka. Wiedział, że kobiety rodziły w bólu, ale nie znał żadnej, która rodziła, znał tylko Eve. Nie wiedział nawet, jak wypadało się zachować w jego otoczeniu, a co dopiero w taborze.
- Miała żal, że nie sprawdziłem, czy chciała spokoju, czy nie. Że miałem... zaryzykować - powtórzył jej słowa bez przekonania. Nie rozumiał ich, nie rozumiał, dlaczego chciała go testować. Nie odpowiedział nic, przyjmując jej słowa. - Zaryzykować i sprawdzić, bo to jedyna droga, jeśli byłem ciekaw, czego ona chciała. - Czy Jim rozumiał je lepiej? Rozumiał ją lepiej? Był jej przyjacielem, nie małpą, którą mogła dyrygować w ten sposób. Wydawało mu się, że istniało jeszcze kilka innych dróg, a najprostszą byłaby informacja od niej. - Wkurza mnie to. Jestem zły, że mnie to wkurza? - spojrzał na niego, pytając o ocenę. - Przecież to nie jest gra w przeciąganie liny, kto jest dumny, a kto się ugnie, czyhanie, żeby nakryć drugą stronę na błędzie. Jeśli czuła się samotna, mogła nas przecież zaprosić. Odezwać się sama. - Kiedy chciał towarzystwa Jamesa, to nie siedział schowany w kącie czekając, aż ten odkryje, że miał go znaleźć. Po prostu do niego szedł, żeby spędzić czas razem. Ale Eve nie była już jego przyjaciółką, a on musiał to w końcu przełknąć. Popełnił zbyt dużo błędów. Wiedział, że tylko usprawiedliwiał sam siebie. Po prostu nie pomyślał, żeby to zrobić. Po prostu myślał, że zrobi to, jeśli będzie chciała. - Ale przeszła wtedy tak wiele - dodał markotnie, powiła dziecko, należało się nią zająć, zaopiekować. Nie wiedział, jak, nikt go tego nigdy nie nauczył.
- Na mnie - odpowiedział bez zawahania, bo mówiła o nim i mówiła do niego. Mówiła też o Jamesie, mówiła wy, ale przecież zaprosiła na rozmowę jego i zrobiła to po to, żeby mu o tym opowiedzieć.
- Co zrobiła? - Oszukała? Tonksa? Będąc tu z nimi? - Mówiłem jej, że ją odwiozę, dlaczego się nie zgodziła? - Odjął dłonie od guzików, ze zrezygnowaniem odsuwając się od umywalki, oparł się plecami o ścianę, ze zrezygnowniem obserwując profil Jima w lustrze. - Kurwa - powtórzył, bo czuł się jeszcze bardziej bezradnie niż chwilę temu. Mówił mu, że nie dożyje rana. - Rozmawiałem z nią. Przeprosiłem ją za to, przyznałem, że to było głupie. Wydawało mi się, że... O czym rozmawialiście? Słyszałem, jak coś mówiła, że się o nią martwi, myślałem, że chodziło o jakieś zagrożenie, a nie... - A nie o mnie. Kurwa. - On mnie zajebie - Pogadać z nią? Znowu powie mu jedno, a zrobi drugie.
Może byłaby wdową, nie pomyślał o tym w ten sposób. O tym, że może tam, nad falą, próbując ocalić brzemienną Eve, James też byłby bardziej zagrożony. Nie dbał o siebie, po prostu wolałby być tam zamiast nich, dać się pożreć tej cholernej rybie, cokolwiek. W Waltham nie było wcale spokojniej, ale mieli więcej szczęścia.
- Mówiła, że po prostu powinniśmy tam być. - I wiedział, że miała rację. - Że nas nie wini, ale... - Zawiedli ją, przecież to wiedzieli. - Że nigdy nie dowiemy się, czy nasza obecność mogła tam coś zmienić. Że może mogła. - I Jim właściwie mówił to samo, ale inaczej, ale w sposób, który odwracał perspektywę. Ona czekała, ona się bała, ona była sama. Co mogli zrobić, żeby to zmienić? Przecież po czasie nic już zrobić się nie dało. Westchnął ciężko, jego myśli zaczynały się układać. - Wstyd mi, że Aisha ogarniała to za nas - rzucił niechętnie, raz jeszcze omywając twarz zimną i zaczął zapinać guziki czystej koszuli. W milczeniu słuchał o taborze, o tym, jak to wyglądało, przyjście na świat dziecka. Wiedział, że kobiety rodziły w bólu, ale nie znał żadnej, która rodziła, znał tylko Eve. Nie wiedział nawet, jak wypadało się zachować w jego otoczeniu, a co dopiero w taborze.
- Miała żal, że nie sprawdziłem, czy chciała spokoju, czy nie. Że miałem... zaryzykować - powtórzył jej słowa bez przekonania. Nie rozumiał ich, nie rozumiał, dlaczego chciała go testować. Nie odpowiedział nic, przyjmując jej słowa. - Zaryzykować i sprawdzić, bo to jedyna droga, jeśli byłem ciekaw, czego ona chciała. - Czy Jim rozumiał je lepiej? Rozumiał ją lepiej? Był jej przyjacielem, nie małpą, którą mogła dyrygować w ten sposób. Wydawało mu się, że istniało jeszcze kilka innych dróg, a najprostszą byłaby informacja od niej. - Wkurza mnie to. Jestem zły, że mnie to wkurza? - spojrzał na niego, pytając o ocenę. - Przecież to nie jest gra w przeciąganie liny, kto jest dumny, a kto się ugnie, czyhanie, żeby nakryć drugą stronę na błędzie. Jeśli czuła się samotna, mogła nas przecież zaprosić. Odezwać się sama. - Kiedy chciał towarzystwa Jamesa, to nie siedział schowany w kącie czekając, aż ten odkryje, że miał go znaleźć. Po prostu do niego szedł, żeby spędzić czas razem. Ale Eve nie była już jego przyjaciółką, a on musiał to w końcu przełknąć. Popełnił zbyt dużo błędów. Wiedział, że tylko usprawiedliwiał sam siebie. Po prostu nie pomyślał, żeby to zrobić. Po prostu myślał, że zrobi to, jeśli będzie chciała. - Ale przeszła wtedy tak wiele - dodał markotnie, powiła dziecko, należało się nią zająć, zaopiekować. Nie wiedział, jak, nikt go tego nigdy nie nauczył.
- Na mnie - odpowiedział bez zawahania, bo mówiła o nim i mówiła do niego. Mówiła też o Jamesie, mówiła wy, ale przecież zaprosiła na rozmowę jego i zrobiła to po to, żeby mu o tym opowiedzieć.
- Co zrobiła? - Oszukała? Tonksa? Będąc tu z nimi? - Mówiłem jej, że ją odwiozę, dlaczego się nie zgodziła? - Odjął dłonie od guzików, ze zrezygnowaniem odsuwając się od umywalki, oparł się plecami o ścianę, ze zrezygnowniem obserwując profil Jima w lustrze. - Kurwa - powtórzył, bo czuł się jeszcze bardziej bezradnie niż chwilę temu. Mówił mu, że nie dożyje rana. - Rozmawiałem z nią. Przeprosiłem ją za to, przyznałem, że to było głupie. Wydawało mi się, że... O czym rozmawialiście? Słyszałem, jak coś mówiła, że się o nią martwi, myślałem, że chodziło o jakieś zagrożenie, a nie... - A nie o mnie. Kurwa. - On mnie zajebie - Pogadać z nią? Znowu powie mu jedno, a zrobi drugie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie umiał się z nim nie zgodzić. Powinni być. Eve miała rację, powinni tam zostać, od początku do końca. Powinni chronić przyjaciół, zapewnić im bezpieczeństwo. Jej, przede wszystkim. Była przy nadziei. Powinni byli zrobić wiele rzeczy, nie powinni byli jeszcze więcej. On nie powinien opuszczać rozpoczęcia, pić piwa z Nealą na plaży, kłócić się z Eve, łapać wianka Weasley, rujnować Marcelowi relacji z dziewczyna, w której był zakochany. Nie powinien brać narkotyków, tyle pić, nie powinien mówić tego, co powiedział Eve na plaży, a potem nie powinni wracać do Londynu, nie powinien wyławiać wianka innej kobiety i zatracać się w tańcu z nią. Przede wszystkim, nie powinien nigdy być z Vesną. Powinien być przy kobiecie, której wszystko oddał i wszystko przysięgał.
— Powinniśmy — przytaknął. Obaj to wiedzieli. Mleko się rozlało, było już za późno. Nikt nie powinien tego robić za niego, za nich. Marcelowi było wstyd za to, a jemu było wstyd, że wcześniej nie czuł tego samego. A jeśli, to ukrywał to przed samym sobą, by było łatwiej. Pokiwał głową, słysząc, że miała żal. Bo znał to, znał to dobrze, ale przestał ją już za to winić. Bo pretensje, które nie były pretensjami towarzyszyły im nieustanie. Że zrobił coś czego nie powinien lub nie zrobił tego, czego oczekiwała w danej chwili. Przez te wszystkie miesiące doszedł do wniosku, że się nie rozumieli, rozmijali się tak bardzo, że już nic nie pozostało. To powiedział jej miesiąc temu na plaży.
— Naprawdę? — spytał, ale udał zaskoczonego. Nie był wcale. — Kobiety tak mają — rzucił, bagatelizując sprawę. Wiedział, że nie o to chodzi i wiedział, że nie o to chodziło Eve, ale nie sądził, że były słowa, które mogły cokolwiek zmienić. On ich nie znalazł. Nie chciał się z nią kłócić i przechodzić znów przez to samo. I tak naprawdę nie chciał, żeby Marcel tego doświadczał na własnej skórze, ale na to też było za późno. Niepotrzebnie prosił ją by porozmawiali. — Nie jesteś — zaprzeczył, patrząc na niego, kiedy ich wzrok się spotkał. — Mogła. Powinna. Ale ona już taka nie jest, Marc. Ona nie podejmuje ryzyka, nie sprawdza. Nie bierze, nie mówi czego chce i czego potrzebuje. Czeka. Po prostu czeka — I dziś wiedział dlaczego czekała. Dzisiaj zrozumiał. Nie chodziło o to, że on poświęcał jej za mało uwagi. Jako mąż. Robił tyle ile mógł. — Ona potrzebuje... tego. Ehm... — Przetarł twarz dłonią i westchnął ciężko. — Wiem, że jak to brzmi, ale ona potrzebuje uwagi. Więcej uwagi. — To mu powiedziała w Weymouth. Miał do niej wtedy pretensje, robił tyle ile mógł, tyle ile wydawało mu się, że mógł jej dać. Uwagi, siebie, oddania, ale to było za mało. On sądził, że był niewystarczający, ale teraz widział, że nie tylko on. Marcel przecież to powiedział. Potrzebowała jego uwagi, niezależnie od wszystkiego innego, okoliczności, sytuacji, zdarzeń. Nigdy nie była szarą myszką, zawsze błyszczała, przyciągała spojrzenia, a teraz? Przywykli. Nie doceniając jej tak, jakby tego chciała. — Nie przyjdzie i jej nie weźmie, nie wiem dlaczego, po prostu czeka. I liczy, że będziemy wiedzieć to za nią, kiedy i jak. [b]— Jest inna, Marcel. Inna niż była. I inna niż ja czy ty. — Bo oni lgnęli do ludzi, szukali ich towarzystwa, a ona czekała... aż przylgną do niej. Uciekał od niej, od jej pretensji, zgorzkniałości. Był zmęczony, a co gorsza nie czuł się sobą. Wszystko kręciło się w kółko, oni się kręcili w kółko przez to. I nie wiedział, czy była inna droga. Dotąd myślał, że to tylko on, ale przecież Marcel dziś czuł się tak samo, a on dobrze znał te odczucia. Niezrozumienie, wyrzuty sumienia, niepewność, że pomimo prób i starań wszystko było nie takie. Nie wiedział jak go pocieszyć, bo sam sobie z tym nie radził. Bo ile mógł za nią biegać, ile mógł ją wspierać. Przez większość ich rozmów we dwóch stał za nią, bronił jej. I co mu z tego przyszło? — Nie wiem, co ci powiedzieć. Po prostu zostaw to. Odpuść. Będzie co ma być... — Ale to nie była dobra rada, bo Marcel w przeciwieństwie do niego ciągle walczył, ciągle go to bolało. Bo chciał by znów byli przyjaciółmi. I on też zdał sobie sprawę z tego, że tego chciał. Przyjaźnić się z nią znów.
Sięgnął do guzików koszuli i zaczął ją rozpinać, kiedy rozmowa wróciła do Kerstin. Musiał ją przynajmniej przepłukać w wodzie, bo zaczęła sztywnieć i go drapać.
— Okłamała go. Napisała mu w liście, że jest z samymi dziewczynami i piją herbatkę. Tutaj, z okazji narodzin Gilly. — A i tak nie pozwolił jej tu zostać. — Nie chciała wracać do domu, Marc, przekonałem ją żeby została. Kiedy tańczyliśmy. — Nie podniósł na niego wzroku, zsunął z ramion szelki, rozpiął mankiety, milcząc przez chwilę. O czym rozmawiali? — Powiedziałem jej, że jest tu bezpieczna i Leonora dostarczy list szybko... Że jest dorosła i sama może decydować gdzie i z kim chce spędzać czas. Stwierdziła, że sama wyjdzie i z nim porozmawia, Eve jej przytaknęła i chciała z nią iść z Gilly, na ulicę przed dom. Więc powiedziałem, że to głupi pomysł, Kerstin zadrwiła, że Eve jest dorosła w końcu i zaczęła mi tłumaczyć, że Mike się o nią martwi, jest przewrażliwiony z powodu.... z powodu.... mojego brata, ona go szanuje, nie chce się z nim kłócić, bo jest od niej dużo starszy i nie ma nic złego w tym, że spaceruje nocą sama po Dolinie i tego się nie obawia, ale wciąż jest zły na... mojego brata, za to co zrobił. Nie za to, że uciekł. Jestem pewien, że wie, że jest... że zabił. — Przez cały ten czas zdążył się rozebrać, wrzucił własną koszulę do wanny wypełnionej już wodą. — Eve mnie zatrzymała, powiedziała, że Tonksowie zaraz nie będą problemem, a ja spytałem, czy Tonks się tak zajął się Thomasem. Jak problemem. I Kerstin to usłyszała. I wściekła. Powiedziała mi, że Mike nie jest mordercą. — Sięgnął dłonią do wody i przeciągnął koszulą w niej, zaczęła barwić się na różowo.
— Powinniśmy — przytaknął. Obaj to wiedzieli. Mleko się rozlało, było już za późno. Nikt nie powinien tego robić za niego, za nich. Marcelowi było wstyd za to, a jemu było wstyd, że wcześniej nie czuł tego samego. A jeśli, to ukrywał to przed samym sobą, by było łatwiej. Pokiwał głową, słysząc, że miała żal. Bo znał to, znał to dobrze, ale przestał ją już za to winić. Bo pretensje, które nie były pretensjami towarzyszyły im nieustanie. Że zrobił coś czego nie powinien lub nie zrobił tego, czego oczekiwała w danej chwili. Przez te wszystkie miesiące doszedł do wniosku, że się nie rozumieli, rozmijali się tak bardzo, że już nic nie pozostało. To powiedział jej miesiąc temu na plaży.
— Naprawdę? — spytał, ale udał zaskoczonego. Nie był wcale. — Kobiety tak mają — rzucił, bagatelizując sprawę. Wiedział, że nie o to chodzi i wiedział, że nie o to chodziło Eve, ale nie sądził, że były słowa, które mogły cokolwiek zmienić. On ich nie znalazł. Nie chciał się z nią kłócić i przechodzić znów przez to samo. I tak naprawdę nie chciał, żeby Marcel tego doświadczał na własnej skórze, ale na to też było za późno. Niepotrzebnie prosił ją by porozmawiali. — Nie jesteś — zaprzeczył, patrząc na niego, kiedy ich wzrok się spotkał. — Mogła. Powinna. Ale ona już taka nie jest, Marc. Ona nie podejmuje ryzyka, nie sprawdza. Nie bierze, nie mówi czego chce i czego potrzebuje. Czeka. Po prostu czeka — I dziś wiedział dlaczego czekała. Dzisiaj zrozumiał. Nie chodziło o to, że on poświęcał jej za mało uwagi. Jako mąż. Robił tyle ile mógł. — Ona potrzebuje... tego. Ehm... — Przetarł twarz dłonią i westchnął ciężko. — Wiem, że jak to brzmi, ale ona potrzebuje uwagi. Więcej uwagi. — To mu powiedziała w Weymouth. Miał do niej wtedy pretensje, robił tyle ile mógł, tyle ile wydawało mu się, że mógł jej dać. Uwagi, siebie, oddania, ale to było za mało. On sądził, że był niewystarczający, ale teraz widział, że nie tylko on. Marcel przecież to powiedział. Potrzebowała jego uwagi, niezależnie od wszystkiego innego, okoliczności, sytuacji, zdarzeń. Nigdy nie była szarą myszką, zawsze błyszczała, przyciągała spojrzenia, a teraz? Przywykli. Nie doceniając jej tak, jakby tego chciała. — Nie przyjdzie i jej nie weźmie, nie wiem dlaczego, po prostu czeka. I liczy, że będziemy wiedzieć to za nią, kiedy i jak. [b]— Jest inna, Marcel. Inna niż była. I inna niż ja czy ty. — Bo oni lgnęli do ludzi, szukali ich towarzystwa, a ona czekała... aż przylgną do niej. Uciekał od niej, od jej pretensji, zgorzkniałości. Był zmęczony, a co gorsza nie czuł się sobą. Wszystko kręciło się w kółko, oni się kręcili w kółko przez to. I nie wiedział, czy była inna droga. Dotąd myślał, że to tylko on, ale przecież Marcel dziś czuł się tak samo, a on dobrze znał te odczucia. Niezrozumienie, wyrzuty sumienia, niepewność, że pomimo prób i starań wszystko było nie takie. Nie wiedział jak go pocieszyć, bo sam sobie z tym nie radził. Bo ile mógł za nią biegać, ile mógł ją wspierać. Przez większość ich rozmów we dwóch stał za nią, bronił jej. I co mu z tego przyszło? — Nie wiem, co ci powiedzieć. Po prostu zostaw to. Odpuść. Będzie co ma być... — Ale to nie była dobra rada, bo Marcel w przeciwieństwie do niego ciągle walczył, ciągle go to bolało. Bo chciał by znów byli przyjaciółmi. I on też zdał sobie sprawę z tego, że tego chciał. Przyjaźnić się z nią znów.
Sięgnął do guzików koszuli i zaczął ją rozpinać, kiedy rozmowa wróciła do Kerstin. Musiał ją przynajmniej przepłukać w wodzie, bo zaczęła sztywnieć i go drapać.
— Okłamała go. Napisała mu w liście, że jest z samymi dziewczynami i piją herbatkę. Tutaj, z okazji narodzin Gilly. — A i tak nie pozwolił jej tu zostać. — Nie chciała wracać do domu, Marc, przekonałem ją żeby została. Kiedy tańczyliśmy. — Nie podniósł na niego wzroku, zsunął z ramion szelki, rozpiął mankiety, milcząc przez chwilę. O czym rozmawiali? — Powiedziałem jej, że jest tu bezpieczna i Leonora dostarczy list szybko... Że jest dorosła i sama może decydować gdzie i z kim chce spędzać czas. Stwierdziła, że sama wyjdzie i z nim porozmawia, Eve jej przytaknęła i chciała z nią iść z Gilly, na ulicę przed dom. Więc powiedziałem, że to głupi pomysł, Kerstin zadrwiła, że Eve jest dorosła w końcu i zaczęła mi tłumaczyć, że Mike się o nią martwi, jest przewrażliwiony z powodu.... z powodu.... mojego brata, ona go szanuje, nie chce się z nim kłócić, bo jest od niej dużo starszy i nie ma nic złego w tym, że spaceruje nocą sama po Dolinie i tego się nie obawia, ale wciąż jest zły na... mojego brata, za to co zrobił. Nie za to, że uciekł. Jestem pewien, że wie, że jest... że zabił. — Przez cały ten czas zdążył się rozebrać, wrzucił własną koszulę do wanny wypełnionej już wodą. — Eve mnie zatrzymała, powiedziała, że Tonksowie zaraz nie będą problemem, a ja spytałem, czy Tonks się tak zajął się Thomasem. Jak problemem. I Kerstin to usłyszała. I wściekła. Powiedziała mi, że Mike nie jest mordercą. — Sięgnął dłonią do wody i przeciągnął koszulą w niej, zaczęła barwić się na różowo.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokręcił głową, po co w ogóle o tym mówił? To było przyjęcie Gilly, wpadli tu, żeby się zabawić. Kiedy właściwie zaczął to wszystko tak smętnie rozpamiętywać? Kiedy porozmawiał z Eve, sądził, że to z siebie wyrzuci, że będzie mu lżej, ale nie było. Ale było mu gorzej. Kogo mógł za to winić, tylko siebie. Nie chciał tego dla Jamesa, nie chciał ciągnąć ku temu rozmowy i sprawić, że i on się w tym zatraci.
- Pomogliśmy Marii i Gii - przypomniał, choć niechętnie. Ani jedna ani druga nie była rodziną Jima, choć rodzina Gii dawała mu kiedyś jej namiastkę. Czy jej też nie był tego winien? Zostawili je, ale to nie tak, że siedzieli w tym czasie w bezpiecznym miejscu, że dbali tylko o siebie. Próbowali zrobić coś dobrego. Nie żałował przecież tego, że wyciągnął z tamtego lasu Marię - po prostu wydawało mu się, że poradziłaby sobie też bez niego. Wydawała się zaradna, ale kiedy myślał o niej samotnej w tamtą noc, też czuł się źle. Tak jak nie żałował tego, że Jim nie został pożarty przez tamtą rybę. Im dłużej o tym wszystkim myślał, tym bardziej był skołowany. No i mały Vito, on też był tylko dzieckiem.
Kobiety tak miały, nie wiedział. Celine nigdy tak nie miała.
- Jakiego ryzyka? - westchnął. - To było ryzyko, napisać do mnie list? Myślałem, że nie powinienem, chciałem się dostosować. Mówiłem jej to, ale ją to nie interesowało. Mówiła, że miałem dać jej spokój, a nie o niej zapominać. Przecież nie zapomniałem - Nie, wyrzuty sumienia przytłaczały go cały ten miesiąc. Ciężkie, silne, okrutne. Miał sobie dużo do zarzucenia, ale nie to, że zapomniał. Oczywiście, że mówiła o nim. Przed momentem zignorowała go całkowicie, jednocześnie klejąc się do Jima, choć mówiła też o gołębiu na swoim parapecie. Nic z tego nie rozumiał. - Uwagi - powtórzył po nim krytycznie. Każdy potrzebował uwagi, ale większość z nich została już nauczona przez życie, że żadne z nich nie było królewną, która miała prawo siedzieć na miękkich poduszkach, dyrygować innymi i żądać od nich określonych działań - dla siebie. Byli młodzi, ale większość z nich życie już przeorało. Może źle ją ocenial, sądząc, że wiele przeszła. Może chodziło właśnie o to, że przeszła za mało. - Byliśmy tacy? Dawniej? - zastanowił się, spoglądając na niego. Może byli. Tego, jak wygląda przyjaźń i na czym ona polega, uczyli się wspólnie. Uczyli się latami. Może wtedy jeszcze nie do końca, nie wszystko wiedzieli. Ze zrezygnowaniem uciekł wzrokiem, nie mówiąc nic. Była inna, mówił Jim. Marcel nie lubił ludzi, których teraz opisywał. Osoby, którym wydawało się, że wszystko im się po prostu należy, kojarzyły mu się z jego ojcem i jego środowiskiem. Z bogaczami, rozpieszczonymi gówniarzami ze Slytherinu. Bronił ją przed innymi, bronił ją przed sobą, ale Jim ją znał lepiej i bliżej. Coraz lepiej rozumial, co miał wtedy na myśli. Gdyby nie jej zachowanie sprzed kilku chwil, miałby pewnie więcej zapału, żeby szukać dla niej usprawiedliwień, ale w tej chwili nie potrafił. Czy potrafił odpuścić całkiem? W tym momencie nie wiedzial.
- Właściwie siedziała tu z samymi dziewczynami, kiedy pisała list - westchnął. - Przecież Tonks wie, że tu mieszkasz - Sam się na to zgodził. Tonks nie mógł się spodziewać, że Jim przez te kilka godzin nie wróci do domu. - Minęło mnóstwo czasu. - Na dalszą opowieść marszczył brew coraz mocniej. Tego palanta, Thomasa, już nie było, a dalej rujnował im życie. Tonks go zajebie - i zrobi to znowu przez Thomasa. - Jego siostra wie. Nie Kerstin, Justine. Jeśli ona wie, to Michael na pewno też - przytaknął jego domysłom, wiedział to od Maeve. - Nie chcieli mówić Kerstin prawdy. Powiedziała mi to, między wierszami, w Weymouth. Ona nie wie, o czym mówi, Jim. - Szlag. Szlag. Szlag jasny, jak to odkręcić? Kopnął ze zniechęceniem pobliską szafkę, kręcąc się w miejscu. - Ide do niej. Tonks mnie oskóruje, jak to wszystko usłyszy. Na żywca - zapowiedział, dopinając guziki jego koszuli.
- Pomogliśmy Marii i Gii - przypomniał, choć niechętnie. Ani jedna ani druga nie była rodziną Jima, choć rodzina Gii dawała mu kiedyś jej namiastkę. Czy jej też nie był tego winien? Zostawili je, ale to nie tak, że siedzieli w tym czasie w bezpiecznym miejscu, że dbali tylko o siebie. Próbowali zrobić coś dobrego. Nie żałował przecież tego, że wyciągnął z tamtego lasu Marię - po prostu wydawało mu się, że poradziłaby sobie też bez niego. Wydawała się zaradna, ale kiedy myślał o niej samotnej w tamtą noc, też czuł się źle. Tak jak nie żałował tego, że Jim nie został pożarty przez tamtą rybę. Im dłużej o tym wszystkim myślał, tym bardziej był skołowany. No i mały Vito, on też był tylko dzieckiem.
Kobiety tak miały, nie wiedział. Celine nigdy tak nie miała.
- Jakiego ryzyka? - westchnął. - To było ryzyko, napisać do mnie list? Myślałem, że nie powinienem, chciałem się dostosować. Mówiłem jej to, ale ją to nie interesowało. Mówiła, że miałem dać jej spokój, a nie o niej zapominać. Przecież nie zapomniałem - Nie, wyrzuty sumienia przytłaczały go cały ten miesiąc. Ciężkie, silne, okrutne. Miał sobie dużo do zarzucenia, ale nie to, że zapomniał. Oczywiście, że mówiła o nim. Przed momentem zignorowała go całkowicie, jednocześnie klejąc się do Jima, choć mówiła też o gołębiu na swoim parapecie. Nic z tego nie rozumiał. - Uwagi - powtórzył po nim krytycznie. Każdy potrzebował uwagi, ale większość z nich została już nauczona przez życie, że żadne z nich nie było królewną, która miała prawo siedzieć na miękkich poduszkach, dyrygować innymi i żądać od nich określonych działań - dla siebie. Byli młodzi, ale większość z nich życie już przeorało. Może źle ją ocenial, sądząc, że wiele przeszła. Może chodziło właśnie o to, że przeszła za mało. - Byliśmy tacy? Dawniej? - zastanowił się, spoglądając na niego. Może byli. Tego, jak wygląda przyjaźń i na czym ona polega, uczyli się wspólnie. Uczyli się latami. Może wtedy jeszcze nie do końca, nie wszystko wiedzieli. Ze zrezygnowaniem uciekł wzrokiem, nie mówiąc nic. Była inna, mówił Jim. Marcel nie lubił ludzi, których teraz opisywał. Osoby, którym wydawało się, że wszystko im się po prostu należy, kojarzyły mu się z jego ojcem i jego środowiskiem. Z bogaczami, rozpieszczonymi gówniarzami ze Slytherinu. Bronił ją przed innymi, bronił ją przed sobą, ale Jim ją znał lepiej i bliżej. Coraz lepiej rozumial, co miał wtedy na myśli. Gdyby nie jej zachowanie sprzed kilku chwil, miałby pewnie więcej zapału, żeby szukać dla niej usprawiedliwień, ale w tej chwili nie potrafił. Czy potrafił odpuścić całkiem? W tym momencie nie wiedzial.
- Właściwie siedziała tu z samymi dziewczynami, kiedy pisała list - westchnął. - Przecież Tonks wie, że tu mieszkasz - Sam się na to zgodził. Tonks nie mógł się spodziewać, że Jim przez te kilka godzin nie wróci do domu. - Minęło mnóstwo czasu. - Na dalszą opowieść marszczył brew coraz mocniej. Tego palanta, Thomasa, już nie było, a dalej rujnował im życie. Tonks go zajebie - i zrobi to znowu przez Thomasa. - Jego siostra wie. Nie Kerstin, Justine. Jeśli ona wie, to Michael na pewno też - przytaknął jego domysłom, wiedział to od Maeve. - Nie chcieli mówić Kerstin prawdy. Powiedziała mi to, między wierszami, w Weymouth. Ona nie wie, o czym mówi, Jim. - Szlag. Szlag. Szlag jasny, jak to odkręcić? Kopnął ze zniechęceniem pobliską szafkę, kręcąc się w miejscu. - Ide do niej. Tonks mnie oskóruje, jak to wszystko usłyszy. Na żywca - zapowiedział, dopinając guziki jego koszuli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Nosisz przy sobie bezoar? — spytała z mieszanką ciekawości i zaskoczenia. Kamień jelitowy zwierzęcia nie był... Czymś, co często stanowiło rzecz, którą trzymały przy sobie młode dziewczyny. Neala pokazywała jednakże, raz za razem, że jest bardzo mądrą młodą czarownicą, prawdopodobnie miało to jakieś zastosowanie, które wybiegało daleko za mierny poziom wiedzy uzdrowicielskiej Marii. — Jasne, tylko uważaj na nogę! — oparzenie nie babrało się, ale mimo wszystko martwiła się o nie, o nią. Poza byciem mądrą, była też miłą dziewczyną i nawet samo to starczyło, aby Multon poczęła się nią przejmować.
Przez moment zdawało się, że wszystko powoli wracało do normy, chociaż ciężko było wyznaczyć jakiś standard, który ową normą dało się nazwać. Chciała myśleć pozytywnie — może przez alkohol krążący w żyłach, może przez resztki pyłku, a może po prostu dlatego, że była tutaj z przyjaciółmi i już pokazano jej, że nie musi się bać. Starczy już dziś nieszczęść, podniosła wzrok na Eve, nie spodziewając się, że owe słowa mogą zostać wypowiedziane w złą godzinę. Chyba najgorszą.
— Naćpać? — powtórzyła po Kerstin, wbijając spojrzenie szeroko otwartych oczu prosto w Eve. Nie oskarżała jej, bo nie była niczemu winna, ale szukała odpowiedzi. Nie, nie tej prawdziwej — szukała potwierdzenia, że przecież nie chodziło o żadne naćpanie. Dłoń uniosła się, opuszki palców dotknęły nosa, z którego wcześniej leciała krew; myśli krążyły po jej głowie bez celu, w panice, miała wrażenie, że zaraz farba chluśnie jej znowu. — Eve... — jej własny głos dobiegał do niej jak z oddali, druga dłoń oparła się na kostce, palce mocno ścisnęły skórę, próbując osadzić tę paradoksalną sytuację w rzeczywistości. — Eve, co ona mówi... — powtórzyła, czując, jak serce znów podnosi jej się do gardła, to nie mogła być prawda. Chłopcy by im tego nie zrobili. Nie wmawiali, że narkotyki są lekarstwem, bo nie były, oczywiście. Zabrakło jej tchu; miała wrażenie, że nie była w stanie nabrać oddechu, że coś ściskało jej klatkę piersiową. A jeżeli to prawda? Jeżeli była taka głupia, żeby zaufać, żeby wziąć to — czymkolwiek było — jeżeli to sprawiało, że czuła te wszystkie emocje? Nie, nie, Marcel i Jim nie byli źli. Nie chcieli ich wykorzystać, to nie miałoby sensu. Ale ona? Ona przecież zachowała się o b r z y d l i w i e.
Nie miała starszego brata, który mógłby ją bezpiecznie odeskortować do domu. Nie miała nawet ojca, a chłopców — Merlinie, co oni sobie mogli o niej pomyśleć?! — nie chciała prosić o pomoc. Była winna. Była obrzydliwa. I walczyła całą sobą, żeby nie rozpłakać się, tu i teraz. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
Przez moment zdawało się, że wszystko powoli wracało do normy, chociaż ciężko było wyznaczyć jakiś standard, który ową normą dało się nazwać. Chciała myśleć pozytywnie — może przez alkohol krążący w żyłach, może przez resztki pyłku, a może po prostu dlatego, że była tutaj z przyjaciółmi i już pokazano jej, że nie musi się bać. Starczy już dziś nieszczęść, podniosła wzrok na Eve, nie spodziewając się, że owe słowa mogą zostać wypowiedziane w złą godzinę. Chyba najgorszą.
— Naćpać? — powtórzyła po Kerstin, wbijając spojrzenie szeroko otwartych oczu prosto w Eve. Nie oskarżała jej, bo nie była niczemu winna, ale szukała odpowiedzi. Nie, nie tej prawdziwej — szukała potwierdzenia, że przecież nie chodziło o żadne naćpanie. Dłoń uniosła się, opuszki palców dotknęły nosa, z którego wcześniej leciała krew; myśli krążyły po jej głowie bez celu, w panice, miała wrażenie, że zaraz farba chluśnie jej znowu. — Eve... — jej własny głos dobiegał do niej jak z oddali, druga dłoń oparła się na kostce, palce mocno ścisnęły skórę, próbując osadzić tę paradoksalną sytuację w rzeczywistości. — Eve, co ona mówi... — powtórzyła, czując, jak serce znów podnosi jej się do gardła, to nie mogła być prawda. Chłopcy by im tego nie zrobili. Nie wmawiali, że narkotyki są lekarstwem, bo nie były, oczywiście. Zabrakło jej tchu; miała wrażenie, że nie była w stanie nabrać oddechu, że coś ściskało jej klatkę piersiową. A jeżeli to prawda? Jeżeli była taka głupia, żeby zaufać, żeby wziąć to — czymkolwiek było — jeżeli to sprawiało, że czuła te wszystkie emocje? Nie, nie, Marcel i Jim nie byli źli. Nie chcieli ich wykorzystać, to nie miałoby sensu. Ale ona? Ona przecież zachowała się o b r z y d l i w i e.
Nie miała starszego brata, który mógłby ją bezpiecznie odeskortować do domu. Nie miała nawet ojca, a chłopców — Merlinie, co oni sobie mogli o niej pomyśleć?! — nie chciała prosić o pomoc. Była winna. Była obrzydliwa. I walczyła całą sobą, żeby nie rozpłakać się, tu i teraz. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- A no, znaczy tak. Noszę. Tak na wszelki wypadek. Po Brenyn i Festiwalu i Anomaliach, lepiej mieć. Mam też skrzelozielę. - zaśmiałam się lekko. - Nie miałam po co go użyć, ale Brendan mówi, że trzeba być na niespodziewane gotowym. - powtórzyłam słowa brata, choć nadal całkiem nie rozumiałam, jak można było się przygotować na coś, czego się nie spodziewało wcale.
Myślałam, że powoli ku dobremu zmierza, ale awantura zamiast maleć, zaczynała rosnąć, zajęta torbą wyłapałam dopiero słowa Marii unosząc głowę bez zrozumienia. Spojrzałam na nią, na Kerstin, na Eve.
- Głupstwa. - odpowiedziałam od razu za Eve, marszcząc brwi. - Czemu mówisz, jakby planowali popełnić jakąś zbrodnię? - zapytałam Kerstin wprost. Wpadali w tarapaty, czasem robili głupoty, czasem podejmowali złe decyzje, ale na pewno nigdy nie chcieli z zasady uczynić niecnych występków - a tak to brzmiało właśnie teraz w ustach Kerstin. Nie byłam zadowolona i z tego, że jak ona brzmiała i z tego, że to co Marcel nam zaproponował nie było… odpowiednie. Powinien nam powiedzieć co to - dokładnie, bez jakiś głupich zabaw. Ale nikomu tego na siłę w nos nie wsypał. Nie był to najlepszy pomysł - i jego i mój że dałam się sprowokować, ale jak czegoś byłam pewna, to tego że nie miał na myśli niczego złego. Poświęcał się dla wszystkich, dla każdego, o sobie myśląc na końcu dopiero. - Tu na niego zaczekasz. Sama nigdzie nie pójdziesz. - powiedziałam podrywając się, żeby złapać ją za nadgarstek.
Myślałam, że powoli ku dobremu zmierza, ale awantura zamiast maleć, zaczynała rosnąć, zajęta torbą wyłapałam dopiero słowa Marii unosząc głowę bez zrozumienia. Spojrzałam na nią, na Kerstin, na Eve.
- Głupstwa. - odpowiedziałam od razu za Eve, marszcząc brwi. - Czemu mówisz, jakby planowali popełnić jakąś zbrodnię? - zapytałam Kerstin wprost. Wpadali w tarapaty, czasem robili głupoty, czasem podejmowali złe decyzje, ale na pewno nigdy nie chcieli z zasady uczynić niecnych występków - a tak to brzmiało właśnie teraz w ustach Kerstin. Nie byłam zadowolona i z tego, że jak ona brzmiała i z tego, że to co Marcel nam zaproponował nie było… odpowiednie. Powinien nam powiedzieć co to - dokładnie, bez jakiś głupich zabaw. Ale nikomu tego na siłę w nos nie wsypał. Nie był to najlepszy pomysł - i jego i mój że dałam się sprowokować, ale jak czegoś byłam pewna, to tego że nie miał na myśli niczego złego. Poświęcał się dla wszystkich, dla każdego, o sobie myśląc na końcu dopiero. - Tu na niego zaczekasz. Sama nigdzie nie pójdziesz. - powiedziałam podrywając się, żeby złapać ją za nadgarstek.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała wrażenie, że świat zamarł, zatrzymał się i czekał na jej reakcję. Może tylko jej własny wpadł w bezruch, kiedy usłyszała pytanie Kerstin. Patrzyła na nią, czując, że nie potrafi wydusić z siebie ani słowa. Nie spodziewała się tego, że to od niej wymagana będzie odpowiedź, chociaż odpowiedzialnym za to był Marcel. Przeniosła spojrzenie na Marysię, czując, jak coś w niej pęka i rozpada się na kawałeczki. Nie ona powinna tu stać i czuć na sobie te spojrzenia. Zerknęła przelotnie na Nealę, zastanawiając się, gdzie leżała granica jej naiwności i głupiego zapatrzenia w chłopaków. Były w tym podobne, a to jej się ani trochę nie podobało. Uważała, że nie popełniono zbrodni, ale to zrobiono, może samo słowo było zbyt mocne, zbyt dosadne, ale to, co się tu stało, nie było ani trochę dobre.
Wróciła z uwagą na Kerstin, zmuszając kąciki ust do uniesienia się w uśmiechu. Wyraz twarzy jej złagodniał, gdy pokręciła powoli głową.- Nie, Kerry. Musiałaś coś źle zrozumieć ze strzępków rozmowy. Powiedziałam Jimowi, że każdy tu jest pijany i pod wpływem Pyłu, ale w żadnym razie naćpany. Tak mówimy potocznie na specyfik, który w naszej kulturze przyjmuje się w takie ważniejsze święta. Mieszanka kilku ziół, między innymi mięty i melisy, zmielona aż do konsystencji pyłu, stąd też nazwa, i często barwiona w różne kolory. Znajduje się w świecy, która pali się od początku tej zabawy i to też miał Marcel. Jak byłam mała często nie mielono tego, a wrzucano zwinięte w ognisko, by rozprowadzało się samo wśród świętujących.- podjęła pewnym tonem, czując potęgujący się wstręt do samej siebie, że kłamała im w żywe oczy. Na szczęście kłamać potrafiła bardzo dobrze, bez zająknięcia i bez wahania.- Nikt nikogo nie naćpał. To nie narkotyki, a kilka ziół, których też używa się jako leczniczych. Rozwesela, trochę zakrzywia rzeczywistość, ale to jak alkohol, a wszyscy go tu piją bez wyrzutów sumienia.- dodała, tworząc własną historię i zapamiętując wszystko, by nie dać się złapać na kłamstwie.
Spuściła wzrok na Marysię, posyłając jej lekki uśmiech.- To nic strasznego, zadziałało na ciebie mocniej, bo nawdychałaś się już wcześniej i zmieszałaś z różnymi alkoholami. Trochę przedobrzyłaś.- czuła, jak resztki szacunku do samej siebie rozpadając się i znikają. Broniła przed konsekwencjami dwóch sukinsynów, którzy zamiast być tutaj i tłumaczyć się, siedzieli bezpiecznie w domu. Tworzyła za nich historię, pozostając im lojalna, chociaż dziś na to nie zasłużyli. Fakt, że okłamywała Kerstin i Nealę, nie bolał ją szczególnie, ale kłamstwo skierowane do Marysi, tworzyło rany na duszy.- Kerry, zostań tutaj. Nie musisz czekać sama przy bramce, bo nikt cię stąd nie wygania.- poprosiła i zapewniła ją od razu.
Spojrzała w dół na maleństwo, które trzymała w ramionach.
- Pójdę ją położyć na górę, by już z nami nie siedziała. Myślę, że ma nas wszystkich dość.- starała się zabrzmieć lekko, trochę rozbawiona.- Posiedzicie tu? – spytała, chcąc naprawdę zanieść córkę do środka, ale i złapać chłopaków, zanim tu przyjdą.
Wróciła z uwagą na Kerstin, zmuszając kąciki ust do uniesienia się w uśmiechu. Wyraz twarzy jej złagodniał, gdy pokręciła powoli głową.- Nie, Kerry. Musiałaś coś źle zrozumieć ze strzępków rozmowy. Powiedziałam Jimowi, że każdy tu jest pijany i pod wpływem Pyłu, ale w żadnym razie naćpany. Tak mówimy potocznie na specyfik, który w naszej kulturze przyjmuje się w takie ważniejsze święta. Mieszanka kilku ziół, między innymi mięty i melisy, zmielona aż do konsystencji pyłu, stąd też nazwa, i często barwiona w różne kolory. Znajduje się w świecy, która pali się od początku tej zabawy i to też miał Marcel. Jak byłam mała często nie mielono tego, a wrzucano zwinięte w ognisko, by rozprowadzało się samo wśród świętujących.- podjęła pewnym tonem, czując potęgujący się wstręt do samej siebie, że kłamała im w żywe oczy. Na szczęście kłamać potrafiła bardzo dobrze, bez zająknięcia i bez wahania.- Nikt nikogo nie naćpał. To nie narkotyki, a kilka ziół, których też używa się jako leczniczych. Rozwesela, trochę zakrzywia rzeczywistość, ale to jak alkohol, a wszyscy go tu piją bez wyrzutów sumienia.- dodała, tworząc własną historię i zapamiętując wszystko, by nie dać się złapać na kłamstwie.
Spuściła wzrok na Marysię, posyłając jej lekki uśmiech.- To nic strasznego, zadziałało na ciebie mocniej, bo nawdychałaś się już wcześniej i zmieszałaś z różnymi alkoholami. Trochę przedobrzyłaś.- czuła, jak resztki szacunku do samej siebie rozpadając się i znikają. Broniła przed konsekwencjami dwóch sukinsynów, którzy zamiast być tutaj i tłumaczyć się, siedzieli bezpiecznie w domu. Tworzyła za nich historię, pozostając im lojalna, chociaż dziś na to nie zasłużyli. Fakt, że okłamywała Kerstin i Nealę, nie bolał ją szczególnie, ale kłamstwo skierowane do Marysi, tworzyło rany na duszy.- Kerry, zostań tutaj. Nie musisz czekać sama przy bramce, bo nikt cię stąd nie wygania.- poprosiła i zapewniła ją od razu.
Spojrzała w dół na maleństwo, które trzymała w ramionach.
- Pójdę ją położyć na górę, by już z nami nie siedziała. Myślę, że ma nas wszystkich dość.- starała się zabrzmieć lekko, trochę rozbawiona.- Posiedzicie tu? – spytała, chcąc naprawdę zanieść córkę do środka, ale i złapać chłopaków, zanim tu przyjdą.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Szybka odpowiedź