Witryna (wejście)
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Witryna (wejście)
Szpital dla czarodziejów pod patronatem świętego Munga został umieszczony w obszernym budynku wzniesionym z czerwonej cegły. Przypomina będący w ciągłej budowie dom handlowy, nad którym widnieje tablica z ozdobnym napisem Purge & Dowse Ltd. - dla odwrócenia uwagi niepożądanych oczu. Za obszerną, nieco brudną i zakurzoną witryną, stoi manekin; to jemu należy zdradzić cel swojej wizyty. Jeżeli przytaknie, wejście do placówki stanie otworem, szyba na ułamek sekundy rozpłynie się w powietrzu. Powszechnie wiadomym jest, iż nie zostanie przepuszczony nikt, kto mógłby znaleźć się w szpitalu przypadkiem, bądź kto przybywa z nieszczerymi intencjami. Zabezpieczenia medycznej placówki zostały wykonany przez najznamienitszych aurorów naszych czasów.
Od czasu, gdy Albus Dumbledore zginął, do Munga trafia coraz więcej pacjentów z magicznymi obrażeniami, których nabawili się w tajemniczych okolicznościach. Często zdarza się tak, że ranni nie chcą, bądź nie mogą opowiadać o swoim wypadku. Nie oznacza to jednak, że nie zostają przyjęci do szpitala. Tutaj nie odmawia się pomocy żadnemu potrzebującemu.
Szpital Świętego Munga jest chroniony potężnymi zaklęciami uniemożliwiającymi bezpośrednią teleportację do jego wnętrza.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.Od czasu, gdy Albus Dumbledore zginął, do Munga trafia coraz więcej pacjentów z magicznymi obrażeniami, których nabawili się w tajemniczych okolicznościach. Często zdarza się tak, że ranni nie chcą, bądź nie mogą opowiadać o swoim wypadku. Nie oznacza to jednak, że nie zostają przyjęci do szpitala. Tutaj nie odmawia się pomocy żadnemu potrzebującemu.
Szpital Świętego Munga jest chroniony potężnymi zaklęciami uniemożliwiającymi bezpośrednią teleportację do jego wnętrza.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słowa, które wypowiedział Ramsey, nie były rzucone bez sensu - wiedziała, że miały swoje znaczenie. Dość istotne, rozumiała go, trudno było odmówić temu racji - nawet jeśli Ramsey nie pojmował znaczenia uczucia nostalgii, jego rzeczowa wypowiedź miała swoje uzasadnienie. Czy przekonujące? Nie była tego pewna - każdy człowiek się wahał, zwłaszcza w odniesieniu do swojej przeszłości, porzuconych planów i zdarzeń, które w zamierzeniach miały iść zupełnie inaczej, niż poszły.
- Tego nie wiemy - odparła więc, bo ich zdolności pozwalały spojrzeć jedynie w przyszłość - nie w tę, która wydarzyłaby się, gdyby coś poszło inaczej, a w tę, która wydarzyć się naprawdę miała. A dla niej - splot wydarzeń utkał właśnie taką nić. - Ale tego chciał los, pewnie nie bez powodu - Być może wojna, w którą się zaangażowała, miała być dla niej czymś ważniejszym, niż tylko protekcją na trudny okres. Czy i ona - nie przypomniała jej, że winna liczyć przede wszystkim na siebie, przestrzegając przed nadmierną ufnością wobec Mulciberów? Przeznaczenie uczyło, że wszystko miało swój powód i swoją przyczynę - nie inaczej musiało być wówczas.
Skinęła głową, usunięcie pamięci po spotkaniu takim jak tamto było niezbędną przezornością - zwłaszcza, jeśli miało się okazać, że do czynienia mieli z aurorką. Teraz mogła mieć pewność - że na ulicy nie rozpozna ani jego ani jej. Na tym drugim zależało jej znacznie bardziej, w przeciwieństwie do Mulcibera, który potrafił sobie radzić z natrętami, jej nadgorliwość aurorów mogłaby zaszkodzić. Domyślała się, że puszczenie jej żywcem nie było zbyteczną łaską ze strony Ramseya - w jego życiu wszystko miało cel.
- Co takiego? - zapytała więc o ten - choć spodziewała się odpowiedzi. Aurorzy bywali skarbnicą informacji, informacji niezwykle przydatnych w obliczu obecnych i przyszłych wydarzeń. - Wiedziałeś, że to wzbudzi podejrzenia - ale zdecydowałeś się zaryzykować, więc to musiało być ważne. Aurorka z poważną amnezją z pewnością prędko stanie się epicentrum badań uzdrowicieli z Munga, a może nawet naukowców pracujących nad fenomenem samej pamięci. Co za ulga, że ci pierwsi i tak niczego nie potrafili - nie miała dobrego zdania o swoich dawnych kolegach, choć najpewniej nie miała powodów, by tak twierdzić, innych niż zawiść.
- Nie myślałeś o podjęciu pracy w Mungu? - Spojrzała na niego nie bez zaskoczenia, kiedy wziął się za medyczne diagnozy. - Przyjmują przeważnie podobnych tobie. Młodych, zdolnych, wykształconych, z doskonałą intuicją do chorób - Ironia ociekała z każdego jej słowa - ale do tego był najpewniej przyzwyczajony. - Wiedziałeś, że istnieje gatunek zaćmy wywołany przez amazońskiego motyla Fretea Malahea? Jeśli jego pył wpadnie ci do oka, przyjmujesz rzeczywistość subiektywną, zgodną z twoim pragnieniem, nie opierającą się na doznaniach empirycznych. Z oczywistych względów ta choroba rzadko pojawia się na naszej szerokości geograficznej, ale przebadam cię, kiedy skończymy - na wszelki wypadek. - Nie, nie sądziła, by naprawdę był chory - po prostu nie potrafił spojrzeć dalej, niż na siebie. Trwałe upośledzenie pewnych struktur, w tym przypadku odpowiednich płatów mózgowych odpowiedzialnych za emocje, empatię i inteligencję emocjonalną, nie było do końca chorobą. - Jak sobie życzysz - powtórzyła własne słowa, tym razem w odpowiedzi na rzekomą nieopłacalność. Ponoć mężczyźni lubili słuchać, jak kobiety im przytakiwały.
- Zdecydowanie powinieneś mniej myśleć - odparła, opuszczając różdżkę - rozkładając dłonie na boki, gdy - nagle - zatrzęsła się ziemia. Szarpnęła ramię Ramseya, chcąc ustać na nogach - drewniane stropy runęły w dół, prosto na nich, tak, jakby potrafiły ich dojrzeć. Anomalia mogła być czymś na wzór bytu, który właśnie umyślił sobie na nich tarczę - mogli się przed tym skryć - ale gdzie?
- Tam jest wyrwa - sapnęła między kolejnymi wstrząśnięciami, ciągnąć go ku kolejnemu budynkowi - pamiętała ją jeszcze z czasów kursu, kilku czarodziejów z jej roku w przerwach pomiędzy zajęciami grało tam w eksplodującego durnia - miała nadzieję, że pamiętała jej umiejscowienie - ona ten czas spędzała w bibliotece.
- Tego nie wiemy - odparła więc, bo ich zdolności pozwalały spojrzeć jedynie w przyszłość - nie w tę, która wydarzyłaby się, gdyby coś poszło inaczej, a w tę, która wydarzyć się naprawdę miała. A dla niej - splot wydarzeń utkał właśnie taką nić. - Ale tego chciał los, pewnie nie bez powodu - Być może wojna, w którą się zaangażowała, miała być dla niej czymś ważniejszym, niż tylko protekcją na trudny okres. Czy i ona - nie przypomniała jej, że winna liczyć przede wszystkim na siebie, przestrzegając przed nadmierną ufnością wobec Mulciberów? Przeznaczenie uczyło, że wszystko miało swój powód i swoją przyczynę - nie inaczej musiało być wówczas.
Skinęła głową, usunięcie pamięci po spotkaniu takim jak tamto było niezbędną przezornością - zwłaszcza, jeśli miało się okazać, że do czynienia mieli z aurorką. Teraz mogła mieć pewność - że na ulicy nie rozpozna ani jego ani jej. Na tym drugim zależało jej znacznie bardziej, w przeciwieństwie do Mulcibera, który potrafił sobie radzić z natrętami, jej nadgorliwość aurorów mogłaby zaszkodzić. Domyślała się, że puszczenie jej żywcem nie było zbyteczną łaską ze strony Ramseya - w jego życiu wszystko miało cel.
- Co takiego? - zapytała więc o ten - choć spodziewała się odpowiedzi. Aurorzy bywali skarbnicą informacji, informacji niezwykle przydatnych w obliczu obecnych i przyszłych wydarzeń. - Wiedziałeś, że to wzbudzi podejrzenia - ale zdecydowałeś się zaryzykować, więc to musiało być ważne. Aurorka z poważną amnezją z pewnością prędko stanie się epicentrum badań uzdrowicieli z Munga, a może nawet naukowców pracujących nad fenomenem samej pamięci. Co za ulga, że ci pierwsi i tak niczego nie potrafili - nie miała dobrego zdania o swoich dawnych kolegach, choć najpewniej nie miała powodów, by tak twierdzić, innych niż zawiść.
- Nie myślałeś o podjęciu pracy w Mungu? - Spojrzała na niego nie bez zaskoczenia, kiedy wziął się za medyczne diagnozy. - Przyjmują przeważnie podobnych tobie. Młodych, zdolnych, wykształconych, z doskonałą intuicją do chorób - Ironia ociekała z każdego jej słowa - ale do tego był najpewniej przyzwyczajony. - Wiedziałeś, że istnieje gatunek zaćmy wywołany przez amazońskiego motyla Fretea Malahea? Jeśli jego pył wpadnie ci do oka, przyjmujesz rzeczywistość subiektywną, zgodną z twoim pragnieniem, nie opierającą się na doznaniach empirycznych. Z oczywistych względów ta choroba rzadko pojawia się na naszej szerokości geograficznej, ale przebadam cię, kiedy skończymy - na wszelki wypadek. - Nie, nie sądziła, by naprawdę był chory - po prostu nie potrafił spojrzeć dalej, niż na siebie. Trwałe upośledzenie pewnych struktur, w tym przypadku odpowiednich płatów mózgowych odpowiedzialnych za emocje, empatię i inteligencję emocjonalną, nie było do końca chorobą. - Jak sobie życzysz - powtórzyła własne słowa, tym razem w odpowiedzi na rzekomą nieopłacalność. Ponoć mężczyźni lubili słuchać, jak kobiety im przytakiwały.
- Zdecydowanie powinieneś mniej myśleć - odparła, opuszczając różdżkę - rozkładając dłonie na boki, gdy - nagle - zatrzęsła się ziemia. Szarpnęła ramię Ramseya, chcąc ustać na nogach - drewniane stropy runęły w dół, prosto na nich, tak, jakby potrafiły ich dojrzeć. Anomalia mogła być czymś na wzór bytu, który właśnie umyślił sobie na nich tarczę - mogli się przed tym skryć - ale gdzie?
- Tam jest wyrwa - sapnęła między kolejnymi wstrząśnięciami, ciągnąć go ku kolejnemu budynkowi - pamiętała ją jeszcze z czasów kursu, kilku czarodziejów z jej roku w przerwach pomiędzy zajęciami grało tam w eksplodującego durnia - miała nadzieję, że pamiętała jej umiejscowienie - ona ten czas spędzała w bibliotece.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
— Ja to wiem — odpowiedział pewnie, nie rezygnując z upartego przekonywania jej do swojej racji; tak jak czynił to w kwestii jej wiary we wróżbiarstwo i jasnowidzenie, tak był pewien, że owy splot zdarzeń, o którym mówiła, i który nieprzypadkowo umieścił ją w tym miejscu, w którym stała dziś, był najlepszym, co mogło jej się przytrafić. Wątpił, by postrzegała to kategoriami dobrobytu i spokoju. Nie bez przyczyny tiara przydziału przydzieliła ją do Ravenclaw, nie bez przyczyny jej umiejętności uzdrowicielskie przewyższały wielu medyków z Munga, nie bez przyczyny nie dała się stłamsić adoratorom. Dokument, który pozwalał jej pracować w tym miejscu nie miał żadnego znaczenia, tak jak nie miały już dawne wybory. Była na dobrej drodze do zwycięstwa, stała po stronie, która ją wesprze, którą ona musiała wesprzeć wiedzą i umiejętnościami. — Nie jest ważne, czego chciał los. W tym życiu liczy się tylko to, czego chcesz ty sama — nie karcił jej, nie poprawiał, a jego ton głosu nie brzmiał jak przygana; słowa brzmiały jak dobra rada, choć takowych w swoim życiu nie udzielał, tylko te podszyte groźbą, upomnieniem. Narzucanie jej toku myślenia mijało się z celem, była uparta jak mało kto, a każda próba — o czym się już przekonał — kończyła się złością. Musiała dojrzeć do pewnych spraw, na to liczył, biorąc jednocześnie pod uwagę, że na pewne spostrzeżenia było już za późno.
Milczał, kiedy dopytywała o cel. Zupełnie niepotrzebnie, powinna zdać się na jego intuicję. Nie chciał się przyznać, jak wielkie podjął wtedy ryzyko, jego skutków może jeszcze nie być widać przez długi czas. Zaryzykował z powodu kogoś innego, przesuwając naprężone struny coraz dalej, w kierunku osób trzecich. Niebezpiecznie — i z marnym skutkiem. Nie udało mu się niczego osiągnąć.
— To już bez znaczenia, osoba, której to dotyczyło już i tak jest martwa — od dawna; dla niego od chwili, w której patrząc mu prosto w oczy zadecydowała. Pomimo wszystko. Dla wszystkiego innego. Udowodniła jak wiele znaczyło dla niej to, czego ją nauczył. Nie była warta pamiętania, a on nie miał czasu na rozgoryczenia i żałobę po niej.
— Była przytomna, gdy wychodziłem. Josephine Fenwick— Cassandra powinna zważać na to nazwisko. Nie zapamiętała tego, co się stało, nie mogła pamiętać o tym, co jej uczynił, ani o co ją pytał, ale nim zamknął za sobą drzwi ich wzrok się spotkał. Zachował się arogancko, nie zakrywając wtedy swej twarzy. — Ale znajduje się wciąż pod urokiem. O Selwynie pewnie wiesz. To legilimenta i metamorfomag. I przeżył— dodał z drobną dozą niechęci w głosie. To nie powinno się wydarzyć, powinien był umrzeć, zginąć w sercu więzienia, a prawdopodobnie anomalia pochłonęła go, tak jak ich.
Zerknął na nią, słysząc ciekawą propozycję. W końcu mówiła z sensem.
—Ja w Mungu? —Avada kadavra jako lek na wszystkie bolączki?— Nie, nie myślałem. Nie chciałbym, żebyś była zazdrosna, że robię oszałamiającą karierę, w miejscu, w którym chciałaś kiedyś pracować — odpowiedział, kręcąc głową. — Poza tym wolałbym staż w twojej lecznicy. Bardziej odpowiadają mi godziny pracy.— Spojrzał na nią wyczekująco. Taki pracownik to skarb, dopiero co sama to przyznała.
— Umiem kreować rzeczywistość pod swoje pragnienia, nie muszę sobie niczego wyobrażać — odparł, marszcząc brwi.
Kiedy ziemia zadrżała, a ona szarpnęła go za ramię, odruchowo jedną ręką ją złapał za łokieć.
— Magia się stabilizuje.— Rozejrzał się dookoła siebie, przyglądając murom i ulicy. Nie wyglądało to najlepiej, takie drżenia częściej były skutkiem pogłębiających się zmian, cząsteczki magii wpadały w drgania, a później zderzając się ze sobą jedynie je wzmagały, póki nie nastąpi eskalacja. Życzył sobie, by to wszystko ustało i rzeczywiście miało za moment sie uspokoić. Naprawa poszła zadziwiająco dobrze, wszystko lada moment powinno wrócić do normy. Trzęsące się budynki stały się jednak niebezpieczne. Gdzieś z boku spadła dachówka, powinni się ukryć. Tym razem nie przed służbami, a wrogo nastawionymi elementami krajobrazu. Pociągnęła go w nieznaną stronę. Wszystko działo się zbyt szybko, by zareagować. Zacisnął dłonie na różdżce, na wdechu już prawie szeptał inkantację, która ich przed tym zabezpieczy.
Milczał, kiedy dopytywała o cel. Zupełnie niepotrzebnie, powinna zdać się na jego intuicję. Nie chciał się przyznać, jak wielkie podjął wtedy ryzyko, jego skutków może jeszcze nie być widać przez długi czas. Zaryzykował z powodu kogoś innego, przesuwając naprężone struny coraz dalej, w kierunku osób trzecich. Niebezpiecznie — i z marnym skutkiem. Nie udało mu się niczego osiągnąć.
— To już bez znaczenia, osoba, której to dotyczyło już i tak jest martwa — od dawna; dla niego od chwili, w której patrząc mu prosto w oczy zadecydowała. Pomimo wszystko. Dla wszystkiego innego. Udowodniła jak wiele znaczyło dla niej to, czego ją nauczył. Nie była warta pamiętania, a on nie miał czasu na rozgoryczenia i żałobę po niej.
— Była przytomna, gdy wychodziłem. Josephine Fenwick— Cassandra powinna zważać na to nazwisko. Nie zapamiętała tego, co się stało, nie mogła pamiętać o tym, co jej uczynił, ani o co ją pytał, ale nim zamknął za sobą drzwi ich wzrok się spotkał. Zachował się arogancko, nie zakrywając wtedy swej twarzy. — Ale znajduje się wciąż pod urokiem. O Selwynie pewnie wiesz. To legilimenta i metamorfomag. I przeżył— dodał z drobną dozą niechęci w głosie. To nie powinno się wydarzyć, powinien był umrzeć, zginąć w sercu więzienia, a prawdopodobnie anomalia pochłonęła go, tak jak ich.
Zerknął na nią, słysząc ciekawą propozycję. W końcu mówiła z sensem.
—Ja w Mungu? —Avada kadavra jako lek na wszystkie bolączki?— Nie, nie myślałem. Nie chciałbym, żebyś była zazdrosna, że robię oszałamiającą karierę, w miejscu, w którym chciałaś kiedyś pracować — odpowiedział, kręcąc głową. — Poza tym wolałbym staż w twojej lecznicy. Bardziej odpowiadają mi godziny pracy.— Spojrzał na nią wyczekująco. Taki pracownik to skarb, dopiero co sama to przyznała.
— Umiem kreować rzeczywistość pod swoje pragnienia, nie muszę sobie niczego wyobrażać — odparł, marszcząc brwi.
Kiedy ziemia zadrżała, a ona szarpnęła go za ramię, odruchowo jedną ręką ją złapał za łokieć.
— Magia się stabilizuje.— Rozejrzał się dookoła siebie, przyglądając murom i ulicy. Nie wyglądało to najlepiej, takie drżenia częściej były skutkiem pogłębiających się zmian, cząsteczki magii wpadały w drgania, a później zderzając się ze sobą jedynie je wzmagały, póki nie nastąpi eskalacja. Życzył sobie, by to wszystko ustało i rzeczywiście miało za moment sie uspokoić. Naprawa poszła zadziwiająco dobrze, wszystko lada moment powinno wrócić do normy. Trzęsące się budynki stały się jednak niebezpieczne. Gdzieś z boku spadła dachówka, powinni się ukryć. Tym razem nie przed służbami, a wrogo nastawionymi elementami krajobrazu. Pociągnęła go w nieznaną stronę. Wszystko działo się zbyt szybko, by zareagować. Zacisnął dłonie na różdżce, na wdechu już prawie szeptał inkantację, która ich przed tym zabezpieczy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą czarnej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich Rycerzy Walpurgii. Sukces zagwarantował wszystkim poplecznikom Czarnego Pana bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców podczas kolejnych gier w tej lokacji. Zostanie wam to zapamiętane.
Nie odpowiedziała na jego słowa. Była rozdarta, z jednej strony dostrzegając korzyści płynące ze swojej decyzji, z drugiej wiedząc, jak wielki popełniła błąd. Szukała bezpieczeństwa, stabilizacji, zamierzała przyłączyć się do wygranej strony, tymczasem jej sojusznicy okazali się wrogami - jedynymi, którzy aktualnie jej zagrażali. I choć wierzyła, że kiedy wespnie się wzwyż po drabinie sukcesu i przekaże Czarnemu Panu wyniki swoich badań, ten doceni ją wystarczająco mocno, by objąć protekcją, to na całość musiała patrzeć przyziemnie: miała malutką córkę, która potrzebowała tej ochrony cały czas. Na Mulciberów nie zamierzała więcej liczyć, zawiedli raz, to mogli zawieźć i drugi - a kiedy nie można było ufać nikomu, najlepiej było zaufać samemu sobie. Wpierw jednak należało wyplątać się z tej kabały - a jeśli wyplątać się nie mogła, to chociaż odnaleźć w nim najbardziej dogodny dla siebie splot. Nie martwiły ją papiery, martwiła ją życiowa przestrzeń, która ostatnimi czasy zaczynała nie tyle już kurczyć się przeraźliwie - co zanikać.
- Bez wątpienia - przyjęła jego słowa z pokorą, choć najpewniej odnajdując w nich inny sens niż on sam, to, czego chciała, wypadło z jej rąk i odturlało się od niej jak szklana kulka zgubiona pod ciężkim meblem. Ale odrobiną sprytu i determinacji podobną zabawkę dało się wyciągnąć z każdej dziury - można też było odpuścić, zdobyć nową, w innej barwie, nieco innym kształcie, niekoniecznie też gorszą. Wymagało to wysiłku - ale nie była delikatną kobietą, przeżyła w życiu już wiele i mogła przeżyć więcej, a skoro dotąd jeszcze nikt jej nie zabił - to widocznie jednak wcale nie było to takie proste. Nie zamierzała dłużej słuchać wymądrzania się ani jednego ani drugiego Mulcibera, żaden z nich nie wiedział, czego potrzebowała ani kim była, żaden z nich nie miał też w sobie na tyle mądrości - wbrew temu, co sądzili - by udzielać jej złotych rad. Człowiek, który większość życia spędził w więzieniu, z pewnością miał grom doświadczenia - podobnie jak zamknięty we własnej klatce, odizolowany od świata własnymi myślami Ramsey. Mieli ją za głupszą, ale być może to było jej atutem: bo głupszą wcale nie była. Dzień za dniem gubiła ich arogancja.
Josephine Fenwick, Alexander Selwyn, nie wyruszyła z nimi później, uważała to za zbyt niebezpieczne; nie chciała, by którekolwiek zapamiętał jej twarz - i słusznie, jeśli między nimi była aurorka, widzieć jej nie mogła. Pozostało jej mieć nadzieję, że późniejsze wydarzenia faktycznie rozmyły jej pamięć skutecznie - na tyle skutecznie, by nie poznała samej Cassandry przy kolejnym przypadkowym spotkaniu.
- Kiedy zatem zamierzasz się ich pozbyć? - To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Byli świadkami zdarzeń, których świadkami być nigdy nie powinni, musieli odejść, wplątali się w rycerskie sprawy - skoro tak lekko grozili śmiercią jej samej, być może nadszedł czas, by pokazać swoje zdolności na ludziach, którzy faktycznie byli im wrogami - być może równiejszymi umiejętnościami.
- Marianna przestała się u mnie pojawiać - wspomniała mimochodem, przypominając sobie o dziewczynie. Była z tym wszystkim powiązana, być może ktoś do niej dotarł, być może ktoś ją pojmał, być może chcieli o tym wiedzieć. Zerknęła na niego kątem oka - czy chcieli, czy los tych, którzy dbali o ich zdrowie, faktycznie był im obojętny? - Możesz zająć jej miejsce - przeszła gładko, z obojętnością spoglądając na zamęt za murem, wewnątrz którego pozostawali skryci. - Opróżnianie nocników będzie dla ciebie doskonałą lekcją - życia, pokory, w zasadzie wszystkiego, zwłaszcza nocą, kiedy jak drapieżnik preferował aktywność.
- Umiesz? - W jej głosie pobrzmiewała wątpliwość, nie umiał. Nie panował nad sytuacją. Zdradził się wszak przed nią, wiedziała, że chciał jej - i tylko sądził, że ją otrzymał. Kiedyś to zrozumie, kiedyś to do niego dotrze, szczerze wątpiła, by stało się to teraz - ciekawiło ją jednak, czy przez ten arogancki mur pychy mogła przedrzeć się wątpliwa myśl; ponoć to takie były cechami mędrców.
- To już - Hałasy ucichły, magia opadła, miejsce otuliło się mgłą spokoju. Wzniecony kurz wciąż opadał, łagodnie, spokojnie, lekko, strop, który runął, nie zdołał ich dosięgnąć. Pamiętała tę kryjówkę z czasów, kiedy uczyła się w Mungu - ale wbrew temu, co sądziła, jej wnętrze nie wywołało sentymentu. - Przyjdą tu? - Odpowiednie władze - Mulciber lepiej od niej znał procedurę, czy ministerialne służby pojawiały się na miejscu, kiedy anomalia cichła? - Chcę się temu przyjrzeć - oświadczyła, wysuwając się zza wyrwy i tylko niedbale oglądając się za siebie, ostrożnie wychodząc w kierunku anomalii. Oddziaływała bezpośrednio na ciałach - być może przebadanie przypadkowych ofiar pozwoli uchylić rąbka tajemnicy.
- Bez wątpienia - przyjęła jego słowa z pokorą, choć najpewniej odnajdując w nich inny sens niż on sam, to, czego chciała, wypadło z jej rąk i odturlało się od niej jak szklana kulka zgubiona pod ciężkim meblem. Ale odrobiną sprytu i determinacji podobną zabawkę dało się wyciągnąć z każdej dziury - można też było odpuścić, zdobyć nową, w innej barwie, nieco innym kształcie, niekoniecznie też gorszą. Wymagało to wysiłku - ale nie była delikatną kobietą, przeżyła w życiu już wiele i mogła przeżyć więcej, a skoro dotąd jeszcze nikt jej nie zabił - to widocznie jednak wcale nie było to takie proste. Nie zamierzała dłużej słuchać wymądrzania się ani jednego ani drugiego Mulcibera, żaden z nich nie wiedział, czego potrzebowała ani kim była, żaden z nich nie miał też w sobie na tyle mądrości - wbrew temu, co sądzili - by udzielać jej złotych rad. Człowiek, który większość życia spędził w więzieniu, z pewnością miał grom doświadczenia - podobnie jak zamknięty we własnej klatce, odizolowany od świata własnymi myślami Ramsey. Mieli ją za głupszą, ale być może to było jej atutem: bo głupszą wcale nie była. Dzień za dniem gubiła ich arogancja.
Josephine Fenwick, Alexander Selwyn, nie wyruszyła z nimi później, uważała to za zbyt niebezpieczne; nie chciała, by którekolwiek zapamiętał jej twarz - i słusznie, jeśli między nimi była aurorka, widzieć jej nie mogła. Pozostało jej mieć nadzieję, że późniejsze wydarzenia faktycznie rozmyły jej pamięć skutecznie - na tyle skutecznie, by nie poznała samej Cassandry przy kolejnym przypadkowym spotkaniu.
- Kiedy zatem zamierzasz się ich pozbyć? - To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Byli świadkami zdarzeń, których świadkami być nigdy nie powinni, musieli odejść, wplątali się w rycerskie sprawy - skoro tak lekko grozili śmiercią jej samej, być może nadszedł czas, by pokazać swoje zdolności na ludziach, którzy faktycznie byli im wrogami - być może równiejszymi umiejętnościami.
- Marianna przestała się u mnie pojawiać - wspomniała mimochodem, przypominając sobie o dziewczynie. Była z tym wszystkim powiązana, być może ktoś do niej dotarł, być może ktoś ją pojmał, być może chcieli o tym wiedzieć. Zerknęła na niego kątem oka - czy chcieli, czy los tych, którzy dbali o ich zdrowie, faktycznie był im obojętny? - Możesz zająć jej miejsce - przeszła gładko, z obojętnością spoglądając na zamęt za murem, wewnątrz którego pozostawali skryci. - Opróżnianie nocników będzie dla ciebie doskonałą lekcją - życia, pokory, w zasadzie wszystkiego, zwłaszcza nocą, kiedy jak drapieżnik preferował aktywność.
- Umiesz? - W jej głosie pobrzmiewała wątpliwość, nie umiał. Nie panował nad sytuacją. Zdradził się wszak przed nią, wiedziała, że chciał jej - i tylko sądził, że ją otrzymał. Kiedyś to zrozumie, kiedyś to do niego dotrze, szczerze wątpiła, by stało się to teraz - ciekawiło ją jednak, czy przez ten arogancki mur pychy mogła przedrzeć się wątpliwa myśl; ponoć to takie były cechami mędrców.
- To już - Hałasy ucichły, magia opadła, miejsce otuliło się mgłą spokoju. Wzniecony kurz wciąż opadał, łagodnie, spokojnie, lekko, strop, który runął, nie zdołał ich dosięgnąć. Pamiętała tę kryjówkę z czasów, kiedy uczyła się w Mungu - ale wbrew temu, co sądziła, jej wnętrze nie wywołało sentymentu. - Przyjdą tu? - Odpowiednie władze - Mulciber lepiej od niej znał procedurę, czy ministerialne służby pojawiały się na miejscu, kiedy anomalia cichła? - Chcę się temu przyjrzeć - oświadczyła, wysuwając się zza wyrwy i tylko niedbale oglądając się za siebie, ostrożnie wychodząc w kierunku anomalii. Oddziaływała bezpośrednio na ciałach - być może przebadanie przypadkowych ofiar pozwoli uchylić rąbka tajemnicy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zbudowany na prostych zasadach świat nie zawierał drzwi, ani tym bardziej szczelin, które mogły przepuścić tak abstrakcyjny sposób pojmowania prawdy, jak jej własny. Nie przepuszczał przez brudne okna promieni światła, ani ciepła, które ogrzewałoby dawno zamknięte stare, zakurzone wnętrze. Nie przepuszczał słów sączących się jak trucizna, samoistnie wypływająca z jej ust kiedy tylko zabierała głos, nie po to, aby wtłoczyć toksynę do jego organizmu, a po to, by go unicestwić, sparaliżować, obezwładnić. Robiła to powoli, subtelnie, z wyrachowaniem. Jej świat zbudowany był z tektury, zalepiony śliną i miodem. Niby byle dmuchnięcie go nie psuło, ale wystarczył płomień, drobna iskra, aby puścić go z dymem. Niby prosty, niby realny, a jednak tak wątły i delikatny. Czasem oddawał się masochistycznej próbie zrozumienia zasad działania, pojęcia sensu i odnalezienia logiki, ale kiedy nie potrafił złościł się na samego siebie, bo tylko marnował czas. Marnował go na podsłuchiwanie pod drzwiami, odczytywanie szeptów, próbę zrozumienia motywów, które nią kierowały. Nie rozumiał nie rozumienia. Wierzył, że wszystko ma swoje znaczenie, sens. A nie dostrzegał go w niej ani trochę. W jej gniewie, złości. W jej nienawiści względem tych, którzy obiecali ją chronić, o ile będzie robić to, co do tej pory. To była transakcja wiązana, łączyły ich interesy. Szybki, bezmyślny bieg przez ciemny las dezorientował go, gubił się, tracił orientację w przestrzeni. Patrząc na nią widział tą ciemność. Niby nigdy go nie okłamała, a jednak nigdy nie mówiła mu prawdy. Nie kierowała się logiką, a zbiorem uczuć, które poza sensowną definicją nie miały w sobie za grosz sensu. Słowa pozbawione wartości, w rzeczywistości będące jedynie usprawiedliwieniem dla lekkomyślnych, głupich działań. Była tajemnicą, której nigdy nie zbada do końca, nie rozwikła, rozłoży na części pierwsze. Zagadką, enigmą, którą lepiej było zniszczyć, stracić, niż pogrążać w tym ciągłym nierozumieniu.
— Nie teraz, później — odpowiedział, milcząco zgadzając się co do przyszłej wersji zdarzeń. Nie było innych możliwych dróg, ścieżek, tylko ta jedna. Splamiona krwią, pachnąca śmiercią. Czas Selwyna był policzony, dziewczyna również musiała umrzeć. Nie był myśliwym. Nie wybierał się na polowanie, w trakcie którego pozbawi ofiary głów i przypnie do skórzanego pasa w formie wymownego trofeum. Niedługo nadejdzie odpowiedni moment. Gdyby zamierzał go wydać uczyniłby to od razu — nie zrobił tego z określonego powodu. Szykował się, zbroił, zbierał siły. — Gdy zapragnie zemsty.— Był młody. Oboje widzieli go w szpitalu, był też porywisty. Działał pod wpływem emocji, burzliwych, gwałtownych. Jeśli poskłada wszystko do kupy wciąż zabraknie mu kilku elementów układanki. Poczeka, aż po nie zgłosi. Przyjdzie do niego, by odebrać ostatnie wspomnienia. Nie zdradzał jej tego. Wątpił, że zrozumie zwłokę.
Zniknięcie Marianny go zaskoczyło. Spojrzał na czarownicę, łapiąc jej krótkie spojrzenie. Nie wyraził sobą żadnego żalu, ani smutku, ale nie spodziewał się, by Goshawk podjęła dramatyczną decyzję o ucieczce. Widział w jej oczach fascynację czarną magią, była oddana Panu. Chciała się uczyć, chciała pomagać. Niemożliwe, by tak się co do niej pomylił.
— To dziwne. — Powinni wiedzieć, czy pomimo wszystkich dotychczasowych działań aurorzy się do niej dobrali. Nie słyszał o tym, ale jeśli mieli w sobie choć trochę sprytu, mogli uczynić to po cichu. Mieli w tym cel. — Sprawdzę to.
Na jej propozycję nie zareagował niesmakiem. Obejrzał się, wychylając za winkiel, by prześledzić sytuację.
— Marna to lekcja, skoro babram się w gnoju od lat.— Nie skrzywił się na samą myśl. Tak uwłaczająca wizja mogła iścić się tylko w jej głowie. Wokół wszystko cichło, magia się uspokajała, a kamień przestał się kruszyć i lecieć z nieba, jak deszcz spadających gwiazd. Wyglądało na to, że nic już im nie groziło. Nastawał spokój, aura im sprzyjała. Czuł, że to miejsce ich wzmacnia, oddziałuje na nich dobrą energią. Oparł się o zimny mur. Miał wilgotne plecy, chłód zmienił się w ziąb i przeszył go aż po rdzeń. — Umiem — odparł spokojnie, przenosząc na nią wzrok. Był pewny, miał wszystko pod kontrolą. Tylko nie ją, ale jej kontrolować się nie dało. Ani zamknąć w złotej, ani żadnej innej klatce. Nic nie wiedziała. Ani o nim, ani o tym co robił. Tylko myślała. Dużo i błędnie. Panował nad wszystkim, nad samym sobą.
Wyciągnął papierosy, ale nie częstował jej nimi. Wiedział, że nie pali. Wsunął jednego do ust i mruknął przez zaciśnięte wokół niego wargi:
— Nie— nie przyjdą. Nie teraz, może później. Nigdy nie przychodzili, nie wiedzieli, że coś się zmieniało. Nie kontrolowali tego, unikali źródeł anomalii wcale nie chcąc, by zniknęły. Uczynił jedynie nonszalancki gest ręką — śmiało, niech czyni honory, zbiera swe materiały do badań, sprawdza, przygląda się. Ruszył się z wnęki i wolnym krokiem ruszył, aż do granicy niewidzialnej bariery, przy której przystanął.
— Nie teraz, później — odpowiedział, milcząco zgadzając się co do przyszłej wersji zdarzeń. Nie było innych możliwych dróg, ścieżek, tylko ta jedna. Splamiona krwią, pachnąca śmiercią. Czas Selwyna był policzony, dziewczyna również musiała umrzeć. Nie był myśliwym. Nie wybierał się na polowanie, w trakcie którego pozbawi ofiary głów i przypnie do skórzanego pasa w formie wymownego trofeum. Niedługo nadejdzie odpowiedni moment. Gdyby zamierzał go wydać uczyniłby to od razu — nie zrobił tego z określonego powodu. Szykował się, zbroił, zbierał siły. — Gdy zapragnie zemsty.— Był młody. Oboje widzieli go w szpitalu, był też porywisty. Działał pod wpływem emocji, burzliwych, gwałtownych. Jeśli poskłada wszystko do kupy wciąż zabraknie mu kilku elementów układanki. Poczeka, aż po nie zgłosi. Przyjdzie do niego, by odebrać ostatnie wspomnienia. Nie zdradzał jej tego. Wątpił, że zrozumie zwłokę.
Zniknięcie Marianny go zaskoczyło. Spojrzał na czarownicę, łapiąc jej krótkie spojrzenie. Nie wyraził sobą żadnego żalu, ani smutku, ale nie spodziewał się, by Goshawk podjęła dramatyczną decyzję o ucieczce. Widział w jej oczach fascynację czarną magią, była oddana Panu. Chciała się uczyć, chciała pomagać. Niemożliwe, by tak się co do niej pomylił.
— To dziwne. — Powinni wiedzieć, czy pomimo wszystkich dotychczasowych działań aurorzy się do niej dobrali. Nie słyszał o tym, ale jeśli mieli w sobie choć trochę sprytu, mogli uczynić to po cichu. Mieli w tym cel. — Sprawdzę to.
Na jej propozycję nie zareagował niesmakiem. Obejrzał się, wychylając za winkiel, by prześledzić sytuację.
— Marna to lekcja, skoro babram się w gnoju od lat.— Nie skrzywił się na samą myśl. Tak uwłaczająca wizja mogła iścić się tylko w jej głowie. Wokół wszystko cichło, magia się uspokajała, a kamień przestał się kruszyć i lecieć z nieba, jak deszcz spadających gwiazd. Wyglądało na to, że nic już im nie groziło. Nastawał spokój, aura im sprzyjała. Czuł, że to miejsce ich wzmacnia, oddziałuje na nich dobrą energią. Oparł się o zimny mur. Miał wilgotne plecy, chłód zmienił się w ziąb i przeszył go aż po rdzeń. — Umiem — odparł spokojnie, przenosząc na nią wzrok. Był pewny, miał wszystko pod kontrolą. Tylko nie ją, ale jej kontrolować się nie dało. Ani zamknąć w złotej, ani żadnej innej klatce. Nic nie wiedziała. Ani o nim, ani o tym co robił. Tylko myślała. Dużo i błędnie. Panował nad wszystkim, nad samym sobą.
Wyciągnął papierosy, ale nie częstował jej nimi. Wiedział, że nie pali. Wsunął jednego do ust i mruknął przez zaciśnięte wokół niego wargi:
— Nie— nie przyjdą. Nie teraz, może później. Nigdy nie przychodzili, nie wiedzieli, że coś się zmieniało. Nie kontrolowali tego, unikali źródeł anomalii wcale nie chcąc, by zniknęły. Uczynił jedynie nonszalancki gest ręką — śmiało, niech czyni honory, zbiera swe materiały do badań, sprawdza, przygląda się. Ruszył się z wnęki i wolnym krokiem ruszył, aż do granicy niewidzialnej bariery, przy której przystanął.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdy zapragnie zemsty. Ramsey zawsze przepadał za igraniem z niebezpieczeństwem, iskra, którą zamierzał wywołać, mogła okazać się bardziej niebezpieczna, niż sądził; wystarczająco niebezpieczna, by spopielić jego tekturowy świat. Owszem, chłopak - to nawet nie był mężczyzna - wydawał się bardzo młody i choć za brakami w doświadczeniu często podąża brawura, to w Alexandrze było coś, co niezwykle trudno było jednoznacznie określić. Wola walki, wewnętrzna siła, coś, kurtyna tajemnicy, za którą nigdy nie dane było im spojrzeć. Ich wróg nie wystawiał do walki słabych, to nie miałoby sensu. Nie odezwała się jednak słowem - jeśli zaklęcie było udane, żadne z nich nie powinno pamiętać Cassandry. Tylko Mulciber - który potrafił o siebie zadbać, a którego pycha łaknęła porażki bardziej niż wody lub oddechu. Obojętne spojrzenie, jakim ją uraczył, nie zostało naznaczone zaskoczeniem, nieobecność Marianny nie zaskakiwała zresztą również jej samej - choć miała szczerą nadzieję, że trop Goshawk nie doprowadzi aurorów pod jej dom. Byłoby to wielce niefortunne - jej troll wykazywał się ostatnimi czasy potworną nieudolnością, a ona sama, choć ucieczka stawała się dla niej coraz prostsza, wciąż nie była w stanie ochronić Lysy. Grunt zaczynał palić się jej pod nogami, a ona nie przepadała za tym uczuciem; zbliżenie się do ognia, którym był Czarny Pan, wabił ich jak ćmy: ale za uderzeniem skrzydeł Mulciberów, ona jedna - oprzytomniała. Z wolna traciła wszystko - i musiała zatrzymać swój lot, nim w rękach nie zostanie jej nic.
Obejrzała się za niego przez ramię, z powątpiewaniem. Nie wiedział, czym był prawdziwy gnój - nie wiedział tego nikt, kto nie musiał się przez tydzień zajmować człowiekiem zdolnym jedynie robić pod siebie, nie wiedział tego nikt, kto choć raz nie przyjął porodu, nie wiedział tego nikt, kto daleki był zawiłościom ludzkiego ciała - ale nie zamierzała go pouczać, był dużym chłopcem i pewnego dnia jego myśli zderzą się z bolesną rzeczywistością. Pewnego dnia. Odwzajemniła jego spojrzenie, gdy po raz kolejny zapewniał ją o swojej kontroli - nie miał jej. Ani nad otoczeniem, ani przede wszystkim nad sobą - staczał się w przepaść bez dna, zapatrzony w blichtr i władzę, które zdobył pustą obietnicą. Widziała to w nim: widziała, jak tym epatował, kiedy przed paroma tygodniami warzył się wypowiedzieć kilka słów za dużo - widziała, jak dał się porwać zbyt wartkiemu nurtowi rzeki, gubiąc własne jestestwo i wierząc, że oto stał się kimś więcej, niż był.
A wciąż był tylko sobą. Wszyscy powstaliśmy z prochu - i wszyscy do prochu wrócimy, w jej źrenicach lśniła tylko gorycz - gorycz zawodu i gorycz niedowierzania; wszystkie te uczucia, które mogła jednak odłożyć na bok, stając naprzeciw prawdziwego zagrożenia. Jedynego, co ją przy nich trzymało: anomalii. Lysandra cierpiała niezmiennie, a Czarny Pan mógł pomóc jej zdobyć klucz do rozwiązania tej podłej zagadki - i choć przerażał ją niezmiennie, potrzebowała tego, dla córki - zrobiłaby wszystko. Słysząc ciche nie, wysunęła się przez wyrwę, nie oglądając się przez ramię na młodszego Mulcibera - postąpiła parę kroków w przód, upewniwszy się, że nikt wokół nie interesował się rumowiskiem zanadto: i przykucnęła przy kamieniach, ostrożnie strzepując z ich wierzchu kurz. Każde miejsce zranione anomalią, każda zainfekowana czarną magią przestrzeń, nosiły podobne ślady, ślady bytności, czegoś obcego, czegoś, czego nie potrafiła ani zauważyć ani nazwać. Chwyciła między palce szklany odłamek, ostry jak brzytwa, drugą dłoń zanurzyła w zakurzonym żwirze, zaciskając jego pełną pięść - po czym, zatrzymując znaleziska, próbki, którym spróbuje się przyjrzeć, przeobraziła się w czarne ptaszę, czując, jak pióra niczym igły zaczynają wyrastać z jej ramion - i wzbiła się w powietrze, kierując się ku czarnej części Londynu, ku wiecznie skąpanego w mroku Nokturnowi.
/zt
Obejrzała się za niego przez ramię, z powątpiewaniem. Nie wiedział, czym był prawdziwy gnój - nie wiedział tego nikt, kto nie musiał się przez tydzień zajmować człowiekiem zdolnym jedynie robić pod siebie, nie wiedział tego nikt, kto choć raz nie przyjął porodu, nie wiedział tego nikt, kto daleki był zawiłościom ludzkiego ciała - ale nie zamierzała go pouczać, był dużym chłopcem i pewnego dnia jego myśli zderzą się z bolesną rzeczywistością. Pewnego dnia. Odwzajemniła jego spojrzenie, gdy po raz kolejny zapewniał ją o swojej kontroli - nie miał jej. Ani nad otoczeniem, ani przede wszystkim nad sobą - staczał się w przepaść bez dna, zapatrzony w blichtr i władzę, które zdobył pustą obietnicą. Widziała to w nim: widziała, jak tym epatował, kiedy przed paroma tygodniami warzył się wypowiedzieć kilka słów za dużo - widziała, jak dał się porwać zbyt wartkiemu nurtowi rzeki, gubiąc własne jestestwo i wierząc, że oto stał się kimś więcej, niż był.
A wciąż był tylko sobą. Wszyscy powstaliśmy z prochu - i wszyscy do prochu wrócimy, w jej źrenicach lśniła tylko gorycz - gorycz zawodu i gorycz niedowierzania; wszystkie te uczucia, które mogła jednak odłożyć na bok, stając naprzeciw prawdziwego zagrożenia. Jedynego, co ją przy nich trzymało: anomalii. Lysandra cierpiała niezmiennie, a Czarny Pan mógł pomóc jej zdobyć klucz do rozwiązania tej podłej zagadki - i choć przerażał ją niezmiennie, potrzebowała tego, dla córki - zrobiłaby wszystko. Słysząc ciche nie, wysunęła się przez wyrwę, nie oglądając się przez ramię na młodszego Mulcibera - postąpiła parę kroków w przód, upewniwszy się, że nikt wokół nie interesował się rumowiskiem zanadto: i przykucnęła przy kamieniach, ostrożnie strzepując z ich wierzchu kurz. Każde miejsce zranione anomalią, każda zainfekowana czarną magią przestrzeń, nosiły podobne ślady, ślady bytności, czegoś obcego, czegoś, czego nie potrafiła ani zauważyć ani nazwać. Chwyciła między palce szklany odłamek, ostry jak brzytwa, drugą dłoń zanurzyła w zakurzonym żwirze, zaciskając jego pełną pięść - po czym, zatrzymując znaleziska, próbki, którym spróbuje się przyjrzeć, przeobraziła się w czarne ptaszę, czując, jak pióra niczym igły zaczynają wyrastać z jej ramion - i wzbiła się w powietrze, kierując się ku czarnej części Londynu, ku wiecznie skąpanego w mroku Nokturnowi.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Z papierosem w ustach stał przez chwilę, patrząc przed siebie. Na to zakurzone miasto, na brudne alejki, na oblepione zgnilizną bardziej niż sam Nokturn. Zaciągając się powietrzem czuł jak w płucach osiadają mu ciężkie cząsteczki czegoś okropnego, wstrętnego, czym prawie się dusił. Ludzie, mugole, chodzili tymi samymi ścieżkami, co on, wydychali to samo powietrze, które wciągał przez tytoń zawarty w ciasno zwiniętej bibułce. Mijali się latami w tych krętych uliczkach, stali tuż obok, patrząc na wolno ciągnącą się Tamizę. Czuł pod stopami, że ziemia, na której stał, choć obłożona brukiem, drżała od uspokajającej się magii. I że mugole czuli to samo, odkąd w pierwszomajowym wybuchu magia przestała być im całkiem obca. Eskalacja strachu i nienawiści wkrótce nastąpi, ale nie mógł się tego starcia doczekać. Czarodzieje nie powinni się bratać z mugolami. Ich krew powinna być czysta, nieskażona niczym, nie rozrzedzona. Jej mieszanie było zbrodnią, za którą powinno się karać wszystkich zuchwalców. Nie tylko wielka obietnica złożona tuż przed wieczystą przysięgą napawała go chęcią zrównania tego wszystkiego z ziemią, przelania krwi. Czuł to od zawsze. Czarny Pan powrócił po latach swojej nieobecności, emanując siłą i potęgą, której nie widział wciąż u nikogo innego. Świat się zmieniał. On, oni również. Ślepe podążanie za potęgą i władzą nie było już celem na tej krętej drodze. Nie był pewien, co było nim aktualnie. Wszystko inne zdawało się być elementami zbieranymi po drodze. Wiedza, która była mu potrzebna, wpływy, wrażenia, świadomość, siła. Koniec drogi był bardziej ciemny niż wyobrażał sobie to na początku, o wiele bardziej mroczny i złowieszczy, ale nigdy, przenigdy nie pociągał go bardziej niż teraz. Chciał włożyć w ten mrok ręce, zatopić się w tej ciemności po brodę, po uszy, zagłębić się choćby miał w tym taplaniu utracić ostatni oddech. Słysząc ją, jak grzebie w popiele, jak ptak przekopujący ziemię, szukając robactwa, nie był bardziej pewien słuszności miejsca, w którym się znajdował. Chwilową ciszę przerwał trzepot wielkich, kruczych skrzydeł, które na pojawiły się na jasnym niebie. Powodził za nimi wzrokiem, śledząc ruch czarnej plamy zmierzającej stronę Nokturnu. Nie rozumiała. Wielu rzeczy nie pojmowała, choć miał ją za wyjątkowo mądrą kobietę. I nagminnie tłumaczył sobie, że nie szkodzi. Była przydatna, była potrzebna. Sprawdzi się, a jej wnioski doprowadzą do przełomowych odkryć, które Czarny Pan z pewnością doceni. Tak jak to, że on odnalazł czarną, połyskującą wielką mocą perłę w gównie, że włożył rękę w ugór i wyciągnął ją, by usadzić tam, gdzie było jej miejsce. Oboje byli tylko narzędziami w jego potężnych rękach. Nie pasowała mu ta rola. Ale zdążył do tego przywyknąć, czerpiąc z tego więcej niż mógłby sobie wyobrazić stojąc gdzieś z boku, poza tym wszystkich, w co wszedł całym sobą. W życiu należało umieć kalkulować, analizować sytuację. Maksymalizować zyski, minimalizować straty. To, co im się przydarzyło przed kilkoma tygodniami — było taką stratą. Kosztem, który musiał zostać poniesiony, aby można było iść dalej i sięgać wyżej. Ale jeśli sądziła, że tylko jego, była w potwornym błędzie.
| zt
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnia noc była koszmarna i wolałby o niej szybko zapomnieć. Nie przepadał za niespodziewanymi zwrotami akcji, jednak wczorajszy wieczór zakończył się dla niego gorzej niż mógłby przypuszczać. Począwszy od tego, że nie planował wylądować w Tower of London, z którego właśnie wychodził. Zimna i brudna cela nie była miejscem dla tak wysoko urodzonego Lorda. Prawdę mówiąc wszystko potoczyło się nie tak, jakby sobie tego życzył. Niemniej jednak, policjanci i przesłuchujący bardzo szybko pojęli swój błąd, a wczesnym rankiem Mathieu Rosier przekroczył próg Tower of London i ruszył wolny w świat. Nadal nie czuł się najlepiej, bo choć magomedycy w Tower udzielili mu pierwszej pomocy, to nie uleczyli wszystkiego. Dlatego obrał prosty kierunek – Szpital Świętego Munga.
Pogoda zadziwiła go, przejaśnienia na niebie były niespodzianką, której ani trochę się nie spodziewał. Po długich miesiącach nieba spowitego gęstymi chmurami takie zjawisko było niepokojące. Spojrzał w niebo, obserwując to zjawisko. Może właśnie wszystko ustało? Może teraz miały nadejść lepsze czasy? A może zwyczajnie jasna barwa nieba miała być zwiastunem nadciągającej burzy? Przyspieszył kroku poprawiając płaszcz, aby jak najszybciej dostać się do Szpitala.
Znów zaczęło padać – deszcz, śnieg i grad. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, aby schronić się przed zjawiskiem pogodowym. Całkiem niedaleko wejście zauważył jednak coś niezwykłego. Większe fragment lodu mienił się dziwnym, błękitnym blaskiem. Rosier przystanął, przestając zwracać uwagę na to, że pada i jest dość chłodno. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Sam fakt przejaśnionego nieba był zaskakujący, a dodając do tego dziwny opad… Świat potrafił zaskakiwać, tego jednego był pewien.
Dziwny odłamek leżał kilka metrów od wejścia, lśnił jasnym blaskiem odznaczając się w otoczeniu. Mathieu podszedł bliżej i schylił się, aby posiąść go w dłonie. Niespotykane i zaskakujące. Obrócił go kilkukrotnie w dłoniach. Wyglądał pięknie, urokliwie, odróżniał się na tle innych kamieni. Nie słyszał nigdy o kryształach spadających z nieba, dlatego jego zaskoczenie było aż tak duże. Postanowił jednak zainteresować się bardziej tematem tego niezwykłego zjawiska i umieścił drobiazg w kieszeni swojego płaszcza. Niezwykłe, niebywale niezwykłe.
Poprawił poły odzienia i ruszył do wejścia Szpitala Świętego Munga, aby tam schronić się i nieco podbudować swoje zdrowie.
zt
Pogoda zadziwiła go, przejaśnienia na niebie były niespodzianką, której ani trochę się nie spodziewał. Po długich miesiącach nieba spowitego gęstymi chmurami takie zjawisko było niepokojące. Spojrzał w niebo, obserwując to zjawisko. Może właśnie wszystko ustało? Może teraz miały nadejść lepsze czasy? A może zwyczajnie jasna barwa nieba miała być zwiastunem nadciągającej burzy? Przyspieszył kroku poprawiając płaszcz, aby jak najszybciej dostać się do Szpitala.
Znów zaczęło padać – deszcz, śnieg i grad. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, aby schronić się przed zjawiskiem pogodowym. Całkiem niedaleko wejście zauważył jednak coś niezwykłego. Większe fragment lodu mienił się dziwnym, błękitnym blaskiem. Rosier przystanął, przestając zwracać uwagę na to, że pada i jest dość chłodno. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Sam fakt przejaśnionego nieba był zaskakujący, a dodając do tego dziwny opad… Świat potrafił zaskakiwać, tego jednego był pewien.
Dziwny odłamek leżał kilka metrów od wejścia, lśnił jasnym blaskiem odznaczając się w otoczeniu. Mathieu podszedł bliżej i schylił się, aby posiąść go w dłonie. Niespotykane i zaskakujące. Obrócił go kilkukrotnie w dłoniach. Wyglądał pięknie, urokliwie, odróżniał się na tle innych kamieni. Nie słyszał nigdy o kryształach spadających z nieba, dlatego jego zaskoczenie było aż tak duże. Postanowił jednak zainteresować się bardziej tematem tego niezwykłego zjawiska i umieścił drobiazg w kieszeni swojego płaszcza. Niezwykłe, niebywale niezwykłe.
Poprawił poły odzienia i ruszył do wejścia Szpitala Świętego Munga, aby tam schronić się i nieco podbudować swoje zdrowie.
zt
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Anomalie się skończyły, proroctwo Cassandry się sprawdziło. Nie mógł być tym zaskoczony, wszak uprzedziła go o planach, jakie gotował im los. Był jednak niepocieszony i zawiedziony — i to przeogromnie. Czynił wszystko, by do tego nie dopuścić, by zapobiec przyszłości niechcianej i niekorzystnej. Nie mógł, przeznaczenie się ziściło, a burza, którą wywołali przypadkiem, tracąc kontrolę nad magią Grindelwalda, dobiegła ostatecznie końca. Brytyjska kraina pokryła się białym puchem, nadeszła prawdziwa zima, lodowy płaszcz okrył ulice i dachy. Korzystali z magicznych źródeł, które wywołały na wyspach chaos, czerpali z nich siłę, anomalie były im potrzebne. A teraz je stracili. Możliwość wzbogacenia różdżek o ich pozostałości wydawała się być ostatnim, co mogli zrobić, na dobre zapominając o przeszłości, której nie potrafili odpowiednio wykorzystać. Odkryli sposób na to, jak uczynić pożytek z resztek okiełznanych źródeł niekontrolowanej, zaburzonej mocy. Nie naprawiali ich, jedynie gasili źródła ognia, nie niszcząc jego przyczyny. Cassandra zgodziła się to dla niego zrobić. Musiał się spieszyć. Nie wiedział, kiedy nastanie dzień, w którym wszystko inne utraci dla niej ważność, kiedy będzie musiała oderwać się od obowiązków, by wydać na świat dziecko i zająć się nim w pierwszych chwilach jego życia. Otrzymał od niej instrukcje, co do sposobu działania jeszcze nim to wszystko ustało. Wiedział, gdzie powinien się pojawić, co uczynić na miejscu, czego szukać i jak poprawnie zebrać próbki. Nie sądził, by miał z tym jakikolwiek problem, był badaczem choć w zupełnie innym miejscu realizującym swoje projekty i rozwijającym się w zupełnie innych dziedzinach. Zapamiętał jednak jej rady i instrukcje bardzo dokładnie, poważnie podchodząc zarówno do samej procedury, jak i do możliwego do uzyskania efektu. Nie niepokojąc jej i nie prosząc o to, aby wspomogła go w tej mozolnej pracy udał się wpierw w okolice szpitala św. Munga, czyli dokładnie tam, gdzie w jej towarzystwie udało mu się okiełznać oba demoniczne i nienaturalne źródła magii. Przed wejściem do szpitala niegdyś była jedna z nich. Pamiętał, jak jej ofiarami padali przypadkowi ludzie szukający pomocy w szpitalu. Odwiedził to miejsce późną porą, nocą, licząc, że nie spotka zbyt wielkich trudności w zlokalizowaniu, a następnie zebraniu niezbędnych ingrediencji. Przystanął we wnęce, w której się wtedy schronili, obserwując jak ostatnia osoba w polu zjawia się przed wejściem. Czarodziej błąkał się pod witryną z niewiadomego dla Mulcibera powodu, nie decydując się ostatecznie ani na odejście, ani na zniknięcie wewnątrz budynku. Imperio pomknęło w jego stronę. Czarnomagiczna, demoniczna i potężna inkantacja ugodziła niczego nieświadomego czarodzieja. Wtedy wysunął się z ciemności i wypytał go o powód jego wizyty w tym miejscu. Okazał się byle włóczęgą, który szukał pomocy, ale nie potrafił dostać się do środka. Włóczęgą charłakiem, którego odepchnął od siebie butem, kiedy ten padł na kolana. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem w tym wypadku było wydanie rozkazu odejścia stąd jak najdalej i targnięcia się na swoje życie. Skutecznie i ostatecznie. Wiedział, że to zrobi, nie miał najmniejszych szans, wydostać się spod jego panowania. Tu trupa nie chciał, zwłoki przyciągały wzrok, a on potrzebował chwili spokoju i ciszy, która pozwoli mu znaleźć odpowiednie materiały. Śluz dostrzegł łatwo — osadzał się na ścianach budynku, pomiędzy kamieniami, którymi był obłożony. Połyskiwał lekko w bladym świetle księżyca, które odbijało się od białego śniegu. Przypominał wilgoć spływającą po ścianie, ale nie był nią. Cassandra wyczuliła go na to, jaką postać mógłby przybrać. Z kieszeni grubego płaszcza wydobył cienką, drobną fiolkę, w którą zebrał śluz. Zakorkował ją ostrożnie, by substancja nie wydostała się na zewnątrz i ukrył ją w płytkiej torbie wyściełanej szalikiem, który miał zabezpieczyć materiały przed zniszczeniem. Odnalezienie pyłu stanowiło za to ogromne wyzwanie. Wszystko wokół pokrywała cienka warstwa błotnistego śniegu, burza z pewnością zmyła z murów resztki kurzu, którego szukał. Wszystko musiało znajdować się na ziemi, przykryte białą powłoką. Przykucnął więc miejscu, w którym ówcześnie znajdowało się źródło anomalii, to właśnie stąd zamierzał rozpocząć swoje poszukiwania. W rękawicach z tygrysiej skóry, które otrzymał przed paroma dniami od Ignotusa odgarniał śnieg delikatnie, odsłaniając spod niego warstwę bruku. Powierzchnia przypominała błoto, ale nie było szansy znalezienia przy tej pogodzie suchego magicznego pyłu. Jeśli był tu wciąż zgromadzony, musiał opaść, musiał znajdować się na ziemi — rozmoczony wodą i śniegiem. Zebrał więc do większej fiolki nieco błota i brudnego śniegu, licząc, że próbka będzie zawierała wartościową substancję. Przypominała mu ingrediencję, o której wspominała Cassandra. Miało podobną barwę i połysk. Trudno było mu jednoznacznie stwierdzić, czy było dokładnie tym, czego potrzebowała. Wyczuwał w tym magiczny potencjał.
Do Munga wszedł bez problemu. Zapytawszy o Alexandra, niegdyś Selwyna uzyskał informacje o tym, gdzie przyjmuje. Udał się więc wgłąb korytarza, ale nie ruszył na wskazane wcześniej piętro. Schodami w dół, wprost do prosektorium, upewniwszy się wcześniej, że nikt go nie obserwuje i niczyich podejrzeń nie wzbudził. Kiedy był tu z uzdrowicielką było zamknięte, rozszalała anomalia była niebezpieczna dla każdego, kto znalazł się w tym miejscu. Stoczyli tu krótką walkę z uzdrowicielem i jego sympatią, o której niedługo później całkiem zapomniał. Za zamkniętymi drzwiami, w suchym pomieszczeniu o wiele łatwiej było znaleźć interesujące go ingrediencje, chociaż od razu spostrzegł, że miejsce to zostało doprowadzone do całkowitego porządku. Magia jednak zawsze pozostawia po sobie ślady. Mogli usunąć kurz, bród i krew, która wtedy zalewała podłogę, ale nie magię, która osadziła się w najciemniejszych zakamarkach. Pył mienił się wyraźnie, znalazł go po otwarciu jednej z szuflad na zwłoki, na metalowych krawędziach i uchwytach. Do jego zgarnięcia użył jednak przyrządów obecnych na stole. Podobne widział w lazarecie. Strącił pyłki do otwartej fiolki, starając się zebrać ich jak najwięcej. Materiał był wiele wart, jego ilość musiała wpływać korzystnie na próbę wzmocnienia jego różdżki. Śluz gromadził się na ścianie, przypominał naciek, którego być może wcześniej nikt inny nie zauważył, a może wziął go za coś, czego nie warto tykać. Nie sądził, aby w tym miejscu ktokolwiek przesadnie dbał o czystość, otoczony był przez trupy, a im kolejne zakażenie, czy choroba już nie groziło. Czwartą fiolkę ułożył do torby, delikatnie w materiale, dbając o to, by szklane naczynia nie stykały się ze sobą i nie obijały o siebie podczas chodzenia.
Po prosektorium zdecydował się odwiedzić jeszcze pozostałe miejsca, w których udało mu się okiełznać anomalie. Nie wiedział na ile wystarczające były próbki z Munga, zawitał więc również w kasynie, które przed wieloma miesiącami odwiedził w towarzystwie Deirdre. To tam po raz pierwszy miał styczność z niestabilną siłą i tam miał swój debiut w okiełznaniu szaleńczych skutków magii. Zgromadzenie zarówno śluzu i pyłu było tam łatwiejsze, kasyno było w takim samym stanie jak wtedy, gdy je oboje opuszczali. Kierując się wiec wskazówkami Cassandry zebrał materiał, by udać się jeszcze pod osłoną nocy na Pokątną do Gabinetu Osobliwości. Lokal był zamknięty, musiał użyć siły, by dostać się do środka, wyważone magią drzwi szybko jednak miały zaalarmować sąsiadów, ingrediencje zebrał więc w pośpiechu. Możliwie niewystarczające. Sala planet w wieży astrologów była opustoszała, przez co nie stanowiła dlań problemu, podobnie jak palarnia i okolice fontanny, w której zajął się magią razem z Drew.
Zebrane materiały dostarczył nad ranem na Nokturn, do lecznicy. Wszystko wskazywało na to, że próbki miały potencjał, a uzdrowicielka miała nad czym się pochylić. Pozostawienie jej ze swoją różdżką wiązało się z olbrzymim dylematem. Choć wciąż był w posiadaniu tej Ignotusa, nie mogła go słuchać jak własna. Nie pozostał całkiem bezbronny, pozbawiony narzędzia, a jednak ograniczony w wykorzystywaniu własnych zdolności. Ufał jej jednak, jak nikomu innemu i wiedział, że jego zaufania nie zawiedzie. Niepokój musiał zdusić. Korzystanie z różdżki ojca nie okazało się jednak tak uciążliwe. Nie leżała dobrze w dłoni, przyzwyczajony był do innego chwytu, nie była tak szorstka w dotyku i wyraźna, ale reagowała na jego żądania szybko. Nie wiedział, czym to było spowodowane. Wyglądała inaczej, a nigdy dotąd nie spytał ojca jaki posiada rdzeń, dotąd nie było takiej potrzeby. Czuł się z nią w miarę swobodnie, dzięki temu dni minęły mu szybciej, obyło się bez wywoływania wokół chaosu.
Po kilku dniach odwiedził ją znów, nieco zniecierpliwiony i podekscytowany. Kiedy ją ujrzał wydawała się być taka sama, nie zmieniło się w niej nic. Nie wiedział jednak czego się spodziewać. Podejrzliwie spojrzał na uzdrowicielkę, ale nie podejrzewał, aby zawiodła. Nie ona. I nie jego. Wziął ją do ręki ostrożnie, doceniając jej powrót. Brakowało jednak wokół materiału, na którym mógłby sprawdzić jej możliwości. W zaułku obok leżały jednak zwłoki, ograbione już z niektórych fragmentów — Paliczki musiały mieć świeżą dostawę. Skierował więc na nie różdżkę i w skupieniu ożywił. Powstały inferius był silny, był niemalże doskonały. Był pod wrażeniem — różdżki, jej mocy, pracy Cassandry i tego, co dzięki temu uzyskał. Żywy trup był niezwykle potężnym narzędziem, ktore miał zamiar dobrze tej nocy wykorzystać. Podziękował czarownicy i ulotnił się razem ze swoim zwierzęciem, które miało siać nad ranem popłoch i zamęt, mordując i raniąc czarodziejów, którzy na to zasłużyli.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Odetchnął głęboko, czując wewnętrzne poruszenie, gdy szedł długimi korytarzami Świętego Munga, chcąc dość szybko znaleźć się jak najdalej od konkretnej sali, konkretnego oddziału i konkretnej osoby. Już wystarczająco długo pozostawał poruszony, a teraz ostatni bastion zatrząsł się w posadach. Dlaczego w sumie? Nie wiedział, bo nie mógł się dowiedzieć. Samo myślenie o tym sprawiało, że coś głęboko w sercu kuło go paskudnie i nie chciało odpuścić. Coś było nie tak, ale najwidoczniej to coś nie mogło zostać wypowiedziane na głos. Już to gdzieś słyszał... Już gdzieś odczuwał podobną frustrację... Chociaż tak naprawdę ten gniew był bardzo płonny, bo jeszcze zanim przekroczył wyjście szpitala, chciał zawrócić. Zerwać się do biegu pomimo obolałego ciała, otworzyć te przeklęte drzwi sali, w której jeszcze przed momentem był i odnaleźć znajomą sylwetkę. Przeprosić Roselyn za te słowa i powiedzieć, że cokolwiek ukrywała, nie musiała nieść tego w pojedynkę. Że mógł też po prostu być cichym wsparciem, jeśli chciała i nie musiała się przed nim teraz otwierać. Że to było głupie z jego strony i nie powinien był tak jej zaskakiwać, szczególnie że przed momentem go wyleczyła. Że nie musieli się rozstawać w gniewie i niedopowiedzeniach... Wystarczająco dużo zła i cierpienia odbywało się dokoła nich i nie musieli sobie dokładać kolejnych. Czuł wyrzuty sumienia za te wszystkie słowa, które padły przed kilkoma chwilami między nimi, ale... Przecież widział, że niosła w sobie coś, co ją wyraźnie raniło. Kiedyś mówili sobie o wszystkim i nie mieli obiekcji przed tym, żeby wyjawić przed sobą nawet największe z lęków. Miał mieszane uczucia i gdy już chciał wrócić, przypominał sobie o tym murze, którego nie był w stanie przejść. Może oboje potrzebowali oddechu. Przemyślenia, a później... Później do tego wrócą? Tak, to chyba dobre rozwiązanie.
Wychodząc w ciemną noc, Jayden odetchnął chłodnym powietrzem, czując jak dopiero uzdrowione rany wciąż dawały się we znaki, jednak zimno jakoś niwelowało dyskomfort. Chociaż odrobinę. Już chciał ruszyć dalej, gdy poczuł średniej mocy uderzenie w głowę. - Ała! - syknął, zaraz wędrując palcami do włosów i pocierając głowę parę razy. Zmarszczył charakterystycznie nos, czując to nieprzyjemne uczucie i patrząc w górę — co takiego mogło go uderzyć? I po chwili zaczął szukać powodu swojego bólu na ziemi. Biały element leżał krok od niego. Grad? Ukucnął, ignorując ból rozchodzący się wraz z każdym ruchem, chcąc zbadać swoje znalezisko. Sięgnął po to coś, ale zanim jednak zdążył się dobrze przyjrzeć białej kulce, kolejny element uderzył go w ramię. - No, kurde... - warknął pod nosem zirytowany, ale w tym samym momencie jego spojrzenie wróciło na trzymany w ręku... Kryształ? Biła od niego dziwna łuna, która powodowała, że Vane poczuł się jakoś lżej. Lepiej. Ze świadomością, że przecież nie był już sam. Uśmiechnął się delikatnie, nie zwracając uwagi na zaczynający padać deszcz.
|zt
Wychodząc w ciemną noc, Jayden odetchnął chłodnym powietrzem, czując jak dopiero uzdrowione rany wciąż dawały się we znaki, jednak zimno jakoś niwelowało dyskomfort. Chociaż odrobinę. Już chciał ruszyć dalej, gdy poczuł średniej mocy uderzenie w głowę. - Ała! - syknął, zaraz wędrując palcami do włosów i pocierając głowę parę razy. Zmarszczył charakterystycznie nos, czując to nieprzyjemne uczucie i patrząc w górę — co takiego mogło go uderzyć? I po chwili zaczął szukać powodu swojego bólu na ziemi. Biały element leżał krok od niego. Grad? Ukucnął, ignorując ból rozchodzący się wraz z każdym ruchem, chcąc zbadać swoje znalezisko. Sięgnął po to coś, ale zanim jednak zdążył się dobrze przyjrzeć białej kulce, kolejny element uderzył go w ramię. - No, kurde... - warknął pod nosem zirytowany, ale w tym samym momencie jego spojrzenie wróciło na trzymany w ręku... Kryształ? Biła od niego dziwna łuna, która powodowała, że Vane poczuł się jakoś lżej. Lepiej. Ze świadomością, że przecież nie był już sam. Uśmiechnął się delikatnie, nie zwracając uwagi na zaczynający padać deszcz.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W powietrzu rozległ się trzepot skrzydeł. Duża, brązowa sowa leciała nad Londynem niemal niewidoczna w ciemności nocy. Nikt więc nie był w stanie dotrzeć jej oceniającego otoczenie spojrzenia ani listu, który trzymała w szponach zamiast myszy czy szczura. Sowie to chyba jednak nie przeszkadzało. W jej miarowych ruchach był cel. Garry wiedział, dokąd leci i jako wysokiej klasy listonosz miał zamiar po prostu zanieść wiadomość w miejsce, które zostało zapisane na kopercie. W końcu sowa zniżyła lot i nie bacząc na nic, po prostu wypuściła z łapek przesyłkę i poleciała dalej. List opadł w okolicę szpitalnego wejścia.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy niewielki list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy niewielki list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu!Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Bertie Bott – cukiernik i urzędnik Ministerstwa Magii, właściciel “Cukierni Wszystkich Smaków”. Został zamordowany w trakcie działań w Londynie, a jego ciało zostało wystawione na publiczny widok.
- Dylan Chambers – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Elizabet Blackwood – mugolska studentka, zamordowana przy próbie ucieczki z miasta. Nim dosięgło ją zaklęcie przynoszące śmierć, została prawdopodobnie wielokrotnie zgwałcona.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
| stąd |
Z zaskoczeniem przyjął słowa Alexandra, choć odpowiedział na nie uśmiechem. W przypadku kwestii zawodowych był bardzo dobrze świadom, że liczyły się czyny, a nie słowa. Wejście w skórę rudego Asbjorna już nie było tak trudnym przedsięwzięciem, które za drugim razem przy odpowiednim skupieniu udało się bez komplikacji. Nie mógł przecież zbłaźnić się na oczach Farleya, bo głupio byłoby tak zwyczajnie kogokolwiek zawieść! Szczególnie gdy ktoś przychodził do niego z pewnym rodzajem nietypowej prośby. Każda okazja na pomoc wydawała się dobra, szczególnie kiedy nie trzeba było nikomu czynić krzywdy. Wciąż pamiętał ten ból po wybitej szczęce przy spotkaniu, gdzie miał okazję dość niezdrowo zdenerwować się nawet na Floreana. Zdecydowanie powinien zwrócić więcej uwagi na zdolności lecznicze, jeśli nadal miał mieć tak wielkie szczęście w życiu.
Zapewniony słowami Alexa trzymał się nadziei, że w tym przypadku obejdzie się bez pojedynków. Nie do końca był pewien, czy ma nawet do tego głowę. Zbawienne wręcz wydawało się milczenie, które zaproponował Farley. Po dwóch dniach spędzonych w nowym miejscu zamieszkania wydawało się, że myśli były mimo wszystko dość rozproszone, choć oczywiście chłonął wszystko, co mówił mu kręconowłosy, a raczej już Zachary Shafiq. Na szczęście różnica wzrostu pomiędzy jednym i drugim pracownikiem szpitala nie były tak wielkie, aby odczuł dyskomfort. Żył przecież już pod jedną z tak rosłych postaci, więc nawet poruszanie się długimi kończynami przychodziło mu to z pewną łatwością. Przebrany w służbowy uniform poruszał się zgodnie z Farleyem, który przewodził w całym tym wypadzie, a może raczej napadzie? Wcześniej ponownie otulony zaklęciami, które utajniały miejsce, gdzie mieli okazję wypić szklankę wody, dał się ponieść zadaniu, które wydawało się bardzo przejrzyste. Zwykle to w trakcie wszystkich atrakcji zaczynały się robić schody, ale przecież miał mieć zamkniętą buzię! Nawet nie starał się oponować. Chyba w jakiś dziwny sposób nawet czuł się nieco onieśmielony postacią Farleya, ale akurat to było najmniej istotne w ich spotkaniu, liczyły się rzeczy większe!
W pełni świadomości odbił nogi od dachu, nawet nie próbując rozglądać się wokół miejsca, z którego startowali. Skoro miał nie wiedzieć, to ewidentnie tak miało pozostać. Był ciekawski jedynie w sprawach, które nie zakrawały o bezpieczeństwo innych. Tak było lepiej i łatwiej dla każdego, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Po wylądowaniu na dachu odczuł dość zabawną różnicę ich wzrostów. Postać Małego Jima była bardzo bliska jego wzrostowi, więc Alexander w swojej naturalnej formie przewyższał go praktycznie o pół głowy! Może to i dobrze, że się nie widzieli jeszcze na żywo? Farley mógłby go wyśmiać, a to było wielce nieprzyjemne, choć nawet wtedy pewnie by się uśmiechnął.
Czekał na sygnał towarzysza, przez cały czas milcząc. Londyn z perspektywy dachu na szpitalu Świętego Munga wyglądał dość urokliwie. Asbjorn chyba miał rację co do tej fascynacji niebem...
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Farley czuł w żyłach adrenalinę, która zawsze towarzyszyła takim akcjom. Po tym jak zdjął zaklęcia z Weasleya i przelecieli dzielącą ich od centrum Londynu odległość, po drodze trzymając się wśród chmur i z dala od olbrzymów, czas zdawał się biec aż zbyt prędko. Wciąż musieli jeszcze spędzić ponad godzinę na dachu nim dwie osobistości, których tożsamości ukradli, opuściły budynek szpitala. Odczekali jeszcze dobry kwadrans nim Alexander dał znak, że czas zlecieć na dół. Cały ten czas był mimo wszystko potrzebny, pozwolił im przyzwyczaić się do nowych ciał, innych ruchów i ich dynamiki. Zlecieli prosto w dół w wąską uliczkę, w której ukryli miotły. Alexander upewnił się, że torby są całkowicie niewidoczne dla postronnych i ruchem głowy wskazał w którą stronę mają się udać. Szli energicznie, zupełnie tak jakby czegoś zapomnieli, wracali z jakiegoś ważnego powodu do miejsca pracy, bowiem istniało coś, o co musieli zadbać przed kolejnym dniem. krok Farleya zachwiał się tylko w chwili, w której wchodzili do samego szpitala. Zatrzymał się gwałtownie, sięgając po kawałek pergaminu, który utkwił miedzy cegłami. Musiał być tu od dawna, zdążył zamoknąć i nieco nadgnić na brzegach, lecz patrzącą na niego z pergaminu twarz rozpoznałby wszędzie. Zbladł, a jego palce nieco zadrżały gdy pochwycił pergamin i przysunął go bliżej pod twarz. Wszystko trwało sekundy nim Farley nie zamrugał gwałtownie i nie wcisnął ulotki go kieszeni. W jednym momencie skomponował swój wyraz twarzy i przeszedł przez próg swojego niegdysiejszego miejsca pracy, wprowadzając do środka Reggiego.
Recepcjonistka uniosła znudzone spojrzenie, które zaraz stało się może nieco podejrzliwe, nieco zaś zaniepokojone.
– Nagły przypadek – rzucił w przestrzeń, niekoniecznie do czarownicy, po prostu idąc dalej przed siebie, wyprostowany jakby był panem tego miejsca, prosto na klatkę schodową. Myślał tylko o tym, że ma się dostać na czwarte piętro, do pracowni alchemicznej, wziąć to po co przyszedł i wyjść. Nie mógł myśleć o czymkolwiek innym, a na pewno nie o ulotce, która znajdowała się w jego kieszeni.
Kiedy samotnie szli klatką schodową Alexander zerknął na idącego obok Weasleya, nieznacznie kiwając mu głową. Było dobrze. Wieczorami w szpitalu nie było już odwiedzających, zaś kadra na nocnej zmianie była mniej liczna niż za dnia.
Zatrzymali się przed przeszkleniem z drzwiami prowadzącymi na korytarz na czwartym piętrze. Alexander nieznacznie wychylił się żeby wyjrzeć na korytarz. Trwał właśnie obchód, uzdrowiciel w towarzystwie alchemika i pielęgniarki sunęli od sali do sali. Przechodzili właśnie z dwójki do trójki, pomiędzy którymi znajdowało się wejście do pracowni alchemicznej.
– Robią obchód po pacjentach. Widzisz te drzwi, które mijają? – szepnął do Reggiego. – To pracownia alchemiczna, między salą z której właśnie wyszli i tą, do której idą. Kiedy znikną za kolejnymi drzwiami przejdziemy korytarzem i wejdziemy jak gdyby nigdy nic do pracowni. Idziemy cicho żeby nie zwrócić na siebie uwagi, ale zachowujemy się naturalnie. Logicznym będzie żebyś wszedł pierwszy – powiedział Alexander, czekając aż Weasley potwierdzi mu, że jest gotowy by razem ruszyć ku ich celowi.
Recepcjonistka uniosła znudzone spojrzenie, które zaraz stało się może nieco podejrzliwe, nieco zaś zaniepokojone.
– Nagły przypadek – rzucił w przestrzeń, niekoniecznie do czarownicy, po prostu idąc dalej przed siebie, wyprostowany jakby był panem tego miejsca, prosto na klatkę schodową. Myślał tylko o tym, że ma się dostać na czwarte piętro, do pracowni alchemicznej, wziąć to po co przyszedł i wyjść. Nie mógł myśleć o czymkolwiek innym, a na pewno nie o ulotce, która znajdowała się w jego kieszeni.
Kiedy samotnie szli klatką schodową Alexander zerknął na idącego obok Weasleya, nieznacznie kiwając mu głową. Było dobrze. Wieczorami w szpitalu nie było już odwiedzających, zaś kadra na nocnej zmianie była mniej liczna niż za dnia.
Zatrzymali się przed przeszkleniem z drzwiami prowadzącymi na korytarz na czwartym piętrze. Alexander nieznacznie wychylił się żeby wyjrzeć na korytarz. Trwał właśnie obchód, uzdrowiciel w towarzystwie alchemika i pielęgniarki sunęli od sali do sali. Przechodzili właśnie z dwójki do trójki, pomiędzy którymi znajdowało się wejście do pracowni alchemicznej.
– Robią obchód po pacjentach. Widzisz te drzwi, które mijają? – szepnął do Reggiego. – To pracownia alchemiczna, między salą z której właśnie wyszli i tą, do której idą. Kiedy znikną za kolejnymi drzwiami przejdziemy korytarzem i wejdziemy jak gdyby nigdy nic do pracowni. Idziemy cicho żeby nie zwrócić na siebie uwagi, ale zachowujemy się naturalnie. Logicznym będzie żebyś wszedł pierwszy – powiedział Alexander, czekając aż Weasley potwierdzi mu, że jest gotowy by razem ruszyć ku ich celowi.
Witryna (wejście)
Szybka odpowiedź