Uliczki przy kamienicach mieszkalnych
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Uliczki przy kamienicach mieszkalnych
Uliczki prowadzące do kamienic mieszkalnych. Okolica jest zamieszkała, wobec czego stanowi jeden z najbezpieczniejszych rejonów Nokturnu, pomimo że wiadomo, jakie osoby decydują się na wynajem. Często słychać tutaj mało wyszukane przekleństwa, na przybyszy łypią ponuro zakapturzone postacie, które doskonale orientują się, kto jest mieszkańcem, a kto tylko gościem - idealnym materiałem do szybkiego zarobku. Wejście w te okolice stróżów prawa jest ryzykowną grą - margines społeczeństwa skrupulatnie szczerze swojej prywatności. W rynsztoku w porze deszczowej zbiera się cały brud z ulicy. Ponure, brudne, z ciemności pojedynczych uliczek można usłyszeć odgłosy walki bezpańskich zwierząt... Dobrze, że masz tyle szczęścia, że to tylko one.
The member 'Aspen Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Zaklęcia Mii i Aspena zakończyły się klęską - nikt jednak na to nie baczył, nie było czasu na reakcję. Minęły krótkie sekundy, zanim aurorka skinęła głową w stronę reszty.
- Przerwijcie Nox Maxima - powiedziała jeszcze i któryś ze zgromadzonych machnął różdżką w kierunku przybytku. A potem wszyscy ruszyli z miejsca. Jeden z aurorów osłaniał drugiego, gdy ten wyciągnął rękę, by spróbować otworzyć drzwi. Ku zdziwieniu zgromadzonych, nie były na nie nałożone żadne zaklęcia - wrota bezproblemowo otworzyły się po mocnym popchnięciu.
| zt; kolejny post znajduje się tutaj.
- Przerwijcie Nox Maxima - powiedziała jeszcze i któryś ze zgromadzonych machnął różdżką w kierunku przybytku. A potem wszyscy ruszyli z miejsca. Jeden z aurorów osłaniał drugiego, gdy ten wyciągnął rękę, by spróbować otworzyć drzwi. Ku zdziwieniu zgromadzonych, nie były na nie nałożone żadne zaklęcia - wrota bezproblemowo otworzyły się po mocnym popchnięciu.
| zt; kolejny post znajduje się tutaj.
| 8 kwietnia?
Krew dudniła w uszach i nie potrafiła w żaden sposób zatrzymać tłukącego się bezpańsko serca. Zdarte knykcie pięści nieznośnie piekły, ale w absurdalności swego stanu - była wdzięczna za ból. Adrenalina nie pozwalała zatrzymać jej kroków, a zaciśnięte w cienką linię usta - nie wypuszczały powietrza. Oddychała przez nos, starając się nie zgrzytać zębami. Tętniąca pod skórą krew nieustannie przypominała, że żyje, a podjęte decyzje nie odpłynęły w potoku lepkiego chaosu myśli. Płacz nie pomagał. Nie pomagał sen wypełniony koszmarami, które budziły ją własnym krzykiem. Szukała ukojenia, które nie nadchodziło a poziom szaleństwa niebezpiecznie ciemniał stalową szarość jej źrenic.
Wszystko miało swój kres, tak jak jej głupia eskapada i poszukiwanie niebezpieczeństwa. Znalazła je bardzo szybko. Nokturn zaoferował swoje odkupienie i lekcję z precyzją godną mistrza. A wszystko otulone gniewną maską spojrzenia i drgającej na twarzy rozpaczy.
Oparła ramię o ścianę obdrapanej kamienicy. Wiedziała, że znajdowali się za nią w tyle. Ale ich nie zgubiła. Jeszcze. Szukali w niej ofiary, ale znaleźli bunt, gdy znokautowała jednego z oprawców. Przyjemne chrupnięcie wieściło złamanie nosa, a szkarłatna broczyna, która rozlała się po twarzy opryszka, niby kocie mleko - rysowała obraz wyeliminowanego. Mia nie miała czasu, by przyglądać się swemu dziełu. Była paskudnie uparta i dumna, ale w przewadze nie miała większych szans. Ani ona, ani jej różdżką, którą zaciskała w dłoni, trzymając przed sobą jak dziwną tarczę.
Prosiła o kłopoty
Niezidentyfikowany szmer z uliczki, z której przed chwilą wyszła zaalarmował ją jako pierwszy. Nie mogła się zatrzymywać, ale oddech paląco świszczał, gdy próbowała odetchnąć ustami. Musiała być cicho, ciszą znaną w uliczkach nokturnu. Złowieszczą, dręczącą, ale - ratunkową. Ona musiała w nią wpleść swoją sylwetkę. Zniknąć, nim ciemność trzech postaci dotrze do celu.
Ruszyła zakręcając tuż przy ścianie w kolejną z wielu wąskich uliczek. I zapewne, gdyby nie otępiająca jasność myślenia adrenalina i gniew - dostrzegłaby nadchodzącą sylwetkę, w którą z impetem charakterystycznym dla siebie - wpadła. Nie zastanawiała się nad odruchem i wymierzonym uderzeniem wprost w twarz nieznajomego? Nie mogła ryzykować, gdy natrafiła rozognionym spojrzeniem parę zielonych? źrenic, które dziwnie błyszczały w panującym półmroku. Nie pamiętała go wśród atakujących ją wcześniej mężczyzn, ale...cóż.
Kim jesteś?
Rzucam za celność uderzenia
Krew dudniła w uszach i nie potrafiła w żaden sposób zatrzymać tłukącego się bezpańsko serca. Zdarte knykcie pięści nieznośnie piekły, ale w absurdalności swego stanu - była wdzięczna za ból. Adrenalina nie pozwalała zatrzymać jej kroków, a zaciśnięte w cienką linię usta - nie wypuszczały powietrza. Oddychała przez nos, starając się nie zgrzytać zębami. Tętniąca pod skórą krew nieustannie przypominała, że żyje, a podjęte decyzje nie odpłynęły w potoku lepkiego chaosu myśli. Płacz nie pomagał. Nie pomagał sen wypełniony koszmarami, które budziły ją własnym krzykiem. Szukała ukojenia, które nie nadchodziło a poziom szaleństwa niebezpiecznie ciemniał stalową szarość jej źrenic.
Wszystko miało swój kres, tak jak jej głupia eskapada i poszukiwanie niebezpieczeństwa. Znalazła je bardzo szybko. Nokturn zaoferował swoje odkupienie i lekcję z precyzją godną mistrza. A wszystko otulone gniewną maską spojrzenia i drgającej na twarzy rozpaczy.
Oparła ramię o ścianę obdrapanej kamienicy. Wiedziała, że znajdowali się za nią w tyle. Ale ich nie zgubiła. Jeszcze. Szukali w niej ofiary, ale znaleźli bunt, gdy znokautowała jednego z oprawców. Przyjemne chrupnięcie wieściło złamanie nosa, a szkarłatna broczyna, która rozlała się po twarzy opryszka, niby kocie mleko - rysowała obraz wyeliminowanego. Mia nie miała czasu, by przyglądać się swemu dziełu. Była paskudnie uparta i dumna, ale w przewadze nie miała większych szans. Ani ona, ani jej różdżką, którą zaciskała w dłoni, trzymając przed sobą jak dziwną tarczę.
Prosiła o kłopoty
Niezidentyfikowany szmer z uliczki, z której przed chwilą wyszła zaalarmował ją jako pierwszy. Nie mogła się zatrzymywać, ale oddech paląco świszczał, gdy próbowała odetchnąć ustami. Musiała być cicho, ciszą znaną w uliczkach nokturnu. Złowieszczą, dręczącą, ale - ratunkową. Ona musiała w nią wpleść swoją sylwetkę. Zniknąć, nim ciemność trzech postaci dotrze do celu.
Ruszyła zakręcając tuż przy ścianie w kolejną z wielu wąskich uliczek. I zapewne, gdyby nie otępiająca jasność myślenia adrenalina i gniew - dostrzegłaby nadchodzącą sylwetkę, w którą z impetem charakterystycznym dla siebie - wpadła. Nie zastanawiała się nad odruchem i wymierzonym uderzeniem wprost w twarz nieznajomego? Nie mogła ryzykować, gdy natrafiła rozognionym spojrzeniem parę zielonych? źrenic, które dziwnie błyszczały w panującym półmroku. Nie pamiętała go wśród atakujących ją wcześniej mężczyzn, ale...cóż.
Kim jesteś?
Rzucam za celność uderzenia
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Mia Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Całun nocy skąpał w swym mroku kręte uliczki śmiertelnego Nokturnu, by w towarzystwie cichego wiatru zagłuszającego wszelakie rozmowy zapewnić anonimowość i wzbudzić jeszcze większe dozy tajemniczości. Miejsce rządzące się własnymi prawami nie znało litości, nie respektowało zasad etyki i nie brało w niewolę jeńców, którzy mieli służyć jako przetargowa karta. Tu, gdzie trudem było znaleźć rozsunięte okiennice parterowych mieszkań swąd śmierci drażnił nozdrza i wbrew pozorom nie odrzucał, a przyciągał. Działając niczym magnes okalał ramionami pewnych swoich umiejętności młodych ludzi, buntowników i rewolucjonistów pragnących zmienić przyszłość, a przede wszystkim złoczyńców opierających swą codzienność na zadawaniu krzywdy innym.
Mieszkał tu od lat. Niewielki strych wypełniony stertą zakurzonych książek i labiryntem butelek ognistej były jego jedynym dziedzictwem. Zapewne mógł głośno i otwarcie powiedzieć, że widział już wszystko, choć z tyłu głowy nieustannie nachodziła go myśl, iż tak naprawdę nie miał pojęcia o niczym. Wielokrotnie był świadkiem łamania prawa, cierpienia i knucia iście niestosownych planów, jednak w owej dzielnicy wszystko pozostawało w kręgu zainteresowanych – ściany nie miały uszu, obserwatorzy kwestionowali swój zmysł wzroku, a tropiciele momentalnie tracili orientację, która wcześniej nie sprawiała żadnych trudności. Cicha, nieoficjalna współpraca sprzyjała aktywności przestępców i choć sam korzystał z idących za nią przywilejów to pozostawał zapobiegawczy względem innych równie będących zadowolonych z takiego biegu wydarzeń. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie i Macnair doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Nocą myśli miały nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy, więc by zagłuszyć ich natłok mężczyzna zdecydował się wrócić do domu piechotą. Blada skóra twarzy podkreślająca sińce pod oczami ukazywała zmęczenie, paskudny przejaw ludzkiej słabości, z którą nigdy nie mógł się pogodzić. Daleko mu było od jawnego przyznania się do pewnego wykończenia – najzwyklejszego braku sił spowodowanego ciągłą pracą i katowaniem własnego umysłu. Odczuwał to we wszystkich życiowych funkcjach, a przede wszystkim w osłabieniu sprawności zmysłów, które straciły na swej czułości i czasie reakcji. Sądził, że był na prostej. Czuł, że cel był w zasięgu jego dłoni, która musnąwszy przełomowy trop musiała tylko zacisnąć na nim palce. Pomylił się, ale od tego nie było już odwrotu albowiem wszystko postawione na szali już dawno przechyliło się w przeciwną stronę. Wiedział jednak, że posunąć się za daleko to taki sam błąd, jak zatrzymać się zbyt wcześnie toteż poświęcał każdą wolną chwilę, aby go naprawić.
Wiatr muskający rozpalone, po dużej dawce ognistej, policzki przynosił nieopisaną ulgę, a towarzysząca jemu cisza tylko upiększała chłodną, kwietniową noc. Alejki były puste, więc poza kompanem w postaci zgodnie przemieszczającego się cienia nie dostrzegał nikogo więcej. Poddał się zatem własnym myślom, które plądrując zmęczony umysł totalnie zaniechały ocenę otoczenia i zagrożenia czyhającego na każdym rogu. Kłęby dymu uwalniane z ust szatyna dodatkowo ograniczały pole widzenia na wpół zamkniętych, ciemnozielonych źrenic. Wtem było mu to jednak obojętne, a przynajmniej do chwili kiedy solidnie wymierzony strzał z pięści nie spoczął w okolicy jego żuchwy. Warknąwszy głośno pod nosem wyrzucił przed siebie niedopałek czarodziejskiego papierosa i instynktownie chwyciwszy zza pazuchy różdżkę wykonał nią charakterystyczny ruch. -Locomotor Mortis- rzucił w nadziei, że mimo ogłuszenia udało mu się poprawnie wypowiedzieć ów słowa, które momentalnie zwieńczył splunięciem krwią tuż obok wysokiego krawężnika. Nie wiedział jak mocno oberwał, ale rozpoznawszy w napastniku dziewczęce rysy był mocno skonfundowany, bo czerwony płyn nieustannie napływał do jego warg, co świadczyło o jej sile.-Wybrałaś najgorszą z możliwych opcji samobójczych.- rzucił wyginając usta w kpiącym wyrazie, albowiem to z pewnością nie będzie jej szczęśliwy dzień.
Mieszkał tu od lat. Niewielki strych wypełniony stertą zakurzonych książek i labiryntem butelek ognistej były jego jedynym dziedzictwem. Zapewne mógł głośno i otwarcie powiedzieć, że widział już wszystko, choć z tyłu głowy nieustannie nachodziła go myśl, iż tak naprawdę nie miał pojęcia o niczym. Wielokrotnie był świadkiem łamania prawa, cierpienia i knucia iście niestosownych planów, jednak w owej dzielnicy wszystko pozostawało w kręgu zainteresowanych – ściany nie miały uszu, obserwatorzy kwestionowali swój zmysł wzroku, a tropiciele momentalnie tracili orientację, która wcześniej nie sprawiała żadnych trudności. Cicha, nieoficjalna współpraca sprzyjała aktywności przestępców i choć sam korzystał z idących za nią przywilejów to pozostawał zapobiegawczy względem innych równie będących zadowolonych z takiego biegu wydarzeń. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie i Macnair doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Nocą myśli miały nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy, więc by zagłuszyć ich natłok mężczyzna zdecydował się wrócić do domu piechotą. Blada skóra twarzy podkreślająca sińce pod oczami ukazywała zmęczenie, paskudny przejaw ludzkiej słabości, z którą nigdy nie mógł się pogodzić. Daleko mu było od jawnego przyznania się do pewnego wykończenia – najzwyklejszego braku sił spowodowanego ciągłą pracą i katowaniem własnego umysłu. Odczuwał to we wszystkich życiowych funkcjach, a przede wszystkim w osłabieniu sprawności zmysłów, które straciły na swej czułości i czasie reakcji. Sądził, że był na prostej. Czuł, że cel był w zasięgu jego dłoni, która musnąwszy przełomowy trop musiała tylko zacisnąć na nim palce. Pomylił się, ale od tego nie było już odwrotu albowiem wszystko postawione na szali już dawno przechyliło się w przeciwną stronę. Wiedział jednak, że posunąć się za daleko to taki sam błąd, jak zatrzymać się zbyt wcześnie toteż poświęcał każdą wolną chwilę, aby go naprawić.
Wiatr muskający rozpalone, po dużej dawce ognistej, policzki przynosił nieopisaną ulgę, a towarzysząca jemu cisza tylko upiększała chłodną, kwietniową noc. Alejki były puste, więc poza kompanem w postaci zgodnie przemieszczającego się cienia nie dostrzegał nikogo więcej. Poddał się zatem własnym myślom, które plądrując zmęczony umysł totalnie zaniechały ocenę otoczenia i zagrożenia czyhającego na każdym rogu. Kłęby dymu uwalniane z ust szatyna dodatkowo ograniczały pole widzenia na wpół zamkniętych, ciemnozielonych źrenic. Wtem było mu to jednak obojętne, a przynajmniej do chwili kiedy solidnie wymierzony strzał z pięści nie spoczął w okolicy jego żuchwy. Warknąwszy głośno pod nosem wyrzucił przed siebie niedopałek czarodziejskiego papierosa i instynktownie chwyciwszy zza pazuchy różdżkę wykonał nią charakterystyczny ruch. -Locomotor Mortis- rzucił w nadziei, że mimo ogłuszenia udało mu się poprawnie wypowiedzieć ów słowa, które momentalnie zwieńczył splunięciem krwią tuż obok wysokiego krawężnika. Nie wiedział jak mocno oberwał, ale rozpoznawszy w napastniku dziewczęce rysy był mocno skonfundowany, bo czerwony płyn nieustannie napływał do jego warg, co świadczyło o jej sile.-Wybrałaś najgorszą z możliwych opcji samobójczych.- rzucił wyginając usta w kpiącym wyrazie, albowiem to z pewnością nie będzie jej szczęśliwy dzień.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Grzechy nocy trafiły zawsze w tych najbardziej zagubionych. A Nokturn był w tym wybitnym specjalistą, obserwując toczący się w jego kręgach świat i wyłuskując interesujące go jednostki. Uczył na pewno każdego, ale nauka potrafiła być zwodnicza. Dziś Mia otrzymała lekcję przypominającą. A rysujące się za nią cienie, które bezskutecznie próbowała zgubić, jak gruba rysa na szklanej tafli wspomnień - teraz skrzypiała donośnie, grożąc pęknięciem.
Nie próbowała wmawiać siebie, ze była ostrożna, że los zawziął się na niej, próbując zaserwować jej powtórkę z przeszłości. Nie, nie mogła zrzucać winy na kogokolwiek prócz siebie samej. W końcu prosiła się o kłopotu, a napiętą sylwetką i spojrzeniem owładniętym mieszanka bólu i gniewu - wręcz wołało o niebezpieczeństwo. A to przyszło na zaproszenie malując przed Mią obraz walki nie tylko rzeczywistej. Spojrzenie, jakim zmierzył ją jeden z oprychów - mimo wszelkich pokładów woli - rozlał się bolesnym dreszczem, które mogłoby sparaliżować, petryfikując przerażeniem, które dopadło już kiedyś.
Mulciber nie czekała na ziszczenie jakichkolwiek przewidywań i nim wycofała się w cień, omijając ścianę rozpadającego się budynku, zdążyła naznaczyć swoja pięścią twarz nieznajomego napastnika. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale te przeciągały się niby objęte zaklęciem. patrzyła w ciemne, zamglone spojrzenie niemal świńskich oczek, osadzonych głęboko, jak małpy. I chociaż całą sobą prezentowała zwiastun małej? burzy, to wiedziała co widzieli w niej mężczyźni. Była sama - łatwy cel przecież. Nikt jej nie usłyszy, nikt nie pomoże. Była zdana na siebie, ale...musieli przewidywać kłopoty. Nie była typem zagubionej ofiary. I w pierwszym ruchu i udowodniła to, eliminując jednego z towarzyszy i wyrywając się do ucieczki. Mia nie była na tyle butna, by próbować walczyć ze wszystkimi. Znała swoje możliwości i doskonale znała mechanizmy działania ciemnych, nokturnowych ulic.
Moment, w którym za jej plecami nie niosło się echo biegnących stóp, ani szurania dłoni o ścienne odłamki murów, oznaczał dla niej chwile wytchnienia. Cicha, naiwna myśl próbowała jej powiedzieć, ze już była bezpieczna. Nie wierzyła. Nie tutaj.
Czujność zostawiła zapewne gdzieś w swoim mieszkaniu, bo w jednej chwili z jednego bagienka, z którego prawie? się wyczołgała, wpadła w kolejne. Czas ponownie zwolnił obroty odliczania sekund, które jak w zawieszeniu zatrzymały wyraz zaskoczenia w oczach nieznajomego, an którego wpadła. Czy jednak był to tylko jej własny wymysł, czy rzeczywista reakcja - było za późno. jej dłoń automatycznie wysunęła się w sierpowych, który ześlizgnął się z męskiej szczeki, nie licząc obrażeń, na które liczyła. naznaczyła knykcie drobina czerwieni, ale nim zdążyła odskoczyć, w dłoni jej aktualnego adwersarza pojawiła się różdżka.
- Ustaw się w kolejce - wysyczała przez zaciśnięte zęby i w momencie, gdy próbowała odskoczyć, popłynęła ku niej jaśniejąca smuga, zbyt silna, kłębiąca się mglistą szarością tylko po to, by powalić ją na ziemię. Zapętlenie i zwolnienie czasu nie minęło, gdy czarnomagiczna klątwa sięgnęła celu, a Mia z głuchym łomotem uderzyła o brudną, brukowaną uliczkę. Zatrzymała się na łokciach, amortyzując upadek, ale różdżka nie wypadła, a palce zaciskały się na wciąż ciepłym drewienku. Krótki moment kalkulacji rozsypał się, gdy u wylotu uliczki dostrzegła te same trzy sylwetki, które uparcie wędrowały jej śladem. Wypuściła gwałtownie powietrze przez ułamek sekundy nie wiedząc w kogo celować. Nieznajomy wydawał się zdecydowanie zbyt realnym cieniem, na którym zawiesiła spojrzenie szarych źrenic. Wyzywająco. nie znała go, tego była pewna, ale już wiedziała, że zapamięta zarys męskiej szczęki naznaczony jej uderzeniem i parę oczu, które błyszczały w ciemności zielenią.
Szmer nadchodzących nasilał się i Mia, zamiast atakować odchyliła się, celując w dach rozpadającego się budynku po drugiej stronie ulicy - Ascendio i niech się dzieje wola magii.
Nie próbowała wmawiać siebie, ze była ostrożna, że los zawziął się na niej, próbując zaserwować jej powtórkę z przeszłości. Nie, nie mogła zrzucać winy na kogokolwiek prócz siebie samej. W końcu prosiła się o kłopotu, a napiętą sylwetką i spojrzeniem owładniętym mieszanka bólu i gniewu - wręcz wołało o niebezpieczeństwo. A to przyszło na zaproszenie malując przed Mią obraz walki nie tylko rzeczywistej. Spojrzenie, jakim zmierzył ją jeden z oprychów - mimo wszelkich pokładów woli - rozlał się bolesnym dreszczem, które mogłoby sparaliżować, petryfikując przerażeniem, które dopadło już kiedyś.
Mulciber nie czekała na ziszczenie jakichkolwiek przewidywań i nim wycofała się w cień, omijając ścianę rozpadającego się budynku, zdążyła naznaczyć swoja pięścią twarz nieznajomego napastnika. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale te przeciągały się niby objęte zaklęciem. patrzyła w ciemne, zamglone spojrzenie niemal świńskich oczek, osadzonych głęboko, jak małpy. I chociaż całą sobą prezentowała zwiastun małej? burzy, to wiedziała co widzieli w niej mężczyźni. Była sama - łatwy cel przecież. Nikt jej nie usłyszy, nikt nie pomoże. Była zdana na siebie, ale...musieli przewidywać kłopoty. Nie była typem zagubionej ofiary. I w pierwszym ruchu i udowodniła to, eliminując jednego z towarzyszy i wyrywając się do ucieczki. Mia nie była na tyle butna, by próbować walczyć ze wszystkimi. Znała swoje możliwości i doskonale znała mechanizmy działania ciemnych, nokturnowych ulic.
Moment, w którym za jej plecami nie niosło się echo biegnących stóp, ani szurania dłoni o ścienne odłamki murów, oznaczał dla niej chwile wytchnienia. Cicha, naiwna myśl próbowała jej powiedzieć, ze już była bezpieczna. Nie wierzyła. Nie tutaj.
Czujność zostawiła zapewne gdzieś w swoim mieszkaniu, bo w jednej chwili z jednego bagienka, z którego prawie? się wyczołgała, wpadła w kolejne. Czas ponownie zwolnił obroty odliczania sekund, które jak w zawieszeniu zatrzymały wyraz zaskoczenia w oczach nieznajomego, an którego wpadła. Czy jednak był to tylko jej własny wymysł, czy rzeczywista reakcja - było za późno. jej dłoń automatycznie wysunęła się w sierpowych, który ześlizgnął się z męskiej szczeki, nie licząc obrażeń, na które liczyła. naznaczyła knykcie drobina czerwieni, ale nim zdążyła odskoczyć, w dłoni jej aktualnego adwersarza pojawiła się różdżka.
- Ustaw się w kolejce - wysyczała przez zaciśnięte zęby i w momencie, gdy próbowała odskoczyć, popłynęła ku niej jaśniejąca smuga, zbyt silna, kłębiąca się mglistą szarością tylko po to, by powalić ją na ziemię. Zapętlenie i zwolnienie czasu nie minęło, gdy czarnomagiczna klątwa sięgnęła celu, a Mia z głuchym łomotem uderzyła o brudną, brukowaną uliczkę. Zatrzymała się na łokciach, amortyzując upadek, ale różdżka nie wypadła, a palce zaciskały się na wciąż ciepłym drewienku. Krótki moment kalkulacji rozsypał się, gdy u wylotu uliczki dostrzegła te same trzy sylwetki, które uparcie wędrowały jej śladem. Wypuściła gwałtownie powietrze przez ułamek sekundy nie wiedząc w kogo celować. Nieznajomy wydawał się zdecydowanie zbyt realnym cieniem, na którym zawiesiła spojrzenie szarych źrenic. Wyzywająco. nie znała go, tego była pewna, ale już wiedziała, że zapamięta zarys męskiej szczęki naznaczony jej uderzeniem i parę oczu, które błyszczały w ciemności zielenią.
Szmer nadchodzących nasilał się i Mia, zamiast atakować odchyliła się, celując w dach rozpadającego się budynku po drugiej stronie ulicy - Ascendio i niech się dzieje wola magii.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Mia Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Stronił od mieszania się w kłopoty, które rozgrywane były w mrocznych uliczkach niebezpiecznego Nokturnu, nie z uwagi na strach, ale tradycję podkreślającą, iż owe miejsce nie posiadało uszu, a tym bardziej oczu. Brzmiało to kuriozalnie, lecz zbiry zdawali się ze sobą współpracować zachowując niepisaną zmowę milczenia i tym samym odbierając ofierze jakiekolwiek szanse obrony. Nigdy nie widziano świadków, choć dziesiątki par oczu prześlizgiwało się po twarzach napastników, a także nie słyszano krzyków katowanej osoby mimo tego, że roznosiły się one echem wzdłuż wielu sąsiadujących przecznic. Zakurzone okiennice parterowych mieszkań zdawały się być wiecznie zasłonięte, swój smolisty kolor zawdzięczając niezliczonym falom bólu i cierpienia, jakie miały powstrzymywać. Stanowiły barierę między domowym ogniskiem, a małym piekłem na ziemi, gdzie nie było lidera z chmarą sług za plecami, a jednostki działające na własną rękę – jeszcze bardziej niebezpieczne, jeszcze bardziej bezlitosne. Wylęgarnia zła, upadku moralności i honoru skąpanego w bordowej kałuży krwi. Krążące legendy nie miały w sobie jedynie ziarna prawdy, a całe ich pęczki, lecz wielu nie chciało w to pokładać swej wiary. Pozostawało pytanie dlaczego?
Macnair nie był idiotą i mimo częstego forsowania własnych sił wiedział, kiedy należało usunąć się w cień i pogodzić z przegarną bitwą. Wracanie na tarczy nie było jego priorytetem, zatem starał się tego uniknąć szczególnie w sytuacji, która nie była warta nader wielkiego ryzyka. Oczywiście przyciągał kłopoty nie potrafiąc omijać ich szerokim łukiem, jednak stosując zasadę wagi korzyści z ewentualnymi stratami instynktownie podejmował najsłuszniejszą dla siebie decyzję. Ufał własnej intuicji jak niczemu innemu, więc nigdy nie przyznał się do błędu tudzież nie uznał braku sensu w wywieszeniu białej flagi. Miało to swoje złe i dobre strony, jednakże on widział tylko te pierwsze.
Zmęczona, drżąca dłoń szatyna utrzymywała w swych palcach trzon sztywnej różdżki z czarnego bzu, której kraniec rozbłysnął szarym światłem okalanym ciężkim, nieprzeniknionym dymem drażniącym oczy. Siła zaklęcia spotęgowana bliskością celu raziła nawet jego i tylko szybkie ugięcie kolan z lekkim zakrokiem utrzymało go twardo na nogach. Czarna magia nie tolerowała słabości, nie zabierała jeńców i kpiąc z niedoświadczonych czarodziejów pragnących korzystać z jej tajników często doprowadzała do nieszczęścia wobec śmiałka, a nie jego celu. Miał tego świadomość, jednak reagując instynktownie chciał powalić przeciwnika na ziemię, a ów słowa stały się pierwszymi, jakie przyszły mu na myśl. Wiele lat praktykował zakazaną dziedzinę szkoląc się pod skrzydłami doświadczonej czarownicy i tylko to było powodem, dla którego rzadko w racjonalnych okolicznościach odmawiał sobie skorzystania z tego niewyobrażalnie skutecznego sposobu zadania krzywdy. Nie miał litości, nie znał współczucia toteż zwykłe rozbrojenie nie dawało mu wystarczających pokładów satysfakcji. Bagno wciągało tylko tych, którzy mu ulegli.
Świst wciągniętego w płuca powietrza rozniósł się echem wzdłuż względnie pustej uliczki, by po chwili ustąpić miejsca kpiącemu, złowrogiemu śmiechowi uwolnionemu ze spierzchniętych ust. Zimny wiatr mierzwił niedbale ciemnobrązowe włosy i podnosił nieznacznie czarną szatę, lecz poza tym mężczyzna zdawał się ani drgnąć ciągle utrzymując różdżkę na wysokości klatki piersiowej przeciwnika. Miejscowy ból spowodowany palącą z prawej strony żuchwą zagłuszała buzująca w żyłach adrenalina, choć wcześniej poziom jego pobudzenia zdecydowanie odbiegał od normy. Zdawał się nad wyraz spokojny, zamyślony i ufny wobec otoczenia, co doprowadziło do ów sytuacji, która bezsprzecznie zagrzeje swój kąt na czarnej liście. Nie lubił być zaskakiwany, nie trawił momentów, w których to ktoś wykonywał pierwszy ruch wyznaczając tym samym fundamenty rozgrywki oraz jej zasady, albowiem odnosił wrażenie, że to stawiało go na gorszej pozycji. Miał rację i wielokrotnie się już o tym przekonał. Teraz miało być inaczej. Musiało być.
Przyglądał się dużym stalowoszarym tęczówkom, które w niewyjaśnionej nienawiści i piorunującej agresji wtapiały się w jego zielone oczy. Przez moment zdawali się zastygnąć w swych badawczych spojrzeniach, jakoby chcieli wyczytać intencje, które kierowały ich poczynaniami. Ona – pozornie delikatna, odważna i przy tym niesamowicie piękna, on – fałszywie dżentelmeński, ironiczny, widzący tylko własne potrzeby. Nie znał powodu, dla którego ich różdżki skrzyżowały się w bojowym akcie i choć zwykłby tego uniknąć wówczas nie było już odwrotu. Atak karmił odwetem, przegraną koił rozlewem krwi.
-Będą się ustawiać w kolejce do mnie.- wygiął wargi w sztucznie zawiedzionym wyrazie i wykonawszy krok w jej kierunku szybko rozejrzał się po najbliższym otoczeniu, aby upewnić się, czy na pewno nie mieli towarzystwa. -Bo będę posiadać trofeum, które od wielu miesięcy pragnęli dostać do własnej dyspozycji .- dostrzegalny błysk w oku nie zwiastował dobrego finiszu – bynajmniej nie dla dziewczyny. -Ciebie.- rzucił pragnąc klasnąć ironicznie w dłonie, jednak nie był na tyle głupi, żeby choć na moment odebrać własnej różdżce bojową gotowość.
Ściągnął brwi dostrzegając trzy wyłaniające się zza winkla sylwetki i choć nie od razu wziął ich za wrogów to, gdy jego uszu doszło wypowiedziane zaklęcie zaczął łączyć pojedyncze fakty. Krzyki rosłych mężczyzn, a po chwili chód zamieniający się w bieg upewnił go w ich powiązaniach z leżącą u stóp kobietą i choć nie miał ochoty pomagać wiedział, że z pewnością zaatakują także jego będąc w przekonaniu o wyśnionej współpracy. Liczyły się sekundy, więc nie zważając na konsekwencje wyciągnął ramię w kierunku zbliżających się napastników w nadziei, iż instynktownie zaplanowany atak zapewni mu więcej czasu na zniknięcie z pola widzenia. - Fontesio! wypowiedział głośno i wyraźnie wykonując przy tym charakterystyczny ruch dłonią, by po chwili móc dostrzec wyłaniający się z krańca różdżki silny, kolorem przypominający lód, promień niszczący brukowe podłoże. Paskudnie zimna woda zaczęła swymi ramionami obejmować większą część ulicy unosząc się nad głowami napastników niczym gejzery i tym samym zmuszając ich do wycofania, bądź pokonania niesfornego żywiołu. Pragnął chełpić się triumfem, lecz znając realia wiedział, iż zyskał tylko chwilę przewagi, toteż wracając spojrzeniem do dziewczyny nawet nie zwlekał przed kolejnym ruchem.
-Powiedziałem szach – powiem i mat. Drętwota!- skoro już upadła, może i przestałaby się ruszać? Zdecydowanie ułatwiłoby to transport - mogła być mu tylko wdzięczna. Serce ze złota.
Macnair nie był idiotą i mimo częstego forsowania własnych sił wiedział, kiedy należało usunąć się w cień i pogodzić z przegarną bitwą. Wracanie na tarczy nie było jego priorytetem, zatem starał się tego uniknąć szczególnie w sytuacji, która nie była warta nader wielkiego ryzyka. Oczywiście przyciągał kłopoty nie potrafiąc omijać ich szerokim łukiem, jednak stosując zasadę wagi korzyści z ewentualnymi stratami instynktownie podejmował najsłuszniejszą dla siebie decyzję. Ufał własnej intuicji jak niczemu innemu, więc nigdy nie przyznał się do błędu tudzież nie uznał braku sensu w wywieszeniu białej flagi. Miało to swoje złe i dobre strony, jednakże on widział tylko te pierwsze.
Zmęczona, drżąca dłoń szatyna utrzymywała w swych palcach trzon sztywnej różdżki z czarnego bzu, której kraniec rozbłysnął szarym światłem okalanym ciężkim, nieprzeniknionym dymem drażniącym oczy. Siła zaklęcia spotęgowana bliskością celu raziła nawet jego i tylko szybkie ugięcie kolan z lekkim zakrokiem utrzymało go twardo na nogach. Czarna magia nie tolerowała słabości, nie zabierała jeńców i kpiąc z niedoświadczonych czarodziejów pragnących korzystać z jej tajników często doprowadzała do nieszczęścia wobec śmiałka, a nie jego celu. Miał tego świadomość, jednak reagując instynktownie chciał powalić przeciwnika na ziemię, a ów słowa stały się pierwszymi, jakie przyszły mu na myśl. Wiele lat praktykował zakazaną dziedzinę szkoląc się pod skrzydłami doświadczonej czarownicy i tylko to było powodem, dla którego rzadko w racjonalnych okolicznościach odmawiał sobie skorzystania z tego niewyobrażalnie skutecznego sposobu zadania krzywdy. Nie miał litości, nie znał współczucia toteż zwykłe rozbrojenie nie dawało mu wystarczających pokładów satysfakcji. Bagno wciągało tylko tych, którzy mu ulegli.
Świst wciągniętego w płuca powietrza rozniósł się echem wzdłuż względnie pustej uliczki, by po chwili ustąpić miejsca kpiącemu, złowrogiemu śmiechowi uwolnionemu ze spierzchniętych ust. Zimny wiatr mierzwił niedbale ciemnobrązowe włosy i podnosił nieznacznie czarną szatę, lecz poza tym mężczyzna zdawał się ani drgnąć ciągle utrzymując różdżkę na wysokości klatki piersiowej przeciwnika. Miejscowy ból spowodowany palącą z prawej strony żuchwą zagłuszała buzująca w żyłach adrenalina, choć wcześniej poziom jego pobudzenia zdecydowanie odbiegał od normy. Zdawał się nad wyraz spokojny, zamyślony i ufny wobec otoczenia, co doprowadziło do ów sytuacji, która bezsprzecznie zagrzeje swój kąt na czarnej liście. Nie lubił być zaskakiwany, nie trawił momentów, w których to ktoś wykonywał pierwszy ruch wyznaczając tym samym fundamenty rozgrywki oraz jej zasady, albowiem odnosił wrażenie, że to stawiało go na gorszej pozycji. Miał rację i wielokrotnie się już o tym przekonał. Teraz miało być inaczej. Musiało być.
Przyglądał się dużym stalowoszarym tęczówkom, które w niewyjaśnionej nienawiści i piorunującej agresji wtapiały się w jego zielone oczy. Przez moment zdawali się zastygnąć w swych badawczych spojrzeniach, jakoby chcieli wyczytać intencje, które kierowały ich poczynaniami. Ona – pozornie delikatna, odważna i przy tym niesamowicie piękna, on – fałszywie dżentelmeński, ironiczny, widzący tylko własne potrzeby. Nie znał powodu, dla którego ich różdżki skrzyżowały się w bojowym akcie i choć zwykłby tego uniknąć wówczas nie było już odwrotu. Atak karmił odwetem, przegraną koił rozlewem krwi.
-Będą się ustawiać w kolejce do mnie.- wygiął wargi w sztucznie zawiedzionym wyrazie i wykonawszy krok w jej kierunku szybko rozejrzał się po najbliższym otoczeniu, aby upewnić się, czy na pewno nie mieli towarzystwa. -Bo będę posiadać trofeum, które od wielu miesięcy pragnęli dostać do własnej dyspozycji .- dostrzegalny błysk w oku nie zwiastował dobrego finiszu – bynajmniej nie dla dziewczyny. -Ciebie.- rzucił pragnąc klasnąć ironicznie w dłonie, jednak nie był na tyle głupi, żeby choć na moment odebrać własnej różdżce bojową gotowość.
Ściągnął brwi dostrzegając trzy wyłaniające się zza winkla sylwetki i choć nie od razu wziął ich za wrogów to, gdy jego uszu doszło wypowiedziane zaklęcie zaczął łączyć pojedyncze fakty. Krzyki rosłych mężczyzn, a po chwili chód zamieniający się w bieg upewnił go w ich powiązaniach z leżącą u stóp kobietą i choć nie miał ochoty pomagać wiedział, że z pewnością zaatakują także jego będąc w przekonaniu o wyśnionej współpracy. Liczyły się sekundy, więc nie zważając na konsekwencje wyciągnął ramię w kierunku zbliżających się napastników w nadziei, iż instynktownie zaplanowany atak zapewni mu więcej czasu na zniknięcie z pola widzenia. - Fontesio! wypowiedział głośno i wyraźnie wykonując przy tym charakterystyczny ruch dłonią, by po chwili móc dostrzec wyłaniający się z krańca różdżki silny, kolorem przypominający lód, promień niszczący brukowe podłoże. Paskudnie zimna woda zaczęła swymi ramionami obejmować większą część ulicy unosząc się nad głowami napastników niczym gejzery i tym samym zmuszając ich do wycofania, bądź pokonania niesfornego żywiołu. Pragnął chełpić się triumfem, lecz znając realia wiedział, iż zyskał tylko chwilę przewagi, toteż wracając spojrzeniem do dziewczyny nawet nie zwlekał przed kolejnym ruchem.
-Powiedziałem szach – powiem i mat. Drętwota!- skoro już upadła, może i przestałaby się ruszać? Zdecydowanie ułatwiłoby to transport - mogła być mu tylko wdzięczna. Serce ze złota.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 25.05.17 1:47, w całości zmieniany 2 razy
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Nokturn żył swoim własnym życiem. Dla jednych strasznym, wypaczonym, pozbawionych moralnych naleciałości zewnętrznego światka. Okrutny i bolesny w rzucanych mieszkańcom lekcjach. Była jednak w tym coś więcej. Ciemność, która zalegała na rozkruszonych zębem czasu uliczkach, obdarte ściany kamieniczek i ciemne kryjówki pośledniejszych jednostek - to wszystko i jeszcze więcej dawało miejsce dla tych, którzy nie mieścili się w rysowanych przez społeczeństwo skalach. Odrzuceni poza margines, tonący w przestępczym bagnie, które stanowiło nie wybór, a konieczność. Wielu bezmyślnie powtarzało, że każdy go miał - decyzję, która pozwalała wyrwać się z nokturnowych ramion. Bzdura. Nikt, kto nie poznał gorzkiego, brudnego w swej odsłonie świata marginalnego nie uwierzył, że to zależało tylko od naszej decyzji. Nikt, kto wychowywał się i był wychowywany na Nokturnie nie mógłby przyznać mu racji. Pewniejsze, że jegomość zaślepiony wiarą w wolna wolę człowieka i zwycięstwo dobra - zostałby gorzko wyśmiany i prawdopodobnie naznaczony równie trującą nauczką.
To był wiat, który Mia znała i mimo bólu - szanowała. Nikt nie mógł odwrócić się do niego plecami bez sypiącym się za nim konsekwencji. Ucieczka nie miała sensu, a jednak - nie mogła pozwolić, by została wchłonięta przez jego ciemność. A na to wybitnie się zapowiadało. Albo było się zwycięzcą, albo ofiarą, która ginęła zgnieciona pod ciężką różdżką silniejszych. Jak Mulciber miała szansę, by stanąć wyżej w nokturnowej hierarchii. nazwisko robiło swoje, ale gdy tak długo patrzyło się w ciemność, coś w końcu wierciło się, próbuj wyrwać. Zupełnie, jak kula świtała coraz silniej oblepiana lepka, czerniąca się mazią nienawistnej rzeczywistości. Mia poznała strach i ból, wiedziała czym jest nienawiść, a przede wszystkim gniew, na którym wyrosła, na którym została zbudowana. te ciche głosy, które przez wiele lat próbowała stłumić - odzywały się jednak głośniej niż przypuszczała. To, co dostrzegł w niej brat - widocznie istniało i nie zginęło, stłamszone nokturnowym zaduchem.
Mia nie umiała ulegać. Często na przekór rzucanym jej w twarz wyzwaniom. Czasem nawet wbrew samej sobie. Tak jak dzisiejszej nocy, gdy rzucała wyzwanie ciemności i kryjącego się w niej niebezpieczeństwa. Pragnęła go, niby narkotycznej dawki, która tak nienawidziła spoglądając kiedyś na przekrwione oczy matki. szukała odkupienia, bólu, który otrzymała szybciej niż planowała. Bezmyślnie z butna ignorancją odrzuciła lekcje, które tak często pozwalały jej uniknąć ran. Walki nie omijała, ale mierzyła siły na zamiary. Przynajmniej czasami.
Uderzenie o brukowana uliczkę powinien ją zaboleć, ale magia skutecznie oddaliła bolesne bodźce, pozostawiając ją nieczułą na zmysł dotyku, który odejmował czucie w nogach. Piekły ja dłonie, na których się wsparła, by impetem nie rozbić sobie głowy. Dotarł ją urwany śmiech, ale zignorowała tak dziwną przechwałkę. Był pewny siebie, zbyt pewny i prawdopodobnie mogła to wykorzystać. Mężczyźni w końcu tak łatwo wierzyli w swoja nieomylność i siłę, nadając kobiecie miano słabszej. Głupcy - Ustawić się mogą do twojego grobu - warknęła w pierwszej chwili, nawet nie myśląc by odwrócić wzrok od hipnotyzującej zieleni spojrzenia - Nigdy nie byłam i nie będę niczyim trofeum - niemal wysyczała przez zaciskające się gniewnie zęby. Znajdowała się na gorszej pozycji. Efekt zaskoczenia nie wypalił i teraz musiała mierzyć się z czymś więcej niż...chciała? Przez pulsującą w żyłach adrenalinę chciała wykrzyczeć, ze prędzej zginie, ale niemal leżąc na bruku, narażała się na groteskową śmieszność. Tym bardziej, gdy różdżka powitała ja nikłym ciepłem i ledwie zauważalną smugą światła. Oderwała wzrok od męskiego oblicza tylko po to, by dostrzec wyłaniające się trzy, złowrogie sylwetki. Ci sami, pozbawieni jednego kompana - z manią dzikich zwierząt, tropiących ofiarę - szukali jej.
Nie będzie niczyim trofeum.
Zanim rozeznała się wystarczająco, z zamachem wskazała zbliżających się intruzów. Musiała pozbyć się kogokolwiek inaczej - rzeczywiście stanie się trofeum w łapskach nie tylko ich, ale i nieznajomego - Caeruleusio - rzuciła z mocą, inkantując zaklęcie niemal w tym samym momencie co ciemnowłosy mężczyzna. Dwa świetlisty promienie pomknęły w stronę trójki ścigających, by już po chwili zakryć im widok mocą. Wodny strumień oddzielił ją od parszywcom, a lodowa smuga, iskrząc zagarnęła trzy sylwetki mroźną, zdecydowanie bolesna falą. W kolejnej chwili odwracała się, gdy niski ton głosu rzucał w jej stronę zaklęcie. Nie czekała na efekt, wychodząc na spotkanie własnym czarem - Nie umiesz grac w szachy.... Levicorpus! - nauka latania w wersji uproszczonej. Niezbyt przyjemna, ale dająca szansę (kolejną?) na uniknięcie gotującego się dla niej losu. Tylko czy magia tym razem usłucha jej woli?
To był wiat, który Mia znała i mimo bólu - szanowała. Nikt nie mógł odwrócić się do niego plecami bez sypiącym się za nim konsekwencji. Ucieczka nie miała sensu, a jednak - nie mogła pozwolić, by została wchłonięta przez jego ciemność. A na to wybitnie się zapowiadało. Albo było się zwycięzcą, albo ofiarą, która ginęła zgnieciona pod ciężką różdżką silniejszych. Jak Mulciber miała szansę, by stanąć wyżej w nokturnowej hierarchii. nazwisko robiło swoje, ale gdy tak długo patrzyło się w ciemność, coś w końcu wierciło się, próbuj wyrwać. Zupełnie, jak kula świtała coraz silniej oblepiana lepka, czerniąca się mazią nienawistnej rzeczywistości. Mia poznała strach i ból, wiedziała czym jest nienawiść, a przede wszystkim gniew, na którym wyrosła, na którym została zbudowana. te ciche głosy, które przez wiele lat próbowała stłumić - odzywały się jednak głośniej niż przypuszczała. To, co dostrzegł w niej brat - widocznie istniało i nie zginęło, stłamszone nokturnowym zaduchem.
Mia nie umiała ulegać. Często na przekór rzucanym jej w twarz wyzwaniom. Czasem nawet wbrew samej sobie. Tak jak dzisiejszej nocy, gdy rzucała wyzwanie ciemności i kryjącego się w niej niebezpieczeństwa. Pragnęła go, niby narkotycznej dawki, która tak nienawidziła spoglądając kiedyś na przekrwione oczy matki. szukała odkupienia, bólu, który otrzymała szybciej niż planowała. Bezmyślnie z butna ignorancją odrzuciła lekcje, które tak często pozwalały jej uniknąć ran. Walki nie omijała, ale mierzyła siły na zamiary. Przynajmniej czasami.
Uderzenie o brukowana uliczkę powinien ją zaboleć, ale magia skutecznie oddaliła bolesne bodźce, pozostawiając ją nieczułą na zmysł dotyku, który odejmował czucie w nogach. Piekły ja dłonie, na których się wsparła, by impetem nie rozbić sobie głowy. Dotarł ją urwany śmiech, ale zignorowała tak dziwną przechwałkę. Był pewny siebie, zbyt pewny i prawdopodobnie mogła to wykorzystać. Mężczyźni w końcu tak łatwo wierzyli w swoja nieomylność i siłę, nadając kobiecie miano słabszej. Głupcy - Ustawić się mogą do twojego grobu - warknęła w pierwszej chwili, nawet nie myśląc by odwrócić wzrok od hipnotyzującej zieleni spojrzenia - Nigdy nie byłam i nie będę niczyim trofeum - niemal wysyczała przez zaciskające się gniewnie zęby. Znajdowała się na gorszej pozycji. Efekt zaskoczenia nie wypalił i teraz musiała mierzyć się z czymś więcej niż...chciała? Przez pulsującą w żyłach adrenalinę chciała wykrzyczeć, ze prędzej zginie, ale niemal leżąc na bruku, narażała się na groteskową śmieszność. Tym bardziej, gdy różdżka powitała ja nikłym ciepłem i ledwie zauważalną smugą światła. Oderwała wzrok od męskiego oblicza tylko po to, by dostrzec wyłaniające się trzy, złowrogie sylwetki. Ci sami, pozbawieni jednego kompana - z manią dzikich zwierząt, tropiących ofiarę - szukali jej.
Nie będzie niczyim trofeum.
Zanim rozeznała się wystarczająco, z zamachem wskazała zbliżających się intruzów. Musiała pozbyć się kogokolwiek inaczej - rzeczywiście stanie się trofeum w łapskach nie tylko ich, ale i nieznajomego - Caeruleusio - rzuciła z mocą, inkantując zaklęcie niemal w tym samym momencie co ciemnowłosy mężczyzna. Dwa świetlisty promienie pomknęły w stronę trójki ścigających, by już po chwili zakryć im widok mocą. Wodny strumień oddzielił ją od parszywcom, a lodowa smuga, iskrząc zagarnęła trzy sylwetki mroźną, zdecydowanie bolesna falą. W kolejnej chwili odwracała się, gdy niski ton głosu rzucał w jej stronę zaklęcie. Nie czekała na efekt, wychodząc na spotkanie własnym czarem - Nie umiesz grac w szachy.... Levicorpus! - nauka latania w wersji uproszczonej. Niezbyt przyjemna, ale dająca szansę (kolejną?) na uniknięcie gotującego się dla niej losu. Tylko czy magia tym razem usłucha jej woli?
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Mia Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Nokturn był niczym bagno, które bezlitośnie wciągało wierzgającą nogami ofiarę nie mającej żadnej drogi ucieczki z diabelskich sideł. Pierwsza kradzież zwiastowała kolejną, pierwsze pieniądze z przemytu i sprzedaży magicznych używek rozbudzały apetyt na więcej, pierwszy napad rabunkowy zapewniający łatwy zysk kusił na następny. Okoliczne kamienne uliczki zdawały się być wyjęte spod prawa, panująca mroczna aura napawała grozą i strachem przed katem mogącym czaić się na każdym rogu. Z początku pozostawało to zabawą z czasem przeradzając się w sposób na życie, by w finalnym momencie stało się uzależnieniem, z jakiego nie było łatwo się uwolnić. Właściwie było to niemożliwe.
Macnair wybrał ów dzielnicę, bo była dla niego komfortowa pod względem prowadzonych interesów, jaki i samych kosztów, które były wyjątkowo niskie. Owiane tajemnicą przecznice, ludzie ślepi na czyny innych sprawiały, iż nie musiał zachowywać ostrożności tak dużej, jak w przypadku Pokątnej, a właściwie całej reszty Londynu. Ciemność pochłonęła go w każdym calu i stała się domem, do jakiego lubił wracać.
Walki były tutaj codziennością, a woń śmierci unosiła się niczym poranny zapach rosy drażniący nozdrza. Ponoć do wszystkiego człowiek mógł się przyzwyczaić i właściwie tak było, albowiem odór nie powodował już nawet skrzywienia wśród stałych bywalców brudnych, zakrwawionych uliczek. Zadawanie ran, godzenie się z bólem i cierpieniem stało się rytuałem, codziennością i nałogiem wprawiającym w stan nostalgii, gdy tylko nie można było go odnaleźć. Granice wytrzymałości rozszerzały się nieustannie przeradzając organizm w maszynę tolerującą wszelkie uszczerbki, jakoby były one dowodem normalności. Spaczenie, zmiana punktu widzenia i nawyków były tylko igłą w stogu siana zmian, które obejmowały swymi ramionami nokturnowskie dzieci.
Stał nad nią mierząc różdżką w kierunku drobnego ciała, które owiane czarną magią odmawiało posłuszeństwa. Mia zdawała się tolerować ból nader bardzo, jakoby towarzyszył jej całe życie i nigdy nie zawiódł swą nadmierną siłą. Była względnie spokojna, choć zacięta mina nie zwiastowała szybkiego złożenia broni i powrotu na tarczy do własnego świata. Upartość, wiodąca pewność siebie i zawziętość biły z jej oczu, które wpatrując się w szatyna szukały najsłabszego punktu w jaki należało uderzyć. Atak nie był rozsądny, ale obrona jak najbardziej.
-Spokojnie na mnie jeszcze czas nie nadszedł.- uśmiechnął się przekornie, a jego tęczówki rozbłysły złowieszczym blaskiem. -Zrobię z ciebie fondue i podam jako danie główne.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie, również nie odwracając spojrzenia od jej magnetyzujących oczu. Miała w sobie coś – jakiś dziwny pierwiastek odwagi, który mu aprobował i uświadamiał, iż ów wymiana słowna mijała się z prawdą, bo zrobienie jej krzywdy nie należało do priorytetów. Owszem winna zostać ukarana za niefrasobliwość i uniesienie na niego ręki, lecz jeśli miała na takowe zachowanie odpowiednie wytłumaczenie to mógł zgodzić się na pozostawienie kończyny na swoim miejscu. Te zwinne łapki mogły mu się na coś jeszcze przydać. Lubił pielęgnować długi.
Trzech osiłków zmagało się z siłami ich zaklęć, gdy szatyn ponownie użył różdżki, jednak tym razem w stronę dziewczyny. Wypowiadając czar przeszywający plecy chłód szarpnął nim wytrącając z równowagi, co sprawiło, iż Mia nadal była świadoma i gotowa do rewanżu za próbę unieruchomienia. Warknąwszy pod nosem zacisnął nieco mocniej palce na drewnie w nadziei, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem – tym bardziej, że i jej magia nie była zbyt posłuszna. -Śpij, zaraz będziesz w lepszym miejscu. Tam nie ma szachów.- dodał kpiąco. -Drętwota!- chciał ją zabrać do domu i wymusić informacje, ale wiedział, że o trzeźwych zmysłach nigdy tego nie zrobi. Czas naglił, bo intruzi przedarli się już przez arktyczne zimno pędząc w ich kierunku.
Macnair wybrał ów dzielnicę, bo była dla niego komfortowa pod względem prowadzonych interesów, jaki i samych kosztów, które były wyjątkowo niskie. Owiane tajemnicą przecznice, ludzie ślepi na czyny innych sprawiały, iż nie musiał zachowywać ostrożności tak dużej, jak w przypadku Pokątnej, a właściwie całej reszty Londynu. Ciemność pochłonęła go w każdym calu i stała się domem, do jakiego lubił wracać.
Walki były tutaj codziennością, a woń śmierci unosiła się niczym poranny zapach rosy drażniący nozdrza. Ponoć do wszystkiego człowiek mógł się przyzwyczaić i właściwie tak było, albowiem odór nie powodował już nawet skrzywienia wśród stałych bywalców brudnych, zakrwawionych uliczek. Zadawanie ran, godzenie się z bólem i cierpieniem stało się rytuałem, codziennością i nałogiem wprawiającym w stan nostalgii, gdy tylko nie można było go odnaleźć. Granice wytrzymałości rozszerzały się nieustannie przeradzając organizm w maszynę tolerującą wszelkie uszczerbki, jakoby były one dowodem normalności. Spaczenie, zmiana punktu widzenia i nawyków były tylko igłą w stogu siana zmian, które obejmowały swymi ramionami nokturnowskie dzieci.
Stał nad nią mierząc różdżką w kierunku drobnego ciała, które owiane czarną magią odmawiało posłuszeństwa. Mia zdawała się tolerować ból nader bardzo, jakoby towarzyszył jej całe życie i nigdy nie zawiódł swą nadmierną siłą. Była względnie spokojna, choć zacięta mina nie zwiastowała szybkiego złożenia broni i powrotu na tarczy do własnego świata. Upartość, wiodąca pewność siebie i zawziętość biły z jej oczu, które wpatrując się w szatyna szukały najsłabszego punktu w jaki należało uderzyć. Atak nie był rozsądny, ale obrona jak najbardziej.
-Spokojnie na mnie jeszcze czas nie nadszedł.- uśmiechnął się przekornie, a jego tęczówki rozbłysły złowieszczym blaskiem. -Zrobię z ciebie fondue i podam jako danie główne.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie, również nie odwracając spojrzenia od jej magnetyzujących oczu. Miała w sobie coś – jakiś dziwny pierwiastek odwagi, który mu aprobował i uświadamiał, iż ów wymiana słowna mijała się z prawdą, bo zrobienie jej krzywdy nie należało do priorytetów. Owszem winna zostać ukarana za niefrasobliwość i uniesienie na niego ręki, lecz jeśli miała na takowe zachowanie odpowiednie wytłumaczenie to mógł zgodzić się na pozostawienie kończyny na swoim miejscu. Te zwinne łapki mogły mu się na coś jeszcze przydać. Lubił pielęgnować długi.
Trzech osiłków zmagało się z siłami ich zaklęć, gdy szatyn ponownie użył różdżki, jednak tym razem w stronę dziewczyny. Wypowiadając czar przeszywający plecy chłód szarpnął nim wytrącając z równowagi, co sprawiło, iż Mia nadal była świadoma i gotowa do rewanżu za próbę unieruchomienia. Warknąwszy pod nosem zacisnął nieco mocniej palce na drewnie w nadziei, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem – tym bardziej, że i jej magia nie była zbyt posłuszna. -Śpij, zaraz będziesz w lepszym miejscu. Tam nie ma szachów.- dodał kpiąco. -Drętwota!- chciał ją zabrać do domu i wymusić informacje, ale wiedział, że o trzeźwych zmysłach nigdy tego nie zrobi. Czas naglił, bo intruzi przedarli się już przez arktyczne zimno pędząc w ich kierunku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Nokturn nigdy nie przemawiał tak samo. Czasem była to cisza, kryjąca gasnący oddech porzuconego ciała. Czasem wrzask, który przecinał noc bez wiary na to, że ktokolwiek zechce odpowiedzieć. Każdy słyszał, nauczeni słyszeć, ale nie słuchać, patrzeć, ale nie widzieć. To lekcja, która jako pierwsza wbijała się w życie każdego parszywego mieszkańca. Czyż ona nie wpisywała się w jego krajobraz? Oddychała stęchłym powietrzem, udawała, że nie słyszy stłumionych jęków. Tych obcych i własnych, skrywanych przed jakimkolwiek spojrzeniem w zaciśniętej w dłoniach poduszce. Czy chciała umrzeć? Wielokrotnie. A jednak rozpaczliwe, wręcz masochistyczne wręcz pragnienie życia i iście Mulciberową duma nie pozwalała jej zginąć w tak haniebny sposób. Nie upadając pod naporem własnej ciemności, nie złamana, nie słaba. Nawet jeśli umarło jej serce, rozpadło się rozbryzgując w bielonych ścianach jej pokoju. ostatniego miejsca, w którym jedyna istota, która miała dla niej dziś znaczenie, umarła. Tak, jak ona dla niego. Zerwała nić, która tyle lat pielęgnowała, odepchnęła dłonie, które oferowały ochronę. Na jakiej podstawie? Bezsensownej wiary w górnolotne dobro? To samo, które pluło jej w twarz za każdym razem, gdy próbowała się ku niemu zbliżyć?
Destrukcja rozpoczęła się już dawno, a teraz, odrzuciła jedyna przystań, która jeszcze mogła ją uratować. Albo razem z nim pochłonąć się w ciemności. Czy miało to już znaczenie? Czy sensu nabierało cokolwiek, gdy słyszała za sobą złowrogie głosy pościgu, by w wpaść prosto w ramiona przepaści?
Półleżąc u stóp nieznajomego, nie miała szansy na refleksję, jakąkolwiek. Czy dopadnie ją turbowana właśnie trójka parszywca, czy też ciemnowłosy spełni swoje wizje - miała skończyć żałośnie? To, co dostrzegała w parze tajemniczych źrenic, mówiło więcej niż czyny, jednoczesna, pusto-gniewna iskra i przenikliwość zapalczywej dumy. Och, mogłaby go kiedyś podziwiać. Był silny, siłą, której brakowało obleśnym szczurom, które przez kilka chwil wiły się pod siłą dwóch zaklęć - jego i jej. Nie chciał jej oddać, przypisując sobie do niej własność. Nie należała do nikogo. Nigdy.
Absurdalna część - najbardziej dzika, sięgająca zatartych mroków z dumą próbował przyjąć fakt, że trofeum zawsze dotyczyło najbardziej zajadłych bestii, tych, na które poluje się długo, by osiągnąć cel. Kłopot w tym, że nie planowała nigdy - stać się kimś takim. Dla nikogo. Im bardziej silny przeciwnik, tym zajadlej się broniła, gryzła i szarpała, jak schwytana w pułapkę, dzika kotka.
- Wyznaczę ci go - warknęła przez zaciśnięte zęby, jak dzikie proroctwo, a pozycja, którą "osiągnęła" nie ułatwiała walki, ale wolała sczeznąć, niż dać się dotknąć dłoniom, które gdzieś w klatce piersiowej tłoczyły pieść przerażenia, wspomnień wykrzywionych mord, pochylonych nad nią i zgniłego oddechu na karku.
Nie - Sczeźniesz nim mnie dotkniesz, jakiem Mulciber - kolejna gniewna odpowiedź, tym razem płynnie przechodząca w rosyjski, wplatając rodzime słowa pomiędzy urwany oddech, a rzucane zaklęcia i gwałtownym szarpnięciem dłoni w tył, podpierając się na rozbitych knykciach. Nie dawała czasu ani sobie, ani wrogom, którzy otaczali ją coraz ciaśniej. Z brudnej uliczki podnosiło się dwóch, teraz nie tylko rannych, ale wściekłych. Jeśli ją dopadną, nie miała szansy liczyć...na co? Ta szalona część chciała się roześmiać.
- Nie umiem spać - zdziwiła się, jak łatwo umknęła z jej głosy warcząca nuta, ginąc pod nową, równie silną emocją. Prawda, która powtórnie ruszyła ze śmiechem, który rozbrzmiał tylko w jej głowie - Ascendio - nie bała się zaklęć, które zmuszały jej ciało do petryfikacji. To była tylko sztuczka, z której umysł musiał się wydostać. A jeśli kaprysem zdradliwej różdżki, uda jej się trafić na dach na wpół walącej się kamienicy, który wskazała tarninowym drewienkiem, będzie miała czas.
Destrukcja rozpoczęła się już dawno, a teraz, odrzuciła jedyna przystań, która jeszcze mogła ją uratować. Albo razem z nim pochłonąć się w ciemności. Czy miało to już znaczenie? Czy sensu nabierało cokolwiek, gdy słyszała za sobą złowrogie głosy pościgu, by w wpaść prosto w ramiona przepaści?
Półleżąc u stóp nieznajomego, nie miała szansy na refleksję, jakąkolwiek. Czy dopadnie ją turbowana właśnie trójka parszywca, czy też ciemnowłosy spełni swoje wizje - miała skończyć żałośnie? To, co dostrzegała w parze tajemniczych źrenic, mówiło więcej niż czyny, jednoczesna, pusto-gniewna iskra i przenikliwość zapalczywej dumy. Och, mogłaby go kiedyś podziwiać. Był silny, siłą, której brakowało obleśnym szczurom, które przez kilka chwil wiły się pod siłą dwóch zaklęć - jego i jej. Nie chciał jej oddać, przypisując sobie do niej własność. Nie należała do nikogo. Nigdy.
Absurdalna część - najbardziej dzika, sięgająca zatartych mroków z dumą próbował przyjąć fakt, że trofeum zawsze dotyczyło najbardziej zajadłych bestii, tych, na które poluje się długo, by osiągnąć cel. Kłopot w tym, że nie planowała nigdy - stać się kimś takim. Dla nikogo. Im bardziej silny przeciwnik, tym zajadlej się broniła, gryzła i szarpała, jak schwytana w pułapkę, dzika kotka.
- Wyznaczę ci go - warknęła przez zaciśnięte zęby, jak dzikie proroctwo, a pozycja, którą "osiągnęła" nie ułatwiała walki, ale wolała sczeznąć, niż dać się dotknąć dłoniom, które gdzieś w klatce piersiowej tłoczyły pieść przerażenia, wspomnień wykrzywionych mord, pochylonych nad nią i zgniłego oddechu na karku.
Nie - Sczeźniesz nim mnie dotkniesz, jakiem Mulciber - kolejna gniewna odpowiedź, tym razem płynnie przechodząca w rosyjski, wplatając rodzime słowa pomiędzy urwany oddech, a rzucane zaklęcia i gwałtownym szarpnięciem dłoni w tył, podpierając się na rozbitych knykciach. Nie dawała czasu ani sobie, ani wrogom, którzy otaczali ją coraz ciaśniej. Z brudnej uliczki podnosiło się dwóch, teraz nie tylko rannych, ale wściekłych. Jeśli ją dopadną, nie miała szansy liczyć...na co? Ta szalona część chciała się roześmiać.
- Nie umiem spać - zdziwiła się, jak łatwo umknęła z jej głosy warcząca nuta, ginąc pod nową, równie silną emocją. Prawda, która powtórnie ruszyła ze śmiechem, który rozbrzmiał tylko w jej głowie - Ascendio - nie bała się zaklęć, które zmuszały jej ciało do petryfikacji. To była tylko sztuczka, z której umysł musiał się wydostać. A jeśli kaprysem zdradliwej różdżki, uda jej się trafić na dach na wpół walącej się kamienicy, który wskazała tarninowym drewienkiem, będzie miała czas.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uliczki przy kamienicach mieszkalnych
Szybka odpowiedź