Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Machnął tylko ręką na jej słowa, bo właściwie mogło być w tym trochę prawdy - anomalie nie oszczędzały nikogo. Wolał jednak odegnać od siebie te myśli i nagły atak bólu zrzucić na nadmiar wina, choć ledwie zmoczył wargi.
- Nieee, raczej nie, chyba, że można się czegoś nabawić ot tak, nagle? - zerknął na Lottie, wciąż zaciskając palce na szacie w okolicach brzucha i ponownie głęboko odetchnął. Niespecjalnie się na tym znał, ale ufał, że jednak nie jest to możliwe, nie chciałby dostać nagle skrętu kiszek czy innej serpentyny! Przecież starał się prowadzić zdrowy tryb życia.
- Okropny ból trzewi, ale chyba już przechodzi. - pokiwał głową, bo nie chciał jej dodatkowo martwić... I chyba faktycznie czuł się już trochę lepiej, chociaż niesmak pozostał. Wyłożył się na trawie, przy wesoło trzaskającym ogniu, rozkładając szeroko ramiona i zerknął w kierunku Charlotte, odwracając ku niej twarz - Albo może to jednak twoja sprawka? No wiesz, motyle w brzuchu, te sprawy. - mrugnął doń jednym okiem, uśmiechając się trochę blado, ale wiadomo do czego pił, bo motyle w brzuchu budziły się tylko w jednym przypadku. Zwykle bywały znacznie przyjemniejsze, ale być może te bardzo chciały wyrwać się na zewnątrz. Ponownie wsparł dłonie na ciele, ugniatając brzuch i jęknął przeciągle - Albo to niestrawność, innych pomysłów już nie mam. - westchnął - Chociaż chyba podejrzewam co mogłoby pomóc - krótki masaż. - pokiwał energicznie głową. Masaż dobry na wszystko, wiadomo! - Wiesz co ostatnio czytałem? O masażu hawajskim, tańczy się przy tym hula i w ogóle jest fajnie - muzyka, śpiew i tak dalej... Koniecznie musimy kiedyś spróbować. - przy ludziach to nie wypadało raczej, szczególnie, że w ogóle nie powinni tu być razem! Ale w tym momencie Ollivander wcale o to nie dbał - ostatecznie Festiwal Lata był czasem tolerancji, równości i miłości ponad wszelkimi podziałami. Czy nie o to tu chodziło, żeby integrować się z całym czarodziejskim światem? A Lotta, choć pozbawiona mocy, pozostawała jego częścią.
If they can do it,
why not us?
Ale tamci najwyraźniej też woleli zajmować się sobą, z czego skorzystała Charlie. Spojrzała na Anthony’ego ze smutkiem, naprawdę nie wiedząc, jak w konkretniejszy sposób mogłaby mu pomóc w sytuacji, której nie rozumiała. Może kiedyś nadarzy się okazja, kiedy spotkają się znowu i będzie mogła go zapytać o znajomość z tymi ludźmi oraz o jego reakcję, jeśli, oczywiście, będzie chciał coś powiedzieć, bo przecież pamiętała, że w gruncie rzeczy nie byli sobie jakoś bardzo bliscy i mogło to być coś, czym Macmillan nie chciał się dzielić.
Wymamrotała ciche przeprosiny i pożegnanie, a później oswobodziła rękę i odeszła, mając nadzieję, że mężczyzna naprawdę nie zrobi nic głupiego, że także stąd odejdzie, i może znajdzie jakieś lepsze towarzystwo do tańca od niej, takie, na które jego znajomi nie będą patrzeć z wyższością i politowaniem.
| zt.
- Wolałabym pozostać przy motylach, nie szerszeniach jednak. - dodała jeszcze, otworzyła usta żeby dodać coś w stylu miłość boli, ale to duże słowo na M jakoś nie chciało jej przemknąć przez gardło. Było zbyt znaczące, zbyt duże, zbyt nagłe. Nawet jeśli na prawdę czuła się zakochana.
Titus jednak zaczął paplać dalej i nie musiała się dłużej zastanawiać nad niczym, bo znowu paplał głupoty a przy głupotach zaleca się odłączanie mózgu. Siadła więc na tej trawie wygodnie, po turecku, poprawiając przy tym tę swoją starą spódnicę i przyglądała mu się uważnie, unosząc przy tym lekko brwi.
- Ah tak? - znowu się uśmiechała, była jakby bardziej uważna (zupełnie jakby miała szansę cokolwiek zrobić gdyby mu się coś złego zaczęło dziać, zabawne), ale wracał jej lekki humor.
- Niby jak się ludzie masują, skoro mają przy tym tańczyć, co? - przechyliła głowę, jakoś nie mogąc sobie tego wyobrazić. - Ale masaż to sama bym przyjęła. W sumie to miałeś kiedyś masaż? - dopytała zaraz. Sama co najwyżej z koleżanką ugniatały sobie kark, ale to potrafiło być całkiem miłe. Co prawda niewprawne dłonie czasami też zadawały ból, ale to tylko drobiazgi, poza tym było bardzo bardzo miło!
- Myślę, że to świetny plan na następny raz jak się spotkamy. - dodała zaraz. obróciła się, żeby popatrzeć też na ognisko i tańczących dookoła niego ludzi. - Wyglądają jakby odprawiali jakiś szalony magiczny rytuał. Wiesz, taki jak w mugolskich wyobrażeniach, może tańczą o deszcz, a może o powodzenie w kolejnym roku czy coś. Albo żeby jacyś bogowie zesłali im spełnienie marzeń.
Stwierdziła zaraz, bo i te tańce takie inne były niż te które ona tańczyła tam gdzie grali rocka czy swing.
'Anomalie - DN' :
- Mam nadzieję - mówię jej więc wesoło. Zaraz potem miałem zamiar zuchwale wtrącić jej w słowo dając popis własnej iskry. W końcu to, że nie była jeszcze moją, nie oznaczało, że nie mogliśmy nad tym popracować. Cały wieczór był przed nami, prawda? Jej pewność deklaracji wybiła mnie jednak z rytmu. Nie było to w tym ani trochę tej takiej kokieteryjnej nieśmiałości, a coś grubszego. Wszystko stało się bardziej oczywiste gdy dostrzegłem pierścienie na jej dłoni, kiedy to poprawiała włosy. No tak, tak szczęśliwie z wiankiem to mogłem trafić tylko ja. O rety...
- No nic, zobaczymy - może mi to wystarczy - podsumowuję żartobliwie jak gdyby nigdy nic, lecz jednak sobie nabieram jakiegoś tam dystansu by specjalnie bardzo-zabardzo niczym się nie narazić.
- W to nie wątpię - Żachnąłem się. A nie wątpiłem w to, że ktoś tu znajdował się bliżej niż się tego spodziewałem i wcale w to nie wątpiłem. Nie zamierzałem jednak z tego powodu niszczyć sobie planów na wieczór. I humoru. Towarzystwo wystarczało do dobrej zabawy. Nie byłem też jakimś chłystkiem który z takiego powodu uległ czy się zląkł. Byłem na tyle pewny siebie by nie rezygnować z pochwyconej Driady. Nigdy nie byłem zbyt skory do rezygnowania. Tym bardziej z tego na co zapracowałem.
- Doskonale się składa. Zawsze uważałem się za świetnego złodzieja - potwierdzam jej cenność z ekscytacją i rozbawieniem. W gruncie rzeczy to może być bardzo ciekawy wieczór. Miałem już wyprowadzać ją, jak i siebie w stronę ogniska, lecz wtedy pojawił się on. Nie miałem wątpliwości, że to był właściciel skarbu. Nie poczułem się zmieszany. Zadarłem brodę zuchwale ku górze bo oto przecież w tym momencie byłem złodziejem, któremu się udało. Widząc zaś jego żądające wytłumaczenia spojrzenie uśmiechnąłem się cwaniacko.
- To, że nałożyłeś jej jedną, czy drugą obręcz nie znaczy, ze ktoś ciągle nie może być szybszy z trzecią - podskakuję brwiami, zadowolony z siebie bo co innego mógłbym mu w tym momencie więcej powiedzieć. Udaliśmy się w stronę ogniska.
- A więc Inara. To francuskie imię? - pytam się gdy jesteśmy już tak bardziej na miejscu. Właściwie nie kojarzyło mi się z czymkolwiek angielskim, a z innymi krajami to miałem styczność tylko z Francją poprzez opowieści Lily tak więc strzelałem - Przejmujesz się tym? Chcesz bym cie wypuścił? - spojrzałem na nią uważniej. Jeżeli miałem robić jakiś kwas i zmuszać ją do taplania się w nim to jednak byłem w stanie zrezygnować chociażby i z tej opcji towarzyszki przy ognisku.
somehow i always do
Pięknie wyglądasz, Maxine Desmond.
Brzmiało to tak ciepło i słodko, że dała wiarę w szczerość tych słów; nie zwątpiła, choć wiedziała, ze Wright miał naturę bajeranta. Uwierzyła, że naprawdę tak uważa, może przez to jak na nią patrzył, a może przez ton głosu, ciut inny niż zwykle. Na usta Maxine wpłynął uśmiech już nie tak zawadiacki, raczej ciepły i szczerze uradowany; zrobiło jej się dużo milej, oczy rozbłysły i pod wpływem jego spojrzenia - poczuła się naprawdę ładna.
- Pewnie tak - zaśmiała się - Twój brat ma posturę... Naprawdę odpowiednią dla pałkarza, moja stopa raczej wolałaby uniknąć jego... - dodała z rozbawieniem; nie drwiła, wyjątkowo, żartowała z nim. Pamiętała Benjamina Wrighta z gazet i czasów, gdy ona jeszcze marzyła o wielkiej karierze sportowej. Jego gwiazda zgasła szybko, zbyt szybko, a szkoda.
- No tak, przecież mam już koronę, o a ja niemądra - skwitowała Maxine, wskazując wolną dłonią na wianek, który zadziwiająco stabilnie trzymał się na jej złocistych włosach; tradycyjne tańce na plaży, wokół ognisk, trudno było nazwać eleganckim balem - ale po stokroć wolała właśnie je i była pewna, że i Joseph podzielał to zdanie. - Królowa balu nie może jednak obejść się bez króla balu, czyż nie? - odwzajemnia szelmowski uśmiech i spojrzała na niego w wyzwaniem oczach.
Klasnęłaby w dłonie, gdyby miała je wolne, gdy dośpiewał kolejny fragment piosenki; ale tańczyli dalej, a gdy znów znalazła się aż zbyt blisko, spojrzała w szaroniebieskie oczy Josepha i nie odsuwając się ani o cal zaśpiewała dalej:
- Well, that's when we're gonna kiss and kiss
and kiss and kiss,
and we're gonna kiss some more.
Who cares how many times we kiss,
'cause at a time like this, who keeps score?
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- No jak to jak? - uniósł wysoko obie brwi - Stopami się masują przecież, no wiesz, wykładasz się wygodnie na brzuchu, a ktoś ci tańczy na plecach, czad, nie? - wyszczerzył się w uśmiechu. Nie sądził żeby tak to wyglądało, ale mogłoby! Normalnie miał to przed oczami i musiał przyznać, że była to bardzo zabawna wizja, szczególnie jeśli dodać do tego łańcuchy z kwiatów i spódniczki z liści - Raz Constantine przetrzepał mi plecy drewnianym mieczem, bo byłem wtedy smokiem, liczy się? - zwykle był jednak księżniczką, ale wtedy się zbuntował i został potwornym gadem. Nie opłacało się - rycerz Kostek był naprawdę zawziętym rycerzem, tłukł bestię dopóki się nie popłakała, a później prosił tylko nie mów mojej mamie, ani swojej! To Titus nikomu nie powiedział, chociaż pani Ollivander bardzo się dziwiła widząc fioletowo-błękitne siniaki znaczące jego skórę.
- Ooooo, trzymam za słowo! - pokiwał energicznie głową, podnosząc się do siadu i podobnie jak Lotta skrzyżował nogi, wlepiając spojrzenie w tańczących.
- Myślisz? Oby jednak tańczyli o marzenia, a nie deszcz. Tego nam tylko brakuje, żeby się rozpadało. - wywrócił oczami, bo nie uśmiechało mu się zmoknąć. Już się wymoczył podczas łowienia wianków, staczając bój z wściekłym kormoranem... Wystarczy na dzisiaj! Chociaż zapewne przy ognisku szybko by wysechł.
- Dołączymy do nich? Zatańczmy o nasze marzenia! - a tych się kłębiło mnóstwo pod krótko przystrzyżoną kopułą Ollivandera. Większość jednak była całkiem nieosiągalna niestety, ale postanowił nie dzielić się tą myślą. Zerwał się do pionu, łapiąc Lottie za rękę i pomagając jej wstać, a gdy obydwoje stali na równych nogach, pochwycił ją w ramiona ruszając w szaleńczy taniec wokół ogniska. Trochę w nim było rock and rolla, a trochę zwykłego wariactwa.
If they can do it,
why not us?
- Niee, choć w sumie to nie wiem, może. - zastanowiła się dłużej. - Czemu w ogóle byłeś smokiem? - dodała po chwili - W sensie wiesz, one chyba są takie wielkie o groźne i w ogóle, ciebie by się dziecko nie wystraszyło i pewnie dałeś mu wygrać żeby nie był smutny, co? - poznawała rodzinę Titusa. W opowieściach oczywiście większość, nie na żywo, Constantine'a kojarzyła jako romantycznego chłopca co to by chciał być księciem z bajki. Nawet urocze w sumie to było, chciałaby go poznać na żywo, choć to raczej mało realne tak na prawdę.
- Ja bym chciała tańczyć w deszczu. - stwierdziła. - Wiesz, jest ciepło, zimne krople, ludzie by na nas patrzyli jak na nienormalnych, dopiero byśmy wyglądali jakbyśmy odprawiali jakiś rytuał. - stwierdziła dosyć rozbawiona tą myślą, jednak nie ciągnęła tego jakoś szczególnie. W sumie to nie miała żadnych wymogów, w sumie to była szczęśliwa teraz, już. Nawet jeśli wielu rzeczy nie rozumiała, nawet jeśli nie w pełni panowała nad tym co dzieje się dookoła, w sumie to było na prawdę dobrze. Spojrzała na Ollivandera z jakąś taką wesołością, złapała jego ręce żeby wstać i dała się porwać do tańca, trochę połamańca, trochę wygłupiańca. W sumie to był w tym jakiś rytm, ale głównie próby nie zgubienia partnera tak właściwie, więc trzymała go za rękę żeby się mogli przyciągać za każdym razem jak odskoczą i tak przyciągnięta w sumie to bardziej na niego niekontrolowanie wpadała niż doskakiwała, ale co za różnica.
W tym tłumie i tak nikt nie widzi.
'Anomalie - DN' :
Podobał mu się ten uśmiech. Łagodny i szczery... Delikatny, a jednak rozświetlający mrok dzisiejszej nocy. Niby nic wielkiego... ale Joe miał już pewność, że właśnie tak wygląda prawdziwa Maxine Desmond. Nie jest tylko tą drapieżną Harpią jak na co dzień, ale ma swoje drugie oblicze i właśnie na tą krótką chwilę mu je ukazała.
Zapatrzył się na ten uśmiech, na jej twarz, która w magiczny sposób odmłodniała jeszcze. Nie do końca świadomie sam również uśmiechnął się lekko. Tak, właśnie dla takich momentów prawi się kobietom komplementy, by choć na chwilę ujrzeć taki uśmiech. Piękno, które z niewiadomych powodów tak chętnie ukrywały.
Joe tak się skupił na swej towarzyszce, że już niewiele więcej do niego docierało, w tym także jej słowa. Na szczęście dotyczyły Bena... a on przecież nie zamierzał z nią rozprawiać o swoim starszym bracie. Temat więc porzucił.
Uśmiechnął się za to odrobinę szerzej, kiedy przyznała mu rację co do bycia królową dzisiejszego "balu". I owszem tego typu bale - przy wielkim ognisku, na plaży i w akompaniamencie szumu fal... zdecydowanie wolał je od wystawnych przyjęć. Tu nie trzeba było się martwić o nic - o dobór słów, o prawidłowe kroki w tańcu, ani nawet o strój. Można było być sobą, czyż nie?
- Sama widzisz - stwierdził pogodnie sprawiając, że znów zawirowała przed nim w tańcu. - Jeśli zechcesz, to mogę być dziś twoim królem, milady - odpowiedział na jej słowa, kiedy ponownie z wdziękiem wpadła mu w ramiona. - Byłbym tym zaszczycony - dodał formalnym tonem i tylko wciąż błąkającym mu się po twarzy uśmiech zdradzał, że właśnie dość nieudolnie próbuje naśladować tych wszystkich "wielkich" lordów.
A potem Maxine znów zaśpiewała.
Nie wiedział czy z premedytacją wybrała właśnie tą piosenkę. Nie wiedział też czy specjalnie śpiewała o całowaniu będąc tak kusząco blisko niego... nie miał pojęcia czy właśnie go prowokowała... ale czy to w tej chwili miało jakiekolwiek znaczenie? Dla niego nie. Bo jeśli właśnie to próbowała osiągnąć, to jej się udało. Joseph zwolnił kroku, a ostatecznie zatrzymał ich w tańcu nie będąc w stanie oderwać swojego spojrzenia od jej fiołkowych oczu odbijających blask ogniska. Kompletnie omotany, nie mógł myśleć o niczym innym, a więc też przemyśleć tego, co mu podpowiadało... serce?
Bo już się nad nią pochylał, już miał połączyć ich wargi w pocałunku, kiedy niespodziewanie poczuł, że... coś jest nie tak. Przestał czuć grunt pod stopami? Niesamowite, bo jeszcze przy żadnej innej kobiecie nie czuł się tak lekko i dosłownie tak jakby... latał?
W końcu oderwał wzrok od Maxine i spojrzał w dół. Nie, to nie było złudne uczucie.
- My... latamy? - wykrztusił z siebie z niedowierzaniem, po czym parsknął śmiechem. Naprawdę! Lewitowali w powietrzu! Unosili się powoli ku górze i to w dodatku nie tylko oni! Zaśmiał się powtórnie i znów spróbował się obrócić razem z Max. Jak w tańcu, choć w powietrznym. Zabawne uczucie, jakby byli... pod wodą? Tylko mogli przy tym swobodnie oddychać.
- To anomalia? Czy Prewettowie to planowali? - zapytał tak samo zachwycony jak i zaskoczony całym zjawiskiem.
No team can ever best the best of Puddlemere!
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
- To wyznanie, oferta, czy groźba? - uniosła brwi wyżej, przyglądając się mężczyźnie wnikliwej. Wcześniej, przy ich pierwszym spotkaniu, jego sylwetka zanurzona w cieniach nocy, rysowała tylko utkany ze wspomnień obraz, odrywając się nieco od rzeczywistości. Teraz bez kłopotu otulała wzrokiem mocny zarys szczęki, ciemne źrenice i wilgotne włosy, które w chaosie opadały na boki. Nie mogła zaprzeczyć że był przystojny, ale w nieoczekiwanej relacji podobała jej się sama iskra, której granice kiedyś poznawała i na które poddać do końca nie umiała.
Ten, którego wypatrywała przez cały wieczór, sylwetka rysująca się na tle zachodu, tak wyraźnie odbijający się przez pryzmat plaży, urwał słowa, które chciała wypowiedzieć. W końcu był. Z rozchylonymi ustami do mówienia, trwała przez kilka chwil zawieszona w czasie, gdy Percy pokonywał dzielącą ich odległość. Zamrugała gwałtownie, gdy stanął tuż przy nich, czując się dziwnie odurzona ciepłem, tym większym, rysujących policzki szkarłatem, gdy zdała sobie sprawę, czyja dłoń oplata jej rękę. Nieznajomy pewnie zaznaczył swoją obecność - Percy - imię wypowiedziała płynnie, wlewając w to jedno słowo przeznaczoną tylko jemu czułość - Wszystko w porządku - chociaż wciągnęła powietrze nieco zbyt szybko, gdy czarnowłosy towarzysz tak bezczelnie podkreślił zamiar. I zanim tradycja rozdzieliła ich na ten wieczór, mijając już, odwracając wzrok, dłonią musnęła chłodna dłoń męża z niemym zapewnieniem, że wszystko rzeczywiście było w porządku. Musiało być.
- I tak i nie - odezwała się, wyrywając z chwilowego zamyślenia, kierując umysł na tory towarzystwa, które na ten wieczór było jej przeznaczone. Przewrotnie - Myślisz, że driady żyją tylko tutaj? - kąciki ust wygięły się, mimochodem wracając do ich zaskakującej gonitwy. Na dalsze słowa zareagowała zmrużeniem oczu i wydęciem warg - No proszę, jak łatwo wypuszczasz swoje zdobycze - poprawiła wianek, którego wilgoć wciąż przesiąkała na włosy, pozostawiając na policzkach i skórze krople - Ktoś mi obiecał taniec. Nie wiem czy bez tego po prostu nie rzucę cie na pożarcie innym driadom - powaga, która naznaczyła się w słowach nieznajomego, odsłoniła coś więcej. Może było to odbicie jej własnego smutku, a może dostrzegła za taflą źrenic małą tajemnicę, z którą zdradzać się nie chciał. Taniec. Tyle mogła ofiarować i sobie i jemu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- A nie wyglądam jakbym umiał...? - odbiłem retorycznie prezentując jedną ręką swoją wspaniałą, wszechstronnie uzdolnioną osobę. Hehe. Jeszcze jej w pięty pójdzie na tym piasku na który ją porwę, a raczej ukradnę. Teoretycznie nie było czym się chełpić, jednak okoliczność pozwalała na to że brzmiało to frywolnie i nie tak prawdziwie. No, co nie zmieniało fakt, że serio byłem całkiem-całkiem złodziejem. Trochę atmosfera się rozjechała, gdy pojawił się smok strzegący swego skarbu. Może nie powinienem, lecz zachowałem się oczywiście jak typowy, zaborczy, nie znoszący sprzeciwu ja. Trochę tak w sumie fakt, że złowiłem coś, czego chciał ktoś inny nawet nieco łechtał mi ego sprawiając, że tym bardziej nie chciałem odpuszczać. Gdy jednak zaś znaleźliśmy się na osobności poniekąd zacząłem odczuwać coś na wzór wyrzutu sumienia. Trochę tak bowiem wyglądało to jakbym ją wydarł temu jej facetowi, którego pewnie w tym momencie krew zalewa. Trochę obawiałem się, że ona przygaśnie i się nadąsa. Czasem taki miałem talent, że kobiety przy mnie albo się bawiły, albo przeżywały dramat (w różnym tego słowa znaczeniu). Chyba jednak niepotrzenie się tym martwiłem. Nawet jeżeli coś się jej nie podobało to umiała robić dobrą minę do złej gry.
Zaśmiałem się – właściwie zrobiły to najpierw moje oczy, a potem usta.
- Nie – przyznałem szczerze i wyjątkowo pewnie – Nie umiem przegrywać. Przynajmniej nie zawsze – puściłem jej oczko nawiązując do podniebnego wyścigu. W odpowiedzi na groźbe ze swobodą ująłem ją w talii prowadząc rytmiczny, na pewno bardziej bałaganiarskim i frywolnym krokiem niż to zazwyczaj robiło się na bankietach. Sztywna poza i balowy ruch zdecydowanie nie był moją mocną stroną. Miałem jednak inne, które jak na mój gust lepiej pasowały do falujących obok płomieni i trzaskającego drewna.
- I jak...? - pytam się zaczepnie odpychając ją do obrotu, a potem przyciągając – Chyba nienajgorzej wyszłaś na nie rzucaniu mnie na pożarcie – choć mistrzem parkietu, czy raczej piasku nie jestem, tak się czuję. Po kilku kolejnych krokach patrzę na nią – Matthew – tak się nazywam. To tak byś się nie krępowała opowiadać swoim siostrom lub niezaobrączkowanym koleżankom – lepiej to brzmiało niż nienzjomy, prawda – Im tez mogę pokazać kilka ciekawych kroków i dać sobie pogrozić
somehow i always do
Ku jego - nieuzasadnionemu skądinąd - zaskoczeniu okazało się, że blondynka nie zamierzała zbywać tematów naukowych wykręcając się dobrą zabawą, zamiast tego szczerze odpowiadając na rzucone w przestrzeń pytanie. Cyrus nadstawił zaciekawiony uszu, analizując każde docierające doń słowo. Przez panujący wszechobecnie gwar mężczyzna miał utrudnione zadanie - i przez to musiał trzymać się blisko Lei. To nieoczekiwane skrócenie dystansu między nimi wyjątkowo nie wprawiało czarodzieja w zakłopotanie, bowiem skoncentrowany wyłącznie na merytorycznych aspektach wypowiedzi blondwłosej całkowicie wyłączył uczucia oraz możliwe podszepty świadomości. Lub podświadomości. - Niestety ja również znam jedynie angielski - przytaknął, wzdychając przy tym tak ciężko, jakby był Atlasem dźwigającym na swoich barkach cały świat. Prawdopodobnie naukowy. - Czyżby to było pierwsze w dziejach takie załamanie magii? - Zastanawiał się nagłos, ignorując, że będący dookoła goście Weymouth mogli nie chcieć słuchać o czymś tak bolesnym oraz przerażającym jak czarnomagiczna anomalia. - Och - rzucił, odrywając spojrzenie ciemnobrązowych oczu od tańczących w rytm muzyki wiatru płomieni. Domyślał się - wyjątkowo - tej sugestii. - A kto jeszcze jest w tym zespole? - spytał rzeczowo, sądząc, że skoro nie należą do grupy badawczej powołanych przez profesor Bagshot, to musi być jakaś inna, równoległa organizacja zrzeszająca naukowców. Przecież Lea sama nie biegała za nieprzewidywalnymi wybuchami magii, czyż nie?
Przesunął się lekko, jakby idąc w ślad za Leanne, po czym zaskoczony odebrał od niej butelkę. Otworzył ją, a do nozdrzy dotarł lekko słodkawy zapach zmieszany z odorem alkoholu. - Mamy pić z gwinta? - spytał niepewnie, zerkając w zakłopotaniu na towarzyszkę. - To zostaniemy tutaj - obwieścił uśmiechając się lekko. Tym samym nachylił naczynie do Tonks.
Promise me no promises
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
Ani ona, ani on nie byli stworzeni do innego balu. Wystawne przyjęcia, eleganckie wnętrza, ciasne gorsety i sztywne maniery - to zdecydowanie nie brzmiało jak coś, w czym mieliby ochotę wziąć udział. To dobre dla ludzi z kijkami od mioteł w tyłkach, dla szlachty uwięzionej w zeszłej epoce i nie chcącej odnaleźć się w teraźniejszości. Plaża, ognisko, szum fal - to wszystko było po stokroć piękniejsze i lepsze. Maxine nie uwierał gorset, Wright nie musiał zważać na każde wypowiedziane słowo, nie potrzebowali także przyzwoitki (chociaż kto wie?). Czuli się swobodnie i korzystali z tego. Byli wolni. Wolni od konwenansów i sztywniackie etykiety, mogli robić wszystko to, na co mieli ochotę. I to było takie piękne!
- Uczynię ci ten zaszczyt, milordzie - odpowiedziała nie mniej poważnie. - Co prawda król także potrzebuje korony, lecz nie mam w zanadrzu drugiego wianka. A do tego chyba nie jest zbyt męski, czyż nie? - zaśmiała się Maxine i uwolniła jedną rękę z jego uścisku, aby unieść dłoń i czułym gestem potargać mu włosy.
Nie odwróciła spojrzenia, gdy śpiewała, kiedy tak nią patrzył. Nigdy nie była przecież nieśmiała, wiedziała czego chce. No, tak naprawdę to teraz nie była pewna, czy właśnie o to jej chodziło, w końcu była tylko kobietą, lecz z pewnością się nie osunęła. Wszystko działo się tak szybko - nie było czasu na zastanawianie się. Na kilka chwil czas się zatrzymał, zwolnił; Wright nachylił się ku niej, Maxine poczuła dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa i zmrużyła już oczy, gdy...
Grawitacja, a raczej jej brak brutalnie przerwała ten moment. Zarówno Wright, jak i Maxine poderwali się do góry, wznieśli wysoko w powietrze, lewitując. Maxine pisnęła cicho, zwyczajnie zaskoczona obrotem tej sytuacji; poczuła, że jej spódnica także się unosi - niestety. Odsłoniła zgrabne łydki i kolana, lecz nic więcej, bo zarz zawstydzona zapanowała nad materiałem sukienki.
- Latanie to dla ciebie jakaś nowość? - zaśmiała się Max. Uczucie nieważkości było niezwykle przyjemne. Podała mu jedną dłoń, drugą musiała zapanować nad spódnicą, którą próbowała unieść anomalia - a niech to szlag. - Tak sądzę. Może to sprawka jakiegoś dziecka? Ostatnio dzieją się z nimi naprawdę dziwaczne rzeczy... - ... czyjakolwiek była to sprawka, a niech cię. Kto wie jak mógł skończyć się ten wieczór, gdyby nie ten wypadek - choć całkiem przyjemny.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- Wyznam ci, że po twoich opowieściach chyba nie zechciałabym go zobaczyć - rzuciła z przekąsem, śmiejąc się cichutko. Nadal nie wiedząc jak mocno kosmate myśli pojawiały się w głowie noszącego Harpię czarodzieja. Może rzeczywiście nie sprawiał zbyt dobrze wychowanego, ale jak dotąd był dla Rii bardzo miły, wręcz odznaczył się niezwykłą dobrocią unosząc jej ciało w ramionach i nie pozwalając na nadwyrężanie zranionej stopy. Nie mógł być złym człowiekiem - to zadziwiające jak pozory mogły zmylić człowieka. Szczególnie, że przecież Rhiannon nie była aż tak naiwna jak wielu sądziło, że była. Wychowana wśród aurorów miała niewielkie pojęcie o niebezpieczeństwach czyhających na młode kobiety - nie tylko zresztą. Często pozostawała uważna oraz ostrożna, ale udzielająca się czarownicy atmosfera festiwalu miłości musiała dość skutecznie przytępić czułe zmysły Weasley’ówny.
Odwróciła szybko wzrok pozwalając tym samym Siergiejowi oddalić się nieco od par, jakim rudej wydawało się, że przeszkadzała zwracając na siebie uwagę. Domyślała się, że chciał zachować uwagę swej partnerki wyłącznie dla siebie; i tak doceniała, że nie powiedział jej nic niemiłego na ten temat. Uśmiechnęła się do Rosjanina przepraszająco, ze skruchą - powinna skoncentrować się wyłącznie na nim, skoro to on bohatersko wyłowił wianek Harpii z odmętów niebezpiecznej wody. Co więcej, nie zamierzała dłużej przeszkadzać parze arystokratów oraz zakochanym, dlatego Ria patrzyła wyłącznie na twarz trzymającego ją w ramionach mężczyzny. Na tyle, na ile była w stanie ze swojej pozycji.
- Tak, raz. Takiemu jednemu Michaelowi. Zachowywał się paskudnie w stosunku do Kate. Kate była mugolaczką, a on jej dokuczał. Potem mnie popchnął. Musiałam zareagować! - odpowiedziała na pytanie Dolohova, czując jak rumiane policzki ponownie rozgrzały się do czerwoności. Tym razem z powodu gniewu jaki wywołało w Rhiannon wspomnienie dotyczące tamtej sytuacji. Była wtedy w czwartej klasie - już czwarty rok walczyła w obronie słabszych oraz pokrzywdzonych przez półgłówków. Nie przestała aż do końca, nawet kiedy Grindelwald wprowadził do szkoły czarnomagiczny terror. Nikt nie powinien wątpić w Weasley’a, nawet kpiący Siergiej!
- Oczywiście, że myję uszy! - zaperzyła się, choć szeroki uśmiech tańczący na piegowatej twarzy zdradzał, że nie miała mężczyźnie za złe to, że sobie żartował. Uwielbiała dowcipy, ponieważ powodowały śmiech, a śmiech to zdrowie, wiedzą o tym wszyscy. Wiedziała też i ona.
- Ach tak… - mruknęła zbita z tropu. W końcu była przekonana, że słyszała inaczej, ale może przez zgiełk i gwar widowni tak jej się tylko wydawało? Kobieta podeszła do sprawy ugodowo postanawiając ostatecznie, że nie będzie kontynuować tej słownej przepychanki. Zwłaszcza, że zeszli na temat cierpiącej matki Dolohovów. Czarownica wygięła usta w smutną podkówkę, szczerze martwiąc się losem nieznajomej kobieciny. - Jest tak źle i zamiast siedzieć przy matce tańczysz przy ognisku? - spytała zszokowana. Ona nie odstępowałaby łoża rodzicielki ani na krok, nie mówiąc już o uskutecznianiu dobrej zabawy. Te wieści tak zaskoczyły rudzielca, że na wzmiankę dotyczącą tradycji pocałunku zamarła, pąsowiejąc jeszcze mocniej. W myślach rozpaczliwie poszukiwała rozwiązania z tej dość niewygodnej sytuacji, aż wreszcie nachyliła się do Siergieja i cmoknęła go w szorstki policzek. Krótko, szybko i bezboleśnie. - To na pocieszenie - powiedziała zatem, dość mocno speszona.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset