Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Przejęłam butelkę i bez ociągania pociągnęłam spory łyk słodkawego trunku, przez co moje wargi wykrzywiły się w grymasie połowicznego zadowolenia. Bo lubiłam słodkie wino, ale nie aż tak, jednak cóż, nie mieliśmy innego wyboru.
– W nocy zrobi się zimno – kontynuowałam swobodnie, oddając naczynie w cyrusowe ręce – a ja szybko marznę. Mam nadzieję, że potrafisz gotować dobre zupy albo masz w zanadrzu eliksir wzmacniający – nie wiedziałam dlaczego pozwalałam sobie na podobny sposób konwersacji, dalece odbiegający od zwyczajnego dla mnie zachowywania dystansu, z osobą, która działała mi na nerwy, jak i nie rozumiałam dlaczego w ogóle chciałam, by to Snape wyłowił mój wianek. Bez większego namysłu postanowiłam o to zapytać.
– Tam na plaży, wiedziałeś, że te kwiaty należą do mnie? – nie sądziłam, że zrobi się między nami niezręcznie, przynajmniej nie bardziej, niż podczas wyścigu saneczkowego, gdy piszczałam, płakałam i przytulałam się zasmarkanym nosem do pleców mężczyzny, a nieposkromiona ciekawość nie pozwalała mi na przejście obojętnie od tej kwestii. – A zresztą, nie musisz odpowiadać – chociaż wolałabym poznać odpowiedź, dodałam w myślach, przekrzywiając głowę i pozwalając sobie, by rozpuszczone włosy opadły luźno na moje chude ramię. Jasne tęczówki z kolei wbiłam nienachalne w twarz alchemika, spokojnie przyglądając mu się z bliska; nie uświadomiłam sobie nadal, że podobał mi się w inny sposób, niż do tej pory postrzegałam mężczyzn.
Przyjął naczynie z powrotem, zanurzając wargi w wąskiej szyjce butelki; alkoholowa ciecz drażniła lekko gardło, lecz owocowy, słodki posmak niwelował początkowe dolegliwości. Nawet nie zanotował jak wino krążyło z rąk do rąk, wypełniając się pustką, czy raczej po prostu powietrzem z atmosfery. Po raz kolejny odjął usta ze szklanego tłoczenia, podając je do Lei, aż zaśmiał się cicho. - Jeżeli przyjmiemy, że wrzątek do zupa, to owszem - stwierdził trochę rozbawiony. On i gotowanie to coś, co nie miało prawa istnieć. - Prędzej znajdzie się jakiś eliksir - dodał już poważniej. Piekące rumieńce wynikające z rozprowadzenia alkoholu w krwioobiegu wykwitły krótko po tym. - Wiedziałem - odpowiedział po chwili, wpatrując się w blondynkę. Nawet nie wiedział, że przez ten cały czas się uśmiechał. Tak po prostu, bez powodu. Zrobiło mu się nagle wesoło. Nawet pomimo uporczywych myśli - że wolałby złowić wianek Emmy lub czy sięgnąłby po dryfujący samotnie wieniec Rowan, gdyby go tylko dostrzegł? Nie na wszystko miał gotową odpowiedź, na to na pewno nie. Zresztą, to nie miało już znaczenia - tak wtedy naiwnie sądził. Pozostawił natomiast margines na wiele niedopowiedzeń krążących wokół nich niczym komary.
Promise me no promises
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
– Pogodziłam się z Justine – rzuciłam jednak po chwili, odwracając wzrok na ognisko, kiedy przypomniała mi się rozmowa z czerwca, w której również uchyliłam rąbka tajemnicy i powód mojego rozchwianego stanu emocjonalnego – cieszyłam się z tego, dopóki nie poinformowała mnie o zmianie zawodu – przerwałam, żeby zwilżyć gardło jakże zgubnym łykiem – postanowiła zostać aurorem. A ja nie jestem w stanie odwieść jej od tej decyzji – nie zamierzałam ukrywać, że wybrany przez moją siostrę zawód nie napawał mnie optymizmem, ale nie mogłam nic na to poradzić; była równie uparta co ja, więc wiedziałam, że każda próba wybicia jej tego pomysłu z głowy skończy się porażką. – Nie wiem co mam zrobić, niedawno straciłam już jedną bliską osobę a czasy wcale nie są odpowiednie dla początkujących stróży prawa – spochmurniałam na moment, nie wiedząc dlaczego z taką łatwością przyszło mi wreszcie wypowiedzenie tego na głos. Martwiłam się, że w wyniku nieszczęśliwego wypadku będzie kolejną osobą, którą będę musiała pochować i to nie przez to, że wątpiłam w jej zdolności; wątpiłam w świat, a moje racjonalne podejście – mimo wszystko – kazało mi rozdzielać predyspozycje tego zawodu na płeć; a może jednak się myliłam? Zamilkłam, żeby po chwili odłożyć niemal pustą butelkę na ziemię.
– Ale raczej cię to nie obchodzi, więc chodźmy zatańczyć, zrobiło się zbyt przygnębiająco, sarenko – zaproponowałam entuzjastycznie i podniosłam się szybko z ziemi, co przypłaciłam lekkimi zwrotami głowy i utraceniem pewnego gruntu pod stopami; zachwiałam się, ale nie na tyle, żeby runąć prosto na piasek. W typowym zresztą dla siebie roztrzepaniu odrzuciłam włosy za ramiona i nie czekając, nieszczególnie prostym krokiem, mrużąc oczy, ruszyłam w bliżej nieokreślonym kierunku, ledwo mijając pary, które znajdowały się w podobnym stanie co ja. Mówić wprawdzie potrafiłam wyraźnie, lecz nie do końca byłam świadoma wyrzucanych przeze mnie słów; te przychodziły z ogromną lekkością, same z siebie, choć w głowie miałam pustkę.
zt Lea i Cyrus
- Bo on był rycerzem. - pokiwał głową - Więc ja mogłem zostać albo księżniczką albo smokiem, no to już wolałem zostać smokiem. - wzruszył delikatnie ramionami, po czym pochylił się lekko w kierunku Charlotte - Mhm, dokładnie tak, dałem mu wtedy wygrać, normalnie to bym go przecież zmiótł jednym ciosem, co nie. - rzucił konspiracyjnym szeptem. Prawda była zgoła inna, ale kto by się tam przejmował, skoro znały ją tylko dwie osoby - on sam oraz kuzyn Constantine, który również niespecjalnie się kwapił żeby komuś o tym mówić, o ile w ogóle pamiętał to wydarzenie.
Roześmiał się na jej słowa i zacmokał głośno, delikatnie kiwając głową.
- W sumie to masz rację, to mogłoby być całkiem zabawne! - ale chociaż deszcz wcale nie spadł, oni faktycznie rzucili się w wir tańca. Tańca, który kompletnie nie przypominał tych szlacheckich ruchów, wpajanych mu od maleńkości przez matkę oraz guwernantki. Tańca, zupełnie pozbawionego elegancji, za to energicznego i radosnego, przerywanego przez kolejne wesołe parsknięcia. Ale kiedy ponownie znaleźli się blisko siebie, to już od niej nie odskoczył, a nawet objął ją w pasie, by i ona się nigdzie nie ruszała. Dzikie pląsy zostały zastąpione delikatnym bujaniem w rytm muzyki, a Ollivander wbił spojrzenie w wielkie, niebieskie oczy panny Moore. Czas na moment zwolnił, muzyka jakby ucichła, a on słyszał tylko głośne bicie ich młodzieńczych serc... Ta chwila mogłaby trwać wiecznie, może i nawet posunąłby się o krok dalej, ale wtem poczuł się jakoś dziwnie, a jego stopy... oderwały się od podłoża! Czy oni właśnie lewitowali w powietrzu? Grawitacja po prostu przestała istnieć, zresztą nie tylko oni odczuli jej brak - inne pary znajdujące się w pobliżu również uleciały ponad ziemię. Titus zacisnął mocno palce na dłoni Lotty, by mu czasem gdzieś daleko nie odleciała.
- O rety, ale czadowo, co? - roześmiał się, bo dla niego to było totalnie odjechane.
If they can do it,
why not us?
Dalej już po prostu tańczyli i chyba oboje zapominali trochę o ludziach dookoła. Każdy tańczył po swojemu, jedni spokojniej, inni bardziej energicznie, choć im to chyba mało kto dorównywał. Ręka, noga, wyżej, niżej, tu ją Titus popycha, ale zaraz ją łapie, bo przecież by jej nie wywrócił, a ona jakoś wcale się upadku nie boi, tylko się śmieje i daje sobą kręcić.
I śmieje się nadal kiedy znajdują się bliżej siebie, trzeba chwili żeby się uspokoić. Trochę zwolnili, objęła więc Titusa za szyję i spojrzała w jego oczy już kompletnie się nie przejmując tym, co pewnie powstało na jej głowie przez ten cały taniec poplątaniec-podskakaniec-podrzucaniec czy co tam jeszcze.
Kiedy zaczęli się unosić, mocniej zacisnęła dłonie. Rozejrzała się trochę niepewnie i trochę mocniej do Titusa przysunęła, dziwnie się robiło, nie wiedziała czy to kolejne cuda które się jej zdarzają, czy jakaś kolejna atrakcja dookoła ogniska.
- Jak spadniemy to zweryfikujesz te trzydzieści pięć kilo bo zamierzam lądować na ciebie. - oznajmiła jedynie, choć zaraz wróciła do lekkiego obracania się z Titusem. Trzymała się go mocno, bo jakoś tak bezpieczniej się wtedy czuła i na chwilę spróbowała nie myśleć o perspektywie upadku - tańczyli wraz z kilkoma innymi parami nad wszystkimi, kręcili się po prostu ze sobą, zupełnie jakby nic nie ważyli. Było to wszystko całkiem przyjemne i teraz to dopiero miała ochotę tego chłopaka pocałować, jednak w tej chwili nie było szans by ktokolwiek tego nie zauważył. Uśmiechnęła się więc tylko weselej, po chwili dając lekko sobą zakręcić.
zt x 2
Przez kilka chwil czuła się dziwnie. Zawieszona w nieistniejącej pustce, jakby zrobiła coś, czego nie powinna. Czekała przecież na Niego z tęsknotą, do której nie bała się przyznać. A mimo to, nie odmówiła nieznajomemu swego towarzystwa, zostawiając za sobą mokry piasek plaży i sylwetę Percyego, który powędrował w stronę wybrzeża. Niespokojna chmura zaścieliła ciemne oczy, ale nie dała im umknąć na powierzchnię. Los potrafił rzeczywiście zakręcać ich życiami, rzucając w sytuacje, które na pierwszy rzut oka niosły ze sobą jedynie niezrozumienie. Co miała poznać dzięki czarnowłosemu? Jaką kartę odkrywał przed nią los? Nie wiedziała, ale dała się porwać nurtowi, pilnując, by nie utonąć w wartkiej wodzie. Była przecież powietrzem. Wiatrem.
- Prawidłowa odpowiedź - zaśmiała się tym jaśniej, gdy znalazła nawiązanie do ich niecodziennego wyścigu. Ciekawe, że akurat dziś na Wiankach spotkała tajemniczego mężczyznę, który się z nią ścigał. A ledwie zdążyła złapać oddech, porwał ją znowu, tym razem do obiecanego tańca. Melodia, chociaż znajoma, pasująca do jednych z balowych pozycji, odnalazła w innych, bardziej żywym wykonaniu. Poddała się pewnej dłoni, bez kłopotu pozwalając sie poprowadzić.
- Nieźle, obiecuję przekazać wieści moim siostrom - uniosła dłoń wyżej, wykonując kolejny z obrotów. Przez sekundę widziała świat przez kotarę ciemnych włosów, które tańczyły wokół jej głowy, nieco innym tańcem - Matthew. Zapamiętam. W alchemii pamięć to bardzo ważna cecha umysłu - powtórzyła, za mężczyzną imię, nadając słowu nieco lżejszej, francuskiej formy - Zdaje się, że mógłbyś zrobić całkiem piorunujące wrażenie - bez skrupułów roześmiała się, wyobrażając sobie miny niektórych szlachcianek, które miałaby przyjemność poznania jej towarzysza. Nawet jeśli większość miała skłonności do podziałów na czystość krwi, obiektywnie, żadna nie mogłaby zaprzeczyć urokowi, jaki towarzyszył czarnowłosemu - już-znajomemu.
zt
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Och, a więc dzisiejszego wieczora dostąpi go ten zaszczyt? Zaszczyt bycia jej królem? Joe uśmiechnął się odrobinę szerzej, po czym starając się jednak przybrać poważną minę, skłonił w podzięce głowę. Tak, nieukoronowaną... a teraz jeszcze dodatkowo rozczochraną dzięki poczynaniom Maxine. Nie, nie miał nic przeciwko nim.
- Powiedzmy... - zaczął ściszając tajemniczo głos, w tańcu przysuwając się do niej jeszcze bliżej. - Że swoją królewską koronę zdjąłem dziś specjalnie dla ciebie... bo o to prosiłaś. Pamiętasz? - uśmiechnął się lekko. Skoro już udawali królewską parę, to czemu nie pociągnąć tego dalej...? Wrightowi jak na razie się to podobało. I podobało mu się to z każdą chwilą coraz bardziej: ich taniec, piosenka, bliskość... co mogło pójść nie tak?
A no tak... na przykład mogła się zjawić znienacka anomalia albo dziwaczna atrakcja dodatkowa przygotowana przez Prewettów w postaci... lewitacji wszystkiego i wszystkich wokół.
Pierwsze zaskoczenie błyskawicznie przeobraziło się w rozbawienie Josepha i tylko mocniej przyciągnął Max do siebie, zamykając ją w swoich ramionach. Zupełnie niewinnie - przecież pisnęła, prawda? A on odruchowo ratował wszystkie damy z opresji... i nie pozwoliłby Maxine obawiać się czegokolwiek w swoim towarzystwie. Prawdziwy z niego rycerz, prawda?
I tylko głupkowaty uśmieszek zabłąkał mu się na twarzy, kiedy panna Desmond (i reszta panien wokół swoją drogą) zaczęła walczyć z rąbkiem swojej sukienki, który wyraźnie chciał się unieść bardziej niż powinien. Joseph bardzo usilnie starał się zignorować ten fakt, ale jego głupkowata mina i uciekające co chwilę spojrzenie, mówiło zupełnie co innego. Tym bardziej, kiedy obrócił Max w powietrznym tańcu, a jej sukienka ponownie uniosła się wyżej mimo usilnej walki jej właścicielki z materiałem.
Skup się, Joe, skup. O czym była mowa? No, myśl... A tak, o lataniu!
- Szczerze mówiąc... bez miotły? Tak, to pewna nowość - odpowiedział po chwili wciąż rozbawiony. - Ale muszę przyznać, że chyba to polubię. Jeszcze w takim towarzystwie... - uśmiechnął się zupełnie bezczelnie, ale cóż mógł na to poradzić? Jej sukienka tak kusząco unosiła się do góry, że Joe musiałby być ślepy, żeby to tak po prostu zignorować. I tak Max szło całkiem nieźle, bo za jej plecami jakieś dziewczę nie zdążyło w porę zareagować. No cóż... tak to jest jak się próbuje łapać wianek zamiast spódnicy.
- Mówisz, że to sprawka dziecka...? Ciekawe czy rodzice wynajmują je też na jakieś inne potańcówki - zażartował. Chociaż patent całkiem niezły swoją drogą... tutaj sprawdzał się wprost doskonale zdaniem Joe.
No team can ever best the best of Puddlemere!
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
To była noc spadających gwiazd. Być może właśnie dlatego przy festiwalowym ognisku było mniej czarodziei niż dnia poprzedniego. Wszyscy skierowali się ku rejonom mniej oświetlonym by wyraźniej podziwiać łzawiące srebrnymi smugami czarne niebo. W odłamkach sypiącego się z nieba astronomicznego gruzu widział tylko alchemiczny produkt w który zdążył się już zresztą zapatrzeć. Dlatego też Dolohov wolał skorzystać i w tej bardziej kameralnej atmosferze patrzeć na Hesper. Na to jak rzadko zbite cząstki magii trzymające w ryzach jej martwą duszę kołyszą się w rytm delikatnie pomrukujących strun harf i innych instrumentów wprawianych w brzmienie za sprawą żywych palców. Wszystkie (te cząstki) zdawały się pływać w powietrzu. Dyfrakcja zachodząca zaś na krawędziach niematerialnej, a jednak zdolnej do uginania światła, dusznej sylwetce pieściły jego numerologiczne poczucie piękna. Nic dziwnego, że siedząc na rozgrzanym piasku patrzył na nią jak zahipnotyzowany samemu odczuwając wewnątrz siebie przyjemne ciepło przywodzące na myśl słodki zapach nagrzewających eliksirów. Nigdy za specjalnie nie odczuwał chęci tańca, lecz natchniony takim, a nie innym obrazem poczuł potrzebę bycia bliżej niej. Tego uczucia nie wywołała chęć uważniejszego zbadania zjawiska które wzbudzała ruchami swych półprzezroczystych dłoni, czy też niechęć do stagnacji, a potrzeba jakiegoś zaakcentowania, że ta kobieta jest związana własnie z nim. Co prawda prawdopodobnie nie musiał się obawiać konkurencji, jednak on sam postrzegał Hesper w bardziej przyziemnych kategoriach w których wcale nie odchodziła standardem od faktycznie oddychających kobiet. Podniósł się więc z piaszczystej nawierzchni i podszedł do swej zjawy.
- Hesper - zaczął dziwnie oficjalnie czując drobne poddenerwowanie. Uśmiechnął się lekko przenosząc spojrzenie w martwe oczy wybranki - pragnąłbym z tobą zatańczyć, Hesper. Obawiam się jednak, że moja motoryka pozostawia wiele do życzenia - wyznał z zakłopotaniem, po czym wyciągnął ku niej dłoń znajdując rozwiązanie dla tego problemu - Jednak mimo wszystko...podarowałabyś mi taniec, Hesper Jekatierin de Montmorency...? - wąs ugiął się w delikatny łuk zadowolenia. Światło ogniska odbiło się zaś refleksem w wiszącym na szyi Dolohova fioletowym krysztale - wisior który kupił specjalnie dla niej, a który z oczywistych względów nie mógł ozdobić jej własnej. Jeszcze.
Nie był pijany. Choć to była idealna noc na to, by dać się kompletnie zamroczyć alkoholem, on wciąż trzymał się całkiem nieźle. Może to kwestia mocnej głowy. A może tego, że zwyczajnie nigdy nie potrafił pić szybko. Szlacheckie wychowanie trzymało się go jak rzep, nawet gdy próbował sobie nieco poszaleć, wciąż miał pewne opory. Ale prawdopodobnie to dobrze.
Siedział sobie nieopodal ogniska - potężnego ognia, liżącego bale drewna i strzelającego iskrami aż pod czarne niebo. To miał być jego wieczór. Spokojny, spędzony z dala od sztywnych reguł jakie rodzinna rezydencja narzucała mu swoją atmosferą oraz samym faktem, że postawił stopę w jej wnętrzu. Od tego w końcu był Festiwal Lata, by sobie po prostu odpocząć, pokorzystać z życia, nie być przez chwilę sobą. Tym więc sposobem, na co dzień poważny urzędnik ministerialny, ba, pracownik urzędowy wizengamotu oraz arystokrata, dziś siedział sobie samotnie na trawie z niewielką butelką whisky w jednej ręce oraz ziołowym, bardzo wonnym papierosem w drugiej. Wpatrywał się w płomienie, pozwalając swoim myślom błądzić właściwie w zupełnie nieznanym sobie kierunku - abstrakcyjne obrazy i kształty, które dostrzegał pośród popiołu, ognia, żaru oraz na palących się polanach zdawały się opowiadać mu jakąś historię, której jednak nie był w stanie pojąć. Może gdyby dopił więcej whisky, coś by z tego zrozumiał. Udawało mu się odszyfrowywać pojedyncze kształty, jak choćby koślawego kotka, który bardzo szybko zniknął, gdy powierzchnię drewienka na skraju paleniska posypała się kaskada iskier. Po zwierzaku definitywnie nie było śladu.
Pojawił się jednak inny. Bardzo duży, bardzo nagły i najistotniejsze - bardzo bolący. Z ust szlachcica wydobył się nagle krótki, zaskoczony okrzyk bólu, kiedy to nagle, ni z tego, ni z owego, coś bardzo twardego zdrowo przydzwoniło mu w czoło. Nie zawahał się wcale wyrazić później swojego niezadowolenia słownie - i to w sposób co najmniej mało cenzuralny - Na cycki Helgi, psidwacza mać, co to było?!
Atak? Zamach na jego życie? Ale czym właściwie próbowało dokonać tej paskudnej zbrodni? Krótkie oględziny wykazały, że w pobliżu brak było kamieni. Nie mogły być więc one narzędziem. Pole poszukiwań musiało zostać rozszerzone - i tym też sposobem Lucan finalnie natrafił na całkiem dorodny, chociaż wciąż twardy owoc. Jabłko konkretnie.
- Aż wy, cholery - zlokalizowanie winowajców nie było trudne. Niewiele osób w okolicy przytargało ze sobą cały wór jabłek! Lucan zmarszczył więc brwi, gasząc swojego papierosa i wdeptując go w trawę - a potem niewiele myśląc, posłał jabłko tam, skąd przyszło. Prosto w czoło Johnatana.
Remember what we're fighting for
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
- Kto by pomyślał, że tak chętnie spełniasz moje prośby i życzenia - odparła rozbawiona, jeszcze zanim poszybowali do góry. - Masz zamiar robić to dłużej, czy tylko dzisiaj? - dopytała podchwytliwie; spoglądając na niego spod zmrużonych powiek.
W chwili, gdy dostrzegła, że wzrok Josepha sięga dalej, gdzieś za nią, sama obróciła głowę, by podążyć za jego spojrzeniem. Niespecjalnie zdziwiło ją, że wpatruje się w pannę o zdecydowanie mniejszym refleksie, niż Maxine. Ciemna spódnica uniosła się do góry, odsłaniając zgrabne łydki, kolana i fikuśną bieliznę. W jednej chwili przypomniała sobie z kim ma do czynienia. Z największym bawidamkiem jakiego mogła zrodzić Szkocja, czy skąd on tam był. Przewróciła oczyma, wzdychają ciężko; musiała być bardziej uważna, nie mogła tracić czujności. Nie odtrąciła jego ręki, gdy chwycił jej dłoń, by kontynuować taniec, tyle, że w powietrzu. Szło jej to wciąż wcale nieźle, biorąc pod uwagę, że lewą ręką nieustannie musiała kontrolować materiał spódnicy, uparcie podrywający się do góry. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru świecić tu bielizną. Wright ani sobie na to jeszcze nie zasłużył, ani nie zamierzała zostać sensacją najnowszego wydania Czarownicy.
- Widzisz, w życiu trzeba próbować nowych rzeczy - odparła, a do głosu wkradła się nuta irytacji, kiedy Joseph uśmiechał się tak bezczelnie, nic sobie nie robiąc z tego, że przed chwilą zamierzał ją pocałować, a teraz gapił się na bieliznę panienki za nimi.
- Tak mi się wydaje. Dziwne rzeczy się z dziećmi teraz dzieją. I mugolami. Tak przynajmniej słyszałam. Ale dzieci nie mam, więc nie wiem - odpowiedziała Maxine; uczucie nieważkości było zaskakująco przyjemne. Mogłaby nawet to polubić, gdyby tylko nie stały za tym anomalie, a wobec nich zawsze pozostawała podejrzliwa i czujna. - Tańce w powietrzu to nie taki zły pomysł. Tyle, że wszystkie panny założyłyby wtedy spodnie. Nie wiem, czy cieszyłby się podobny stan rzeczy... - dodała z nutka złośliwości, wymownie zerkając na panienkę obok, której w końcu udało się zapanować nad odzieniem.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Naturalnie szybko nie opuściłem głównego ogniska odnajdując zainteresowanie w stojących na jego uboczu znudzonych pannach wyraźnie potrzebujących czarującego towarzystwa. Miały szczęście.
|zt
somehow i always do
Joseph Wright uniósł wyżej brwi w zdziwieniu. No bo jak to? Sądziła, że Joe miał jakiś problem w spełnianiu kobiecych próśb i życzeń? On jakoś sobie nie przypominał, żeby kiedyś przedstawicielce płci przeciwnej czegoś odmówił... ale może o czymś nie wiedział.
- Naprawdę w to wątpisz? - zapytał spokojnie, jeszcze bez urazy w głosie. Póki co faktycznie wertował w pamięci sytuacje, w których mogło mu się zdarzyć nie spełnienie życzenia jakiejś panny. Albo i samej Max. Nie wymyślił coby to miało być, więc uśmiechnął się do niej już nie tak łobuzersko jak zwykle, tylko w bardziej rozmarzony sposób.
- Maxi... jeśli to tylko będzie w mojej mocy... - zaczął powoli, patrząc jej głęboko w oczy - i nie będzie dotyczyło quidditcha - dodał, bo to akurat dość istotna kwestia. Na prośby typu: "nie trafiaj do pętli w następnym meczu" niestety nie przystawał.
- ...to spełnię każde twoje życzenie - odparł uśmiechając się odrobinę szerzej, a w jasnych oczach zalśnił mu znajomy, zawadiacki błysk - kiedy tylko będziesz chciała - zakończył pogodnie.
Fakt, ograniczenia w postaci kwestii sportowych nie były jedynymi przy spełnianiu kobiecych zachcianek... ale nie sądził, żeby Desmond zażądała, żeby zabił swoją rodzinę albo utopił się w morzu, więc faktycznie istniało duże prawdopodobieństwo, że spełni jej życzenia. Jakie by one nie były.
I nawet nie musiała go już prosić, by patrzył na nią podczas rozmowy, bo po pierwszym wzleceniu w powietrze panny w końcu ogarnęły swoje stroje i nie było już czego oglądać. No, oprócz Maxine oczywiście, czym skrupulatnie się zajął.
- Oj tak... takich nowych rzeczy mogę próbować nawet codziennie - uśmiechnął łobuzersko i znów obrócił Desmond w powietrzu. Tylko... czy mu się wydawało, czy powoli zaczęli zniżać swoje loty...?
Zamyślił się na moment nad słowami blondynki.
- W sumie racja. Jak spotkałem ostatnio małego Macmillana, to miał świński ryjek... No i Amoś... - dodał, choć ostatnie wciąż w zamyśleniu i bardziej do siebie niż do niej.
Powietrzne tańce to wybitnie doskonały pomysł, więc dobrze, że i Maxine tak uważała. Tylko kiedy wspomniała o spodniach, uśmiech szybko spełzł mu z twarzy.
- Nie mam nic przeciwko, żebyście sobie chodziły w spodniach - mruknął szczerze. Chcąc nie chcąc zdążył się już przyzwyczaić do kobiet w spodniach. Zresztą... wiele z nich bardzo dobrze wyglądało w tym "męskim" ubraniu.
- Ale jak tańczycie... - zawiesił smętnie głos. Trochę jak dzieciak, któremu powiedziano, że jednak nie dostanie lizaka z Miodowego Królestwa.
- To trochę jak tańczyć tradycyjny szkocki taniec bez kiltu - wyjaśnił i to chyba nawet dość trafnie. To znaczy taniec szkocki w spodniach to już profanacja, a taniec z dziewczyną w spodniach po prostu odbierał trochę... frajdy.
No team can ever best the best of Puddlemere!
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Prośby pokroju zabij swoją rodzinę, albo utop się w morzu nawet nie przeszły i nie przeszłyby jej przez głowę. Miała ostrzejsze poczucie humoru, pozwalała sobie na więcej, jednakże były tematy z których się po prostu nie żartuje i Maxine zasad tych przestrzegała. Podobne makabryczności sprawiłyby, że wzdrygnęłaby się z niesmakiem. Należała zdecydowanie do tej normalniejszej części społeczeństwa i jeśli miała zamiar wyjawiać mu swe życzenia, z całą pewnością nie byłyby ani krwawe, ani bolesne.
O to, aby na nią patrzył i skupił uwagę na tym co mówi, na niej, skoro już zdecydował się złapać jej wianek, prosić nie zamierzała, ani mu o tym przypominać. Sam powinien o tym pamiętać. Miał szczęście, że w porę się domyślił, zanim naprawdę wpadła w irytację.
- Świński ryjek? - prychnęła śmiechem, próbując wyobrazić sobie dziecko z ryjkiem zamiast nosa, a obraz jaki podsunęła jej imaginacja spowodował kolejny wybuch śmiechy. Na wspomnienie imienia synka przyjaciółki prędko spoważniała jednak, przypominając sobie, że anomalie, które dręczyły dzieci bynajmniej nie były powodem do śmiechu. Bywały zabawne, znacznie jednak rzadziej od tych chwil, kiedy były po prostu groźne dla zdrowia młodych czarodziejów - i ich otoczenia. Zamilkła, bo i tak skomplikowane figury tańca, który wykonywali wciąż w powietrzu. Czuła jednak, że z wolna zaczynają opadać - a szkoda! Uczucie nieważkości całkiem przypadło Max do gustu.
- O, dziękujemy, łaskawco - mruknęła ironicznie. Może lepiej, aby nie zaczynali o tym dyskusji; Maxine miała zdecydowanie jasno określone poglądy na noszenie spodni przez kobiety, tak jak na ocenę gry poszczególnych klubów quidditcha. Nie bez powodu grała w jedynej, feministycznej drużynie w Europie.
- Tak? Bo co? Bo spódniczki nie podskakują? - odparła z przekąsem, unosząc przy tym brew; nie miała jednak zamiaru się z nim kłócić. Nie dziś. Westchnęła ciężko - Joseph Wright był jedynie mężczyzną i dziś mogła mu to wybaczyć.
Muzyka ucichła, gdy ich stopy dotknęły ziemi. Jedna melodia dobiegła końca, oni jednak wcale nie czuli się zmęczeni - ani tańcem, ani swoim towarzystwem. Ledwie rozbrzmiała nowa, a ich nogi poderwały się do kolejnych kroków - i tak aż do świtu.
| ztx2
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- HA! Mówiłem, że w końcu się uda! Płać!... - tak rzeczę do Joszki, bośmy się oczywiście założyli - on twierdził, że z moim celem to mi się może udać za sto lat, albo w ogóle nigdy, a ja się upierałem, że znacznie wcześniej! No i masz! Kto miał rację? Oczywiście, że ja! Wyciągam do brata ręce, żeby go pospieszyć, bo jakoś się nie kwapi do zapłaty i wtedy sru! Obrywam takim samym pociskiem prosto w skroń, aż mnie na chwilę zamroczyło. Mrugam więc kilka razy, rozmasowując obolałe miejsce i rozglądam się wokół próbując zlokalizować potencjalnego zamachowca. A siedzi tam... chłop wielki jak dąb. Jak siedział to był większy ode mnie, nawet kiedy stałem! W pierwszej chwili ogarnęło mnie prawdziwe przerażenie, ale w zasadzie koleś wcale nie wyglądał jakby był zły albo co gorsza wściekły. W dodatku miał coś, co mnie przyciągało jak błyskotki srokę, miał whiskey. Mój trunek soczysty, winny, Joszka już dawno wychlipał i niech ma! Bratu bym nie pożałował, jednak w ryju to już zaczynałem odczuwać suchoty, a gdzieś z tyłu głowy nękała mnie myśl, że zaraz wytrzeźwieję. Tak nie mogło być! Nie na Festiwalu Lata! Więc wstaję, by się zbliżyć do tego wielkiego chłopa. Szczerzę się przy tym radośnie.
- Rzut za dziesięć punktów! - tak mu mówię, klaszcząc przy tym w dłonie - Aż mnie na moment zamroczyło. - dodaję, pełen powagi, kiwając przy tym łbem, a zaraz ponownie śmieję się w głos - No a ja bym się wolał inaczej zamroczyć niż za sprawą jabłek! - zerkam na butelkę, a później się szeroko uśmiecham i bez żadnych zaproszeń siadam obok nieznajomego - Fajna sprawa, ten Festiwal Lata, co?
I Lucan szczerze się zdziwił, gdy jednak do burdy żadnej nie doszło. Obaj na pewno jutrzejszego dnia będą mieli na twarzy piękne lima - Abbott niemal na środku czoła, Bojczuk na skroni. Chociaż na szczęście, chociaż bardziej to chyba jednak nieszczęście szlachcica, tajemnica się rozwiązała. No bo przecież o co by mogło chodzić. I właściwie nawet Lucan mógłby się podzielić swoją butelką. Nawet miał dobry humor, i tak, nieznajomy miał rację - Festiwal Lata był fajny. Należało korzystać z życia, korzystać ze sposobności, by poznawać nowe osoby. Bawić się, pić, jeść, smakować nowych, regionalnych potraw, które tak różniły się od wykwintnej kuchni, którą tuczono szlachciców. I nawet już przecież udało im się przełamać pierwsze lody - czy też może raczej jabłka. A mimo to, kiedy Lucan patrzył na mężczyznę i na swoją butelkę, jakoś nie widział w wyobraźni momentu dzielenia się złocistym napojem, który wesoło chlupotał w szklanym więzieniu.
- Śmierdzisz - w końcowym rozrachunku to były pierwsze słowa skierowane do jego nieoczekiwanego towarzysza. Czuł to nawet mimo popalania swojego mocno wonnego, ziołowego papierosa. A kiedy zauważył leżący obok patyk, nawet wysilił się, by go podnieść. Jego koniec skierował zaś ku nieznajomemu mężczyźnie, kilka razy lekko dźgając go w ramię - Idź śmierdzieć gdzieś indziej.
Remember what we're fighting for
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset