Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Festiwal Lata był jedną z nich.
Bardzo stara i wspaniała tradycja, której wciąż hołdowano - to mogło wyłącznie cieszyć duszę tak starą jak ona. Pamiętała to święto ze swych młodych lat. Chciała w nim uczestniczyć także i teraz. Zwłaszcza teraz, gdy naprawdę było to dla niej święto miłości.
Gdy zaszło słońce i zapadła ciepła, letnia noc, wychynęła spośród drzew, nie musząc wreszcie obawiać się, że znowu nie zostanie zauważona i czarodzieje będą przechodzić przez nią bezczelnie raz po raz. W mroku nocy, rozpraszanej jedynie przez blask ognia i gwiazd, sama stanowiła źródło bladego światła, emanowała nim i przyciągała spojrzenia; niektórzy czarodzieje pokazywali sobie ją palcami, lecz nie zwykła zwracać na to uwagi. Skupiała się wyłącznie na pięknie ciał niebieskich i na tym, że on był tuż obok. Ach! Gdyby tylko mogła poczuć ciepło jego dłoni, ta noc byłaby o stokroć piękniejsza - wciąż jednak mogła, czyż nie?
Valerij wprawił ją w niemałe zaskoczenie, gdy zdecydował się wstać z miejsca i podejść do niej; sądziła, że chce porozmawiać o spadających gwiazdach, o ich konstelacjach i ułożeniu na niebie. Czyż ta noc nie była idealną chwilą, aby uwarzyć eliksir kociej zwinności, Valeriju? Mars znajdował się w doskonałej pozycji w stosunku do gwiazdozbioru Delfina, z pewnością to wiesz. Łączyła ich miłość zarówno do nieba, jak i tego, co bulgotało w kociołku; nie o tym jednak - wyjątkowo - pragnął z nią pomówić. Rozchyliła lekko niematerialne usta, gdy padła propozycja tańca. Jak miała z nim zatańczyć? Uśmiechnęła się łagodnie, pobłażliwie; nie mógł chwycić jej dłoni, ani objąć w talii. Nie poczuje kołysania się w takt muzyki.
Hesper nie potrafiła jednak odmówić tej prośbie.
- Valeriju Aleksandrowiczu Dolohov, oczywiście, że podaruję ci ten taniec - odpowiedziała nie mniej oficjalnie i poważnie, a usta ułożyły się w zadowolony uśmiech. Poderwała się z niemi, na której niby siedziała, wygładzając niematerialną spódnicę. Odpłynęła gdzieś dalej, bliżej ogniska i morza, gdzie nie przeszkadzali im inni uczestnicy festiwalu. Zawisła w powietrzu, unosząc dłonie - mógł przytknąć do nich własne, udając, że je łapie. - Kiedyś tańcowałam tu do samego rana... - westchnęła rozmarzona, wracając wspomnieniami do tamtego lata.
Lata 1600 roku.
my skin and bones have seen some better days
Stojąc na wybrzeżu, Leia nie spodziewała się księcia z bajki. Nie odpływała do krainy marzeń, wyobrażając sobie przystojnego młodzieńca, zmierzającego w jej stronę, mimo że ze względu na jej szlacheckie pochodzenie pewnie mogłaby mieć cień realnej szansy na to, iż te wizje rzeczywiście wejdą w życie. Trzeba było pamiętać, że panna Yaxley była przede wszystkim osobą mocno stąpającą po ziemi, dlatego rzadko kiedy pozwalała sobie na tego typu wyobrażenia. Uważała je prędzej za stratę czasu, tym bardziej, że prędzej skłaniała się ku stwierdzeniu, iż na ślubnym kobiercu wcale nie będzie na nią czekał ten książę z bajki, o którym mówiło tak wiele szlachcianek. Nawet gdyby chciała, pewnie nie potrafiłaby sobie go dokładnie wyobrazić, a nawet jeżeli, pewnie jej opis zawierałby więcej cech charakteru niż wyglądu. Nie byłby nikim szczególnym, tak naprawdę, a jedynie osobą, która traktowałaby ją z należytym szacunkiem, ale nie w rozumieniu takim, w jakim oczekiwało się tego od mężczyzny, który przebywa z damą. Bardziej jak równy z równym i chociaż była to jedyna jej prośba, to świetnie zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo nierealna. Istnienie przedstawiciela płci męskiej, który byłby w stanie wynieść się ponad ogólnie przyjętą normę kobiety siedzącej w domu, graniczyło niestety z cudem. Dlatego właśnie Leia nie liczyła na zbyt wiele, a postać Louvela, mimo że bez wątpienia szorstka i budząca swego rodzaju respekt, wcale jej nie odrzucała. Najważniejsze była dla niej pewność, iż nie spotka ją z jego strony żadna nieuprzejmość, a przecież mogło stać się zupełnie inaczej, gdyby trafiła na bardziej awanturniczego i skorego do przemocy szlachcica.
Nie było żadnych przeciwwskazań co do tego, by Leia była wino, dlatego kiedy wraz z Louvelem dotarła do ogniska, niosąc dumnie na głowie swój wianek, pozwoliła, by lord Rowle je zakupił. Rodzice nie byli pewnie teraz zadowoleni, gdyby ją teraz widzieli, ponieważ sądzili, że ich córka powinna uważać na absolutnie wszystko, co spożywała i piła, ale ona polegała na swoim doświadczeniu i wiedzy, dlatego nie wzbraniała się przed czymkolwiek, na co miała ochotę. Wino rzeczywiście okazało się być słodkie i bardzo dobre w smaku, w związku z czym Leia pozwoliła sobie na kilka dodatkowych łyków, czując, jak ciepło przyjemnie rozlewa się po całym jej organizmie. Po tylu miesiącach spędzonych w łóżku, jej układ krążenia nie działał tak dobrze, jak powinien, więc przez większość czasu odczuwała chłód i ogólnie rzecz biorąc, miała trudności z rozgrzaniem się podczas wieczorów. Ciepło, które teraz odczuwała, pochodzące również z ogniska, było więc przyjemną odmianą, dlatego póki co ani myślała o tym, by stąd odchodzić. Miała nadzieję, że lord Rowle nie miał nic przeciwko temu.
— Domyślam się, że nie chcesz rozmawiać o pracy w wolny od niej dzień, ale mam nadzieję, że doświadczasz jak najmniej przykrych przypadków — powiedziała w pewnej chwili, patrząc ukradkiem na Louvela. Nie byłaby sobą, gdyby o to nie zapytała. W końcu mężczyzna był jej pacjentem, a więc naturalnym było, że chciała się upewnić, iż wszystko było u niego w porządku. Nie znali się na tyle dobrze, by się sobie zwierzać, poza tym wątpiła, by Louvel pragnął dzielić się swoimi rozterkami z kobietą, która nie do końca mogłaby go zrozumieć, ale chciała zaoferować przynajmniej to minimum. Z jakiegoś powodu zawsze wydawał jej się być człowiekiem dość samotnym, a sama dobrze wiedziała, jak to jest, gdy nie ma się nikogo, do kogo można byłoby się zwrócić z danym problemem. — W św. Mungu powinieneś pojawiać się jak najmniej, lordzie Rowle — dodała, posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech.
her mind is strong
- A no pewno, że tak - przytaknął Rii z łobuzerskim uśmiechem, puszczając do niej perskie oczko. Chyba zaprezentował jej już, że prawdziwy z niego gentleman, czy jakoś tak, co się żadnego ciężaru nie boi. Jeszcze raz podrzucił ją w ramionach, aby nie ruda nie miała wątpliwości, że dla niego waży tyle co piórko. - Nie? - mruknął z żalem, obdarzając ją zawiedzionym spojrzeniem. - Gdyby zobaczyła, to by zmieniła zdanie - dorzucił pewnym siebie tonem. Tak pewnym, że nie powinna była nawet próbować się z nim sprzeczać, bo Siergiej gotów był dyskutować z nią tutaj nawet i do rana. Przyjrzał się jej przechylając przy tym lekko głowę; do głowy przyszła mu wizja porwania uroczej pieguski do chaty w tajdze. Zwłaszcza, kiedy zaczęła się tak słodko rumienić - a potem opowiadać o tym jak pewnego razu przyłożyła Michaelowi, który zachował się paskudnie w stosunku do mugolaczki Kate. Niewiele go obchodził powód, ten chłopak mógł zrobić cokolwiek, Dolohov bardziej skupił się na zwizualizowaniu sobie we własnej głowie tej ślicznotki, która wymierza mężczyźnie cios. Wizja ta niesłychanie go rozbawiła. Siergiej, jako najprawdziwszy szowinista, nie brał takich wybryków na poważnie; przywodziły mu na myśl raczej walczące ze sobą kocięta. Bardziej zabawne, niż prawdziwie groźne.
- Z pewnością została mu pamiątka do dzisiaj - zaśmiał się jednak; miał przeczucie, że jeśli zdradzi swe prawdziwe myśli, to kobieta się obrazi. Baby już takie były. Obrażalskie. Zwłaszcza takie jak ta tutaj - najpewniej myślała, że jest stworzona do czegoś więcej, niż wyjście za mąż i rodzenie dzieci. Niedobrze, oj niedobrze.
- Na pewno? Pokaż! - spytał podchwytliwie, przechylając głowę i dla żartu zaglądając do ucha rudowłosej, coby sprawdzić, czy na pewno jest czyste tak jak mówi. Wolał, aby skupiła się na tych wszystkich żartach i radości, zamiast drążyć temat matki. - No wiesz... Sama prosiła, abym tu przyszedł. Dziś czuwa przy niej Stefan. Nie chciała, cobyśmy coś stracili... To taka dobra kobieta... - wzdychał dalej, łgając jak z nut i nic sobie nie robiąc, że okłamuje Merlinowi ducha winną dziewczynę, która przejęła się losem jego nieżyjącej matki.
- To za mało - oburzył się Dolohov, gdy panna Weasley cmoknęła go w szorstki policzek. W końcu zdecydował się postawić ją na ziemi, ostrożnie i z uwagą, aby postawienie stopy na trawie nie sprawiło jej bólu. Nie pozwolił Rii jednak się oddalić. Objął ją silnym ramieniem, przyciągając blisko, a prawą dłoń położył na policzku. - Dziś trzeba się całować porządnie - oznajmił Rii, a gdy już się nachylił, aby wycisnąć na jej ustach pocałunek, nawet i wbrew jej woli...
Zdawało mu się, że dostrzegł w oddali Mashę.
Mashę z wielkim brzuchem. Mashę, która miała siedzieć dziś w domu i odpoczywać. Westchnął ciężko i odsunął się, uwalniając Rię od niedźwiedziego uścisku. Poczuł irytację, bo nie lubił, gdy żona psuła mu szyki. Musiał się z nią rozmówić.
- Zaraz wrócę, obiecuję. Czekaj tu na mnie - nakazał Rii poważnym tonem, oddalając się w bliżej nieokreślonym kierunku.
Ale już nie wrócił. Znowu skłamał. Jak to Dolohov.
| zt
That I'm bad to the bone
Zupełnie zapomniał o tym, że przecież ten wieczór powinien być spędzony w przyjemnej atmosferze, w towarzystwie panny Leighton. To ona była jedynym przypomnieniem zachowania zimnej krwi. Pech chciał, że paradoksalnie o niej zapominał. W ogóle nie zauważył tego, że ta milczała, nie dostrzegał tego, że nie wiedziała jak zareagować. Jedynym sygnałem, który go oprzytomnił było ściśnięcie przez nią jego ręki. Natychmiast na nią spojrzał. Najpierw przepełniony złością, ale natychmiast jego nastawienie się zmieniło, gdy spojrzał jej w oczy. Nie spodziewał się, że ta zaraz przeprosi i odejdzie. Chwilę stał w zdziwieniu i zdumieniu. Głupi był. Przecież była tuż obok, a on mówił w jej imieniu tak, jak gdyby w ogóle nie znajdowała się przy nim. W dodatku zapomniał się ze swoją złością. Zupełnie się zapomniał. Przeklęty Black, przeklęta niech będzie i jego obecność i wszystko co ich wiązało.
– Leighton… – odezwał się cicho. – Wybacz, lady Rosier – rzucił głośniej w stronę towarzyszki Cygnusa, zapominając zupełnie o pożegnaniu się z lordem Blackiem. Natychmiast się oddalił, idąc za blondynką, która zniknęła mu w tłumie. A on jedynie mijał kolejne osoby. – Panno Leighton! – zawołał ponownie. To jego wina. Zupełny brak wychowania, który potępiłaby jego matka.
W tłumie próbował wypatrzeć gdzie poszła jego towarzyszka. Mimo najszczerszych chęci nie mógł jej wypatrzeć. Przystanął, kręcąc głową. Powinien teraz wepchnął Blacka wprost do ognia, nie tylko za to, co zrobił w przeszłości, ale za to, że ponownie wciskał nos w nieswoje sprawy i jednocześnie płoszył mu towarzystwo. Normalne towarzystwo, które nie planowało zniszczyć mu życia i wepchnąć Tower, które nie próbowało się wywyższać. Dookoła wszyscy dobrze się bawili, nie przejmując się niczym. On natomiast znowu został sam, wraz ze swoimi wspomnieniami. Wyciągnął piersiówkę zza pazuchy i wolnym krokiem oddalił się od tłumu, żeby tylko zapić swoje smutki z dala od wszelkiego towarzystwa.
|zt
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
- Nie mówi się tak nieznajomym, to niemiłe, a oni z czasem mogą okazać się twoimi najlepszymi przyjaciółmi. - wzruszam lekko ramionami, mówiąc to wszystko takim tonem, jakbym po prostu stwierdzał najoczywistszy z oczywistych fakt - Zresztą to właśnie zapach Festiwalu Lata. Kwiatowa nuta, woń morza i mocny, wybijający się z całej kompozycji, zapach nie do końca przetrawionego alkoholu. Wina, dokładniej. Słodki zapach wina owocowego. - kiwam głową, wprawiając w ruch tabun skręconych w spirale włosów i śmieję się głośno, bo takie to było zabawne i błyskotliwe, że ktoś musiał docenić. No to sam się doceniłem, wlepiając ślepia w muskularną sylwetkę mężczyzny. Postura greckich herosów, nie ma co... No w żadne potyczki to bym z nim nie chciał wchodzić, ale miałem nadzieję, że w razie czego najpierw każe mi spierdalać, a dopiero później się posunie do rękoczynów. W sensie jakbym go na przykład zaczął za bardzo denerwować.
- Skoro tak mówisz - odpowiedziała ugodowo, nie mając w zamiarze rozjuszania nerwowego niedźwiedzia jakim był dobrze zbudowany Rosjanin. Harpia uśmiechnęła się przymilnie, starając się udobruchać rozjuszonego czarodzieja, choć to nie leżało w naturze dziewczęcia. Wolała ogniste kłótnie pełne wytykania sobie błędów, ale nie chciała też robić scen na festiwalu lata. Szanowała Prewettów oraz znajdujących się dookoła ogniska uczestników zabawy. Pozostało obejść się smakiem.
Wiadomym było, że Ria nie siała postrachu wśród mężczyzn i nie mogła zadać im dotkliwej krzywdy, ale coś tam potrafiła - uderzenie pięścią w twarz rudzielca nie przeszłoby bez żadnych konsekwencji. Raz udało jej się złamać przeciwnikowi nos! Ale tylko raz, ponieważ Weasley była wtedy naprawdę wściekła i nabuzowana; później miała z tego tytułu ogromne wyrzuty sumienia. Nade wszystko nie znosiła krzywdzić innych.
- Myślę, że raczej zapomniał - zaśmiała się, sądząc, że Micheal nie kojarzył już nadpobudliwej Gryfonki z rocznika niżej. Może nie doceniała w tamtej chwili samej siebie - kto to mógł wiedzieć? Nie czuła jednak żalu ani smutku, ta sytuacja już dawno została zabarwiona kurzem czasu, który minął. I najpewniej nie powróci. Delektowała się więc atmosferą magii krążącej wokół nich, ciepła letniego wieczora oraz tlącego się za ich plecami ogniska. - Proszę, nie mam nic do ukrycia! - zakrzyknęła Rhiannon, kiedy Siergiej zaczął zaglądać jej do uszu. Rzeczywiście nie miała niczego, czego powinna się wstydzić. Na pewno nie tego. - Naprawdę? To musi być złota kobieta - odpowiedziała smutno, kiedy tylko pojawił się temat chorej matki Dolohova. Bardzo mu współczuła, ale skoro zajmował się nią Stefan… tylko to trochę dziwne, że drugiemu synowi kazała dobrze się bawić w Weymouth - coś tu się nie kleiło, acz Harpia nie miała serca, żeby dłużej wypytywać i przesłuchiwać poszkodowanego mężczyznę. Na pewno cierpiał w sercu, ona zaś nie mogła rozdrapywać jego ran.
To nie śmiech sprawił, że Ria zapomniała o niewygodnym dla czarodzieja kłamstwie. To żądanie pocałunku, przez które kobieta spąsowiała niczym dorodny burak, przyćmiło poprzedni temat dyskusji. To za mało, wybrzmiało w rudowłosej głowie. Dodatkowo to, że Rosjanin odstawił ją na ziemię, wprawiło Weasley w obawy. Obraził się i chciał odejść? Nie, wszystko wskazywało na to, że zamierzał ją pocałować. Rhiannon sparaliżowało ze strachu, serce niebezpiecznie przyspieszyło bicie; tłukło się w klatce piersiowej jak uwięziony w słoiku motyl. Przełknęła ślinę, wreszcie znajdując siłę na odchylenie głowy w tył - niepotrzebnie. Ten, który dzisiejszego wieczora wyłowił wianek Harpii, ulotnił się. Przez jakiś czas czarownica wierzyła, że jeszcze wróci. Objęła ramiona dłońmi wyczekując jego powrotu. Tony’ego i Charlie już nie było. W ogóle dookoła zaczęło pustoszeć - czyżby zrobiło się późno? Rozejrzała się po raz ostatni, aż w końcu przygryzła zasmucona wargę. Musiała wracać. Kuśtykając podążyła znajomą sobie ścieżką do wyjścia z terenów festiwalu.
| zt Ria
- Ja tam wolę kwiaty i morze - zmarszczył nos, z pewną rezygnacją zauważając, że dźganie kijem najwyraźniej nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Westchnął więc tylko cicho i odrzucił kijek na piasek. Nie znaczyło to jednak że postanowił zmienić i zdanie. Nie zdobył się więc na wspaniałomyślny gest, jakim byłoby uniesienie drugiej ręki, tej, która to dzierżyła w dłoni butelkę z alkoholem, by przekazać ją swojemu nieoczekiwanemu druhowi.
- Pozbyłbyś się chociaż tej koszuli. Nie obrzydza cię noszenie na sobie czyichś wymiocin? - bardzo nie po szlachecku aż zatkał sobie nos wolną dłonią, żeby wyraźnie zaakcentować, jak bardzo rażą go owe aromaty na wpół przetrawionego wina owocowego. Tę koszulę to można by to w morzu przepłukać! Wcale tak daleko do wody nie mieli. A Lucan już spoglądałby na swoje nieoczekiwanego towarzysza zdecydowanie przyjaźniej. Jego butelka z resztą również. Ani przez chwilę jednak nie sądził, aby się na jegomościa rzucać z pięściami. Na cycki Heli, nie po to był Festiwal Lata, żeby sobie mordy obijać! Chociaż, kiedy teraz o tym myślał... może faktycznie powinien wrzucić jegomościa do morza. Inni festiwalowicze, zgromadzeni wokół ogniska, zaraz by mu podziękowali!
- Do wody marsz! - zarządził, wstając z miejsca.
Remember what we're fighting for
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
Festiwal Lata miał być kolejnym ukojeniem rozedrganych podskórnie niepokojów. Na swojej drodze zapragnął spotkać damę, która byłaby w stanie zawładnąć jego sercem. Dopiero w ostatniej chwili, w przypływie impulsu zadecydował o złowieniu wianka Lei. To nie tak, że lady Yaxley nie miała przymiotów pozwalających na rozkochanie w sobie mężczyzny - po prostu Louvel nie widział już u swego boku tak młodziutkiej damy. Bał się, że mógłby być dla takiej jedynie ciężarem czy wstrętem, czego przeżywać nie chciał. To sprawiało, że nie upatrywał w blondynce kolejnego środka do osiągnięcia celu; pomimo, że sięgnięcie po koronę splecioną z rąk czarownicy świadczyło o czymś zgoła innym. Liczył, że dotrzyma mu towarzystwa. Ni mniej, ni więcej.
Kierowały nim egoistyczne pobudki, ponieważ nie spytał jej wprost o to, czy jego obecność jest jej miła. W pewnym sensie spełniał swój kaprys użyczając kobiecie ramienia oraz prowadząc do ogniska wokół którego zebrał się spory tłum. Był zadowolony, dzięki niej nie myślał o tym, co było. Mógł skoncentrować się na teraźniejszości wraz ze świetlaną przyszłością.
Bardziej na tym, co działo się teraz. Bez problemu odebrał porcję słodkiego wina z lewitującej tacy, po czym wręczył kieliszek Lei.
- Na razie jestem na urlopie, więc w rzeczy samej - odpowiedział uprzejmie, chociaż w tonie głosu przedarła się nuta irytacji. Rowle był pracoholikiem, nienawidził odseparowywania od tego, co kochał robić, a niestety tak się działo. Wolał o tym nie mówić nie chcąc zepsuć dobrego nastroju im obojgu. - Myślę, że dochodzę już do wprawy z konwersacją z duchami, zatem nie będziesz mnie tak często widywać lady - przytaknął czarownicy. - Chciałbym wznieść toast za nasze zdrowie. To chyba idealny powód - powiedział po chwili i uniósł kieliszek z winem. Potem szybko go przechylił wlewając ciecz do gardła. W istocie, oboje potrzebowali większej ilości zdrowia. - Chodziłaś lady do Hogwartu, prawda? Jak odnajdywałaś tamtejsze zamkowe zjawy? - spytał z zainteresowaniem, nie chcąc w kółko rozmawiać o pracy. Jego czy jej, bez różnicy.
- Cooooo?... - jakiś dziwny pisk wydobywa się spomiędzy moich warg, kiedy nieznajomy nagle wstaje i całkiem przestaje wyglądać tak przyjaźnie. Moje oczęta w kolorze tych właśnie morskich głębin, w które mnie posyłał, rozszerzyły się dwukrotnie i już unoszę obie ręce w obronnym geście, już rozchylam wargi, żeby coś powiedzieć, jednak... wtem naszych uszu dochodzą głośne pokrzykiwania i radosne śmiechy, dzikie pląsy wokół nagle ustają i wszyscy patrzą w jedną stronę. Łącznie zresztą ze mną, kiedy próbuję podnieść się z ziemi, chwytając nieznajomego.
- Co to? - mrużę lekko ślepia. Szybko wyjaśnia się, o co się właściwie rozchodzi - gwizdy oraz klaski nabierają na głośności i gdzieś w ogólnym szumie da się dosłyszeć jedno słowo - pogromca. To wszystko wiwaty na cześć najpotężniejszego z czarodziejów, tego, co właśnie rozprawił się z Wiklinowym Magiem.
- Hyyyyy! - wydaję z siebie zduszony okrzyk, zaciskając palce na koszuli nieznajomego gdzieś w okolicach ramienia - Pogromca! Zwyciężył Wiklinowego Maga! No tak, to przecież dzisiaj! Widzisz go? Kto to jest? - był wyższy, to może widział więcej, albo nie wiem, wzrok miał po prostu lepszy czy coś. Staję na palcach i wyciągam szyję by cokolwiek zobaczyć, bo tłum zbliża się w zastraszającym tempie, ba! Wszyscy po kolei zaczynają gwizdać i klaskać i ja nie jestem wyjątkiem - wsuwam dwa palce w usta, wydając z siebie przeciągły gwizd. Niech żyje Pogromca!...
- Zaraz! Ja go znam! Uratował mnie kiedyś przed obiciem w jednym pubie, hej! Hej! Pogromco! - macham nad głową łapami, żeby się przywitać, ale koleś raczej mnie nie widzi osaczony przez skandujący motłoch.
- No już! Raz, raz! - ponaglił koleżkę, machając mu trunkiem przed oczami, a potem wskazując w kierunku linii brzegowej. Jakoś się nie martwił o to, że ten wyrwałby mu butelkę z rąk - Do kąpieli zapraszam. Wtedy może się podzielę. - postanowił nieco go skusić, chociaż już po chwili butelka z trunkiem stała się zdecydowanie mniej interesującym elementem otoczenia, na którym można było skupić swoją uwagę. Z powodu ciemności i raczej chaotycznie oświetlającego wszystko ognia z ogniska, nawet pomimo swojego wzrostu, Lucan miał pewne problemy z dostrzeżeniem co też było powodem całego zamieszania na nieco oddalonym kawałku plaży. Jakieś krzyki, jakieś głośne śmiechy, pijackie śpiewy i zdzieranie gardła. Jedno jedyne słowo zaraz wyjaśnia całą zagadkę, bynajmniej jednak nie powoduje to na twarzy Lucana uśmiechu.
O tak. Słyszał o tym. O tej całej dość niebezpiecznej zabawie, a także o tym, kto w tym roku dał radę pokonać Wiklinowego Maga. I nie mógł być bardziej zniesmaczony tą wiedzą. O tym, kim był ten sławetny Pogromca usłyszał już wcześniej. I nie bardzo chciał się znajdować w otoczeniu tego konkretnego osobnika.
- Nie wołaj go tu, idioto - warknął, dopiero teraz robiąc faktycznie nieco groźną minę. Gdyby szanowny pogromca jednak usłyszał to zachęcające wołanie, planem Lucana było taktyczne wycofanie się. Nie chciał sobie psuć wieczoru, a już w szczególności nie przebywaniem w towarzystwie jakiegoś Macmillana. - Jak tak na ciebie patrzę, to w sumie idealny kompan dla ciebie - powiedział, lustrując jeszcze raz mężczyznę, który postanowił uczepić się jego ubrania. Może jeden wyglądał na człowieka dość prostego, któremu nawet czyjaś treść żołądkowa nie przeszkadzała aż tak bardzo, a drugi szczycił się błękitną krwią, ale obaj wyglądali na takich, co to najchętniej usiedliby razem pod jakimś mostem i opróżnili na raz po kilka butelek czegoś mocniejszego.
- No idź się przywitaj. Przytul go czule, na pewno się ucieszy.
Remember what we're fighting for
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
- A ja jak tak patrzę na ciebie, to mi się wydaje, że tego Pogromcę to byś rozgromił w trzy sekundy! - śmieję się, puszczając do nieznajomego oczko, bo go chciałem pocieszyć. Byłem prostym człowiekiem, dosyć empatycznym - jak ktoś się przy mnie robił smutny, to ja automatycznie też traciłem humor. Coś mi mówiło, że moje słowa nie przyniosą oczekiwanych efektów, więc ponownie zmarszczyłem brwi.
- Czemu jesteś taki uszczypliwy? Nie przytulam się z facetami, chyba, że bardzo, bardzo o to proszą. Zresztą nie ja jeden chciałbym go dzisiaj wyściskać i mogę założyć się o sto galeonów, że przegrałbym w przedbiegach jakbym się miał o Pogromcę bić z jakąś zacną panienką. Niech korzysta, taka jego rola, spłodzić jakieś trojaczki. - wzruszam ramionami - Ale powiem ci jeszcze, że Festiwal Lata to czas miłości, przyjaźni i braterstwa, sprzyja... hm, wybaczaniu i puszczaniu pewnych rzeczy w niepamięć. - kiwam głową. Nasz tegoroczny Pogromca nie wyglądał jakby mógł naumyślnie kogoś skrzywdzić, szczególnie kiedy ciągle miałem w pamięci ten wieczór, co mnie uratował przed potężnym lańskiem. Nie wiedziałem co mogło zajść między nim, a tym dryblasem, ale przecież nie ma takiej zbrodni, której nie można wybaczyć!... Znaczy, w sumie to są, ale za nie się trafia do Azkabanu, a ten tutaj wciąż był na wolności.
- Zaraz wracam, idę się odpryskać, szykuj butlę dla mnie bo się jeszcze odwodnię. - klepię mężczyznę po ramieniu, uśmiechając się szeroko po czym ruszam w kierunku linii brzegu, bo faktycznie mam zamiar się trochę opłukać, a później odlać do morza. Ludzie i tak byli zajęci czymś ciekawszym niż obserwowanie czy ktoś akurat nie próbuje naszczać do wody, a nawet jakby ktoś mnie przyłapał to miałem świetny plan; trzeba wtedy zacząć mówić po niemiecku. Niemców i tak już wszyscy nienawidzili. Szkoda tylko, że nie znałem ich języka, ale to nie był wielki problem - coś się wymyśli.
Lucan odetchnął cicho, widząc, że mężczyzna, który postanowił uczepić się jego osoby (oraz koszuli, co wywołało lekki niesmak na twarzy Abbota), jednak usłuchał prośby i przestał nawoływać Pogromcę. I całe szczęście. Teraz pozostało mu tylko odpowiedzieć na pytanie nieznajomego, chociaż właściwie dużo wygodniej byłoby je zignorować. Bo to przecież nie był ani czas ani miejsce na długie dywagacje dotyczące skomplikowanych powiązań rodowych oraz wzajemnej niechęci, ba, wrogości nawet, która dzieliła ich rodziny. To były sprawy szlachty, zawiłe, zagmatwane no i przede wszystkim nieistotne dla szarego mieszkańca Wysp Brytyjskich - bo Lucan zakładał, że właśnie z takowym ma do czynienia. Odpowiedzieć się jednak zdecydował, jednakże skrócił swoją wypowiedź do treściwego: - Nie lubię go.
Ale trzeba przyznać, że słowa nieznajomego nieco go poruszyły - bo w sumie to miał rację. Festiwal lata powinien być czasem skupiającym się na radości, rozkwicie, harmonii i braterstwie. Niestety, nie dało się zupełnie zapomnieć o smutnej rzeczywistości, w której to członkowie rodów Abbott oraz Macmillan prędzej zaczęliby się obrzucać obelgami niż wymieniać uprzejmościami. Może kiedyś się to zmieni. Może nawet Lucan się do tego przyczyni. Musiałby to najpierw przemyśleć. Ale na pewno nie stanie się to tak prędko. Tylu lat wzajemnej nienawiści nie da się zapomnieć ot tak.
Zerknął jeszcze raz na mężczyznę, kiedy ten postanowił że pójdzie się "odpryskać". Lucan zmarszczył lekko brwi, choć zwrot był dla niego niecodzienny, zrozumiał przekaz. Postanowił jednak nie czekać na mężczyznę - niestety średnio widziało mu się przesiadywanie dalej w towarzystwie kogoś, kto rozsiewał wokół siebie zdecydowanie wątpliwej jakości aromaty. Bo też wcale nie podejrzewał, że nieznajomy jednak postanowi się nieco obmyć w morzu - z daleka nie było nic widać, tym bardziej, że przecież było ciemno, a światło z ognisk nie sięgało tak daleko. Westchnął więc cicho, a następnie schylił się, stawiając przyniesioną przez siebie butelkę na trawie. Niech chociaż ktoś sobie poużywa, wczuwając się ciałem i duszą w atmosferę tego święta. Lucan upewnił się czy butelka stoi prosto i nie przewróci się przypadkiem, zerknął jeszcze raz w kierunku w którym oddalił się nieznajomy, obrzygany jegomość, po czym niespiesznym krokiem opuścił to miejsce.
zt
Remember what we're fighting for
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
Hep! Plaża zniknęła mu sprzed oczu, na wysokości brzucha coś nim szarpnęło i cisnęło go w nowe miejsce. Niezaznajomione z kontekstem jego poprzednich słów. Nierozumiejące, co oznaczało urwane w swym przesłaniu ma bonne étoile. Pozostałości tworzących obcobrzmiące litery zgłosek czaiły się na końcu języka astronoma, szukając odpowiedzi u nieistniejącego już w tej rzeczywistości rozmówcy. Bo co oznaczało tutaj, skoro już nie było ludzi, którzy znajdowali się chwilę wcześniej i zostali... Tam. Z daleka od wszystkiego i wszystkich znajdujących się właśnie tu. A właśnie. Gdzie było to tu? Jayden znów musiał dostosować się do nowego miejsca, chociaż było już nieco ciemniej niż w Sussex, gdzie przebywał jeszcze parę sekund wcześniej. Czy naprawdę nie było innej rady, jak czekać na koniec tego całego cudacznego kaprysu magii? Czy to wewnętrzna burza wywołała w profesorze niespodziewaną zawieruchę i dopadła go w najmniej spodziewanym momencie? Całe szczęście mężczyzna miał świadomość, że jego dzieci znajdowały się w bezpiecznym miejscu z osobą, która miała się nimi zająć podczas jego... Nagłej nieobecności. Momentalnie też oczami wyobraźni dostrzegł sylwetkę przyjaciółki pochylającej się nad wiklinowym koszem z trójką małych, delikatnych chłopców podczas gdy na jej twarzy jawiło się ciepło. To samo, które posiadała względem własnej córki. Roselyn była matką, lecz nie była tą, która wydała na świat małych Vane'ów i nigdy nią być nie miała. A mimo to Jayden widział, że starała się wspomóc go najlepiej, jak potrafiła, czasem biorąc na siebie aż za dużo. Tonował ją, dystansował, sam zajmował się tym, zanim ona zdołała po to wyciągnąć ręce. Nie mógł jej pozwalać się tak wykorzystywać, nawet jeśli mówiła, że robiła to bezinteresownie i dlatego że tak należało. Doceniał kobiece wsparcie - nie mógł, nie chciał się czuć w sposób, jakoby zajmował miejsce Pomony właśnie jej postacią. Nie czuł i nie miał czuć tego samego w stosunku do Wright, bo nie była to tego rodzaju relacja, ale ewidentnie musieli dostrzegać różnice. To nie była odpowiedzialność uzdrowicielki, by zajmowała się i wychowywała jego dzieci niczym matka. Miała własne problemy, własne życie. Powinna właśnie na nich się skupić. Nawet jeśli oznaczało to pewnego rodzaju dyskomfort psychiczny, ale... Nie. Nie mogła dostrzegać w Cassianie, Ardenie i Samuelu swoich dzieci. Wspomagała go i to się liczyło. Tak powinno to wszystko pozostać...
A on? Przedzierając się przez gęste zarośla, myślał, czy kiedykolwiek miał się odwdzięczyć Roselyn za jej dobroć. Chyba musiał oderwać myśli od urwanego spotkania odbywającego się jeszcze chwilę wcześniej, od Pomony, od Hogwartu i znaleźć jakąś przestrzeń pozbawioną krzewów. Potrzebował wyjść z lasu, by chociażby spróbować zlokalizować się po powoli i nieśmiało wychodzących na nieboskłon gwiazd. Księżyc również się przebijał po zachodzie słońca. W końcu jednak wyszedł na jakąś większą polanę, gdzie po drugiej stronie palił się najprawdopodobniej ogień. Czy widział tam również ludzkie sylwetki? Ciężko było powiedzieć czy to płomienie nie igrały z ciemnością, wywołując u profesora niewidoczne figury. Tak czy inaczej, musiał tam podejść, spróbować się ogrzać i może dopytać, gdzie był. Otrzepując rękawy białej koszuli, mężczyzna ruszył przed siebie, czasem wyciągając jakieś zagubione liście z włosów, jednak nie widział w tym nic szczególnie problematycznego. Gdy znajdował się w kręgu światła bijącego od płomieni, dostrzegł jedną sylwetkę. - Gdzie... - zaczął, ale szybko urwał, zastanawiając się, czy to miejsce i to ognisko nie wydawało mu się okrutnie znajome. I boleśnie paraliżujące...
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Między Prewettami a Selwynami zawsze istniały silne więzi. Splecione gałęzie historii łączyły się w mocnym, trudnym do kwestionowania warkoczu. Lady opiekunka gotowa była wznieść miecz i pogwałcić wielowiekowe przyjaźnie, odciąć wstydliwą nić krwi – i zapewne już zdołała to zrobić. Jej oblicze nie powinno już straszyć żadnej wygonionej ze stada owcy. Jej oblicze nie mogło kreślić losu niezgodnego ze zrywami młodego ducha. Isabella była wolna. Zupełnie wolna jak płomienie unoszące się przed nią w szale wieczoru, w przyjemności pożerania powietrza, zaślepiania zachwyconych oczu. Weymouth zdołało zagrabić sobie szczególne miejsce w jej sercu. Drodzy krewni, obfitość najpiękniejszych kwiatów paproci, piękne wybrzeże i tereny pamietające dawne beztroski. Tu wciąż była kuzynką, przyjaciółką, siostrą, ciotką. Tu jej nazwisko niczego nie zmieniało. Wciąż odnajdywała pociechę i radość pod okiem Prewettów. I może dlatego wracała. Poza Doliną to jedyne miejsce, w którym lęk nie próbował snuć się za nią jak upiorny cień. W naiwnym nieco przekonaniu zdawało jej się, że mrok i przemoc nie zdołają przedostać się do tego królestwa. Dumnie błyszczące w krainie paproci ognisko stało się symbolem. Rozpaliła je nie bez przyczyny. Nie bez pamięci o dawnych obyczajach lorda kuzyna, o wspaniałym festiwalu, o tańcach, o młodzieńczej afirmacji życia. Odważnie łączyła ze sobą dwie tradycje, choć do swej własnej podobno utraciła już prawo. Nie dało się jednak wytargać z głębi duszy tego, co ją zbudowało, tego, co dawało jej moc i pasję. Co rozpalało.
Święte słowa obijały się o jej myśli. Powtarzała je wciąż i wciąż. Stała przed rosnącym morzem iskier, spoglądała na nie odważnie i tylko co kwadrans stopy mimowolnie błagały o kolejny krok. Żar moczył oczy, ciepło zaciskało się wokół jej ciała. Dokładnie tak płonąć mogła ta, która dała im początek. Ta, którą ośmielili się przywiązać do stosu i przekląć. Wciąż czuła w sobie jej ducha. Wzniosła wysoko dłonie, brodę również. Oczy zanurzyła w widoku miłych gwiazd, a pod bosymi stopami czuła łaskoczący chłód wilgotnych traw. Isabella Presley przecież była wiedźmą. Płomieniem. Wolnym, zapewne niepojętym przez własnych krewnych. Czuła niemożliwe przyciąganie, czuła jedność z najsilniejszym żywiołem. Z energią, inicjatywą, z pasją. Przeżycie to wydawało jej się wyjątkowo przejmujące, prawie czuła, jak czubki płomyków dotykają ciała swym gorącym cieniem, swym niewidzialnym promieniem żaru. Czuła obecność gwiazd, przychylność natury. Brakowało jej tego. Rytuału, hołdu dla przodków, którzy nigdy nie przestali być jej krwią. Tak jak i ona wciąż odkrywała w sobie ich obecność. W cichym szepcie wspominała o wielkiej Wendelinie Dziwacznej, wypowiadała zanotowane na wieczność zdania legendy. Nikt nie mógł odebrać jej tej chwili. I nikt też nie powinien być przy niej. Tu się chroniła, tutaj sama ze sobą przeżywała własne fascynacje. Zjednoczenie z przeznaczeniem. Nigdy nie przestała być salamandrą. Niewidzialnym okiem podglądała rozlewające się po niebie świetliste brokaty. Przez chwilę czuła, że jest tylko nim. Tylko żywiołem.
Głos wyrwał ją z klatki rozmarzenia. Głos pozwolił stopom opaść na ziemię, pozwolił oczom oderwać się od gwiazd, planet i paleniska. Z półmroków wypełzała postać. Stawała się bliższa i jeszcze bliższa. Przybywała jak księżyc zwiastujący wieczór. Odsunęła się nieco od ognia, czując, że zaczynał przypiekać brzegi sukienki. Zwrócone w stronę nieznajomego spojrzenie powoli rozszyfrowało zagadkę. Ściśnięte lękliwie wnętrzności się rozluźniły. Nikt oby. Nikt niebezpieczny. – Profesorze… - wydusiła nieco chyba nieprzytomnie. Przebudzona, choć niepewna tego, czy przypadkiem nie istniał jako wołanie jej wyobraźni. – Czy wszystko w porządku? – zapytała, robiąc krok w jego stronę. Mógł ją poznać bez trudu. Skąd się tutaj wziął? – Nie jest pan duchem, prawda? W świetle płomienia nikną wszelkie bladości – mówiła więc dalej, jakby chciała przekonać samą siebie.
Nic dziwnego, że astronom w tym nieładzie myślowym, został złapany przez czkawkę. Brak koncentracji, wewnętrzny chaos i nieuporządkowanie magii równało się z większymi i mniejszymi konsekwencjami. Drzemiąca w czarodziejach moc bywała kapryśna i gdy tylko tracili kontrolę, nie potrafili odnaleźć się w nowej, niespotykanej rzeczywistości. Jay jako naukowiec wiedział, że to nie czarodzieje panowali nad niewidzialną siłą, lecz było na odwrót. Oni byli jedynie katalizatorami, przekaźnikami, ale czy magia potrzebowała ludzkości, by naprawdę się objawiać? Patrząc po tym, co się działo, po istnieniu magicznej flory i fauny, odpowiedź była prostsza i bardziej oczywista. A mimo to człowiek był zachłanny i ściągał na siebie wszelkie zasługi, wszelką energię, wszelkie stworzenie. Czy wojna była więc niejako wywołana przez samą magię? Była karą za wieki ignorancji? Czy specjalnie wlała w ludzkie serca zawiść, łaknienie wiedzy, rozszerzanie władzy? Nie wiedział. Tak samo jak nie miał pojęcia, co przyciągnęło go właśnie do tego miejsca, ale wcześniejsze momenty spędzone na teleportacyjnej czkawce nie były tak mylące, jak ten. W końcu zobaczył się z Evandrą na plaży, a teraz? Zrobiłby wszystko, byle tylko ominąć tereny związane z tak pięknymi wspomnieniami, lecz z aktualnej perspektywy niesamowicie bolesnych. Bo świadczących o utracie.
- Dorset - wyrzucił jedynie z siebie, żeby odetchnąć ciężko, rozumiejąc, że znajdowała się przed nim kolejna znajoma osoba. Jednak nie skupił się na niej za bardzo. W końcu tak wiele obrazów znów odżyło, buchając mu prosto w twarz. Naprawdę nie wiesz nic o tradycji dotyczącej wianków? Kobiety zaplatają kwietną koronę i układają ją na morskie fale, a mężczyźni je wyławiają. Mawia się, że wtedy będą ze sobą. Dlaczego pamiętał te słowa? Dlaczego wtedy, w kompletnym rozprężeniu i niewiadomej jego świadomość otuliła wypowiedź, która nie miała wówczas żadnego wydźwięku łączącego? Dlaczego właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że dotarły do niego wspomnienia ukryte w podświadomości? Dlaczego przebijały się one - te drobne, niewinne obrazy - nad pełne ciepła chwile ich niezdarnych gestów? Doskonale pamiętał ten dzień. Dzień, gdy złożyli sobie obietnicę, która miała ich utrzymać na powierzchni już zawsze. Że bez względu na wszystko będą umieli odnaleźć we własnej obecności siłę oraz wsparcie. Że nie upadną, dopóki dopóty jedno stało obok drugiego chętne do pomocy. I chociaż większości mogłoby się wydawać, że miało to miejsce w dniu ich ślubu, wcale tak nie było. Po prostu wróć do domu. Ze mną. Proszę. Dopiero po dłużej nieokreślonym momencie trzask palonego drewna wybudził go z dziwnego transu i sprowadził gwałtownie, brutalnie na ziemię. Vane spojrzał na Isabellę i zmarszczył brwi, jakby dopiero wtedy ją dostrzegł. - Duchem? Nie bądź niemądra - odparł, nie mając bladego pojęcia, o czym to dziewczę mówiło. Bladości? - To czkawka teleportacyjna. Nic więcej - wyjaśnił, strzepując resztki liści i gałązek z rękawów koszuli, by skierować się bliżej ognia. Szedł na przedzie i dopiero znajdując się parę kroków od ogniska, poczuł obecność u swego boku. Dziwna drażliwość spowodowana tym miejscem wciąż się w nim tliła, jednak nie mógł pozwolić, żeby wypłynęła dalej. Na pewno nie na kogoś, kto nie miał z nią nic wspólnego. - Wybacz. Jestem zmęczony - odetchnął ciężko, przenosząc spojrzenie gdzieś w bok. Tam, gdzie znajdował się kiedyś jarmark festiwalowy i tam, gdzie za drzewami kryła się Łąka Pamięci.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset