Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Zaczarowanym okiem podglądała niesłychanego gościa. Skądkolwiek przybywał, ciągnęła się za nim przygoda, którą zdradziło zagubienie. Nie wyglądał jednak na szczęśliwego profesora, który właśnie przeżył wspaniałe astronomiczne doświadczenie. Ani też nie był ranny. Resztki liści, poszukujące spojrzenie. Ogień znaczył się światłem na jego twarzy, poruszał się cieniem, jakby próbował go pochwycić. Jayden Vane nie podchodził jednak zbyt blisko. Niemądra.
Westchnęła w uldze, choć może powinna opuścić głowę i poczuć wstyd, kiedy wytknął jej głupotę. Kiedy jednak doświadczała tak mistycznego spotkania ze swą mocą, swymi płomieniami, nie do końca chętnie pojmowała świat w ten najbardziej oczywisty, jakże trywialny sposób.
– Zdaje mi się, że i duchy gdzieś tutaj krążą. Dobrze pana widzieć, choć… choć przyznaję, że wygląda pan niepokojąco – odparła zamyślona i lekko przyłożyła palec do brody. Czujne oko obejmowało go dość szerokimi, niewypowiedzianymi jeszcze pytaniami. Targał ze sobą jakąś historię. – A więc to czkawka! Jak wspaniale. Byłabym gotowa uwierzyć, że przygnało tutaj pana coś wielce przykrego. Potworniejszego od tej czkawki. Tymczasem Weymouth jest tak pogodne, promienne, ognisko wspina się do gwiazd – zaczęła mówić, zbliżając się do profesora na krok, może dwa. Szanowała go, widziała w nim niesamowitego człowieka nauki. Skoro był świadomy, czym jest doświadczenie czkawki, to najpewniej nie musiała go uspokajać. Mimo to wydawało jej się, że… – Och, czy potrzebuje pan czegoś? Proszę, może pan usiąść przy palenisku i odpocząć. Domyślam się, że czkawka jest wyjątkowo uciążliwym doświadczeniem – zaproponowała szybko, dłonią wskazując na dość szeroki kamień, na którym mógł spocząć. Nie przeszkadzałby jej w odprawianiu tak dziwacznej, legendarnej magii, w przeżywaniu ognia. – Czy odwiedzał pan już wcześniej te okolice? – zapytała zupełnie nieświadoma jego myśli. – Odkąd… – urwała i wzięła głęboki wdech, topiąc ratunkowo oczy w niezbyt jeszcze widocznych gwiazdach. – Wciąż tutaj wracam. Pachnie płomieniem, cudownymi kwiatami paproci, pachnie marzeniem. Czy czuje pan to, profesorze? – zapytała, mając nadzieję, że nie przytłacza go nadmiarem słów. Nie wiedziała, jak wiele miejsc pozwoliła mu zwiedzić czkawka, nim dotarł tutaj. Możliwe, że od wielu godzin błąkał się, wyklinając kapryśną teleportację. Czy nie byłoby wspaniale móc przez chwilę porozmawiać o czymś całkiem odmiennym? Przywołać dobre wspomnienie, pamięć o łaskotaniu słońca i falach zaczepiających stopy zanurzone w miękkich piaskach.
- To była długa droga - odpowiedział Isabelli, nie precyzując, co konkretnie miał na myśli, bo przecież czkawka dopiero co wyrwała go z drugiego miejsca, by cisnąć w nieznane. Ponownie. Dziewczyna odpowiedziała, myśli astronoma jednak znajdowały się gdzieś indziej - pomiędzy tym światem a przeszłością, która pchała się w próbujący odnaleźć spokój umysł profesora. Obserwując znajomą, znamienną dla jego aktualnego życia okolicę, z każdej strony bombardowały go wspomnienia. Które oczywiście, że wzbudzały wiele emocji. Jayden mógł być wściekły na to, czego już nie miał, ale równocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że tym bardziej powinien był być wdzięczny za to, co posiadał. Za to, że związek z Pomoną przeprowadził go przez tak wiele nowych doświadczeń - od tych czysto zmysłowych, przez bolesne, po te związane z nową rolą związaną z rodzicielstwem. Miał dzieci; synów, którymi miał się zająć i na których wychowaniu miał się skupić. Nigdy by tego nie doświadczył, gdyby nie...
Czy odwiedzał pan już wcześniej te okolice?
Odetchnął, nie ruszając się jednak z miejsca. Był zmęczony, czuł to zmęczenie w ciele, lecz nie zamierzał siadać. Przesiedział większość swojego życia i nie zamierzał pozwalać na to, by ta chwila słabości wygrała. Nawet w tak błahym znaczeniu, jakim było zregenerowanie ciała. W tym momencie potrzebował jedynie ciepła - niczego więcej. Nie wiedział, co widziała młoda czarownica, patrząc na niego, ale gdy ostatni raz go widziała, był w podobnym, zgubnym nastroju. Czy czuje pan to, profesorze? - Nie - wydobyło się z jego ściśniętego od chłodu i bólu gardła. Nic nie czuję, przemknęło mu przez myśl, lecz nie wypowiedział tego na głos. Wpatrywał się w ciszy w skaczące po drewnie płomieniach, zastanawiając się, jak to się stało, że ostatni Festiwal Lata zdawał się być w innym życiu? Tak daleko odległy, tak inny... Tamta rzeczywistość była niczym dawno zapomniany, piękny sen. Zamknął na chwilę oczy, nie chcąc dopuścić do tego, by pojawiły się w nich łzy, po czym przejechał palcami przez włosy, chcąc jakoś przenieść napięcie na coś innego. Nie miał pojęcia, ile trwało to zawieszenie, nim ponownie się odezwał. - Co tu robisz? - spytał, nie odrywając początkowo spojrzenia od ognia i dopiero po chwili przenosząc je na dziewczynę stojącą obok.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
– Proszę mi zdradzić, dokąd magia pana zaprowadziła. Czy dane było panu ujrzeć coś naprawdę pięknego? – oznajmiła, podejmując jednak ponowną próbę zachęcenia go do opowieści. Mógł zareagować ciszą, mógł odejść i potem znów rozpłynąć się w teleportacyjnej mgle. Tym mocniej chciała dowiedzieć, się, jak wyglądała jego podróż. Zmęczenie profesora nie było już tajemnicą, sam to przyznał, ale Isa wierzyła, że myśli zachęcone do skierowania się w zupełnie inną stronę, odpoczną przy miłej rozmowie.
Gdyby była świecą, poczułaby ulatujący żar, cuchnącą smugę, która pozostała po lodowatym zaprzeczeniu. Przygasł wyraźnie jej entuzjazm. Spodziewała się, że pojmował aurę tych krajobrazów, że również i dla niego stanowiły pewien urok, o którym nie dało się tak po prostu zapomnieć. Tymczasem Jayden Vane nie czuł nic. Cicho westchnęła, odwracając lekko głowę, by popatrzeć w ciemniejące pasma natury. Dawno temu wydawało jej się, że rozkwitło między nimi porozumienie. Być może tortury czkawkowe całkiem zniechęciły go do czyjegokolwiek towarzystwa. Rzadko zdarzało jej się trafiać na tak milczące postacie. Żyła raczej w otoczeniu hałasu i mnóstwa głosów. Rytuał ognia również wypełniony był krzykami, ale akurat o tym mogła wiedzieć tylko ona.
Z pewnym zaskoczeniem popatrzyła mu w oczu, kiedy zadał pytanie. Przelotnie zerknęła w bezwstydne płomienie, ale później znów poszukała twarzy astronoma. Światło bijące od paleniska malowało na jego sylwetce nieokreślone kształty. – Obserwuję ogień. Jest dla mnie ważny, jest świętym symbolem, czuję go w sobie. I tęsknię za dawnymi świętami, za śpiewem radosnych czarownic i czarodziejów – wyznała lekko, beztrosko, bez podniosłości, która towarzyszyła jej, zanim się zjawił. – Chciałby pan już wrócić, czyż nie? Czekają na pana – odparła, zdradzając mu to przedziwne przeczucie. Skoro przebył długą drogę, czkawka wkrótce miała zakończyć kapryśne podróże. Ofiarowała mu pocieszający uśmiech. Bezgłośnie mówiła o tym, że jeszcze chwila i będzie mógł wrócić. Do domu.
Proszę mi zdradzić, dokąd magia pana zaprowadziła.
- Trafiłem do Sussex. Teraz tutaj. - Nie miał bladego pojęcia, co jeszcze miało go czekać. Dokąd miał się udać, co zobaczyć, czego doświadczyć. Podróż wszak dopiero się rozpoczynała, a z każdym kolejnym skokiem miało być coraz intensywniej. Pojedynek o dobro innych, rozmowa pełna bólu zwieńczona wyznaniem miłosnym, a na koniec spotkanie z potworem w szafie i wybawienie przez kobietę obleczoną w czerń? Wydawałoby się surrealistyczne i nierealne, a jednak słońce całkowicie nie schowało się za horyzontem - magiczna czkawka miała mieć więc kontrolę nad życiem Jaydena jeszcze jakiś dłuższy czas. - I uważasz to za rozsądne? Samej tak tu przebywać? - spytał, gdy jego towarzyszka wyznała powód swojego bytowania. Nie wiedział nic o jej dotychczasowym życiu, nie wiedział, że została wydziedziczona, nie wiedział, czym miała się zajmować w przyszłości. Kiedyś być może zajmowałoby to go silniej, jednak aktualnie Isabella była jedynie kobietą na pustkowiu. Nie dostrzegał dokoła żadnych oznak obecności innych ludzi, wojna wisiała nad ich głowami i toczyła się coraz szybciej, nabierając tempa. Ona natomiast wybrała samotne palenie ogniska, widząc w tym dla siebie większy sens. Gdy spytała go kolejny raz, zagadując o potrzebę powrotu, nie odpowiedział od razu. Przypatrywał się jakąś dłuższą chwilę płomieniom, nim zabrał głos. - Chyba każdy zabrany siłą człowiek chce wrócić - odparł tylko. I chociaż dla niej chodziło o fizyczne miejsce, on myślał o tym, co dla niego znaczył dom. Pamiętał doskonale swoje słowa kierowane ku Pomonie, jeszcze zanim wyznał jej swoje uczucia. Wróć do domu. Ze mną. Nie mówił o jej mieszkaniu, w którym czaili się we dwójkę odcięci od świata. Nie mówił o Szkocji. Ani nawet o Hogwarcie. Mówił o niej i o nim, wspólnie i razem. Zrobiłby wszystko, żeby znów ją poczuć. Blisko siebie, dotknąć, objąć, zanurzyć twarz w ciemnych, miękkich włosach. Pachniała miłością. Zawsze - zrozumiał to dopiero później, gdy zaczął patrzeć na nią inaczej. Gdy z przyjaciółki zmieniła się w tę, za którą podążał spojrzeniem na hogwarckich korytarzach, szukając jej wzrokiem częściej, niż powinien. A teraz jedyną pamiątką jaką miał, było jej zdjęcie z listu gończego... Odetchnął ciężko, splatając ramiona na klatce piersiowej. - W herbie twojej rodziny jest salamandra, prawda? - spytał, zerkając na uśmiechającą się do niego dziewczynę.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Rytuały ognia oczyszczały. Pozwalały na odnalezienie równowagi, uczucia porządkowały się, dobry żar rósł, a w nią wstępowały zupełnie nowe siły. Zdawało jej się, że powinna tych tajemnic głęboko strzec. Wcale nie dlatego, że nie chciała się dzielić – to nieprawda. Rozmyślania doprowadziły do nieprzyjemnego wniosku, do ryzyka, bo przecież tak łatwo było zepchnąć niezrozumiałe treści na dno szafy wypchanej wariactwem. Nie była szalona. Strzegła ognia, chroniła go, a on odpowiadał jej podobną troską. Echo niedawnych przeżyć nie gasło, więc moment taki jak ten stawał się nieocenioną podporą. Zupełnie inną niż bliskość ukochanego i kuzynów. Czasem chciałaby móc im o tym wszystkim powiedzieć. Być może wspólna krew ułatwiłaby Alexandrowi pojęcie magii tego przeżycia. Choć życie zakonowe, życie żołnierza, życie z dala od salamandrowych legend wyraźnie go odmieniło. Mimo to wciąż chował się w nim ten żar. Czy i ją czeka taka przemiana?
– Sussex? – zapytała pogodnie. – Czy i tam pan kogoś spotkał, profesorze? Czy to nie dziwny psikus magii? Wolałby pan, by stał tutaj w Weymouth ktoś obcy zamiast mnie? – Albo ktoś inny? O to miała ochotę zapytać, ale powstrzymała i tak już nieco długawy język. Vane nie zdradzał irytacji, wydawał się taki przygaszony, zupełnie senny. Może czkawka odebrała mu o wiele więcej sił, niż mogłoby się wydawać? A może to nawet nie była jej sprawka? – Uważam, że czasami potrzebujemy przełknąć w samotności niektóre nasze myśli. Pobyć przez chwilę tylko ze sobą. Znam te tereny, nie rozpalam tego paleniska pierwszy raz. Czuję się tutaj bezpieczna. Nawet przy tylu niepewnościach, w tych ponurych dniach – oznajmiła otwarcie, hacząc ciepłym spojrzeniem po zupełnie przypadkowych punktach przestrzeni. Trudno było przyznawać się do drobnej potrzeby izolacji osobie, która uwielbiała iskrzyć się w gronie ludzi, która nie chowała się w cichych zakątkach świata, która nie uciekała przed mniej lub bardziej przychylnymi spojrzeniami. O tym wszystkim jednak profesor mógł nie wiedzieć. – A co jeśli magia nie zaciągnęła tu pana tak całkiem bez powodu? Co jeśli jest w tym sens? Co jeśli miał się pan znaleźć właśnie tu? – zapytała retorycznie, unosząc wyżej głowę, jakby chciała oddać głos gwiazdom, choć tak naprawdę zwróciła się do niego. Blask płomienia stał się jego drogowskazem. Stał tu, przed jego wielkim obliczem.
– Nie należę do mojej rodziny. Nie do tej, ale salamandra zawsze odnajduje schronienie w moim sercu – przyznała miękko, nie czując wstydu, nie pozwalając, by głos zadrżał. Nie był to ktoś, komu bała się o tym opowiedzieć. Tym bardziej, że najpewniej nie wiedział. – Widział pan kiedyś, profesorze, salamandry wygrzewające się na słońcu?
Były zachwycające. Wspomnienie tego obrazu przyjemnie połaskotało jej duszę.
Czy i tam pan kogoś spotkał, profesorze?
- Spotkałem. Dawną uczennicę - przytaknął, wybiegając wspomnieniami ku postaci Evandry, która towarzyszyła mu u boku jeszcze chwilę temu. Początkowo wydawała się taka jak dawniej, ale po chwili rozmowy... No, właśnie. Astronom nie był mistrzem spostrzegawczości, ale potrafił wyczuć zmiany, które nastąpiły u tych, których dobrze znał - nie trzeba było być specjalistą, by to dostrzec. Niestety... Zaraz jednak zmarszczył brwi, gdy z zamyślenia wyrwały go kolejne słowa dziewczęcia. - Do czego zmierzasz? - spytał, zerkając na Isabellę i nie bardzo rozumiejąc zasadność zadanego pytania. Zaraz jednak tylko westchnął, pozostawiając to bez komentarza i zapominając na moment o tej dziwnej chwili. Całej tej, która go tu przywiodła, o czkawce i paskudnej świadomości tego, co miało jeszcze nadejść. Myśli profesora skierowały się gdzieś indziej - do zdania sobie sprawy, że pobyt w Weymouth zabolał go dotkliwiej, niż podejrzewał. Nie czuł wszak takiego obciążenia od odejścia Pomony, a teraz to miejsce, które miało być niejako już na zawsze wpisane w ich relację, w nich samych, miejsce szczęścia i miłości, stało się upiorem śmiejącym się mężczyźnie wprost w twarz. Co jeśli miał się pan znaleźć właśnie tu?
- Chyba tylko po to, by mnie dręczyć. - Słowa Jaydena były ciche, niemal wyszeptane i porwane przez nagły powiew wiatru. Zniekształcone mogły dotrzeć do uszu dziewczyny lub w ogóle rozmazały się, zanim mogła cokolwiek usłyszeć. Cokolwiek jednak to było, Vane na powrót zamknął oczy, chcąc, chociażby przez chwilę, przestać czuć to dojmujące zimno. Po co miałby się tam znaleźć, jeśli nie po to, by pozwolić sobie na tortury tęsknoty, wspomnień przeszłości, która nie miała żadnej przyszłości? Drwin losu, który obrzucał go kolejnymi wizjami chwil spędzonych z ukochaną kobietą, by zaraz też je odebrać? To, co było, nie miało mieć już kontynuacji, ale najgorsze były obrazy tego, co mogło się dziać z Pomoną w aktualnym momencie. Czy była bezpieczna? Czy potrzebowała pomocy? Czy otaczała się ludźmi, którym ufała? Wśród których działała? Niewiadoma. Niewiadoma. Niewiadoma... Zrobiłby wszystko, żeby wiedzieć, co się z nią działo i chociaż wynajął prywatnego śledczego mającego podążać jej tropem, czuł, że to za mało. On sam powinien jej szukać, ale nie mógł zostawić dzieci... Nie chciał ich zostawiać i tak bardzo przez to nienawidził swojej niemocy. Nienawidził siebie.
Widział pan kiedyś, profesorze, salamandry wygrzewające się na słońcu?
Delikatny, bardzo smutny uśmiech na chwilę pojawił się na męskiej twarzy, bo chociaż myśli dziewczyny uciekły w kierunku stworzenia, jego pognały do czegoś innego. Kogoś innego. Jego pytanie w pierwszej kolejności było pokierowane właśnie ów myślą - w końcu kiedyś rozmawiali z Pomoną o swoich patronusach oraz kształcie, który przybierały. Kto by się zresztą spodziewał, że wilk zakocha się w salamandrze? A ona nie ucieknie, lecz wyjdzie mu naprzeciw... Wzrok czarodzieja uciekł w kierunku polany, gdy wiatr przyniósł jego własne słowa. Zawsze będę przy tobie i nieważne, jak daleki dystans będzie nas dzielił, nieważne, ile czasu mi zajmie powrót do domu, wrócę do ciebie. Bo tylko wspólnie mieli być kompletni...
Hep!
|zt
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Cisza profesora Vane’a w zderzeniu z jej wewnętrznym krzykiem wydawała się tak przykra. Czy jednak wyglądał na kogoś, kto cierpiał? Nie potrzebował jej. Wymienili ledwie kilka słów – on dwa zdania, a ona całe pożary wołających myśli. Bella pojmowała, że wcale nie miał ochoty na zwierzenia, że przygniatały go trudy bezcelowej podróży, kaprysy magii, która porzucała go wedle woli. I wciąż nie dotarł tam, gdzie chciałby teraz być. Świadomość ta ścisnęła jej serce, chyba zbyt mocno. – A teraz i drugą – dopełnia jego słowa już z większym spokojem. Choć niezmiernie ciekawiło ją, kim była owa uczennica, powstrzymała się przed kolejnym atakiem. Mężczyzna nie okazał niechęci, nie był wściekły, ale jej żary nie współgrały z jego harmonią. A może nie harmonią? Może właśnie to chaos odbierał mu głos? Wydał jej się nagle jeszcze bardziej intrygujący.
– Rozmyślam, poszukuję odpowiedzi. Prowadzi mnie intuicja, podążam śladem płomienia. Jeszcze nie wiem, co jest po drugiej stronie – tam, gdzie rozmywa się światło ognia – objaśniła, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że profesor gubił się w jej słowach. Ale czy i sama również świadomie nie plątała własnych myśli? Przecież potrzebowała wszystkiego jednocześnie, gwałtowne bywały jej rozważania, zbyt ochoczo wyciągała serce po odpowiedzi, które mogły potrzebować nowych przygód, miesięcy i lat przemyśleń. Doświadczeń, których z pewnością miała o wiele mniej od profesora.
Te słowa, wypuszczone z tak nikłą mocą spomiędzy mentorskich ust, musiały utknąć gdzieś między nimi, roztopić się pod mocą paleniska jeszcze zanim zdołała je usłyszeć. Spoglądała na niego uważnie, jakby zaklęta, prawie nieruchoma. Próbowała ujrzeć coś w oczach drugiego człowieka, poznać choćby namiastkę jego zagadki, jego bólu i szczęścia. Choć nie miała prawa się tam zakradać, spróbowała zrobić krok – stopy pozostały nieruchome. Niewidzialne salamandry stanęły pomiędzy nimi, żar ich kolorowych grzbietów odbił się w spojrzeniu Jaydena Vane’a. A może to tylko złudzenie? Lekko przechyliła głowę, część rozgrzanych loków spłynęła po ramieniu. Zastanawiała się, czy ta postać nie jest jej snem, czy ofiarowane mu opowieści nie są rozpaczliwym monologiem wytrąconej z gniazda jaszczurzej królewny. Zdawało się, że duch towarzyszącej jej sylwetki pozostawał nieobecny, nieprzebudzony, zaklęty może przez zdziwienie, w jakie wpędzić go mogła teleportacyjna złośliwość. Czuła znów jego zmęczenie i w myśli poprosiła troskliwą Wendelinę, by pozwoliła mu rozproszyć się w powietrzu. Wrócić do domu. Weymouth, choć zwykle przyjazne, najwyraźniej nie służyło mu dobrze, ale uwierzyła, że jest miejsce, które pozwoli profesorowi wreszcie odetchnąć. Tylko gdzie?
A kiedy zniknął, jeszcze długo wpatrywała się opuszczony kawałek zielonej przestrzeni. Dopiero później odważyła się spojrzeć w płomienie. Ogień przygasał. Rytuał należało zakończyć.
zt
Tęskniła za wiatrami Dorset, za pięknymi łąkami i krainami ukochanych Prewettów. Tęskniła z chwilą, gdy tylko je opuściła, do nich wyglądała zza delikatnej, bielutkiej firanki przy małym okienku w Kurniku. Choć przez szybę podglądać mogła właściwie tylko to jesienne podwórze i dachy oddalonych domów, oczami wyobraźni widziała piękne wybrzeże, albo imponujące cieplarnie wypełnione kwiatami paproci, słyszała śmiechy malutkich szlachciców, wyglądała za dumnym spojrzeniem Archibalda. Zawsze dobrze było móc z nim porozmawiać, jeszcze raz poczuć niesamowite wsparcie i obecność tego, który pozostał przy niej w chwili, gdy utraciła tak wiele, który wspierał ją na samym początku tej drogi, tych realizowanych marzeń. Marzeń dotąd pozostających tak daleko poza jej zasięgiem. Na tamtych ścieżkach, pośród tamtych drzew czuła się wolna i spełniona, podziwiała wszystkie zakamarki, dotykała innego rodzaju magii. To wszystko zdawała się przeżywać aż nazbyt wyjątkowo.
Płonął w niej żar, kiedy wędrowała na spotkanie z uroczą artystką. Na palcach rąk mogła wyliczyć osoby z przeszłości, do których bezpiecznie było podejść w tym nowym życiu. Musiała bardzo uważać, opanować żarzące się emocje, rozsądnie uporządkować myśli. Jakże jednak mogła być po prostu czujna i opanowana, kiedy wewnątrz niej fruwały niezmącone pokłady energii, gdy ciepło popychało do kolejnych kroków? Trudno o balans. Do uzyskanej kilka miesięcy temu wolności doklejała się bowiem czujność, świadomość, że nierozwaga mogłaby sprowadzić niebezpieczeństwo do bliskich. Tkwiła w otoczeniu związanym z prowadzonymi na terytorium kraju walkami. Z jednej strony barykady sama nagle przeszła na drugą, mniejszą, osłabioną w poszerzających się nieustannie wpływach znamienitych czarodziejskich rodzin. W tym próbowała się jakoś odnaleźć. Zrzucenie tytułów nie oznaczało końca drogi, nie ustał pęd, a świat wydawał się jeszcze bardziej dynamiczny niż wcześniej. Wyklęta z polityki tak naprawdę znalazła się jeszcze bliżej wielkich konfliktów. Wspierała sprawy, budowała siebie, rozwijała skrzydła. I nigdy nie zgasła, nie wyrzekła się wiary w dawnych patronów i ogniste idee.
To one prowadziły ją do symbolicznego paleniska, miejsca tak ściśle związanego z festiwalem Prewttów i miejscem letniej uciechy. Pośrodku polan i czarujących krajobrazów ustawiony był olbrzymi stos. Goszcząc u kuzyna, potrafiła zabłądzić tutaj wieczorem i rozproszyć iskrę w cieniu licznych gałęzi. Ogień rozjaśniał ciemną noc, ogień odbijał się w jej głębokim spojrzeniu. Myślała zawsze wtedy o wspaniałej Wendelinie Dziwacznej i legendach, które prowadziły ród Selwynów przez wiele wieków. Wciąż była częścią tego wszystkiego. Nie chciała tracić tej tożsamości, ale szła do przodu, oczarowana wizjami przyszłości, zupełnie niesamowitymi fantazjami, które stawały się coraz bardziej prawdziwe. Nęciła ją jednak wizja spotkań, zamruganie w stronę tego, co pozornie znajdowało się daleko za nią. Co przecież utraciła. Łamało się serce na myśl o wszystkich przyjaciółkach, dla których była przecież martwa. Finley jednak nie była damą, miała ten nietypowy rodzaj wolności, który przygnał serce Belli, bo przecież już jedna iskra wywołuje pożary, a przy dwóch… powstaje prawdziwa pożoga. Nawet w jaśniejących promykach poranka. Wyobrażała sobie, że mogłyby zatańczyć, zgodnie z tradycją, mogłyby przysiąść nad uśpionym ogniem i rozprawiać bez końca o niedopowiedzianych wątkach i możliwościach, o przedstawieniu, którego młodziutka artystka jeszcze nie ujrzała. Isabella już z samych listów domyślała się, że wieści jednak nie rozeszły się tak prędko, że może dziewczę nie bywało w murach Beaulieu w ostatnim czasie. Albo nikt nie wspomniał o kimś, kto przecież nigdy nie istniał w gnieździe salamander. Powinny nadrobić, powinny spróbować połączyć się w jedno, w dwa serca kryjące się w bliskim zderzeniu. Zrozumiałaby, prawda? Zrozumiałaby na pewno! Zakleszczona w gorsecie pierś zawibrowała, gdy obawy zaczęły dominować myśli. Intuicja podpowiadała jej, że spędzony razem czas okaże się największą miłostką – nie krzywdą i wstępem do kataklizmu. Wiedziała jednak, że jej rozsądek i czujność lubiły szwankować Czy i tym razem wchodziła w ramiona ognia, który parzył? Czy wspomnienie serdecznych oczu i wspaniałego porozumienia nie było dostatecznie wspaniałe? Prawdziwe?
Na przyjaznych jej ziemiach, przy wysokim symbolu bogów słońca i pożarów zatrzymała się. Wiatr porywał do tańca suknie wciąż piękną, choć nie tak nieskazitelną, noszącą drobne oznaki zużycia. Błękitna tkanina spleciona z bielą przypominała spokojne tafle obłoków porzuconych na niebie. Jasny włos grzecznie, zwinięty w warkoczu spoczywał na ramieniu. Przypominała anioła, niepozorny spokój, w którym nikt nie poszukiwałby ognia. Tylko w oczach czaiły się iskry. Teraz nieco spętane, trochę senne. Przebudzić się mogły w każdej chwili.
Dla jednych w życiu bywa pociechą
Dla niego niejeden już stał się lepszy
Woła ją. Przyciąga nieustannie, szumem fal szepcąc opowieści z dalekiego brzegu, równie jasnych piaszczystych plaż, nieujarzmionej tafli wód burzącej się pod ciężarem nieruchomego spojrzenia. Wiatr niesie niewypowiedziane słowa, bawiąc się barwionymi na blond kosmykami, zmuszając zziębnięte dłonie do skrycia się w kieszeniach przepastnego płaszcza, do przymknięcia z lekko zaszklonych pod wpływem zimna oczu. Mogłaby mu odpowiedzieć, rozchylić pełne wargi, ku niebu nieść skargi zagnieżdżone głęboko w sercu, którego metaforyczne znaczenie rozpadło się przecież wiele miesięcy temu, pozostawiając po sobie li jedynie organ utrzymujący ją przy życiu. Ukazać strach, niepewność, bezradność, jaka kierowała każdym kolejnym jej krokiem, ale nie może. Nie potrafi wydać z siebie nawet najcichszego dźwięku, zawieszona gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, z przyszłością, która zdaje się nie nadejść nigdy. Czasem potrafi zrozumieć, dlaczego madame Viner wznosi głos nad nią, zmusza wąskie ramiona do skulenia się, zarzucając pustkę, głupotę, brak wyrazu, brak uczucia, jaki wyziera z czynionego tańca. Technika nie jest wszystkim, ale Finley ma wrażenie, iż posiada tylko ją, nic więcej. Częściej jednak zdaje się sądzić, iż starsza kobieta ma po prostu ze sobą jakiś nieszczęsny problem, który nakazuje swoich podopiecznych trzymać w ryzach, stąpać wokół niej na samych czubkach palców stóp, kruszyć i tak niewielkie pokłady pewności siebie, jakie zdołali zgromadzić. Nie musiała obnażać się całkowicie, by móc przekazać emocje, jakie drzemały w danym występie, nie musiała zdradzać się z niewygodnymi faktami o sobie, wszak nie tego pragnęła publika. Chcieli poczuć pląsający na języku smak niebezpieczeństwa, ryzyko bliskości śmiercionośnego żywiołu niemal muskającego bladą skórę, ujrzeć niemożliwą zdawałoby się próbę ujarzmienia kąsających płomieni w oprawie artystycznych ruchów, muzyki kierującej drobnym ciałem. Nie potrzebowali tanich problemów nastolatek, które nie miały pojęcia, co robią, a jeśli już coś robiły, to zdecydowanie wychodziło to gorzej niż w obranym zamiarze. Nie planowali wszak nigdy widzieć w niej człowieka, a li jedynie rozrywkę, która, chociaż na chwilę odbierze im oddech z łasej piersi, przyciągnie wzrok na dłużej niźli przeczytanie tytułu pierwszej stronicy gazet. Tylko tyle i aż tyle. A jednak bywały wyjątki i to ich zdawała się obawiać najbardziej, tej łagodności wyzierającej z oczu, pewności, iż są w stanie przebić się poprzez wzniesione mury, dotrzeć tam, gdzie nie powinien dotrzeć nikt. Nie wiedziała jeszcze, czy osoba, z którą przyszło jej się spotkać tego ranka, była jedną z nich. Czy faktycznie skry, jakie kryła w swej duszy gotowe były płonąć razem z niziutką artystką, czy ogień szczerością chciał sięgnąć jej ognia. Nie miało to zresztą znaczenia, bo Jones poddawała się jej słowom, pozwalała porywać się kwiecistej mowie, elegancji gnieżdżącej się w każdym geście bez oporu, lgnąc do ciepła głosu, do czegoś, co paradoksalnie tchnęło bezpieczeństwem dzięki niemożności splecenia wspólnie ścieżek z poprzedniego życia. Isabella na przestrzeni ostatnich lat była jednym z jaśniejszych punktów i niech niezręczność Fin będzie przeklęta po wieki, jeśli kiedykolwiek swym brakiem taktu zagrozi temu światłu. Z odchyloną buzią, wzdycha po raz ostatni morską bryzę, milczącą modlitwę do gwiazd śląc siłą przyzwyczajenia, tradycją krążącą w błękitnych liniach żył.
- Nil sa saol seo ach ceo... - zanuciła cichutko, posyłając tym samym ku słonej toni swe pożegnanie. Nic poza mgłą, powtórzyła w zmęczeniu, odwracając się, podążając w stronę paleniska, gdzie zetknąć się miała na nowo po miesiącach rozłąki ze śliczną arystokratką. Noc Duchów rzeczywiście zatarła wszelkie granice i ci, którzy dotąd pogrążeni byli w zapomnieniu, na nowo witali w jej życiu, niespodziewanie, z dziwnym drgnięciem gdzieś w środku, ocierającym się niemalże o tęsknotę. Krok za krokiem, czasem zdobionym podskokiem, czasami obrotem wokół własnej osi, jakby niezrozumiałe oczekiwanie nie potrafiło osiąść grzecznie w ciele, tylko zmuszało do wyrwania się na wolność, do ukazania swoistej niecierpliwości, zbliżała się do celu. Co powinna powiedzieć? Jak skrócić dystans niedopowiedzeń? Czy w ogóle musiała cokolwiek mówić? Belli wychodziło to lepiej, ładniej, zgrabniej przekazywała swe intencje, bez lęku - a może zwykłej świadomości - iż może kogokolwiek urazić. Palenisko było już tuż tuż a przed nim stała istota wyrwana z kart baśni, nierealna w swym złocistym blondzie splotów malowniczo muskanych przez niepoprawnie czuły wobec niej wiatr, w niewinnym błękicie materiałów sukni, której koszt przyprawiłby o ściśnięcie się skąpego serca. Co rzec? Co uczynić? Zawołać ją? Finley stąpała zbyt miękko, by móc ją usłyszeć, zbyt kocio, żeby można było dostrzec tak niewiele znaczącą prezencję. Ale była coraz bliżej, niekoniecznie spóźniona, niekoniecznie na czas. Czy to wystarczyło?
- Lady - odzywa się, lekko pochylona, z prawą ręką na sercu, nogą odsuniętą do tyłu w karykaturalnym ukłonie, z lewą dłonią wyciągniętą, jakby właśnie prosiła pannę już nie-do-końca-Selwyn do tańca, do wspólnego zajęcia wskazanego miejsca. Nieistotne. I tylko popiół spojrzenia mówił miękko, niemal prosząco, by po prostu płonęły tu wspólnie, niepomne na okrutną rzeczywistość, jaka powoli otulała sobą dziewczęce sylwetki.
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Lady.
Nadeszła, po drodze zyskując uwagę każdego jesiennego promienia słońca. Dla niej chciały one migać jaśniej. Dla niej kolory wyblakłego otoczenia stawały się żywe. Odpędzała smutki, ona, wróżka pląsających płomyków. Presley wyruszyła w jej stronę, ale zatrzymała się, kiedy młoda czarownica skłoniła się, jakby co najmniej stado dostojników wołało o pozy godne porcelanowych salonów. Nie, dość! Przestań. To nie ja. To zawsze, zawsze już będę ja. Krzyk utknął w lekko rozchylonych ustach. Zawahała się. Na nowo wygłaskała ją zielonymi spojrzeniami, na nowo podliczyła nadzieje i ryzyko. Finley, kim jesteś? Kim stajemy się razem? Więc nie wiedziała. Treściwy, powitalny przydomek rozwiewał zagadkę, która dręczyła Isabellę od pierwszego pokreślonego listu. Informacje nie rozwiały się jak żar po kominku. Selwynowie nie chwalili się tym, to oczywiste. Ale i artystka najwyraźniej nie bywała ich gościem od czasu ostatniego występu. Zamyślona długo milczała, masując w myśli wszystkie wahania tak, by stały się bardziej miękkie i plastyczne, by pozwoliły jej działać razem z nią. Przecież łączyły się w pasji i czystej dziewczęcości. Mogły zatem dopełnić pradawnych rytuałów. Nawet przy dziennych lampionach najjaśniejszej z gwiazd. Dłoń ubrana w aksamitną rękawiczkę wysunęła się w stronę cyrkowej czarodziejki. Dłoń jak most między dwoma światami, jak obietnica zjednoczenia, słodycz harmonii.
– Podaruj mi dłoń – wymówiła jeszcze przez chwilę jak ta, której ktoś dał prawo kierować innymi. Która urodziła się lepsza i do czynów też większych stworzona. Ostatni raz. – A potem zapomnij, kim byłam. – Nie: kim jestem. – Miejmy tylko nasz ogień, nadajmy sobie nowe imiona i wzniećmy pierwszą iskrę. Zanim zaczniemy tańczyć. Naucz mnie twojego tańca. Bez ram i wysokich partnerów zadeptujących kryształowe pantofelki – poprosiła z miękkim, rozmarzonym spojrzeniem. Cokolwiek miało się stać później, warto zadbać o właściwy początek. Może nowy. Może dopiero teraz wolny. Jak one dwie. Pod mocą wysuwającej się z falban różdżki buchnęło ciepło potrafiące rozdmuchać każdą grudniową klątwę.
- Tego pragniesz? Zapomnienia? - odzywa się, nie do końca rozumiejąc. Czy Isabella nie była już Isabellą? Co się wydarzyło? Dlaczego pragniesz być kimś innym, kiedy miałaś wszystko, włączając to pierścionek na zgrabnym palcu? - To trudny taniec, nie ma w nim zasad, za to dużo improwizacji. Wysiłku, czasem i cierpienia. Ale jest w nim wolność, wspanialsza nawet od kryształowych pantofelków - i śmieje się, patrząc na buchające płomienie, na moc ognistych języków pochłaniających wymarznięte drewno. Jeśli chcesz tańczyć Bello, to będziemy tańczyć. Do utraty tchu, do samego końca świata.
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Niezbyt znała ruchy i technikę, którą Finley czarowała salony, ale mogła spróbować ją naśladować. Znała tylko nudne, sztywne tańce z sabatów. Nie wiedziała, jak tańczą ludzie na londyńskim skwerku i mugolskiej zabawie. Nie musiała jednak tego umieć. Zależało jej na energii ognia, na przywołaniu parujących duchów, na rozgrzaniu ich serc. Hołd Wendelinie należało składać, nawet jeśli wiele przemądrzałych głów uważało, że nie miała już do tego prawa. Wiara, oddanie, podległość, misja. Mogła ją mieć, nie będąc jednocześnie tam, na dworze. Mogła, prawda? Chaos wirował jak te włosy wymykające się na wietrze z misternego uczesania, jak plączące się w łydkach falbany i blade resztki zimowych traw łaskoczące zdobną klamerkę przy pantofelku. Oddychała ogniem, wciągała do płuc charakterystyczny zapach paleniska. To nie o bycie kimś innym chodziło, a o pozostanie wciąż tą samą postacią, lecz w innym domu, przy innym nazwisku. Z nowym pierścieniem na palcu. Zauważyła to? Finley? Czy kiedykolwiek widziała tamten poprzedni? Kryształową różę, czerwoną, drogocenną, zawieszoną na palcu salamandry jako nagrodę, jak ukoronowanie misternych negocjacji między władczymi głowami. Bella prędko postarała się wrócić na ziemię. Charakterystyczna woń ogniska połaskotała ją w nos, ale zignorowała to. Drapanie po nosie wcale nie było mile widziane. Nawet poza salonami.
– Jak w ogniu. Improwizacja, lekkość, niepowtarzalność. Pragnienie wolności, pnące się do nieba płomyki. Radość. Potęga. I nic, nic ponad to. Nie lękam się. Prowadź mnie, Finley. Zacznij, a ja dopełnię. Wybacz niezgrabności, jestem natchniona, lecz brak mi twej wprawy – wyjawiła, przekrzykując wypalające się w stosie drzewa, przekrzykując szumy wiatrów i odległe skrzeczenie ptaszysk. Tu były tylko one, one dwie i żar kolorujący nieskazitelne, młodzieńcze policzki pasją. – Tańczmy, tańczmy. Wezwijmy ją, oddajmy się tej magii. Jesteśmy dla niej, a ona jest dla nas - kontynuowała, oczekując już pierwszych ruchów. Gdy stały tu, zima nie mogła ich pochwycić. Śniegi nie mogły zapuścić korzeni, mróz nigdy nie poszczypie tych cieplutkich twarzy i rozgrzanych dusz. Dłonie Isabelli coraz śmielej wznosiły się, palce u stóp próbowały w butach poukładać się do niesłyszalnych rytmów. Dymem pachniały włosy i suknie, ale mgły ze spojrzeń wypełniały czające się w głębi błyski. Wielki ogień, wieczne światła, których przecież nie można było powstrzymać. – I ty się nie lękaj i ty nie daj się krokom zatrzymać - szepnęła, zbliżając się nagle do niej. Słowa te, jak zaklęcia, zachęcić miały ciało artystki do ruchu. Obrządek musiał się bowiem rozpocząć. Obrządek, taniec, spotkanie dwóch sióstr, iskier i dobrych duchów.
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
Z czasem przygotowania do festiwalu wzbudzały w nim coraz większą irytację, kiedy zamiast korzystać z wakacji musiał wypisywać zaproszenia czy przygotowywać miejsca pod ogniska. Wówczas najczęściej szedł do szklarni, gdzie chował się przed wścibskim spojrzeniem krewnych. Dopiero w dorosłym życiu na nowo pokochał festiwal z całą jego otoczką, a praca przy organizacji – choć momentami męcząca – napawała go entuzjazmem. Cudownie było na kilka dni oddać się zabawie i nie myśleć o problemach dnia codziennego, a w tym roku było dla niego szczególnie ważne, żeby zapewnić gościom tę chwilę odpoczynku.
Przygotowania do festiwalu zaczęły się później niż zwykle. Przez niepewność wojny Archibald do ostatniej chwili nie był pewny czy powinien organizować tak duże wydarzenie – nie wybaczyłby sobie, gdyby w trakcie imprezy doszło do tragedii przez jego własne ambicje. Dopiero spotkanie z Corneliusem Sallowem i wypracowane na nim zawieszenie broni sprawiło, że zaczął brać festiwal poważnie pod uwagę. Niepokój wciąż pełzał mu po plecach, ale nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której poplecznicy obecnej władzy dostają zabawę w Londynie, a wierni sojusznicy Zakonu zostają z niczym. Powziął sobie za punkt honoru, żeby zapewnić im chwilę wytchnienia, która doda im sił do dalszej walki – przynajmniej tyle był w stanie zrobić.
Tym sposobem cały lipiec Archibald biegał. Biegał po pałacu, wokół pałacu, wzdłuż brzegu oceanu, po klifie i okolicznych pagórkach: wszędzie tam, gdzie trwały przygotowania. Napisał dziesiątki listów i drugie tyle listów przeczytał, uzgadniając wystawców, artystów i wodzirejów. Zużył kilka rolek pergaminu, rozrysowując plan festiwalu i potrzebne zabezpieczenia. Analiza tabel z wydatkami przyprawiła go o zawroty głowy i zmusiła do szybkiej drzemki na szezlongu. I choć nie robił tego wszystkiego sam, bo miał pod sobą sztab równie zaangażowanych pracowników i pomocników, nie dało się ukryć, że pracy było dużo. W połączeniu z resztą obowiązków, których nie mógł na ten czas po prostu rzucić w kąt, pozostałych planów i zobowiązań, większość lipcowych wieczorów spędzał zamknięty w swoim gabinecie.
Dzień festiwalu wyjątkowo powitał go ulgą, a nie stresem – wystąpienia publiczne wywoływały w nim coraz mniej emocji, poza tym był już zmęczony oczekiwaniem. Błogi stan nie utrzymał się jednak długo, bo ciężkie powieki opadły raz jeszcze, przez co obudził się zdecydowanie za późno. Zerwał się z łóżka na równe nogi, psiącząc pod nosem na wszystkich członków rodziny ze służbą włącznie, że nikt nie śmiał go wcześniej obudzić. Poranną toaletę przyspieszył magią, gdzie tylko było to możliwe, a śniadanie zjadł w biegu, jednocześnie się ubierając. Na dzisiaj miał przygotowaną elegancką szatę wyjściową z silnymi niebieskimi akcentami na marynarce, rezonującymi z rudością jego włosów. Chciał odważnie stanąć przed tłumem, dając wszystkim do zrozumienia, że czuje się bezpiecznie we własnym hrabstwie, nawet jeżeli nie do końca była to prawda. Ostatni raz spojrzał na siebie w lustrze, biorąc kilka głębokich wdechów na uspokojenie rozszalałych myśli zanim pomknął na teren festiwalu.
Przed ogniskiem został postawiony nieduży podest, ozdobiony świeżymi polnymi kwiatami. Wokół zebrała się spora grupa ludzi, oczekująca na rozpoczęcie festiwalu. Archibald pojawił się na miejscu spóźniony o kilka minut, ale miał nadzieję, że ludzie nie zwrócą na to uwagi. Przyłożył swoją różdżkę do szyi, rzucając ciche – Sonorus – żeby mieć pewność, że usłyszą go również goście w tylnych rzędach. Odczekał chwilę aż szum rozmów przycichnie, przyglądając się z ciekawością zebranym czarodziejom. Kiedy większość z nich skupiła na nim swoją uwagę, wyciągnął rękę w powitalnym geście, rozpoczynając przemówienie.
– Moi drodzy! To zaszczyt móc powitać was na tegorocznym festiwalu – uśmiechnął się. Mówił spokojnie, ale z pewnością w głosie. – Cieszę się, że zebraliście się tutaj tak licznie. Ognisko, które widzicie za moimi plecami, nie jest przypadkowe. Rozpalono je z drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii, by symbolizowało jedność naszego kraju, a także siłę, która się w nas tli. Każdy z nas toczy własną bitwę, wielu być może czuje zmęczenie i zniechęcenie, więc mówię – odpocznijcie. Bawcie się. Korzystajcie z atrakcji, które dla was przygotowaliśmy. Tańczcie do późnej nocy, pływajcie w oceanie, jedzcie i pijcie. Poświęćcie ten czas swoim przyjaciołom, ale otwórzcie się też na nowe znajomości – wszyscy jesteśmy tutaj sobie bliscy – powiedział, robiąc krótką pauzę. Omiótł spojrzeniem twarze zebranych czarodziejów, spoważniał. – A potem wróćcie do walki jeszcze silniejsi, jeszcze bardziej solidarni i zdeterminowani, żebyśmy mogli ponownie spotkać się w tym miejscu i świętować zwycięstwo. Straciliśmy wystarczająco wiele dachów nad głową, zrezygnowaliśmy z wystarczająco wielu marzeń, pożegnaliśmy wystarczająco wielu bliskich nam ludzi – zamilkł, podnosząc przygotowany wcześniej wieniec. Nie bez powodu znajdowały się w nim niebieskie irysy, symbol nadziei i sprawiedliwości, która wkrótce miała dopaść ich oprawców.
– Zanim się rozejdziemy, chcę wam jeszcze przypomnieć legendę o Aenghusie i Caer. Choć można o nich długo opowiadać, dzisiaj najważniejsza jest historia ich miłości – zaczął, czując jak jego ciało się rozluźnia. Najcięższe tematy już miał za sobą, a to na nich zależało mu najbardziej. – Pewnego wieczora zmęczony walką Aenghus ułożył się do snu. Wówczas ukazała mu się młoda kobieta, a jej piękno było dla niego tak wielkie i czarujące, że aż wywołało u niego gorączkę i poty. Przeleżał w swoim łożu kilka dni, głowiąc się nad tożsamością swojej wybranki. Okazało się, że to Caer, córka Ethala, króla Sidhe Uamuin. Aenghus z wielką pasją próbował przekonać go do oddania ręki swojej córki, ale król pozostawał nieugięty. W końcu przystał na prośbę zdeterminowanego czarodzieja, ale postawił jeden warunek – miał rozpoznać Caer spośród 150 dziewcząt zaklętych w łabędzie. Był pewny, że to się nie uda, ale nie docenił sprytu młodego Aenghusa, który sam zamienił się w łabędzia. W ten sposób bez problemu rozpoznał swoją wyśnioną miłość i we dwoje odlecieli daleko od królestwa. Lecąc, śpiewali do siebie piękne pieśni, które uśpiły wszystkich na ziemi na trzy dni i trzy noce. Po tym czasie wrócili do ludzkich postaci i przypieczętowali swoje uczucie małżeństwem. Spotykamy się dzisiaj, żeby uczcić ich lot, celebrować lato, miłość i szczęście – celowo zakończył historię na pozytywnej nucie, rezygnując ze wspominania tragedii, która ich rozdzieliła – tego wszyscy zapewne mieli dość w prawdziwym życiu.
– O, piękna Caer! – Podniósł głos, odwracając się twarzą do ogniska. – Proszę cię o pokój, o szczęśliwy powrót bliskich, którzy zaginęli, i opiekę dla tych, którzy już nie mogą wrócić. Proszę o przychylność dla próśb składanych po mnie – skłonił głowę, w myślach składając jeszcze prośby bardziej personalne, o zdrowie swoich najbliższych, o bezpieczeństwo, o powrót dla Alexa, o opiekę dla poległych kuzynów. Potem cisnął wieniec w ognisko, przez co płomienie niecierpliwie zawrzały, aż w końcu wybuchły, niosąc ze sobą feniksa. Fawkes rozłożył skrzydła, zachwycając wszystkich swoim majestatem. Archibald przyglądał się jego tańcom na niebie – były wręcz hipnotyzujące. Dopiero po chwili odwrócił się z powrotem do zebranych. Wziął misę z piwnym miodem i uniósł ją nieco w ramach toastu. – Tegoroczny Festiwal Lata uważam za rozpoczęty! – Uśmiechnął się, po czym upił łyk i przekazał misę czarodziejowi po swojej prawicy.
Przy ognisku na nowo podniósł się gwar rozmów, kiedy Archibald schodził z podestu. Ludzie zaczęli się kręcić, jedni podchodzili bliżej ogniska, inni rozchodzili się w dalsze miejsca. Dopiero teraz Archibalda ogarnął stres: czy na pewno wszystko będzie w porządku, czy nie naraził ludzi na niebezpieczeństwo, czy wszystko odpowiednio przygotował, czy jego przemowa została dobrze zrozumiana. Zachował te myśli dla siebie, kiedy podchodził do stojącego nieopodal sędziego Wizengamotu, który miał w późniejszym czasie wygłosić swoją przemowę na tle ogniska. Archibald zamienił z nim kilka słów, wyrażając swój podziw dla jego nieugiętej postawy. Miał zamiar porozmawiać dzisiejszego wieczoru z większą liczbą pracowników Ministerstwa – chciał, żeby każdy z nich poczuł się zauważony i doceniony, bo niezmiennie uważał ich opór za odwagę.
Po owocnej rozmowie, która zakończyła się zaproszeniem na obiad, by móc podyskutować w bardziej sprzyjających ku temu warunkach, Archibald postanowił na chwilę dołączyć do tańców wokół ogniska. Nie chciał być uważany za terrorystę – ostatnie przeżycia dały mu do zrozumienia, że decyzje podejmowane w zaciszu pałacu mogą nie być wystarczające. Że nadszedł najwyższy czas, żeby wyjść do ludzi i pokazać jak wyglądają ci groźni przeciwnicy rządu – że brakuje kontrpropagandy. Dołączył do rytualnego tańca, łapiąc za dłonie sąsiadujące osoby. Chciał wierzyć, że w przyszłym roku nie będzie musiał się niczym martwić, a Festiwal Lata nie będzie znowu odpoczynkiem od niekończącej się walki, a co najwyżej od odbudowy kraju. Czuł się zmotywowany jak nigdy, żeby zrobić wszystko co w jego mocy, żeby właśnie tak się stało.
and began again in the morning
Nie lubiła się spóźniać, ale los chciał, że zwykle to robiła. Czas nie był po jej stronie. Albo było go zbyt wiele, albo zbyt mało. Wybiegła z sypialni w popłochu szukając wzrokiem lewego buta. Zamiast tego znalazła pogrążonego w błogim śnie Rinehearta. No chyba sobie żartował. Podniosła leżącą na podłodze poduszkę i rzuciła nią w niego nie zważając na delikatność. Wiedziała, że cios spełnił swoją rolę, bo po chwili usłyszała pełen irytacji jęk. – Może przestaniesz być taki żałosny? – zapytała podchodząc do kanapy. – Jeśli będziesz gnił na tej kanapie jeszcze tydzień to obiecuje ci, że popełnię samobójstwo. – zagroziła. Oczywiście jej słowa nie pokrywały się z rzeczywistością, ale chciała go zmotywować do wstania z łóżka, zrobienia czegokolwiek ze swoim życiem. Tak naprawdę wcale nie był żałosny i radził sobie z własnymi demonami na swój sposób. Była wyrozumiała, wspierała go kiedy tego potrzebował, ale wszystko miało swoje granice. Nawet ogólnie pojęte szaleństwo. – Idziesz ze mną na festiwal lata. Postanowione. – dodała znów rozglądając się po salonie w poszukiwaniu cholernego buta. – Uśmiech, czyste ubrania i mniej mordu w oczach, a zobaczysz, że będziesz się świetnie bawił – niestety sama wątpiła w swoje słowa widząc grymas malujący się na jego twarzy. – Masz dosłownie kilka minut. Umówiłam się z Elrickiem, a i tak jestem już spóźniona. Wyprzedzając twoją propozycję dołączenia do mnie później od razu zaznaczam, że nigdzie się bez ciebie nie ruszę. – dodała zaglądając tym razem pod fotel. Doskonale wiedziała, że to sprawka pufek! Znikały jej buty, skarpetki, a nawet biżuteria i to wszystko dlatego, że nie chciała wpuścić ich do sypialni.
Walka, batalia, prawdziwa wojna. Ciężko było znaleźć słowa na prowadzoną przez nich dyskusje. Na szczęście udało im się dotrzeć na miejsce niemal w tym samym momencie, w którym Archibald rozpoczął swoje przemówienie. Spóźniła się, była pewna, że Lovegood już na nią czekał, bo ten raczej nie miał w zwyczaju się spóźniać, ale cóż miała zrobić? Przyjść tu sama i wspaniale się bawić wiedząc, że ten spędza czas na odsypianiu? Lucinda doskonale znała siebie i wiedziała, że myślami wciąż będzie wracać do Kresu. Nie powiedziałaby tego głośno, ale czuła odpowiedzialność za swoich domowników.
Przystanęli na samym krańcu polany nie chcąc zwracać na siebie zbyt dużej uwagi. Postanowiła, że odnajdzie Lovegooda od razu po przemówieniu chyba, że ten dotrze do nich pierwszy. Wsłuchała się w słowa gospodarza. Zachęcał do zabawy, zapomnienia o troskach, problemach i wojnie. Historia Aenghusa i Caer niosła ze sobą przesłanie. Prewett doskonale odnajdował się w powierzonej mu roli. Podejrzewała, że bycie nestorem to również wiele wyrzeczeń, ciągły strach o ludzi zamieszkujących hrabstwo, ciągła walka o byt. Sama nigdy nie byłaby w stanie przyjąć na siebie tak wiele obowiązków i ludzkich istnień. Wieniec zapłonął, a z kłębów dymu wyłonił się feniks. Piękny, majestatyczny, szerzący nadzieję. Może właśnie ten widok zmotywuje co niektórych do odsunięcia trosk dnia codziennego na bok? Przynajmniej na chwile. Blondynka przeniosła spojrzenie na przyjaciela mając na myśli przede wszystkim jego samego.
Feniks zatoczył koło nad ich głowami wieńcząc tym samym całe przemówienie. Po tłumie rozniosły się oklaski, głosy aprobaty. Lucinda poszła w ich ślady dając wyraz własnemu zadowoleniu. Szeroki uśmiech pojawił się na jej ustach. Czuła ulgę. Może te wszelkie niepewności, które nawiedzały jej myśli w ogóle nie miały racji bytu? Może umieli cieszyć się tym co aktualnie mieli? Nawet jeśli było to ulotne i chwilowe.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset