Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
- Już ja wiem co chcesz powiedzieć - Odcięła się nieswoim językiem i nieswoimi słowami, marszcząc brwi i mrugając z pozorną wściekłością, żeby tylko nie pozwolić, by pieczenie pod powiekami zamieniło się w pełnoprawną łzę. Nie dzisiaj i nie tutaj. - A co ci do tego właściwie, którą nogą wstałam? Ty zawsze wstajesz lewą - wymamrotała, a potem poderwała się, nie zdążając niestety powstrzymać Justine przed upokarzającym wykrzyczeniem przez całą plażę imienia ich brata.
Poczuła się przez moment jak dziecko, najmłodsze w rodzinie, z którego zawsze strojono sobie żarty. I prawie, prawie poddała się impulsowi, by trzepnąć Justine przez łeb, ale ostatecznie - to przecież nie byłaby ona. Zamiast tego włożyła ciepłą, nieco spoconą dłoń do dłoni Argusa, z przekorą i lekkim wstydem, ale nie będąc już w stanie spojrzeć mu w oczy. Ze wstydu? Tak, nawet nie śmiała odpowiedzieć na krzyki Michaela, poza wysłaniem mu oburzonego spojrzenia. Może, a może iskra buntu, która w niej zapłonęła zdążyła już zadusić się pod przytłaczającą, nonszalncką drwiną, którą dostrzegała w spojrzeniu starszej siostry. Just jak nikt inny umiała ją zniechęcić samą tylko miną.
Zarumieniła się jeszcze głębiej i piękniej, kiedy Argus nachylił się, żeby poprawić jej wianek i włosy; jego dłonie były miłe, przypominały te chwile, kiedy męski dotyk naprawdę przynosił jej szczęście. A jeszcze dobitniej przypomniał o tym widok Jamesa, na którym wreszcie skupiła wzrok.
- Ty...! - rzuciła głupio i impulsywnie, od razu zasłaniając usta dłonią. Potem jednak, o zgrozo, jej oczy zwęziły się nad piegowatymi, naznaczonymi pracą kostkami. Opuściła rękę i wyciągnęła oskarżająco palec; znów przypominając Justine bardziej niż odważyłaby się to przyznać. - Jak śmiesz! Jak śmiesz mówić o tym jakby to był żart. Jesteście... wszyscy jesteście... bez serca! A poza tym masz żonę! Jak ci nie wstyd, James! - Przygryzła wargę aż sobie ją prawie rozgryzła. - Takie to cygańskie zabawiać starsze kobiety, kiedy twoja żona będzie zaraz rodzić, co! - To było jedno, ale jeszcze nie całkiem uwierzyła w to, że James wspomniał uwięzienie Justine w Azkabanie jak błahą anegdotę. Uderzyłaby go może nawet, gdyby Argus nie stał tak blisko i nie był jej podporą. A może nie dlatego chciała go uderzyć, może za bardzo przypominał Thomasa, z jego słodkimi słówkami i słodkimi obietnicami? Kłamstwami. Niemniej jednak nie dała się sprowokować - Argus powiedział, żeby tego nie robiła - więc pozwoliła, by wszyscy dalej mówili i krzyczeli o dobrej zabawie, tańcach i miłości, a sama pozwoliła się odciągnąć na bok. Z gracją, zapewne, marionetki z trzech szmatek.
- Nie nadepnęła. Może trochę. Nie wiem - wymamrotała, czując narastającą gorycz w gardle, łzy, którym nie dała spłynąć z upartością Tonksa. Zamiast tego zacisnęła jedną pięść, a drugą, tą wplątaną w ramię Argusa, schwyciła go jak ratunkowe koło. - Ale mam dość jej... fochów. I czarujących cyganów, smarkaczy i innych... niedojrzałych mężczyzn - dodała zbolałym szeptem, kiedy znaleźli się już parę kroków dalej, żeby może James jej nie usłyszał; mogła mieć żal, ale nie była podła. Albo bała się zobaczyć jego reakcję. Żeby się nie rozpłakać, skupiła spojrzenie na dziewczynce, w której kierunku zmierzali, zanim Argus zatrzymał się nagle w miękkim, ciepłym piasku. Niewielki uśmiech, który wpełzł jej na usta był bezwarunkowy; kochała dzieci i kochała widzieć je spokojne i szczęśliwe. Cień lęku jednak zawsze gdzieś się tam z tyłu czaił. - To takie nieodpowiedzialne, że rodzice zostawiają dzieci same, co? Może jest tu bezpiecznie, ale to wciąż wojna. Mam nadzieję, że są w pobliżu. - Nie miała sił martwić się dzisiaj więcej.
To słowo brzmiało tak abstrakcyjnie w kontekście osoby Alfreda, a mimo wszystko poddał się tej wizji, uśmiechnął się do niej i jeszcze nim dotarł do niej, nim porwał ją w swoje ramiona, przyłożył dłoń trzymającą wianek do piersi, drugą teatralnie unosząc, a sam skłonił się przed nią w podobno rycerskiej manierze. W rzeczywistości daleko było mu do tej rycerskości, do wzniosłych ideałów kierujących jego życiem, do lśniących zbroi i wysokiej kultury osobistej. Był człowiekiem prostym. Czasem klnącym więcej niżby wypadało, gdy coś szło nie po jego myśli, który nigdy nie wspinał się na wysokiego konia, a wszystko co miał wypracował własnymi dłońmi.
A mimo to dla niej chciał zachować pozory pewnego rodzaju bajkowości, która chyba unosiła się w powietrzu podczas obchodów Festiwalu.
Gdy słowa wypadały z jego ust słyszał jedynie szum własnej krwi - nie zwracał uwagi na coraz więcej par oczu wlepiających się w ich sylwetki, jakby wiatr złapał wypadające z jego ust i rozniósł je po plaży. To jednak nie miało znaczenia. Nawet teraz jedynie ona dodawała mu otuchy. Zaciskała palce na jego drżących dłoniach, a zaskakująco miękko brzmiące imię w jej ustach dodawało otuchy, sprawiało, że każde następne słowo było w stanie wypaść z jego ust. Nie był mówcą - słowa przychodziły mu z trudem, wielokrotnie w ciągu dzisiejszego dnia próbował spleść je w zdania, które najlepiej oddałyby to, co w ostatnim czasie stało się w jego życiu.
Bo zdawał sobie sprawę z ich ran - każde z nich miało przeszłość, której ciężar odciskał piętno na teraźniejszości, ale kiedy Nena pojawiła się w jego codzienności, wydawało się, że każdy krok, każdy oddech przychodził z większą swobodą. I podobnie było ze słowami, które finalnie opuściły jego umysł i usta. Gdy spojrzał w jej czekoladowe oczy, szklące się zaskoczeniem oraz wzruszeniem uczucia formowały się w zdania. I teraz klęczał przed nią, po raz kolejny obnażając przed nią siebie, gotów przyjąć odrzucenie, ale w zaciszu własnego umysłu licząc na to, że zostanie. I, że pozwoli zostać jemu tuż obok niej, u swojego boku. Nie zwracając więc uwagi na piasek wdzierający się między zmoczony słoną wodą materiał zadzierał głowę nieco ku górze. Za każdym razem, gdy rozchylała usta jego serce stawało w pełnym napięcia oczekiwaniu. Czas jakby stanął w miejscu, sekundy wątpliwości rozciągały się w nieskończoność.
Tak.
Pierwsze tak nie do końca do niego dotarło, nie przebiło się przez szumiącą krew w uszach.
Dopiero, gdy palce, szczupłe, delikatne, należące do artystki, zacisnęły się na szorstkich, pokrytych słoną wodą dłoniach, dotarło do niej, że... że faktycznie powiedziała tak. Usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, takim, w jakim nie układały się od dawna, od bardzo dawna. Podniósł się z kolana, złożył wianek na jej włosach. - Zwracam ci wianek, ale obiecuję, gdy to wszystko się skończy zrobimy to jak należy. Z pierścionek, z wszystkim na co zasługujesz - odparł, teraz już nie uciekając wzrokiem od jej oczu. Zacisnął dłonie na jej talii i w przypływie czystej euforii, uniósł ją ku górze, okręcając wokół własnej osi. Szczęście myślał, że jego smak zgubił już dawno. A teraz miał wrażenie, że ten przyjemny prąd sięgał każdej komórki w jego ciele. Jego usta odnalazły te należące do Neny i w momencie żałował, że nie znajdowali się teraz z daleka od tłumu, że ten pocałunek nie mógł trwać dłużej. Szaroniebieskie oczy skrzyły się czymś, co od dawna nie pojawiało się w jego spojrzeniu. Czy to dziwne, że chciał wykrzyczeć to wszystko? To uczucie - tym razem pozytywne - kumulowało się w klatce piersiowej, ale tym razem nie ciążyło, nie ciągnęło go w dół. Zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko działo się szybko, że być może jeszcze nie znali się całkowicie, ale on znał ją wystarczająco, aby wiedzieć, że ją kochał.
Na moment zapominam jak się oddycha, na moment zastygam w kulawych próbach odliczenia uderzeń serca, bo w szumie krwi dudniącym wewnątrz głowy jestem w stanie wyłapać tylko to – szybki puls, walące o żebra serce, w końcu strzępki jego słów, które zaraz zabrzmią swoją pełnią, a ja – ja wypowiem to, co pragnęłam wypowiedzieć od lat.
Z wizji, która przekształcała się nieustannie na przestrzeni ostatnich wydarzeń, kolejnych lat, wiosen i jesieni, kolejnych bezsennych nocy i pustego chłodu przemierzającego zaciemnione mieszkanie. Z beznadziei i próbach oszukiwania – innych, choć najbardziej boleśnie siebie samą – że daję sobie radę.
I teraz, machinalnie, jak gdybym przeniosła się w inny wymiar albo znów przypadkiem dotknęła zmieniacza czasu i pojawiła się w obcym świecie – zapominam o tym wszystkim. O przeszłości, ale też przyszłości – nie myślę o tym, gdzie powinniśmy mieszkać, nie myślę o pracy, zimnym Ministerstwie, galeonach, których zawsze jest za mało.
Drżą mi palce, podobnie jak usta, później słowa – i choć chyboczą na tafli surrealistycznej rzeczywistości, wypowiadam je pewnie, raz za razem, stempel za stemplem, pieczętując to, o co prosi Alfred Summers.
Będę jego żoną.
Nie staram się nawet powstrzymać łez, bo w tej walce są dużo silniejsze, w końcu znacząc moje policzki i łącząc się z uśmiechem – szerokim i wciąż zdziwionym, rozchichotanym, kiedy jego usta spotykają moje, a ja, nie potrafiąc już więcej się powstrzymywać, zaczynam się śmiać. Nerwowo, radośnie, beztrosko; ktoś po boku również wraz z klaśnięciem w dłonie się śmieje, a ja, dopiero kiedy Alfie stawia mnie na nowo na miękkim piasku, zerkam w tym kierunku. Na starszą kobietę, której towarzyszy młodsza; na zmarszczki przy oczach, które zdradzają szczęście – wyciągam dłoń w moim kierunku w geście pokrzepienia i gratulacji, a ja, nie zastanawiając się nawet przez chwilę ściskam ją, jak zaciskam zęby i tłumię pisk radości.
Będę jego żoną.
– Gratulacje, gratulacje! – jej słowa pełne są jakiejś czystej szczerości, która rozczula i koi serce; i choć chciałabym jej podziękować, wykrzyczeć – pierw jej, a potem całej plaży – co się właśnie stało, znów odwracam się do Alfreda i całuję go po raz kolejny.
– Cicho, nie potrzebuję pierścionka – szepczę z rozbawieniem, kiedy kwiatki spływające z zielonej korony drażnią rzęsy; odgarniam je dłonią, a absolucie szczęścia chichocząc bezustannie, cmokając go wciąż i wciąż, zagłuszając głosy niepokoju, które chcą dostać się do głowy i rzucić kolejne pytania.
– Nie potrzebuję niczego poza tobą, Summers.
tęsknotę w każdy dzień
Ale nadal postawił więcej kroków wprzód niż przez ostatnie lata.
Niż sądził, że kiedykolwiek będzie mu dane postawić.
Zaryzykował, chociaż ryzyka unikał od dawna.
Zaryzykował, bo po raz pierwszy widział, że warto.
I nie zaprzątał sobie - jeszcze - głowy miejscem zamieszkania, pieniędzmi, których całe życie mu brakowało. Najważniejsza była obietnica tego, że mieli być w tym wspólnie. Związani już nie poprzez wyszeptane w emocjach w zaciszu mieszkania. Zupełnie, jakby to wszystko było za duże, aby ograniczało się do kończonych w pośpiechu poranków i zdecydowanie zbyt krótkich wieczorów. Ciągle w biegu, z widmem końca rozejmu na karku.
Teraz - chociaż pierścionek nie skrzył się na jej dłoni - związani byli czymś trwalszym. Obietnicą wspólnego życia, na dobre i na złe.
Wciąż nie mógł pojąć, jak wielkie miał szczęście. Jak szybko - bo zaledwie w kilka miesięcy - zmieniło się jego życie. Mimo trwającej wojny, mimo iż w pewnych momentach miał wrażenie, że nie zdoła się podnieść z ugiętych kolan. Tam była ona. Z roziskrzonym spojrzeniem, zaciskająca palce w dodającym otuchy geście.
Gdy powietrze wypełnił jej śmiech, on nie umiał powstrzymać wciąż szerokiego uśmiechu. Dłoń sięgnęła do policzka, ścierając z niego kilka łez. Łez radości, nie rozpaczy.
Czy się bał?
Jak cholera.
Czy żałował?
Ani przez sekundę.
Był niemalże pewien, że poczuł pełne uznania klepnięcie w ramię, a obracając głowę ujrzał uśmiechniętą twarz młodego mężczyzny, który sam jedynie obejrzał się za nimi, po czym sam rzucił się w morską toń. Chwilę później staruszka składała na ich dłonie gratulacje.
- Dziękujemy - zwrócił się do kobiety, próbując przywdziać na twarz łagodny uśmiech. Nagle jego usta wydawały się dużo bardziej plastyczne, zdolne do okazania emocji, niezastygłe w marazmie, w przeszłości.
Wraca.
Dłoń spoczęła na wcięciu w talii, ponownie rozsmakował się w jej pocałunku. Mieli jeszcze czas, aby wspólnie spojrzeć prosto chmury groźnie kłębiące się nad chwilą ich szczęścia. Dzisiaj miało być tylko to - szczęście.
- Zadziwiasz mnie, Nanette McKinnon - odparł. Może nie chciała, ale zasługiwała. Na symbol jego oddania. Może jeszcze nie teraz, ale w przyszłości. Bo był na tyle naiwny, aby wierzyć, że czekała na nich przyszłość, w której będą mogli zbudować dom, na który ona zasługiwała.
- Więc jestem, tylko twój - wyszeptał prosto w jej usta, czoło opierając o jej czoło. Wciąż czuł galopujące serce, jak gdyby i ono chciało wyrwać się z klatki piersiowej, aby być jak najbliżej niej. - Chodźmy - nie wiedział jeszcze gdzie, gdzieś, gdzie będą mogli nacieszyć się sobą.
Próbowała skupić się na tym, co jegomość do niej mówił, ale kątem oka wciąż uparcie śledziła poczynania swojego już-prawie męża. Kiedy tylko zauważyła, że sięgnął w stronę kociej obroży ― porzuciła swojego dotychczasowego wybawcę, dziękując mu jedynie tajemniczym półuśmiechem rzuconym przez ramię i zniknęła w kolejnej fali mieszającego się tłumu.
Miękkim, płynnym krokiem przepłynęła bliżej linii wody, splotła dłonie za plecami, pozorując brak jakichkolwiek związków z kocią intrygą, choć gdzieś w głębi ducha tliła się myśl, że tym razem się nie zakamufluje, że zdradza ją mina, zdradzają wesoło błyskające oczy, zdradza mowa ciała. I dzisiaj mogła otwarcie przyznać przed samą sobą, że jej to nie przeszkadza. Że nie musi mieć wszystkiego pod kontrolą, że nie trzeba się aż tak pilnować, bo nie było przed kim.
Uśmiechnęła się całkiem odruchowo, kiedy Michael poderwał się na równe nogi, jakby go ktoś szpilką w tyłek ukuł i w paru niecierpliwych krokach skróciła dzielący ich dystans, wpadła w znajome objęcia i pisnęła zaskoczona, kiedy poderwał ją do góry. Włosy, dotąd jako-tako upięte, wymknęły się spod jarzma spinki i opadły miękkimi pasmami na ramiona, połaskotały ją w szyję.
― Mam swoje sposoby ― odparła tajemniczo, z wesołą nutą dźwięczącą w głosie i ujęła jego twarz w dłonie. ― Tęskniłam za tobą, wiesz? ― Ale chyba wiedział, bo zamiast odpowiedzieć ― po prostu ją pocałował. Nie była świadoma jego dżentelmeńskich zamiarów i najprawdopodobniej wcale mu nie pomogła oddaniem pocałunku z równą mocą i zachłannością, jakby nie widzieli się co najmniej tydzień, a nie ledwie chwilę.
Wylądowała z powrotem na ziemi, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć lub zrobić ― Michael już złapał ją za rękę i pociągnął w stronę Billy’ego.
― A i owszem ― odparła nisko, dość zaczepnie. Tajemnica krwiożerczych trzewików miała jednak pozostać tajemnicą, więc dodała: ― Spotkaliśmy się już parę razy. Dobrze cię widzieć, Billy. ― Uśmiechnęła się szeroko w ramach powitania, ale wzrokiem na krótki moment powędrowała w stronę narzeczonego, nieznacznie zacisnęła palce na jego dłoni.
― O, wiesz, zawsze możesz gratulować na dwa razy ― zaproponowała tonem pełnym miodowej słodyczy ― teraz tak wstępnie, na rozgrzewkę, a jutro na poważnie. ― I puściła Billy’emu oko.
― Wianek? ― Zmarszczyła lekko brwi ― naMerlinagdziejago ― oświecenie spłynęło na nią nieoczekiwanie, jak letni deszcz w słoneczny poranek. Puściła niechętnie dłoń Michaela i odeszła dwa kroki w bok, przykucnęła przy koszyku. Kicia gdzieś zniknęła, porzuciła tymczasowe lokum w pierwszej przegrodzie wiklinowego kosza. A w drugiej…
― Myślałeś, że przyszłam nieprzygotowana? ― spytała Michaela przez ramię, a w tonie brzmiała jawna, nieskrywana zaczepka. Wianek ― spleciony z maków, dzikich malw i mięty ― zaszeleścił miękko w jej dłoniach, a dosłownie chwilę później znalazł się na skroniach Addy.
Podniosła się z kucek, wygładziła fałdę bladoniebieskiej sukienki dłonią i spojrzała we wskazanym kierunku. Nawet nie wiedziała, że Billy ma żonę, ale nowopoznany fakt rozlał się ciepłem na ramionach, odbił wesołą iskrą w oku. Dobrze, że ją miał; sprawiał wrażenie porządnego mężczyzny i dobrego kumpla, więc życzyła mu jak najlepiej. A widząc, jak podchodzi do córki, do żony, jak się z nimi wita, uznała, że w istocie, życzenie to już zostało spełnione.
Wymiana uprzejmości przebiegła sprawnie ― Billy oficjalnie przedstawił swoje dwie damy, Adda natomiast odczekała, aż Mike przedstawi ją. “Moja narzeczona”, tak powiedział. Jej skórę znów przeszył znajomy, lekki dreszcz, a pociągnięte karminową szminką wargi same złożyły się do czułego, dumnego uśmiechu.
“Prawie żona”, dodała w duchu.
― Bardzo mi miło cię poznać. ― Skinęła głową Hannah, ale nim przeszła do rozmowy z panią Moore, przykucnęła, równając się wysokością z niezwykle ważną osobistością, jaką była Amelia. Pociesznym gestem poprawiła zsuwający się na czoło wianek, dmuchnęła w łaskoczący skórę liść mięty. Miała słabość do dzieci i nawet nie próbowała walczyć z naturalnym odruchem, chęcią bliższego zapoznania.
― Cześć ― przywitała się pewnie, wesoło i zmrużyła zabawnie oczy, jak kot bezbożnie rozlany na słonecznym parapecie. ― Będziesz rzucać z nami wianki? ― podpytała dziewczynkę zniżonym, prawie konspiracyjnym tonem, jakby to był jakiś wielki sekret, znany tylko kobiecej części tego towarzystwa.
i jak kot muszę umrzeć
Teraz, choć płaczę, nie mam w sobie strachu i bólu.
To czysta i szczera radość, prostota życia, której pragnę od dawna, a która zaczyna się spełniać – na piaszczystej plaży, wśród tłumów świętujących, wokół kwiatów i cichych wiwatów, krótkich klaśnięć w ręce i gwizdów na palcach. W urywanym oddechu, drastycznie intensywnym objęciu, miękkim pocałunku, który sprawia, że mój żołądek wykonuje fikołka.
Nie wiedziałam, że tak potrafi.
Chcę w tym trwać – chcę przedłużać każdą chwilę, kiedy żółty piasek drapie delikatny wierzch stopy, kwiaty specyficznym zapachem otulają rzeczywistość, a rosa, która z nich spływa osiada na włosach i raz po raz łączy się ze łzami. Chcę tym oddychać. Chcę tym żyć.
Momentem, który nosi jego imię. Moje imię. Nasze imię; nigdy do tej pory nie stawiałam jego nazwiska obok własnego, a teraz, kiedy ta prostolinijna myśl pojawia się przed moimi oczyma, nie potrafię ukryć ekscytacji. Nastoletniej, bądź nawet dziecięcej, takiej, w której ciężko jest powstrzymać pisk, zwłaszcza kiedy ludzie wokół składają gratulacje, a ja wciąż wycieram z policzków euforyczne łzy.
– Dokąd mamy iść? – odpowiadam, rozchichotana, czoło przy czole, serce przy sercu i uśmiech przy uśmiechu; od tej pory mamy tak iść, kroczyć przy sobie, w zdrowiu i chorobie, bogactwie i nędzy – Na Merlina, oszalałam, bo z ekscytacji kilkukrotnie podskakuję i gryzę wargę.
Nie wiem – nie wiem dokąd mnie prowadzi, kiedy palce splatają się ciasno; nie wiem gdzie kończy się ścieżka na plaży, gdzie jest ciszej i spokojniej, gdzie można wypowiedzieć wszystkie słowa, które cisną się na język i paradoksalnie zastygają w płucach, niemożliwe do wypowiedzenia.
Szepczę krótkie kocham cię, rozgrzane, zaaferowane, muskając ukradkiem jego ramię, później na moment przykładając policzek do chłodnego materiału mokrej koszuli.
Dokąd – do zacisza, gdziekolwiek ma być – do domu, który ma stać się naszym, do stolika, w którym wypijemy toast i zgodnie uznamy, że świat należy do nas.
Tylko dzisiaj – tylko na zawsze. Zacznijmy od tego.
zt x2 będę żoną!!!!!!!
tęsknotę w każdy dzień
― Żadnych zmarszczek ― przytaknął ochoczo, widząc doskonale, że wkurwia ją każdym słowem coraz bardziej. Wiedział, jak rynsztokowy język w obecności syna na nią działał, ale jakoś nigdy nie mógł się powstrzymać przed zrobieniem jej na złość. Albo może ― najzwyczajniej w świecie ― nawet nie chciał spróbować? Victor zmarszczył lekko brwi, krótki wyraz niezadowolenia przeciął jego twarz. Może tak naprawdę próbował ją doprowadzić na skraj i sprawić, by sama zakończyła tę relację. Wtedy przynajmniej nie będzie ją to aż tak bolało.
A przynajmniej lubił tak sobie wmawiać.
― Krem z trupa, podobno działa cuda ― dodał, odzyskując rezon. ― Jak tak bardzo chcesz, to ci załatwię, ale nie ma rzeczy za darmo, wredna kozo ― drażnił ją dalej, a bandycki uśmiech rozciągający jego wargi był tylko coraz szerszy i szerszy. Ależ Leta da mu potem popalić, już czuł to w kościach.
Na jej kolejne słowa nie znalazł innej odpowiedzi, niż odstawienie szopki z wiankiem. Zrobił to z czystej przekory, z zazdrości, czy może jeszcze z innego powodu? Nie chciał zbytnio tego analizować, ale fakt był faktem ― coś go pchnęło do tej wody, a kretyn próbujący odebrać mu wianek tylko podnosił ciśnienie. Udało mu się go odstraszyć, ale triumfem długo się nie cieszył.
Chociaż ― jeśli wziąć pod uwagę fakt, że zdołał Letę zaskoczyć i niejako wygrać ich małe starcie w kwestii wianka ― to być może jego dobry humor i szelmowskie uśmiechy wciąż miały swoje uzasadnienie. Usiadł, kiedy już umknęła mu z objęć, parsknął i przetarł twarz dłońmi. No wkurwił ją, jak nic.
Ale zamiast poprawić sytuację, jeszcze pogroził jej palcem, słysząc, jak rozpędza się z inwektywami.
― Nu-nu, słownictwo, moja droga ― przypomniał jej, bo gdzieś tam w tle zamajaczył mu Orphie i uznał, że to doskonały moment na odwrócenie kota ogonem. ― Jeszcze cię synuś usłyszy i co?
Chłopiec faktycznie zaraz znalazł się w zasięgu słuchu, a zaraz potem matczynych objęć. Victor przez krótką chwilę przyglądał się temu uroczemu obrazkowi; lustrował spojrzeniem klejącą się do sylwetki Lety sukienkę, kasztanowe pasma otulające smukłą szyję i tego zajebiście wielkiego glona na ramieniu. Uśmiech spełzł mu z warg, zgasł powoli, w miarę jak Victor uświadamiał sobie, że przecież wypisał się z podobnych obrazków. Na własne pierdolone życzenie.
― No, już, koniec tego dobrego ― zarządził i już miał się podnosić, wsparł się nawet dłonią o muliste dno, ale nic z tego. Dłoń mu odjechała, a on sam znowu zniknął pod wodą, nie zdążył zamortyzować upadku. Wynurzył się po sekundzie, rozkaszlał, parsknął, znów przetarł twarz dłonią, a przez mgiełkę odgłosów otoczenia przebił się w końcu radosny śmiech Orphiego. Victor łypnął spod oka w stronę malucha i po raz kolejny nie zdążył zrobić nic, by uciec z ram szczęśliwego obrazka.
Westchnął cierpiętniczo, kiedy Orpheus zrobił sobie z niego ostoję bezpieczeństwa, strefę wolną od węży.
― Mhm, po chu… ― zaczął i zaraz urwał, rozkaszlał się. Musiał nałykać się za dużo wody przy drugim zanurzeniu albo dziwka fortuna znowu robiła sobie z niego żarty. Westchnął ponownie. ― Węże, jak nic ― powtórzył po Lecie i podniósł się, złapał Orhpiego pod ramię, jakby był wyjątkowo małym workiem kartofli. Młody wydawał się całkiem zadowolony z nowej zabawy.
― No, wstawaj, pani mamo ― dodał, wyciągając dłoń w stronę Lety. ― Bo jeszcze sobie cztery litery przeziębisz.
Nieco onieśmieliła się, a uśmiech zmalał do grzecznego i delikatnego, gdy w zasięgu jej wzroku pojawiły się dwie nowe postaci. Przyjaciel Mike był baaardzo wysoki i nie mogła powstrzymać się przed myślą o tym, jak śmiesznie byłoby patrzeć na wszystko siedząc na jego barkach. Przez chwilę niepewnie stała obok ojca, dłoń trzymając na jego przedramieniu. Ostatecznie wykonała krok wprzód, w stronę pana Mike'a. - Dzień dobry - przywitała się, a gdy mężczyzna przedstawił jej kobietę stojąc nieopodal, która chwilę później już kucała obok niej, ponownie zwróciła się spojrzeniem w stronę Billy'ego i Hannah. Ostatecznie para dużych oczu spoczęła na sylwetce Addy. Pokiwała głową twierdząco w odpowiedzi Addy. - Hannah powiedziała, że tato złapie mój - wyjaśniła, znowu pozwalając się porwać dziecięcemu podekscytowaniu. Znowu rozejrzała się, czy Hannah przypadkiem nie podsłuchuje jej bardzo prywatnej rozmowy z panią Addą. - Ale ja myślę, że tata będzie też pilnował wianka Hannah - cóż, teraz to niezależnie od planów dorosłych tak właśnie musiało się zadziać. - Bardzo ładny - powiedziała, gdy jej spojrzenie odnalazło wianek upleciony z maków. - Pan Mike będzie pilnował pani wianka? - zagadnęła bardzo ciekawa, ośmielając się w stosunku do pary nieznajomych.
Niepokój zagnieździł się w mostku, ale nie pozwoliła, by spowił jej uśmiech cieniem. Stałość była bezpieczeństwem. Pozwalała na spokojny sen bez strachu o przyszłość i nadchodzące zmiany, które mogły zaburzyć codzienność. Doświadczenia dziewczynki czyniły ją dojrzalszą; dziś w obliczu wojny i wszystkich dramatów dzieci dorastały szybciej. Być może w tym tkwił klucz do szczęśliwego dzieciństwa — umiejetność adaptacji, dostosowania się do ciągłych zmian. I było to coś, czego oni się już nie nauczą, bo to jak wyrośli całkiem już skostniało w nich samych.
— Już prawie jest — powtórzyła za nią cicho, melancholijnie. Odliczała tygodnie, ale sama nie była pewna ile to jeszcze potrwa ani czy jej obliczenia są prawidłowe. Nie odwiedziła nigdy uzdrowiciela w tej sprawie — wcześniej łatwo było o tym zapomnieć, a teraz, kiedy brzuch stał się już widoczny a ina zdała sobie sprawę, że naprawdę nosi pod sercem małego człowieka zaczynała si martwić. I mieć nadzieję, że stanie się to jak najpóźniej. Przecież pobrali się dopiero w maju.
— Babcia pewnie po prostu już zapomniała o tym — jak to jest marzyć. — Im jesteśmy starsi tym częściej wydaje nam się, że wszystko już wiemy i nic nie może nas zaskoczyć. A przecież otacza nas magia — przypomniała jej z czułością. Dorastała w takim domu. Domu czarodzieja i mugolki. Cuda — tak mama mówiła o przejawach dziecięcej magii. Dla niej to było niezwykłe; bardziej niż pewnie dla dzieci wychowanych w czarodziejskich rodzinach. — Napewno. Szczególnie jakby na kogoś warknął — dodała z rozbawieniem, spoglądając na buzię dziewczynki. — Ale jest też miły i łagodny, wiesz? Czasem mężczyźni tylko udają takich groźnych, żeby nikt nie odkrył ich tajemnicy — zdradziła jej konspiracyjnie, nie chcąc by brat taty utrwalił się w jej myślach w taki sposób. Granice między żartem, a najświętszą prawdą dla dzieci były trudne i zatarte. Na wspomnienie Traszki westchnęła ciężko; na samą myśl o stworze mieszkającym w jeziorze, do którego tak bezmyślnie wskoczyła pewna, że nic jej nie grozi, włosy jeżyły się na głowie. Kącik ust drgnął jej jednak w uśmiechu.
Palce plotły ze sobą długie łodygi w trwałym, mocnym splocie, tak by kwiaty nie rozsypały się podczas tańców i harców dziewczynki. Raz po raz przymierzała wianek do jej głowy, gdy podchodziła z nowymi kwiatami, a w końcu jej go przekazała, zaczynając pleść kolejny, taki sam, z jednakowych kwiatów; nie grubszy i nie cieńszy niż tej ośmiolatki. Raz po raz zerkała spod grzywki w kierunku znajomych, aż w końcu Amelka poprosiła ją o pomoc, więc oddała jej swój wianek do dokończenia, a sama zajęła się połączeniem kwiecistego łańcucha. Kiedy Billy zaczął się zbliżać, a Amelka podbiegła do niego, bu rzucić mu się w ramiona, przecisnęła ostatnią łodyżkę przez pętelkę i podniosła się z trawy.
— Masz dobry humor — zauważyła z uśmiechem, nadstawiając mu policzek, kiedy otoczył ją ramieniem. Jego słowa niezmiennie wprawiały ją w lepszy nastrój, ale i zakłopotanie, choć teraz szczególnie były jej potrzebne, nawet jeśli przez obawę przed próżnością nie potrafiła sama tego przed sobą przyznać. Policzki i czubek nosa pokryły się lekkim rumieńcem, który prędko zlał się z letnią opalenizną. Obróciła głowę, szukając jego spojrzenia, by bez słów przekazać mu jaką radość wywoływała jego obecność obok. — Twoja korona — zwróciła się jeszcze do Amelki, przekazując jej mały, kwietny wianek i odbierając zaczątek drugiego. Nie wysuwając się spod ramienia przyjaciela podeszła do Michaela i towarzyszącej mu czarownicy, to właśnie jej przyglądając się w pierwszej kolejności, jeszcze nim Billy ją jej przedstawił. Zerknęła na niego, czując jak z bliska na nią zerka i odpowiedziała mu promiennym uśmiechem, dopiero po tym, poświęcając Tonksowi uwagę.
— Narzeczona? Wciąż?— spytała z rozbawionym oburzeniem, patrząc na Michaela, ale na jej ustach wciąż odmalowywał się szeroki uśmiech. Pisał w liście, że do tej pory nie będzie już panną, co go zatrzymywało? — Cieszę się, że mogę cię w końcu poznać — spojrzała na Addę i wysunęła się spod ramienia Williama, żeby ją uściskać z serdecznością, nie przejmując się tym, że sama czarownica zachowywała dystans. Mike opowiadał o niej i choć w pierwszej chwili była dla niej zaskoczeniem, nie mogła się doczekać aż w końcu pozna. — Bądź dla niego łaskawa, to dobry człowiek — poprosiła ją jeszcze nim ta kucnęła przed Amelką. — A ty się strasznie ociągasz — skarciła w końcu Michaela, nawiązując do listu, który jej napisał. — Ja bym na twoim miejscu nie wypuszczała jej z ramion — dodała konspiracyjnym szeptem, po czym stanęła znów przy Williamie, opierając się o niego ramieniem. W dłoniach wciąż trzymała niedokończony wianek, brakowało w nim jeszcze kilkunastu kwiatków. — Gotowy na kąpiel w zimnej wodzie? — spytała go zaczepnie, zerkając na niego z uniesioną brwią. — Widziałam na plaży kilka Płazów, możesz mieć niezłą konkurencję — mruknęła, siląc się na powagę. Do pierwszej dołączyła druga brew, a ona zadała nieco podbródek. Czy czuł już powiew rywalizacji o wianek córki? Mogłaby się założyć, że ten najmłodszy odważnie i dziarsko ruszy w wodę po wianek córki trenera. Nie była pewna z kim tu przyszedł, ale jego śmiech już wcześniej zwrócił jej uwagę. Był absolutnie uroczy.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uśmiech Justine pogłębił się, na słowa padające z ust Argusa. Po prostu stwierdzał fakt. Dobrze, niech będzie. Właściwie nie bardzo interesowało ją zdanie innych - przestała przyjmować je do, czy na siebie już jakiś czas temu. Gdyby to robiła, wiecznie chodziłaby zdołowana, ciągle niepasująca, bo przecież, nie dało dogodzić się wszystkim.
Rzucone jej przez Kerstin wyzwanie, nie mogło przeciez przejść obok niej obojętnie. Dlatego podniosła się, zwracając - a może krzycząc bardziej - wprost do Michaela. Ale później, skupiła się w większości już na chłopaku, który wyciągnął jej wianek. Bo, wydawał jej się młodszy. Sporo nawet, ale dziś nie robiło jej to różnicy wielkiej. Chwila rozmowy, jeden taniec - była przecież w stanie to zrobić skoro już wrzuciła na wodę wiecheć który splotła.
- Po ludzku nazywamy to kąpielą. - odpowiedziała mu, pozwalając, by jedna z jej brwi dźwignęła się ku górze, a usta wydęły się w krótkim rozbawieniu. Podążyła za nim spojrzeniem kiedy odwrócił głowę jasnymi tęczówkami trafiając na dwie znajome twarze. Uniosła rękę w krótkim powitaniu w ich stronę, przesuwając spojrzenie znów do chłopaka, który ponownie zwrócił się ku niej.
- Mniej więcej właśnie tak. - zgodziła się z nim, potakując głową. - Dziękuję, to naturalny urok. - odcięła się, rozciągając usta w uśmiechu. Wywracając oczami i kręcąc lekko głową na kolejne stwierdzenie jakby mu nie wierzyła, ale była zadowolona z brzmienia słów. Położyła rękę na biodrze pochylając lekko głowę. Cóż, nie mylił się mniej więcej przecież na tym polegała zabawa. Brwi znów się uniosły, na jego słowa, ale wokół warg nadal majaczył uśmiech, miała mu już odpowiedzieć. Otwierała usta, cóż, wspomnienie Azkabanu było odważne i choć - nadal przynosiło nieprzyjemne wspomnienia i wątpiła, by ktokolwiek kto nigdy tam nie był mógł zrozumieć dokładnie czym było to miejsce - to potrafiła idealnie odegrać, że właśnie taka z tego wyszła - nienaruszona, cała, niezmiennie silna. Miała już nawet gotowy komentarz, ale Kerstin nagle pękła. Całkowicie i niezmiernie widowiskowo. Rozszerzyła w lekkim zaskoczeniu oczu kierując je ku siostrze z zaskoczeniem zauważając, że jej oskarżycielski palec skierowany jest nie ku niej, a ku stojącemu przed nią Johnniemu. Mimowolnie jej dłoń powędrowała na biodro, kiedy brwi marszczyły się bardziej. Mimowolnie z jej ust potoczyło się westchenienie. Owszem, to przez co przeszła nie było łatwe, wżarło się w nią, pozostawiły rysy i pęknięcia, ale łatwiej było żartować z tego, stworzyć niemal odrealnioną, lźejszą wersję tego miejsca, niż zatracać się w smutku, który i tak osiadał na niej mocno. Ale to wspomnienie o żonie na powrót dźwignęło brwi Justine, która nie potrafiła się pohamować i wypuściła z ust imitację gwizdnięcia mającego być udawanym uznaniem.
- Właśnie… James. Jak ci nie wstyd. - powtórzyła cmokając kilka razy, żeby pokręcić głową. Nie wiedzieć czemu, choć Kerstin się naprawdę starała - pewnie dla jej dobra - i naprawdę była zła, Justine czuła niczym niezmącone rozbawienie tą jakże absurdalną sytuacją. A kiedy padły kolejne zdziwienie znów zamajaczyło na jej twarzy a potem z każdą sekundą zmieniło się coraz bardziej aż w końcu z jej ust wypadł krótki śmiech. Cóż, los w jakiś sposób lubił zaśmiać się jej w twarz. Z drugiej strony, potwierdzał chyba to, że powinna być sama stawiając przed nią ledwie dorosłego prawie ojca.
- Wow. - to były pierwsze słowa komentarza, które pozostawiła po przemowie Kerstin. - Moja siostra potrafi zabić nastrój, co? - zapytała go, odprowadzając Kerstin wzrokiem. Przesunęła jasne tęczówki na ciemnowłosego młodego mężczyznę przez nią.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
— Ja! — krzyknął za nią w końcu, przytomniejąc. Zdążyła się odwrócić, przejść z tym wszystkim do porządku dziennego. Z całym tym zamieszaniem, szopką. Co ona sobie w ogóle wyobrażała? — A ty? — Choć stał przez chwilę tuż obok Justine, zrobił dwa kroki za Kerstin i zatrzymał się, stojąc tyłem do starszej Tonks. — Choć raz pomyślałaś o sobie, czy potrafisz winić tylko wszystkich dookoła? Biedna, niewinna, skrzywdzona! — krzyknął za nią, czując jak wzbiera się w nim złość. Miał ochotę za nią pobiec, chwycić ją za ramię. Miał ochotę złapać ją za włosy, ale nie miał na to wystarczającej odwagi. Wokół było tyle ludzi. Za jego plecami stała Tonks, jej siostra. — Pomyślałaś choć jeden raz o moim bracie? O tym, co mu zrobiłaś? O tym, jak zabawiłaś się jego uczuciami i zostawiłaś go bez słowa?! O tym, co zrobiłaś jego rodzinie? Jak ją podzieliłaś, co na nią sprowadziłaś?! Poszedł tam przez ciebie! Bo chciał wszystkim coś udowodnić! I — krzyczał za nią dalej, czując jak to wszystko do niego wraca. Tęsknota za Thomasem, za tym kim był, niezależnie od tego jaki był. Za tym, że go chronił, że był jego bratem, wzorem do naśladowania. Stał za nim murem zawsze i niezależnie od tego, co zrobił. Bo przecież tylko oni dwaj mieli wyłączne prawo do gnębienia siebie wzajemnie. — Warto było?— Zamilkł na moment, czując, że za chwilę straci nad sobą panowanie, ruszy za nią i wepchnie jej twarz w piach. Odebrała mu brata. Tak, to właśnie było to. Kerstin Tonks odebrała mu brata. — Tak, bo takie to cygańskie — dodał ciszej. — I teraz go nie ma przez ciebie— rzucił jeszcze ciszej, nienawistnie, ale bez wściekłości; głos w połowie mu się załamał. Nie zamierzał więc krzyczeć więcej. Patrzył na jej plecy przez chwilę, po czym skierował wzrok w stronę Tonksa, jej brata. Brata, który wpadł wtedy w jej obronie ich straszyć. Zajęty był towarzystwem. Zasłona opadła, wszystko było już jasne. Obrócił się w końcu do Tonks. Nic z tego popołudnia nie będzie, powinien wiedzieć to od początku. Naiwnie liczył, że dało się jeszcze zapomnieć o wszystkim, zabawić, jak gdyby nigdy nic. Powinien ją minąć i odejść, ale czy nie wyszedłby na tchórza? Nie chciał być dłużej tchórzem. — Potrafi, to prawda — dodał cierpko, spoglądając jej w oczy z butą; na chwilę zaciskając zęby mocno. — I tak, jestem bratem Thomasa — odparł zanim spytała, choć pewnie rozpoznała go od razu. Byli w końcu podobni — anglikom zlewali się ze sobą, byli jednymi z wielu. Jednocześnie inni od wszystkich, ale tacy sami. — Widziałem gorsze wianki. Po prostu nie chciałaś, by ktoś go wyłowił.— Bo to było bezpieczne. Odgrodzić się od wszystkich wszystkim, zgrywać niedostępną, ponad zwykłych śmiertelników. Dla niektórych była ikoną, dla niego była zagadką. Dziewczyną z plakatów. Przywiodła go tu ciekawość, podekscytowanie. Chęć sprawdzenia jak to jest. Jaka ona jest. Szorstka? Zimna? Dumna? A może też potajemnie samotna?
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Podszedł trochę bliżej Justine i Jima, by obserwować z boku całą scenę. Było dobrze tak na nich patrzeć, ponad ludzkimi głowami - nie musiał wtedy patrzeć na wianki. Blondynka miała nieco sceptyczną minę, tak jak się spodziewał, ale Jimowi na pewno uda się ją przekonać - komu, jak nie jemu? Nie słyszał dobrze ich słów, ale wierzył w niego. Zobaczy jak idą tańczyć i potem da mu zasłużoną żabę. Nie przypatrywał się ani minie Kerstin ani towarzyszącemu jej mężczyźnie, skupiony na celu zakładu i celu przyjaciela.
Tyle, że nagle Jim zaczął... krzyczeć? Docierały do niego tylko pojedyncze słowa, ale znał swojego przyjaciela na tyle, by rozpoznać jak ten traci nad sobą panowanie.
Zamrugał, otrzeźwiony z alkoholowych oparów myślą, że to wcale nie brzmiało jak strategia zapraszania kogoś do tańca.
-Ej, Marcel...? - spróbował odszukać go wzrokiem, z przodu, ale go nie widział.
Obejrzał się przez ramię. Rozmawiał z jakąś blondynką, naprawdę? Była nawet ładna, ale żadna blondynka nie mogła równać się
-Ej, Marcel! - krzyknął, ale nie był pewien, czy go usłyszą. Machnął ręką i puścił się biegiem w stronę Jima i Just.
-O hej, stary, wszędzie cię szukałem! - położył rękę na ramieniu Jima, zasapany, udając zaskoczonego, tak jakby wcale nie podpuścił go (trochę) do rozmawiania z Tonks. -Dzień dobry! - zwrócił się do Justine, z szerokim uśmiechem. Wciąż go trochę onieśmielała, wciąż czasem myślał o niej jak o Gwardzistce, ale od roku spotykali się na spotkaniach Zakonu - nie była mu obca, nie była pomnikiem z plakatów, znała go. -O przepraszam, nie przeszkadzam? - udał głupiego, licząc, że to wystarczy do rozładowania atmosfery. Kiedyś optymistycznie założyłby, że może odpowiedzią będzie "tak, przeszkadzasz nam w tańcu", ale coś w mowie ciała Jima mówiło mu, że może był nazbyt wielkim optymistą.
little spy
Powinien odwzajemnić szczery uśmiech, z którym Billy opowiadał o ślubie, ale w pierwszej chwili nie zdołał, spoglądając na niego z (pozytywnym) osłupieniem. Wzięli ślub spontanicznie? Oni? Przyjaciele, których historii miłosnej najpierw zazdrościł, a potem podziwiał (z wrażenia zapominając o latach przyjaźni i o ciąży Hann - zerwał z nią kontakt na tak długo, że nigdy nie policzył miesięcy)? Zawsze wydawało mu się, że Billy - ten, który zadbał o kawę na spotkaniu Zakonu - miał wszystko zorganizowane i że Hann była kobietą, która marzyła o zaplanowanym ślubie, że prywatną ceremonię wzięli z powodu wojny. Opowieść Billy'ego rzucała całkowicie nowe światło na to wszystko: nie było wojny ani pośpiechu ani ubóstwa, była spontaniczność i piękno i szczęście, szczęście jego i szczęście Hann. Zamrugał i uśmiechnął się szeroko, niespodziewanie pokrzepiony - jakby Moore kilkoma słowami zdjął z jego ramion cały ciężar myślenia o tym, że nie jest w stanie zorganizować Adzie innego ślubu niż niewielka i prywatna chabrowa ceremonia.
-Ja... dziękuję. - wyrwało mu się bez kontekstu. Nie powie przecież, że za pocieszenie. -Za opowieść, to wszystko... naprawdę piękne. - poprawił się, wspinając się na wyżyny mówienia o pięknie. -Ja też się cieszę - że wy się odnaleźliście. - odwzajemnił się, jeszcze szerszym uśmiechem. Pamiętał z jaką nostalgią mówiła o nim kiedyś Hannah i pamiętał pierwszy odruch zazdrości gdy zobaczył ich razem, z daleka, przed niedoszłym weselem Alexa (i nie mając nawet pewności, że są razem), ale tamte wspomnienia zbladły tak mocno, że niemalże się rozmyły - zastąpione ulgą po odnowieniu przyjaźni z Hannah, śmiechem do łez z Billy'm w pubie, bladym strachem na wieść o Billym w leśnej lecznicy, i oszałamiającym szczęściem które czuł po odzyskaniu Addy.
Roześmiał się, gdy zaczęli planować kreatywne sposoby na podstawianie nóg rywalom i trochę rozpromienił, słysząc, że jest dobrym przyjacielem - ale jego uwagę szybko pochłonął niejaki Filch.
-Chyba od niedawna, wcześniej o nim nie wspominała, a ja go nie widziałem. - przyznał - ale wiedział, że Kerstin nie zmyśliłaby przecież tego. Nie po tym, gdy obiecali sobie szczerość, a w Dolinie widziano Śmierciożercę. Nie zastanawiał się nad tym dłużej - niespodzianka z koszykiem skutecznie odciągnęła jego wzrok od Kerrie, Just i Argusa - wierząc, że siostra jest w bezpiecznym towarzystwie, nie spoglądał już dłużej w stronę przeciwległego brzegu. Utkwił oszołomiony wzrok w kocie, a potem w Billym.
-Ty... wiesz, tak? - nie zdradzał sekretów Addy, ale mogli stykać się w Podziemiu i opowiedział jej o Billym, mogła zdradzić je sama. Jego reakcja podpowiedziała mu, że chyba tak było. Choć udawał, że to dowcip, to nie wierzył, że naprawdę postanowiła przywitać się w postaci kota, ale na szczęście nie musiał wierzyć, bo za jego plecami stała sama narzeczona.
Słowa Addy zatonęły w pocałunku, ale to nie znaczyło, że ich nie usłyszał. -Dostanę kota za każdy dzień tęsknoty? - zapytał cicho gdy się w końcu od niej oderwał i uniósł brwi. -Chyba mnie nie lubi, koty mnie nie lubią. - pożalił się. Czasami łudził się, że tylko Tom, kot Kerrie, tak na niego reagował ale ostatnio ugryzł go nawet jakiś kot Alfiego. Teraz, gdy stał przed Addą, wydawało mu się, że kątem oka widział kogoś podobnego do Alfiego. Gdyby zobaczył go chwilę wcześniej, przyjrzałby się uważniej, próbując rozpoznać przyjaciela i zgadnąć czy towarzysząca mu brunetka to Nena o której opowiadał - ale teraz pochłonął go pośpiech poznania wszystkich ze sobą.
-Możesz gratulować, jeszcze tylko godzin! - roześmiał się, przekonująco udając przed samym sobą, że wcale nie czuje stresu (Billy miał rację, to musiała być pogoda) - gdy miał Addę przy sobie, nie bał się jakoś, że się rozmyśli albo ucieknie. -Ładny wianek. - skomentował, zawieszając na niej długie, długie spojrzenie. Czerwień maków ślicznie odcinała się na tle jej jasnych włosów. -Choć nie wiem, jeszcze ładniej wyglądałby z paroma... chabrami. - skwitował z pozoru nonszalancko, bo to po prostu dobra gra słów, a nie tak, że nie mógł się doczekać.
Podobnie jak Billy, nie wyobrażał sobie, by mogli się nie spotkać! Podszedł do Hannah i Amelii z promiennym jak na siebie (kiedy ostatnio uśmiechał się tak często?) uśmiechem, trzymając Addę za rękę.
-Adda - moja narzeczona. - pochwalił się. Żona zabrzmi jeszcze piękniej, ale słowo narzeczona też lubił i chętnie podkreślał je póki mógł w trakcie dwutygodniowego narzeczeństwa.
-Cześć, Amelia! - był zupełnie niepewny jak powinien zachować się przy Amelce, której imienia z wrażenia nie zdrobnił, nieświadom jak dorośle może zabrzmieć w jego ustach. Ostatnio przekazał jej trochę czekolady przez Billy'ego (mając nadzieję, że trochę zje też sam Billy), ale rzadko miał z dziećmi bezpośredni kontakt. Był najstarszym bratem, to wszystko przychodziło mu kiedyś naturalnie, ale wspomnienia zabaw z Kerrie wydawały się odleglejsze niż surowe musztrowanie Hipogryfów. Postanowił zrobić to samo co Adda, czyli przykucnąć.
-Tak, tylko narzeczeni mogą wyławiać wianki narzeczonych. - odpowiedział Amelce poważnym tonem, choć z uśmiechem. W głębi ducha chciałby, żeby ta zasada była prawdziwa. Wyprostował się, żeby móc z dumą (trudno być dumnym na kucąco) odpowiedzieć Hannah:
-Już dzisiaj w nocy! - z szerokim uśmiechem spoglądał na obie kobiety, wyraźnie zadowolony z tego że się poznały i z nie-tak-cichego błogosławieństwa Hann. To, że po całej sytuacji z przemianą w wilkołaka wciąż uznawała go za dobrego człowieka, że jakimś cudem dopilnowała by wiedzący o wszystkim Billy dobrze o nim myślał (nie był pewien, ale przeczuwał, że to dlatego Moore nigdy go nie skonfrontował - kobiety znają jakieś takie swoje sztuczki), że życzyła im dobrze - wiele dla niego znaczyło. Więcej niż przyznałby na głos. Poza tym, w jego głowie dziewczyny łączyło naprawdę sporo - czyli on i Billy i dobre serce i w ogóle - i obydwie łatwo nawiązywały przyjaźnie, a zarazem przyjaźni potrzebowały. Wyobrażał sobie (właściwie nie musiał sobie wyobrażać, bo widział gdy piła sama w barze) jak samotna musiała czuć się czasem Adda i wiedział, że sposób w jaki zamykała się w sobie cierpiąca Just sprawiał Hannah przykrość. -Mówisz, że powinienem wnieść Addę do wody? - roześmiał się, przyciągając narzeczoną do siebie. -Mogę dosłownie nie wypuszczać cię z ramion - albo będę tuż za tobą. - zażartował, choć gdyby widział jak patrzył na nią jeden z jasnowłosych chłopców to wcale by nie żartował. Podążył za wzrokiem Hannah w stronę chłopców na brzegu. -Znasz ich, Amelia? - zagaił z uśmiechem, niepewny czy dziewczynki w tym wieku mają już cichych adoratorów.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie tego spodziewał się po Festiwalu Lata, ale rzeczywistość niezwykle rzadko podsuwała pod nos scenariusze zgodne z wyobrażeniami - choć tu, tkwiąc w ekstrawaganckiej grupie, jak magnes przyciągającej coraz większą ilość ludzi i uwagi, nie powinien znaleźć się wcale. Irytacja rosła z każdą minutą, w której kazał Penelope na siebie czekać - przez moment rozważał zawołanie dziecka, ale kolejne minuty i obrastające niezgodą nastroje tylko utwierdzały Argusa w przekonaniu, że nie powinna się tu zbliżać. Brwi znów uniosły się, gdy Kerstin wybuchła niespodziewanie, aż go na moment zamurowało - nie próbował się nawet zastanawiać, o czym dokładnie mówili, kim był cygan, kim była jego żona, z czego żartowali - zamiast tego skupił się na odciągnięciu pielęgniarki od zamieszania, uparcie próbując ignorować poziom irytacji, powoli zbliżający się do magicznej granicy, za którą czekała tylko czysta wściekłość. Próba odwrócenia tematu miała szansę zadziałać, Kerstin zdołała nawet odpowiedzieć, ale nie, kurwa, nie - oczywiście musieli ciągnąć to dalej. Ledwo otworzył usta, chcąc odpowiedzieć na fochy, czarujących cyganów i niedojrzałych mężczyzn, gdy usłyszał za sobą głos Jamesa, w krótkiej sylabie ożywiającego szopkę - odwrócił się natychmiast, a na widok spontanicznego ruchu w machinalnej ostrożności wystąpił przed Kerstin, dłoń zaciskając na jej przedramieniu żeby przypadkiem nie wpadła na idiotyczny pomysł wyrywania się zza jego pleców do podminowanego typa. W międzyczasie rzucił Justine pytające spojrzenie, kipiące poirytowaniem, jakby miała wyjaśnić mu, co tu się działo, skąd to morze gówna. Razem ze zbierającym się tłumkiem gapiów (widział, jak ludzie zatrzymywali się w pół kroku i zaczynali do siebie szeptać), wzrok wyłapał materializującego się obok Steffena, zaś w krótkiej chwili, gdzieś pomiędzy kwestiami, obejrzał się na Penny - i to wystarczyło, by złość zawrzała gwałtownie. Nie obchodziło go nic więcej, tylko jej niepewna mina, zwiastująca przerażenie i łzy zbierające się w oczach - wiedział, że powinien do niej iść, teraz, już i natychmiast.
- Kurwa - warknął pod nosem, pozwalając wściekłości zagrać na krótkim słowie, rzuconym co prawda niezbyt głośno, ale nie miało to większego znaczenia, bo spojrzeniem też już ciskał gromy, mięśnie już spięły się w złości, a Kerstin mogła poczuć na swojej skórze ostrzegawczy gest, zaciśnięte jeszcze mocniej palce - bo na nią też był już wściekły. - Przestańcie drzeć mordy, straszycie dzieci - rzucił nieco głośniej - mając nadzieję, że do Penelope te słowa nie zdołają dotrzeć.
| jeśli kłótnia jest kontynuowana, to możecie uznać, że Argus od razu idzie do Penny
bruise by bruise
- Tak, tego z pewnością nie brakuje wam w stolicy - rzuciłam z przekąsem. Londyn obmył się krwią niewinnych istnień, ludzi, którzy narazili się nowej władzy rzekomym brudem swojej krwi, ludzi, którzy nie zdążyli wynieść się z podgniłego miasta, płacąc za poczucie bezpieczeństwa własnym życiem. Pod korozją obecnego ustroju podręczniki historyczne określą to jako złoty etap w budowaniu nowej konserwatywnej przyszłości czarodziejów, zwycięzcy mieli przecież prawo decydować o tym, jak ich występki zostaną przedstawione w oczach następnych pokoleń. Ja jednak miałam nadzieję, że pewnego dnia ten złoty etap runie niczym domek z kart i okrucieństwa przeżartych brutalnością magów zostaną obnażone w pełnej krasie. Że zostaną nakreśleni tak, jak na to zasłużyli - jak mordercy, którzy bezprawnie wylali na ulice posokę tylu rodzin. Tylu dzieci. - Zupy z trupa też lubicie tam jeść - dodałam, pamiętając wieści dobiegające z akcji charytatywnej, mającej zamydlić ludziom oczy i kupić ich posłuszeństwo. Może i za miskę ciepłej potrawy dało się zaprzedać duszę w dobie głodu, ale nie zrobili tego wszyscy; szepty docierające z Londynu napawały mnie ciepłem satysfakcji. Nie wszystko przebiegło tak, jak umyśliły to sobie te napuszone kwoki w jedwabiach.
Tego dnia okrucieństwo nie imało się jednak myśli zbyt długo. Nie takie, przynajmniej, bo błazenadę odstawioną przez Victora trudno było nazwać inaczej, jak właśnie okrucieństwem w lokalnych wymiarach - ciskałam gromy z oczu, lecz on nic sobie z tego nie robił, grożąc mi palcem jak małej dziewczynce tupiącej nogą, która domagała się dopuszczenia do tajemnicy chłopięcych zabaw z patykami i punktami obserwacyjnymi na gałęziach drzew. Spuściłam z tonu dopiero na widok wesoło drepczącego Orpheusa; pochwyciłam syna w objęcia i zakołysałam nim w przyjemnie chłodnej wodzie, składając na jego czole krótkiego całusa, co sprawiło, że zaśmiał się najpierw, a potem teatralnie zmarszczył nos. Ciepłe promienie słońca podkreśliły w jego twarzy Vale'owskie cechy i przyglądałam się temu przez chwilę, dusząc w sobie ukłucie niekoniecznie upragnionej melancholii. Powinien mieć więcej z Jaspera.
Trzylatek zaniósł się gromkim śmiechem na widok poślizgującego się Victora, a jego chichot przedzierał się przez parne powietrze, wesoły, niewinny i beztroski, pełen nieskażonej radości.
- Nie znikaj - poprosił wujka, po czym wdrapał się na jego potężną sylwetkę jak na jedną z tamtych wież obserwacyjnych i zaprosił Victora do wspólnej zabawy po meandrach dziecięcej wyobraźni, tak kreatywnej nawet gdy chodziło o morskie glony. Przez moment sądziłam, że brat zechce zaszczycić siostrzeńca przekleństwem, ale ten jedynie się rozkaszlał, łagodząc wzbierającą już w moim spojrzeniu naganę. Uśmiechnęłam się za to krzywo, z mimowolną wdzięcznością, bo nie sądziłam, mimo wszystko, że zniży się do poziomu błądzenia po nieszkodliwych fantazjach, sycąc tym samym przygodowe zapotrzebowania małego, świeżo upieczonego czarodzieja.
Raz od wielkiego dzwona przyjmowałam zaoferowaną pomoc i okazało się, że kalendarz wskazał akurat ten dzień - skorzystałam zatem z dłoni Victora i podniosłam się z klęczek na piaszczystym dnie, okręcając się lekko, żeby móc spojrzeć na zielone wiązki przylepione do skóry ramienia. Ujęłam je ostrożnie w dwa palce i uniosłam do oczu.
- Wydaje mi się, że je kojarzę - mruknęłam, mrużąc powieki. Algi wyglądały znajomo, kiedyś musiałam je już widzieć, czyżby na rycinie? - Te węże - dodałam, na wypadek gdyby Orpheus chciał podnieść alarm. - Musiałabym upewnić się w atlasie, ale jeśli się nie mylę, mogą mieć całkiem... intrygujące właściwości - teraz przeniosłam spojrzenie na Victora. - Wracajmy do namiotu. Wysuszymy się i przy okazji włożę je do jakiegoś słoika - zdecydowałam. - A ty, młody panie - palec wskazujący wolnej dłoni nakierowałam na syna, - zjesz porządny obiad po takich ekscesach.
- Escezach. Słyszałeś? - Orpheus spojrzał na wuja i wyszczerzył się chytrze jak lis, udając najwyraźniej, że groźba zjedzenia mięsa i ziemniaków dotyczyła właśnie Victora, a nie jego, niejadka jakich mało, chyba że owoców i słodkości.
this man is dead.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset