Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
Tego odpuścić sobie nie zamierzałam. Chociaż no, labirynt ogólnie nie był taki zły - to jednak niepokój tej starszej pani w pamięci mi pozostał. Ale to nie był labirynt a wyścig. WYŚCIG! Wyścig na koniach. A ja konie lubiłam - a nawet kochałam. Co prawda Montygon i Bibi zostali w domu, bo ciocia uznała, że tak będzie lepiej ale usłyszałam, że można tutaj pożyczyć jednego na czas wyścigu. Początkowo zamierzając po prostu wziąć i na plażę pojechać zwyczajnie. Ale potem je zobaczyłam. Aetonany. No i to by było na tyle. Nieczęsto miałam okazję je oglądać. W sensie, no bo gdzie, jak one raczej do tanich nie należały. Widziałam jednego wtedy w Brenyn. Tego co biegł prosto na mnie, a potem wziął się i zatrzymał. Do tej pory nie wiedziałam czemu. Tak jakby nie biegł na mnie a do mnie. A potem przecież cała ta sytuacja z Charliem była, co go wzięło coś wyrzuciło, a może jednak on sam się wziął i przewrócił - trudno stwierdzić jednoznacznie było. A potem... nieważne, nie myśl o tym teraz Neala. To Dorset, tutaj tak nie będzie. Nie? Tak. Tak.
- Lids!! - krzyknęłam unosząc rękę, żeby jej pomachać jak mi mignęła gdzieś w tłumie. - Liddy!! - krzyknęłam ruszając w jej stronę. Nie spotkałyśmy się dzisiaj wcześniej, ja u wujostwa byłam, rzeczy już znosiłam, bo festiwal do końca się brał i chylił a ona chyba też do rodziny poszła. - Lecisz? - zapytałam jej. - Ja się jeszcze waham, niewiele miałam okazji. Na początku myślałam, żeby wziąć i po plaży pojechać ale... czy one piękne nie są? - zapytałam jej mimowolnie uderzając kilka razy dłońmi o siebie w podekscytowaniu. - Idę. - postanowiłam. - Idziesz? - zapytałam jej, sama ruszając w stronę aetonanów, zamierzając wyciągnąć ręce po jakiegoś. Jakoś to będzie, raczej nie spadnę chyba nie?
- To Gaja. - powiedział mi jeden z mężczyzn, wyciągnęłam do niej rękę, pozwalając zapoznać się z zapachem, by zaraz przesunąć po jej szyi.
- Piękna. - oceniłam spokojnie. - Witaj, moja droga, polecimy dziś razem, dobra? Jestem Neala. - przedstawiłam się zapoznając się z aetonanem, w końcu powinniśmy się sobie chociaż przedstawić - czyż nie?
| k6 na Aetonana
- Lids!! - krzyknęłam unosząc rękę, żeby jej pomachać jak mi mignęła gdzieś w tłumie. - Liddy!! - krzyknęłam ruszając w jej stronę. Nie spotkałyśmy się dzisiaj wcześniej, ja u wujostwa byłam, rzeczy już znosiłam, bo festiwal do końca się brał i chylił a ona chyba też do rodziny poszła. - Lecisz? - zapytałam jej. - Ja się jeszcze waham, niewiele miałam okazji. Na początku myślałam, żeby wziąć i po plaży pojechać ale... czy one piękne nie są? - zapytałam jej mimowolnie uderzając kilka razy dłońmi o siebie w podekscytowaniu. - Idę. - postanowiłam. - Idziesz? - zapytałam jej, sama ruszając w stronę aetonanów, zamierzając wyciągnąć ręce po jakiegoś. Jakoś to będzie, raczej nie spadnę chyba nie?
- To Gaja. - powiedział mi jeden z mężczyzn, wyciągnęłam do niej rękę, pozwalając zapoznać się z zapachem, by zaraz przesunąć po jej szyi.
- Piękna. - oceniłam spokojnie. - Witaj, moja droga, polecimy dziś razem, dobra? Jestem Neala. - przedstawiłam się zapoznając się z aetonanem, w końcu powinniśmy się sobie chociaż przedstawić - czyż nie?
| k6 na Aetonana
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 13.11.23 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Skłamałby mówiąc, że w jakiś sposób nie wyczekiwała tego dnia. Ostatniego dnia Festiwalu - ostatniego dnia zawieszenia broni. Może było to egoistyczne. Nie, nie może - bardzo. To zwyczajnie było egoistyczne. Bo wiedziała, że ludzie potrzebują oddechu. Chwili spokoju. Powiewu normalności. Ale nie potrafiła nic na to poradzić, że ona potrzebowała działania, potrzebowała ciągłego ruchu, bo nie mogła się zastać - nie mogła zostać. Bo wiedziała, wiedziała zbyt dobrze i zbyt dokładnie, że jeśli zatraci się w tym zawieszeniu, jeśli w nim zostanie zapadnie się. Pozwoli wrócić myślom do tego co było - co straciła, co zostawiła. Do dziecka, które umarło, bo zaczęło swoje życie w niej i przez nią. Do mężczyzny, którego skrzywdziła. Do tego, który skrzywdził ją. Do każdej straty, którą doświadczyła. Każdego bólu. Nie podnosiła się z tego wszystkiego raz po raz żeby usiąść w rogu i trwać. Nie umiała już być. Umiała już tylko działać. Wznosić mur wokół siebie. Stała się zgorzkniała - zakładała maski, żeby to ukryć. W końcu sama zaczynała wierzyć, że niektóre z nich, czasami, chwilami, nawet dotyka prawda.
A do tego nad głowami jaśniała cholerna kometa. Nie niosła ze sobą nic dobrego. Czuła to pod skórą. Dziwne przeczucie, że coś za chwilę koncertowo się spieprzy nie opuszczało jej od czasu incydentu z kulą na brzegu. Dlatego zjawiła się też tutaj i dzisiaj. W miejscu w którym będzie najwięcej ludzi. Na wszelki wypadek. Żeby jej nie zabrakło tak jak wtedy, kiedy mogła się przydać w Oazie. Wiedziała - przecież wiedziała, że robiła wtedy też coś istotnego, a jednak do dziś nie mogła sobie tego wybaczyć. Miała wrażenie, że jej ścieżka składa się kolejnych błędów. Jakby jeszcze za mało ich w życiu popełniła.
Była w spodniach. Połowiczna nowość - część Festiwalowych dni spędziła (o dziwio) ze spódnicą na biodrach. Teraz jednak przygotowywała się na to, co mogło - ale wcale nie musiało się stać. Wolała mieć na sobie coś wygodnego, co nie pozwoli jej świecić majtkami przed wszystkimi. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej stronę, kiedy wciskała dłonie w długie, jasne spodnie w które niezmiennie miała wciśniętą białą koszulę. Wszystko spięte ciemnym paskiem w którym musiała zrobić dodatkową dziurkę. Szła przed siebie, rozglądając się wokół - czy w ramach niezleconego patrolu czy poszukiwania kogoś znajomego nie wiedziała. I w końcu go dostrzegła - znaczy nie tyle co go, co jego plecy. Uśmiechnęła się chytrze półgębkiem, podchodząc w kilku krokach po których klepnęła go w plecy otwartą ręką.
- Moore! - przywitała się, skupiając się tylko na nim. - Wskakujesz na tego stwora? - zapytała brodą wskazując jednego z aetonanów
A do tego nad głowami jaśniała cholerna kometa. Nie niosła ze sobą nic dobrego. Czuła to pod skórą. Dziwne przeczucie, że coś za chwilę koncertowo się spieprzy nie opuszczało jej od czasu incydentu z kulą na brzegu. Dlatego zjawiła się też tutaj i dzisiaj. W miejscu w którym będzie najwięcej ludzi. Na wszelki wypadek. Żeby jej nie zabrakło tak jak wtedy, kiedy mogła się przydać w Oazie. Wiedziała - przecież wiedziała, że robiła wtedy też coś istotnego, a jednak do dziś nie mogła sobie tego wybaczyć. Miała wrażenie, że jej ścieżka składa się kolejnych błędów. Jakby jeszcze za mało ich w życiu popełniła.
Była w spodniach. Połowiczna nowość - część Festiwalowych dni spędziła (o dziwio) ze spódnicą na biodrach. Teraz jednak przygotowywała się na to, co mogło - ale wcale nie musiało się stać. Wolała mieć na sobie coś wygodnego, co nie pozwoli jej świecić majtkami przed wszystkimi. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej stronę, kiedy wciskała dłonie w długie, jasne spodnie w które niezmiennie miała wciśniętą białą koszulę. Wszystko spięte ciemnym paskiem w którym musiała zrobić dodatkową dziurkę. Szła przed siebie, rozglądając się wokół - czy w ramach niezleconego patrolu czy poszukiwania kogoś znajomego nie wiedziała. I w końcu go dostrzegła - znaczy nie tyle co go, co jego plecy. Uśmiechnęła się chytrze półgębkiem, podchodząc w kilku krokach po których klepnęła go w plecy otwartą ręką.
- Moore! - przywitała się, skupiając się tylko na nim. - Wskakujesz na tego stwora? - zapytała brodą wskazując jednego z aetonanów
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie potrafił odepchnąć od siebie niepokoju. Ostatnie dni, wypełnione muzyką, słodkawym posmakiem pitnego miodu i beztroskim śmiechem biegającej wokół ognisk córki, pozwoliły mu po raz pierwszy od długiego czasu odetchnąć spokojnie – głęboko, bez niewidzialnego ciężaru zgniatającego klatkę piersiową. Nie zapomnieć – nie całkowicie, nie na dłużej; blizny znaczące jego twarz i umysł były zbyt świeże i głębokie, by mogła uzdrowić je woń kadzideł i długie wieczory spędzane w towarzystwie Hannah – ale te dwa tygodnie wystarczyły, by w sercu zatliła się nadzieja na to, jak mogłoby wyglądać ich życie. Nie teraz, nie dziś; ale kiedyś, gdy czas pozbawi wspomnienia kanciastej ostrości, a normalność stanie się codziennością, a nie wyjątkiem od reguły. Ta wizja go teraz prześladowała – nęciła słodkością, jak ciasto, którego raz skosztował – a które niedługo miało znaleźć się znów poza jego zasięgiem. Nie chciał tego, świadomość, że ostatni dzień festiwalu dobiegał końca, rozniecała głupi bunt ogniskujący we wnętrznościach, przemieszany z bezsilnością; rozsądek podpowiadał, że powinien zabrać już wszystkich z powrotem do Irlandii, położyć się wcześnie spać i przygotować na to, co miał przynieść świt – ale serce namawiało, żeby wykorzystał te cenne minuty do cna, żeby jeszcze na moment pozwolił sobie na zignorowanie nieprzychylnego im wszechświata.
Wyścig na aetonanach wydawał się idealną ku temu okazją.
A ten wieczór – ostatnią szansą na próbę zakopania topora wojennego z bratem. – Zastanawiasz się, który cię uniesie? – rzucił, podchodząc do Theo; bez trudu wypatrując jego sylwetkę pośród gromadzących się na plaży czarodziejów. Szturchnął go lekko w ramię, wiedział, że tu będzie – obaj byli sportowcami, i obu równie trudno było oprzeć się pokusie wzięcia udziału w zdrowej rywalizacji. Billy rozumiał to doskonale, tę czystą, uzależniającą radość – choć nawet gdyby spróbował, nie potrafiłby opisać jej słowami. – Nie wiem, co jest do wygrania, ale wp-p-padła mi w ręce butelka miodu pitnego z Miodowego Królestwa i jestem gotów postawić ją na szali – zaproponował, jednocześnie starając się wybadać, w jakim Theo był nastroju – całkowicie ignorując fakt, że ostatni raz na końskim grzbiecie siedział co najmniej pięć lat temu, a skrzydlatego wierzchowca miał okazję co najwyżej poklepać po szyi. Latanie na nim nie mogło być przecież dużo trudniejsze od latania na miotle.
Skupiony na rozmowie z bratem, nie usłyszał pojawiającej się za jego plecami Justine; jej głos rozpoznał co prawda od razu, ale niespodziewane klepnięcie w plecy sprawiło, że potrzebował pełnej sekundy na połączenie ze sobą faktów – i okiełznanie umysłu, instynktownie klasyfikującego przyjacielskie uderzenie w kategoriach ataku z zaskoczenia. Niechciana nerwowość, kolejna pamiątka po spotkaniu z przeklętym Rosierem, w ułamkach sekund wprawiła jego serce w paniczny galop – i nim zdążyłby się zorientować, obracał się gwałtownie na pięcie, a dłoń chaotycznie przesunęła się po biodrze, szukając przytroczonej tam różdżki. Jego wyraz twarzy musiał zdradzić lęk, dopóki się nie zreflektował – a stłuczone fragmenty rzeczywistości nie zlepiły się z powrotem w całość. Wypuścił z płuc powietrze. – Tonks – rzucił na wydechu, jeszcze jakby z zaskoczeniem. Kolejny oddech pozwolił na pozbycie się części napięcia, uśmiechnął się – trochę sztywno, ale szczerze, słabo ukrywając wspinające się wzdłuż kręgosłupa zakłopotanie. – No coś ty – nie odleciałbym na nim d-d-daleko – odpowiedział, chowając się za żartem, na chwilę przenosząc spojrzenie na brata. – Ale właśnie próbowałem namówić Theo na mały zakład. Znacie się? – zagadnął, niepewny, czy powinien ich sobie przedstawić.
Kiedy zbliżyli się do zagrody z aetonanami, od razu rozpoznał stojącą nieco na uboczu Kerstin. – Cześć, Kerrie – przywitał się, uśmiechając się do niej ciepło. Rude włosy Gwendolyn też skutecznie ściągnęły jego uwagę. – Cześć, Gwen, bierzesz udział? Mam nadzieję, że tym razem nie p-p-planujesz kąpieli – zaczepił ją, kątem oka dostrzegając, jak hodowca skrzydlatych wierzchowców rusza już w ich stronę, prowadząc za wodze gniadego aetonana; jeszcze nie wiedział, że miał na imię Chochlik, i że miał być jego towarzyszem w nadchodzącym wyścigu.
| jeździectwo na I, lot na aetonanach na 0, ale na miotle latam za III i udaję, że to to samo...
no i na aetonana rzucam
Wyścig na aetonanach wydawał się idealną ku temu okazją.
A ten wieczór – ostatnią szansą na próbę zakopania topora wojennego z bratem. – Zastanawiasz się, który cię uniesie? – rzucił, podchodząc do Theo; bez trudu wypatrując jego sylwetkę pośród gromadzących się na plaży czarodziejów. Szturchnął go lekko w ramię, wiedział, że tu będzie – obaj byli sportowcami, i obu równie trudno było oprzeć się pokusie wzięcia udziału w zdrowej rywalizacji. Billy rozumiał to doskonale, tę czystą, uzależniającą radość – choć nawet gdyby spróbował, nie potrafiłby opisać jej słowami. – Nie wiem, co jest do wygrania, ale wp-p-padła mi w ręce butelka miodu pitnego z Miodowego Królestwa i jestem gotów postawić ją na szali – zaproponował, jednocześnie starając się wybadać, w jakim Theo był nastroju – całkowicie ignorując fakt, że ostatni raz na końskim grzbiecie siedział co najmniej pięć lat temu, a skrzydlatego wierzchowca miał okazję co najwyżej poklepać po szyi. Latanie na nim nie mogło być przecież dużo trudniejsze od latania na miotle.
Skupiony na rozmowie z bratem, nie usłyszał pojawiającej się za jego plecami Justine; jej głos rozpoznał co prawda od razu, ale niespodziewane klepnięcie w plecy sprawiło, że potrzebował pełnej sekundy na połączenie ze sobą faktów – i okiełznanie umysłu, instynktownie klasyfikującego przyjacielskie uderzenie w kategoriach ataku z zaskoczenia. Niechciana nerwowość, kolejna pamiątka po spotkaniu z przeklętym Rosierem, w ułamkach sekund wprawiła jego serce w paniczny galop – i nim zdążyłby się zorientować, obracał się gwałtownie na pięcie, a dłoń chaotycznie przesunęła się po biodrze, szukając przytroczonej tam różdżki. Jego wyraz twarzy musiał zdradzić lęk, dopóki się nie zreflektował – a stłuczone fragmenty rzeczywistości nie zlepiły się z powrotem w całość. Wypuścił z płuc powietrze. – Tonks – rzucił na wydechu, jeszcze jakby z zaskoczeniem. Kolejny oddech pozwolił na pozbycie się części napięcia, uśmiechnął się – trochę sztywno, ale szczerze, słabo ukrywając wspinające się wzdłuż kręgosłupa zakłopotanie. – No coś ty – nie odleciałbym na nim d-d-daleko – odpowiedział, chowając się za żartem, na chwilę przenosząc spojrzenie na brata. – Ale właśnie próbowałem namówić Theo na mały zakład. Znacie się? – zagadnął, niepewny, czy powinien ich sobie przedstawić.
Kiedy zbliżyli się do zagrody z aetonanami, od razu rozpoznał stojącą nieco na uboczu Kerstin. – Cześć, Kerrie – przywitał się, uśmiechając się do niej ciepło. Rude włosy Gwendolyn też skutecznie ściągnęły jego uwagę. – Cześć, Gwen, bierzesz udział? Mam nadzieję, że tym razem nie p-p-planujesz kąpieli – zaczepił ją, kątem oka dostrzegając, jak hodowca skrzydlatych wierzchowców rusza już w ich stronę, prowadząc za wodze gniadego aetonana; jeszcze nie wiedział, że miał na imię Chochlik, i że miał być jego towarzyszem w nadchodzącym wyścigu.
| jeździectwo na I, lot na aetonanach na 0, ale na miotle latam za III i udaję, że to to samo...
no i na aetonana rzucam
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Tym razem naprawdę się postara.
Obiecuje sobie to za każdym razem, i może dlatego nawet jemu samemu wydaje się coraz mniej wiarygodnym. Mamrocze to jak zaklęcie przed wejściem do domu Billa i Hannah przed obiadem rodzinnym; nie był najlepszy w urokach, nie był też najgorszy, ale okazuje się, że jego wiedza i zdolności są bezsilne wobec jego draństwa, i wieczór po raz kolejny bierze w łeb. Postara się, skupia się na tym tak silnie, że na czoło wstępuje mu pot, kiedy w zapadającym w kuźni mroku stara się napisać list, po raz pierwszy, drugi, dziesiąty, ale każdy z nich uparcie zmienia się w stek oskarżeń albo średnich lotów paszkwil, i finalnie ląduje w piecu.
Ale tym razem- tym razem n a p r a w d ę będzie inaczej.
Pomijając fakt, że musi z nim wygrać, oczywiście.
Poza tym zamierza być miły. Poza tym zamierza być dobrym bratem. Jest wojna, wojna, na Merlina; stracił już zbyt wiele szans, wie, jak smakuje rozstanie, kiedy nie zdąży się pożegnać w dobry sposób, w koszmarach wciąż widzi odwrócone plecy Franceski i to, jak mnie w ustach przekleństwa, zamiast po raz ostatni powiedzieć kocham Cię. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej, a może nie- tę szansę stracił. Kolejnej nie może przepuścić.
Nie wątpi, że Billy się pojawi- zastanawia się tylko, kiedy. Żaden z nich nie przepuściłby okazji do rywalizacji, jeśli nie zdążyłby wcześniej umrzeć, rzecz jasna. Na koniach i aeotanach zna się mniej więcej tak, jak na kobiecych fatałaszkach albo magipsychiatrii- czyli wcale. Z łatwością dodaje jednak dwa do dwóch- latanie to latanie, był w stanie zdobywać puchary, szybując na wątłej miotle, jak trudnym mogło być więc utrzymanie się na szerokim grzbiecie jednego z tych latających bydlaków?
Spodziewa się go- a jednak drga niespokojnie, kiedy klepnięcie w ramię wyrywa go z zamyślenia. Tym razem będę inny; przełyka więc natychmiast Widzę, że udało Ci się uciec spod pantofla?, i zamiast tego uśmiecha się. A raczej próbuje- siłą zmusza usta do grymasu, który w efekcie jest zapewne dość niepewny i mało przyjazny, ale jednak. Próbuje. Próbuje wyłuskać ziarna czystej, obezwładniającej, rozpaczliwej braterskiej miłości z całego wiadra żalu, goryczy i słabo wyleczonego bólu.
-Zastanawiam się, na którym najszybciej Cię wyprzedzę- Odpowiada wyzywająco, i zaraz później przeklina się w myślach. W rekompensacie robi więc coś, czego nie robił od bardzo, bardzo długiego czasu- i wyciąga ramię, żeby objąć ramiona Billy’ego, krótkim, szybkim, mocnym ściśnięciem.
-Stoi- Burczy natychmiast, zgadzając się bez wahania, jakby chcąc przegonić dziwne speszenie własnym poufałym gestem. –Jak już wygram, możemy ją wypić u mnie. W domu, znaczy. Zrobiłem remont. Możesz zobaczyć.
To największa propozycja nieśmiałego sojuszu, na jaki stać go od wielu, wielu lat. Nie cierpi zdradzieckiego poczucia bezbronności, zupełnie tak, jakby to zaproszenie wystawiało go na nagły atak, jakby właśnie zamiast twardego grzbietu pokazał mu miękki brzuch; dlatego natychmiast poprawia się i odchrząkuje, prostując się w ramionach, bliski zepsucia wszystkiego- ale nie zdąża.
Przesuwa szybko wzrokiem po już znajomej twarzy; szczegóły pamięta przez mgłę piwa i whisky, ale to ona, to na pewno ona, i ta świadomość sprawia, że totalnie traci rezon. Powinien podać jej rękę? Kiwnąć głową? Merlinie, powinien ją przytulić? Jak, do cholery, powinno się postępować z kobietami, szczególnie z takim, z którymi…
-TAK- Odpowiada stanowczo za głośno, co wnioskuje po szybko odwracających się w ich stronę głowach. Odchrząkuje ponownie, dopiero wtedy patrząc kobiecie w oczy.- Tak, znam Tonks. Znamy się, hm. Cześć.
Ostatnie, na co ma teraz ochotę, to tłumaczyć Billy’emu, w jaki sposób właściwie się poznali- z opresji ratuje go jednak hodowca, który wciska mu w ręce wodze wielkiego siwka. Siwek parska gniewnie i zarzuca głową, ale daje się poprowadzić, a także okazuje się być kobietą. Whisky-dlaczego kompletnie go to nie dziwi?
-Całe szczęście, że na whisky akurat się znam- Mruczy z miernym rozbawieniem, porozumiewawczym wzrokiem szukając spojrzenia Just.
| rzucam k6 z nadzieją na dobrego, współpracującego aeotana, na którym prześcignę brata
Obiecuje sobie to za każdym razem, i może dlatego nawet jemu samemu wydaje się coraz mniej wiarygodnym. Mamrocze to jak zaklęcie przed wejściem do domu Billa i Hannah przed obiadem rodzinnym; nie był najlepszy w urokach, nie był też najgorszy, ale okazuje się, że jego wiedza i zdolności są bezsilne wobec jego draństwa, i wieczór po raz kolejny bierze w łeb. Postara się, skupia się na tym tak silnie, że na czoło wstępuje mu pot, kiedy w zapadającym w kuźni mroku stara się napisać list, po raz pierwszy, drugi, dziesiąty, ale każdy z nich uparcie zmienia się w stek oskarżeń albo średnich lotów paszkwil, i finalnie ląduje w piecu.
Ale tym razem- tym razem n a p r a w d ę będzie inaczej.
Pomijając fakt, że musi z nim wygrać, oczywiście.
Poza tym zamierza być miły. Poza tym zamierza być dobrym bratem. Jest wojna, wojna, na Merlina; stracił już zbyt wiele szans, wie, jak smakuje rozstanie, kiedy nie zdąży się pożegnać w dobry sposób, w koszmarach wciąż widzi odwrócone plecy Franceski i to, jak mnie w ustach przekleństwa, zamiast po raz ostatni powiedzieć kocham Cię. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej, a może nie- tę szansę stracił. Kolejnej nie może przepuścić.
Nie wątpi, że Billy się pojawi- zastanawia się tylko, kiedy. Żaden z nich nie przepuściłby okazji do rywalizacji, jeśli nie zdążyłby wcześniej umrzeć, rzecz jasna. Na koniach i aeotanach zna się mniej więcej tak, jak na kobiecych fatałaszkach albo magipsychiatrii- czyli wcale. Z łatwością dodaje jednak dwa do dwóch- latanie to latanie, był w stanie zdobywać puchary, szybując na wątłej miotle, jak trudnym mogło być więc utrzymanie się na szerokim grzbiecie jednego z tych latających bydlaków?
Spodziewa się go- a jednak drga niespokojnie, kiedy klepnięcie w ramię wyrywa go z zamyślenia. Tym razem będę inny; przełyka więc natychmiast Widzę, że udało Ci się uciec spod pantofla?, i zamiast tego uśmiecha się. A raczej próbuje- siłą zmusza usta do grymasu, który w efekcie jest zapewne dość niepewny i mało przyjazny, ale jednak. Próbuje. Próbuje wyłuskać ziarna czystej, obezwładniającej, rozpaczliwej braterskiej miłości z całego wiadra żalu, goryczy i słabo wyleczonego bólu.
-Zastanawiam się, na którym najszybciej Cię wyprzedzę- Odpowiada wyzywająco, i zaraz później przeklina się w myślach. W rekompensacie robi więc coś, czego nie robił od bardzo, bardzo długiego czasu- i wyciąga ramię, żeby objąć ramiona Billy’ego, krótkim, szybkim, mocnym ściśnięciem.
-Stoi- Burczy natychmiast, zgadzając się bez wahania, jakby chcąc przegonić dziwne speszenie własnym poufałym gestem. –Jak już wygram, możemy ją wypić u mnie. W domu, znaczy. Zrobiłem remont. Możesz zobaczyć.
To największa propozycja nieśmiałego sojuszu, na jaki stać go od wielu, wielu lat. Nie cierpi zdradzieckiego poczucia bezbronności, zupełnie tak, jakby to zaproszenie wystawiało go na nagły atak, jakby właśnie zamiast twardego grzbietu pokazał mu miękki brzuch; dlatego natychmiast poprawia się i odchrząkuje, prostując się w ramionach, bliski zepsucia wszystkiego- ale nie zdąża.
Przesuwa szybko wzrokiem po już znajomej twarzy; szczegóły pamięta przez mgłę piwa i whisky, ale to ona, to na pewno ona, i ta świadomość sprawia, że totalnie traci rezon. Powinien podać jej rękę? Kiwnąć głową? Merlinie, powinien ją przytulić? Jak, do cholery, powinno się postępować z kobietami, szczególnie z takim, z którymi…
-TAK- Odpowiada stanowczo za głośno, co wnioskuje po szybko odwracających się w ich stronę głowach. Odchrząkuje ponownie, dopiero wtedy patrząc kobiecie w oczy.- Tak, znam Tonks. Znamy się, hm. Cześć.
Ostatnie, na co ma teraz ochotę, to tłumaczyć Billy’emu, w jaki sposób właściwie się poznali- z opresji ratuje go jednak hodowca, który wciska mu w ręce wodze wielkiego siwka. Siwek parska gniewnie i zarzuca głową, ale daje się poprowadzić, a także okazuje się być kobietą. Whisky-dlaczego kompletnie go to nie dziwi?
-Całe szczęście, że na whisky akurat się znam- Mruczy z miernym rozbawieniem, porozumiewawczym wzrokiem szukając spojrzenia Just.
| rzucam k6 z nadzieją na dobrego, współpracującego aeotana, na którym prześcignę brata
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Theo Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Tylko tego mi brakowało. Spojrzenie na dłużej utkwiło w rdzawych plamach rozlanych po kamiennym łuku; światło zachodzącego słońca nadawało otoczeniu niezwykłej mocy, ciepłej jak sam wieczór. Złudnej, bo za rogiem już czuliśmy lodowaty powiew przyszłości - tej samej, w którą od parunastu dni próbowałem nie zaglądać, ze sporym zgorzknieniem zauważając, jak silnie wróżbiarskie praktyki weszły w krew. W dobie nieszczęść - wyjątkowo dotkliwy nawyk.
- Gdzie mój głos rozsądku, co? - burknąłem niewyraźnie pod nosem, słowa kierując do Szałwii, grzecznie kroczącej przy mojej nodze. Przyjemnie rozgrzane drobiny otulały bose stopy, na piasku zawsze czułem się bliżej domu, choć dziś nie mogłem wyzbyć się niepokoju. Psina zamerdała wesoło ogonem. - Ty mi nie doradzaj, zaklinam cię - dodałem na energiczną reakcję, skłonny uwierzyć, że gdyby przydać jej ludzkiego głosu, żywo przekonywałaby do pokonania trasy na aetonanie. Zły pomysł, beznadziejny. Czymże więc był ten nagły zryw serca? Echem przeszłości? Teraz mi się akrobacji zachciało? Rozejrzałem się, próbując wyłapać znajomą sylwetkę z chmar przybywających na plażę. Od razu wybiłaby mi to ze łba, ale ni widu, ni słychu. - Widzisz ją gdzieś? - spóźniała się, co tylko podbiło lękliwe podszepty - i weź tu nie zerkaj w kryształowe kule, kiedy świat na głowie staje.
Spojrzałem na trasę i kometę odbijającą się w spokojnej wodzie. Może w braku fal upatrywałem wyjaśnienia własnej głupoty, wszak to nie miało prawa skończyć się dobrze, niepotrzebnie nad tym rozmyślałem - oderwałem więc wzrok od jaśniejących punktów i podążyłem dalej, chcąc rozeznać się w sytuacji na lądzie, zamiast błądzić myślami w przestworzach. Szałwia w towarzystwie koni zachowywała spokój, mimo tego wolałem trzymać ją na dystans, z oddali wypatrując znajomych twarzy. Pierwsze ukazały się przy aetonanach - Justine, Williama i Theo, jeśli mnie zauważyli, przywitałem uniesioną dłonią, skinąwszy głową. Wiedziałem, że powinienem wpaść na Everetta, ale jego też nie mogłem znaleźć; z dozą niepewności zanurzyłem dłoń we włosach, czując narastające wątpliwości. Przynajmniej sen nie pchał się uporczywie pod powieki - ale czy to dobrze? W sennej mgle nie rozważałbym wyścigu i nie rzucał tęsknych spojrzeń aetonanom - właśnie tym byłem pochłonięty, gdy obok mnie pojawiła się Evelyn i przysięgam, że gdyby nie jej głos, nawet bym się nie zorientował, że przybyła na miejsce. Przyjąłem jej obecność z ogromną ulgą, mimo wyraźnego zdenerwowania, w mig ściągającego moją uwagę. Oderwałem wzrok od zjawiskowej klaczy, mrugając parokrotnie pod ostrzałem słów.
- Demimoz co? - powtórzyłem półprzytomnie, odciągnięty od beznadziejnie przykrych marzeń. Akurat dziś postanowiłem stanąć w cieniu przeszłości, w chwale dziecięcej odwagi, która przepadała dawno i bezpowrotnie. Jakby tego było mało - Evelyn miała wspaniałe warunki, by przyjrzeć się mojemu wahaniu, jak zwykle wypisanemu w każdym milimetrze mimiki.
Od słowa do słowa wyszło na to, że wsiadam na konia - rasowy kompromis ze sobą - ale rozmowy rozmowami, pod opieką miałem jeszcze Szałwię i wolałem zostawić ją pod opieką zaufanych rąk; prawdopodobnie posłusznie czekałaby na mnie tam, gdzie kazałbym jej zostać, ale było tu mnóstwo ludzi i jeszcze więcej zamieszania, nie śmiałbym ryzykować. Dopiero upewniwszy się, że jest bezpieczna, przyjrzałem się niemagicznym stworzeniom - najpierw z odległości (akurat zakładając buty, boso jechać nie zamierzałem), potem z bliska, decydując się zaufać karej klaczy. Zwali ją Nitka, jak się okazało, co przyjąłem z trochę kwaśnym uśmiechem, momentalnie wspominając krawieckie zacięcie własnej żony. Przeznaczenie zawsze wiedziało, jakie wodze wcisnąć mi w łapy. Miałem być słabo widocznym jeźdźcem - ubrany całkowicie na czarno, razem z Nitką moglibyśmy się wtopić w nocne tło.
| k3 na konia, jeździectwo I
- Gdzie mój głos rozsądku, co? - burknąłem niewyraźnie pod nosem, słowa kierując do Szałwii, grzecznie kroczącej przy mojej nodze. Przyjemnie rozgrzane drobiny otulały bose stopy, na piasku zawsze czułem się bliżej domu, choć dziś nie mogłem wyzbyć się niepokoju. Psina zamerdała wesoło ogonem. - Ty mi nie doradzaj, zaklinam cię - dodałem na energiczną reakcję, skłonny uwierzyć, że gdyby przydać jej ludzkiego głosu, żywo przekonywałaby do pokonania trasy na aetonanie. Zły pomysł, beznadziejny. Czymże więc był ten nagły zryw serca? Echem przeszłości? Teraz mi się akrobacji zachciało? Rozejrzałem się, próbując wyłapać znajomą sylwetkę z chmar przybywających na plażę. Od razu wybiłaby mi to ze łba, ale ni widu, ni słychu. - Widzisz ją gdzieś? - spóźniała się, co tylko podbiło lękliwe podszepty - i weź tu nie zerkaj w kryształowe kule, kiedy świat na głowie staje.
Spojrzałem na trasę i kometę odbijającą się w spokojnej wodzie. Może w braku fal upatrywałem wyjaśnienia własnej głupoty, wszak to nie miało prawa skończyć się dobrze, niepotrzebnie nad tym rozmyślałem - oderwałem więc wzrok od jaśniejących punktów i podążyłem dalej, chcąc rozeznać się w sytuacji na lądzie, zamiast błądzić myślami w przestworzach. Szałwia w towarzystwie koni zachowywała spokój, mimo tego wolałem trzymać ją na dystans, z oddali wypatrując znajomych twarzy. Pierwsze ukazały się przy aetonanach - Justine, Williama i Theo, jeśli mnie zauważyli, przywitałem uniesioną dłonią, skinąwszy głową. Wiedziałem, że powinienem wpaść na Everetta, ale jego też nie mogłem znaleźć; z dozą niepewności zanurzyłem dłoń we włosach, czując narastające wątpliwości. Przynajmniej sen nie pchał się uporczywie pod powieki - ale czy to dobrze? W sennej mgle nie rozważałbym wyścigu i nie rzucał tęsknych spojrzeń aetonanom - właśnie tym byłem pochłonięty, gdy obok mnie pojawiła się Evelyn i przysięgam, że gdyby nie jej głos, nawet bym się nie zorientował, że przybyła na miejsce. Przyjąłem jej obecność z ogromną ulgą, mimo wyraźnego zdenerwowania, w mig ściągającego moją uwagę. Oderwałem wzrok od zjawiskowej klaczy, mrugając parokrotnie pod ostrzałem słów.
- Demimoz co? - powtórzyłem półprzytomnie, odciągnięty od beznadziejnie przykrych marzeń. Akurat dziś postanowiłem stanąć w cieniu przeszłości, w chwale dziecięcej odwagi, która przepadała dawno i bezpowrotnie. Jakby tego było mało - Evelyn miała wspaniałe warunki, by przyjrzeć się mojemu wahaniu, jak zwykle wypisanemu w każdym milimetrze mimiki.
Od słowa do słowa wyszło na to, że wsiadam na konia - rasowy kompromis ze sobą - ale rozmowy rozmowami, pod opieką miałem jeszcze Szałwię i wolałem zostawić ją pod opieką zaufanych rąk; prawdopodobnie posłusznie czekałaby na mnie tam, gdzie kazałbym jej zostać, ale było tu mnóstwo ludzi i jeszcze więcej zamieszania, nie śmiałbym ryzykować. Dopiero upewniwszy się, że jest bezpieczna, przyjrzałem się niemagicznym stworzeniom - najpierw z odległości (akurat zakładając buty, boso jechać nie zamierzałem), potem z bliska, decydując się zaufać karej klaczy. Zwali ją Nitka, jak się okazało, co przyjąłem z trochę kwaśnym uśmiechem, momentalnie wspominając krawieckie zacięcie własnej żony. Przeznaczenie zawsze wiedziało, jakie wodze wcisnąć mi w łapy. Miałem być słabo widocznym jeźdźcem - ubrany całkowicie na czarno, razem z Nitką moglibyśmy się wtopić w nocne tło.
| k3 na konia, jeździectwo I
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Jakaś część mnie chciała zaszyć się w Gawrze, nie wyściubiać z niej nosa, by nie kusić znów losu. W końcu jednak doszedłem do wniosku – no, może nie tak całkiem sam, a dzięki szczerej rozmowie z żeńską reprezentacją Sykesów – że nie mogłem mu tego zrobić. Jarvisowi znaczy. Owszem, bałem się o niego jak jasna cholera, ledwie kilka dni temu myślałem, że to koniec, że straciłem go, i to przez własną głupotę, on jednak zachowywał się tak, jak gdyby już o tym nie pamiętał. Albo po prostu nie chciał pamiętać. Nawet się słowem nie zająknął na temat tamtej przedziwnej kulki; zamiast tego opowiadał o poznanych w Weymouth dzieciakach, o jarmarku, o taaaakim pająku, o ogniskach, biegach, kuzynostwie, ewidentnie urzeczony atmosferą festiwalu i okazją do całodziennej zabawy. Dlatego właśnie ugiąłem się, przestałem powtarzać, że pomyślę, czy pójdziemy na gonitwę, a zaręczyłem, że tak właśnie będzie; z niemałym wysiłkiem zepchnąłem w pełni uzasadniony lęk na bok, resztki zaniepokojenia próbując maskować nieco krzywym uśmiechem. Wpierw udaliśmy się na plażę wraz z Jocundą i jej najbliższymi, gdzie podziwialiśmy piękny w swej prostocie zachód słońca; uparcie próbowałem nie zwracać uwagi na kometę, która wciąż tkwiła na niebie, ciągle obecna, ciągle w tym samym miejscu. Wolałem delektować się ostatnimi momentami pozornej beztroski, zachęcać do tego samego syna, niż oddawać się niewesołym rozmyślaniom. Łąki rozbrzmiewały skoczną muzyką, salwami śmiechu, odgłosami dziecięcej zabawy. W końcu jednak przyszedł czas na przygotowania do głównej atrakcji wieczoru; atrakcji, dla której zebrało się tu tylu żądnych emocji czarodziejów. – Chodź, młody. Obejrzymy wierzchowce, dobra? Pomożesz mi wybrać najlepszego – obwieściłem, powoli zbierając się ze swojego miejsca przy ogniu; nie było na co czekać. Pod wpływem chwili obiecałem, że wezmę udział w wyścigu, a szczere uwielbienie, które ujrzałem w oczach syna, było warte każdego ryzyka.
Tylko gdzie podziewał się Wilkie? Nie wypatrzyłem go wśród tłumów, ale w sumie nic bardzo dziwnego; zapewne kręcił się już przy koniach. Podejrzewałem, że może natkniemy się tam również na Evelyn. W końcu nie odpuściłaby akurat tej atrakcji festiwalu. Co więcej, niektórzy spośród jej podopiecznych mieli ponieść śmiałków nad wodami wybrzeża, może nawet ku zwycięstwu. Spacer do tej części plaży, gdzie majaczyły sylwetki zwierząt, zajął nam ledwie chwilę. Niewiele myśląc wziąłem Jarvisa na ręce – i po to, by zapewnić mu lepszy widok, i by przypadkiem nie zgubił się między nogami przechodniów. Towarzyszył nam również jeden z synów Jocundy, ten odpowiedzialniejszy, któremu zamierzałem powierzyć malca, kiedy już będę musiał szykować się do startu. Nim zdołalibyśmy dojrzeć Despenserów, kręcących się razem lub osobno, kątem oka ujrzałem kilka znajomych twarzy: rosłego Moore'a, z którym ledwie kilka dni temu widzieliśmy się w labiryncie – spróbowałem podchwycić jego wzrok, by następnie skinąć kowalowi głową. Wyglądał na zajętego, nie chciałem mu przeszkadzać. Co więcej, na zajętego drugą z osób, które bez trudu rozpoznałem; Tonks. Ta sama Tonks, która przyszła mi – nam – z pomocą, gdy zawisnęło nad nami widmo najgorszej z możliwych tragedii. Bezwiednie złożyłem usta w uśmiechu, chcąc przywitać się z czarownicą bez słów. Plan spalił jednak na panewce, gdy i Jarvis ją zauważył. – Pani ciociuuuuu! – wykrzyknął mi prosto do ucha, gwałtownie machając przy tym rączkami, by na pewno zwrócić na siebie jej uwagę. Wspaniale. To tyle jeśli chodzi o nie przeszkadzanie innym. Zboczyliśmy więc z drogi w kierunku boksów, by wykorzystać tę okazję i kulturalnie przywitać się z Justine, a także towarzyszącym jej Theo i kimś, kogo twarz kojarzyłem jak przez mgłę, ale kogo imienia nie potrafiłem sobie przypomnieć (Billy). – Cześć, bierzecie udział w wyścigu? Wybraliście już wierzchowce? Ależ to będzie rywalizacja – zagadnąłem; wciąż jednak miałem wrażenie, że przeszkodziłem im w czymś, w rozmowie, której niekoniecznie powinienem być świadkiem, ani tym bardziej pozostali Sykesowie, toteż po wymienieniu kilku słów prędko ruszyłem dalej, ku koniom, wpierw jeszcze życząc spotkanym czarodziejom połamania nóg. Skrzydeł. No, czegoś.
Wtedy też ujrzałem czuprynę Wilkiego, co przyjąłem z niemałą ulgą – a więc dotarł, nie zatrzymała go żadna zdradziecka drzemka. Nie zdołałem się jednak do niego podkraść, wszak Jarvis nie uznawał takich rozwiązań, musząc obwieszczać swą obecność kolejnymi radosnymi pokrzykiwaniami. Cóż, nie zamierzałem go winić; wiedziałem jak bardzo lubił wujka, wiedziałem również, że ostatnio nie widywał cioci Evelyn zbyt często. Bo przecież i ona krzątała się już przy zwierzętach, tak jak się tego spodziewałem. Zamierzała startować, czy pilnowała jedynie swych podopiecznych? Pytania te zamarły mi gdzieś na końcu języka. Bo przecież wciąż nie wiedziałem, jak z nią rozmawiać. Czy w ogóle powinienem próbować, czy raczej trzymać się na ten pożądany przez nią dystans. – No, w końcu was znaleźliśmy! – oświadczyłem z udawanym oburzeniem. Zamknąłbym Wilkiego w niedźwiedzim uścisku, gdyby nie fakt, że w objęciach wciąż trzymałem Jarvisa; trochę umorusanego, ale z uśmiechem na ustach. Bo brudne dziecko to szczęśliwe dziecko. – To jak? Będziemy się ścigać? Nie spodziewamy się żadnych paskudnych niespodzianek? Czy ktoś już wybrał Arraxa, czy dostąpię zaszczytu dosiadania twojego ulubieńca? – A jednak nie potrafiłem powstrzymać się od zaczepek, przynajmniej nie tak całkiem. Cóż, może to dlatego, że miałem ze sobą Jarvisa, najlepszą z możliwych tarcz. Przy nim ciocia Evelyn łagodniała, nawet jeśli nie lubiła się do tego przyznawać. – Ach, Szałwia! – Przykucnęliśmy, by przywitać się z psiną w należyty sposób; wtedy również olśniło mnie, że powinienem przedstawić im Jaspera, już pełnoletniego – kiedy to się stało? – syna Jocundy. Przez chwilę spacerowaliśmy to tu, to tam, w zadumie podziwiając kolejne okazy; w końcu obiecałem dzielnemu sześciolatkowi, że pomoże mi dokonać wyboru, że dosiądę tego konia, którego wskaże. W końcu odnaleźliśmy wśród aetonanów tego, którego obaj znaliśmy z hodowli, a który był oczkiem w głowie Evelyn. Aż dziw, że nikt go nam jeszcze nie sprzątnął sprzed nosa. Cóż, może to wcale nie był taki zły pomysł? Co prawda jeszcze nigdy na nim nie latałem, nie wiedziałem, jakim miał okazać się partnerem, to jednak nie było aż takie istotne. Jeśli Despenser nie będzie kibicować mnie, z wiadomych względów, to przynajmniej będzie śledzić poczynania swego pupilka. – Co ty na to? Zgadzasz się na Arraxa? – skonsultowałem się ze swym małoletnim doradcą, wolną dłonią czule poklepując ogiera po łbie. Powitał ten pomysł z entuzjazmem, w takim razie decyzję mieliśmy już z głowy.
Niewiele później nadszedł czas pożegnań, gdyż godzina rozpoczęcia gonitwy zbliżała się wielkimi krokami. Sprezentowałem synowi buziaka w czoło, poczochrałem czuprynę i dopiero w chwili, w której zniknął w ciemności, powróciłem do wybranego wierzchowca, by obejrzeć go sobie dokładniej, a także zamienić z nim kilka słów od serca. No, nie zawiedź mnie, stary.
| jazda konna I, onms II, rzucam na aetonana
Tylko gdzie podziewał się Wilkie? Nie wypatrzyłem go wśród tłumów, ale w sumie nic bardzo dziwnego; zapewne kręcił się już przy koniach. Podejrzewałem, że może natkniemy się tam również na Evelyn. W końcu nie odpuściłaby akurat tej atrakcji festiwalu. Co więcej, niektórzy spośród jej podopiecznych mieli ponieść śmiałków nad wodami wybrzeża, może nawet ku zwycięstwu. Spacer do tej części plaży, gdzie majaczyły sylwetki zwierząt, zajął nam ledwie chwilę. Niewiele myśląc wziąłem Jarvisa na ręce – i po to, by zapewnić mu lepszy widok, i by przypadkiem nie zgubił się między nogami przechodniów. Towarzyszył nam również jeden z synów Jocundy, ten odpowiedzialniejszy, któremu zamierzałem powierzyć malca, kiedy już będę musiał szykować się do startu. Nim zdołalibyśmy dojrzeć Despenserów, kręcących się razem lub osobno, kątem oka ujrzałem kilka znajomych twarzy: rosłego Moore'a, z którym ledwie kilka dni temu widzieliśmy się w labiryncie – spróbowałem podchwycić jego wzrok, by następnie skinąć kowalowi głową. Wyglądał na zajętego, nie chciałem mu przeszkadzać. Co więcej, na zajętego drugą z osób, które bez trudu rozpoznałem; Tonks. Ta sama Tonks, która przyszła mi – nam – z pomocą, gdy zawisnęło nad nami widmo najgorszej z możliwych tragedii. Bezwiednie złożyłem usta w uśmiechu, chcąc przywitać się z czarownicą bez słów. Plan spalił jednak na panewce, gdy i Jarvis ją zauważył. – Pani ciociuuuuu! – wykrzyknął mi prosto do ucha, gwałtownie machając przy tym rączkami, by na pewno zwrócić na siebie jej uwagę. Wspaniale. To tyle jeśli chodzi o nie przeszkadzanie innym. Zboczyliśmy więc z drogi w kierunku boksów, by wykorzystać tę okazję i kulturalnie przywitać się z Justine, a także towarzyszącym jej Theo i kimś, kogo twarz kojarzyłem jak przez mgłę, ale kogo imienia nie potrafiłem sobie przypomnieć (Billy). – Cześć, bierzecie udział w wyścigu? Wybraliście już wierzchowce? Ależ to będzie rywalizacja – zagadnąłem; wciąż jednak miałem wrażenie, że przeszkodziłem im w czymś, w rozmowie, której niekoniecznie powinienem być świadkiem, ani tym bardziej pozostali Sykesowie, toteż po wymienieniu kilku słów prędko ruszyłem dalej, ku koniom, wpierw jeszcze życząc spotkanym czarodziejom połamania nóg. Skrzydeł. No, czegoś.
Wtedy też ujrzałem czuprynę Wilkiego, co przyjąłem z niemałą ulgą – a więc dotarł, nie zatrzymała go żadna zdradziecka drzemka. Nie zdołałem się jednak do niego podkraść, wszak Jarvis nie uznawał takich rozwiązań, musząc obwieszczać swą obecność kolejnymi radosnymi pokrzykiwaniami. Cóż, nie zamierzałem go winić; wiedziałem jak bardzo lubił wujka, wiedziałem również, że ostatnio nie widywał cioci Evelyn zbyt często. Bo przecież i ona krzątała się już przy zwierzętach, tak jak się tego spodziewałem. Zamierzała startować, czy pilnowała jedynie swych podopiecznych? Pytania te zamarły mi gdzieś na końcu języka. Bo przecież wciąż nie wiedziałem, jak z nią rozmawiać. Czy w ogóle powinienem próbować, czy raczej trzymać się na ten pożądany przez nią dystans. – No, w końcu was znaleźliśmy! – oświadczyłem z udawanym oburzeniem. Zamknąłbym Wilkiego w niedźwiedzim uścisku, gdyby nie fakt, że w objęciach wciąż trzymałem Jarvisa; trochę umorusanego, ale z uśmiechem na ustach. Bo brudne dziecko to szczęśliwe dziecko. – To jak? Będziemy się ścigać? Nie spodziewamy się żadnych paskudnych niespodzianek? Czy ktoś już wybrał Arraxa, czy dostąpię zaszczytu dosiadania twojego ulubieńca? – A jednak nie potrafiłem powstrzymać się od zaczepek, przynajmniej nie tak całkiem. Cóż, może to dlatego, że miałem ze sobą Jarvisa, najlepszą z możliwych tarcz. Przy nim ciocia Evelyn łagodniała, nawet jeśli nie lubiła się do tego przyznawać. – Ach, Szałwia! – Przykucnęliśmy, by przywitać się z psiną w należyty sposób; wtedy również olśniło mnie, że powinienem przedstawić im Jaspera, już pełnoletniego – kiedy to się stało? – syna Jocundy. Przez chwilę spacerowaliśmy to tu, to tam, w zadumie podziwiając kolejne okazy; w końcu obiecałem dzielnemu sześciolatkowi, że pomoże mi dokonać wyboru, że dosiądę tego konia, którego wskaże. W końcu odnaleźliśmy wśród aetonanów tego, którego obaj znaliśmy z hodowli, a który był oczkiem w głowie Evelyn. Aż dziw, że nikt go nam jeszcze nie sprzątnął sprzed nosa. Cóż, może to wcale nie był taki zły pomysł? Co prawda jeszcze nigdy na nim nie latałem, nie wiedziałem, jakim miał okazać się partnerem, to jednak nie było aż takie istotne. Jeśli Despenser nie będzie kibicować mnie, z wiadomych względów, to przynajmniej będzie śledzić poczynania swego pupilka. – Co ty na to? Zgadzasz się na Arraxa? – skonsultowałem się ze swym małoletnim doradcą, wolną dłonią czule poklepując ogiera po łbie. Powitał ten pomysł z entuzjazmem, w takim razie decyzję mieliśmy już z głowy.
Niewiele później nadszedł czas pożegnań, gdyż godzina rozpoczęcia gonitwy zbliżała się wielkimi krokami. Sprezentowałem synowi buziaka w czoło, poczochrałem czuprynę i dopiero w chwili, w której zniknął w ciemności, powróciłem do wybranego wierzchowca, by obejrzeć go sobie dokładniej, a także zamienić z nim kilka słów od serca. No, nie zawiedź mnie, stary.
| jazda konna I, onms II, rzucam na aetonana
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Miało jej tu nie być o tej porze, gdy wraz z wysłaniem kruka, zgodziła się na powrót do domu. Ostatni list był kapitulacją, zgodą i poddaniem się w uporze, który okazywał się bezcelowy. Nie miała siły przebicia i zaciętości, by trwać przy swoim. Jednak słońce zachodziło, a ona nadal przebywała w Dorset, chłonąc ostatnie chwile festiwalu. Jutro wróci brzydka codzienność, ale dziś chyba nadal nikt nie chciał o tym myśleć. Ona też nie. Wyścig na aetonanach, którym zdawał się żyć każdy, przyciągnął również ją na plażę. Chciała to zobaczyć, obejrzeć zmagania śmiałków, którzy dosiądą latających koni i zmierzą się w powietrzu. Żałowała, że sama nie mogła wziąć w tym udziału, obiecując sobie jedynie, że następnym razem, nic jej nie powstrzyma. Uwielbiała gnać na złamanie karku na końskim grzbiecie, a otaczający ją świat zmniejszać do siebie i zwierzęcia z którym wszystko wydawało się lepsze. Dziś obchodziła się smakiem, ale trudno. Spojrzała na idącą obok Betty, kiedy klacz grzecznie trzymała się blisko, chociaż prowizoryczny kantar nie znajdował się na końskim łbie, a w dłoniach Eve. Świeżo rozczesana grzywa, ogon i szczoty, sprawiały, że srokata tinkerka wyglądała pięknie. Miło patrzyło się na błyszczącą sierść, chociaż nadal nieco przybrudzoną w jednym miejscu, gdy ta postanowiła wytarzać się w piasku i zniszczyć cały trud doprowadzenia jej do porządku. Wchodząc na plażę, gotowa była oddać ją komuś z przyjaciół, aby mogli dołączyć do cwału po plaży, gdyby tylko chcieli. Bett może i nie była tak lekka oraz smukła z wyglądu, jak większość bezskrzydłych koni, jednak na pewno nie ustępowała im szybkością. Była wolnym duchem, cygańskim wierzchowcem, który w naturę wpisaną miał zaciętość do gnania przed siebie. Rozejrzała się powoli, dopiero teraz zakładając klaczy kantar, woląc mieć nad nią większą kontrolę przy takiej ilości obcych koni oraz ludzi. Uważne spojrzenie odszukało znajomą sylwetkę, dlatego pomachała do Kerstin, zanim przeszła kawałek dalej. Zauważyła Nealę na grzbiecie aetonana, trochę śmiesznie małą przy tak dużym zwierzęciu i jej również pomachała, a pełne usta wypowiedziały nieme Powodzenia, nadal wygięte w uśmiechu. Zastanawiała się przez ledwie chwilę czy Weasley jeździła lepiej, niż kiedy wybrały się na konną przejażdżkę.
Zajęła się obserwowaniem znajdujących w pobliżu zwierząt, co jakiś czas oglądając się na ludzi, czy ktoś znajomy jeszcze pojawi się w pobliżu. W końcu jednak zdecydowała się podejść bliżej do Kerstin i nieznajomej dziewczyny, która zdawała się nie wiedzieć za bardzo co robi na grzbiecie konia. Wcześniej zostawiając tinkera przy jednym z wolnych drewnianych słupków, ale ciągle w zasięgu wzroku, aby żaden wierzchowiec nie szukał z nią zaczepki.- Cześć.- rzuciła lekkim tonem do obu, przyglądając się z ciekawością tym dziwnym próbą szybkiej nauki, jak działa aetonan. Zerknęła w bok, kiedy dotarł do niej znajomy głos z charakterystycznym zająknięciem. Kącik jej ust drgnął na widok Williama i skinęła mu głową, by zaraz z uwaga powrócić do dziewczyn.- Dociśnij łydki do końskiego boku, jeżeli chcesz ruszyć, ale nie kop go, bo może się zdenerwować. Możesz też powtórzyć ten ruch, by przyspieszył- poradziła Gwen trochę niepewnie, bo czy właśnie nie wtrącała się w coś, co jej nie dotyczyło. Jej spojrzenie uciekało, co chwilę, ku klaczy, gdy czuła się nieswojo zostawiając ją nawet na moment.
Zajęła się obserwowaniem znajdujących w pobliżu zwierząt, co jakiś czas oglądając się na ludzi, czy ktoś znajomy jeszcze pojawi się w pobliżu. W końcu jednak zdecydowała się podejść bliżej do Kerstin i nieznajomej dziewczyny, która zdawała się nie wiedzieć za bardzo co robi na grzbiecie konia. Wcześniej zostawiając tinkera przy jednym z wolnych drewnianych słupków, ale ciągle w zasięgu wzroku, aby żaden wierzchowiec nie szukał z nią zaczepki.- Cześć.- rzuciła lekkim tonem do obu, przyglądając się z ciekawością tym dziwnym próbą szybkiej nauki, jak działa aetonan. Zerknęła w bok, kiedy dotarł do niej znajomy głos z charakterystycznym zająknięciem. Kącik jej ust drgnął na widok Williama i skinęła mu głową, by zaraz z uwaga powrócić do dziewczyn.- Dociśnij łydki do końskiego boku, jeżeli chcesz ruszyć, ale nie kop go, bo może się zdenerwować. Możesz też powtórzyć ten ruch, by przyspieszył- poradziła Gwen trochę niepewnie, bo czy właśnie nie wtrącała się w coś, co jej nie dotyczyło. Jej spojrzenie uciekało, co chwilę, ku klaczy, gdy czuła się nieswojo zostawiając ją nawet na moment.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Cel pojawił się sam - plecy Moora. A kiedy został już namierzony po prostu powędrowała przed siebie. Ale reakcja był inna niż się spodziewała. Z jednej strony odpowiednia - bo po chwili zrozumiała, że zareagowałaby tak samo, najpierw sięgając po różdżkę przytroczoną do paska na uprzęży, którą często zapinała na ręce pod koszulą. Kiedy mogła skryć różdżkę pod dłuższym rękawem koszuli. Teraz w taką pogodę zakładała krótkie rękawy - niewiele robiąc sobie (już) z podłużnych blizn które szpeciły wnętrza jej przedramion. Nie zamierzała od nich uciekać - były świadectwem złożonej przysięgi. Jedna większa patrzyła na nią codziennie z lustra rozciągając się nad brwią. A ciemny tusz oznaczeń więziennych wybijał się na jasnej skórze bez zmian. Były dni - zaraz po Azkabanie, kiedy nadal czuła się brudna, kiedy nadal czuła na sobie obleśne, obce dłonie strażników, kiedy paznokciami rozdrapywała do krwi miejsce w którym pozostał znak. Ale ten wracał niestrudzenie, wybijając się na cienkiej tkance. Musiałaby znaleźć kogoś, kto się na tym zna - pobyć tego, nie przez wzgląd na wygląd, o wygodę w działaniu. Nieważne. Azkaban był już dawno za nią - fizycznie, wracała tam nocami w snach.
- Zakład? - i Theo zwróciło jej uwagę, dopiero teraz przenosząc tęczówki który wyłonił się zza pleców Moora. Nie pojawił się nagle, ale jej wzrost nie pozwolił wcześniej dostrzec rysów twarzy. Zadane pytanie rozchyliło jej wargi, ale nim zdążyłaby cokolwiek powiedzieć padło głośne i stanowcze potwierdzenie.
Usta najpierw rozciągnęły się w uśmiechu, a dopiero potem je zamknęła. Błękitne tęczówki zawieszając na stojącym obok Theo. Niemal widocznie zapraszając wzrokiem by kontynuował, kiedy jej wargi składały się w kpiącym rozbawieniu. Wsadziła ręce w kieszenie spodni, zwyczajowo wypychając odrobinę biodra i cofając plecy. Dopiero wtedy krzyżując z nim tęczówki - nie dlatego, nie patrzyła na niego. Nie musiała uciekać, choć wspomnienia były, hm, złożone. - Cześć. - odpowiedziała mu pogodnie pozwalając by oczy zmrużyły się odrobinę. Utrzymując na nim tęczówki jeszcze chwilę, kiedy Billy witał się z… jej siostrą? Odwróciła głowę z opóźnieniem odrywając wzrok. - Nawet Kerstin nie myśl o tym, żeby wsiadać na jednego sama! - powiedziała odnajdując za Moorem siostrę, nie zwróciła wcześniej na nią uwagi. Nie zbliżała się do niej sama, nadal niepewna czy ta nie gniewa się jeszcze za to fiasko wiankowe na plaży. Uniesieniem ręki przywitała się z Despeneserem. - Evelyn będzie? - krzyknęła do niego. - To jej ulubione diabły. - mruknęła już bardziej do siebie pod nosem niż do niego.
- A Moore… - zwróciła się znów do Billy’ego zapominając, że dwóch obok niej stoi. - Ten zakład, to sobie darujcie. Będziecie oboje oglądać moje plecy. Tak jak wtedy jak zgarnęłam ci znicz sprzed nosa. A jak już wygram to zabieram to o co próbujecie się założyć. - uniosła dwie ręce, żeby zawadiacko wskazać na niego palcami wskazującymi rozciągając ust w uśmiechu, puszczając oczko w znajomej dla niej niby naturalnej a jakże zakłamanej pozie. Z góry może łatwiej dostrzeże, gdy zadzieje się coś niedobrego.
- Tej nie wypijesz. - odpowiedziała mu, łapiąc jedynie krótkie spojrzenie. - No dobra a ty to? - zapytała spoglądając na mężczyznę. - Brandy. Serio? - wypadło z ust Justine w pytaniu skierowanym do mężczyzny po czym kręci głową. Koń jest czarny, prawie, albo jakiś taki. Spojrzała na Theo chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale rozlegający się krzyk dziecka zwrócił jej uwagę, odwracając głowę. Ledwie przez sekundę cień przemknął przez jej twarz kiedy przypomniała sobie ponownie, jak mocno spieprzyła tamtego dnia. Zaraz jednak wciągnęła na wargi uśmiech. - Dzielny Jarvis! - odkrzyknęła mu pozornie pogodnie - kłamcą była przecież doskonałym - unosząc rękę, żeby odmachać, mimo że już zmierzali do nas. - Na jedno się zdecyduj, Młody. Jest i najszybszy syren na wyspach. O to też zapytaj. - poradziła, zerkając znów na Jarvisa. Zmrużyła teatralnie oczy. - Dajesz przytulasy jak zaleciłam? - zapytała poważnym tonem wzrok przenosząc na Jaretha. - To diabły wcielone, a nie wierzchowce. Kiedyś tak dostałam z kopyta, że dwa dni chodziłam slalomem. - podzieliła się ze wszystkimi tą jakże wzruszającą historią. Wszystko dzięki Evelyn, no i trochę zbyt dużej ilości alkoholu i jej zapewnieniom że wcale nie są groźne. Ta, jasne.
| k6 na latającego
- Zakład? - i Theo zwróciło jej uwagę, dopiero teraz przenosząc tęczówki który wyłonił się zza pleców Moora. Nie pojawił się nagle, ale jej wzrost nie pozwolił wcześniej dostrzec rysów twarzy. Zadane pytanie rozchyliło jej wargi, ale nim zdążyłaby cokolwiek powiedzieć padło głośne i stanowcze potwierdzenie.
Usta najpierw rozciągnęły się w uśmiechu, a dopiero potem je zamknęła. Błękitne tęczówki zawieszając na stojącym obok Theo. Niemal widocznie zapraszając wzrokiem by kontynuował, kiedy jej wargi składały się w kpiącym rozbawieniu. Wsadziła ręce w kieszenie spodni, zwyczajowo wypychając odrobinę biodra i cofając plecy. Dopiero wtedy krzyżując z nim tęczówki - nie dlatego, nie patrzyła na niego. Nie musiała uciekać, choć wspomnienia były, hm, złożone. - Cześć. - odpowiedziała mu pogodnie pozwalając by oczy zmrużyły się odrobinę. Utrzymując na nim tęczówki jeszcze chwilę, kiedy Billy witał się z… jej siostrą? Odwróciła głowę z opóźnieniem odrywając wzrok. - Nawet Kerstin nie myśl o tym, żeby wsiadać na jednego sama! - powiedziała odnajdując za Moorem siostrę, nie zwróciła wcześniej na nią uwagi. Nie zbliżała się do niej sama, nadal niepewna czy ta nie gniewa się jeszcze za to fiasko wiankowe na plaży. Uniesieniem ręki przywitała się z Despeneserem. - Evelyn będzie? - krzyknęła do niego. - To jej ulubione diabły. - mruknęła już bardziej do siebie pod nosem niż do niego.
- A Moore… - zwróciła się znów do Billy’ego zapominając, że dwóch obok niej stoi. - Ten zakład, to sobie darujcie. Będziecie oboje oglądać moje plecy. Tak jak wtedy jak zgarnęłam ci znicz sprzed nosa. A jak już wygram to zabieram to o co próbujecie się założyć. - uniosła dwie ręce, żeby zawadiacko wskazać na niego palcami wskazującymi rozciągając ust w uśmiechu, puszczając oczko w znajomej dla niej niby naturalnej a jakże zakłamanej pozie. Z góry może łatwiej dostrzeże, gdy zadzieje się coś niedobrego.
- Tej nie wypijesz. - odpowiedziała mu, łapiąc jedynie krótkie spojrzenie. - No dobra a ty to? - zapytała spoglądając na mężczyznę. - Brandy. Serio? - wypadło z ust Justine w pytaniu skierowanym do mężczyzny po czym kręci głową. Koń jest czarny, prawie, albo jakiś taki. Spojrzała na Theo chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale rozlegający się krzyk dziecka zwrócił jej uwagę, odwracając głowę. Ledwie przez sekundę cień przemknął przez jej twarz kiedy przypomniała sobie ponownie, jak mocno spieprzyła tamtego dnia. Zaraz jednak wciągnęła na wargi uśmiech. - Dzielny Jarvis! - odkrzyknęła mu pozornie pogodnie - kłamcą była przecież doskonałym - unosząc rękę, żeby odmachać, mimo że już zmierzali do nas. - Na jedno się zdecyduj, Młody. Jest i najszybszy syren na wyspach. O to też zapytaj. - poradziła, zerkając znów na Jarvisa. Zmrużyła teatralnie oczy. - Dajesz przytulasy jak zaleciłam? - zapytała poważnym tonem wzrok przenosząc na Jaretha. - To diabły wcielone, a nie wierzchowce. Kiedyś tak dostałam z kopyta, że dwa dni chodziłam slalomem. - podzieliła się ze wszystkimi tą jakże wzruszającą historią. Wszystko dzięki Evelyn, no i trochę zbyt dużej ilości alkoholu i jej zapewnieniom że wcale nie są groźne. Ta, jasne.
| k6 na latającego
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Tą noc spędziła w domu, a rankiem zaraz po obejściu wszystkiego i zaopiekowaniu się zwierzętami, wskoczyła na miotłę i pomknęła znanym już niemal na pamięć szlakiem powietrznym z powrotem do Dorset. Była podekscytowana, bo dziś miało się wydarzyć to, na co czekała niecierpliwie cały festiwal.
Wylądowała przy namiotach, kiedy słońce było już wysoko na niebie, ale szybko się zorientowała, że te były całkiem puste. Nie zdziwiło jej to specjalnie. Był dzień wyścigu, więc zapewne wszyscy już pognali na miejsce, żeby sprawdzić z czym przyjdzie im się mierzyć albo żeby już wybrać swojego aetonana. Ona też nie zamierzała zwlekać. Zostawiła tylko toboły w namiocie, doprowadziła się do porządku po locie, po czym pognała w okolice charakterystycznego kamiennego łuku – Durdle Door – zahaczając jeszcze po drodze w kilka miejsc. Rozglądała się za przyjaciółmi, ale… właściwie dopiero kiedy dotarła do celu, niesamowicie zatłoczonego i gwarnego celu, po dłuższym czasie krążenia między ludźmi usłyszała wołanie.
- Neala! – odpowiedziała rozglądając się gorączkowo, a widząc wystającą gdzieś spomiędzy obcych głów dłoń, Liddy ruszyła w tamtą stronę. Znalazły się! Uściskała ją z tego wszystkiego, jakby się nie widziały kilka dni, a nie jedna noc.
- Jasne, że lecę! Ty też lecisz – oświadczyła od razu pewnie na pytanie. Innej opcji w ogóle nie brała pod uwagę. Zaraz potem jednak się rozejrzała wokół za pozostałymi.
- A gdzie reszta? Zgubili się w tłumie czy już poszli wybrać aetonany? – zapytała znów spoglądając na przyjaciółkę. W sumie… chyba im szybciej wybierze się rumaka, tym lepiej, nie?
Liddy ruszyła za Nealą przyglądając się skrzydlatym wierzchowcom. Nie znała się na nich na tyle, żeby wiedzieć na co zwracać uwagę przy wyborze aetonana wyścigowego. Powinien mieć długie nogi, wielkie skrzydła, czy raczej patrzeć po charakterze? Ale też – ile można się dowiedzieć o końskim charakterze przez kilka minut przebywania z nim? Liddy więc uznała, że da się poprowadzić swojej intuicji i kiedy Neala witała się z Gają, lotniczka przeszła kawałek dalej. Zmierzała do rumaka, który wydał jej się największy ze wszystkich, ale zatrzymała się w pół kroku zaczepiona przez jakiegoś innego aetonana, którego akurat mijała.
- Hej… - spojrzała na niego i mimowolnie się uśmiechnęła, bo już wiedziała. To będzie on. I sam ją wybrał!
- To Piegus – usłyszała czyjś głos, kiedy łagodnym ruchem unosiła rękę do wierzchowca. Rozejrzała się wokół i dopiero wtedy dostrzegła siedzącego na ziemi chłopaczka, któremu nie dałaby więcej niż trzynaście lat, a to i tak w porywach. Skinęła mu głową i spojrzała znów na skrzydlatego konia.
- Hej, Piegus – przywitała się z nim. Faktycznie z bliska wydawało się, że jego kasztanowa, niemal ruda sierść, była przesiana ciemnymi plamkami.
- Masz ochotę wygrać dzisiejsze zawody? – zagadnęła cicho do konia, gładząc go po chrapach.
k6 rzucam na aetonana
Wylądowała przy namiotach, kiedy słońce było już wysoko na niebie, ale szybko się zorientowała, że te były całkiem puste. Nie zdziwiło jej to specjalnie. Był dzień wyścigu, więc zapewne wszyscy już pognali na miejsce, żeby sprawdzić z czym przyjdzie im się mierzyć albo żeby już wybrać swojego aetonana. Ona też nie zamierzała zwlekać. Zostawiła tylko toboły w namiocie, doprowadziła się do porządku po locie, po czym pognała w okolice charakterystycznego kamiennego łuku – Durdle Door – zahaczając jeszcze po drodze w kilka miejsc. Rozglądała się za przyjaciółmi, ale… właściwie dopiero kiedy dotarła do celu, niesamowicie zatłoczonego i gwarnego celu, po dłuższym czasie krążenia między ludźmi usłyszała wołanie.
- Neala! – odpowiedziała rozglądając się gorączkowo, a widząc wystającą gdzieś spomiędzy obcych głów dłoń, Liddy ruszyła w tamtą stronę. Znalazły się! Uściskała ją z tego wszystkiego, jakby się nie widziały kilka dni, a nie jedna noc.
- Jasne, że lecę! Ty też lecisz – oświadczyła od razu pewnie na pytanie. Innej opcji w ogóle nie brała pod uwagę. Zaraz potem jednak się rozejrzała wokół za pozostałymi.
- A gdzie reszta? Zgubili się w tłumie czy już poszli wybrać aetonany? – zapytała znów spoglądając na przyjaciółkę. W sumie… chyba im szybciej wybierze się rumaka, tym lepiej, nie?
Liddy ruszyła za Nealą przyglądając się skrzydlatym wierzchowcom. Nie znała się na nich na tyle, żeby wiedzieć na co zwracać uwagę przy wyborze aetonana wyścigowego. Powinien mieć długie nogi, wielkie skrzydła, czy raczej patrzeć po charakterze? Ale też – ile można się dowiedzieć o końskim charakterze przez kilka minut przebywania z nim? Liddy więc uznała, że da się poprowadzić swojej intuicji i kiedy Neala witała się z Gają, lotniczka przeszła kawałek dalej. Zmierzała do rumaka, który wydał jej się największy ze wszystkich, ale zatrzymała się w pół kroku zaczepiona przez jakiegoś innego aetonana, którego akurat mijała.
- Hej… - spojrzała na niego i mimowolnie się uśmiechnęła, bo już wiedziała. To będzie on. I sam ją wybrał!
- To Piegus – usłyszała czyjś głos, kiedy łagodnym ruchem unosiła rękę do wierzchowca. Rozejrzała się wokół i dopiero wtedy dostrzegła siedzącego na ziemi chłopaczka, któremu nie dałaby więcej niż trzynaście lat, a to i tak w porywach. Skinęła mu głową i spojrzała znów na skrzydlatego konia.
- Hej, Piegus – przywitała się z nim. Faktycznie z bliska wydawało się, że jego kasztanowa, niemal ruda sierść, była przesiana ciemnymi plamkami.
- Masz ochotę wygrać dzisiejsze zawody? – zagadnęła cicho do konia, gładząc go po chrapach.
k6 rzucam na aetonana
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset