Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Puls był. Adrian z radością mógł stwierdzić, że Panowi nic większego nie dolega poza faktem, że musi zdecydowanie popracować nad swą obecną prezencją.
- Nic mu nie będzie. Jest po prostu nieprzytomny i...obity. Na chwilę obecną zatamowałem krwawienie. Zaraz pewnie podejdą ci z medycznego namiotu i tam już zajmą się nim szczegółowiej. - Wyjaśnił krótko ku uciesze zebranych, a zaraz potem utkwił wzrok w dryfującym na tafli wody ślimaka. Zmrużył ślepia wędrując wzrokiem na trójkę person dzierżących różdżki. Zresztą nie tylko ich, gdzieś mignęła mu twarz Rosira i Avrego podnoszących się z morskiej toni. Co tu si wyczyniało?
- Zostawiam Ci go pod twoją pieczą, zaraz wracam. - Zapowiedział Cynthi po czym podążył szlakiem dryfujących mięczaków coby zbliżyć się do owej grupki. Chwilę wcześniej widział, jak jedna z kobiet czuwająca przy Zaimie biegła z ich strony. Nie mógł ich zignorować.
- Na wszystkie świętości, panowie, to festyn, zabawa, tradycja! Zwadę winniście rozwiązywać werbalnie lub na drodze honorowego pojedynku, a nie zwierzęcej burdy na oczach tych wszystkich DAM! - Rzucił oburzony ku nim, ręką wskazując licznie zgromadzone na brzegu persony. Był zniesmaczony całym tym widowiskiem i tym, jak niby dżentelmenowie byli w stanie pogrążyć tak piękną tradycję. No ale nic zrobić w tej kwestii nie mógł, prócz mieć nadzieję, że uwaga godząca w honor bojowników od osoby starszej ostudzi zapał młodszych. Westchnął ciężko. Nie miało dla niego znaczenia kto zaczął i dlaczego.
- Chować ręce i rozejść się. - Dodał, okraszając swym wzrokiem Sorena oraz Amodeusa. Alexandrowi zaś zaoferował podporę w swej osobie. Nie dało się wszak ukryć, że wyglądał wyjątkowo blado...
/ Wybaczcie Panowie, lecz nie mogę jako Adek zignorować waszego wyglądu, postawy i slimaczenia : |
- Nic mu nie będzie. Jest po prostu nieprzytomny i...obity. Na chwilę obecną zatamowałem krwawienie. Zaraz pewnie podejdą ci z medycznego namiotu i tam już zajmą się nim szczegółowiej. - Wyjaśnił krótko ku uciesze zebranych, a zaraz potem utkwił wzrok w dryfującym na tafli wody ślimaka. Zmrużył ślepia wędrując wzrokiem na trójkę person dzierżących różdżki. Zresztą nie tylko ich, gdzieś mignęła mu twarz Rosira i Avrego podnoszących się z morskiej toni. Co tu si wyczyniało?
- Zostawiam Ci go pod twoją pieczą, zaraz wracam. - Zapowiedział Cynthi po czym podążył szlakiem dryfujących mięczaków coby zbliżyć się do owej grupki. Chwilę wcześniej widział, jak jedna z kobiet czuwająca przy Zaimie biegła z ich strony. Nie mógł ich zignorować.
- Na wszystkie świętości, panowie, to festyn, zabawa, tradycja! Zwadę winniście rozwiązywać werbalnie lub na drodze honorowego pojedynku, a nie zwierzęcej burdy na oczach tych wszystkich DAM! - Rzucił oburzony ku nim, ręką wskazując licznie zgromadzone na brzegu persony. Był zniesmaczony całym tym widowiskiem i tym, jak niby dżentelmenowie byli w stanie pogrążyć tak piękną tradycję. No ale nic zrobić w tej kwestii nie mógł, prócz mieć nadzieję, że uwaga godząca w honor bojowników od osoby starszej ostudzi zapał młodszych. Westchnął ciężko. Nie miało dla niego znaczenia kto zaczął i dlaczego.
- Chować ręce i rozejść się. - Dodał, okraszając swym wzrokiem Sorena oraz Amodeusa. Alexandrowi zaś zaoferował podporę w swej osobie. Nie dało się wszak ukryć, że wyglądał wyjątkowo blado...
/ Wybaczcie Panowie, lecz nie mogę jako Adek zignorować waszego wyglądu, postawy i slimaczenia : |
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Barry'emu wyjątkowo nie chciało się w tym roku uczestniczyć w święcie lata, czy jak to się zwało. Przepraszam. On z a w s z e unikał tego święta, bo według niego nic innego się nie robi, jak kąpie się w wodzie i potem zjada się kiełbaski na ognisku. A jednak dziś postanowił zmienić swe myślenie. Po pierwsze, miał dzisiaj dzień wolny i nie miał co zrobić ze sobą. Po drugie - zawsze jest to miejsce, gdzie można spotkać potencjalnych kupców. Ale Barry raczej nie zaryzykuje tutaj handlem. Za dużo aurorów mogło tutaj się kręcić, w tym na jego nieszczęście, jego brata.
Zjawiając się na wybrzeżu w Weymouth ujrzał wiele znanych jemu twarzy. Niekoniecznie może z Hogwartu, bo i u Borgina też niektóre osoby widywał. Zauważył, że przy brzegu było jakieś widowisko i zainteresowany podszedł w tę stronę. Minął brata zerkając na niego tylko przelotnie i stanął z boku, aby wszystko widzieć. Nie wiedział, co konkretnie się stało dlatego może nie zbliżał się zanadto do nich. Jeszcze i on by za coś oberwał. Bo przecież w tym świecie nic za darmo się nie dostanie. Nawet kopniaka.
Kątek oka zauważył, że jeszcze są jakieś wianki, więc postanowił sobie jakiś złowić. Z wiankiem nie powinien źle wyglądać, prawda? Upodobał sobie wianek, który był śliczny z wyglądu, a należał do Bellony Greyback
Zjawiając się na wybrzeżu w Weymouth ujrzał wiele znanych jemu twarzy. Niekoniecznie może z Hogwartu, bo i u Borgina też niektóre osoby widywał. Zauważył, że przy brzegu było jakieś widowisko i zainteresowany podszedł w tę stronę. Minął brata zerkając na niego tylko przelotnie i stanął z boku, aby wszystko widzieć. Nie wiedział, co konkretnie się stało dlatego może nie zbliżał się zanadto do nich. Jeszcze i on by za coś oberwał. Bo przecież w tym świecie nic za darmo się nie dostanie. Nawet kopniaka.
Kątek oka zauważył, że jeszcze są jakieś wianki, więc postanowił sobie jakiś złowić. Z wiankiem nie powinien źle wyglądać, prawda? Upodobał sobie wianek, który był śliczny z wyglądu, a należał do Bellony Greyback
Ostatnio zmieniony przez Barry Weasley dnia 13.11.15 14:42, w całości zmieniany 1 raz
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Barry Weasley' has done the following action : rzut kością
'Wianki' :
'Wianki' :
Co go podkusiło, by się tu zjawić? Sam nie wiedział. Chyba słowa Deniela i Eileen o tym, że powinien zrobić sobie wolne i odpocząć od pracy, nieco poskutkowały. A może po prostu spodobał mu się cały ten festiwal, który obserwował zaledwie przez krótką chwilę, przechadzając się pomiędzy straganami na jarmarku? Wszystko to było możliwe, jednak w tym momencie nie miało większego znaczenia. Ważny był fakt, że Alan pojawił się na festiwalu, a konkretniej rzecz ujmując - na wybrzeżu, gdzie kobiety puszczały wianki, a mężczyźni je łapali. Stanął pośrodku rozweselonego tłumu, będąc właściwie mocno anonimowym, bowiem wokół niego było pełno czarodziejów, których nie znał lub nie pamiętał. Tylko czasem gdzieś w oddali jego oczom ukazywały się znajome postacie. Adrien, Eileen, Lyra... Nie zamierzał jednak zaczepiać ich i psuć im zabawy. W planach miał jedynie postać trochę, poprzyglądać się i odejść, by udać się do domu lub do Munga. Zapełnianie sobie wolnego czasu szło mu całkiem kiepsko.
Coś jednak się wydarzyło, coś go podkusiło. Może było tak jak w bajkach i jakiś mały diabełek usiadł mu na ramieniu, kusząc go, by i on spróbował złapać wianek. A może po prostu czuł się samotny i w głębi duszy nie chciał wracać do Munga lub do pustego mieszkania? Może wpływ na to miał także fakt, że jakiś nieznajomy mężczyzna, wyraźnie rozweselony całą sytuacją, klepnął go w plecy, by następnie popchnąć go do przodu krzycząc głośne ,,jesteś młody, baw się, łap wianki!". Tak czy siak, Alan ostatecznie zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał. Podszedł bliżej plaży, niepewnie patrząc na wodę, która podpływała niemal pod czubki jego butów, by potem uciec. I tak w kółko. Westchnął głośno, zmierzwił swoje włosy u tyłu głowy, po czym zdjął buty i wlazł do wody, nie kłopocząc się nawet o podwijanie nogawek. I tak się zamoczą, nie miał co się łudzić. Przyjrzał się falującym na powierzchni słonej wody wiankom i upatrzył sobie jakiś, który najbardziej wpadł mu w oko. Schylił się, podwinął rękawy koszuli i polował na niego. Jak na kogoś, kto pojawił się tu przypadkiem i wszedł do wody kierowany niejasnymi dla niego samego pobudkami - wyjątkowo mocno starał się, by ten wianek dorwać. Jak mu wyszło? Zobaczymy.
Coś jednak się wydarzyło, coś go podkusiło. Może było tak jak w bajkach i jakiś mały diabełek usiadł mu na ramieniu, kusząc go, by i on spróbował złapać wianek. A może po prostu czuł się samotny i w głębi duszy nie chciał wracać do Munga lub do pustego mieszkania? Może wpływ na to miał także fakt, że jakiś nieznajomy mężczyzna, wyraźnie rozweselony całą sytuacją, klepnął go w plecy, by następnie popchnąć go do przodu krzycząc głośne ,,jesteś młody, baw się, łap wianki!". Tak czy siak, Alan ostatecznie zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał. Podszedł bliżej plaży, niepewnie patrząc na wodę, która podpływała niemal pod czubki jego butów, by potem uciec. I tak w kółko. Westchnął głośno, zmierzwił swoje włosy u tyłu głowy, po czym zdjął buty i wlazł do wody, nie kłopocząc się nawet o podwijanie nogawek. I tak się zamoczą, nie miał co się łudzić. Przyjrzał się falującym na powierzchni słonej wody wiankom i upatrzył sobie jakiś, który najbardziej wpadł mu w oko. Schylił się, podwinął rękawy koszuli i polował na niego. Jak na kogoś, kto pojawił się tu przypadkiem i wszedł do wody kierowany niejasnymi dla niego samego pobudkami - wyjątkowo mocno starał się, by ten wianek dorwać. Jak mu wyszło? Zobaczymy.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : rzut kością
'Wianki' :
'Wianki' :
No dobra... Czego on się spodziewał po tym nagłym i niespodziewanym akcie szaleństwa? Przyszedł na plażę z nudów i ciekawości, z rozbawieniem obserwując całą zabawę i czując jak poprawia mu się humor. Cała ta atmosfera udzieliła się i jemu, a więc w końcu i on wlazł do wody, upatrując jakiegoś wianka. Sporo ryzykował, mógł bowiem wpaść do morza i cały się zamoczyć, mógł się zranić o coś, albo zostać pobitym przez jakiegoś mężczyznę, któremu nie spodobałby się fakt, że ktoś obcy złapał wianek jego kobiety. W tamtym momencie jednak Alan nijak o tym nie myślał. Stał w wodzie, wypatrując wianków niczym tygrys czekający na swoją ofiarę. W oczy rzucił mu się jeden i choć nie wiedział do kogo należał - postanowił go złapać. Miał nawet dobry humor, był uparty i pewny siebie. Ale wyszło jak zwykle...
Poczuł ból w stopie i syknął cicho, chwiejąc się. Coś go ugryzło? A może na coś wdepnął? Popatrzył w dół, zapominając o wiankach i schylił się, by sięgnąć owe coś, co było winne jego zranieniu się. Umoczył sobie rękawy, ale w tej chwili nie przejmował się tym. Klnąc cicho pod nosem spojrzał na muszlę, która była winowajcom całego bólu, który pulsował w jego stopie. Zaklął pod nosem jeszcze raz i wyrzucił ją gdzieś w dal, mając nadzieję, że woda zabierze ją z dala od plaży. Mamrocząc coś pod nosem, będąc dość złym na siebie, muszlę i wszystko, skierował się w stronę brzegu. Ale wtedy zobaczył jak coś obok niego przepływa. Coś ładnego, co odruchowo złapał. Dopiero po sekundzie zorientował się, że trzyma w dłoni wianek. Zamrugał, wyraźnie zaskoczony i zagubiony, dopiero teraz przypominając sobie gdzie jest, co robi i po co właściwie wszedł do tej wody. Wianek, no tak! Złapał jakiś, co było jakimś pocieszeniem w całej tej sytuacji. Wyszedł na brzeg i siadł na piasku, by rozerwać materiał zamoczonego rękawa i założyć go jako prowizoryczny opatrunek na krwawiącą i ciągle bolącą stopę. Trwało to zaledwie chwilę. Potem natomiast wstał i wyciągnął wysoko dłoń, w której znajdował się wianek Megary. Miał nadzieję, że nie podejdzie do niego jakiś wkur... wkurzony mąż, narzeczony, chłopak, kochaś kobiety, która go uplotła, chcąc mu serdecznie "podziękować" za złapanie go. Musiał też przyznać, że złapany wianek wyglądał dość ładnie. Miał nadzieję, że osoba która go zrobiła, nie okaże się żmiją.
Poczuł ból w stopie i syknął cicho, chwiejąc się. Coś go ugryzło? A może na coś wdepnął? Popatrzył w dół, zapominając o wiankach i schylił się, by sięgnąć owe coś, co było winne jego zranieniu się. Umoczył sobie rękawy, ale w tej chwili nie przejmował się tym. Klnąc cicho pod nosem spojrzał na muszlę, która była winowajcom całego bólu, który pulsował w jego stopie. Zaklął pod nosem jeszcze raz i wyrzucił ją gdzieś w dal, mając nadzieję, że woda zabierze ją z dala od plaży. Mamrocząc coś pod nosem, będąc dość złym na siebie, muszlę i wszystko, skierował się w stronę brzegu. Ale wtedy zobaczył jak coś obok niego przepływa. Coś ładnego, co odruchowo złapał. Dopiero po sekundzie zorientował się, że trzyma w dłoni wianek. Zamrugał, wyraźnie zaskoczony i zagubiony, dopiero teraz przypominając sobie gdzie jest, co robi i po co właściwie wszedł do tej wody. Wianek, no tak! Złapał jakiś, co było jakimś pocieszeniem w całej tej sytuacji. Wyszedł na brzeg i siadł na piasku, by rozerwać materiał zamoczonego rękawa i założyć go jako prowizoryczny opatrunek na krwawiącą i ciągle bolącą stopę. Trwało to zaledwie chwilę. Potem natomiast wstał i wyciągnął wysoko dłoń, w której znajdował się wianek Megary. Miał nadzieję, że nie podejdzie do niego jakiś wkur... wkurzony mąż, narzeczony, chłopak, kochaś kobiety, która go uplotła, chcąc mu serdecznie "podziękować" za złapanie go. Musiał też przyznać, że złapany wianek wyglądał dość ładnie. Miał nadzieję, że osoba która go zrobiła, nie okaże się żmiją.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zwróciłam większej uwagi na to, co robi Sylvain. W środku mnie tliło się nieokreślone rozgoryczenie, zawód? Nie poznawałam siebie samej, przecież to tylko głupie wianki! Pomimo tego nie potrafiłam zapanować nad obezwładniającym uczuciem zazdrości. Nie chciałam wierzyć, że Crouch się tak drastycznie pomylił. Oczywistym było, że ich uczucia wcale nie wygasły pomimo tego, co oboje przeszli i w jakiej sytuacji obecnie się znajdowali. Nie chciałam tego widzieć z całego serca. Miałam ochotę wydrapać sobie oczy, tylko czy to by mnie uszczęśliwiło? Najpewniej nie. W myślach poddałam się ocucającemu uderzeniu w twarz; zaraz potem gnałam już przed siebie, byle jak najdalej od tej kpiny. Kpiny z mojej osoby. I on jeszcze śmiał mówić o byciu starym kawalerem? Nie mogłam tego przełknąć, dusiłam się, a gardło coraz mocniej zawijało się w supeł. Nie pomagał wiatr znad morza, nie pomagał świergot ptaków. Zapadałam się w miękki piasek uczuć, których nigdy nie powinno być. We mnie. Również tych myśli, że może, bo przecież n i e m o ż e. Dlaczego postanowiłam zerwać z dotychczasowym myśleniem? Karmieniem się tym, że życie jest dla mnie? Że jeszcze mogę zasmakować normalności?
Powinnam była zaszyć się pośród chartów, we własnym bagnie.
Odeszłam dosyć daleko, zanim zorientowałam się, że Sylvaina za mną nie ma. Stanęłam równie gwałtownie, co pędziłam; aż czułam unoszące się i opadające na ramiona pukle włosów wprawiane w ruch przez mój szybki chód. Obróciłam się za siebie, chcąc odnaleźć mą zgubę, ale scenka rodzajowa, którą ujrzałam, zadziwiła nawet mnie. Do tego dołączył mój przyjaciel, który bez cienia wątpliwości chciał zareagować. Przełknęłam głośno ślinę. Byłam sparaliżowana. Nie czułam nic, żadnej kończyny, którą mogłabym jeszcze poruszyć. Patrzyłam na Croucha nieokreślonym wzrokiem, który zaraz skupił się na kimś zgoła innym. W naszą stronę szedł rudy, przemoczony na wskroś chłopak. W ręku trzymał mój wianek pełen glonów. Ponownie spojrzałam na mojego towarzysza wzrokiem, który sugerował, że to twoja wina, Crouch. Nie trwało to długo, wszystko zdarzyło się w ułamku sekund. Po kilu chwilach ponownie patrzyłam na nieznajomego.
- Dziękuję za poświęcenie. - Usiłowałam być miła, ale głos mój daleki był od zadowolenia.
Powinnam była zaszyć się pośród chartów, we własnym bagnie.
Odeszłam dosyć daleko, zanim zorientowałam się, że Sylvaina za mną nie ma. Stanęłam równie gwałtownie, co pędziłam; aż czułam unoszące się i opadające na ramiona pukle włosów wprawiane w ruch przez mój szybki chód. Obróciłam się za siebie, chcąc odnaleźć mą zgubę, ale scenka rodzajowa, którą ujrzałam, zadziwiła nawet mnie. Do tego dołączył mój przyjaciel, który bez cienia wątpliwości chciał zareagować. Przełknęłam głośno ślinę. Byłam sparaliżowana. Nie czułam nic, żadnej kończyny, którą mogłabym jeszcze poruszyć. Patrzyłam na Croucha nieokreślonym wzrokiem, który zaraz skupił się na kimś zgoła innym. W naszą stronę szedł rudy, przemoczony na wskroś chłopak. W ręku trzymał mój wianek pełen glonów. Ponownie spojrzałam na mojego towarzysza wzrokiem, który sugerował, że to twoja wina, Crouch. Nie trwało to długo, wszystko zdarzyło się w ułamku sekund. Po kilu chwilach ponownie patrzyłam na nieznajomego.
- Dziękuję za poświęcenie. - Usiłowałam być miła, ale głos mój daleki był od zadowolenia.
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ogromne znaczenie będzie mieć mój połów wianka. Konkretnej osoby: Lyry. Nie byłem wieszczem, a to sprowadzało się do tego, że robiłem wszystko pod wpływem impulsu. Całość traktowałem jako niewinną grę, zabawę, podczas której coś łapię, a potem wygrywam lub przegrywam. Oddałem Weasley jej zgubę i uśmiechnąłem się, kiedy założyła kwietną koronę na swoje rude włosy. Automatycznie sięgnąłem do kieszeni, aby sprawdzić, czy odnaleziona broszka wciąż się tam znajduje. W istocie, była wciąż na swoim miejscu. Dopiero wtedy dosyć nieprzytomnie spojrzałem na pozostałą dwójkę stojącą tuż obok nas. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a do tego wyciągnąłem rękę do przywitania się i przedstawienia.
- Mnie również jest bardzo miło - zapewniłem. Wbrew pozorom nie było to kłamstwo. Wręcz przeciwnie, byłem osobą towarzyską i lubiłem poznawać nowych ludzi. Niestety, czas mnie gonił. Mnóstwo czasu spędziłem na pochwycenie zdobyczy i powrót do miejsca docelowego. Ponadto, nie rozumiałem za bardzo kobiety przedstawionej mi jako Mathilda. Pokiwałem nieprzytomnie głową, by przerzucić wzrok ponownie na Lyrę.
- Nie pomyślałem, że to może wyglądać na prześladowanie - powiedziałem rozbawiony. Faktycznie spędzam ostatnio z nią mnóstwo czasu. To chyba... nie wypada. - Przepraszam, ale lepiej będzie, jak stąd pójdziemy. Odprowadzę cię Lyro? - dodałem więc pospiesznie, by następnie skłonić się towarzystwu i pójść stąd. Tak czy siak we dwoje. Bijatyki nie są odpowiednie dla młodych dziewcząt.
z/t dla obojga
- Mnie również jest bardzo miło - zapewniłem. Wbrew pozorom nie było to kłamstwo. Wręcz przeciwnie, byłem osobą towarzyską i lubiłem poznawać nowych ludzi. Niestety, czas mnie gonił. Mnóstwo czasu spędziłem na pochwycenie zdobyczy i powrót do miejsca docelowego. Ponadto, nie rozumiałem za bardzo kobiety przedstawionej mi jako Mathilda. Pokiwałem nieprzytomnie głową, by przerzucić wzrok ponownie na Lyrę.
- Nie pomyślałem, że to może wyglądać na prześladowanie - powiedziałem rozbawiony. Faktycznie spędzam ostatnio z nią mnóstwo czasu. To chyba... nie wypada. - Przepraszam, ale lepiej będzie, jak stąd pójdziemy. Odprowadzę cię Lyro? - dodałem więc pospiesznie, by następnie skłonić się towarzystwu i pójść stąd. Tak czy siak we dwoje. Bijatyki nie są odpowiednie dla młodych dziewcząt.
z/t dla obojga
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poszedł po wianek i co? Już go miał, gdy nagle jakiś facet szturchnął go, a wianek poleciał znów do wody. Nie był zachwycony, bo musiał iść głębiej w wodę i przy okazji zmoczyć się. Może nie będzie chory na następny dzień. Taką ma nadzieję. Poszedł głębiej, lecz fale odciągnęły wianek. Zamiast posłuchać swej logiki i zrezygnować, to poszedł śmiało przecinając fale. Zaraz też cały znalazł się w wodzie i wyciągnął rękę, ale i tym razem fala pochłonęła wianek. Wkurzony zanurkował i wziął wianek z dna morza kradnąc przy okazji trochę glonów. Wynurzył się i odkaszlnął, bo trochę wody chcąc nie chcąc, wleciała u do ust. W międzyczasie szedł już na brzeg. Nie zauważył, że w rudych kudłach zaplątał jemu się jeden zielony wodorost, który i tak wyglądał, jakby założył sobie malutką koronę. Korona z wodorostów, yeah. Jest królem wód na tej wyspie.
Gdy wyszedł na brzeg, strząsnął sobie ręce, aby część wody zleciała na ziemię. Ujrzał właścicielkę wianku, która w niego się wpatrywała. Uśmiechnął się i podszedł do niej. Słysząc jej słowa, chciał już coś powiedzieć, ale jak spojrzał na wianek, to zaraz zabrał się za usuwanie wodorostów.
- Nie ma problemu. Wody bywają się być zdradliwe.
Powiedział kończąc czyścić wianek, po czym spojrzał na Bellonę.
- Nie wiem... Założyć ci może? Nie ma wodorostów, sama sprawdź. - dodał uśmiechając się wesoło. Nie wie, czy powinien jej założyć, czy tylko dać... Nie lubił bywać na takich imprezach i teraz było mu głupio, że nie znał zasady tej zabawy. Ma nadzieję, że Bellona nie będzie się gniewać.
Gdy wyszedł na brzeg, strząsnął sobie ręce, aby część wody zleciała na ziemię. Ujrzał właścicielkę wianku, która w niego się wpatrywała. Uśmiechnął się i podszedł do niej. Słysząc jej słowa, chciał już coś powiedzieć, ale jak spojrzał na wianek, to zaraz zabrał się za usuwanie wodorostów.
- Nie ma problemu. Wody bywają się być zdradliwe.
Powiedział kończąc czyścić wianek, po czym spojrzał na Bellonę.
- Nie wiem... Założyć ci może? Nie ma wodorostów, sama sprawdź. - dodał uśmiechając się wesoło. Nie wie, czy powinien jej założyć, czy tylko dać... Nie lubił bywać na takich imprezach i teraz było mu głupio, że nie znał zasady tej zabawy. Ma nadzieję, że Bellona nie będzie się gniewać.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Żałował, że to jednak nie on zrobił porządku z tamtym sukinkotem, który miał czelność tak dotkliwie naruszyć przestrzeń osobistą Allison. Wciąż się w nim gotowało i najchętniej zawróciłby, żeby dokończyć dzieło Sørena... ale nie mógł. Ta sprawa go już nie dotyczyła, prawda? A przynajmniej ona miała tak uważać. Miało go to kompletnie nie obchodzić, spłynąć jak po kaczce. No i... atakowanie jednego we trzech, tak samo jak kopanie leżącego, nie było zbyt chwalebne. Miał tego wszystkiego świadomość, ale... ale na jego samopoczucie nie miało to najmniejszego wpływu niestety. Jeszcze go tamten popamięta, już Sylvain o to zadba, nieważne czy rzeczywiście jest narzeczonym Allison czy samym Merlinem.
Przez to wszystko nawet specjalnie nie zastanawiał się dlaczego Bellona tak gna, ani tym bardziej jak się czuje czy co myśli. Głowę zaprzątało mu kompletnie co innego, kiedy podążał za kobietą.
Nie spodziewał się tylko takiego obrotu spraw.
Rudzielec podszedł do Belli z wiankiem i Croucha dopiero teraz tknęło, że coś tu nie grało. Przecież sam walczył o jej wianek i widział dokładnie, że porywa go... powstrzymał się przed odwróceniem i spojrzeniem na Allie po raz kolejny. Już się na nią dzisiaj napatrzył i, szczerze mówiąc, więcej wolałby nie mieć do czynienia z tego typu widokami. Zamiast tego podszedł do przyjaciółki i młodego... Weasley'a? Zgadywał przez wzgląd na włosy, choć nie miał z nim jeszcze chyba do czynienia.
- Zabawne, przez cały czas sądziłem, że łapię twój wianek - powiedział i choć silił się na pogodny ton, opanowane do perfekcji aktorstwo tym razem mocno go zawiodło. W sumie... może tak było lepiej? Bella będzie zajęta i nie oberwie jej się rykoszetem, gdyby nie zapanował jednak nad wzbierającą w nim wściekłością.
- Chyba póki co będę zbędny... zobaczymy się później, Bells? - upewnił się, po czym zostawił ich samych. To, czego obecnie potrzebował, to niezaprzeczalnie długiego marszu.
[zt]
Przez to wszystko nawet specjalnie nie zastanawiał się dlaczego Bellona tak gna, ani tym bardziej jak się czuje czy co myśli. Głowę zaprzątało mu kompletnie co innego, kiedy podążał za kobietą.
Nie spodziewał się tylko takiego obrotu spraw.
Rudzielec podszedł do Belli z wiankiem i Croucha dopiero teraz tknęło, że coś tu nie grało. Przecież sam walczył o jej wianek i widział dokładnie, że porywa go... powstrzymał się przed odwróceniem i spojrzeniem na Allie po raz kolejny. Już się na nią dzisiaj napatrzył i, szczerze mówiąc, więcej wolałby nie mieć do czynienia z tego typu widokami. Zamiast tego podszedł do przyjaciółki i młodego... Weasley'a? Zgadywał przez wzgląd na włosy, choć nie miał z nim jeszcze chyba do czynienia.
- Zabawne, przez cały czas sądziłem, że łapię twój wianek - powiedział i choć silił się na pogodny ton, opanowane do perfekcji aktorstwo tym razem mocno go zawiodło. W sumie... może tak było lepiej? Bella będzie zajęta i nie oberwie jej się rykoszetem, gdyby nie zapanował jednak nad wzbierającą w nim wściekłością.
- Chyba póki co będę zbędny... zobaczymy się później, Bells? - upewnił się, po czym zostawił ich samych. To, czego obecnie potrzebował, to niezaprzeczalnie długiego marszu.
[zt]
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nic nie miało już żadnego znaczenia. Ani to, że znajdujemy się na terenie festiwalu, w otoczeniu śmietanki towarzyskiej, której nie przystoją burdy rodem z Nokturnu, ani to, że teoretycznie nie miałem żadnych praw do wtrącania się w sprawy Tristana i Evandry. Nadałem sobie to prawo sam, właśnie w momencie, gdy mój napędzany ognistą whisky mózg przetrawił wszystkie bodźce, a do tych zaliczała się niezadowolona mina panny Lestrange, naganne jej traktowanie przez panicza Rosiera i przede wszystkim chowana latami uraza, która teraz, karmiona goryczą minionych moich niepowodzeń i rozczarowania otaczającą rzeczywistością, wyrosła jak grzyby po deszczu, by domagać się działania. Nasączone jadem słowa, które wypluwałem, musiała usłyszeć też półwila i chociaż powinienem się w tym momencie powstrzymać, bo przecież moja paląca żywym ogniem wściekłość była skierowana na Tristana, spojrzałem tylko przelotnie na minę kobiety, nim powróciłem do obdarzania Rosiera nienawistnym spojrzeniem.
Gdybym chciał, mógłbym jej powiedzieć wszystko chociażby wczoraj. Ale czy teraz, dla odmiany, uwierzyłaby w moje słowa, skowo przed laty zawierzyła komu innemu? Zalewnie wczorajszego dnia bylem pewny, że nie w mojej gestii leży rozliczanie przeszłości, postanowiłem więc nie rozdrapywać dawnych ran - dziś jednak zdawałem się już kompletnie nie pamiętać o owej decyzji, gdy patrzyłem, jak Tristan łapie ponownie równowagę, by tym razem próbować już uderzyć mnie w czystszy sposób. Ale nie uderzył. Nim przeszliśmy do ciekawszej części wieczoru, pomiędzy nas wskoczył Cezar i zablokował cios Rosiera.
- Lestrange, jak tam twoja buźka? - zapytałem, wyginając kpiąco usta, chociaż nie mogłem pozbyć się uczucia rozczarowania z obrotu sytuacji. Nie zamierzałem się przecież bronić, nie uniosłem ręki, by odparować zbliżającą się pięść, chciałem dostać w twarz i, najwidoczniej naiwnie, liczyłem na to, że Tristan się przyłoży, skoro dostał już odpowiednią motywację. Z całego tego zamieszania, chyba nikt z nas nie zorientował się, że Druella szykuje się do rzucenia na nas zaklęcia, jakbyśmy byli dzieciakami, które trzeba okiełznać. Chociaż może faktycznie nigdy nie dorośliśmy, tylko zmieniliśmy kaliber naszych zabaw. Chwilę później wszyscy padliśmy na ziemię, zmieceni z nóg magiczną mocą, a zanim pojąłem, co się właściwie stało i podniosłem się do pionu, Evandrę już otaczał opieką nikt inny, jak matka Tristana. Oczywiście.
- Lady Rosier, panno Lestrange, proszę wybaczyć zamieszanie. Obawiam się, że emocje związane z wiankami okazały się być przytłaczające. - zwróciłem się do kobiet kurtuazyjnie, kłaniając się lekko, po czym zerknąłem na zbierających się z miękkiego piasku szlachciców, a w szczególności Tristana, dając mu jeszcze szansę na wypowiedzenie paru ociekających słodyczą słów, które upewniłyby mnie w tym, że moja zabawa w mąciwodę doprowadzi do efektowniejszego finału. Jak nie dziś, to w niedalekiej przyszłości.
Gdybym chciał, mógłbym jej powiedzieć wszystko chociażby wczoraj. Ale czy teraz, dla odmiany, uwierzyłaby w moje słowa, skowo przed laty zawierzyła komu innemu? Zalewnie wczorajszego dnia bylem pewny, że nie w mojej gestii leży rozliczanie przeszłości, postanowiłem więc nie rozdrapywać dawnych ran - dziś jednak zdawałem się już kompletnie nie pamiętać o owej decyzji, gdy patrzyłem, jak Tristan łapie ponownie równowagę, by tym razem próbować już uderzyć mnie w czystszy sposób. Ale nie uderzył. Nim przeszliśmy do ciekawszej części wieczoru, pomiędzy nas wskoczył Cezar i zablokował cios Rosiera.
- Lestrange, jak tam twoja buźka? - zapytałem, wyginając kpiąco usta, chociaż nie mogłem pozbyć się uczucia rozczarowania z obrotu sytuacji. Nie zamierzałem się przecież bronić, nie uniosłem ręki, by odparować zbliżającą się pięść, chciałem dostać w twarz i, najwidoczniej naiwnie, liczyłem na to, że Tristan się przyłoży, skoro dostał już odpowiednią motywację. Z całego tego zamieszania, chyba nikt z nas nie zorientował się, że Druella szykuje się do rzucenia na nas zaklęcia, jakbyśmy byli dzieciakami, które trzeba okiełznać. Chociaż może faktycznie nigdy nie dorośliśmy, tylko zmieniliśmy kaliber naszych zabaw. Chwilę później wszyscy padliśmy na ziemię, zmieceni z nóg magiczną mocą, a zanim pojąłem, co się właściwie stało i podniosłem się do pionu, Evandrę już otaczał opieką nikt inny, jak matka Tristana. Oczywiście.
- Lady Rosier, panno Lestrange, proszę wybaczyć zamieszanie. Obawiam się, że emocje związane z wiankami okazały się być przytłaczające. - zwróciłem się do kobiet kurtuazyjnie, kłaniając się lekko, po czym zerknąłem na zbierających się z miękkiego piasku szlachciców, a w szczególności Tristana, dając mu jeszcze szansę na wypowiedzenie paru ociekających słodyczą słów, które upewniłyby mnie w tym, że moja zabawa w mąciwodę doprowadzi do efektowniejszego finału. Jak nie dziś, to w niedalekiej przyszłości.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
I wtem między nich wskoczył C a e s a r. Teraz, kiedy Perseus chlapał ozorem jak pies, teraz, kiedy próbował przed nim złapać wianek jego pięknej narzeczonej, do której nie miał praw, teraz między nich musiał się wtrącić Caesar, zbyt szybko amortyzując uderzenie jego pięści, chroniąc Avery'ego. Mierzył się z nim wzrokiem pełnym nienawiści; kiedy ostatnio mieli okazję się w ten sposób spotkać? Kiedy w ogóle ostatnio patrzyli sobie prosto w oczy? Czy Caesar w ogóle śmiał patrzeć mu w oczy po tym, jak zamordował jego siostrę? Nakarmił nią i jej malutkim dzieckiem wilkołaka? Jak w ogóle śmiał zachodzić mu drogę? Dlaczego to nie jego pożarła ta potworna bestia - dlaczego Marianne, a nie ten padalec?!
Rozjuszony przez Perseusa, gotów byłby zabić Caesara tu i teraz, skoczyć mu do gardła, rozszarpać go jak wściekłe zwierzę; gotów byłby zrobić wiele - gdyby Druella nie zakończyła tej farsy. Silny podmuch wiatru przewrócił go prosto w rozgrzany piasek, Tristan grzmotnął w piasek, wspierając się na rękach ochronił przed uderzeniem twarzą - i w momencie upadku tym, co dostrzegł, był Benjamin zadający ostateczny cios mężowi Harriett. Ben, ty skończony, pieprzony idioto...
Ale czy on sam nie był takim samym idiotą? Co chciał osiągnąć, rozliczając się w taki sposób z Perseusem na jej oczach? Avery zasługiwał na nauczkę i niewątpliwie ją dostanie - ale nie teraz, nie dziś i nie tutaj. Błyskawicznie odnalazł spojrzeniem Evandrę, nie chcąc, by ktokolwiek inny doskoczył do niej jako pierwszy - to jemu tradycja nadawała to prawo - lecz tymczasem półwilę wzięła już pod opiekę jego matka, była bezpieczna, była jego. Minęła dłuższa chwila, nim Tristan się zebrał i stanął na nogach, ignorując stłuczoną nogę - powiódł spojrzeniem za źródłem nienaturalnie silnego wiatru, napotykając wzrokiem Druellę. Rozum cię całkiem opuścił, droga siostro - znała go dość dobrze, by móc odczytać z jego twarzy emocje. Na szczęście, zajęty Perseusem nie dostrzegł, że przyszła tutaj razem z Caesarem; zbyt mocno zaślepiony miłością do niej nie dostrzegał, że ceni jego - mordercę Marianne - mocniej niż rodzinę.
Spojrzał wpierw na Perseusa, kurtuazyjnie tłumaczącego się za swoje zachowanie, potem na Caesara, krótko, nie chcąc go widzieć na oczy. Nie zauważył, kiedy w kilka sekund romantyczne wybrzeże przeobraziło się w cyrk pełen głupców, oszalałych z uczuć, których sami do końca nie rozumieli. Tristan gubił się w rzeczywistości, nie radził sobie z marami przeszłości - ani ze sobą samym. Kurtuazyjne słowa Perseusa docierały do niego jak z daleka, stłumione, obce, dalekie. Fałszywe jak cała ich trójka, on, Caesar i Perseus. Spieprzaj, Avery. Zejdź mi z oczu, Lestrange. Zniknijcie stąd oboje. Emocje z niego nie zeszły w najmniejszym stopniu, wysiłkiem powstrzymywał się od wzniecenia tej bójki na nowo. Jedyne, na co miał teraz ochotę, to utopić się w tym chrzanionym morzu.
Napotkał spojrzenie Perseusa. Podtrzymał je - bez słów przekazując mu, że to nie koniec. Ale on przecież dobrze to wiedział, on przecież sam tego chciał. Evandra nigdy nie powinna była usłyszeć tych słów. Nigdy. Skinął głową - zaciekle i podle. Bez słowa minął obu czarodziejów, na moment zatrzymując się przy Perseusie.
- Dokończymy to, Avery - szepnął, by było to słyszalne wyłącznie dla jego uszu.
Rozjuszony przez Perseusa, gotów byłby zabić Caesara tu i teraz, skoczyć mu do gardła, rozszarpać go jak wściekłe zwierzę; gotów byłby zrobić wiele - gdyby Druella nie zakończyła tej farsy. Silny podmuch wiatru przewrócił go prosto w rozgrzany piasek, Tristan grzmotnął w piasek, wspierając się na rękach ochronił przed uderzeniem twarzą - i w momencie upadku tym, co dostrzegł, był Benjamin zadający ostateczny cios mężowi Harriett. Ben, ty skończony, pieprzony idioto...
Ale czy on sam nie był takim samym idiotą? Co chciał osiągnąć, rozliczając się w taki sposób z Perseusem na jej oczach? Avery zasługiwał na nauczkę i niewątpliwie ją dostanie - ale nie teraz, nie dziś i nie tutaj. Błyskawicznie odnalazł spojrzeniem Evandrę, nie chcąc, by ktokolwiek inny doskoczył do niej jako pierwszy - to jemu tradycja nadawała to prawo - lecz tymczasem półwilę wzięła już pod opiekę jego matka, była bezpieczna, była jego. Minęła dłuższa chwila, nim Tristan się zebrał i stanął na nogach, ignorując stłuczoną nogę - powiódł spojrzeniem za źródłem nienaturalnie silnego wiatru, napotykając wzrokiem Druellę. Rozum cię całkiem opuścił, droga siostro - znała go dość dobrze, by móc odczytać z jego twarzy emocje. Na szczęście, zajęty Perseusem nie dostrzegł, że przyszła tutaj razem z Caesarem; zbyt mocno zaślepiony miłością do niej nie dostrzegał, że ceni jego - mordercę Marianne - mocniej niż rodzinę.
Spojrzał wpierw na Perseusa, kurtuazyjnie tłumaczącego się za swoje zachowanie, potem na Caesara, krótko, nie chcąc go widzieć na oczy. Nie zauważył, kiedy w kilka sekund romantyczne wybrzeże przeobraziło się w cyrk pełen głupców, oszalałych z uczuć, których sami do końca nie rozumieli. Tristan gubił się w rzeczywistości, nie radził sobie z marami przeszłości - ani ze sobą samym. Kurtuazyjne słowa Perseusa docierały do niego jak z daleka, stłumione, obce, dalekie. Fałszywe jak cała ich trójka, on, Caesar i Perseus. Spieprzaj, Avery. Zejdź mi z oczu, Lestrange. Zniknijcie stąd oboje. Emocje z niego nie zeszły w najmniejszym stopniu, wysiłkiem powstrzymywał się od wzniecenia tej bójki na nowo. Jedyne, na co miał teraz ochotę, to utopić się w tym chrzanionym morzu.
Napotkał spojrzenie Perseusa. Podtrzymał je - bez słów przekazując mu, że to nie koniec. Ale on przecież dobrze to wiedział, on przecież sam tego chciał. Evandra nigdy nie powinna była usłyszeć tych słów. Nigdy. Skinął głową - zaciekle i podle. Bez słowa minął obu czarodziejów, na moment zatrzymując się przy Perseusie.
- Dokończymy to, Avery - szepnął, by było to słyszalne wyłącznie dla jego uszu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
jeśli coś pokręciłam to nie mordujcie, słabo ogarniam dziś :<
Przez krótko chwilę oddychał powoli, spoglądając to na Zaima, którego rysy twarzy rozmyły się pod grubą warstwą fioletu i opuchlizny, to na Selinę i iskry strzelające w niebo, to na Jaimiego wciąż stojącego w wodzie, zakrwawionego, mokrego, targanego emocjami. Garrett odwrócił wzrok, nie patrząc, jak mężczyzna odchodził w las; uparcie pozostał przy nieprzytomnym aurorze do czasu, gdy na horyzoncie zamajaczyli medycy i dopiero wtedy dotarło do niego, że Diana stała tuż obok, składając na wargach wyrazy, które wcale nie doszły jego uszu.
- Chyba już wiele tu nie pomożemy - rzucił w stronę narzeczonej głosem, w którym czaiły się wątpliwości, gdy patrzył, jak Harriett krótkim zaklęciem udrażniała drogi oddechowe męża. Wkrótce pojawił się też Adrien Carrow, medyk, którego widywał niekiedy w Mungu; nie miał zamiaru wchodzić w kompetencje mężczyzny, więc po prostu wycofał się, zerkając najpierw na Selinę ze słabym uśmiechem, a potem ponownie na Dianę, w której twarzy dostrzegał coś na kształt... troski? - Stanowimy zgrany duet - powiedział dość cicho do Lovegood, nie mogąc powstrzymać ust od wykrzywienia się w jeszcze większym grymasie bezczelnego rozbawienia (choć przecież wcale nie było mu do śmiechu - tuż obok konał jego znajomy z pracy po zbyt bliskim spotkaniu z pięścią Benjamina; czy dzisiejszy dzień mógł przebiec bardziej absurdalnie?) . Garrett wiedział, że Zaim znajdował się w dobrych rękach, a dalsze zgrywanie bohatera nie miało żadnego sensu - dlatego wycofał się bezpiecznie, pocierając o siebie palcami, na których dostrzegł czerwone ślady krwi niezmytej przez suchy przestwór oceanu.
- Chodźmy stąd lepiej - mruknął niewylewnie w stronę Diany, jeszcze raz spoglądając przez ramię na tę niebywałą scenę rodzajową - poniekąd niszczącą błogi nastrój festiwalu - która właśnie zaszła. Nieokreślone sylwetki w oddali również nie wyglądały na oszalałe z miłości, lecz nie miało to już znaczenia, nawet nie patrzył w tamtą stronę.
Fale już dawno rozgoniły krew, choć w głowie Garretta ta wciąż zaburzała błękit oceanu. Jako symbol. Sam nie wiedział, czego.
Przez krótko chwilę oddychał powoli, spoglądając to na Zaima, którego rysy twarzy rozmyły się pod grubą warstwą fioletu i opuchlizny, to na Selinę i iskry strzelające w niebo, to na Jaimiego wciąż stojącego w wodzie, zakrwawionego, mokrego, targanego emocjami. Garrett odwrócił wzrok, nie patrząc, jak mężczyzna odchodził w las; uparcie pozostał przy nieprzytomnym aurorze do czasu, gdy na horyzoncie zamajaczyli medycy i dopiero wtedy dotarło do niego, że Diana stała tuż obok, składając na wargach wyrazy, które wcale nie doszły jego uszu.
- Chyba już wiele tu nie pomożemy - rzucił w stronę narzeczonej głosem, w którym czaiły się wątpliwości, gdy patrzył, jak Harriett krótkim zaklęciem udrażniała drogi oddechowe męża. Wkrótce pojawił się też Adrien Carrow, medyk, którego widywał niekiedy w Mungu; nie miał zamiaru wchodzić w kompetencje mężczyzny, więc po prostu wycofał się, zerkając najpierw na Selinę ze słabym uśmiechem, a potem ponownie na Dianę, w której twarzy dostrzegał coś na kształt... troski? - Stanowimy zgrany duet - powiedział dość cicho do Lovegood, nie mogąc powstrzymać ust od wykrzywienia się w jeszcze większym grymasie bezczelnego rozbawienia (choć przecież wcale nie było mu do śmiechu - tuż obok konał jego znajomy z pracy po zbyt bliskim spotkaniu z pięścią Benjamina; czy dzisiejszy dzień mógł przebiec bardziej absurdalnie?) . Garrett wiedział, że Zaim znajdował się w dobrych rękach, a dalsze zgrywanie bohatera nie miało żadnego sensu - dlatego wycofał się bezpiecznie, pocierając o siebie palcami, na których dostrzegł czerwone ślady krwi niezmytej przez suchy przestwór oceanu.
- Chodźmy stąd lepiej - mruknął niewylewnie w stronę Diany, jeszcze raz spoglądając przez ramię na tę niebywałą scenę rodzajową - poniekąd niszczącą błogi nastrój festiwalu - która właśnie zaszła. Nieokreślone sylwetki w oddali również nie wyglądały na oszalałe z miłości, lecz nie miało to już znaczenia, nawet nie patrzył w tamtą stronę.
Fale już dawno rozgoniły krew, choć w głowie Garretta ta wciąż zaburzała błękit oceanu. Jako symbol. Sam nie wiedział, czego.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To wszystko działo się zbyt szybko, by mogła cokolwiek przemyśleć - była już tylko kłębkiem nerwów, impulsem, chodzącą emocją. Choć prawdopodobieństwo, że mężczyźni usłuchają jej prośby i dadzą sobie spokój było niewielkie, to łudziła się, że ten koszmar dobiegnie końca, upokorzenia ustaną, przemoc ustanie... Tristan wziął kolejny zamach, za nic mając jej obecność, lecz wtem pojawił się Caesar, jej ukochany brat, próbując ich rozdzielić, a później...
Upadła, a z jej ust wydobył się cichy, lecz pełen zaskoczenia krzyk. Co się stało? Żałośnie przekrzywiony wianek zasłonił jej znaczną część pola widzenia, jednak dostrzegała, że to nie tylko ona, że wszyscy stracili równowagę. Dlaczego? Ktoś rzucił zaklęcie, zrozumiała, zaś po krótkiej chwili, ledwie kilku uderzeniach serca udało jej się zlokalizować napastnika - wtedy też z jej lica zniknęło zaskoczenie, a pojawiła się wściekłość.
Co ta pozbawiona choćby szczątkowych ambicji, zniewolona kura domowa sobie wyobrażała? Że może poniżać ją jeszcze bardziej? Że może podnosić na nią - i na jej brata - różdżkę, i to tylko dlatego, że nie była w centrum uwagi, nie nosili jej na rękach, nie przejmowali się Robbowymi fanaberiami? Że doskwierały jej ciążowe humorki, a męża nie było obok, by wbić pazury w jego ramię? Rozpuszczona, sfrustrowana idiotka, ktoś w końcu powinien dać jej nauczkę, pokazać, że nie powinna mieszać się w nieswoje sprawy...
Już chciała sięgnąć po swą różdżkę, już chciała odpowiedzieć pięknym za nadobne, kiedy pojawiła się kolejna osoba, której nie spodziewała się, lecz pewnie spodziewać powinna. Kiedy jej wzrok napotkał lico wyniosłej, opanowanej Cedriny, poczuła się pewniej, naiwnie bezpieczniej; przecież przy niej nic jej nie groziło, przy niej Tristan będzie musiał okiełznać swój temperament... Skorzystała z jej pomocy, zarówno wdzięczna, jak i sparaliżowana ciążącą nad nimi wizją wspólnej przyszłości, nadziejami, które musiały być w niej pokładane. Ile Cedrina wiedziała na temat skomplikowania łączącej ją z Tristanem relacji? Czy słyszała cokolwiek o feralnym spacerze po klifach? Jak czuła się, gdy widziała zdobiący jej palec rubin, ten sam, który kiedyś sama nosiła, być może z dumą...? Młódka mogła się tylko domyślać - i drżeć przed wizjami najczarniejszych scenariuszy.
Evandra wierzyła jednak, że pani Rosier doprowadzi syna do porządku, że zajmie się nimi wszystkimi, nim dojdzie do prawdziwej tragedii - dlatego zdziwiła się znów, gdy, miast pozostać na miejscu bójki i zająć się awanturnikami, zaczęły odchodzić na bok, byle dalej od ich chłopięcych zabaw.
Wypowiedziane przez Perseusza słowa dotarły do niej jak przez mgłę, lecz dostrzegła, że kłania się w ich kierunku, zrozumiała też, że przeprasza i rozdartym spojrzeniem starała się przekazać mu to wszystko, co kłębiło się jej w głowie. Ostrzeżenie przed kolejnym napadem gniewu jej narzeczonego, ale i zawód spowodowany zatajeniem tych wysyczanych z wyrzutem informacji.
Musiała być blada jak śmierć, kiedy tak - mimowolnie - próbowała zerkać przez ramię na podnoszących się arystokratów, kiedy próbowała ustalić, czy zaklęcie rzucone przez Druellę przyniosło jakiś skutek, czy dojdzie do rozlewu krwi, czy może któryś z nich leżał już ze złamanym nosem na złocistym piasku plaży... I czuła się jak śmierć, pełna sprzecznych ze sobą uczuć, strachu, złości, niepewności, zdziwienia.
- Dziękuję, pani Rosier - odpowiedziała w końcu słabo, jękliwie, gdy tylko odzyskała kontrolę nad swym ściśniętym z przejęcia gardłem. - Lecz co z nimi, czy nie powinnyśmy ich rozdzielić... - Oczywiście, nie wyrywała się, nie stawiała oporu, jednak nie powstrzymała się przed wyrażeniem swych obaw na głos. Patrzyła na idącą tuż obok kobietę z nadzieją, z wymalowanym na licu przejęciem, choć jednocześnie z lękiem; zawsze miała szacunek do swej dawnej nauczycielki śpiewu, zarówno do jej umiejętności, jak i siły charakteru, lecz teraz nie wiedziała już, jak powinna się do niej odnosić, jak czuć się w jej towarzystwie i czy nie powinna raczej zamykać się w szczelnej zbroi chłodu, niż odkrywać przed nią z jakimikolwiek uczuciami.
Upadła, a z jej ust wydobył się cichy, lecz pełen zaskoczenia krzyk. Co się stało? Żałośnie przekrzywiony wianek zasłonił jej znaczną część pola widzenia, jednak dostrzegała, że to nie tylko ona, że wszyscy stracili równowagę. Dlaczego? Ktoś rzucił zaklęcie, zrozumiała, zaś po krótkiej chwili, ledwie kilku uderzeniach serca udało jej się zlokalizować napastnika - wtedy też z jej lica zniknęło zaskoczenie, a pojawiła się wściekłość.
Co ta pozbawiona choćby szczątkowych ambicji, zniewolona kura domowa sobie wyobrażała? Że może poniżać ją jeszcze bardziej? Że może podnosić na nią - i na jej brata - różdżkę, i to tylko dlatego, że nie była w centrum uwagi, nie nosili jej na rękach, nie przejmowali się Robbowymi fanaberiami? Że doskwierały jej ciążowe humorki, a męża nie było obok, by wbić pazury w jego ramię? Rozpuszczona, sfrustrowana idiotka, ktoś w końcu powinien dać jej nauczkę, pokazać, że nie powinna mieszać się w nieswoje sprawy...
Już chciała sięgnąć po swą różdżkę, już chciała odpowiedzieć pięknym za nadobne, kiedy pojawiła się kolejna osoba, której nie spodziewała się, lecz pewnie spodziewać powinna. Kiedy jej wzrok napotkał lico wyniosłej, opanowanej Cedriny, poczuła się pewniej, naiwnie bezpieczniej; przecież przy niej nic jej nie groziło, przy niej Tristan będzie musiał okiełznać swój temperament... Skorzystała z jej pomocy, zarówno wdzięczna, jak i sparaliżowana ciążącą nad nimi wizją wspólnej przyszłości, nadziejami, które musiały być w niej pokładane. Ile Cedrina wiedziała na temat skomplikowania łączącej ją z Tristanem relacji? Czy słyszała cokolwiek o feralnym spacerze po klifach? Jak czuła się, gdy widziała zdobiący jej palec rubin, ten sam, który kiedyś sama nosiła, być może z dumą...? Młódka mogła się tylko domyślać - i drżeć przed wizjami najczarniejszych scenariuszy.
Evandra wierzyła jednak, że pani Rosier doprowadzi syna do porządku, że zajmie się nimi wszystkimi, nim dojdzie do prawdziwej tragedii - dlatego zdziwiła się znów, gdy, miast pozostać na miejscu bójki i zająć się awanturnikami, zaczęły odchodzić na bok, byle dalej od ich chłopięcych zabaw.
Wypowiedziane przez Perseusza słowa dotarły do niej jak przez mgłę, lecz dostrzegła, że kłania się w ich kierunku, zrozumiała też, że przeprasza i rozdartym spojrzeniem starała się przekazać mu to wszystko, co kłębiło się jej w głowie. Ostrzeżenie przed kolejnym napadem gniewu jej narzeczonego, ale i zawód spowodowany zatajeniem tych wysyczanych z wyrzutem informacji.
Musiała być blada jak śmierć, kiedy tak - mimowolnie - próbowała zerkać przez ramię na podnoszących się arystokratów, kiedy próbowała ustalić, czy zaklęcie rzucone przez Druellę przyniosło jakiś skutek, czy dojdzie do rozlewu krwi, czy może któryś z nich leżał już ze złamanym nosem na złocistym piasku plaży... I czuła się jak śmierć, pełna sprzecznych ze sobą uczuć, strachu, złości, niepewności, zdziwienia.
- Dziękuję, pani Rosier - odpowiedziała w końcu słabo, jękliwie, gdy tylko odzyskała kontrolę nad swym ściśniętym z przejęcia gardłem. - Lecz co z nimi, czy nie powinnyśmy ich rozdzielić... - Oczywiście, nie wyrywała się, nie stawiała oporu, jednak nie powstrzymała się przed wyrażeniem swych obaw na głos. Patrzyła na idącą tuż obok kobietę z nadzieją, z wymalowanym na licu przejęciem, choć jednocześnie z lękiem; zawsze miała szacunek do swej dawnej nauczycielki śpiewu, zarówno do jej umiejętności, jak i siły charakteru, lecz teraz nie wiedziała już, jak powinna się do niej odnosić, jak czuć się w jej towarzystwie i czy nie powinna raczej zamykać się w szczelnej zbroi chłodu, niż odkrywać przed nią z jakimikolwiek uczuciami.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rwetes, jaki rozbrzmiał za nimi, bójki i kłótnie, wyraźnie sugerowały, że wesoła atmosfera wiankowej imprezy - padała na łeb na szyję. Nawet Skamander odwracał głowę, dostrzegając w kilku bijących się osobach - arystokratów. No proszę..czyzby i oni potrafili się bić?
Skrzywił się, gdy dostrzegł, ze wśród awanturników dostrzega i aurorów. Kusiło go, by samemu się włączyć, aż zacisną pięści...ale zrezygnował, gdy wyczuł na sobie wyczekujące spojrzenie zbyt cichej Mathildy. Tym bardziej, gdy jej drobna rączka, zacisnęła się na jego dłoni, dosadnie przypominając o swojej obecności.
Lyra, jak widział znała mężczyznę, który się pojawił, zmierzył go jeszcze badawczo, ale wyglądał na takiego, któremu nie brakowało ogłady. Mimo to, złapał zarumienione oblicze rudziutkiej Weasleyówny, sprawdzając, czy aby na pewno chce powędrować z Galucusem.
- Baw się dobrze Mała - odezwał się jeszcze, kiedy para odchodziła. Obdarzył Lyrę uśmiechem i mrugnięciem oka, by ostatecznie przenieść wzrok na czarnowłosą wieszczkę.
- My chyba też możemy się stąd wynieść - głos miał spokojny, choć zerkanie na oddalonych, bijących się mężczyzn, wciąż odbijała się echem w jego głosie. Tak..jakby mu brakowało ostatnio wrażeń. Puścił rękę Mathildy, by przenieść dłoń na jej plecy i delikatnie poprowadzić ją wzdłuż brzegu.
zt Samuel i Mathilda
Skrzywił się, gdy dostrzegł, ze wśród awanturników dostrzega i aurorów. Kusiło go, by samemu się włączyć, aż zacisną pięści...ale zrezygnował, gdy wyczuł na sobie wyczekujące spojrzenie zbyt cichej Mathildy. Tym bardziej, gdy jej drobna rączka, zacisnęła się na jego dłoni, dosadnie przypominając o swojej obecności.
Lyra, jak widział znała mężczyznę, który się pojawił, zmierzył go jeszcze badawczo, ale wyglądał na takiego, któremu nie brakowało ogłady. Mimo to, złapał zarumienione oblicze rudziutkiej Weasleyówny, sprawdzając, czy aby na pewno chce powędrować z Galucusem.
- Baw się dobrze Mała - odezwał się jeszcze, kiedy para odchodziła. Obdarzył Lyrę uśmiechem i mrugnięciem oka, by ostatecznie przenieść wzrok na czarnowłosą wieszczkę.
- My chyba też możemy się stąd wynieść - głos miał spokojny, choć zerkanie na oddalonych, bijących się mężczyzn, wciąż odbijała się echem w jego głosie. Tak..jakby mu brakowało ostatnio wrażeń. Puścił rękę Mathildy, by przenieść dłoń na jej plecy i delikatnie poprowadzić ją wzdłuż brzegu.
zt Samuel i Mathilda
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset