Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Nawet życie najszybszego człowieka na świecie — a przynajmniej w Wielkiej Brytanii i to w dodatku tylko na lądzie — musiało kiedyś zwolnić. Świst towarzyszący wiecznemu pędowi w końcu cichnie, pisk opon poddających się woli hamulców zanika z meandrów pamięci i teraz słyszy już tylko śmiech, śmiech, śmiech i podekscytowane głosy, chichot panien oraz okrzyki zaskoczenia od strony panów, gdy co większa fala oblewa ich gorące głowy. A Ernie w tym czasie zwalnia. Oddech ma spokojny, serce też jakoś sobie radzi, myśli leniwie płyną wraz z wiankami rzuconymi w morską toń, tam hen daleko za horyzont. Nie formują się w żaden kształt, nie zatrzymują się na żadnym kamieniu, ni silne ręce nie są w stanie ich pochwycić. Płyną nietknięte ku nieznanemu, chłonąc całkowity bezruch fizycznego ciała. Promienie letniego słońca muskają w tym samym czasie skórę policzków, niby czuły dotyk dawno niewidzianej kochanki, pocieszycielki gotowej zapewnić w każdej chwili, iż wszystko jest w porządku. Podobnie ma wiatr, lekkim chłodem mierzwiący ciemne kosmyki, pozostawiający po sobie jeszcze większy nieład w i tak wystarczająco niechlujnej fryzurze. Niesie ze sobą rześkość oraz słony aromat morza, zmuszający nozdrza do mimowolnego rozszerzenia się, do chłonięcia feerii zapachów natury wymieszanej teraz z plecionymi kwiatami i drogimi perfumami. Siedzi na piachu, ze skórzaną kurtką służącą mu za koc oraz papierosem robiącym mu za druha, ciemnoniebieskie tęczówki śledzą obojętnie mocowania na plaży, historię szczęścia oraz rozczarowania, nowej miłości, a także i rodzącej się nienawiści. Teatr ludzkich bolączek w najbardziej okrojonej, taniej wersji — tej najlepszej, najczystszej i najprostszej. Miło myśleć, że po tym dniu losy wielu istnień splotą się ze sobą na dłużej, niż kilka przypadkowych dotknięć oraz błahych słów. Ernie odchyla głowę, tym razem za obiekt swego zainteresowania obierając błękit nieba, który mąci szary dym mugolskich papierosów. Jest miło — myśli, Festiwal Lata to doprawdy jedno z lepszych wydarzeń w magicznym świecie i korzystanie z jego uroków wydawało się oczywistą oczywistością. I wbrew pozorom, urokami nie były wyłącznie kobiety, a atmosfera przyjemna i beztroska, taka, jaką najbardziej lubił młody Prang. Teoretycznie powinien teraz próbować oczarować kogoś gładkimi słowami albo też upijać się do nieprzytomności, lecz raptowne lenistwo oraz nagły bezruch nakazał mu usiąść tam, gdzie stał i podziwiać. Tak po prostu. Papieros się jednak powoli kończył, a Ernest był stworzeniem społecznym, lubującym się w kontaktach z innymi osobnikami mu podobnymi, a tradycji powinno stać się zadość. Więc Ernie wzdycha, mierzwi palcami jeszcze bardziej włosy i zakopuje niedopałek pod piachem, następnie uklepuje ziarenka na podobieństwo żółwia i wstaje, kurtkę zabierając. Z ciekawością zerka po tłumie na plaży, aż w końcu koncentruje się na wodzie, podążając jednocześnie w stronę brzegu. Zsuwa buty, brązowa skóra idzie na nie, pstryka też palcami, bo może i to przedziwnie przyjemne. A potem widzi, jak bordowy wiecheć kwiatów pruje przez fale i trochę się śmieje, bo nawet kiedy zwalnia, to jego zamiłowanie do prędkości i tak go dopada. Tak też zanurza się w morskiej toni, gotowy rzucić się w pogoń za wiankiem Sally, jednocześnie starając się przy tym nie utopić, bo jak to tak.
+
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Ernie Prang dnia 29.06.18 14:57, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Ernie Prang' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
– Widzisz, jednak posiadam resztki rozsądku – niezbyt duże, ale jednak – ale za to ty dzielnie zwalczyłeś żywioł, żeby wyłowić tą misterną wiązankę, jestem pełna podziwu wobec twojego skakania po wodzie jak łania na wrzosowiskach. – Po pretensjach nadeszła pora pochwał, specyficznych wprawdzie, ale nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo.
Właściwie nawet nie chciałam, żeby wyłowiony z wody wianek – a więc mokry – znalazł się na moich włosach, jednak nie protestowałam, gdy Cyrus go tam ułożył. Wzdrygnęłam się jedynie, gdy kilka kropel skapnęło na moją odsłoniętą skórę, choć może było to spowodowane zadanym przez niego pytaniem? Uniosłam jedną brew w geście chwilowej konsternacji, bo nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek mężczyzna był wobec mnie aż tak pewny siebie i bezpośredni. Ale... spodobało mi się to. Szybko więc odpowiedziałam na jego pytanie najładniejszym uśmiechem, jaki posiadałam.
– Możemy przejść się na ognisko, żebyś się osuszył. Mnie też już jest trochę zimno – stwierdziłam, ale zaraz po tym przypomniałam sobie, że oboje przecież nie lubiliśmy tłumów a tych mogliśmy spodziewać się przy każdym możliwym źródle ciepła w okolicy – zaproponowałabym ci jeszcze herbatę, ale tej tutaj nie znajdziemy. No, chyba, że pójdziemy gdzie indziej. – Wcale nie sugerowałam ucieczki z festiwalu w bardziej przyjazne miejsce; z pewnością nie wprost, bo zauważyłam, że moja bezpośredniość wobec jego osoby zazwyczaj nie przynosiło najlepszych rezultatów. – Chyba, że zadowoli cię okropnie słodkie wino, które zwali nas z nóg po kilku łykach. Mam pewne podejrzenia, że coś jest do niego dolane. – Dokończyłam pół żartem pół serio, bo wino faktycznie było okrutnie słodkie i mdlące, szumiąc nawet w głowie najbardziej odpornej na alkohol osobom, jednak nie podejrzewałam, by Prewttowie rzeczywiście wzmacniali je jakimś niewybrednym dodatkiem. Z drugiej strony, gdy zastanawiałam się nad tym coraz mocniej, to takie działanie mogło być przecież celowe, skoro chcieli uniknąć nieprzyjemnych sytuacji podczas trwania festiwalu, prawda? Westchnęłam, potrząsając głową, by odgonić od siebie wszelkie niepotrzebne rozważania.
– Możemy zadecydować po drodze – odsunęłam się nieco w bok – ruszmy się stąd, naprawdę zamarzają mi stopy. – Wskazałam na wodę, która co chwilę obmywała nasze bose nogi a ja w gruncie rzeczy swoich już nie czułam, mając wrażenie, że stały się dwoma soplami lodu. Cóż, nie byłam szczególnie odporna na zimno.
Wysunęłam rękę w stronę Snape'a i potem nie oczekując jego zgody, poprowadziłam nas do wyjścia z wybrzeża. Nie miałam pojęcia, że udaremniłam spotkanie alchemika z dostawcą.
zt oboje
Właściwie nawet nie chciałam, żeby wyłowiony z wody wianek – a więc mokry – znalazł się na moich włosach, jednak nie protestowałam, gdy Cyrus go tam ułożył. Wzdrygnęłam się jedynie, gdy kilka kropel skapnęło na moją odsłoniętą skórę, choć może było to spowodowane zadanym przez niego pytaniem? Uniosłam jedną brew w geście chwilowej konsternacji, bo nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek mężczyzna był wobec mnie aż tak pewny siebie i bezpośredni. Ale... spodobało mi się to. Szybko więc odpowiedziałam na jego pytanie najładniejszym uśmiechem, jaki posiadałam.
– Możemy przejść się na ognisko, żebyś się osuszył. Mnie też już jest trochę zimno – stwierdziłam, ale zaraz po tym przypomniałam sobie, że oboje przecież nie lubiliśmy tłumów a tych mogliśmy spodziewać się przy każdym możliwym źródle ciepła w okolicy – zaproponowałabym ci jeszcze herbatę, ale tej tutaj nie znajdziemy. No, chyba, że pójdziemy gdzie indziej. – Wcale nie sugerowałam ucieczki z festiwalu w bardziej przyjazne miejsce; z pewnością nie wprost, bo zauważyłam, że moja bezpośredniość wobec jego osoby zazwyczaj nie przynosiło najlepszych rezultatów. – Chyba, że zadowoli cię okropnie słodkie wino, które zwali nas z nóg po kilku łykach. Mam pewne podejrzenia, że coś jest do niego dolane. – Dokończyłam pół żartem pół serio, bo wino faktycznie było okrutnie słodkie i mdlące, szumiąc nawet w głowie najbardziej odpornej na alkohol osobom, jednak nie podejrzewałam, by Prewttowie rzeczywiście wzmacniali je jakimś niewybrednym dodatkiem. Z drugiej strony, gdy zastanawiałam się nad tym coraz mocniej, to takie działanie mogło być przecież celowe, skoro chcieli uniknąć nieprzyjemnych sytuacji podczas trwania festiwalu, prawda? Westchnęłam, potrząsając głową, by odgonić od siebie wszelkie niepotrzebne rozważania.
– Możemy zadecydować po drodze – odsunęłam się nieco w bok – ruszmy się stąd, naprawdę zamarzają mi stopy. – Wskazałam na wodę, która co chwilę obmywała nasze bose nogi a ja w gruncie rzeczy swoich już nie czułam, mając wrażenie, że stały się dwoma soplami lodu. Cóż, nie byłam szczególnie odporna na zimno.
Wysunęłam rękę w stronę Snape'a i potem nie oczekując jego zgody, poprowadziłam nas do wyjścia z wybrzeża. Nie miałam pojęcia, że udaremniłam spotkanie alchemika z dostawcą.
zt oboje
- Może trochę przesadziłam, lecz wiesz... Myślę, że niektórzy korzystają z festiwalu by poczuć się przez jeden dzień kimś innym, czasem z kimś innym. No może trochę na wyrost to wszystko ubieram w słowa, lecz to taka trochę okazja by zapomnieć o minionych chwilach i właśnie boję się trochę, że ktoś tu tak przyszedł może w poszukiwaniu pocieszenia lub nowych chwil mając w głowie ciągle te takie spędzone z kimś innym - czułabym się chyba porównywana. Przynajmniej na pewno nie na początku, lecz gdyby prawda wyszła na jaw, kiedy to we mnie jakieś takie nadzieje zaczęłyby się robić to trochę przykro by mi się zrobiło.
Zatrzepotałam szybciej rzęsami. Splotłam palce dłoni ze sobą.
- Babcia mówiła, że tacy nie poddają się łatwo - ewidentnie mężczyźni o których się ocierałam mieli z tym problem. I tu nie chodziło nawet o mnie, bo właściwie na mnie nigdy nie patrzyli tak jak chciałam by to robili. Poddawali się życiu. Zmarszczyłam nosek - i nie potrzebują różdżki do odkręcania słoików oraz jak trzymają drabinę to na pewno wiesz, że ją trzymają - to też przecież były poważne argumenty, których nie należało bagatelizować!
Patrzę potem na te dryfujące wianki i gdy Poppy został wyłowiony podekscytowałam się tak, jakby to mój własny był.
- O rety, Poppy...! - piszczę cicho łapiąc ją za ramię. Mam ochotę nią trząsać, lecz się powstrzymuję i tylko tak trzymam nie próbując jej wyrwać kończyny ze stawów - On wygląda jak anioł, Poppy, mówię ci - mówię jej jak widzę rozrośniętą sylwetkę zbliżającego się błękitnookiego blondyna. Nie wiem jednak czy Poppy zdaje sobie sprawę o jakie stworzenia mi chodzi - Nie wiem. Weź się może przedstaw może, albo udaj zaskoczoną. Ale to jak dopiero podejdzie. teraz oddychaj - daję jej chyba bezsensowne rady, a potem się lekko odsuwam by mogła działać. Gdy na mnie zerka pokazuję jej kciuki podniesione do góry i w ogóle tak się zaabsorbowałam moją przyjaciółką, że dopiero trochę po fakcie spostrzegłam, że w stronę mojego bordowego wianka mknie jak wściekły jakiś człowiek, który gdzieś po drodze zmienił się chyba w wydrę lub syrena bo tak wszystkich w tyle zostawił, że nie mogłam zareagować inaczej na ten popis jak po prostu wytrzeszczając oczy i otwierając szeroko usta. O mamo.
Wstaję jak porażona gdy do mnie dotarło, że to się stało i mu krzyczę:
- Panie! Tutaj! - wołam mu machając ręką. Poprawiam włosy, a gdy podchodzi bliżej to widzę, że mu cieknie po ręce i nie może być to sok z moich kwiatów. Gryka nie ma soku. Marszczę więc czoło. Nie wiem, czy on to już zauważył, czy nie. Lecz ja jak się uśmiechałam tak teraz patrze na niego nagląco - Szybko, do ust! Ręka twoja! To znaczy palec wystarczy, tylko niech to będzie ten po którym ci cieknie! Szybko zanim cie ochlapie! - nie miałam przy sobie żadnych chustek. Miałam za to całe wiadro głupich pomysłów na to jak sobie radzić z ranami. Wyobrażam już sobie jak stojąca obok Poppy zakrywa swą twarz ze smutku dłońmi, gdy słucha o moich niekonwencjonalnych metodach leczenia.
Zatrzepotałam szybciej rzęsami. Splotłam palce dłoni ze sobą.
- Babcia mówiła, że tacy nie poddają się łatwo - ewidentnie mężczyźni o których się ocierałam mieli z tym problem. I tu nie chodziło nawet o mnie, bo właściwie na mnie nigdy nie patrzyli tak jak chciałam by to robili. Poddawali się życiu. Zmarszczyłam nosek - i nie potrzebują różdżki do odkręcania słoików oraz jak trzymają drabinę to na pewno wiesz, że ją trzymają - to też przecież były poważne argumenty, których nie należało bagatelizować!
Patrzę potem na te dryfujące wianki i gdy Poppy został wyłowiony podekscytowałam się tak, jakby to mój własny był.
- O rety, Poppy...! - piszczę cicho łapiąc ją za ramię. Mam ochotę nią trząsać, lecz się powstrzymuję i tylko tak trzymam nie próbując jej wyrwać kończyny ze stawów - On wygląda jak anioł, Poppy, mówię ci - mówię jej jak widzę rozrośniętą sylwetkę zbliżającego się błękitnookiego blondyna. Nie wiem jednak czy Poppy zdaje sobie sprawę o jakie stworzenia mi chodzi - Nie wiem. Weź się może przedstaw może, albo udaj zaskoczoną. Ale to jak dopiero podejdzie. teraz oddychaj - daję jej chyba bezsensowne rady, a potem się lekko odsuwam by mogła działać. Gdy na mnie zerka pokazuję jej kciuki podniesione do góry i w ogóle tak się zaabsorbowałam moją przyjaciółką, że dopiero trochę po fakcie spostrzegłam, że w stronę mojego bordowego wianka mknie jak wściekły jakiś człowiek, który gdzieś po drodze zmienił się chyba w wydrę lub syrena bo tak wszystkich w tyle zostawił, że nie mogłam zareagować inaczej na ten popis jak po prostu wytrzeszczając oczy i otwierając szeroko usta. O mamo.
Wstaję jak porażona gdy do mnie dotarło, że to się stało i mu krzyczę:
- Panie! Tutaj! - wołam mu machając ręką. Poprawiam włosy, a gdy podchodzi bliżej to widzę, że mu cieknie po ręce i nie może być to sok z moich kwiatów. Gryka nie ma soku. Marszczę więc czoło. Nie wiem, czy on to już zauważył, czy nie. Lecz ja jak się uśmiechałam tak teraz patrze na niego nagląco - Szybko, do ust! Ręka twoja! To znaczy palec wystarczy, tylko niech to będzie ten po którym ci cieknie! Szybko zanim cie ochlapie! - nie miałam przy sobie żadnych chustek. Miałam za to całe wiadro głupich pomysłów na to jak sobie radzić z ranami. Wyobrażam już sobie jak stojąca obok Poppy zakrywa swą twarz ze smutku dłońmi, gdy słucha o moich niekonwencjonalnych metodach leczenia.
Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role*.
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role*.
To była scena, a on był aktorem. Jego drobne ciało nie miało znaczenia. Tak jak i wiek. Był teraz kim innym! Człowiekiem wyniosłym, dumnym rycerzem stawającym z morskimi falami w romantyczny bój o niewieści wieniec. Wszystkie przeszkody w drodze do celu zniósł z zimną krwią i oto była. Stała przed nim - chłodna, wyniosła i piękna. Przez myśl mu przeszło, że róża wpleciona w jej wianek powinna być czarna. Kwiat czarny, los marny.
Jej niechęć wcale go nie speszyła, nie spłoszyła. Norman ze stoicką postawą obwiódł po zebranych spojrzeniem zatrzymując się nim na dłużej na drobnej dziewczynce z rodu Prewettów. Niedaleko był też chłopiec, prawdopodobnie podobny wiekiem do tego pierwszego dziecka. Norman spoglądając na nich skrzywił się w zdegustowaniu. Tak, jakby ktoś mu podsunął pod nos talerz brukselki.
- Zgadzam się. Nie rozumiem kto wyraził zgodę na ich obecność w tym miejscu - podsumował z krytyką mając zamiar solidaryzować się ze swą wybranką - Są najwyraźniej równi i równiejsi. Wszyscy kiedyś jednak skończymy tak samo. Nie wiem jednak czy myśl ta pociesza, czy raczej też uwłaszcza - skomentował całe zajście swym chłopięcym głosem, który w jego własnej głowie był niższy i nosił podobne znamiona burczącego tonu wypowiedzi stojącej, a właściwie pochylającej się przed nim kobiety. Zignorował jej komentarz, a właściwie wyłowił z niego to co było mu potrzebne. Tak. Wczuwał się w rolę decydując się na człowieka naznaczonego melancholia czerpiąc inspirację do tej postawy z dzieła o tym samym tytule nieznanego za bardzo Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Nie zamierzał dać się z niej zbyt łatwo wykoleić. Złożył więc na jej głowie wieniec, jak gdyby nigdy nic, a potem ukląkł umaczając się tym samym jeszcze mocniej w wodzie. Cóż. Nie do końca to przemyślał, jednak show musiał trwać dalej. Znalawszy się niżej niż ona, klęcząc przed nią na jednym kolanie sięgnął zuchwale po jej dłoni - Wiem, że kwiaty nie słowa, lecz los splotły między nami i pomimo, iż w twych oczach niegodnie me oblicze się mieni to zważ swe myśli i nie zrywaj ze mnie, okrutnico, dumy tak pośpiesznie, gdy jeszcze nie zdążyłem ci jej zaprezentować - podniósł spojrzenie na kobietę - Bądź mi tej nocy, towarzyszką Zajadła Maro.
*William Szekspir, "Jak wam się podoba?", akt II, scena 7
Gość
Gość
The member 'Norman Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Odetchnęła z ulgą, gdy Sally przyznała, że przesadziła; naprawdę nie wyobrażała sobie, aby podobne niepoprawności miały tu miejsce. W swej naiwności sądziła, że ludzie będą mieli choć odrobinę przyzwoitości - przecież każdy dostrzeże obrączkę, gdy taki hultaj podejdzie do innej kobiety. Poppy nie próbowała sobie nawet wyobrazić, co wtedy pojawi się w głowie zdradzonej niemal żony, której ślubował miłość, wierność i uczciwość małżeńską... Potrząsnęła głową, aby wyrzucić z niej podobne rozważania. Doprawdy, oburzające.
- Nie powinnaś zamartwiać się tym na zapas, kochanie - powiedziała Poppy, wygładzając nieistniejącą nierówność na sukience przyjaciółki. - Masz w sobie tyle ciepła, radości i światła, że zapomina się przy tobie o reszcie świata - dodała z serdecznym uśmiechem; to nie były słowa pocieszenia, które po prostu wypada powiedzieć, a najszczersza prawda. Sally była z jedną najwspanialszych osób jakie kiedykolwiek poznała i czuła dumę, że mogła nazywać ją swoją najlepszą przyjaciółką.
- A moja ciocia mówiła, że męża szuka się na pierwszym roku kursu, dla mnie już więc chyba za późno... - westchnęła ciężko, choć głos miała podszyty rozbawieniem - wcale nie szukała przecież męża. Pokiwała głową na wyjaśnienia Sally z taką miną, jakby rozmawiały właśnie o skomplikowanej zagadce numerologicznej, albo toczyły poważną, filozoficzną dysputę. - No, chyba że tak... - przyznała w końcu, próbując sobie przypomnieć jak duże dłonie miał Charles. Z całą pewnością były szorstkie.
Za to Sally chwyciła ją za ramię tak mocno, że przez głowę Poppy przemknęła myśl, że Moore także nie potrzebuje czarów, aby otwierać nawet najmocniej zakręcone słoiki... Czuła się jednak zdecydowanie zbyt przejęta, aby zaprotestować. Jedynie głową wskazała w stronę młodzieńca, który puścił się pędem za wiankiem Sally tak szybko, jakby go sam Grindelwald gonił, otwierając przy tym szerzej oczy.
- Tak, tak, udam zaskoczoną... - wymamrotała Poppy, rumieniąc się jeszcze mocniej, gdy Sally pokazała jej kciuki w górę. Czy ten mężczyzna je widział? Miała nadzieję, że nie. Nie chciała, aby pomyślał, że ma tak z piętnaście lat tak naprawdę...
- Och, nie szkodzi, naprawdę... - machnęła dłonią, gdy przeprosił za zniszczenie wianka; początkowo sądziła, że trochę go połamał, a w dodatku był cały mokry, lecz wtedy dostrzegła krew i z piegowatej twarzy zniknął poddenerwowany wyraz. - Tonks? Rodzina Justine? - dopytała lekko zaskoczona; nie wiedziała, czy to brat, czy może kuzyn znajomej ratowniczki. - Skaleczyłeś się - nie pytała, stwierdziła fakt. - Pozwól, że pomogę, jestem uzdrowicielką - zaproponowała natychmiast; poczuła ukłucie sumienia, że zranił się łapiąc akurat jej wianek.
Chyba naprawdę była pechowa.
- Nie powinnaś zamartwiać się tym na zapas, kochanie - powiedziała Poppy, wygładzając nieistniejącą nierówność na sukience przyjaciółki. - Masz w sobie tyle ciepła, radości i światła, że zapomina się przy tobie o reszcie świata - dodała z serdecznym uśmiechem; to nie były słowa pocieszenia, które po prostu wypada powiedzieć, a najszczersza prawda. Sally była z jedną najwspanialszych osób jakie kiedykolwiek poznała i czuła dumę, że mogła nazywać ją swoją najlepszą przyjaciółką.
- A moja ciocia mówiła, że męża szuka się na pierwszym roku kursu, dla mnie już więc chyba za późno... - westchnęła ciężko, choć głos miała podszyty rozbawieniem - wcale nie szukała przecież męża. Pokiwała głową na wyjaśnienia Sally z taką miną, jakby rozmawiały właśnie o skomplikowanej zagadce numerologicznej, albo toczyły poważną, filozoficzną dysputę. - No, chyba że tak... - przyznała w końcu, próbując sobie przypomnieć jak duże dłonie miał Charles. Z całą pewnością były szorstkie.
Za to Sally chwyciła ją za ramię tak mocno, że przez głowę Poppy przemknęła myśl, że Moore także nie potrzebuje czarów, aby otwierać nawet najmocniej zakręcone słoiki... Czuła się jednak zdecydowanie zbyt przejęta, aby zaprotestować. Jedynie głową wskazała w stronę młodzieńca, który puścił się pędem za wiankiem Sally tak szybko, jakby go sam Grindelwald gonił, otwierając przy tym szerzej oczy.
- Tak, tak, udam zaskoczoną... - wymamrotała Poppy, rumieniąc się jeszcze mocniej, gdy Sally pokazała jej kciuki w górę. Czy ten mężczyzna je widział? Miała nadzieję, że nie. Nie chciała, aby pomyślał, że ma tak z piętnaście lat tak naprawdę...
- Och, nie szkodzi, naprawdę... - machnęła dłonią, gdy przeprosił za zniszczenie wianka; początkowo sądziła, że trochę go połamał, a w dodatku był cały mokry, lecz wtedy dostrzegła krew i z piegowatej twarzy zniknął poddenerwowany wyraz. - Tonks? Rodzina Justine? - dopytała lekko zaskoczona; nie wiedziała, czy to brat, czy może kuzyn znajomej ratowniczki. - Skaleczyłeś się - nie pytała, stwierdziła fakt. - Pozwól, że pomogę, jestem uzdrowicielką - zaproponowała natychmiast; poczuła ukłucie sumienia, że zranił się łapiąc akurat jej wianek.
Chyba naprawdę była pechowa.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
To był głupi pomysł. Zdecydowanie tak. Wiedziała to, podskórnie czuła, że przyjście tutaj może przynieść jedynie rozczarowanie. Nic poza tym, no, chyba że jeszcze rozgoryczenie. Westchnęła ciężko, może zbyt teatralnie, słysząc słowa wypowiadane przez przyjaciółkę.
- Bo wierzymy, że jednak ktoś da się nabrać. - powtórzyła po niej, jednocześnie przedrzeźniając jej wypowiedź. Wsadziła dłonie do kieszeni za dużego swetra, który miała narzucony na ramiona i rozejrzała się dookoła. Łąka roiła się od panien - młodszych, starszych, pragnących dzięki splecionym kwiatom odnaleźć miłość. I widok ten, jedynie mocniej drażnił Tonks. Ona już kochała. Wyznała miłość. I w zamian otrzymała odpowiedzi, które nie były w stanie jednoznacznie ulokować jej teraz. Tkwiła gdzieś pomiędzy.
Jednak jednego była pewna, Skamandera tu nie spotka. Coś jej podpowiadało, że już dawno poddał miłość. A ona nadal jak głupia czekała... na cud?
Rozdzieliły się. A Tonks przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle powinna podejmować próby splecenia ze sobą kwiatów w coś, co miało przypominać wianek. Przecież żadna z nich nie dowiedziałaby się, że nie puściła swojego na wodę. Mogłaby skłamać, że nikt po niego nie sięgnął.
Był tylko jeden problem.
Nie potrafiła tak dobrze kłamać.
Westchnęła, uzmysławiając to sobie. Rozejrzała się ponurym spojrzeniem mierząc łąkę. Dostrzegła krzew bzu, jednak nim w ogóle ruszyła w jego kierunku otoczył go wianuszek młodych dziewcząt. O nie, aż tak jej nie zależało. Ruszyła dalej, powłóczając nogami, nadal mamrocząc słowa Hani wypowiedzenie nim ta ruszyła pleść swój wianek. Prychnęła pod nosem, dopiero unosząc spojrzenie orientując się, gdzie trafiła. Ruszyła ku hortensjom i zerwała kilka, kilkanaście, tyle ile wydawało się odpowiednią ilością dla skromnego wianka. Fioletowe, błękitne i niebieskie, wydzielał przyjemny zapach. Nie stała, rzuciła się na ziemie, siadając po turecku. To wtedy dostrzegła krzaczek czarnych jagód. Zerwała kilka gałązek, a potem z lekko wystawionym językiem splotła wianek. Marny, skromny, ale właściwie... nie zależało jej. Wiedziała, że pochłonie go woda. Podniosła się w jeszcze marniejszym humorze ruszając prosto na wybrzeże. Zrzuciła botki i weszła do wody po kostki. Woda zmoczyła końcówki jej spodni. Położyła wianek ostrożnie na wodzie, a potem wycofywała się. Usiadła na brzegu, zakładając buty, zerkając co jakiś czas, by upewnić się, że nadal jest niczyj. Potem podniosła się. Dłonie ułożyła na biodrach i obserwowała. Czekała na moment, aż do cholerstwo nie minie wszystkich, a ona nie będzie mogła iść szukać wina.
Mogłaby iść już teraz.
Ale obiecała.
I tylko to ją tutaj trzymało.
| no trochę mi to zajęło, rzucam wianek
To był głupi pomysł. Zdecydowanie tak. Wiedziała to, podskórnie czuła, że przyjście tutaj może przynieść jedynie rozczarowanie. Nic poza tym, no, chyba że jeszcze rozgoryczenie. Westchnęła ciężko, może zbyt teatralnie, słysząc słowa wypowiadane przez przyjaciółkę.
- Bo wierzymy, że jednak ktoś da się nabrać. - powtórzyła po niej, jednocześnie przedrzeźniając jej wypowiedź. Wsadziła dłonie do kieszeni za dużego swetra, który miała narzucony na ramiona i rozejrzała się dookoła. Łąka roiła się od panien - młodszych, starszych, pragnących dzięki splecionym kwiatom odnaleźć miłość. I widok ten, jedynie mocniej drażnił Tonks. Ona już kochała. Wyznała miłość. I w zamian otrzymała odpowiedzi, które nie były w stanie jednoznacznie ulokować jej teraz. Tkwiła gdzieś pomiędzy.
Jednak jednego była pewna, Skamandera tu nie spotka. Coś jej podpowiadało, że już dawno poddał miłość. A ona nadal jak głupia czekała... na cud?
Rozdzieliły się. A Tonks przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle powinna podejmować próby splecenia ze sobą kwiatów w coś, co miało przypominać wianek. Przecież żadna z nich nie dowiedziałaby się, że nie puściła swojego na wodę. Mogłaby skłamać, że nikt po niego nie sięgnął.
Był tylko jeden problem.
Nie potrafiła tak dobrze kłamać.
Westchnęła, uzmysławiając to sobie. Rozejrzała się ponurym spojrzeniem mierząc łąkę. Dostrzegła krzew bzu, jednak nim w ogóle ruszyła w jego kierunku otoczył go wianuszek młodych dziewcząt. O nie, aż tak jej nie zależało. Ruszyła dalej, powłóczając nogami, nadal mamrocząc słowa Hani wypowiedzenie nim ta ruszyła pleść swój wianek. Prychnęła pod nosem, dopiero unosząc spojrzenie orientując się, gdzie trafiła. Ruszyła ku hortensjom i zerwała kilka, kilkanaście, tyle ile wydawało się odpowiednią ilością dla skromnego wianka. Fioletowe, błękitne i niebieskie, wydzielał przyjemny zapach. Nie stała, rzuciła się na ziemie, siadając po turecku. To wtedy dostrzegła krzaczek czarnych jagód. Zerwała kilka gałązek, a potem z lekko wystawionym językiem splotła wianek. Marny, skromny, ale właściwie... nie zależało jej. Wiedziała, że pochłonie go woda. Podniosła się w jeszcze marniejszym humorze ruszając prosto na wybrzeże. Zrzuciła botki i weszła do wody po kostki. Woda zmoczyła końcówki jej spodni. Położyła wianek ostrożnie na wodzie, a potem wycofywała się. Usiadła na brzegu, zakładając buty, zerkając co jakiś czas, by upewnić się, że nadal jest niczyj. Potem podniosła się. Dłonie ułożyła na biodrach i obserwowała. Czekała na moment, aż do cholerstwo nie minie wszystkich, a ona nie będzie mogła iść szukać wina.
Mogłaby iść już teraz.
Ale obiecała.
I tylko to ją tutaj trzymało.
| no trochę mi to zajęło, rzucam wianek
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Deirdre nie wyglądała na specjalnie ujętą za swoje czarne serce pirackimi zalotami, ale Salazar nie był człowiekiem, który potrafiłby dopuścić do siebie myśl o niepowodzeniu. Jej zgryźliwą odpowiedź i niechętną minę uznał za zwyczajne granie niedostępnej. Nie mógł jednak ukradzenia wianka przez jakiegoś smarkacza zbyć machnięciem ręki.
- Mam nadzieję, że o tej wybrance to mówisz o sobie - błysnął do Miu złotym zębem i czarnym okiem. - Zostań moją morską królową na jedno ognisko.
Oczywiście, że gustował w wilach. Wile były piękne. Tak jak syreny. A Salazar, jeżeli coś w ludziach lubił, to właśnie urodę, szczególnie tę kobiecą. I jej nie można było również odmówić Deirdre. Z czego zdawała sobie sprawę ona, Tristan i chyba wszyscy arystokraci i nie tylko, którym zdarzyło się odwiedzić kiedykolwiek Wenus. Salazar także zapłacił jej kiedyś za towarzystwo. Była chyba wówczas nieco mniej zgryźliwa, ale może wtedy jeszcze go nie znała i nie wiedziała, jak bardzo Travers lubi, gdy kobiety udają niedostępne.
- Oj! Smarku! - Zakrzyknął za małym potworkiem, który wyrwał mu z dłoni wianek. Salazar zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Spojrzał na Deirdre zbierając się jednak do biegu i ponownego pochwycenia wianka i uśmiechnął się z rozbrajającą pewnością siebie i zadziornością, na którą stać tylko kogoś, czyje ego zajmuje więcej miejsca rogogon węgierski.
- Nic się nie martw, królowo, zaraz zwrócę ci koronę! - I pognał za ukradzioną zdobyczą, do której przyrosła złodziejska ręka, głupkowaty uśmiech i szybkie nogi małego chłopca. Travers oczywiście był zły, że ktoś wtrącił mu się w środek koronacji. I nie zmieniał tego fakt, że te trzydzieści kilka lat temu zachowywał się całkiem podobnie. W zasadzie to nawet teraz zachowywał się dokładnie tak samo. Dawał się wciągnąć w jakiegoś głupkawego berka, byle dogonić przemoczony wianek upleciony przez prostytutkę. Bawił się jednak przednio, gdy tak wesoło próbował go pochwycić i czym prędzej wrócić do koronowania Deirdre, która z pewnością czekała na niego z niecierpliwością. Bo jakżeby inaczej?
- Mam nadzieję, że o tej wybrance to mówisz o sobie - błysnął do Miu złotym zębem i czarnym okiem. - Zostań moją morską królową na jedno ognisko.
Oczywiście, że gustował w wilach. Wile były piękne. Tak jak syreny. A Salazar, jeżeli coś w ludziach lubił, to właśnie urodę, szczególnie tę kobiecą. I jej nie można było również odmówić Deirdre. Z czego zdawała sobie sprawę ona, Tristan i chyba wszyscy arystokraci i nie tylko, którym zdarzyło się odwiedzić kiedykolwiek Wenus. Salazar także zapłacił jej kiedyś za towarzystwo. Była chyba wówczas nieco mniej zgryźliwa, ale może wtedy jeszcze go nie znała i nie wiedziała, jak bardzo Travers lubi, gdy kobiety udają niedostępne.
- Oj! Smarku! - Zakrzyknął za małym potworkiem, który wyrwał mu z dłoni wianek. Salazar zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Spojrzał na Deirdre zbierając się jednak do biegu i ponownego pochwycenia wianka i uśmiechnął się z rozbrajającą pewnością siebie i zadziornością, na którą stać tylko kogoś, czyje ego zajmuje więcej miejsca rogogon węgierski.
- Nic się nie martw, królowo, zaraz zwrócę ci koronę! - I pognał za ukradzioną zdobyczą, do której przyrosła złodziejska ręka, głupkowaty uśmiech i szybkie nogi małego chłopca. Travers oczywiście był zły, że ktoś wtrącił mu się w środek koronacji. I nie zmieniał tego fakt, że te trzydzieści kilka lat temu zachowywał się całkiem podobnie. W zasadzie to nawet teraz zachowywał się dokładnie tak samo. Dawał się wciągnąć w jakiegoś głupkawego berka, byle dogonić przemoczony wianek upleciony przez prostytutkę. Bawił się jednak przednio, gdy tak wesoło próbował go pochwycić i czym prędzej wrócić do koronowania Deirdre, która z pewnością czekała na niego z niecierpliwością. Bo jakżeby inaczej?
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
The member 'Salazar Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Miała naprawdę bujną wyobraźnię, w Wenus słynęła z pozbawionej granic kreatywności, ale Salazarowi udało się niemożliwe - nie miała najmniejszego pojęcia co też musiało uroić się w tej pirackiej głowie, że uznał pomysł wyłowienia wianka należącego do niej za świetny pomysł. Wokół kręciło się wiele nadobnych panienek, bardziej wpasowujących się w jego niewybredny gust, zapewne gotowych rozpłakać się ze szczęścia spowodowanego zwróceniem na siebie przystojnego szlachcica. Mogli żyć długo i szczęśliwie, o ile trafiłby na szlachciankę z zaprzyjaźnionego rodu, albo krótko i rozkosznie, jeśli porwałby w taniec kobietę z niższych sfer i o wyższej tolerancji na zachowania względnie niemoralne. Zdrowy rozsądek oraz chęć osiągnięcia wysokiej skuteczności widocznie były dla Salazara pojęciami zupełnie abstrakcyjnymi, wybierał więc najgorszą, bo niemożliwą, ścieżkę do osiągnięcia celu.
Powieki zadrżały a długie, czarne rzęsy zatrzepotały, bynajmniej z powodu wzruszenia królewskimi epitetami. Z trudem hamowała uniesienie brwi, nie mogła wykrzywić się tutaj jak najpaskudniej ani buntowniczo tupnąć nogą i uciec; unikała rozgłosu i plotek, ceniła anonimowość, otaczała ich przynajmniej połowa czarodziejskiej Anglii, odcinająca jej możliwość jakichkolwiek sensownych działań. Wysyczenia mu prosto w twarz lodowatych gróźb, przypomnienia mu o hierarchii Rycerzy Walpurgii lub bardziej dobitnego wbicia do przesączonej rumem głowy, że nie ma prawa się już tak wobec niej zachowywać.
- Nalegam jednak, by lord skierował swe zainteresowanie w stronę innej panny. Jest tu wiele takich, które odpowiedzą na twe awanse z zachwytem - poleciła dźwięcznie, dalej z uśmiechem, chociaż tylko ślepy nie dostrzegłby w jej oczach narastającego gniewu. I wtedy, gdy wydawało się, że nic nie uchroni jej od znoszenia Traversa przez kolejne, nerwowe minuty, los postanowił udzielić jej wsparcia. Wokół nich uniósł się piasek, jakiś chłopiec, chichocząc, przebiegł obok, porywając jej wianek z rąk Salazara. Doskonale. Deirdre bezradnie spoglądała, jak splot gałązek i kwiatów zostaje zdruzgotany rękami merlin-wie-jakiego chłopca. Przy odrobinie szczęścia pochodzącego ze szlamowatego nasienia. Nie przywiązywała się do rzeczy, nie wierzyła w romantyczne brednie, ale rosnąca frustracja wynikająca z przepaści rosnącej między nią a Tristanem budziła w niej najgorsze demony skrajnych uczuć. I irytacji z najdrobniejszych odstępstw od zakładanego planu. Nie wywróciła oczami, wpatrując się jak Travers dzielnie rusza w pogoń. Zamierzała odwrócić się i odejść, by jak najszybciej zniknąć z plaży, zanim Salazarowi uda się rzucić dziecko na piach i odebrać nie swoją własność. Odruchowo poświęciła jednak kilka sekund na to, by porozkoszować się widokiem oddalającego się Salazara, biegnącego za jakimś berbeciem - i popełniła błąd, marnując na to czas, bowiem pirat wykazał się oszałamiającym refleksem oraz szybkością. Po zaledwie kilku krokach dopadł nieletniego złodziejaszka, bez jakiegokolwiek problemu, do tego z gracją i pewnością siebie. Nawet Deirdre była pod wrażeniem, czego nie okazała, zbyt zdziwiona tym, że zanim zdążyła nacieszyć się możliwością opuszczenia plaży, ta szansa została jej odebrana. A sukces w nierównej potyczce z małym chłopcem zdawał się jedynie dolewać oliwy do piekielnego ognia kretyńskich zachowań Salazara. - Wreszcie trafiłeś na godnego siebie rywala. Gratuluję - nie powstrzymała się od zjadliwego komentarza, w dalszym ciągu posługując się jednak śpiewnym, miękkim tonem, nie chcąc, by ktoś postronny, zaalarmowany wrogimi warknięciami, zaczął podsłuchiwać ich rozmowę. - A teraz oddaj mi wianek i rozejdźmy się do swoich spraw - zakomenderowała, wyciągając przed siebie dłoń w wyczekującym geście.
Powieki zadrżały a długie, czarne rzęsy zatrzepotały, bynajmniej z powodu wzruszenia królewskimi epitetami. Z trudem hamowała uniesienie brwi, nie mogła wykrzywić się tutaj jak najpaskudniej ani buntowniczo tupnąć nogą i uciec; unikała rozgłosu i plotek, ceniła anonimowość, otaczała ich przynajmniej połowa czarodziejskiej Anglii, odcinająca jej możliwość jakichkolwiek sensownych działań. Wysyczenia mu prosto w twarz lodowatych gróźb, przypomnienia mu o hierarchii Rycerzy Walpurgii lub bardziej dobitnego wbicia do przesączonej rumem głowy, że nie ma prawa się już tak wobec niej zachowywać.
- Nalegam jednak, by lord skierował swe zainteresowanie w stronę innej panny. Jest tu wiele takich, które odpowiedzą na twe awanse z zachwytem - poleciła dźwięcznie, dalej z uśmiechem, chociaż tylko ślepy nie dostrzegłby w jej oczach narastającego gniewu. I wtedy, gdy wydawało się, że nic nie uchroni jej od znoszenia Traversa przez kolejne, nerwowe minuty, los postanowił udzielić jej wsparcia. Wokół nich uniósł się piasek, jakiś chłopiec, chichocząc, przebiegł obok, porywając jej wianek z rąk Salazara. Doskonale. Deirdre bezradnie spoglądała, jak splot gałązek i kwiatów zostaje zdruzgotany rękami merlin-wie-jakiego chłopca. Przy odrobinie szczęścia pochodzącego ze szlamowatego nasienia. Nie przywiązywała się do rzeczy, nie wierzyła w romantyczne brednie, ale rosnąca frustracja wynikająca z przepaści rosnącej między nią a Tristanem budziła w niej najgorsze demony skrajnych uczuć. I irytacji z najdrobniejszych odstępstw od zakładanego planu. Nie wywróciła oczami, wpatrując się jak Travers dzielnie rusza w pogoń. Zamierzała odwrócić się i odejść, by jak najszybciej zniknąć z plaży, zanim Salazarowi uda się rzucić dziecko na piach i odebrać nie swoją własność. Odruchowo poświęciła jednak kilka sekund na to, by porozkoszować się widokiem oddalającego się Salazara, biegnącego za jakimś berbeciem - i popełniła błąd, marnując na to czas, bowiem pirat wykazał się oszałamiającym refleksem oraz szybkością. Po zaledwie kilku krokach dopadł nieletniego złodziejaszka, bez jakiegokolwiek problemu, do tego z gracją i pewnością siebie. Nawet Deirdre była pod wrażeniem, czego nie okazała, zbyt zdziwiona tym, że zanim zdążyła nacieszyć się możliwością opuszczenia plaży, ta szansa została jej odebrana. A sukces w nierównej potyczce z małym chłopcem zdawał się jedynie dolewać oliwy do piekielnego ognia kretyńskich zachowań Salazara. - Wreszcie trafiłeś na godnego siebie rywala. Gratuluję - nie powstrzymała się od zjadliwego komentarza, w dalszym ciągu posługując się jednak śpiewnym, miękkim tonem, nie chcąc, by ktoś postronny, zaalarmowany wrogimi warknięciami, zaczął podsłuchiwać ich rozmowę. - A teraz oddaj mi wianek i rozejdźmy się do swoich spraw - zakomenderowała, wyciągając przed siebie dłoń w wyczekującym geście.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uroczy piaskowy żółw skrywający pod sobą brzydką prawdę w postaci papierosowego niedopałka, posiada piaskowe oczy uformowane przez wprawne palce oraz piaskowy, nieco krzywy uśmiech. Na kilometr trąci złem — tak przynajmniej sądzi Ernest, nim na dobre pozwoli, by chłodna ton otuliła jego ciało. W zasadzie byłby perfekcyjnym przeciwnikiem w jakimś mugolskim filmie. `Zemsta piaskowego żółwia`, `Piaskowy żółw w ogniu`, albo `Piaskowe żółwie w samolocie`...zaraz, co? Kręci głową — wszakże w kręceniu głową jest przecież najlepszy — na taką niedorzeczność, prawda jest przecież to znana jak świat, piaskowe żółwie winny poruszać się sterowcami, bo to ma w sobie więcej klasy niźli plebejskie samoloty. Tak, tak, tak. Ten jednak konkretny piaskowy żółw, co to trąci złem na kilometr, okazał się żółwiem, nie tyle, co piaskowym, a piaskowo-złodziejskim. Odegnał precz lenistwo zakorzenione w ciele młodego mężczyzny, poruszył czas, co to się jakoś tak pozwalniał, aż zatrzymał w końcu i zmusił błąkające się w niebycie myśli do gwałtownej koncentracji. I nim się nieszczęsny Prang zorientował, jego oczy śledziły już bordowy wianek uparcie, a bose stopy zanurzały się w lodowatej wodzie, której promienie słońca ciepła poskąpiły. Ale czy to ważne? Z uśmiechem — może trochę szalonym, może trochę szczęśliwym. Bo jeśli być szalonym, to tylko szczęśliwie, nie zaś krzykliwie. O, to się by na piosenkę nadawało, można by było dodać do tego jakiś chwytliwy refren jak: Nananananana Ernie! — wykrzywiającym usta, przecinał wodę nader sprawnie, zostawiając w tyle rosłe mniej, lub bardziej sylwetki panów. Jasna koszula przylgnęła do ciała, wiatr zaś sprowadzał dreszcze, jednak to nic w porównaniu do gorącej krwi szumiącej zaciekłe szybciej, szybciej, szybciej. Nawet wysoka fala radośnie obmywająca go całego, nie jest w stanie powstrzymać bruneta przed osiągnięciem zamierzonego celu. Opuszki palców muskają gałązki, gdy po pas tkwi w wodzie i kiedy już pewniej chce chwycić upatrzony wiecheć, zauważa błysk. Interesujące. Pierwsza próba pochwycenia błyskotki kończy się przecięciem dłoni, wzburzone wody barwią się na ładny bordowy kolor, aż patrzy nań chwilę dłużej urzeczony. Nie odczuwa zbyt wielkiego bólu, skostniałe ręce nie reagują prawidłowo, choć słona woda obmywa co i rusz ranę. Tak też wzrusza ramionami i po raz kolejny zanurza się po błyskotkę, która okazuje się być odłamkami gwiazdy. Ładniutkie! Chowa je więc do tylnej kieszeni spodni, po czym zabiera wianek, który naturalnie psuje. Znaczy brudzi. Znowu jesteś nie tak Ern, eh.
— Och — mruczy jedynie, gdy krew plami misterne sploty. Wracając na brzeg, stara się ostrożnie obmyć kwiatki, jednak czerwień wciąż jest widoczna. W tym momencie też Ernest pozwala sobie rzucić dosyć nieprzyjemne spojrzenie w stronę piaskowego żółwia. Zmienia zdanie, on trącił złem na mile. Jak nic! Przeklęte dzieło jego cudownych rąk!
Na brzegu jednak uraza przemija, kiedy to na psi wzór otrzepuje się z nadmiaru kropel wody osiadających na ciele, tym samym wywołując pisk od strony najbliżej stojących panien. Ze śmiechem je przeprasza, bo przecież on tak z przyzwyczajenia i przypadkiem, a piaskowe żółwie to bardzo niegodziwe bestie. Nie widzi jednak niezrozumienia na ich licach, bo jakieś Panie! Tutaj! przyciąga skutecznie jego uwagę. Właścicielka wianka najwyraźniej postanowiła się ujawnić, co Prang przyjmuje w zadowoleniu (trochę wstyd byłoby tak bezradnie się rozglądać, szukając twórcy bordowego wariata), jednocześnie odgarniając mokre włosy z czoła. I niczym ten książę na białym aetonanie, kroczy w jej stronę. Trochę niższy niż powinien, zdecydowanie smuklejszy i chudszy niźli mocarny i barczysty, ale hej! Był całkiem przystojny, a błysk w ciemnoniebieskich ślepiach wynagradzał wszelkie niedostatki. Tak, tak, tak, tego się trzymajmy Ern. Twoje ego nie kuleje, bo obok Pomfrey — to musiała być Pomfrey, bo jakoś tak instynktownie się wyprostował — stoi jakiś dryblas. Jesteś super Ernie. Ale nie wystarczająco najwyraźniej, bo nieznajoma, zamiast się uśmiechać, patrzy na niego nagląco. Co on tym razem zrobił? Czy piaskowy żółw postanowił teraz pozbawić go pamięci krótkotrwałej? Czy właśnie pozbawił kogoś żywota? Czekoladową żabę dziecku ukradł? A nie, ręka.
— Ach — reaguje jedynie, na skaleczenie patrząc. Nie jest głębokie, jeno długie i trochę szpetnie wygląda. Ale nie tak jak wybite zęby, złamanie otwarte, czy przypalona skóra. Jest nawet ładne, bo szlachetne. Zdobyte w niecno-szlachetny sposób. Jest ok. Można przeżyć — To nic panienko, najwyraźniej dla pewnych wydarzeń po prostu warto krwawić — odpowiada po Prangowemu kierowca, patrząc na swą dzisiejszą wybrankę z szerokim uśmiechem — Niestety, ten mały szaleniec ucierpiał przy tym nieco. Proszę wybaczyć za jego zniszczenie i pozwolić mi wynagrodzić ten jakże podły czyn — prosi jakże uprzejmie, nieco się kłaniając, przy czym oczu od Sally pozwolił sobie nie odrywać. Bo to tak by niezbyt miłe było. Ach, lecz czy Moore mu wybaczy za zabrudzenie wianka? Czy też wzgardzi jego propozycją? Niepewności, kochanko podła! Jeszcze gorsza jesteś niż żółw piaskowy... Wróć! Nic gorsze od piaskowego żółwia nie jest. Toż to zło wcielone!
— Och — mruczy jedynie, gdy krew plami misterne sploty. Wracając na brzeg, stara się ostrożnie obmyć kwiatki, jednak czerwień wciąż jest widoczna. W tym momencie też Ernest pozwala sobie rzucić dosyć nieprzyjemne spojrzenie w stronę piaskowego żółwia. Zmienia zdanie, on trącił złem na mile. Jak nic! Przeklęte dzieło jego cudownych rąk!
Na brzegu jednak uraza przemija, kiedy to na psi wzór otrzepuje się z nadmiaru kropel wody osiadających na ciele, tym samym wywołując pisk od strony najbliżej stojących panien. Ze śmiechem je przeprasza, bo przecież on tak z przyzwyczajenia i przypadkiem, a piaskowe żółwie to bardzo niegodziwe bestie. Nie widzi jednak niezrozumienia na ich licach, bo jakieś Panie! Tutaj! przyciąga skutecznie jego uwagę. Właścicielka wianka najwyraźniej postanowiła się ujawnić, co Prang przyjmuje w zadowoleniu (trochę wstyd byłoby tak bezradnie się rozglądać, szukając twórcy bordowego wariata), jednocześnie odgarniając mokre włosy z czoła. I niczym ten książę na białym aetonanie, kroczy w jej stronę. Trochę niższy niż powinien, zdecydowanie smuklejszy i chudszy niźli mocarny i barczysty, ale hej! Był całkiem przystojny, a błysk w ciemnoniebieskich ślepiach wynagradzał wszelkie niedostatki. Tak, tak, tak, tego się trzymajmy Ern. Twoje ego nie kuleje, bo obok Pomfrey — to musiała być Pomfrey, bo jakoś tak instynktownie się wyprostował — stoi jakiś dryblas. Jesteś super Ernie. Ale nie wystarczająco najwyraźniej, bo nieznajoma, zamiast się uśmiechać, patrzy na niego nagląco. Co on tym razem zrobił? Czy piaskowy żółw postanowił teraz pozbawić go pamięci krótkotrwałej? Czy właśnie pozbawił kogoś żywota? Czekoladową żabę dziecku ukradł? A nie, ręka.
— Ach — reaguje jedynie, na skaleczenie patrząc. Nie jest głębokie, jeno długie i trochę szpetnie wygląda. Ale nie tak jak wybite zęby, złamanie otwarte, czy przypalona skóra. Jest nawet ładne, bo szlachetne. Zdobyte w niecno-szlachetny sposób. Jest ok. Można przeżyć — To nic panienko, najwyraźniej dla pewnych wydarzeń po prostu warto krwawić — odpowiada po Prangowemu kierowca, patrząc na swą dzisiejszą wybrankę z szerokim uśmiechem — Niestety, ten mały szaleniec ucierpiał przy tym nieco. Proszę wybaczyć za jego zniszczenie i pozwolić mi wynagrodzić ten jakże podły czyn — prosi jakże uprzejmie, nieco się kłaniając, przy czym oczu od Sally pozwolił sobie nie odrywać. Bo to tak by niezbyt miłe było. Ach, lecz czy Moore mu wybaczy za zabrudzenie wianka? Czy też wzgardzi jego propozycją? Niepewności, kochanko podła! Jeszcze gorsza jesteś niż żółw piaskowy... Wróć! Nic gorsze od piaskowego żółwia nie jest. Toż to zło wcielone!
- Cieszę się, że jesteś tego świadoma, lecz na usta nasuwa mi się pytanie... - odpowiedziała nieprzewrotnym uśmiechem. Nie kpiącym, nie drwiącym, lecz pełnym niewypowiedzianej na głos tajemnicy. - Przewidziałaś to? - spytała tonem tak niewinnym, że w jej ustach zabrzmiało to niemal karykaturalnie; nie pasowało do pozornie wiecznie obrażonego na cały świat spojrzenia, nieprzyjaznej miny. Schowała paczkę papierosów do kieszeni, rozglądając się wokół. Podekscytowane miny młodych dziewcząt szczerze ją bawiły. Czy naprawdę wierzyły, że odnajdą tego popołudnia miłość, bądź księcia z bajki? Większość z nich, zwłaszcza tych szlachetnie urodzonych, zostanie oddana temu, który zaoferuje najwięcej. Tak wciąż wyglądał ich świat. Tego samego nie uniknęła nawet przed laty Sigrun, choć Merlin jej świadkiem, że nigdy nie podchodziła do plecenia wianków na Festiwalu Lata w tak naiwny i infantylny sposób. Jako panna zaplotła go zaledwie kilka razy, a wtedy jeszcze zawsze miała nadzieję, że chwyci go Christopher; wiedziała jednak, ze nie mógł, po prostu nie. musieli się ukrywać, przed wszystkimi.
Teraz nie było go tu nawet po to, by po wszystkim, późną nocą, połamać nogi temu, kto ów wianek rzeczywiście wyłowi.
Sybilla podążyła własną drogą, nie zatrzymywała jej; sama pogrążyła się w myślach o bracie tak bardzo, że niemal przegapiła sygnał. Z niezadowoloną miną ruszyła za tłumem, w końcu się od niego oddzielając; podążyła w dół łagodną, kamienistą ścieżką. Próbowała odsunąć od siebie natrętne myśli o Christopherze; budziły w niej głównie wściekłość. Gdyby zginął, wiedzieliby już o tym; powiadomili choćby ojca. Żadna sowa nie przyniosła jednak przykrych wieści - żył. Tym gorzej dla niego. Jedynie śmierć była wystarczającym usprawiedliwieniem dla tego, co uczynił. Z wściekłości i bezsilności kopnęła pierwszy lepszy kamień, a bystre oko łowczyni dostrzegło nań coś dziwnego. Schyliwszy się po niego Sigrun przekonała się, że nie jest znowuż taki pierwszy lepszy; potrafiła rozpoznać w wyrytym nań rysunku runę, lecz nie miała pojęcia jakie ma znaczenie. Postanowiła, że zapyta o to Macnaira, mającego w temacie większe rozeznanie; kamyk wsunęła do kieszeni. Kwiatów nie odnalazła; chyba nawet wstydziłaby się pójść na plażę z wątpliwym arcydziełem splecionym z fiołków i zawilców; bynajmniej to do niej nie pasowało.
Na wybrzeżu pojawiła się - oczywiście - z papierosem w ustach i wiankiem uplecionym ze skromnych, zielonych gałązek; był prosty i surowy. Nie pachniał słodko, brakowało mu pastelowych barw, intensywnych kolorów - pasował do niej. Rozglądała się wokół, próbując odnaleźć Sybilli; miała nadzieję, że jeśli w lesie czekało coś niepokojącego - to czarownica zdołała to przewidzieć. Uśmiechnąwszy się złośliwie do własnych myśli zzuła buty, nim wkroczyła na plażę; gorący piach zachrzęścił pod jej stopami.
Myśli o bracie zepchnęła poza krawędź świadomości, lecz inne natrętne pytanie zaczęło jej doskwierać. Mimowolnie rozejrzała się, próbując dostrzec w tłumie barczystą sylwetkę, ciemną, gęstą brodę. Czy Goyle wyprowadził dziś żonę na spacer? Prychnęła pod nosem. Zamiast niego odnalazła smukłą, ciemnowłosą Sybillę; były do siebie tak niepodobne, każda podobna do własnej matki - a mimo to nazywała ją siostrą. Podeszła do niej brzegiem plaży, brodząc w chłodnej wodzie. Bez zbędnych, infantylnych ceremoniałów, niemal niedbałym gestem rzuciła swój wianek na morską toń; niech się dzieje co chce.
Mając już wolne dłonie wyciągnęła z kieszeni kamień, który znalazła i wyciągnęła rękę w stronę Sybilli, by jej go pokazać. - Wiesz co to?
Teraz nie było go tu nawet po to, by po wszystkim, późną nocą, połamać nogi temu, kto ów wianek rzeczywiście wyłowi.
Sybilla podążyła własną drogą, nie zatrzymywała jej; sama pogrążyła się w myślach o bracie tak bardzo, że niemal przegapiła sygnał. Z niezadowoloną miną ruszyła za tłumem, w końcu się od niego oddzielając; podążyła w dół łagodną, kamienistą ścieżką. Próbowała odsunąć od siebie natrętne myśli o Christopherze; budziły w niej głównie wściekłość. Gdyby zginął, wiedzieliby już o tym; powiadomili choćby ojca. Żadna sowa nie przyniosła jednak przykrych wieści - żył. Tym gorzej dla niego. Jedynie śmierć była wystarczającym usprawiedliwieniem dla tego, co uczynił. Z wściekłości i bezsilności kopnęła pierwszy lepszy kamień, a bystre oko łowczyni dostrzegło nań coś dziwnego. Schyliwszy się po niego Sigrun przekonała się, że nie jest znowuż taki pierwszy lepszy; potrafiła rozpoznać w wyrytym nań rysunku runę, lecz nie miała pojęcia jakie ma znaczenie. Postanowiła, że zapyta o to Macnaira, mającego w temacie większe rozeznanie; kamyk wsunęła do kieszeni. Kwiatów nie odnalazła; chyba nawet wstydziłaby się pójść na plażę z wątpliwym arcydziełem splecionym z fiołków i zawilców; bynajmniej to do niej nie pasowało.
Na wybrzeżu pojawiła się - oczywiście - z papierosem w ustach i wiankiem uplecionym ze skromnych, zielonych gałązek; był prosty i surowy. Nie pachniał słodko, brakowało mu pastelowych barw, intensywnych kolorów - pasował do niej. Rozglądała się wokół, próbując odnaleźć Sybilli; miała nadzieję, że jeśli w lesie czekało coś niepokojącego - to czarownica zdołała to przewidzieć. Uśmiechnąwszy się złośliwie do własnych myśli zzuła buty, nim wkroczyła na plażę; gorący piach zachrzęścił pod jej stopami.
Myśli o bracie zepchnęła poza krawędź świadomości, lecz inne natrętne pytanie zaczęło jej doskwierać. Mimowolnie rozejrzała się, próbując dostrzec w tłumie barczystą sylwetkę, ciemną, gęstą brodę. Czy Goyle wyprowadził dziś żonę na spacer? Prychnęła pod nosem. Zamiast niego odnalazła smukłą, ciemnowłosą Sybillę; były do siebie tak niepodobne, każda podobna do własnej matki - a mimo to nazywała ją siostrą. Podeszła do niej brzegiem plaży, brodząc w chłodnej wodzie. Bez zbędnych, infantylnych ceremoniałów, niemal niedbałym gestem rzuciła swój wianek na morską toń; niech się dzieje co chce.
Mając już wolne dłonie wyciągnęła z kieszeni kamień, który znalazła i wyciągnęła rękę w stronę Sybilli, by jej go pokazać. - Wiesz co to?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Och.
Och.
- Och... - wydusiłam z siebie ostatecznie i na głos czując, że się rumienię no bo no - on właśnie powiedział, że warto było krwawić dla mojego wianka, czyli, że dla mnie bo wianek był mój, prawda? Prawda?? Przysłoniłam jedną dłonią polik chcąc zakryć przynajmniej jedną z tych dwóch rumianych plam i patrzę na niego. Może to kwestia tego, że dziś miało być specjalnie, specjalnie się ubrałam, specjalnie rozczesałam włosy, a teraz właśnie jakby nie było potratowano mnie specjalnie tak, jak zakładała pani Jones w jednym ze swoich artykułów w Czarownicy oraz tak jak sama chciałam zostać potraktowana. Tak stałam w oszołomieniu, a potem zamrugałam szybko - Nie, nie, nie! Proszę nie mówić, że to podłe było! Tak pan mknął...Rety, ja widziałam wszystko, lecz uwierzyć nie mogę, że to już tak się skończyło i tak teraz tu stoimy. Tak po prostu. Może zabrzmię jakbym wyolbrzymiła, ale ta woda to się zdawała przed panem uciekać. Bardzo to wrażenie zrobiło i... - no dalej je robił, lecz jakoś to było tak już za odważne dla mnie by tak mu to powiedzieć w twarz, więc patrzę na jego rozwichrzone przez wiatr włosy i szaleństwo przemykające na twarzy. Uśmiecham się pokazując trochę ząbków, a potem pochylam łepek. Poprawiam zwisający kosmyk przekładając go za ucho - ...chcę go takim nosić - zdradzam widząc w nim w tym momencie trochę więcej niż w chwili w której rzucałam go w morską toń - Gdy pan powiedział, że dla niektórych wydarzeń warto...wydaje mi się o wiele bardziej, reprezentatywny - mówię szczerze ale trochę się martwię, że może brzmi to jednak za egoistycznie mam jednak nadzieję że nie. Albo dziwnie. To, że chciałam pokazywać wszystkim dowód jego męstwa. Przynajmniej tego zaprezentowanego mi przed chwilą - Sally jestem. Sally Moore - Przedstawiam się też w końcu bo chyba tak wypadało. Potem pomimo pewnej krępacji wyciągnęłam w jego stronę dłoń mając nadzieję, że ją porwie tak jak ten wianek.
Och.
- Och... - wydusiłam z siebie ostatecznie i na głos czując, że się rumienię no bo no - on właśnie powiedział, że warto było krwawić dla mojego wianka, czyli, że dla mnie bo wianek był mój, prawda? Prawda?? Przysłoniłam jedną dłonią polik chcąc zakryć przynajmniej jedną z tych dwóch rumianych plam i patrzę na niego. Może to kwestia tego, że dziś miało być specjalnie, specjalnie się ubrałam, specjalnie rozczesałam włosy, a teraz właśnie jakby nie było potratowano mnie specjalnie tak, jak zakładała pani Jones w jednym ze swoich artykułów w Czarownicy oraz tak jak sama chciałam zostać potraktowana. Tak stałam w oszołomieniu, a potem zamrugałam szybko - Nie, nie, nie! Proszę nie mówić, że to podłe było! Tak pan mknął...Rety, ja widziałam wszystko, lecz uwierzyć nie mogę, że to już tak się skończyło i tak teraz tu stoimy. Tak po prostu. Może zabrzmię jakbym wyolbrzymiła, ale ta woda to się zdawała przed panem uciekać. Bardzo to wrażenie zrobiło i... - no dalej je robił, lecz jakoś to było tak już za odważne dla mnie by tak mu to powiedzieć w twarz, więc patrzę na jego rozwichrzone przez wiatr włosy i szaleństwo przemykające na twarzy. Uśmiecham się pokazując trochę ząbków, a potem pochylam łepek. Poprawiam zwisający kosmyk przekładając go za ucho - ...chcę go takim nosić - zdradzam widząc w nim w tym momencie trochę więcej niż w chwili w której rzucałam go w morską toń - Gdy pan powiedział, że dla niektórych wydarzeń warto...wydaje mi się o wiele bardziej, reprezentatywny - mówię szczerze ale trochę się martwię, że może brzmi to jednak za egoistycznie mam jednak nadzieję że nie. Albo dziwnie. To, że chciałam pokazywać wszystkim dowód jego męstwa. Przynajmniej tego zaprezentowanego mi przed chwilą - Sally jestem. Sally Moore - Przedstawiam się też w końcu bo chyba tak wypadało. Potem pomimo pewnej krępacji wyciągnęłam w jego stronę dłoń mając nadzieję, że ją porwie tak jak ten wianek.
Sam Gabriel czuł się trochę niezręcznie w tej sytuacji, ale dziwnie podobało mu się to uczucie. W końcu było ono tak irracjonalne i zarazem niewinne, jakby na powrót smolił cholewki do pewnej uroczej panny z Hufflepuffu na szkolnym korytarzu, zarzekając się, że nie jest problemem wzięcie kolejnej torby wyładowanej książkami na swoje barki i bardzo chętnie posłucha o pracach w szklarni. A wszystko to z szerokim uśmiechem wymalowanym na twarzy. Teraz czuł się właśnie w ten sposób, mimo iż nie był już chuderlawym dryblasem, który przez pewien okres swojego życia miał problem ze skoordynowaniem ruchów swojego ciała. W każdym razie, delikatny uśmiech nie schodził z jego twarzy. Klatka piersiowa jeszcze przez chwilę unosiła się dosyć ciężko po zaciętej walce z falami, ale to nie miało znaczenia - czuł się niczym prawdziwy samiec alfa, który zostawiając wszystkich w tyle rzucił się w odmęty oceanu, aby ocalić właśnie ten jedyny i upatrzony wianek pewnej niewiasty, która być może czekała na swojego rycerza w lśniącej zbroi i białym rumakiem u boku. - Mimo to, jeszcze raz przepraszam - powiedział, ponieważ naprawdę czuł się trochę zażenowany faktem, że przez swoją ciekawość doszło do jakiekolwiek rozlewu krwi, na którym ucierpiał piękny biało-błękitny wianek panny Pomfrey. - Nie inaczej, Just to moja młodsza siostra - wyjaśnił, w sumie trochę przykro, że jego ukochana siostrzyczka nie pochwaliła się koleżance tak cudownym bratem, ale musiał jej to wybaczyć; to jak i wiele innych sytuacji. No i niech ktoś mi powie, że to nie był najlepszy brat na całym Bożym świecie? - Och, to nic takiego - bąknął, spoglądając niby zaskoczony na nadal sączącą się krew z jego palców. Ostatecznie, jednak wyciągnął skaleczoną dłoń w stronę Poppy. - Dziękuję - dodał po chwili. Czy to był jakiś znak od Merlina, że postawił na jego drodze akurat uzdrowicielkę? Może to czas, aby przestać pakować się w kłopoty? Albo czas na to, aby się w nie pakować, ponieważ niedługo zdobędzie cały sztab medyczny gotowy do poskładania go w całość. Naprawdę w różny sposób można było to interpretować. Na razie jednak się nie wychylał i pozwolił pannie Pomfrey działać.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset