Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Festiwal Lata to była ogólnie świetna sprawa - miłość, przyjaźń i braterstwo; pełno atrakcji przygotowanych przez szanowny ród Prewettów i inne różności, po prostu nie dało się nudzić! I młody Sprout wcale się nie nudził - od rana hasał po okolicy z zaciekawieniem badając lokalną florę, a także przyglądając się kolejnym dziewczętom puszczającym na wodę swoje wianki. Było tam pełno prześlicznych, kwitnących panien, po których korony, utkane delikatnymi dłońmi, rzucali się mężni kawalerowie w nadziei, że będzie to początek pięknej miłości. Czy był? No cóż, ciężko stwierdzić, ale Hiacynt, kryjąc w sobie duszę romantyka, chciał wierzyć, że przynajmniej czasem rzeczywiście tak było. Nie tyczyło się to natomiast jego osoby - nie sądził by faktycznie mógł w tym tłumie znaleźć swoją drugą połówkę, zresztą... Pomimo wkroczenia w wiek dojrzewania, wciąż niespecjalnie interesowały go dziewczyny. Znacznie częściej jego umysł zaprzątało zielarstwo, poezja czy po prostu Quidditch. O tak, te trzy rzeczy to było coś, co naprawdę kochał. Przechadzał się z wolna wzdłuż plaży, zatrzymując dopiero kiedy gdzieś na horyzoncie zamajaczyła znajoma, ruda czupryna. To musiała być Neala Weasley. W dodatku Neala Weasley oddająca swój wianek rozchwianym, morskim falom. Hiacynt zmarszczył brwi, a gdy roślinna korona zakołysała się na wodzie, bez mrugnięcia okiem rzucił się biegiem w morskie głębiny, rozchlapując na boki deszcz mniejszych i większych kropel. Pewnie nawet samej pannie Weasley się oberwało, jak tak przysiadła by założyć buty. Ale ufał, że nie będzie mu miała tego za złe... Co prawda nie wiedział jak wytłumaczyć ten nagły zryw (umiał pływać i nie straszna mu była woda, więc teoretycznie mógłby pochwycić wianek nawet gdyby ten znalazł się w większej odległości od brzegu), śmiał się przy tym głośno i sam był cały przemoczony, jak ponownie postawił stopy na wilgotnym piasku.
- Neala! Złapałem twój wianek! - zawołał, zbliżając się do niej, po czym opadł na piasek tuż obok, wyciągając przed siebie długie, patykowate nogi zakończone dużymi stopami. Zawsze mu się wydawało, że ma nienaturalnie wielkie kulasy. I dłonie. Dłonie też miał jakieś nieproporcjonalne - Mogę? - zapytał, unosząc nieznacznie koronę z niezapominajek i żyta. Chciał ozdobić nim jej rude włosy, ale tak to się chyba odbywało, że ona musiała się najpierw zgodzić. Miał tylko nadzieję, że nie odmówi mu wieczornego tańca przy ognisku, bo z kim niby miałby się tam bawić, jak nie z nią?
- Neala! Złapałem twój wianek! - zawołał, zbliżając się do niej, po czym opadł na piasek tuż obok, wyciągając przed siebie długie, patykowate nogi zakończone dużymi stopami. Zawsze mu się wydawało, że ma nienaturalnie wielkie kulasy. I dłonie. Dłonie też miał jakieś nieproporcjonalne - Mogę? - zapytał, unosząc nieznacznie koronę z niezapominajek i żyta. Chciał ozdobić nim jej rude włosy, ale tak to się chyba odbywało, że ona musiała się najpierw zgodzić. Miał tylko nadzieję, że nie odmówi mu wieczornego tańca przy ognisku, bo z kim niby miałby się tam bawić, jak nie z nią?
To był wstyd – choć nadal nie potrafiła nadać mu fizycznej nazwy, dorosłego brzmienia, które by rozumiała, wstydziła się. Eksponowały to zaczerwienione policzki, które w połączeniu z gwiazdozbiorem Piegów na jej twarzy nie prezentowały się zbyt pięknie. Czuła, jak płonęły, jak paliły jej skórę, ale wciąż nie bardzo potrafiła połączyć to ze stanem, w jaki wpadały panny, gdy stawał przed nimi mężny rycerz w lśniącej zbroi. Wstydziła się za to w innych przypadkach – kiedy stłukła wazon w pokoju babci albo gdy zabrała tacie dokumenty ze szpitala, żeby narysować na nich smoka ratującego małe pastereczki.
Patrzyła na Heatha trochę zmieszana, a trochę wdzięczna za to, że wyłowił jej wianek. Raz czy dwa razy starała się zajrzeć za jego ramię, żeby sprawdzić, czy nie ma tam trójzęba, ale to nic nie dało. Musiał dobrze go schować! To musiał być morski książę, skoro tata powiedział, że wianek porwały rybki – musiała puścić mimo uszu fakt, że ostatecznie papa się z tego wycofał. Ta historia była o wiele lepsza od wizji, która nie brała pod uwagę udziału morskich stworzeń i niewielkiego uśmiechu losu.
– Jesteś morskim księciem? – spytała chłopca, nie wytrzymując w końcu z ciekawości. – Bo jak rybki nie chwyciły wianka, a ty tak…
Coś zaczęło ją kręcić w nosie. Jak pieprz, ale to chyba nie był pieprz. Byli przecież nad morzem i chociaż zdarzało im się czasami latem urządzać pikniki na plaży, to jednak nawet tam nie czuła czegoś takiego! Nabrała powietrza, potem znowu… i kichnęła! Nie spodziewała się tylko, że zamiast „apsik!” z jej gardła wydobędzie się dziwne „rrrr!” i kula ognia poleci wprost na morskiego księcia!
Przerażona swoimi poczynaniami (to ona to zrobiła?!), wtuliła się w nogę mamy, zupełnie nie wiedząc, co robić. Jasna poświata mignęła przed jej oczami, ale nie chciała wiedzieć, czy to był efekt magii, której nie kontrolowała, czy jednak efekt zaklęcia posłanego przez magiczny patyczek mamy.
– Przepraszam, ja nie chciałam! – pisnęła, czując jak pod powiekami wzbierają się łzy. – Nie chciałam, bardzo nie chciałam!
Patrzyła na Heatha trochę zmieszana, a trochę wdzięczna za to, że wyłowił jej wianek. Raz czy dwa razy starała się zajrzeć za jego ramię, żeby sprawdzić, czy nie ma tam trójzęba, ale to nic nie dało. Musiał dobrze go schować! To musiał być morski książę, skoro tata powiedział, że wianek porwały rybki – musiała puścić mimo uszu fakt, że ostatecznie papa się z tego wycofał. Ta historia była o wiele lepsza od wizji, która nie brała pod uwagę udziału morskich stworzeń i niewielkiego uśmiechu losu.
– Jesteś morskim księciem? – spytała chłopca, nie wytrzymując w końcu z ciekawości. – Bo jak rybki nie chwyciły wianka, a ty tak…
Coś zaczęło ją kręcić w nosie. Jak pieprz, ale to chyba nie był pieprz. Byli przecież nad morzem i chociaż zdarzało im się czasami latem urządzać pikniki na plaży, to jednak nawet tam nie czuła czegoś takiego! Nabrała powietrza, potem znowu… i kichnęła! Nie spodziewała się tylko, że zamiast „apsik!” z jej gardła wydobędzie się dziwne „rrrr!” i kula ognia poleci wprost na morskiego księcia!
Przerażona swoimi poczynaniami (to ona to zrobiła?!), wtuliła się w nogę mamy, zupełnie nie wiedząc, co robić. Jasna poświata mignęła przed jej oczami, ale nie chciała wiedzieć, czy to był efekt magii, której nie kontrolowała, czy jednak efekt zaklęcia posłanego przez magiczny patyczek mamy.
– Przepraszam, ja nie chciałam! – pisnęła, czując jak pod powiekami wzbierają się łzy. – Nie chciałam, bardzo nie chciałam!
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
The member 'Miriam Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dostrzegał sylwetkę czarownicy, która niespokojnie wyglądała. To właśnie jej wianek postanowił wyłowić. Licznie mijające panny wcale nie odwiodły ani też nie zmieniły jego decyzji. Co głośniejszym śmiechem i nagłą bliskością sprawiały jedynie że na moment unosił swoje spojrzenie ku nim w odruchu kontrolnym. Po upewnieniu się, że podniesiony głos, czy też bliskość nie wnosiła nic klasyfikował całość harmidru jako tło dla swojego działania.
Zanurzył stopy w chłodnej toni, a potem trochę więcej. Brodząc po pierś w morskiej wodzie cieszył się, że umial przynajmniej pływać i to mu pomagało w przemykaniu nad falami w stronę skał do których wieniec niefortunnie zawiał. Do tego jeszcze to ptaszysko i fala... Właściwie to było wszystko takie typowe. Oczywiście, jak już raz na kwartał postanowił z własnej woli wykazać się jako-taką sprawnością to życie postanowiło przeciągać go przez spienione wody i popychać do walki z siłami natury. Przemoczony od stóp po czubek głowy udało mu się jednak dotrzeć na plażę. W jednej ręce trzymał wianek, a w drugiej ciepły bursztyn. Kamień włożył do kieszeni spodni. Wziął głębszy oddech i przykleił i tak przemoczone włosy do czaszki.
- Khm...Tak, w rzeczy samej. Godnym.- chrząknął stając na przeciw Wilde zaraz po tym jak zauważyła jego walkę dając tym samym do zrozumienia by może postarać się tego tematu nie poruszać i pozwolić mu od dryfować w zapomnienie - I nie, nie ma w moim wyborze nic przypadkowego, Eileen - uśmiechną się lekko. Na spotkaniu zakonników zapamiętał jej zapłakaną twarz i to w czyim obliczu szukała pokrzepienia. Dłoń naznaczona obrączką zdradzała resztę i była naturalnym wyjaśnieniem na to, kogo też próbowała z nad brzegu dostrzec - Idziemy go szukać? Bo miał tu być, prawda? To jego wyglądałaś? Herewarda - upewniał się w jej zamiarze i właściwie poniekąd był to po to by jej w tym pomóc. Zaoferował jej ramię - Nie traćmy czasu
Zanurzył stopy w chłodnej toni, a potem trochę więcej. Brodząc po pierś w morskiej wodzie cieszył się, że umial przynajmniej pływać i to mu pomagało w przemykaniu nad falami w stronę skał do których wieniec niefortunnie zawiał. Do tego jeszcze to ptaszysko i fala... Właściwie to było wszystko takie typowe. Oczywiście, jak już raz na kwartał postanowił z własnej woli wykazać się jako-taką sprawnością to życie postanowiło przeciągać go przez spienione wody i popychać do walki z siłami natury. Przemoczony od stóp po czubek głowy udało mu się jednak dotrzeć na plażę. W jednej ręce trzymał wianek, a w drugiej ciepły bursztyn. Kamień włożył do kieszeni spodni. Wziął głębszy oddech i przykleił i tak przemoczone włosy do czaszki.
- Khm...Tak, w rzeczy samej. Godnym.- chrząknął stając na przeciw Wilde zaraz po tym jak zauważyła jego walkę dając tym samym do zrozumienia by może postarać się tego tematu nie poruszać i pozwolić mu od dryfować w zapomnienie - I nie, nie ma w moim wyborze nic przypadkowego, Eileen - uśmiechną się lekko. Na spotkaniu zakonników zapamiętał jej zapłakaną twarz i to w czyim obliczu szukała pokrzepienia. Dłoń naznaczona obrączką zdradzała resztę i była naturalnym wyjaśnieniem na to, kogo też próbowała z nad brzegu dostrzec - Idziemy go szukać? Bo miał tu być, prawda? To jego wyglądałaś? Herewarda - upewniał się w jej zamiarze i właściwie poniekąd był to po to by jej w tym pomóc. Zaoferował jej ramię - Nie traćmy czasu
Find your wings
Słowa Lorraine zdecydowanie uspokoiły Archibalda, który od majowego wybuchu magii wszędzie doszukiwał się nieszczęść. Nieobecność Edwina aż prosiła się o komentarz, wszak to dziecko z niekończącymi się pokładami energii! W tym momencie mógł być absolutnie wszędzie: mógł gubić się na jarmarku, topić w jeziorze albo skakać po kanapach rodzinnej posiadłości. Tak czy inaczej Archibald musiał wiedzieć gdzie się znajduje i (przede wszystkim) z kim. Niestety od felernego dnia maja nie pozwalał dzieciom na przebywanie w samotności, bojąc się, że zrobią sobie (lub sobie nawzajem) krzywdę. Anomalie były nieprzewidywalne. Nawet dorośli czarodzieje nie zawsze byli w stanie je okiełznać, co tu dopiero mówić o małych dzieciach. Archie widział w szpitalu niejedno pokrzywdzone dziecko i nie chciał zobaczyć tam również własnych pociech. Szczególnie Miriam, która przez ostatni miesiąc i tak przebyła w szpitalnej sali zdecydowanie więcej czasu niż powinna w ogóle w przeciągu swojego życia. To niesprawiedliwe, że tak małe dzieci muszą cierpieć. Archibald nigdy tego nie przeboleje. - Pójdę z tobą - chociaż na chwilę; festiwal chyba się nie zawali, jeżeli przestanie go pilnować przez najbliższe pół godziny? Skoro już udało mu się spędzić część dnia z córką, nie wybaczyłby sobie, gdyby zlekceważył syna. Na pewno będzie chciał wybrać sobie jakiś prezent na jarmarku.
Następne wydarzenia potoczyły się naprawdę szybko. Miriam zebrało się na kichanie, ale to jeszcze nie zwróciło uwagi Archibalda. Dopiero to, co wydobyło się z jej nosa, niestety nie gil, a kula ognia. Niewielka, ale na pewno szkodliwa, pofrunęła w kierunku biednego Heatha. Lorraine zareagowała szybciej, niestety nieskutecznie. Czarowanie było w tych czasach ryzykowne, ale dostanie taką kulą z pewnością skończy się nieprzyjemnymi poparzeniami. Archibald nie mógł na to pozwolić, dlatego mimo wszystko wyjął różdżkę i szybko wycelował ją w ogień, rzucając - Aquamenti! - Akurat w tym miesiącu pomagał Snape'owi w badaniach nad ogniem! Tym bardziej upewnił się jak bardzo wyniki tych badań są im wszystkim potrzebne. Och, oby żaden Macmillan nie był w pobliżu!
Następne wydarzenia potoczyły się naprawdę szybko. Miriam zebrało się na kichanie, ale to jeszcze nie zwróciło uwagi Archibalda. Dopiero to, co wydobyło się z jej nosa, niestety nie gil, a kula ognia. Niewielka, ale na pewno szkodliwa, pofrunęła w kierunku biednego Heatha. Lorraine zareagowała szybciej, niestety nieskutecznie. Czarowanie było w tych czasach ryzykowne, ale dostanie taką kulą z pewnością skończy się nieprzyjemnymi poparzeniami. Archibald nie mógł na to pozwolić, dlatego mimo wszystko wyjął różdżkę i szybko wycelował ją w ogień, rzucając - Aquamenti! - Akurat w tym miesiącu pomagał Snape'owi w badaniach nad ogniem! Tym bardziej upewnił się jak bardzo wyniki tych badań są im wszystkim potrzebne. Och, oby żaden Macmillan nie był w pobliżu!
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
The member 'Archibald Prewett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Miałam wrażenie, że serce nadal biło mi jak oszalałe. Tak bardzo wystraszyłam się, że coś mojemu mężu mogłoby się stać. I nawet nie potrafię opisać szczęścia jakie towarzyszyło mi gdy wynurzył się spod wody. Gdy stał tak obok mnie i tak beztrosko stwierdzał, że coś próbowało pokusić się o mój wianek uniosłam dłoń i dotknęłam jego policzka palcami przesuwając po jego mokrej skórze. Mały gest, a przemawiała przez niego cała moja miłość, troska i wdzięczność.
- Pokazałeś wielką odwagę i bohaterstwo, nie pozwoliłeś aby cokolwiek zabrało ci wianek należący do twojej żony. Jestem ci bardzo wdzięczna - odpowiedziałam.
Nie potrzebne były mi już książki i romantyczne opowieści w nich zawarte. Swoją prawdziwą romantyczną historię przeżywałam właśnie tu i teraz i gdyby ktoś zechciał, to nie miałby problemu z przeniesieniem tej sytuacji na kartki słynnej powieści, która sprzedałaby się w setkach jak nie tysiącach, czy jeszcze więcej, egzemplarzy.
Gdy zapytał o moją stopę spojrzałam na nią. Przez chwilę całkowicie zapomniałam o tej niedogodności jaką było skaleczenie się, przecież mój mąż był w tym momencie zdecydowanie ważniejszy. Ale gdy zwrócił moją uwagę na ranę na stopie ta ponownie zaczęła mi doskwierać.
- Skaleczyłam się podczas zbierania kwiatów na wianek. Jestem taka zła, bo w miejscu gdzie usiadłam, aby odpocząć rosły same koniczyny, przez to mój wianek nie należy to najbardziej okazałych - stwierdziłam z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - A jeszcze pod nogami znalazłam czaszkę martwego szczura. Nawet nie wiesz jak się wtedy wystraszyłam.
Może to nie była najbardziej porywająca opowieść jaką kiedykolwiek powiedziałam, ale chciałam się podzielić tym z moim mężem. Chciałam się z nim dzielić wszystkim, od trosk i smutków po szczęście, radość i zaskoczenie. Opierać nasze małżeństwo nie na obowiązku, a na przyjaźni. I mam nadzieję, że wychodziło i warte było to mojego starania.
Pozwoliłam się unieść na jego ramionach, oplotłam dłonie na jego szyi i wpatrzyłam w niego zachwycona. Uwielbiałam być traktowana jak księżniczka, jak najdroższy skarb, o który trzeba było dbać.
- Za chwilę. Chciałabym móc tu jeszcze chwilę z tobą pozostać i nacieszyć się szumem fal i śpiewem ptaków. Jak tu szłam to mijałam taki duży płaski kamień. Może usiądziemy tam na chwilę? - poprosiłam.
Ale nawet jeśliby mój mąż zadecydował inaczej i gdyby zabrał mnie od razu do domu, to też bym nie płakała. Ważne by z nim, prawda?
- Pokazałeś wielką odwagę i bohaterstwo, nie pozwoliłeś aby cokolwiek zabrało ci wianek należący do twojej żony. Jestem ci bardzo wdzięczna - odpowiedziałam.
Nie potrzebne były mi już książki i romantyczne opowieści w nich zawarte. Swoją prawdziwą romantyczną historię przeżywałam właśnie tu i teraz i gdyby ktoś zechciał, to nie miałby problemu z przeniesieniem tej sytuacji na kartki słynnej powieści, która sprzedałaby się w setkach jak nie tysiącach, czy jeszcze więcej, egzemplarzy.
Gdy zapytał o moją stopę spojrzałam na nią. Przez chwilę całkowicie zapomniałam o tej niedogodności jaką było skaleczenie się, przecież mój mąż był w tym momencie zdecydowanie ważniejszy. Ale gdy zwrócił moją uwagę na ranę na stopie ta ponownie zaczęła mi doskwierać.
- Skaleczyłam się podczas zbierania kwiatów na wianek. Jestem taka zła, bo w miejscu gdzie usiadłam, aby odpocząć rosły same koniczyny, przez to mój wianek nie należy to najbardziej okazałych - stwierdziłam z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - A jeszcze pod nogami znalazłam czaszkę martwego szczura. Nawet nie wiesz jak się wtedy wystraszyłam.
Może to nie była najbardziej porywająca opowieść jaką kiedykolwiek powiedziałam, ale chciałam się podzielić tym z moim mężem. Chciałam się z nim dzielić wszystkim, od trosk i smutków po szczęście, radość i zaskoczenie. Opierać nasze małżeństwo nie na obowiązku, a na przyjaźni. I mam nadzieję, że wychodziło i warte było to mojego starania.
Pozwoliłam się unieść na jego ramionach, oplotłam dłonie na jego szyi i wpatrzyłam w niego zachwycona. Uwielbiałam być traktowana jak księżniczka, jak najdroższy skarb, o który trzeba było dbać.
- Za chwilę. Chciałabym móc tu jeszcze chwilę z tobą pozostać i nacieszyć się szumem fal i śpiewem ptaków. Jak tu szłam to mijałam taki duży płaski kamień. Może usiądziemy tam na chwilę? - poprosiłam.
Ale nawet jeśliby mój mąż zadecydował inaczej i gdyby zabrał mnie od razu do domu, to też bym nie płakała. Ważne by z nim, prawda?
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| z łąki
Głupie zabobony - tak o puszczaniu wianków już od lat myślała Melisande i nie zamierzała zmieniać zdania dzisiaj. Tak samo jak tego, o możliwym kandydacie do jej ręki, które wygłosiła na łące. Teraz, gdy zmierzała w kierunku plaży zastanawiała się, czy postąpiła odpowiednio, wygłaszając swoje własne zdanie. Może powinna milczeć? Zachować myśli dla siebie i brata - który potrafił w nich czytać nawet, kiedy nie otwierała ust. Jednak w jakiś sposób nie była w stanie poddać się nastroju ohów i ahów, naiwnej wiary w piękną książkową miłość i podróże w kierunku zachodu słońca wraz z ukochanym.
Wiedziała, jak będzie wyglądała jej przyszłość. Zostanie żoną, a potem matką. Dla mężczyzny, które nie będzie jej wyborem. Mógłby być, oczywiście, istniała ku temu szansa. Tylko jaką miała gwarancję? Oddałaby serce komuś, mogąc liczyć jedynie na nadzieję, że na fakty. A to na nich opierała się wcześniej. Na faktach i tezach, wnioskach. Logicznych, prawdziwych, życiowych. Nie na mrzonkach. Tylko coś opartego na faktach i podpartego argumentami było w stanie ją przekonać.
Potrzebowała pewności, bo tylko ona zdawała się składać na coś w rodzaju stałego gruntu. A wszystko to co działo się tutaj, nie posiadało w sobie nic z tego. Z lekkim westchnieniem przywitała plażę. Rozejrzała się po niej spokojnie, by zaraz zwrócić wzrok w kierunku splecionego przez siebie wianka. Hortensje, azalie i amarylisy składały się w okrąg. Uroczy, może nie skromny, przykuwający uwagę, jednak nienachalnie, spokojnie, z wdzięcznością. Przekrzywiła lekko głowę nie odejmując od niego spojrzenia. Miała jeszcze chwilę. Czas, by odejść z tego miejsca. Jednak, czy ktoś już jej nie zauważył? Czy plotka nie obiegła by towarzystwa szybciej, niż jej powrót do domu? Wiedziała dokładnie, jak szybko potrafi przemieszczać się informacja w kręgach szlachty - im bardziej szokująca, tym szybsza była jej droga.
Westchnęła cicho raz jeszcze ruszając ponownie w kierunku wody. Zsunęła ze stóp drobne buty, by wejść do wody aż po kostki. Wiatr rozwiał niesforne, rozpuszczone kosmyki. W końcu pochyliła się, by położyć z łagodnością wieniec na wodzie. Ten zakołysał się lekko, by ruszyć wraz z falami. Wycofała się spokojnie na plażę. Dłonie splotła na podołku obserwując dzieło własnych rąk. Cicho licząc na to, iż nikt się na niego nie skusi. Brak towarzystwa pozwoliłby jej oddalić się w spokoju, wrócić do komnat i skończyć obliczenia do eksperymentu, który zamierzała przeprowadzić na dniach.
Los jednak rzadko kiedy bywał aż tak łaskawy.
Głupie zabobony - tak o puszczaniu wianków już od lat myślała Melisande i nie zamierzała zmieniać zdania dzisiaj. Tak samo jak tego, o możliwym kandydacie do jej ręki, które wygłosiła na łące. Teraz, gdy zmierzała w kierunku plaży zastanawiała się, czy postąpiła odpowiednio, wygłaszając swoje własne zdanie. Może powinna milczeć? Zachować myśli dla siebie i brata - który potrafił w nich czytać nawet, kiedy nie otwierała ust. Jednak w jakiś sposób nie była w stanie poddać się nastroju ohów i ahów, naiwnej wiary w piękną książkową miłość i podróże w kierunku zachodu słońca wraz z ukochanym.
Wiedziała, jak będzie wyglądała jej przyszłość. Zostanie żoną, a potem matką. Dla mężczyzny, które nie będzie jej wyborem. Mógłby być, oczywiście, istniała ku temu szansa. Tylko jaką miała gwarancję? Oddałaby serce komuś, mogąc liczyć jedynie na nadzieję, że na fakty. A to na nich opierała się wcześniej. Na faktach i tezach, wnioskach. Logicznych, prawdziwych, życiowych. Nie na mrzonkach. Tylko coś opartego na faktach i podpartego argumentami było w stanie ją przekonać.
Potrzebowała pewności, bo tylko ona zdawała się składać na coś w rodzaju stałego gruntu. A wszystko to co działo się tutaj, nie posiadało w sobie nic z tego. Z lekkim westchnieniem przywitała plażę. Rozejrzała się po niej spokojnie, by zaraz zwrócić wzrok w kierunku splecionego przez siebie wianka. Hortensje, azalie i amarylisy składały się w okrąg. Uroczy, może nie skromny, przykuwający uwagę, jednak nienachalnie, spokojnie, z wdzięcznością. Przekrzywiła lekko głowę nie odejmując od niego spojrzenia. Miała jeszcze chwilę. Czas, by odejść z tego miejsca. Jednak, czy ktoś już jej nie zauważył? Czy plotka nie obiegła by towarzystwa szybciej, niż jej powrót do domu? Wiedziała dokładnie, jak szybko potrafi przemieszczać się informacja w kręgach szlachty - im bardziej szokująca, tym szybsza była jej droga.
Westchnęła cicho raz jeszcze ruszając ponownie w kierunku wody. Zsunęła ze stóp drobne buty, by wejść do wody aż po kostki. Wiatr rozwiał niesforne, rozpuszczone kosmyki. W końcu pochyliła się, by położyć z łagodnością wieniec na wodzie. Ten zakołysał się lekko, by ruszyć wraz z falami. Wycofała się spokojnie na plażę. Dłonie splotła na podołku obserwując dzieło własnych rąk. Cicho licząc na to, iż nikt się na niego nie skusi. Brak towarzystwa pozwoliłby jej oddalić się w spokoju, wrócić do komnat i skończyć obliczenia do eksperymentu, który zamierzała przeprowadzić na dniach.
Los jednak rzadko kiedy bywał aż tak łaskawy.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od zawsze lubił wodę, czy może – odkąd ojciec nauczył go pływać, przytrzymując ostrożnie tuż przy powierzchni rozlewającego się w okolicach ich domu jeziora. Dryfowanie na kołyszących się lekko falach miało w sobie coś kojącego, łagodzącego gwałtowność ruchów i amortyzującego ewentualne upadki. Woda, dla niektórych groźna i przerażająca, jemu kojarzyła się raczej z wolnością i swobodą; uwielbiał wstrzymywać oddech i zanurzać głowę, ciesząc się cichnącymi nagle dźwiękami i widokiem zielonkawego, przyćmionego światła, przebijającego się przez drżącą taflę. Czuł się wtedy jak przeniesiony do innego świata; świata, w którym głoski nie zacinały się wypadając z jego ust, a cisza była istotniejsza niż słowa.
Brodzenie w obmywającym brzeg morzu miało w sobie coś z tych ciepłych wspomnień, i być może dlatego nie zachował odpowiedniej czujności, spojrzenie skupiając na wianku, ale nie obserwując zbyt uważnie otoczenia. Nie spodziewał się przeszkód; wybrzeże było już niemal puste i był pewien, że nikt oprócz niego nie zmierzał w stronę barwnego wianka, ani przez moment nie spoglądając w górę – gdy wiec wiązanka zniknęła sprzed jego oczu, zatrzymał się jak wryty, by w następnej chwili unieść spojrzenie wyżej, z rozchylonymi lekko ustami wpatrując się w umykającego z jego zdobyczą ptaka.
Konsternacja trwała zaledwie sekundę, po której bez namysłu rzucił się do przodu, młócąc wodę ramionami i biegnąc za albatrosem, nieświadomy śledzących go ze wzniesienia oczu. Nie patrzył zresztą w stronę lądu, mrużąc skierowane ku niebu oczy i kompletnie nie zwracając uwagi na nic innego, płacąc za tę beztroskę gwałtownym, przeszywającym stopę bólem. Krótki krzyk i przekleństwo, które wydostały się z jego gardła, były bardziej wynikiem zaskoczenia niż cierpienia; spojrzał w dół, nie dostrzegając jednak ukrytej pod falami nogi, a jedynie śledząc ruch barwiącej się na czerwono wody. Póki co niwelującej ból przyjemnym chłodem i uniemożliwiającej mu ocenę skali zniszczeń; zacisnął zęby, teraz już na pewno nie mając zamiaru pozwolić przeklętemu ptakowi na zwycięstwo; zanim jednak zdołał podjąć walkę, coś z plaśnięciem upadło prosto na jego głowę. Sięgnął po to ręką, zrywając z włosów znajomą już wiązankę i przez kilka sekund przyglądając się jej z niedowierzaniem.
Ruszył w stronę brzegu chwilę później, ociekając wodą i kulejąc lekko na lewą stronę. Dopiero tuż przed wyjściem z morza schylił się, krzywiąc się i z trudem wyciągając ze stopy winowajcę, materializującego się pod postacią fragmentu jeleniego poroża. Przeczuwając jego wartość, nie wyrzucił go z powrotem w głębiny, zamiast tego opłukując go ostrożnie z krwi i chowając do kieszeni spodni; później zastanowi się, co z nim zrobić.
Pokuśtykał dalej, z każdym krokiem coraz boleśniej odczuwając zranienie i zastanawiając się nieprzytomnie, czy na pewno powinien był stawiać krwawiącą stopę na lepkim piasku, ale nie za bardzo miał wybór; jego buty i skarpetki znajdowały się kilka metrów dalej, zanim jednak do nich dotarł, tuż przed nim wyrosła postać drobnej czarownicy, patrzącej na niego z wyrazem twarzy, którego nie potrafił jednoznacznie zinterpretować, zauważając jedynie – i zupełnie mimowolnie – że była bardzo ładna. – T-tak – odpowiedział jej, zastanawiając się, dlaczego się do niego odezwała i mając nadzieję, że nie planowała poprosić go o autograf, dopiero teraz orientując się, że jego popisy musiały zwrócić uwagę zgromadzonych na wybrzeżu ludzi. Schylił głowę w zdenerwowaniu, sięgając dłonią do karku i drapiąc się po nim nerwowo, choć nic go nie swędziało. – To znaczy, p-p-prawie. To z-z-znaczy, tak – plątał się, czując, jak coraz trudniej stoi mu się na obu nogach i odruchowo przenosząc ciężar ciała na tę zdrową, a zranioną wspierając jedynie na palcach. – Czy m-m-mogę ci w czymś pomóc? – zapytał, zupełnie zapominając o trzymanym wciąż w drugiej ręce wianku – i w żadnym wypadku nie domyślając się, że mógł należeć do stojącej przed nim dziewczyny.
Brodzenie w obmywającym brzeg morzu miało w sobie coś z tych ciepłych wspomnień, i być może dlatego nie zachował odpowiedniej czujności, spojrzenie skupiając na wianku, ale nie obserwując zbyt uważnie otoczenia. Nie spodziewał się przeszkód; wybrzeże było już niemal puste i był pewien, że nikt oprócz niego nie zmierzał w stronę barwnego wianka, ani przez moment nie spoglądając w górę – gdy wiec wiązanka zniknęła sprzed jego oczu, zatrzymał się jak wryty, by w następnej chwili unieść spojrzenie wyżej, z rozchylonymi lekko ustami wpatrując się w umykającego z jego zdobyczą ptaka.
Konsternacja trwała zaledwie sekundę, po której bez namysłu rzucił się do przodu, młócąc wodę ramionami i biegnąc za albatrosem, nieświadomy śledzących go ze wzniesienia oczu. Nie patrzył zresztą w stronę lądu, mrużąc skierowane ku niebu oczy i kompletnie nie zwracając uwagi na nic innego, płacąc za tę beztroskę gwałtownym, przeszywającym stopę bólem. Krótki krzyk i przekleństwo, które wydostały się z jego gardła, były bardziej wynikiem zaskoczenia niż cierpienia; spojrzał w dół, nie dostrzegając jednak ukrytej pod falami nogi, a jedynie śledząc ruch barwiącej się na czerwono wody. Póki co niwelującej ból przyjemnym chłodem i uniemożliwiającej mu ocenę skali zniszczeń; zacisnął zęby, teraz już na pewno nie mając zamiaru pozwolić przeklętemu ptakowi na zwycięstwo; zanim jednak zdołał podjąć walkę, coś z plaśnięciem upadło prosto na jego głowę. Sięgnął po to ręką, zrywając z włosów znajomą już wiązankę i przez kilka sekund przyglądając się jej z niedowierzaniem.
Ruszył w stronę brzegu chwilę później, ociekając wodą i kulejąc lekko na lewą stronę. Dopiero tuż przed wyjściem z morza schylił się, krzywiąc się i z trudem wyciągając ze stopy winowajcę, materializującego się pod postacią fragmentu jeleniego poroża. Przeczuwając jego wartość, nie wyrzucił go z powrotem w głębiny, zamiast tego opłukując go ostrożnie z krwi i chowając do kieszeni spodni; później zastanowi się, co z nim zrobić.
Pokuśtykał dalej, z każdym krokiem coraz boleśniej odczuwając zranienie i zastanawiając się nieprzytomnie, czy na pewno powinien był stawiać krwawiącą stopę na lepkim piasku, ale nie za bardzo miał wybór; jego buty i skarpetki znajdowały się kilka metrów dalej, zanim jednak do nich dotarł, tuż przed nim wyrosła postać drobnej czarownicy, patrzącej na niego z wyrazem twarzy, którego nie potrafił jednoznacznie zinterpretować, zauważając jedynie – i zupełnie mimowolnie – że była bardzo ładna. – T-tak – odpowiedział jej, zastanawiając się, dlaczego się do niego odezwała i mając nadzieję, że nie planowała poprosić go o autograf, dopiero teraz orientując się, że jego popisy musiały zwrócić uwagę zgromadzonych na wybrzeżu ludzi. Schylił głowę w zdenerwowaniu, sięgając dłonią do karku i drapiąc się po nim nerwowo, choć nic go nie swędziało. – To znaczy, p-p-prawie. To z-z-znaczy, tak – plątał się, czując, jak coraz trudniej stoi mu się na obu nogach i odruchowo przenosząc ciężar ciała na tę zdrową, a zranioną wspierając jedynie na palcach. – Czy m-m-mogę ci w czymś pomóc? – zapytał, zupełnie zapominając o trzymanym wciąż w drugiej ręce wianku – i w żadnym wypadku nie domyślając się, że mógł należeć do stojącej przed nim dziewczyny.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Panna Sprout nie podejrzewała, że dzisiejszy dzień potoczy się w ten sposób a jedyną osobą, którą brała pod uwagę przy spędzaniu czasu wolnego na atrakcjach oferowanych w Weymouth, była specyficzna towarzyszka – Tangwystl, którą zresztą zgubiła podczas zbierania kwiatów. Nie sądziła, że ktokolwiek wyłowi jej wianek, a już na pewno nie brała pod uwagę bożyszcza nastolatek z jednej z lepszych drużyn Quidditcha. Z jednej strony cieszyła się, bo przecież takie okazje nie zdarzały się za często. Z drugiej z kolei miała pewne obawy; w końcu już teraz obecność Moore'a zwróciła uwagę otoczenia, a co dopiero, gdy opuszczą plażę i pójdą w bardziej uczęszczane miejsce. Przypuszczała, że redakcja Czarownicy nie spała a ona zawsze stroniła od zwracania na siebie uwagi – nie chciała, by się to zmieniło. Potem doszła do wniosku, że może spróbuje podarować Billy'emu namiastkę normalności, gdy nie wie kim jest i traktuje go jak zwykłego, przeciętnego czarodzieja, o ile było to wykonalne, i udając, że wcale nie widzi jak wodzą za nimi spojrzenia.
Kiedy jednak usłyszała dość absurdalne pytanie chłopaka, ściągnęła brwi, jednocześnie krzyżując ręce za plecami, z kolei podbródkiem wskazała na wiązankę roślinek umorusaną w wodzie i piasku.
– Trzymasz mój wianek – odparła nieznacznie pobłażliwym tonem głosu; wkrótce też dostrzegła jak Billy niezgrabnie przeskakuje ze stopy na stopę, pozostawiając pod jedną z nich lekko czerwony piasek – i z naszej dwójki to ty potrzebujesz pomocy – mogła mu przecież pomóc, odkażenie i uleczenie rany nie należało do najbardziej skomplikowanych rzeczy na świecie, a w związku z tym, że wyłowił koronę kwiatową mizernie splecioną przez jej dłonie, czuła się w pewien sposób odpowiedzialna i zobowiązana, nawet jeśli nie wynikało to z jej woli a śmiejącego się z nich zbiegu okoliczności – chodź, opatrzę to... nim wda się zakażenie – powiedziała, trochę koloryzując, ale przeczuwała, że chłopak albo uniesie się męskim ego, które nie pozwoli mu okazać bólu i niedyspozycji i dalej będzie udawać, że nic mu nie jest albo wykręci się i ucieknie w siną dal rzeczywiście zapominając o zranieniu. Wysunęła chude ramię w jego stronę, oczekując, że wesprze się na niej i odciąży nieco stopę, a gdy się to stało – lub nie – pokierowała ich z dala od wszędobylskich szpiczastych nosów i westchnień zebranych w pobliżu młódek.
– Bardzo boli? – Spytała głupio, siadając na trawie kiedy znaleźli się na polance nieopodal wybrzeża. Z niewielkiej torebki wydobyła specyfik z arniki do odkażania ran, który był jedynie namiastką tego, co potrafiła nosić przy sobie od początku maja. – Nie chciałabym ci urwać stopy, w tym przypadku półśrodki są najlepszym rozwiązaniem – dodała w ramach wyjaśnień, czemu właściwie nie dobyła różdżki, z którą wolała nie ryzykować. Póki co. – A zapewniali, że festiwal jest bezpieczny. Chyba nie dogadali się z ptakami – Uśmiechnęła się ponownie, chcąc jakoś rozluźnić atmosferę i przełamać pierwsze lody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy jednak usłyszała dość absurdalne pytanie chłopaka, ściągnęła brwi, jednocześnie krzyżując ręce za plecami, z kolei podbródkiem wskazała na wiązankę roślinek umorusaną w wodzie i piasku.
– Trzymasz mój wianek – odparła nieznacznie pobłażliwym tonem głosu; wkrótce też dostrzegła jak Billy niezgrabnie przeskakuje ze stopy na stopę, pozostawiając pod jedną z nich lekko czerwony piasek – i z naszej dwójki to ty potrzebujesz pomocy – mogła mu przecież pomóc, odkażenie i uleczenie rany nie należało do najbardziej skomplikowanych rzeczy na świecie, a w związku z tym, że wyłowił koronę kwiatową mizernie splecioną przez jej dłonie, czuła się w pewien sposób odpowiedzialna i zobowiązana, nawet jeśli nie wynikało to z jej woli a śmiejącego się z nich zbiegu okoliczności – chodź, opatrzę to... nim wda się zakażenie – powiedziała, trochę koloryzując, ale przeczuwała, że chłopak albo uniesie się męskim ego, które nie pozwoli mu okazać bólu i niedyspozycji i dalej będzie udawać, że nic mu nie jest albo wykręci się i ucieknie w siną dal rzeczywiście zapominając o zranieniu. Wysunęła chude ramię w jego stronę, oczekując, że wesprze się na niej i odciąży nieco stopę, a gdy się to stało – lub nie – pokierowała ich z dala od wszędobylskich szpiczastych nosów i westchnień zebranych w pobliżu młódek.
– Bardzo boli? – Spytała głupio, siadając na trawie kiedy znaleźli się na polance nieopodal wybrzeża. Z niewielkiej torebki wydobyła specyfik z arniki do odkażania ran, który był jedynie namiastką tego, co potrafiła nosić przy sobie od początku maja. – Nie chciałabym ci urwać stopy, w tym przypadku półśrodki są najlepszym rozwiązaniem – dodała w ramach wyjaśnień, czemu właściwie nie dobyła różdżki, z którą wolała nie ryzykować. Póki co. – A zapewniali, że festiwal jest bezpieczny. Chyba nie dogadali się z ptakami – Uśmiechnęła się ponownie, chcąc jakoś rozluźnić atmosferę i przełamać pierwsze lody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
* * *like a flower made of iron
Ostatnio zmieniony przez Primrose Sprout dnia 29.09.18 23:14, w całości zmieniany 3 razy
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powinno być jej wstyd z powodu tego, że to nie jej mąż złapał wianek, a ktoś niemal przypadkowy, ich poniekąd wspólny znajomy, który jednak zarówno z Herewardem, jak i z Eileen, miał niewiele do czynienia. Ale wstydu nie czuła, choć wciąż nie potrafiła nazwać mieszanki emocji, jaka ją wypełniała od momentu, gdy zobaczyła, że Anthony zmierzał w jej stronę z wiankiem, który własnoręcznie uplotła jeszcze na łące. Wiedziała tylko, że wewnątrz niej orkiestra grała prawdziwy dysonans.
Bo powinna czuć wstyd, ale ten wciąż nie chciał wykwitnąć czerwienią na jej twarzy.
Gdy Anthony znalazł się blisko, poczuła coś na kształt ulgi, sztywniejącej jednak pod naporem sztywnych ram konwenansów – on nie był Herewardem, ale nie był również kimś zupełnie nieoczekiwanym, jakimś nadętym szlachcicem albo zagorzałym wielbicielem zasady czystości krwi, albo kimkolwiek innym, którego światopogląd wyraźnie kłóciłby się z tym wyrażanym przez samą Eileen. Anthony okazał się być mężczyzną o szlachetnym sercu – niczego innego nie spodziewała się po czarodzieju noszącym nazwisko „Skamander”, ale w tym wypadku znaczyło to dla niej zdecydowanie więcej. Nie złapał jej wianka, żeby pokrętnie skraść jej osobę, jej obecność na nadchodzący wieczór, nie złapał go również po to, by zdeptać tradycję i wyrzucić kwiecistą koronę, gdy okazało się, że ta należała do mężatki.
Złapał go, żeby jej pomóc. Odnaleźć Herewarda, a przy tym – odnaleźć też w tym święcie siebie.
– Prawda. Aż tak bardzo to widać? – odpowiedziała na jego uśmiech swoim, ale jakby naznaczonym niezręcznością, niepewnością. – Czasami zdarza mu się spóźniać, taki… taki jest – zawahała się na chwilę, zdając sobie sprawę z tego, że powinna pomóc mu nad tym pracować. Spóźnialstwo nigdy nie było dobrą cechą, zwłaszcza, gdy pracowało się w Hogwarcie na posadzie nauczyciela.
Uśmiechnęła się odrobinę szerzej, gdy wystawił w jej stronę swoje ramię. Był cały mokry, ale czy przeszkadzało jej to w czymkolwiek? Absolutnie nie. W pewien sposób nawet czuła się bardziej… doceniona.
– Jeszcze raz bardzo ci dziękuję – próbowała przypomnieć sobie jego imię, rzucone kilkukrotnie nad stołem w Świńskim Łbie. – Anthony. Zaczniemy od wschodniej strony? Tamtędy łatwiej jest się dostać na plażę. Może tam go znajdziemy.
Wybrali się na spacer. Wyraźnie niestandardowy i niecelujący w utarte schematy. Ale to dobrze. Bezchmurny dzień czwartego sierpnia był dniem idealnym na łamanie utartych schematów.
| zt dla Eli i Antka
Bo powinna czuć wstyd, ale ten wciąż nie chciał wykwitnąć czerwienią na jej twarzy.
Gdy Anthony znalazł się blisko, poczuła coś na kształt ulgi, sztywniejącej jednak pod naporem sztywnych ram konwenansów – on nie był Herewardem, ale nie był również kimś zupełnie nieoczekiwanym, jakimś nadętym szlachcicem albo zagorzałym wielbicielem zasady czystości krwi, albo kimkolwiek innym, którego światopogląd wyraźnie kłóciłby się z tym wyrażanym przez samą Eileen. Anthony okazał się być mężczyzną o szlachetnym sercu – niczego innego nie spodziewała się po czarodzieju noszącym nazwisko „Skamander”, ale w tym wypadku znaczyło to dla niej zdecydowanie więcej. Nie złapał jej wianka, żeby pokrętnie skraść jej osobę, jej obecność na nadchodzący wieczór, nie złapał go również po to, by zdeptać tradycję i wyrzucić kwiecistą koronę, gdy okazało się, że ta należała do mężatki.
Złapał go, żeby jej pomóc. Odnaleźć Herewarda, a przy tym – odnaleźć też w tym święcie siebie.
– Prawda. Aż tak bardzo to widać? – odpowiedziała na jego uśmiech swoim, ale jakby naznaczonym niezręcznością, niepewnością. – Czasami zdarza mu się spóźniać, taki… taki jest – zawahała się na chwilę, zdając sobie sprawę z tego, że powinna pomóc mu nad tym pracować. Spóźnialstwo nigdy nie było dobrą cechą, zwłaszcza, gdy pracowało się w Hogwarcie na posadzie nauczyciela.
Uśmiechnęła się odrobinę szerzej, gdy wystawił w jej stronę swoje ramię. Był cały mokry, ale czy przeszkadzało jej to w czymkolwiek? Absolutnie nie. W pewien sposób nawet czuła się bardziej… doceniona.
– Jeszcze raz bardzo ci dziękuję – próbowała przypomnieć sobie jego imię, rzucone kilkukrotnie nad stołem w Świńskim Łbie. – Anthony. Zaczniemy od wschodniej strony? Tamtędy łatwiej jest się dostać na plażę. Może tam go znajdziemy.
Wybrali się na spacer. Wyraźnie niestandardowy i niecelujący w utarte schematy. Ale to dobrze. Bezchmurny dzień czwartego sierpnia był dniem idealnym na łamanie utartych schematów.
| zt dla Eli i Antka
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Jeszcze nigdy, odkąd po raz pierwszy postawił swą młodzieńczą stopę na terenie Festiwalu Lata, nie pojawił się na wybrzeżu aż tak spóźniony. A przynajmniej nie w ten jeden z najważniejszych wieczorów, gwarantujących doskonałą zabawę. Często przychodził nonszalancko po czasie, lubiąc robić spektakularne wejście i przyciągać uwagę, rzecz jasna wstrzeliwując się ze swym przybyciem dokładnie na minutę przed uznaniem tego spektaklu za oburzającą oznakę braku manier. Oszczędzał limit niegrzecznych zachowań na momenty dyskretne, osłonięte okolicznościami lub porą przed wszędobylskimi, oceniającymi oczami szlachty. Tym razem jednakże nie planował opuszczenia święta miłości, uwielbiał flirciarską aurę plaży, nagrzany piach łaskoczący stopy, bryzę igrającą w rozpuszczonych włosach dam a przede wszystkim rozluźnienie sztywnych gorsetów konwenansów. Nie musiał krążyć wokół czujnych jak jastrząb przyzwoitek, krygować się w tańcu, chylić czoła i bawić się w te dziwaczne podchody. Weymouth nie było pokryte marmurowym parkietem, nie oświetlał go kryształowy żyrandol: leśne zakamarki gwarantowały upragnioną intymność a słaby poblask ognisk pozwalał na swobodniejsze zachowania. W innych okolicznościach nadobne damy wzdrygałyby się perspektywą kalania swych delikatnych dłoni jakimiś pospolitymi chwastami, zbieranymi na łąkach a dżentelmeni skwitowaliby propozycję rzucenia się w morską toń w pełnym ubraniowym rynsztunku pełnym niedowierzania śmiechem.
Lysander uwielbiał takie sytuacje, oczywiście rzadkie - pochodził z Nottów, t y c h Nottów, mistrzów szlacheckiej etykiety i organizatorów najwspanialszych Sabatów - bowiem kochał egzaltowane i nadęte arystokratyczne zwyczaje, ale ich poluźnienie miłą odmianą łechtało luźniej zapiętą koszulę. Zapiętą w pośpiechu, niewyprasowaną: wstyd było się przyznać, ale zaspał. Wczoraj spędził w Weymouth całą noc, biesiadując w towarzystwie dawnych znajomych z Hogwartu, gdy więc powrócił do Ashfield powitał go tam blask poranka. Ocknął się dopiero niedawno, śpiąc snem sprawiedliwego cały merliński dzień, lecz zanim dokonał niezbędnych kąpieli i spożył wykwintny podwieczorek, a także zdobył transport na ziemie Prewettów, nad wybrzeżem zapadała już noc. Większość wianków zostało złowionych, nigdzie też nie widział przeznaczonej mu damy, a rozochoceni czarodzieje raczej powracali z wybrzeża w czułe objęcia lasu i ognisk, otoczonych ciepłem i wygrywaną na żywo muzyką, niż mknęli ku coraz wyższym falom. Opanowała go złość, ale szybko odnalazł swój dzisiejszy cel - i prawie odetchnął z ulgą, nie ostała się mu jakaś kostropata ciotka ani wychudzona, anemiczna kuzynka, a kwiat stalowej róży. Uśmiechnął się sam do siebie, po czym, nie czekając ani chwili dłużej, rzucił się w morską toń, by porwać wianek rzucony na wodę przez Melisande. Nie znał się na kwiatach, ich barwy wydawały mu się zlane w jeden błysk, ale zrobił wszystko, by pochwycić wiecheć zieleni i zwycięsko powrócić z nim na plażę.
+
Lysander uwielbiał takie sytuacje, oczywiście rzadkie - pochodził z Nottów, t y c h Nottów, mistrzów szlacheckiej etykiety i organizatorów najwspanialszych Sabatów - bowiem kochał egzaltowane i nadęte arystokratyczne zwyczaje, ale ich poluźnienie miłą odmianą łechtało luźniej zapiętą koszulę. Zapiętą w pośpiechu, niewyprasowaną: wstyd było się przyznać, ale zaspał. Wczoraj spędził w Weymouth całą noc, biesiadując w towarzystwie dawnych znajomych z Hogwartu, gdy więc powrócił do Ashfield powitał go tam blask poranka. Ocknął się dopiero niedawno, śpiąc snem sprawiedliwego cały merliński dzień, lecz zanim dokonał niezbędnych kąpieli i spożył wykwintny podwieczorek, a także zdobył transport na ziemie Prewettów, nad wybrzeżem zapadała już noc. Większość wianków zostało złowionych, nigdzie też nie widział przeznaczonej mu damy, a rozochoceni czarodzieje raczej powracali z wybrzeża w czułe objęcia lasu i ognisk, otoczonych ciepłem i wygrywaną na żywo muzyką, niż mknęli ku coraz wyższym falom. Opanowała go złość, ale szybko odnalazł swój dzisiejszy cel - i prawie odetchnął z ulgą, nie ostała się mu jakaś kostropata ciotka ani wychudzona, anemiczna kuzynka, a kwiat stalowej róży. Uśmiechnął się sam do siebie, po czym, nie czekając ani chwili dłużej, rzucił się w morską toń, by porwać wianek rzucony na wodę przez Melisande. Nie znał się na kwiatach, ich barwy wydawały mu się zlane w jeden błysk, ale zrobił wszystko, by pochwycić wiecheć zieleni i zwycięsko powrócić z nim na plażę.
+
The member 'Lysander Nott' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Nie śpieszyło jej się na wybrzeże. Bowiem, nie poszukiwała na nim tego, po co zmierzała tam większość jej koleżanek. Miłość. Dobre sobie. Jedynie mrzonki ogłupiałych umysłów, którym matki wciskały, by łatwiej było kontrolować krnąbrne serca, rwące się do poznawania świata. To argumentów miłości używali mężowie, by kontrolować swoje żony. To owa miłość, zaślepiała je nie dostrzegając oczywistych faktów. Melisande wiedziała, że nie potrzebuje miłości, by szanować swojego męża i spełniać jego polecenia. Miała jednak nadzieję, że on sam zapracuje na jej szacunek, nie licząc jedynie na jej dobre zamiary.
Dlatego nie śpieszyło jej się na wybrzeże. Nie wypatrywała żadnego z kawalerów z drżącym w nadziei sercem, że to właśnie jej wianek pochwyci. Nie upatrywała w łapaniu wianków kolejnych przepowiedni losu. Ale skoro zgodziła się zjawić tutaj wraz z Evandrą i Fantine, winna dokończyć dzieła, by tradycji stało się zadość.
Złożyła więc swój wianek w ofierze falom, jednocześnie licząc na to iż pochwyci go ktoś, kto całkowicie nie zrujnuje jej wieczoru, jak i marząc by nie złapał go nikt - choć wiadomość o tym drugim z pewnością obiegłaby cały szlachecki światek szybciej, niźli zdążyłaby wrócić do Dover.
Dlatego stała na brzegu odkrywając, że odprowadza swój wianek z lekkim zainteresowaniem. Które z rozwiązań podsunie jej los?
Już po chwili żałowała. Zdecydowanie. Bo gdy tylko dostrzegła go na plaży doskonale wiedziała w którym kierunku przesunęło się jego spojrzenie. Po plecach przemknął zimny dreszcz, gdy każdy jego kolejny ruch zbliżał go do wianka splecionego jej własnymi dłońmi. Miała cofnąć się o krok, a potem o następny i przemyśleć uważnie możliwość zniknięcia, niż powróci na plażę, jednak widok kolejnego z mężczyzn mknącego w stronę jej wianka zatrzymało ją na miejscu.
Podskoczyła na miejscu, unosząc dłoń by zasłonić malinowe wargi, gdy całość zdarzenia przybrała brutalniejszy obrót. I nagle uświadomiła sobie, że było już za późno by się wycofać. Zrozumiała to w momencie, gdy spojrzenie Lysandra zawiesiło się na niej, znacząc się czymś w rodzaju tryumfalnego błysku. Zadrżała ze złości wewnętrznie, nie okazując tego na zewnątrz. Czekała, przeklinając Merlina, że pozwolił wygrać właśnie jemu. Jednak teraz, dostrzeżona i zdobyta, musiała zostać.
Więc nie ruszyła się o krok. Tkwiąc w miejscu i czekając, aż ten nie znajdzie się przy niej.
- Lordzie Nott. - przywitała się, dygając nienagannie, łapiąc za poły zwiewnej i lekkiej, krwistoczerwonej spódnicy sukni. Uśmiechnęła się lekko, swobodnie, nijak nie pokazując uczuć kłębiących się w środku. - Stoczył lord iście rycerską walkę. - pochwaliła go, mrużąc ledwie widocznie oczy. Po co, Lysandrze? Nie mogłeś dokonać innego wyboru?
Dlatego nie śpieszyło jej się na wybrzeże. Nie wypatrywała żadnego z kawalerów z drżącym w nadziei sercem, że to właśnie jej wianek pochwyci. Nie upatrywała w łapaniu wianków kolejnych przepowiedni losu. Ale skoro zgodziła się zjawić tutaj wraz z Evandrą i Fantine, winna dokończyć dzieła, by tradycji stało się zadość.
Złożyła więc swój wianek w ofierze falom, jednocześnie licząc na to iż pochwyci go ktoś, kto całkowicie nie zrujnuje jej wieczoru, jak i marząc by nie złapał go nikt - choć wiadomość o tym drugim z pewnością obiegłaby cały szlachecki światek szybciej, niźli zdążyłaby wrócić do Dover.
Dlatego stała na brzegu odkrywając, że odprowadza swój wianek z lekkim zainteresowaniem. Które z rozwiązań podsunie jej los?
Już po chwili żałowała. Zdecydowanie. Bo gdy tylko dostrzegła go na plaży doskonale wiedziała w którym kierunku przesunęło się jego spojrzenie. Po plecach przemknął zimny dreszcz, gdy każdy jego kolejny ruch zbliżał go do wianka splecionego jej własnymi dłońmi. Miała cofnąć się o krok, a potem o następny i przemyśleć uważnie możliwość zniknięcia, niż powróci na plażę, jednak widok kolejnego z mężczyzn mknącego w stronę jej wianka zatrzymało ją na miejscu.
Podskoczyła na miejscu, unosząc dłoń by zasłonić malinowe wargi, gdy całość zdarzenia przybrała brutalniejszy obrót. I nagle uświadomiła sobie, że było już za późno by się wycofać. Zrozumiała to w momencie, gdy spojrzenie Lysandra zawiesiło się na niej, znacząc się czymś w rodzaju tryumfalnego błysku. Zadrżała ze złości wewnętrznie, nie okazując tego na zewnątrz. Czekała, przeklinając Merlina, że pozwolił wygrać właśnie jemu. Jednak teraz, dostrzeżona i zdobyta, musiała zostać.
Więc nie ruszyła się o krok. Tkwiąc w miejscu i czekając, aż ten nie znajdzie się przy niej.
- Lordzie Nott. - przywitała się, dygając nienagannie, łapiąc za poły zwiewnej i lekkiej, krwistoczerwonej spódnicy sukni. Uśmiechnęła się lekko, swobodnie, nijak nie pokazując uczuć kłębiących się w środku. - Stoczył lord iście rycerską walkę. - pochwaliła go, mrużąc ledwie widocznie oczy. Po co, Lysandrze? Nie mogłeś dokonać innego wyboru?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
No właściwie to nie wiem czego się spodziewałam. Chyba niczego, bo czego mogłam się spodziewać? Że pan Lis - przystojny, dobry, szlachetny, mądry - weźmie i złapie mój wianek? On przecież nie patrzył w moim kierunku w ten sposób. Byłam pewnie dla niego tylko młodszą siostrą przyjaciela. I to dużo młodszą. Ale i tak serce pohamować na jego widok nie potrafiłam i drżało ono lekko, wraz ze mną całą, gdy tylko w zasięgu spojrzenia się zjawiał.
Ale teraz go nie było, więc w sumie mogłam być spokojna o całe to drżenie i zachwyt. Chociaż znów serce ściskało się lekko w żałości, gdy dłonie - lekko drżąc - składały wodzie ofiarę w wianku, który splotłam własnymi dłońmi. To właściwie nie był pierwszy wianek w moim życiu i wiedziałam też, że nie ostatni, bo w sumie to sporo czasem ich plotłam - ostatnio kuzyneczce Poppy jeden zaniosłam. Ale no tego co się stało, to się nie spodziewałam.
Bo właściwie to nie spodziewałam się za wiele. Bardziej spodziewałam się poczekać, aż nie zniknie on na horyzoncie i będę mogła z sumieniem czystym do domu ruszyć, ale nagle coś przedarło się przez wodę z siłą, rozpryskując ją na boki, a ja sama w oniemieniu buty przestałam zakładać i brwi zmarszczyłam próbując dostrzec sprawcę tego całego zamieszania.
Hyacinth.
Wywróciłam lekko oczami przekrzywiając głowę zaraz, gdy tak patrzyłam na tą zupełnie niepotrzebną szamotaninę przeplataną jego śmiechem, który docierał do mnie. Nadal lekko marszczyłam brwi nie bardzo rozumiejąc, jak cel miał w łowieniu tego mojego wianka. Za jego radosne krzyki zaśmiałam się lekko.
- Trudno było to przegapić! - odkrzyknęłam mu nie zdejmując uśmiechu z twarzy. Pokręciłam lekko rozbawiona głową, gdy siadał obok mnie. - Chyba nawet musisz. - odpowiedziałam mu, pochylając lekko głowę, by mógł ten wianek na moją głowę wsadzić. A gdy już to zrobił odsunęłam rudą czuprynę i spojrzałam na niego. - I co, to już? - zapytałam, jakby trochę zawiedziona, nie bardzo wiedząc, czego tak właściwie po wiankach się spodziewać powinnam. Niby nic się nie spodziewałam, ale jakoś wydawało mi się to mocniej romantyczne gdy o tym myślałam wcześniej.
Ale teraz go nie było, więc w sumie mogłam być spokojna o całe to drżenie i zachwyt. Chociaż znów serce ściskało się lekko w żałości, gdy dłonie - lekko drżąc - składały wodzie ofiarę w wianku, który splotłam własnymi dłońmi. To właściwie nie był pierwszy wianek w moim życiu i wiedziałam też, że nie ostatni, bo w sumie to sporo czasem ich plotłam - ostatnio kuzyneczce Poppy jeden zaniosłam. Ale no tego co się stało, to się nie spodziewałam.
Bo właściwie to nie spodziewałam się za wiele. Bardziej spodziewałam się poczekać, aż nie zniknie on na horyzoncie i będę mogła z sumieniem czystym do domu ruszyć, ale nagle coś przedarło się przez wodę z siłą, rozpryskując ją na boki, a ja sama w oniemieniu buty przestałam zakładać i brwi zmarszczyłam próbując dostrzec sprawcę tego całego zamieszania.
Hyacinth.
Wywróciłam lekko oczami przekrzywiając głowę zaraz, gdy tak patrzyłam na tą zupełnie niepotrzebną szamotaninę przeplataną jego śmiechem, który docierał do mnie. Nadal lekko marszczyłam brwi nie bardzo rozumiejąc, jak cel miał w łowieniu tego mojego wianka. Za jego radosne krzyki zaśmiałam się lekko.
- Trudno było to przegapić! - odkrzyknęłam mu nie zdejmując uśmiechu z twarzy. Pokręciłam lekko rozbawiona głową, gdy siadał obok mnie. - Chyba nawet musisz. - odpowiedziałam mu, pochylając lekko głowę, by mógł ten wianek na moją głowę wsadzić. A gdy już to zrobił odsunęłam rudą czuprynę i spojrzałam na niego. - I co, to już? - zapytałam, jakby trochę zawiedziona, nie bardzo wiedząc, czego tak właściwie po wiankach się spodziewać powinnam. Niby nic się nie spodziewałam, ale jakoś wydawało mi się to mocniej romantyczne gdy o tym myślałam wcześniej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset