Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Ogród przed domem
AutorWiadomość
Ogród przed domem
Domek znajduje się na przedmieściach, otoczony przez płot, który zdawałoby się został postawiony pospiesznie oraz tylko i wyłącznie dla formalności - i tak jest niezwykle słabym zabezpieczeniem, jeśli jakimkolwiek, ponieważ często można dostrzec na terenie posiadłości włóczące się dzikie zwierzęta. Niedaleko bowiem znajduje się las, więc widok saren, dzików czy zajęcy nie jest obcy w tej okolicy. Po majowym wybuchu ucierpiała roślinność otaczająca chatę, jednak wkoło konstrukcji szybko zaczęły pojawiać się wpierw chwasty, a później coraz większa roślinność wszelakiej maści. W ogrodzie również, tak jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. Okolica jest spokojna i cicha, zdawałoby się, że temu miejscu towarzyszy jakieś przyjemne odosobnienie oraz swoboda.
Odpaliłem papierosa na tarasie, usiadłem na jednym z licznych krzeseł, rozkoszując się resztkami słońca, które mozolnie ustępowało miejsce księżycowi. Spojrzawszy na zegarek, zgasiłem fajkę, ubrałem na siebie marynarkę i wszedłem do środka, aby teleportować się w pobliżu restauracji. W mojej głowie kłębiło się wiele wątpliwości, powstrzymywanych trudem przed ich zapiciem. Wmawiałem sobie mdłą historyjkę o kieliszku na odwagę, ale nie do końca potrafiłem siebie samego oszukać, dlatego znalazłszy się pod umówionym miejscem, ponownie odpaliłem papierosa, czekając na innych towarzyszy. Oczekując Garretta Weasley'a, rozglądnąłem się wokół, nie opuszczając jednak miejsca, w którym stałem, zaciągając się fajką. Na całkowicie pustej ulicy dostrzegłem idącego rudego mężczyznę, na mojej twarzy pojawił się uśmiech ulgi, spowodowany zobaczeniem osoby mi nie obcej. Nigdy nie wiadomo, kim może okazać się przechodzeń, a zbiorowisko większej liczby ludzi, z pewnością wzbudza zainteresowanie, więc byłem rad, że dzisiejszego wieczora żadna zabłąkana dusza nie błądziła po ulicach przy restauracji.
- Poczęstujesz się? – wyciągnąłem do niego paczkę papierosów, witając się tym samym z kompanem do walki z siłami ciemności, jakkolwiek wciąż to śmiesznie dla mnie brzmiało ze względu na fakt, że nawet nie miałem pojęcia z czym przyjdzie walczyć zakonowi feniksa. - Idealny dzień na spotkanie – zagaiłem jeszcze, mając na myśli pustą okolicę.
Zastanawiałem się, czy to nie sprawka ludzi, którzy zainicjowali ostatnie wydarzenia na stypie profesora Slughorna. Od tamtego dnia, często zastanawiałem się, kto za tym wszystkim stoi, będąc świadom, iż przecież osoby zmarłe nie mogłyby zrealizować tego całego przedsięwzięcia. Chyba że spodziewały się rychłej śmierci. Odgoniłem od siebie natrętne myśli, zaciągając się po raz kolejny tego dnia papierosem, widząc kolejnych nadchodzących członków zakonu feniksa.
- Poczęstujesz się? – wyciągnąłem do niego paczkę papierosów, witając się tym samym z kompanem do walki z siłami ciemności, jakkolwiek wciąż to śmiesznie dla mnie brzmiało ze względu na fakt, że nawet nie miałem pojęcia z czym przyjdzie walczyć zakonowi feniksa. - Idealny dzień na spotkanie – zagaiłem jeszcze, mając na myśli pustą okolicę.
Zastanawiałem się, czy to nie sprawka ludzi, którzy zainicjowali ostatnie wydarzenia na stypie profesora Slughorna. Od tamtego dnia, często zastanawiałem się, kto za tym wszystkim stoi, będąc świadom, iż przecież osoby zmarłe nie mogłyby zrealizować tego całego przedsięwzięcia. Chyba że spodziewały się rychłej śmierci. Odgoniłem od siebie natrętne myśli, zaciągając się po raz kolejny tego dnia papierosem, widząc kolejnych nadchodzących członków zakonu feniksa.
Gość
Gość
To był idealny dzień, by zainicjować przełom.
Kończył właśnie drugiego dziś papierosa, gdy z cichym kliknięciem przeteleportował się nieopodal restauracji La Revenant; obrzucił gotycki budynek krótkim spojrzeniem, któremu towarzyszył delikatny uśmiech błąkający się po bladych wargach. Wspomnienia sprzed miesiąca uderzyły wraz z całą feerią sprzecznych uczuć - że pragnie walczyć, że nie podoła, że boi się, że nigdy nie czuł się odważniejszy.
W końcu na horyzoncie zamajaczył Luno; Garrett skinął mu lekką głową w ramach niemego powitania, już zaraz wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie, otoczona kolumnadami drzew, znajdowała się stara, drewniana i obłożona silnymi zaklęciami chatka. Wyznaczona przez samego Dumbledore'a Kwatera Zakonu Feniksa.
- Chętnie - rzucił, ignorując cichy głos wypominający mu z tyłu głowy, że ostatnimi czasy palił zdecydowanie zbyt dużo, a papieros praktycznie nie wymykał się spomiędzy jego palców - wrzucał to na karb stresu, obowiązków i trosk, które zatruwały jego myśli, uniemożliwiając uspokojenie się choćby na chwilę. Weasley rozejrzał się w odpowiedzi na słowa Luno, rzeczywiście nie dostrzegając w okolicy żywej duszy. - Po stypie Horacy'ego Slughorna La Revenant zyskało niepochlebną opinię. Teraz najpewniej niewiele osób ma odwagę tu przyjść. Wizja poltergeistów, winogron zarażających groszopryszczką, podszeptów w głowie i duchów zmarłych wielkich ludzi - tu wysłał Skeeterowi lekki, porozumiewawczy uśmiech, który mógł oznaczać wiele - raczej nie zachęca potencjalnych gości.
Przez krótką chwilę wsłuchiwał się w ciszę, delektując się dymem łaskoczącym krtań.
- Ale to dobrze. Brakuje nam jeszcze tłumu niepotrzebnych gapiów i ich teorii spiskowych - wzruszył ramionami, kolejny raz wkładając papierosa pomiędzy wargi i dostrzegając pierwsze postacie zbliżające się na miejsce spotkania. - Przybyłem akurat na czas - skwitował, próbując dostrzec, czy zmierzające w ich kierunku osoby rzeczywiście były tymi, których oczekiwali. Garrett sprawdził, czy jego różdżka znajdowała się tam, gdzie być powinna. Czysto profilaktycznie.
Kończył właśnie drugiego dziś papierosa, gdy z cichym kliknięciem przeteleportował się nieopodal restauracji La Revenant; obrzucił gotycki budynek krótkim spojrzeniem, któremu towarzyszył delikatny uśmiech błąkający się po bladych wargach. Wspomnienia sprzed miesiąca uderzyły wraz z całą feerią sprzecznych uczuć - że pragnie walczyć, że nie podoła, że boi się, że nigdy nie czuł się odważniejszy.
W końcu na horyzoncie zamajaczył Luno; Garrett skinął mu lekką głową w ramach niemego powitania, już zaraz wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie, otoczona kolumnadami drzew, znajdowała się stara, drewniana i obłożona silnymi zaklęciami chatka. Wyznaczona przez samego Dumbledore'a Kwatera Zakonu Feniksa.
- Chętnie - rzucił, ignorując cichy głos wypominający mu z tyłu głowy, że ostatnimi czasy palił zdecydowanie zbyt dużo, a papieros praktycznie nie wymykał się spomiędzy jego palców - wrzucał to na karb stresu, obowiązków i trosk, które zatruwały jego myśli, uniemożliwiając uspokojenie się choćby na chwilę. Weasley rozejrzał się w odpowiedzi na słowa Luno, rzeczywiście nie dostrzegając w okolicy żywej duszy. - Po stypie Horacy'ego Slughorna La Revenant zyskało niepochlebną opinię. Teraz najpewniej niewiele osób ma odwagę tu przyjść. Wizja poltergeistów, winogron zarażających groszopryszczką, podszeptów w głowie i duchów zmarłych wielkich ludzi - tu wysłał Skeeterowi lekki, porozumiewawczy uśmiech, który mógł oznaczać wiele - raczej nie zachęca potencjalnych gości.
Przez krótką chwilę wsłuchiwał się w ciszę, delektując się dymem łaskoczącym krtań.
- Ale to dobrze. Brakuje nam jeszcze tłumu niepotrzebnych gapiów i ich teorii spiskowych - wzruszył ramionami, kolejny raz wkładając papierosa pomiędzy wargi i dostrzegając pierwsze postacie zbliżające się na miejsce spotkania. - Przybyłem akurat na czas - skwitował, próbując dostrzec, czy zmierzające w ich kierunku osoby rzeczywiście były tymi, których oczekiwali. Garrett sprawdził, czy jego różdżka znajdowała się tam, gdzie być powinna. Czysto profilaktycznie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To był fatalny dzień.
To stwierdzenie kołatało się po głowie Alexa, gdy jeszcze w Hylands zmywał krew ze skóry.
Można powiedzieć, że dzień w Mungu jest kiepski, gdy masz dużo do roboty na magipsychiatrii. Jednak miano fatalnego czy katastrofalnego zyskuje on, gdy masz dużo do zrobienia na własnym oddziale, ale i tak wzywają cię na urazy pozaklęciowe, bo sobie nie radzą. I gdy wjeżdża na przyjęcie pozostałość mężczyzny, którego próbuje się reanimować na wszystkie możliwe sposoby, gdy zalewa wszystkich w koło kaskadami krwi, fontannami krwi, wodospadami krwi tak obfitymi, że nie można przyjąć do wiadomości, iż ktoś może mieć w sobie tyle tego życiodajnego płynu.
Po doprowadzeniu się do porządku spojrzał w lustro, kontrolując swoją przemianę. Tym razem zamiast upodabniać się do Garretta postanowił postawić na stary, sprawdzony sposób, by w spokoju dotrzeć do restauracji. Długie proste blond włosy, w mgnieniu oka uwiązane w kucyk, z lekka ostrzejsze rysy twarzy i jasna, kozia bródka. Zapomniał jedynie o zlikwidowaniu cieni i worów pod oczami, zbyt przyzwyczajony do ich obecności tam.
Avery rzeczywiście zamieniał jego życie w piekło. W pracy i poza nią.
Teleportując się zebrał siły, jakie mu jeszcze zostały, byleby się nie rozszczepić.
Wylądował parę przecznic od punktu spotkań, więc zdążył zaliczyć jeszcze mały spacer dla oczyszczenia głowy.
Gdy dotarł pod restaurację zauważył dwie sylwetki otoczone woalką papierosowego dymu, sennie kręcącego się w sierpniowym powietrzu, niespiesznie i z typową dla dymu zachłannością w zajmowanej przestrzeni. Podszedł bliżej, rozpoznając w jednym z mężczyzn Garretta.
- Dobry wieczór panom - powiedział, okraszając słowa skinieniem głowy. Będąc już z dala od potencjalnie wścibskich spojrzeń wrócił do swego codziennego wyglądu, żeby nie budzić zbędnych podejrzeń.
To stwierdzenie kołatało się po głowie Alexa, gdy jeszcze w Hylands zmywał krew ze skóry.
Można powiedzieć, że dzień w Mungu jest kiepski, gdy masz dużo do roboty na magipsychiatrii. Jednak miano fatalnego czy katastrofalnego zyskuje on, gdy masz dużo do zrobienia na własnym oddziale, ale i tak wzywają cię na urazy pozaklęciowe, bo sobie nie radzą. I gdy wjeżdża na przyjęcie pozostałość mężczyzny, którego próbuje się reanimować na wszystkie możliwe sposoby, gdy zalewa wszystkich w koło kaskadami krwi, fontannami krwi, wodospadami krwi tak obfitymi, że nie można przyjąć do wiadomości, iż ktoś może mieć w sobie tyle tego życiodajnego płynu.
Po doprowadzeniu się do porządku spojrzał w lustro, kontrolując swoją przemianę. Tym razem zamiast upodabniać się do Garretta postanowił postawić na stary, sprawdzony sposób, by w spokoju dotrzeć do restauracji. Długie proste blond włosy, w mgnieniu oka uwiązane w kucyk, z lekka ostrzejsze rysy twarzy i jasna, kozia bródka. Zapomniał jedynie o zlikwidowaniu cieni i worów pod oczami, zbyt przyzwyczajony do ich obecności tam.
Avery rzeczywiście zamieniał jego życie w piekło. W pracy i poza nią.
Teleportując się zebrał siły, jakie mu jeszcze zostały, byleby się nie rozszczepić.
Wylądował parę przecznic od punktu spotkań, więc zdążył zaliczyć jeszcze mały spacer dla oczyszczenia głowy.
Gdy dotarł pod restaurację zauważył dwie sylwetki otoczone woalką papierosowego dymu, sennie kręcącego się w sierpniowym powietrzu, niespiesznie i z typową dla dymu zachłannością w zajmowanej przestrzeni. Podszedł bliżej, rozpoznając w jednym z mężczyzn Garretta.
- Dobry wieczór panom - powiedział, okraszając słowa skinieniem głowy. Będąc już z dala od potencjalnie wścibskich spojrzeń wrócił do swego codziennego wyglądu, żeby nie budzić zbędnych podejrzeń.
Pierwsze spotkanie Zakonu Feniksa. Brzmiało pompatycznie... a zarazem enigmatycznie, niepewnie. Weszła po kostki w coś, czego nie znała, co musiała dopiero poznać. Jedyne, co wiedziała, to oficjalny powód stworzenia tej niewyjaśnionej organizacji - wyplenienie zła szerzącego się w czarodziejskim społeczeństwie, które nie rozumiało, że krew nie miała znaczenia.
Spojrzała na Sama, który szedł obok niej. Nie była pewna, czy czuł się jeszcze zaskoczony takim obrotem spraw, czy już zdołał ochłonąć i racjonalnie podejść do sytuacji. Charlus wysłał jej szybką notkę, że nie zdąży przyjść punktualnie na spotkanie, że Rogers zatrzymał go w pracy. Dora podejrzewała, że chodziło o jakieś papiery albo nie do końca wypełniony raport. Jeśli ktoś został zatrzymany w Biurze, to zazwyczaj chodziło właśnie o to.
Kiedy ona i Sam doszli do zgromadzonych, uśmiechnęła się skromnie zarówno do Garretta, Luno, jak i do nieznajomego.
- Witajcie - przywitała się z nimi, po czym wyciągnęła dłoń w kierunku Luno, a następnie w stronę trzeciego mężczyzny. - Dorea Potter. Nie znaliśmy się, prawda? A to jest Samuel Skamander, nasz wspólny znajomy.
Dobrze zrobiła? Miała nadzieję, że tak. Sam naprawdę był godny zaufania. Na palcach jednej ręki mogła policzyć aurorów, którzy byli oddani swojej sprawie. On właśnie do nich należał.
- Charlus zastygł w pracy. Podejrzewam, że się spóźni - powiedziała, uprzedzając ich pytania.
Przyszła bez swojego męża. Albo wyglądało to dziwnie, albo podejrzanie!
Spojrzała na Sama, który szedł obok niej. Nie była pewna, czy czuł się jeszcze zaskoczony takim obrotem spraw, czy już zdołał ochłonąć i racjonalnie podejść do sytuacji. Charlus wysłał jej szybką notkę, że nie zdąży przyjść punktualnie na spotkanie, że Rogers zatrzymał go w pracy. Dora podejrzewała, że chodziło o jakieś papiery albo nie do końca wypełniony raport. Jeśli ktoś został zatrzymany w Biurze, to zazwyczaj chodziło właśnie o to.
Kiedy ona i Sam doszli do zgromadzonych, uśmiechnęła się skromnie zarówno do Garretta, Luno, jak i do nieznajomego.
- Witajcie - przywitała się z nimi, po czym wyciągnęła dłoń w kierunku Luno, a następnie w stronę trzeciego mężczyzny. - Dorea Potter. Nie znaliśmy się, prawda? A to jest Samuel Skamander, nasz wspólny znajomy.
Dobrze zrobiła? Miała nadzieję, że tak. Sam naprawdę był godny zaufania. Na palcach jednej ręki mogła policzyć aurorów, którzy byli oddani swojej sprawie. On właśnie do nich należał.
- Charlus zastygł w pracy. Podejrzewam, że się spóźni - powiedziała, uprzedzając ich pytania.
Przyszła bez swojego męża. Albo wyglądało to dziwnie, albo podejrzanie!
Gość
Gość
- ...naprawdę nie wiem, dlaczego się nie zgodziłaś - powtórzył po raz setny dzisiejszego popołudnia, nie ukrywając wibrującego w każdej głosce potężnego wyrzutu. Cressida złamała mu serce swoją zdecydowaną odmową (wzbogaconą o spojrzenie ociekające taką ilością pogardy, że z pewnością dałoby się ją magicznie skroplić i dolać do jakiegoś czarnomagicznego eliksiru o piorunującym działaniu) towarzyszenia Benjaminowi pod postacią ślicznej kotki. Kiedy tylko otrzymał od Garretta zaproszenie na spotkanie inaugurujące sezon Zło Dobrem Zwyciężaj, już widział oczyma wyobraźni siebie wchodzącego do super-tajnej kryjówki z czarnym dachowcem dopełniającym wizerunku mrocznego anioła zemsty. Niestety, żadnym sposobem nie był w stanie zmusić Cressidy do zmiany zdania, a właściwie inaczej, bo sposobów miał mnóstwo, ale ich wykonanie przekreśliłoby szansę na unormowanie ich stosunków. Płynnie przechodzących z fizycznego terroru do terroru psychicznego, będącego jednocześnie syndromem sztokholmskim. Bo cóż innego mogłoby łączyć nokturnową niewiastę z nokturnowym kawalerem? Mroczna przeszłość, ot co, nielegalne szachrajstwa oraz relacja mistrz-uczennica lub raczej pan-niewolnica, spłacająca swój dług nieco zbyt długo, by można by to nazwać relacją sprawiedliwą. I tak wymykała się przecież wszelkim opisom, bo zgodnie z logiką, powinni się w tej chwili mocno nienawidzić, a nie spacerować ku miejscu spotkania niemalże rąsia w rąsię.
- ...zrobiłabyś naprawdę świetne wejście, zaimponowałabyś im, a wierz mi, to są ludzie, którym należy od razu zaimponować, bo inaczej zetrą cię na pył - kontynuował cicho, z całą srogością na jaką było go stać, a wyjątkowo tejże posiadał wyjątkowo dużo w swym ciałokształcie. Czarna broda, czarne oczy, czarne włosy, czarna skórzana kurtka...naprawdę brakowało tylko czarnego dachowca na ramieniu, który (niestety) szedł tuż obok niego w swej gibkiej, kobiecej postaci. Chyba - o ile dobrze odczytywał emocje - w niejakim poddenerwowaniu, kiełkującym szybko na gruncie podatnej sugestii Benjamina, sprzedającego Morgan informacje o Zakonie nieco...naciągane. Mówił o grupce mścicieli, o zaufanym tajemnym bractwie, o wielkiej misji, która na zawsze zmieni ich życie, o niebezpieczeństwie, o ekstremalnych wyzwaniach...i o ostatecznym spłaceniu Nokturnowego długu. Nie wiedział, co ostatecznie przekonało Cressidę do przyjęcia zaproszenia, ale naprawdę cieszył się z jej towarzystwa. W końcu miał obok siebie kogoś, kto traktował go z szacunkiem (to nic, że wymuszonym bolesnymi wydarzeniami z przeszłości, kiedy to niszczył jej mieszkanie oraz reputację).
- Mam nadzieję, że przejdziesz rytuał inicjacji - dodał w końcu świszczącym z powagi tonem, kiedy wyszli już zza zakrętu i mogli zobaczyć grupkę osób, wśród której błyszczała ruda czupryna Garretta. Ben uśmiechnął się do niego trochę przerażająco, trochę przepraszająco - podskórnie nie wiedział, czy po tym, co stało się na festiwalu miłości wszystko jest między nimi w porządku - po czym przesunął wzrokiem po reszcie towarzystwa. O średniej wieku piętnaście lat, co zauważył z jednoczesnym rozbawieniem i nostalgią. Zapewne będzie musiał ojcować tej rozkosznie niepozornej kompanii. Na dłuższą chwilę zawiesił wzrok na ładnej brunetce, mrugając do niej przyjacielsko. Miał nadzieję, że Charlus, o którym wspominała, nie jest jej mężem.
- Jestem Ben a to jest moja Cressida - powitał wszystkich bardzo oficjalnie, dokonując prezentacji brunetki, stojącej obok siebie, niepostrzeżenie przywłaszczając sobie Morgan, jakby naprawdę była jakimś jego tajemniczym narzędziem zbrodni. Zerknął na nią, nie mogąc ukryć uśmiechu - kąciki ust aż go rozbolały, naprawdę czuł się dobrze, zapewne także dzięki absolutnemu braku siniaków na twarzy. I przebywaniu w towarzystwie osób, których nigdy nie pobił/nie uwiódł, a to zdarzało się niezwykle rzadko.
- ...zrobiłabyś naprawdę świetne wejście, zaimponowałabyś im, a wierz mi, to są ludzie, którym należy od razu zaimponować, bo inaczej zetrą cię na pył - kontynuował cicho, z całą srogością na jaką było go stać, a wyjątkowo tejże posiadał wyjątkowo dużo w swym ciałokształcie. Czarna broda, czarne oczy, czarne włosy, czarna skórzana kurtka...naprawdę brakowało tylko czarnego dachowca na ramieniu, który (niestety) szedł tuż obok niego w swej gibkiej, kobiecej postaci. Chyba - o ile dobrze odczytywał emocje - w niejakim poddenerwowaniu, kiełkującym szybko na gruncie podatnej sugestii Benjamina, sprzedającego Morgan informacje o Zakonie nieco...naciągane. Mówił o grupce mścicieli, o zaufanym tajemnym bractwie, o wielkiej misji, która na zawsze zmieni ich życie, o niebezpieczeństwie, o ekstremalnych wyzwaniach...i o ostatecznym spłaceniu Nokturnowego długu. Nie wiedział, co ostatecznie przekonało Cressidę do przyjęcia zaproszenia, ale naprawdę cieszył się z jej towarzystwa. W końcu miał obok siebie kogoś, kto traktował go z szacunkiem (to nic, że wymuszonym bolesnymi wydarzeniami z przeszłości, kiedy to niszczył jej mieszkanie oraz reputację).
- Mam nadzieję, że przejdziesz rytuał inicjacji - dodał w końcu świszczącym z powagi tonem, kiedy wyszli już zza zakrętu i mogli zobaczyć grupkę osób, wśród której błyszczała ruda czupryna Garretta. Ben uśmiechnął się do niego trochę przerażająco, trochę przepraszająco - podskórnie nie wiedział, czy po tym, co stało się na festiwalu miłości wszystko jest między nimi w porządku - po czym przesunął wzrokiem po reszcie towarzystwa. O średniej wieku piętnaście lat, co zauważył z jednoczesnym rozbawieniem i nostalgią. Zapewne będzie musiał ojcować tej rozkosznie niepozornej kompanii. Na dłuższą chwilę zawiesił wzrok na ładnej brunetce, mrugając do niej przyjacielsko. Miał nadzieję, że Charlus, o którym wspominała, nie jest jej mężem.
- Jestem Ben a to jest moja Cressida - powitał wszystkich bardzo oficjalnie, dokonując prezentacji brunetki, stojącej obok siebie, niepostrzeżenie przywłaszczając sobie Morgan, jakby naprawdę była jakimś jego tajemniczym narzędziem zbrodni. Zerknął na nią, nie mogąc ukryć uśmiechu - kąciki ust aż go rozbolały, naprawdę czuł się dobrze, zapewne także dzięki absolutnemu braku siniaków na twarzy. I przebywaniu w towarzystwie osób, których nigdy nie pobił/nie uwiódł, a to zdarzało się niezwykle rzadko.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nazwanie targających nią aktualnie emocji podenerwowaniem, stanowiło delikatne niedopowiedzenie, bo Cressida nie pamiętała, kiedy ostatni raz stresowała się tak bardzo. Co prawda towarzystwo jej brodatego przyjaciela zawsze wiązało się z przeżyciami plasującymi się raczej wysoko w skali intensywności i ryzyka, ale tym razem osiągała nieznane sobie wcześniej, emocjonalne pułapy, ledwie powstrzymując się od dziecięcych podskoków, kiedy podążała za nim ku tajemniczemu nieznanemu. Czy to z ekscytacji, czy nieokreślonego strachu; sama nie wiedziała, co obecnie wiodło prym w jej poszarpanych myślach, nakarmionych niedawno obiecującą i przejmującą wizją zbawiania świata u boku tajnej grupy ważnych i potężnych. A przynajmniej tak mniej więcej sobie to kreśliła, mając do dyspozycji wyjątkowo niewiele konkretnych informacji, czy może – nie mając ich wcale, bo Ben wygodnie zasłaniał każde jej rozentuzjazmowane pytanie czymś w rodzaju kodeksu tajności. Wmawiała sobie, że rozumiała, jednocześnie nie potrafiąc powstrzymać jakiejś dzikiej satysfakcji, że to właśnie ją postanowił wcielić w szeregi tajemniczej organizacji.
– Mówiłam ci tysiąc razy – odpowiedziała mu przez zaciśnięte zęby, wywracając widowiskowo oczami i rzucając mu pełne niedowierzania spojrzenie. Nie miała pojęcia, dlaczego tak bardzo zależało mu na przyprowadzeniu jej na miejsce spotkania w jej kociej postaci, ale w tej jednej kwestii nie zamierzała ustąpić, nieistotne, jak bardzo nie zależałoby jej na faktycznym uczestnictwu w Niezwykle Ważnym Wydarzeniu. Wciąż płaciła wysoką cenę za swoją początkową, nokturnową nieporadność (na której spektakularny pokaz załapał się również kroczący obok niej mężczyzna, z tylko sobie znanych powodów rezygnując z zamordowania jej w ciemnym zaułku) i teraz już z chirurgiczną precyzją dobierała ludzi, którym decydowała się zdradzić o sobie więcej, niż było to konieczne. A fakt pozostawania nielegalnym animagiem z pewnością do owego więcej się zaliczał, zwłaszcza, że już i tak zbyt wiele niepożądanych osób zdawało sobie sprawę z jej niezarejestrowanej umiejętności. Oczywiście nie wykluczała ujawnienia się w przyszłości, zresztą – podejrzewała, że jej kocia postać była jednym z decydujących czynników, dla których Jaimie postanowił powiedzieć jej o Niesamowicie Tajnej Organizacji, ale póki mogła, wolała zachować ostrożność.
– Nie potrzebuję futra ani spiczastych uszu, żeby zrobić dobre wejście – stwierdziła z uporem, udając, że niepokojące słowa o ścieraniu jej na pył, wcale nie wywarły na niej wrażenia przypominającego stan przedzawałowy i dla podkreślenia powyższego zdania, widowiskowo potknęła się o nierówną płytę chodnika. Odzyskawszy równowagę, wyprostowała się z gracją, mając nadzieję, że nikt nie zauważył. – Ucha – poprawiła się, odruchowo zakładając kosmyk włosów do tyłu.
Kolejne wywody, wspominające o rzekomej inicjacji, pozostawiła bez komentarza, bojąc się, że jeszcze moment, a jej głos zacznie piskliwie skakać. Jej uwagę przykuło zresztą kilka majaczących na horyzoncie sylwetek, które powiększały się w miarę, jak się do nich zbliżali, by finalnie zmaterializować się w formie czterech mężczyzn i jednej kobiety, wszystkich w wieku podobnym do niej – a przynajmniej tak jej się wydawało, kiedy mgliście przesuwała wzrokiem po ich twarzach, starając się nie zostać posądzoną o natarczywe przyglądanie się. Mimo skrajnej paniki (cojaturobię), nie umknęło jej podkreślone przez Bena słowo i zdążyła jeszcze rzucić mu przeszywające, wściekłe spojrzenie, zanim z nieśmiałym uśmiechem skinęła głową w kierunku obecnych. Nie wyglądali na niesamowicie niebezpiecznych ani wyjątkowo mrocznych, ale może na tym właśnie polegał dowcip; w końcu, dlaczego miałaby powątpiewać w benjaminowe zapewnienia?
– Mówiłam ci tysiąc razy – odpowiedziała mu przez zaciśnięte zęby, wywracając widowiskowo oczami i rzucając mu pełne niedowierzania spojrzenie. Nie miała pojęcia, dlaczego tak bardzo zależało mu na przyprowadzeniu jej na miejsce spotkania w jej kociej postaci, ale w tej jednej kwestii nie zamierzała ustąpić, nieistotne, jak bardzo nie zależałoby jej na faktycznym uczestnictwu w Niezwykle Ważnym Wydarzeniu. Wciąż płaciła wysoką cenę za swoją początkową, nokturnową nieporadność (na której spektakularny pokaz załapał się również kroczący obok niej mężczyzna, z tylko sobie znanych powodów rezygnując z zamordowania jej w ciemnym zaułku) i teraz już z chirurgiczną precyzją dobierała ludzi, którym decydowała się zdradzić o sobie więcej, niż było to konieczne. A fakt pozostawania nielegalnym animagiem z pewnością do owego więcej się zaliczał, zwłaszcza, że już i tak zbyt wiele niepożądanych osób zdawało sobie sprawę z jej niezarejestrowanej umiejętności. Oczywiście nie wykluczała ujawnienia się w przyszłości, zresztą – podejrzewała, że jej kocia postać była jednym z decydujących czynników, dla których Jaimie postanowił powiedzieć jej o Niesamowicie Tajnej Organizacji, ale póki mogła, wolała zachować ostrożność.
– Nie potrzebuję futra ani spiczastych uszu, żeby zrobić dobre wejście – stwierdziła z uporem, udając, że niepokojące słowa o ścieraniu jej na pył, wcale nie wywarły na niej wrażenia przypominającego stan przedzawałowy i dla podkreślenia powyższego zdania, widowiskowo potknęła się o nierówną płytę chodnika. Odzyskawszy równowagę, wyprostowała się z gracją, mając nadzieję, że nikt nie zauważył. – Ucha – poprawiła się, odruchowo zakładając kosmyk włosów do tyłu.
Kolejne wywody, wspominające o rzekomej inicjacji, pozostawiła bez komentarza, bojąc się, że jeszcze moment, a jej głos zacznie piskliwie skakać. Jej uwagę przykuło zresztą kilka majaczących na horyzoncie sylwetek, które powiększały się w miarę, jak się do nich zbliżali, by finalnie zmaterializować się w formie czterech mężczyzn i jednej kobiety, wszystkich w wieku podobnym do niej – a przynajmniej tak jej się wydawało, kiedy mgliście przesuwała wzrokiem po ich twarzach, starając się nie zostać posądzoną o natarczywe przyglądanie się. Mimo skrajnej paniki (cojaturobię), nie umknęło jej podkreślone przez Bena słowo i zdążyła jeszcze rzucić mu przeszywające, wściekłe spojrzenie, zanim z nieśmiałym uśmiechem skinęła głową w kierunku obecnych. Nie wyglądali na niesamowicie niebezpiecznych ani wyjątkowo mrocznych, ale może na tym właśnie polegał dowcip; w końcu, dlaczego miałaby powątpiewać w benjaminowe zapewnienia?
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W jego głowie, powinna teraz trwać niepomierna gonitwa, albo nawet bijatyka myśli, które ubiegały się o jego uwagę. A jednak, wbrew naturalnym odruchom - był spokojny. Nawet - nieunikniona w końcu - chęć zapalenia była mglistą zachcianką przysłoniętą przez rzeczywistość. Może sprawczynią była śliczna, drobna kobietka, której towarzyszył, wyglądając przy niej - przynajmniej jak bodyguard. A wbrew pozorom, ta czarnowłosa istota, miała w sobie więcej odwagi, niż w niejednym męskim sercu. I nie zastanawiał się co myśleć mogą towarzysze, do których dołączył, gdy zamiast Charlusa, to on stał u jej boku.
To o czym się dowiedział, to co przekazała mu Dorea, stanowiło wyklarowany cel, który i w jego głowie, co jakiś czas się pojawiał. Znaleźć sojuszników, którzy potwierdzą, że podziały krwi są jedną, wielką bzdurą. Zakon Feniksa...nieokreślony uśmiech wkradał się na jego wargi, gdy wspominał nazwę bractwa? W mugolskem świecie przecież, zakony miały dziwne obyczaje...
Rozejrzał się po zgromadzonych z niejakim zaciekawieniem, na dłużej zatrzymując się na tej rudowłosej, tak znanej z pracy - czupryną. Obdarzył go zdawkowym wygięciem ust, w końcu - nie miał pewności, co nabroił tym razem, żeby zgarnąć sobie gniew Garret, albo może..jego przyjaźń. Trochę jak ruletka.
Pozostali mężczyźni byli mu obcy, choć twarze mogły mu mignąć gdzieś na korytarzach ministerstwa, czy w innym przybytku.
- Miło poznać, a jeśli kogoś powinienem znać, zawsze może mnie szturchnąć - uścisnął każdemu dłoń, może ciut mocniej tę, należącą do Garreta. Czuł unoszący się - tytoniowy zapach, który przypomniał mu, że i on jest nałogowcem.
Spojrzenie utkwił w nadchodzącej parze - wielkiego jak byk - mężczyzny, z którym - chętnie zmierzyłby się na pięści...przy takiej posturze, musiał mieć porządne młutnięcie, a Skamander - cóż, czasem lubił takie rozrywki, wykorzystując bokserskie treningi, jako okazję do stłumienia jego werwy. Za to kobieta - przyciągała wzrok, jakąś..kocia gracją gestów, czająca się w jej oczach tajemnicą i ciemnością włosów, przypominających wzburzoną rzekę. Odchylił głowę w bok, by móc utkwić w niej czarne źrenice.
- Witaj Cressido - zwrócił się - nie bez przyczyny, najpierw ku dziewczynie, dopiero potem, niechętnie urywając kontakt i spoglądając w oczy mężczyzny. I temu - uścisnął rękę silniej niż pozostałym, posyłając mu uśmiech. Dobrze - chyba - byłoby mieć takiego kompana, nie za wroga.
To o czym się dowiedział, to co przekazała mu Dorea, stanowiło wyklarowany cel, który i w jego głowie, co jakiś czas się pojawiał. Znaleźć sojuszników, którzy potwierdzą, że podziały krwi są jedną, wielką bzdurą. Zakon Feniksa...nieokreślony uśmiech wkradał się na jego wargi, gdy wspominał nazwę bractwa? W mugolskem świecie przecież, zakony miały dziwne obyczaje...
Rozejrzał się po zgromadzonych z niejakim zaciekawieniem, na dłużej zatrzymując się na tej rudowłosej, tak znanej z pracy - czupryną. Obdarzył go zdawkowym wygięciem ust, w końcu - nie miał pewności, co nabroił tym razem, żeby zgarnąć sobie gniew Garret, albo może..jego przyjaźń. Trochę jak ruletka.
Pozostali mężczyźni byli mu obcy, choć twarze mogły mu mignąć gdzieś na korytarzach ministerstwa, czy w innym przybytku.
- Miło poznać, a jeśli kogoś powinienem znać, zawsze może mnie szturchnąć - uścisnął każdemu dłoń, może ciut mocniej tę, należącą do Garreta. Czuł unoszący się - tytoniowy zapach, który przypomniał mu, że i on jest nałogowcem.
Spojrzenie utkwił w nadchodzącej parze - wielkiego jak byk - mężczyzny, z którym - chętnie zmierzyłby się na pięści...przy takiej posturze, musiał mieć porządne młutnięcie, a Skamander - cóż, czasem lubił takie rozrywki, wykorzystując bokserskie treningi, jako okazję do stłumienia jego werwy. Za to kobieta - przyciągała wzrok, jakąś..kocia gracją gestów, czająca się w jej oczach tajemnicą i ciemnością włosów, przypominających wzburzoną rzekę. Odchylił głowę w bok, by móc utkwić w niej czarne źrenice.
- Witaj Cressido - zwrócił się - nie bez przyczyny, najpierw ku dziewczynie, dopiero potem, niechętnie urywając kontakt i spoglądając w oczy mężczyzny. I temu - uścisnął rękę silniej niż pozostałym, posyłając mu uśmiech. Dobrze - chyba - byłoby mieć takiego kompana, nie za wroga.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Potter już od pierwszego spotkania chciał wypaść dobrze. Chciał się po raz pierwszy na coś nie spóźnić, ale życie często kopie pod nim dołki, nawet w takich sprawach. Praca zatrzymała go w biurze. Tak to jest jak zostawiasz papierkową robotę na ostatnią minutę i na dodatek bierzesz sobie wolne. No, ale kiedyś trzeba to ogarnąć. Poza tym Charlie gotował małą niespodziankę. Chciał zabrać swoją siostrę. Niektórzy pomyśleliby, że jest szaleńcem pchając siostrę w ramiona walki, ale on znał Rorę. Poza tym chyba chciał mieć ją przy sobie kiedy miałaby rozpocząć się walka. Znał siostrę, wiedział, że jest zdolna i na pewno im się w jakiś sposób przyda. Także po wyjściu z Ministerstwa udał się po swoją siostrę, co chwilę nerwowo spoglądając na zegarek.
Teraz szedł pośpiesznie, trzymając ciemnowłosą kobietę pod rękę. Co chwilę nerwowo poprawiał okulary na nosie. Zupełnie jakby nagle ktoś je powiększył, albo nos Pottera w niewyjaśniony sposób się skurczył, a może po prostu jemu zdawało się, że te głupie oprawki nie chcą trzymać się na swoim miejscu? To też było całkiem możliwe. Pośpiesznie szedł, ciągnąc Rorę za sobą. Pewnie biedna za nim nie nadążała, ale co tam. Torba wypełniona papierami, teczkami zwisała na ramieniu wysokiego młodego mężczyzny z roztrzepaną czupryną kruczoczarnych włosów. W końcu podszedł do zebranej grupy ludzi, szybko odnajdując swoją małżonkę. Objął ją i ucałował na powitanie.
-Witajcie, przepraszam za spóźnienie, praca mnie zatrzymała.-zwrócił się do większości zebranych. Szybko obiegł wzrokiem wszystkich zebranych. Wypadałoby się przedstawić bo nie wszystkich znał, nie wszyscy znali jego.
-Nazywam się Charlus Potter, a to moja młodsza siostra Aurora Potter.-przedstawił się i siostrę, chociaż ją pewnie znała większość, w końcu była śpiewaczką operową. Dopiero teraz mógł odsapnąć, dlatego nic już nie mówiąc, stał spokojnie jak na Pottera koło swojej małżonki i siostry. To oficjalne spotkanie poważnej organizacji, trzeba się umieć zachować.
Teraz szedł pośpiesznie, trzymając ciemnowłosą kobietę pod rękę. Co chwilę nerwowo poprawiał okulary na nosie. Zupełnie jakby nagle ktoś je powiększył, albo nos Pottera w niewyjaśniony sposób się skurczył, a może po prostu jemu zdawało się, że te głupie oprawki nie chcą trzymać się na swoim miejscu? To też było całkiem możliwe. Pośpiesznie szedł, ciągnąc Rorę za sobą. Pewnie biedna za nim nie nadążała, ale co tam. Torba wypełniona papierami, teczkami zwisała na ramieniu wysokiego młodego mężczyzny z roztrzepaną czupryną kruczoczarnych włosów. W końcu podszedł do zebranej grupy ludzi, szybko odnajdując swoją małżonkę. Objął ją i ucałował na powitanie.
-Witajcie, przepraszam za spóźnienie, praca mnie zatrzymała.-zwrócił się do większości zebranych. Szybko obiegł wzrokiem wszystkich zebranych. Wypadałoby się przedstawić bo nie wszystkich znał, nie wszyscy znali jego.
-Nazywam się Charlus Potter, a to moja młodsza siostra Aurora Potter.-przedstawił się i siostrę, chociaż ją pewnie znała większość, w końcu była śpiewaczką operową. Dopiero teraz mógł odsapnąć, dlatego nic już nie mówiąc, stał spokojnie jak na Pottera koło swojej małżonki i siostry. To oficjalne spotkanie poważnej organizacji, trzeba się umieć zachować.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To nie był dobry moment. Na spotkania, na myślenie. Na nic właściwie. Całe moje życie wisiało na włosku, zraniona ręka wciąż dawała o sobie znać, poranne mdłości roztaczały okres swojego trwania na cały dzień, a myśli nie potrafiły ułożyć się w jedną, spójną całość. Zbyt wiele rzeczy nałożyło się na siebie, sprawiając, że w całej tej gonitwie nie potrafiłam odnaleźć drogi wyjścia. Zdawałam sobie jednak sprawę, że właśnie tu być powinnam. Tu, wśród tych ludzi. Dla tej jednej idei. Już wtedy, gdy Luno przedstawił mi całą wizję, wiedziałam, że muszę stać się częścią tej inicjatywy. Nawet, jeśli dziś nie wykrzesam z siebie nic konstruktywnego. Blada jak ściana, milcząca i nieobecna.
Przed Le Revenant pojawiałam się w towarzystwie Ignatiusa, najwyraźniej oboje postanowiliśmy powiadomić się o tym, nie mając pojęcia, że wtajemniczyli nas już inni. Trzymam go pod ramię, zbyt osłabiona by utrzymać się na własnych nogach. Staram się jednak wykrzesać z siebie blady uśmiech, nawet jeśli bardziej przypomina on grymas.
- Dobry wieczór. Wszyscy znacie Prewetta, prawda? - pytam, choć zdaję sobie sprawę, iż jest to pytanie retoryczne.
- Musimy porozmawiać później - mówię cicho do Luno, nie chcę zajmować tym teraz ani siebie, ani jego. Mamy przecież ważniejsze sprawy na głowie.
Przepraaaaaszam, że tak bardzo słabo, serio nie mam jak pisać. Nie będzie mnie do czwartku, jak nie do piątku, więc pomińcie mnie proszę w kolejce i załóżcie, że podążam za wami, siedzę cicho i tylko potakuję
Przed Le Revenant pojawiałam się w towarzystwie Ignatiusa, najwyraźniej oboje postanowiliśmy powiadomić się o tym, nie mając pojęcia, że wtajemniczyli nas już inni. Trzymam go pod ramię, zbyt osłabiona by utrzymać się na własnych nogach. Staram się jednak wykrzesać z siebie blady uśmiech, nawet jeśli bardziej przypomina on grymas.
- Dobry wieczór. Wszyscy znacie Prewetta, prawda? - pytam, choć zdaję sobie sprawę, iż jest to pytanie retoryczne.
- Musimy porozmawiać później - mówię cicho do Luno, nie chcę zajmować tym teraz ani siebie, ani jego. Mamy przecież ważniejsze sprawy na głowie.
Przepraaaaaszam, że tak bardzo słabo, serio nie mam jak pisać. Nie będzie mnie do czwartku, jak nie do piątku, więc pomińcie mnie proszę w kolejce i załóżcie, że podążam za wami, siedzę cicho i tylko potakuję
Gość
Gość
Oczekiwanie? Ekscytacja? Zniecierpliwienie? Niepokój? Strach? Wyrzuty sumienia? Nie czułem nic, gdy czytałem, a następnie paliłem list z informacją o spotkaniu tej raczkującej organizacji, do której wciągnął mnie Luno. Nie czułem nic, gdy widzieliśmy się po raz ostatni i gdy wysłuchiwałem niestworzonych rewelacji o chwilowej wyprawie w zaświaty i pogawędkach ze zmarłym Albusem. No chyba, że wir w głowie po zbyt ciężkiej i zbyt zakrapianej nocy się wlicza. Luno, mój drogi przyjacielu, czy nie wiesz jak zwodnicze bywają pozory, gdy liczyłeś na pomoc, a ściągnąłeś zgubę?
Mój stan emocjonalności wciąż oscylował w granicy dumnego zera, gdy teleportowałem się w pobliże, by szybkim krokiem skierować się pod wskazany adres. Byłem spóźniony, wcale nie przez pracę, ale przez swoje wielce zajmujące życie, które wymaga ode mnie stałego użalania się nad sobą i regularnych przebieżek po kolejne trunki wyskokowe i z powrotem, lecz gdy przybyłem na miejsce, wcale nie ujrzałem stada ludzi. Czy to już wszyscy, czy reszta również miała dość elastyczne pojęcie czasoprzestrzeni?
- Wybaczcie spóźnienie, obowiązki mnie zatrzymały. - tak tak, ognista sama się nie kupi, listy żądające zerwania zaręczyn same się nie napiszą. - Perseus Avery. - bez towarzystwa, co najwyraźniej było odmianą. Przebiegłem spojrzeniem po zebranych, zastanawiając się ile wiem o tych ludziach i czy byłbym w stanie połączyć ich twarze z nazwiskami, gdyby się nie przedstawiali. Chwilę dłużej zawiesiłem spojrzenie na Cressidzie, jakby bawiła mnie jej obecność tutaj, tak samo jak bawiła mnie obecność Hazel i jej szlacheckiego podnóżka/obrońcy, znerwicowanego Ignatiusa, jednak powstrzymałem krzywy uśmiech, cisnący mi się na usta i płynnie prześlizgnąłem się dalej po sylwetkach ludzi, plecy których naznaczę krzyżykami, jak ruchome cele. W końcu tym właśnie będą, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
Mój stan emocjonalności wciąż oscylował w granicy dumnego zera, gdy teleportowałem się w pobliże, by szybkim krokiem skierować się pod wskazany adres. Byłem spóźniony, wcale nie przez pracę, ale przez swoje wielce zajmujące życie, które wymaga ode mnie stałego użalania się nad sobą i regularnych przebieżek po kolejne trunki wyskokowe i z powrotem, lecz gdy przybyłem na miejsce, wcale nie ujrzałem stada ludzi. Czy to już wszyscy, czy reszta również miała dość elastyczne pojęcie czasoprzestrzeni?
- Wybaczcie spóźnienie, obowiązki mnie zatrzymały. - tak tak, ognista sama się nie kupi, listy żądające zerwania zaręczyn same się nie napiszą. - Perseus Avery. - bez towarzystwa, co najwyraźniej było odmianą. Przebiegłem spojrzeniem po zebranych, zastanawiając się ile wiem o tych ludziach i czy byłbym w stanie połączyć ich twarze z nazwiskami, gdyby się nie przedstawiali. Chwilę dłużej zawiesiłem spojrzenie na Cressidzie, jakby bawiła mnie jej obecność tutaj, tak samo jak bawiła mnie obecność Hazel i jej szlacheckiego podnóżka/obrońcy, znerwicowanego Ignatiusa, jednak powstrzymałem krzywy uśmiech, cisnący mi się na usta i płynnie prześlizgnąłem się dalej po sylwetkach ludzi, plecy których naznaczę krzyżykami, jak ruchome cele. W końcu tym właśnie będą, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Pierwsze spotkania. Pierwsze wrażenia. Zdenerwowanie, determinacja, zjednoczenie we wspólnym celu. Nigdy nie miałaś się za typ waleczny, prawda Gwenny, za tę która trzyma różdżkę wysoko. Zawsze w cieniu. Zawsze na uboczu, cicho wykonująca swoje obowiązki. Nie lubisz ani wielkich słów, ani zawiłych deklaracji, prawda nie potrzebuje ozdobników.
Gdyby ktokolwiek inny powiedział ci przyjdź - nie pojawiłabyś się dzisiaj tutaj, powątpiewając. Nie w słuszność Zakonu, skądże znowu. Ale w ludzi, znasz ich w końcu z najgorszych stron. Nie uwierzyłabyś, że można zebrać grupę pod wspólnym sztandarem równości i tolerancji - w końcu to nienawiść łączy znacznie szybciej. Jest głośniejsza, chwytliwa. Mniej trwała, ale nie o trwałe więzy w końcu jej chodzi, wyrządza jedynie szkody, im nie potrzeba dużo czasu. Ciężej zjednoczyć ludzi w sprawie dobrej, ich głos nie niesie się tak dobrze, nie wpada w ucho. Ale to Garrett, twój rudy Weasley - jemu ufasz. Wierzysz, że pod jego skrzydłami wspólny cel nabiera sensu. Pod jego okiem nie staniecie się smętnie zawodzącą grupą, narzekaniem próbującą wywalczyć lepsze jutro - bo kto inny jak nie Garrett mógłby poprowadzić ku przyszłości, w której nie liczy się czystość krwi czy ilość złota w gringottowej skrytce, a człowiek.
Dlatego też zostawiasz rower pod płotem i, nerwowo wygładzając rąbek spódnicy, podchodzisz do rosnącego grona. Kłaniasz się chyba przesadnie sztywno i nieco pompatycznie, z lekkim zawstydzeniem odgarniasz włosy za ucho. Uśmiechasz się z lekka do osób bardziej znanych, stając przy tym pod jednym z rozłożystych drzew, to cała ty. Wiecznie ukryta w cieniu. Nawet pośród ludzi dzielących te same przekonania wolisz bawić się w niemego obserwatora. Z wolna przesuwając wzrokiem z twarzy na twarz, przyglądając się mimice, gestykulacji, wsłuchując w każde ze słów. Zdenerwowanie - to unosi się w powietrzu, zdenerwowanie i lekka ekscytacja, zdenerwowanie i niepewność, zdenerwowanie i zaciekawienie - to samo co buzuje i w tobie, czy to nie przyjemnie uczucie znaleźć się pośród ludzi myślących w ten sam sposób?
Gdyby ktokolwiek inny powiedział ci przyjdź - nie pojawiłabyś się dzisiaj tutaj, powątpiewając. Nie w słuszność Zakonu, skądże znowu. Ale w ludzi, znasz ich w końcu z najgorszych stron. Nie uwierzyłabyś, że można zebrać grupę pod wspólnym sztandarem równości i tolerancji - w końcu to nienawiść łączy znacznie szybciej. Jest głośniejsza, chwytliwa. Mniej trwała, ale nie o trwałe więzy w końcu jej chodzi, wyrządza jedynie szkody, im nie potrzeba dużo czasu. Ciężej zjednoczyć ludzi w sprawie dobrej, ich głos nie niesie się tak dobrze, nie wpada w ucho. Ale to Garrett, twój rudy Weasley - jemu ufasz. Wierzysz, że pod jego skrzydłami wspólny cel nabiera sensu. Pod jego okiem nie staniecie się smętnie zawodzącą grupą, narzekaniem próbującą wywalczyć lepsze jutro - bo kto inny jak nie Garrett mógłby poprowadzić ku przyszłości, w której nie liczy się czystość krwi czy ilość złota w gringottowej skrytce, a człowiek.
Dlatego też zostawiasz rower pod płotem i, nerwowo wygładzając rąbek spódnicy, podchodzisz do rosnącego grona. Kłaniasz się chyba przesadnie sztywno i nieco pompatycznie, z lekkim zawstydzeniem odgarniasz włosy za ucho. Uśmiechasz się z lekka do osób bardziej znanych, stając przy tym pod jednym z rozłożystych drzew, to cała ty. Wiecznie ukryta w cieniu. Nawet pośród ludzi dzielących te same przekonania wolisz bawić się w niemego obserwatora. Z wolna przesuwając wzrokiem z twarzy na twarz, przyglądając się mimice, gestykulacji, wsłuchując w każde ze słów. Zdenerwowanie - to unosi się w powietrzu, zdenerwowanie i lekka ekscytacja, zdenerwowanie i niepewność, zdenerwowanie i zaciekawienie - to samo co buzuje i w tobie, czy to nie przyjemnie uczucie znaleźć się pośród ludzi myślących w ten sam sposób?
Gość
Gość
Przyszedł na styk, a może nawet spóźniony. To była tradycja. Hereward na czas nie bywał niemalże nigdy. Na spotkaniu spodziewał się Garretta i Luno. Reszta zaproszonych była dla niego zagadką. Teleportował się na końcu uliczki. Ledwo się tam zjawił, a ujrzał mroczną, głównie przez swoje złe wspomnienia, bryłę restauracji, w której zaatakowały go winogrona. Wzdrygnął się lekko i odpalił papierosa szukając w nim uspokojenia. Zadziałało. Przeszedł kilkaset metrów zanim stanął przed domem, do którego otrzymał zaproszenie. Wyglądał na dość zapuszczony, jednak to nie odstraszyło Bartiusa od przekroczenia furtki i odnalezienia towarzystwa. Całkiem licznego, musiał przyznać. I nieco zaskakującego. Nie spodziewał się ani Selwyna, ani Averego. Nie miał nic do żadnego z nich, był jednak zdumiony ich obecnością na spotkaniu organizowanym przez Weasleya, spotkaniu, na którym nie obowiązywał cenzus krwi. Z tego, co Hereward wiedział arystokraci znacznie chętniej gromadzili się wokół Toma Riddle'a. Barty o jego kółku wzajemnej adoracji wiedział tyle, że istniało, ale o kole gospodyń wiejskich można powiedzieć to samo. Niespecjalnie fascynowały go podobne zgromadzenia, do zakonu Feniksa również by nie należał gdyby nie jego przyjaciel, który go w organizację wciągnął.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie, Hereward Bartius - wypalił na jednym nikotynowym wdechu. Odwrócił głowę, by wypuścić chmurę dymu z dala od twarzy zgromadzonych czarodziejów. Uśmiechnął się, jak to zwykle miał w zwyczaju.
- Mam na dzieję, że nie spóźniłem się za bardzo - dodał chwilę później. Nie przyprowadził ze sobą nikogo, nie za bardzo wiedział, kogo miałby tu przyciągnąć. Nie miał ochoty włączać w ratowanie świata niewinnych duszyczek, nie zniósłby myśli, że naraża kogoś na niebezpieczeństwo, a tych, o których troszczyć się nie musiał zapewne taki szlachetny cel niespecjalnie interesował. Choć obecność dwóch arystokratów zmusiła go do lekkiego zrewidowania swojego poglądu. Nie znał wszystkich twarzy, ze szlachcicami było o tyle łatwo, że prędzej czy później ich oblicza mignęły mu w jednym z magazynów, których był namiętnym czytelnikiem. Dzięki nim rozpoznał również Potterów i Benjamina Wrighta, miał pewność, że reszty nie znał. A jeśli nawet, to niestety ich nie zapamiętał. Prędzej czy później z pewnością się poznają nieco lepiej.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie, Hereward Bartius - wypalił na jednym nikotynowym wdechu. Odwrócił głowę, by wypuścić chmurę dymu z dala od twarzy zgromadzonych czarodziejów. Uśmiechnął się, jak to zwykle miał w zwyczaju.
- Mam na dzieję, że nie spóźniłem się za bardzo - dodał chwilę później. Nie przyprowadził ze sobą nikogo, nie za bardzo wiedział, kogo miałby tu przyciągnąć. Nie miał ochoty włączać w ratowanie świata niewinnych duszyczek, nie zniósłby myśli, że naraża kogoś na niebezpieczeństwo, a tych, o których troszczyć się nie musiał zapewne taki szlachetny cel niespecjalnie interesował. Choć obecność dwóch arystokratów zmusiła go do lekkiego zrewidowania swojego poglądu. Nie znał wszystkich twarzy, ze szlachcicami było o tyle łatwo, że prędzej czy później ich oblicza mignęły mu w jednym z magazynów, których był namiętnym czytelnikiem. Dzięki nim rozpoznał również Potterów i Benjamina Wrighta, miał pewność, że reszty nie znał. A jeśli nawet, to niestety ich nie zapamiętał. Prędzej czy później z pewnością się poznają nieco lepiej.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zdążyłem jeszcze wejść do domu, gdy Fidelis rzucił się na mnie, by dostarczyć wiadomość. Przez kilkanaście minut, męczyłem się, by odwiązać od jego nóżki pergamin. Wymachiwał wściekle skrzydłami i nie chciał ustać w miejscu. Zirytowany wydarłem list, a sowa w odpowiedzi swoim ostrym dziobem zraniła mnie w dłoń. Oburzony, przysiadł na parapecie domagając się natychmiastowego wypuszczenia. Przestałem zwracać na niego uwagę, gdy zobaczyłem kto był nadawcą wiadomości. Po ostatniej kłótni nie sądziłem, że odezwie się tak szybko. Na małym skrawku arkusza Hazel pospiesznie nakreśliła godzinę i adres. Pod podpisem z kilkoma wykrzyknikami zaznaczyła: pilne. W pierwszym odruchu chciałem odmówić, jednak lakoniczna treść nie była w jej stylu. Możliwe, że chodziło o pomoc w jednym z kilku zadań, jakie realizowała w ostatnim miesiącu. Miałem niecałe trzydzieści minut, by przebrać się i pojawić się w wyznaczonym miejscu.
Lewy bark zabolał, gdy teleportowałem się w zatęchłej uliczce naprzeciwko gotyckiego budynku. Pośrodku fasady wisiał szyld restauracji La Revenant, w tym miejscu byłem po raz pierwszy, nazwa nie sugerowała mi niczego. Hazel już czekała, powitała mnie chłodnym gestem. Gdy ruszyła, bez słowa podążyłem za nią wzdłuż ulicy. Prowadziła mnie do niewielkiego, zaniedbanego domku, otoczonego przez rozpadający się płot. Dopóki nie otworzyła drzwi, zastanawiałem się, co znajdę po drugiej stronie. Spodziewałem się wszystkiego, ale na pewno, nie tego. W środku pierwszą osobą, która zwróciła moją uwagę był Garrett. Moje zdziwienie było tym większe, gdy spostrzegłem postać Skamandera, a później Pottera z żoną. W półcieniu nie mogłem rozpoznać innych postaci. Hazel przedstawiła mnie i zwróciła się do stojącego niedaleko mężczyzny.
– Garrett… – syknąłem przesuwając się w jego stronę. Bardzo chciałbym wiedzieć, w jakim celu zgromadzili się ci ludzie.
Lewy bark zabolał, gdy teleportowałem się w zatęchłej uliczce naprzeciwko gotyckiego budynku. Pośrodku fasady wisiał szyld restauracji La Revenant, w tym miejscu byłem po raz pierwszy, nazwa nie sugerowała mi niczego. Hazel już czekała, powitała mnie chłodnym gestem. Gdy ruszyła, bez słowa podążyłem za nią wzdłuż ulicy. Prowadziła mnie do niewielkiego, zaniedbanego domku, otoczonego przez rozpadający się płot. Dopóki nie otworzyła drzwi, zastanawiałem się, co znajdę po drugiej stronie. Spodziewałem się wszystkiego, ale na pewno, nie tego. W środku pierwszą osobą, która zwróciła moją uwagę był Garrett. Moje zdziwienie było tym większe, gdy spostrzegłem postać Skamandera, a później Pottera z żoną. W półcieniu nie mogłem rozpoznać innych postaci. Hazel przedstawiła mnie i zwróciła się do stojącego niedaleko mężczyzny.
– Garrett… – syknąłem przesuwając się w jego stronę. Bardzo chciałbym wiedzieć, w jakim celu zgromadzili się ci ludzie.
Gość
Gość
Nigdy nie stwierdziłem, iż palę za dużo, wszakże żyliśmy w czasach, w których papierosy miały mieć zbawienny wpływ na nasze zdrowie, nie zaś powodować nowotwory czy inne śmiertelne choroby. Paliły także kobiety w ciąży, a zadymione bary pośród zarówno mugoli jak i czarodziei nie powodowały zgorszenia. Odpaliłem więc już trzecią fajkę w przeciągu godziny, nie myśląc – w przeciwieństwie do Garretta Weasley'a – o tym, że wpadłem w nałóg. Nie interesowały mnie również strzępki informacji, docierających do mnie z różnych stron, o szkodliwości mojego uzależnienia.
- Cóż, to było ciekawe urozmaicenie dnia – uśmiechnąłem się do rudawego mężczyzny, wkładając kolejnego papierosa do ust, aby już w otoczeniu kilkorgu ludzi, odpalić go końcem różdżki. Zaciągałem się fajką, konwersując z Garrettem, gdy usłyszałem znajomy głos, szepczący mi do ucha. - W porządku – odpowiedziałem ściszonym głosem, aby tylko ona mogła mnie usłyszeć. Choć już teraz wiedziałem, że to później w moim świecie nie będzie oznaczało dzisiejszego wieczora. Może jednak nie aż tak różniliśmy się z Perseusem, nie dopuszczając do siebie konsekwencji naszych czynów, odwracając wszystko tak, abyśmy to my byli biali, a inni czarni. Przy słowach, skierowanych do Hazel, przywitałem przyjaciela skinieniem głowy, żałując, że nie możemy wymienić kilku zdań. - To chyba wszyscy? – zapytałem Garretta, a usłyszawszy słowa potwierdzenia, z ulgą rzuciłem papierosa na ziemię, z niecierpliwością chcąc ruszyć dalej.
- Cóż, to było ciekawe urozmaicenie dnia – uśmiechnąłem się do rudawego mężczyzny, wkładając kolejnego papierosa do ust, aby już w otoczeniu kilkorgu ludzi, odpalić go końcem różdżki. Zaciągałem się fajką, konwersując z Garrettem, gdy usłyszałem znajomy głos, szepczący mi do ucha. - W porządku – odpowiedziałem ściszonym głosem, aby tylko ona mogła mnie usłyszeć. Choć już teraz wiedziałem, że to później w moim świecie nie będzie oznaczało dzisiejszego wieczora. Może jednak nie aż tak różniliśmy się z Perseusem, nie dopuszczając do siebie konsekwencji naszych czynów, odwracając wszystko tak, abyśmy to my byli biali, a inni czarni. Przy słowach, skierowanych do Hazel, przywitałem przyjaciela skinieniem głowy, żałując, że nie możemy wymienić kilku zdań. - To chyba wszyscy? – zapytałem Garretta, a usłyszawszy słowa potwierdzenia, z ulgą rzuciłem papierosa na ziemię, z niecierpliwością chcąc ruszyć dalej.
Gość
Gość
Ogród przed domem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata