Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Ogród przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród przed domem
Domek znajduje się na przedmieściach, otoczony przez płot, który zdawałoby się został postawiony pospiesznie oraz tylko i wyłącznie dla formalności - i tak jest niezwykle słabym zabezpieczeniem, jeśli jakimkolwiek, ponieważ często można dostrzec na terenie posiadłości włóczące się dzikie zwierzęta. Niedaleko bowiem znajduje się las, więc widok saren, dzików czy zajęcy nie jest obcy w tej okolicy. Po majowym wybuchu ucierpiała roślinność otaczająca chatę, jednak wkoło konstrukcji szybko zaczęły pojawiać się wpierw chwasty, a później coraz większa roślinność wszelakiej maści. W ogrodzie również, tak jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. Okolica jest spokojna i cicha, zdawałoby się, że temu miejscu towarzyszy jakieś przyjemne odosobnienie oraz swoboda.
Udaje się nam, to słuszne spostrzeżenie. Jak myślisz, Tonks, jak długo będzie trwało nasze nadal? Nie wypowiadam na głos tych słów; grzęzną mi gdzieś w gardle, zbyt chłodne i surowe, zbyt pesymistyczne, zbyt rzeczywiste. Cisza przemawia za mnie, bo ty wiesz najlepiej, jak krucho rysuje się nasza przyszłość.
- Masz rację, nie jestem. - Gorzko brzmi prawda w twoich ustach. Just. - Ale nie chcę pozwolić mu umrzeć. To nieludzkie, nie sądzisz? - Nic nie sprzyja temu, by z beztroską wpatrywać się w Słońce, nie umiem się jednak poddać. Dorosnąć na dobre. Zabić wszelką nadzieję i naiwność, zdusić radość z małych rzeczy. W młodości chciałem być już dorosły – ale teraz wiem, że to grzech. Że wraz z wiekiem przychodzi doświadczenie, spychając na margines szaleństwo. A ja chcę być wariatem. Bo być może to jedyny sposób na to, by wyłamać się z bezgranicznego absurdu.
Daję ci tyle czasu, ile potrzebujesz, chłonąc twoje staranne przygotowania. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób podoba mi się ten rytuał – może dlatego, że obserwowanie kogoś, kto wkłada w drobne gesty całe swoje serce działa niczym zastrzyk energii – więc po chwili oboje jesteśmy już gotowi. Z uwagą słucham twoich słów, choć niczego jeszcze nie potrafię zrozumieć. Podążam za tobą wzrokiem, gubiąc się w strzępkach informacji. Nie mam ci za złe tego, że zamierzasz się mną wysłużyć – wręcz z chęcią ci na to pozwolę, bo mam do ciebie zaufanie. Jesteś do mnie trochę podobna. W swojej chęci niesienia pomocy wszystkim wokół, w swojej beznadziejnej wierze w ludzi. I to nas kiedyś zgubi. Oboje.
Nie przerywam ci. Słucham, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy ty krążysz jak pies, który nie może znaleźć sobie dogodnego miejsca do spania. Aż nagle zatrzymujesz się, ja jestem przekonany, że jedynie budujesz suspens, a zamiast tego niespodziewanie posyłasz we mnie zaklęcie.
Petryfikus trafia mnie, zanim w ogóle udaje mi się dokończyć wypowiadanie inkantacji.
Całkiem sprytne rozproszenie przeciwnika, Tonks.
Nie dajesz mi długo trwać w stanie biernym – w końcu potrzebujesz rozmówcy. Podnoszę się z trawy, nie do końca zadowolony z tego, że dałem się podejść. Nie powinienem – wykorzystałaś moją nieuwagę. To nie powinno było się zdarzyć.
- Mocne zaklęcie. - Zauważam twój sukces, zamiast przejmować się porażką. Ale to także nauczka dla mnie; być może powinienem ćwiczyć własny umysł. Gdyby to była prawdziwa walka, nigdy nie wybudziłbym się z tego petryfikusa. - Udało ci się uśpić moją czujność. - Czyli dokonać czegoś, co nie powinno mieć miejsca. Zwłaszcza, że sam zaproponowałem system opierający się na trenowaniu podzielnej uwagi. - W jaki sposób ten koszmar jest związany z twoim brakiem kontroli? - Podejmuję w końcu, wracając do wcześniejszej konwersacji. - Fontesio. - Dorzucam na dokładkę.
- Masz rację, nie jestem. - Gorzko brzmi prawda w twoich ustach. Just. - Ale nie chcę pozwolić mu umrzeć. To nieludzkie, nie sądzisz? - Nic nie sprzyja temu, by z beztroską wpatrywać się w Słońce, nie umiem się jednak poddać. Dorosnąć na dobre. Zabić wszelką nadzieję i naiwność, zdusić radość z małych rzeczy. W młodości chciałem być już dorosły – ale teraz wiem, że to grzech. Że wraz z wiekiem przychodzi doświadczenie, spychając na margines szaleństwo. A ja chcę być wariatem. Bo być może to jedyny sposób na to, by wyłamać się z bezgranicznego absurdu.
Daję ci tyle czasu, ile potrzebujesz, chłonąc twoje staranne przygotowania. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób podoba mi się ten rytuał – może dlatego, że obserwowanie kogoś, kto wkłada w drobne gesty całe swoje serce działa niczym zastrzyk energii – więc po chwili oboje jesteśmy już gotowi. Z uwagą słucham twoich słów, choć niczego jeszcze nie potrafię zrozumieć. Podążam za tobą wzrokiem, gubiąc się w strzępkach informacji. Nie mam ci za złe tego, że zamierzasz się mną wysłużyć – wręcz z chęcią ci na to pozwolę, bo mam do ciebie zaufanie. Jesteś do mnie trochę podobna. W swojej chęci niesienia pomocy wszystkim wokół, w swojej beznadziejnej wierze w ludzi. I to nas kiedyś zgubi. Oboje.
Nie przerywam ci. Słucham, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy ty krążysz jak pies, który nie może znaleźć sobie dogodnego miejsca do spania. Aż nagle zatrzymujesz się, ja jestem przekonany, że jedynie budujesz suspens, a zamiast tego niespodziewanie posyłasz we mnie zaklęcie.
Petryfikus trafia mnie, zanim w ogóle udaje mi się dokończyć wypowiadanie inkantacji.
Całkiem sprytne rozproszenie przeciwnika, Tonks.
Nie dajesz mi długo trwać w stanie biernym – w końcu potrzebujesz rozmówcy. Podnoszę się z trawy, nie do końca zadowolony z tego, że dałem się podejść. Nie powinienem – wykorzystałaś moją nieuwagę. To nie powinno było się zdarzyć.
- Mocne zaklęcie. - Zauważam twój sukces, zamiast przejmować się porażką. Ale to także nauczka dla mnie; być może powinienem ćwiczyć własny umysł. Gdyby to była prawdziwa walka, nigdy nie wybudziłbym się z tego petryfikusa. - Udało ci się uśpić moją czujność. - Czyli dokonać czegoś, co nie powinno mieć miejsca. Zwłaszcza, że sam zaproponowałem system opierający się na trenowaniu podzielnej uwagi. - W jaki sposób ten koszmar jest związany z twoim brakiem kontroli? - Podejmuję w końcu, wracając do wcześniejszej konwersacji. - Fontesio. - Dorzucam na dokładkę.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 27.08.17 20:15, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4, 92
'k100' : 4, 92
- Nikt nie powinien na to pozwalać. – zgadzam się przytakując mu głowę. Życie było przewrotne i czasem miałam wrażenie, że ciągle dążymy za tym, czego nie możemy mieć. Gdy byłam mała chciałam szybko dorosnąć, gdy to się już stało zrozumiałam jak dobrze było być po prostu dzieckiem. Nie skrzywionym przez świat, nie obarczonym problemami z którymi muszą się borykać dorośli i – najważniejsze – z otwartym, chłonnym umysłem, pełnym nowych nietuzinkowych myśli wychodzących poza ramy rozumowania, których nabywamy w ciągu życia. Dzieci posiadały zdolność dostrzegania rzeczy, które umykały dorosłym skupionym na realności. Kreowały światy, sytuacje, momenty. Tak, wcześniej sama to potrafiłam… dzisiaj nie byłam już taka tego pewna.
A jednak aduje mnie ten mały sukces. Wiec przeskakuję radośnie z nogi na nogę, na chwilę pozbywając się z ramion całego ciężaru, wystawiam język i uśmiecham się szczerz. Z Tobą jest prosto, Freddie. Prosto na chwilę zapomnieć, zgubić marsowy wyraz twarzy. Zaraz jednak unoszę palec, by dać ci znać, że do wszystkiego dojdziemy po kolei. Czas więc na kolejną kolej.
- Sęk w tym, że to nie był tylko koszmar. Protego! – zarządzam, rzucając zaklęcie. Tarcza zaczęła formować się i już właściwie zaczęłam być zadowolona z siebie, gdy w ostatnim momencie zaklęcie przedarło się przez nią wywołując wodę pod moimi stopami. Odskoczyłam czując jak silny strumień wody obtłukł mi dłonie.
Biorę głęboki wdech. Dzisiaj pierwszy raz powie to na głos. Dzisiaj, bo dowiedziałam się tego ledwie dwa dni temu. Myślałam zawsze że mam po prostu specyficzne upodobania co do koszmarów i ten jeden mój umysł upodobał sobie najbardziej – myliłam się. Przeżycie tak traumatyczne, że zamknęłam je nieświadomie w głowie woląc przyjąć do wiadomości to, co wmówiła mi mama. Miałam jej to trochę za złe – oczywiście, że tak, ale rozumiałam też, że robiła to dla mojego dobra. To musiał być straszny ciężar dla nich wszystkich, patrzeć mi w oczy powtarzając słowa, które nie były prawdą. – Trochę po szkole spadłam z miotły. – podjęłam dalsze tłumaczenie sytuacji wywracając oczami, zdawać by się mogło, że kompletnie zmieniłam tor opowieści – a jednak, nadal była to ta sama. Właściwie nie wiem, czemu nie wydało mi się to nigdy dziwne, na miotle poruszałam się dobrze, na tyle, że czasy szkoły spędziłam na stanowisku szukającej. W jakiś dziwny sposób nigdy jednak nie zakwestionowałam tego stwierdzenia, gdy tłumaczono mi w Mungu co się stało. – Połamałam się całkiem mocno. Uzdrowiciel mówił, że miałam dużo szczęścia, że udało mi się przeżyć. – uniosłam spojrzenie na Freda układając obie dłonie na biodrach. Niebieskie tęczówki skierowały się na jego twarz. – Tylko że nie połamałam się, spadając z miotły. – stwierdziłam nadal spokojnie, choć myśl o tym wszystkim, czego się dowiedziałam sprawiała, że cała się w środku trzęsłam.
- Glacius – decyduję się zaatakować tym zaklęciem mając nadzieję, że i tym razem mi się poszczęści, jednocześnie na chwilę przerywając opowieść. Biorę wdech, potem kolejny, a potem jeszcze jeden. Ciężko mi o tym mówić głośno, ale nie wiem czemu wiem, że tobie mogę. – Połamałam się, spadając z klifu. – wyrzucam w końcu z siebie pozwalając by kolejna część informacji dotarła do niego. – To nie był sen, to było wspomnienie, Freddie. – oznajmiam mu jeszcze czekając na jego atak i kolejne pytania. W jakiś sposób pomagały mi one w dalszym kontynuowaniu. Sama w swojej głowie gubiłam się czasem próbując pojąc proces przyczynowo – skutkowy, tego wszystkiego. Uśmiecham się słabawo i blado. Unoszę dłoń i zakładam niesforny kosmyk za ucho.
PŻ: 199/222, -5
A jednak aduje mnie ten mały sukces. Wiec przeskakuję radośnie z nogi na nogę, na chwilę pozbywając się z ramion całego ciężaru, wystawiam język i uśmiecham się szczerz. Z Tobą jest prosto, Freddie. Prosto na chwilę zapomnieć, zgubić marsowy wyraz twarzy. Zaraz jednak unoszę palec, by dać ci znać, że do wszystkiego dojdziemy po kolei. Czas więc na kolejną kolej.
- Sęk w tym, że to nie był tylko koszmar. Protego! – zarządzam, rzucając zaklęcie. Tarcza zaczęła formować się i już właściwie zaczęłam być zadowolona z siebie, gdy w ostatnim momencie zaklęcie przedarło się przez nią wywołując wodę pod moimi stopami. Odskoczyłam czując jak silny strumień wody obtłukł mi dłonie.
Biorę głęboki wdech. Dzisiaj pierwszy raz powie to na głos. Dzisiaj, bo dowiedziałam się tego ledwie dwa dni temu. Myślałam zawsze że mam po prostu specyficzne upodobania co do koszmarów i ten jeden mój umysł upodobał sobie najbardziej – myliłam się. Przeżycie tak traumatyczne, że zamknęłam je nieświadomie w głowie woląc przyjąć do wiadomości to, co wmówiła mi mama. Miałam jej to trochę za złe – oczywiście, że tak, ale rozumiałam też, że robiła to dla mojego dobra. To musiał być straszny ciężar dla nich wszystkich, patrzeć mi w oczy powtarzając słowa, które nie były prawdą. – Trochę po szkole spadłam z miotły. – podjęłam dalsze tłumaczenie sytuacji wywracając oczami, zdawać by się mogło, że kompletnie zmieniłam tor opowieści – a jednak, nadal była to ta sama. Właściwie nie wiem, czemu nie wydało mi się to nigdy dziwne, na miotle poruszałam się dobrze, na tyle, że czasy szkoły spędziłam na stanowisku szukającej. W jakiś dziwny sposób nigdy jednak nie zakwestionowałam tego stwierdzenia, gdy tłumaczono mi w Mungu co się stało. – Połamałam się całkiem mocno. Uzdrowiciel mówił, że miałam dużo szczęścia, że udało mi się przeżyć. – uniosłam spojrzenie na Freda układając obie dłonie na biodrach. Niebieskie tęczówki skierowały się na jego twarz. – Tylko że nie połamałam się, spadając z miotły. – stwierdziłam nadal spokojnie, choć myśl o tym wszystkim, czego się dowiedziałam sprawiała, że cała się w środku trzęsłam.
- Glacius – decyduję się zaatakować tym zaklęciem mając nadzieję, że i tym razem mi się poszczęści, jednocześnie na chwilę przerywając opowieść. Biorę wdech, potem kolejny, a potem jeszcze jeden. Ciężko mi o tym mówić głośno, ale nie wiem czemu wiem, że tobie mogę. – Połamałam się, spadając z klifu. – wyrzucam w końcu z siebie pozwalając by kolejna część informacji dotarła do niego. – To nie był sen, to było wspomnienie, Freddie. – oznajmiam mu jeszcze czekając na jego atak i kolejne pytania. W jakiś sposób pomagały mi one w dalszym kontynuowaniu. Sama w swojej głowie gubiłam się czasem próbując pojąc proces przyczynowo – skutkowy, tego wszystkiego. Uśmiecham się słabawo i blado. Unoszę dłoń i zakładam niesforny kosmyk za ucho.
PŻ: 199/222, -5
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 28.08.17 0:48, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40, 35
'k100' : 40, 35
Nikt – a jednak trudno było pozostać dzieckiem w tych czasach niepokoju. Posiadałem wiele marzeń, drzemały we mnie szaleństwa i – jak mi się wydawało – niezłomna pogoda ducha, jednak Próba zmiotła wszystko w pył, okrutnie zderzając mnie z rzeczywistością. To nie tak, że nagle wydoroślałem. Musiałem jedynie pogodzić się z tym, że przyszłość nie malowała się w różowych barwach, a raczej spływała czerwienią krwi.
Odpuściłem dalsze dygresje – ostatecznie obiecałem być dzisiaj Fantastycznym Panem Lisem.
- Nie tylko? - Próbuję odnaleź logikę w twojej historii, ale tylko gubię się coraz mocniej, wyczuwając nadchodzący niepokój. Niemal czułem jego lepki oddech na karku. Odkryłaś przede mną mapę sekretnych punktów, ale nie dałaś mi nitki, którą mógłbym połączyć je w całość. Znaleźć drogę. Zrozumieć.
Patrzę, jak twoja tarcza błyska, po czym gaśnie, zburzona siłą mojego zaklęcia. Obrywasz – i może to nie po dżentelmeńsku, ale wierzę, że nie dzieje ci się krzywda. Nie masz w końcu porcelanowych dłoni, ani nie nosisz jedwabnych sukienek, na których plama z błota byłaby w stanie zrujnować twój dzień. Widziałem twoje dłonie. Są delikatne, ale zmęczone. Naznaczone bruzdą ciężkiej pracy. Co w moim słowniku znaczyło mniej więcej tyle, że były warte więcej, niż te, które zwykle chowano w aksamitnych rękawiczkach, niczym największe skarby.
Nie potrafie przywołać ze wspomnień obrazu swojej matki bez rękawiczek.
- Trochę za późno, Just. - Mówię ci, choć chwilę temu sam popełniłem podobny błąd. Tobie jednak obiecałem pomóc. Na tyle, na ile będę mógł. Ale nie mogłem jeszcze wiedzieć, że pomoc ta miała dotyczyć nie tylko ćwiczenia magii.
Milczałem, pozwalając twoim słowom przechadzać się wokół trawnika. Z historii o śnie twoja opowieść powoli urastała do rangi koszmaru na jawie, i choć starałaś się trzymać wszystko w ryzach – głos, ciało, wyraz twarzy – nie dałem się łatwo zwieść tej grze pozorów. W twoich żyłach płynęła trucizna, która paraliżowała twoje najdrobniejsze nerwy. Jeśli szukałaś we mnie antidotum, mogłem tylko trzymać kciuku za to, że uda się nam obojgu.
- Ktoś zmodyfikował twoją pamięć. - Podsumowałem niechętnie to, co było już oczywiste – jakby twoja niedopowiedziana historia nie mogła do mnie dotrzeć, dopóki sam jej nie urzeczywistnię. A wraz z brzmieniem mojego własnego głosu, najdrobniejsza komórka mojego ciała rozpaliła się gniewem, który przcież tak rzadko mi towarzyszył. - To nieludzkie. - Skwitowałem, choć żadne słowa nie były w stanie oddać tego, co właściwie czułem. Just była mi w pewnien sposób bliska – tym bardziej odkąd łączyły nas sprawy Zakonu Feniksa. Nie potrafiłem jednak jeszcze objąć umysłem tego, o czym w zasadzie była jej historia. - Kto to był? Wiesz? I dlaczego? - Powinnienem słuchać, ale ślina sama przyniosła mi na język pytania. W ślad za nimi poszły dwie inkantacje. - Concitus. Aeris.
Odpuściłem dalsze dygresje – ostatecznie obiecałem być dzisiaj Fantastycznym Panem Lisem.
- Nie tylko? - Próbuję odnaleź logikę w twojej historii, ale tylko gubię się coraz mocniej, wyczuwając nadchodzący niepokój. Niemal czułem jego lepki oddech na karku. Odkryłaś przede mną mapę sekretnych punktów, ale nie dałaś mi nitki, którą mógłbym połączyć je w całość. Znaleźć drogę. Zrozumieć.
Patrzę, jak twoja tarcza błyska, po czym gaśnie, zburzona siłą mojego zaklęcia. Obrywasz – i może to nie po dżentelmeńsku, ale wierzę, że nie dzieje ci się krzywda. Nie masz w końcu porcelanowych dłoni, ani nie nosisz jedwabnych sukienek, na których plama z błota byłaby w stanie zrujnować twój dzień. Widziałem twoje dłonie. Są delikatne, ale zmęczone. Naznaczone bruzdą ciężkiej pracy. Co w moim słowniku znaczyło mniej więcej tyle, że były warte więcej, niż te, które zwykle chowano w aksamitnych rękawiczkach, niczym największe skarby.
Nie potrafie przywołać ze wspomnień obrazu swojej matki bez rękawiczek.
- Trochę za późno, Just. - Mówię ci, choć chwilę temu sam popełniłem podobny błąd. Tobie jednak obiecałem pomóc. Na tyle, na ile będę mógł. Ale nie mogłem jeszcze wiedzieć, że pomoc ta miała dotyczyć nie tylko ćwiczenia magii.
Milczałem, pozwalając twoim słowom przechadzać się wokół trawnika. Z historii o śnie twoja opowieść powoli urastała do rangi koszmaru na jawie, i choć starałaś się trzymać wszystko w ryzach – głos, ciało, wyraz twarzy – nie dałem się łatwo zwieść tej grze pozorów. W twoich żyłach płynęła trucizna, która paraliżowała twoje najdrobniejsze nerwy. Jeśli szukałaś we mnie antidotum, mogłem tylko trzymać kciuku za to, że uda się nam obojgu.
- Ktoś zmodyfikował twoją pamięć. - Podsumowałem niechętnie to, co było już oczywiste – jakby twoja niedopowiedziana historia nie mogła do mnie dotrzeć, dopóki sam jej nie urzeczywistnię. A wraz z brzmieniem mojego własnego głosu, najdrobniejsza komórka mojego ciała rozpaliła się gniewem, który przcież tak rzadko mi towarzyszył. - To nieludzkie. - Skwitowałem, choć żadne słowa nie były w stanie oddać tego, co właściwie czułem. Just była mi w pewnien sposób bliska – tym bardziej odkąd łączyły nas sprawy Zakonu Feniksa. Nie potrafiłem jednak jeszcze objąć umysłem tego, o czym w zasadzie była jej historia. - Kto to był? Wiesz? I dlaczego? - Powinnienem słuchać, ale ślina sama przyniosła mi na język pytania. W ślad za nimi poszły dwie inkantacje. - Concitus. Aeris.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36, 86
'k100' : 36, 86
-Protego! - zażądałam od różdżki wykonując pionowy gest różdżką, za późno, dokładnie tak, jak mówił mi chwilę wcześniej - chyba musiałam popracować mocniej nad refleksem. Palce dłoni zrosły się, sprawiając że wypuściłam różdżkę, a chwilę później siła drugiego z zaklęć odrzuciła mnie do tyłu. Podniosłam się z ziemi unosząc zaczarowaną dłoń prosząc niewerbalnie o Finite pozwalające nam podjąć walkę dalej. - Nie w tym przypadku. Skok z klifu wyparłam samoistnie – o wiele łatwiej było uwierzyć słowa rodziców i zepchnąć resztki świadomości w kąt, przenosząc rzeczywistość do krainy snów w których niezmiennie o sobie przypominała.
- odpowiedziałam spokojnie, choć nogi dal nosiły mnie w jedną i drugą stronę, jakby przemieszczenie się pozwalało na dogłębniejsze sprawdzenie i zrozumienie własnych myśli. A tego potrzebowałam, potrzebowałam powiedzieć to na głos, zrozumieć siebie, by potem móc powiedzieć o tym Skamanderowi i wreszcie skonfrontować się z własnymi myślami. Było mi dziwnie. Dziwnie i głupio, a jednak czułam że muszę o tym mówić, że nie mogę przed tym uciekać bo przeszłość miała w zwyczaju znajdować nas. A ja nie mogłam pozwolić się zadręczyć - Odzyskałam to wspomnienie ale nie tylko je, odkryłam, że zabrano mi wspomnienie inne, ale w tym przypadku pozwalające na złożenie wszystkiego w całość. - tak, pomieszane. Tak, z pewnością niezrozumiane, ale miałam nadzieję, że zrozumiesz, a dzięki temu i ja zrozumiem. - To stało się chwilę po szkole, ale przed skokiem. - kontynuowałam dalej, zarówno mówienie, jak i chodzenie. Unosząc dłonie chcąc założyć włosy za uszy, zapominając, że przecież związałam je w supeł na końcu głowy. Opuściłam dłonie uśmiechając się krzywo. - Spotkałam Mulcibera, opatrzył mnie klątwą i zabrał wspomnienie o tym. - wyjaśniłam na chwilę się zatrzymując, przygryzając wargę lekko, jakby zastanawiając się czy mówić dalej. To nie tak, że było mi wstyd przed tobą. Było mi wstyd ogólnie, byłam głupia i dałam się podejść. Byłam głupia i znalazłam się pod jej działaniem ponownie. Nie umiałam mówić o swoich słabościach i nie lubiłam tego – nikt chyba tego nie lubił. - Klątwą zmyślonego przyjaciela. - uzupełniłam jednak nie wiedziałam, czy mówi ci to coś więcej. Może wiedziałeś, może zetknąłeś się z nią jako auror, a może nazwa pierwszy raz dotarła do twoich uszu. - Zaczęła towarzyszyć mi mara – Nits, która zapewniała mnie że nic w tym świecie nie jest prawdziwe, że wszystko jest jedyne snem, a jednie prawdziwie mogę żyć, budząc się z tego snu.. Za pierwszym razem jej uwierzyłam. - powiedziałam spokojnie, zmierzając powoli do tego, by przyznać się, że znów mi towarzyszy. Czy pomyślisz o mnie inaczej wiedząc? Miałam nadzieję, że twoje zdanie nie ulegnie zdanie - że nadal pozostanę tą samą, czasem zbyt naiwną Tonks, którą przecież znałeś. I troska w twoim głosie, a nawet drżąca od złości zgłoska zdawały się to potwierdzać, jednak nie potrafiłam nic poradzić na ciche podszepty wrednego głosiku, który czaił się tuż za moim uchem.
-Caeruleusio - wybrałam kolejne z zaklęć celując w przyjaciela. Cóż, na razie nie popisywałam się wielkimi umiejętnościami i to sprawiało, że coraz poważniej doskwierała mi irytacja na moją własną różdżkową ułomność. Jak mogłam chcieć pomagać, chcieć bronić, jak nie umiałam rzucić kilku podstawowych zaklęć?
PŻ: 181/222, -5
- odpowiedziałam spokojnie, choć nogi dal nosiły mnie w jedną i drugą stronę, jakby przemieszczenie się pozwalało na dogłębniejsze sprawdzenie i zrozumienie własnych myśli. A tego potrzebowałam, potrzebowałam powiedzieć to na głos, zrozumieć siebie, by potem móc powiedzieć o tym Skamanderowi i wreszcie skonfrontować się z własnymi myślami. Było mi dziwnie. Dziwnie i głupio, a jednak czułam że muszę o tym mówić, że nie mogę przed tym uciekać bo przeszłość miała w zwyczaju znajdować nas. A ja nie mogłam pozwolić się zadręczyć - Odzyskałam to wspomnienie ale nie tylko je, odkryłam, że zabrano mi wspomnienie inne, ale w tym przypadku pozwalające na złożenie wszystkiego w całość. - tak, pomieszane. Tak, z pewnością niezrozumiane, ale miałam nadzieję, że zrozumiesz, a dzięki temu i ja zrozumiem. - To stało się chwilę po szkole, ale przed skokiem. - kontynuowałam dalej, zarówno mówienie, jak i chodzenie. Unosząc dłonie chcąc założyć włosy za uszy, zapominając, że przecież związałam je w supeł na końcu głowy. Opuściłam dłonie uśmiechając się krzywo. - Spotkałam Mulcibera, opatrzył mnie klątwą i zabrał wspomnienie o tym. - wyjaśniłam na chwilę się zatrzymując, przygryzając wargę lekko, jakby zastanawiając się czy mówić dalej. To nie tak, że było mi wstyd przed tobą. Było mi wstyd ogólnie, byłam głupia i dałam się podejść. Byłam głupia i znalazłam się pod jej działaniem ponownie. Nie umiałam mówić o swoich słabościach i nie lubiłam tego – nikt chyba tego nie lubił. - Klątwą zmyślonego przyjaciela. - uzupełniłam jednak nie wiedziałam, czy mówi ci to coś więcej. Może wiedziałeś, może zetknąłeś się z nią jako auror, a może nazwa pierwszy raz dotarła do twoich uszu. - Zaczęła towarzyszyć mi mara – Nits, która zapewniała mnie że nic w tym świecie nie jest prawdziwe, że wszystko jest jedyne snem, a jednie prawdziwie mogę żyć, budząc się z tego snu.. Za pierwszym razem jej uwierzyłam. - powiedziałam spokojnie, zmierzając powoli do tego, by przyznać się, że znów mi towarzyszy. Czy pomyślisz o mnie inaczej wiedząc? Miałam nadzieję, że twoje zdanie nie ulegnie zdanie - że nadal pozostanę tą samą, czasem zbyt naiwną Tonks, którą przecież znałeś. I troska w twoim głosie, a nawet drżąca od złości zgłoska zdawały się to potwierdzać, jednak nie potrafiłam nic poradzić na ciche podszepty wrednego głosiku, który czaił się tuż za moim uchem.
-Caeruleusio - wybrałam kolejne z zaklęć celując w przyjaciela. Cóż, na razie nie popisywałam się wielkimi umiejętnościami i to sprawiało, że coraz poważniej doskwierała mi irytacja na moją własną różdżkową ułomność. Jak mogłam chcieć pomagać, chcieć bronić, jak nie umiałam rzucić kilku podstawowych zaklęć?
PŻ: 181/222, -5
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 12.11.17 13:07, w całości zmieniany 4 razy
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20, 25
'k100' : 20, 25
- Refleks, Just. - Zauważam po raz kolejny, zwracając ci uwagę – nie po to, by poczuć się lepiej. Miałaś pełne prawo do tego, aby nie odbywać pojedynków w sposób bezbłędny. Na co dzień nie zajmowałaś się ściganiem czarnoksiężników, choć twoja obecność na spotkaniach Zakonu Feniksa mimowolnie przybliżała cię do tej perspektywy. Ta praca powinna zostać w rękach doświadczonych aurorów – trudno było jednak skłonić całe biuro do przeanalizowania własnych poglądów politycznych. Do uważności. Chciałem więc, byś rozumiała. Co musisz poprawić. Nad czym pracować. - Może to ci pomoże. - Rzuciłem po chwili, starając się przypomnieć wskazówki, które dostawaliśmy od mentorów podczas auroskiego stażu. - Nie czekaj, aż skończę wypowiadać inkantację. Aż koniec różdżki rozjarzy się blaskiem. Załóż, że w każdej chwili mogę potraktować cię skutecznym zaklęciem. Więc kiedy tylko uniosę nadgarstek – reaguj. Bądź o krok przede mną.
Trzy lata mogły wydawać się krótkim okresem, pewne doświadczenia pozostawiły jednak po sobie trwały odcisk. I tak mogłem już tylko marzyć o spokojnym śnie czy o stabilnym oddechu – choć wcale nie cierpiałem na Klątwę Ondyny. W najgorszych chwilach z pomocą przychodziła medytacja. Całkowite wyciszenie umysłu. Oderwanie się od rzeczywistości – nawet, jeśli większość uważała tę moja praktykę za dziwactwo.
Ale większość nigdy nie była ze mną ani w Indiach, ani w Tybecie.
Szybko wyprowadziłaś mnie z błędnych założeń, a prawda okazała się o wiele bardziej gorzka do przełknięcia, choć chyba potrafiłem to zrozumieć. Rzeczywistość potrafiła być największym potworem spod łóżka – ale musiałem pozwolić mówić ci dalej i motać się niczym ćma przyklejona do świetlistej łuny, czując, że pewnych elementów nadal brakowało.
Kluczem okazało się nazwisko, które nie zwykło przywodzić mi na myśl dobrych skojarzeń. - Który? - Rzuciłem gniewnie.
Graham? Mimo wszystko – wątpliwa kandydatura. Vasyl – był paskudnym krętaczem, ale raczej niezdolnym do tak zaawansowanej magii, jaką były klątwy. Najbliżej prawdy znajdował się Ramsey – nie wiedziałem jednak ilu jeszcze Mulciberów krzątało się po Anglii, siejąc zamet na każdy możliwy sposób.
Nazwa klątwy niczego mi nie podpowiadała – wbrew panującym przeświadczeniom, aurorzy nie specjalizowali się we wszystkich dziedzinach magii. Milczałem, pozwalając ci kontynuować. Mogłaś z łatwością dostrzec, że moje oblicze nabrało obcego, posępnego wyrazu – jakbym właśnie wchodził w twoją skórę, próbując poczuć najdrobniejsze emocje, które ci towarzyszyły.
I nie była to łatwa podróż.
- Chciałaś umrzeć. W wyniku oddziaływania klątwy. - Starałem się ogarnąć chaos twojej wypowiedzi, licząc na to, że tym razem się nie myliłem – choć bardzo chciałbym być w błędzie. - Za pierwszym razem. Były kolejne? - Czułem, że z każdym słowem mówienie sprawia ci coraz większą trudność. Trzymałaś mnie w niepewności – a bez znajomości puenty mogłem jedynie słuchać. Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. - Just. - Spojrzałem ci prosto w oczy, pozwalając ciszy na moment przejąć stery. - Cokolwiek cię nie spotkało, powiedz to. Uwolnij się. Wierzę, że potrafisz. Nie – wiem to. - Jeśli jesteś tutaj, naprzeciwko mnie, w jednym kawałku – i zdradzasz mi właśnie swoje najciemniejsze sekrety, byłaś znacznie silniejsza, niż ci się wydawało.
- Glacius. Jinx.
Trzy lata mogły wydawać się krótkim okresem, pewne doświadczenia pozostawiły jednak po sobie trwały odcisk. I tak mogłem już tylko marzyć o spokojnym śnie czy o stabilnym oddechu – choć wcale nie cierpiałem na Klątwę Ondyny. W najgorszych chwilach z pomocą przychodziła medytacja. Całkowite wyciszenie umysłu. Oderwanie się od rzeczywistości – nawet, jeśli większość uważała tę moja praktykę za dziwactwo.
Ale większość nigdy nie była ze mną ani w Indiach, ani w Tybecie.
Szybko wyprowadziłaś mnie z błędnych założeń, a prawda okazała się o wiele bardziej gorzka do przełknięcia, choć chyba potrafiłem to zrozumieć. Rzeczywistość potrafiła być największym potworem spod łóżka – ale musiałem pozwolić mówić ci dalej i motać się niczym ćma przyklejona do świetlistej łuny, czując, że pewnych elementów nadal brakowało.
Kluczem okazało się nazwisko, które nie zwykło przywodzić mi na myśl dobrych skojarzeń. - Który? - Rzuciłem gniewnie.
Graham? Mimo wszystko – wątpliwa kandydatura. Vasyl – był paskudnym krętaczem, ale raczej niezdolnym do tak zaawansowanej magii, jaką były klątwy. Najbliżej prawdy znajdował się Ramsey – nie wiedziałem jednak ilu jeszcze Mulciberów krzątało się po Anglii, siejąc zamet na każdy możliwy sposób.
Nazwa klątwy niczego mi nie podpowiadała – wbrew panującym przeświadczeniom, aurorzy nie specjalizowali się we wszystkich dziedzinach magii. Milczałem, pozwalając ci kontynuować. Mogłaś z łatwością dostrzec, że moje oblicze nabrało obcego, posępnego wyrazu – jakbym właśnie wchodził w twoją skórę, próbując poczuć najdrobniejsze emocje, które ci towarzyszyły.
I nie była to łatwa podróż.
- Chciałaś umrzeć. W wyniku oddziaływania klątwy. - Starałem się ogarnąć chaos twojej wypowiedzi, licząc na to, że tym razem się nie myliłem – choć bardzo chciałbym być w błędzie. - Za pierwszym razem. Były kolejne? - Czułem, że z każdym słowem mówienie sprawia ci coraz większą trudność. Trzymałaś mnie w niepewności – a bez znajomości puenty mogłem jedynie słuchać. Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. - Just. - Spojrzałem ci prosto w oczy, pozwalając ciszy na moment przejąć stery. - Cokolwiek cię nie spotkało, powiedz to. Uwolnij się. Wierzę, że potrafisz. Nie – wiem to. - Jeśli jesteś tutaj, naprzeciwko mnie, w jednym kawałku – i zdradzasz mi właśnie swoje najciemniejsze sekrety, byłaś znacznie silniejsza, niż ci się wydawało.
- Glacius. Jinx.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100, 58
'k100' : 100, 58
Nie szło mi, widocznie robienie dwóch rzeczy naraz nie pozwalało na dostateczne skupienie – ale przecież po to ćwiczyłam, bo to, by się tego nauczyć. Zrozumieć jak działają pewne mechanizmy i w końcu potrafić wcielić je w życie. Wiedziałam, że to niezbędne minimum do tego, co zdawało zbierać się nad Londynem w ciemnych kłębiastych chmurach, sunących niezmiennie po niebie. Uniosłam niebieskie tęczówki z różdżki na ciebie, gdy przemówiłeś słuchając uważnie każdego ze słów, marszcząc lekko nos, jakby wracając wspomnieniem do swojego zachowania i dostrzegając, że rzeczywiście miałeś rację. Reagowałam za późno, niewiele, ale wystarczająco, by zaklęcie dotarło do mnie, nim tarcza uformuje się przede mną.
- Nie czekać. - skinęłam głową, przyjmując i przetrawiając informację – teraz pozostawało już tylko wcielić ją w życie. Nosić ze sobą, zawsze z tyłu głowy i mieć nadzieję, że w końcu stanie się nierozerwalną częścią mnie, jednocześnie usprawniając moją obronę.
Byłam ci wdzięczna, za czas, który mi poświęcałeś. Za chęć pomocy. Choć wiedziałam, że myślisz podobnie jak ja – im silniejsze jednostki, lepiej przygotowane, bardziej rozumiejące, tym silniejsza cała grupa. A musieliśmy być silni, mrok zdawał się podchodzić do nas z każdej ze stron.
- Ramsey. - odpowiedziałam lodowato, czując jak całe ciało wzdryga się mimowolnie, a złość znów zalewa całe moje niewielkie ciało. Złość i chęć sprawienia by cierpiał, by poczuł się wrzucony w odmęty szaleństwa, dokładnie tak, jak uczynił to mnie. Jednak, czy wtedy nie zatraciłabym siebie?
- Myślałam, że jestem chora, Freddie. - przyznałam się, choć widocznym było że trudno mi jest mówić o tym wszystkim. Uniosłam dłoń i postukałam się w głowę. Chora, psychicznie chora. I nie umiałam się do tego przyznać nawet przed sobą, do czasu, aż prawie było za późno. - Na początku kwietnia poszłam do Bathildy. - podjęłam dalej, wiesz po co, Freddie. Tak jak wiesz, że nie byłam gotowa, tak jak wiedziała to pani profesor, tak jak wiedziałam i ja – choć solennie temu odmawiałam. Jednak ta wizyta mi coś dała. - To ona powiedziała mi o klątwie. Od niej udałam się do Lucindy, która wyjaśniła mi, że mara trwa przy przeklętym tak długo, jak długo ten nie ściągnie jej z siebie, a możliwe to jest tylko dwoma sposobami: próbą samobójstwa – które najczęściej jest skuteczne lub antidotum. Wcześniej... wcześniej myślałam, że mam nawrót choroby. Okazało się, że padłam ofiarom tej samej klątwy dwa razy. - uśmiechnęłam się krzywo, nie potrafiąc ukryć goryczy. Tak, Freddie, wiem że połączyłeś już fakty. Domyśliłeś się i po części ja ci powiedziałam, o tym że drugą klątwę wykryła Bathilda. I że pod jej wpływem jestem teraz, chociaż mara ostatnimi czasy zdawała się być dziwnie milcząca. - W czepku urodzona. - mruknęłam ironicznie powtarzając jedno z mugolskich powiedzeń, którego używał mój ojciec.
- Protego Maxima! - zakrzyknęłam mając nadzieję, że tym razem wszystko wyjdzie lepiej. Za późno, odrobinkę. Tarcza zaczęła tworzyć się przede mną, jednak zabrakło jej sekund - jeśli nie mniej - by całkowicie obronić przed potężnymi urokami lecącymi w moją stronę. Najpierw podłoże pokrył lód, a drugie z zaklęć podcięło mi kostki. Upadłam, czując jak szczęka uderza o lód. Nie ociągałam się jednak, podnosząc szybko na nogi. Obiłam się lekko, ale przecież nie byłam z porcelany.
- Myślę, że na dzisiaj wystarczy. - stwierdziłam spokojnie podnosząc alkohol a potem siadając na trawie i klepiąc miejsce obok siebie. - Chyba należy nam się nagroda i odpoczynek. - powiedziałam, czując jak serce nadal drga zbyt mocno. Jak w oczach czai się niepewność i wstyd, że pozwoliłam na to, by coś takiego przytrafiło się mnie. Czułam się jak ofiara losu, a przecież chciałam pomagać. Jak miałam pomóc innym, gdy nie radziłam sobie sama z sobą?
- Nie czekać. - skinęłam głową, przyjmując i przetrawiając informację – teraz pozostawało już tylko wcielić ją w życie. Nosić ze sobą, zawsze z tyłu głowy i mieć nadzieję, że w końcu stanie się nierozerwalną częścią mnie, jednocześnie usprawniając moją obronę.
Byłam ci wdzięczna, za czas, który mi poświęcałeś. Za chęć pomocy. Choć wiedziałam, że myślisz podobnie jak ja – im silniejsze jednostki, lepiej przygotowane, bardziej rozumiejące, tym silniejsza cała grupa. A musieliśmy być silni, mrok zdawał się podchodzić do nas z każdej ze stron.
- Ramsey. - odpowiedziałam lodowato, czując jak całe ciało wzdryga się mimowolnie, a złość znów zalewa całe moje niewielkie ciało. Złość i chęć sprawienia by cierpiał, by poczuł się wrzucony w odmęty szaleństwa, dokładnie tak, jak uczynił to mnie. Jednak, czy wtedy nie zatraciłabym siebie?
- Myślałam, że jestem chora, Freddie. - przyznałam się, choć widocznym było że trudno mi jest mówić o tym wszystkim. Uniosłam dłoń i postukałam się w głowę. Chora, psychicznie chora. I nie umiałam się do tego przyznać nawet przed sobą, do czasu, aż prawie było za późno. - Na początku kwietnia poszłam do Bathildy. - podjęłam dalej, wiesz po co, Freddie. Tak jak wiesz, że nie byłam gotowa, tak jak wiedziała to pani profesor, tak jak wiedziałam i ja – choć solennie temu odmawiałam. Jednak ta wizyta mi coś dała. - To ona powiedziała mi o klątwie. Od niej udałam się do Lucindy, która wyjaśniła mi, że mara trwa przy przeklętym tak długo, jak długo ten nie ściągnie jej z siebie, a możliwe to jest tylko dwoma sposobami: próbą samobójstwa – które najczęściej jest skuteczne lub antidotum. Wcześniej... wcześniej myślałam, że mam nawrót choroby. Okazało się, że padłam ofiarom tej samej klątwy dwa razy. - uśmiechnęłam się krzywo, nie potrafiąc ukryć goryczy. Tak, Freddie, wiem że połączyłeś już fakty. Domyśliłeś się i po części ja ci powiedziałam, o tym że drugą klątwę wykryła Bathilda. I że pod jej wpływem jestem teraz, chociaż mara ostatnimi czasy zdawała się być dziwnie milcząca. - W czepku urodzona. - mruknęłam ironicznie powtarzając jedno z mugolskich powiedzeń, którego używał mój ojciec.
- Protego Maxima! - zakrzyknęłam mając nadzieję, że tym razem wszystko wyjdzie lepiej. Za późno, odrobinkę. Tarcza zaczęła tworzyć się przede mną, jednak zabrakło jej sekund - jeśli nie mniej - by całkowicie obronić przed potężnymi urokami lecącymi w moją stronę. Najpierw podłoże pokrył lód, a drugie z zaklęć podcięło mi kostki. Upadłam, czując jak szczęka uderza o lód. Nie ociągałam się jednak, podnosząc szybko na nogi. Obiłam się lekko, ale przecież nie byłam z porcelany.
- Myślę, że na dzisiaj wystarczy. - stwierdziłam spokojnie podnosząc alkohol a potem siadając na trawie i klepiąc miejsce obok siebie. - Chyba należy nam się nagroda i odpoczynek. - powiedziałam, czując jak serce nadal drga zbyt mocno. Jak w oczach czai się niepewność i wstyd, że pozwoliłam na to, by coś takiego przytrafiło się mnie. Czułam się jak ofiara losu, a przecież chciałam pomagać. Jak miałam pomóc innym, gdy nie radziłam sobie sama z sobą?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 12.11.17 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
- Skuinkot. - Zakląłem siarczyście, choć zwykle panowałem nad swoim językiem. Nie było jednak lepszych słów, by móc określić tę karykaturę człowieka, która chodziła po świecie wolna, mimo rąk zbrukanych krwią. Choć nigdy nie pojawiły się dowody na to, że to właśnie ten Mucliber odpowiadał za śmierć Ingissonów, doskonale wiedziałem, że za tym nonszalanckim uśmiechem kryła się satysfakcja. Za dokoną zbrodnię. Za bezkarność. Ale teraz... Just była żywym dowodem. Na zbrodnię innego kalibru – ale równie plugawą.
Świadomość tego, że Ramsey pozostawał na wolności brzydziła mnie.
Czy naprawdę jako aurorzy byliśmy tak beznadziejni, by dać się wodzić za nos jednemu socjopacie?
Krew niemal wrzała w moich żyłach. Z łatwością mogłaś dostzrec moją złość. Różowa skóra. Zaognione włosy. Nie zwykłem tracić kontroli nad metamorfomagią – ale twoja historia dotknęła mnie do żywego, choć jeszcze nie dotarłaś do końca.
Później było znacznie gorzej.
Zrujnował cię. Chciał odebrać ci życie. W jakim celu? Z nudów? Dla zabawy? Kim dla niego byłaś, że otrzymałaś tak przeklęty podarunek?
- Skuinkot. - Powtórzyłem, gdy skończyłaś mówić – a tego, na co spuściłaś zasłonę milczenia, domyśliłem się już sam. - Musisz zdjąć klątwę. Jak można zdobyć antidotum? Czy Lucinda jest w stanie ci pomóc? - Nie wiedziałem, kim była ta kobieta, ale z kontekstu zdołałem domyślić się, że musiała mieć sporą wiedzę w zakresie rozpoznawania i przełamywania klątw. - Czy ja jestem w stanie ci pomóc? - Upewniłem się, spoglądając na cebie zdawkowo. W końcu po to mnie tu ściągnęłaś. A ja być może jeszcze nie do końca wiedziałem, jaką rolę mam odegrać w twoim uzdrowieniu.
- Było blisko. Ale obawiam się, że mój glacius był po prostu nie do zatrzymania. - Nie mówię tego po to, byś poczuła się lepiej. Wiem, że tak było – i choć to żadne pocieszenie, porażki to nieunikniona część nauki. Ale ty to wiesz.
Podchdzę do ciebie z wyciągniętą dłonią, pomagam ci wstać. Nie oponuję, gdy prosisz o odpoczynek, choć doskonale wiem, że nasza warta nigdy się nie kończy. Zanim jednak przechodzimy do celebracji, przyglądam ci się dłużej w milczeniu. Jakbym sprawdzał, czy jeszcze się trzymasz – bo chociaż siedzisz obok mnie w jednym kawałku, odnoszę wrażenie, że mogłabyś się rozpaść, gdybym tylko teraz cię dotknął.
- Chciałbym cię o coś prosić. - Zaczynam w końcu. Powoli, po cichu. Jakbym stąpał po kruchym lodzie. - Pomyśl o tym, czy byłabyś w stanie złożyć zeznania przeciwko Ramseyowi. Masz dowody na jego zbrodnie. Dwie. Byłem jeszcze na stażu, gdy prowadzono śledztwo w sprawie śmierci rodziców Cornelii. Wiele dowodów prowadziło do Mulcibera, ale były niewystarczające, by cokolwiek zdziałać. Jestem jednak pewien, że to on stawił w ogniu ich dom. Sprawcy zabójstwa Cornelii również nie odnaleziono. Wiemy jednak, że stoją za tym Rycerze. I że Ramsey jest jednym z nich. Cornelia była żoną Grahama Mulcibera. - A teraz połącz kropki, Just. Znasz odpowiedź. - Myślę, że ten psubrat ją zamordował. - Rzucam w końcu po dłuższej chwili ciszy. Nikt nie potrafił udowodnić Mucliberowi tych zbrodni - co nie oznaczało, że nie mozna było go wtrącić do Azkabanu za inne. - Masz moją różdżkę, Just. Moją i wszystkich zakonników. Nie zapominaj o tym. - Dodaję, by w końcu otworzyć butelkę alkoholu – bo mimo całej ponurej otoczki naszego spotkania, wierzyłem, że wbrew wszystkiemu mieliśmy powód do świętowania.
zt
Świadomość tego, że Ramsey pozostawał na wolności brzydziła mnie.
Czy naprawdę jako aurorzy byliśmy tak beznadziejni, by dać się wodzić za nos jednemu socjopacie?
Krew niemal wrzała w moich żyłach. Z łatwością mogłaś dostzrec moją złość. Różowa skóra. Zaognione włosy. Nie zwykłem tracić kontroli nad metamorfomagią – ale twoja historia dotknęła mnie do żywego, choć jeszcze nie dotarłaś do końca.
Później było znacznie gorzej.
Zrujnował cię. Chciał odebrać ci życie. W jakim celu? Z nudów? Dla zabawy? Kim dla niego byłaś, że otrzymałaś tak przeklęty podarunek?
- Skuinkot. - Powtórzyłem, gdy skończyłaś mówić – a tego, na co spuściłaś zasłonę milczenia, domyśliłem się już sam. - Musisz zdjąć klątwę. Jak można zdobyć antidotum? Czy Lucinda jest w stanie ci pomóc? - Nie wiedziałem, kim była ta kobieta, ale z kontekstu zdołałem domyślić się, że musiała mieć sporą wiedzę w zakresie rozpoznawania i przełamywania klątw. - Czy ja jestem w stanie ci pomóc? - Upewniłem się, spoglądając na cebie zdawkowo. W końcu po to mnie tu ściągnęłaś. A ja być może jeszcze nie do końca wiedziałem, jaką rolę mam odegrać w twoim uzdrowieniu.
- Było blisko. Ale obawiam się, że mój glacius był po prostu nie do zatrzymania. - Nie mówię tego po to, byś poczuła się lepiej. Wiem, że tak było – i choć to żadne pocieszenie, porażki to nieunikniona część nauki. Ale ty to wiesz.
Podchdzę do ciebie z wyciągniętą dłonią, pomagam ci wstać. Nie oponuję, gdy prosisz o odpoczynek, choć doskonale wiem, że nasza warta nigdy się nie kończy. Zanim jednak przechodzimy do celebracji, przyglądam ci się dłużej w milczeniu. Jakbym sprawdzał, czy jeszcze się trzymasz – bo chociaż siedzisz obok mnie w jednym kawałku, odnoszę wrażenie, że mogłabyś się rozpaść, gdybym tylko teraz cię dotknął.
- Chciałbym cię o coś prosić. - Zaczynam w końcu. Powoli, po cichu. Jakbym stąpał po kruchym lodzie. - Pomyśl o tym, czy byłabyś w stanie złożyć zeznania przeciwko Ramseyowi. Masz dowody na jego zbrodnie. Dwie. Byłem jeszcze na stażu, gdy prowadzono śledztwo w sprawie śmierci rodziców Cornelii. Wiele dowodów prowadziło do Mulcibera, ale były niewystarczające, by cokolwiek zdziałać. Jestem jednak pewien, że to on stawił w ogniu ich dom. Sprawcy zabójstwa Cornelii również nie odnaleziono. Wiemy jednak, że stoją za tym Rycerze. I że Ramsey jest jednym z nich. Cornelia była żoną Grahama Mulcibera. - A teraz połącz kropki, Just. Znasz odpowiedź. - Myślę, że ten psubrat ją zamordował. - Rzucam w końcu po dłuższej chwili ciszy. Nikt nie potrafił udowodnić Mucliberowi tych zbrodni - co nie oznaczało, że nie mozna było go wtrącić do Azkabanu za inne. - Masz moją różdżkę, Just. Moją i wszystkich zakonników. Nie zapominaj o tym. - Dodaję, by w końcu otworzyć butelkę alkoholu – bo mimo całej ponurej otoczki naszego spotkania, wierzyłem, że wbrew wszystkiemu mieliśmy powód do świętowania.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ja.. w sumie zdziwiłam się na jedno, krótkie słowo padające z twoich ust. Chyba nie pamiętam byś kiedyś używał go przy mnie. Poważny, lub też lekko uśmiechnięty, byłeś zawsze po prostu... fantastycznym Panem Lisem i lepiej zdecydowanie niż ja potrafiłeś panować nad emocjami i nad tym, by nie wykwitały one na twojej twarzy, czy ciele. Ja nie radziłam sobie tak dobrze – choć przywykłam do stresowych sytuacji nijak one miały się do tych z którymi mierzyli się aurorzy i zdawałam sobie z tego sprawę. Mówiłam jednak dalej, raz by sobie wszystko ułożyć, dwa by wyjaśnić wszystko też tobie. Wykorzystywałam cię egoistycznie dla własnych celów i byłam wdzięczna, że mi na to pozwalasz.
- Antidotum będzie gotowe w maju. - odpowiedziałam spokojnie, unosząc znów dłoń i zakładając kilka kosmyków za ucho. Spojrzenie z trawnika uniosło się, by trafić na twoją twarz noszącą ślady złości – a może nawet wściekłości bardziej. Przekręciłam lekko głowę w lewą stronę. - Już mi pomogłeś, Freddie. - stwierdziłam szczerze. Przecież tego właśnie chciałam – tego potrzebowałam, możliwości wymówienia wszystkiego na głos, zmierzenia się z tym, ułożenia. Inaczej, pewnie skumulowana energia wybuchłaby w środku niosąc ze sobą same straty.
- Będę dalej ćwiczyć. - zapewniłam solennie, łapiąc za dłoń skierowaną w moją stronę. Wiem, że odpoczynek był luksusem, na który może nas nie być stać później. Jednak teraz, teraz należało z niego korzystać, póki mieliśmy taki przywilej.
Sięgam po butelkę ognistej, którą mi podajesz, ale nie piję z niej przenosząc spojrzenie na ciebie, gdy zaczynasz mówić. Milczę pozwalając by słowa wydobywały się z twoich ust. I początkowo na mojej twarzy widnieje tylko zdziwienie, które zmienia się w zmarszczone brwi. Dowiedziałam się o tym niedawno, nie przeszło mi przez głowę to, o czym mówiłeś. Byłam pieprzoną zosią samosią i trudno było mi prosić kogoś o pomoc, czy domagać się zadość uczynienia. I mimo wszystko, choć mówiłam że jest inaczej i z całych sił starałam się, by inaczej było obawiałam się Mulcibera. Dwa? Rzeczywiście miałam dwa dowody, ale dwa całkiem inne niż sądziłeś. Uniosłam butelkę i pociągnęłam z niej, ciepły alkohol rozlał się po moim gardle.
- Nie jest pewnym, że odpowiada też za drugą – możliwe że w czasie interwencji dotknęłam przeklętego przedmiotu. - wzruszyłam ramionami biorąc głęboki wdech, chciałam ci o tym powiedzieć, ale jednak wstyd nadal próbował pohamować słowa, które cisnęły się na usta. - Jednak, słusznie stwierdziłeś, że mam dwa dowody. W marcu spotkałam go na moście. - tak, Freddie, na moście, nad zbiornikiem wodny, a przecież każdy wiedział że były one moim nemesis, prywatnym lękiem z którym próbowałam się zmierzyć. Teraz już rozumiałam powoli czemu tak panicznie mnie przerażały – wparte wspomnienie musiały mieć na to wpływ, jednak nie przetestowałam jeszcze swojej teorii, nie mogłam być tego pewna. - Próbował mnie z niego zrzucić, finalnie zostawiając na pastwę czarnomagicznemu wężowi. - po którym nadal nadal nosiłam ślady na plecach i które miały zostać już ze mną na zawsze. Uniosłam butelkę raz jeszcze, to było... to było coś, czego nie mówiłam nikomu jeszcze, coś co dopiero planowałam wyznać Samuelowi, ale jeśli to mogło pomóc, to musiałam... prawda? Podałam ognistą Foxowi. - Dobrze. - zgodziłam się w końcu po chwili milczenia. - Dobrze, Freddie. Tylko po przesłuchaniach. Muszę powiedzieć jeszcze o wszystkim Skamanderowi i chciałabym to zrobić osobiście, ale potrzebuję... - zacięłam się, jakby dopiero sobie uświadamiając, że przecież to nadal był sekret, że dopiero mierzyłam się z myślą powiedzenia mu o wszystkim. Odchrząknęłam. - …potrzebuję jeszcze trochę czasu. - przyznałam próbując nie zastanawiać się, czy końcówki włosów, albo całe włosy nie zmieniły barwy na znajomy wzór. Uniosłam niepewnie wargi ku górze, przenosząc wolną dłoń na rękę Foxa. - Wiem, i dziękuję. Za wszystko. - powiedziałam, bo moje serce pragnęło wypuścić te słowa na zewnątrz, wprost do niego. Do człowieka, któremu zawdzięczałam wiele.
/ teraz już chyba zt
- Antidotum będzie gotowe w maju. - odpowiedziałam spokojnie, unosząc znów dłoń i zakładając kilka kosmyków za ucho. Spojrzenie z trawnika uniosło się, by trafić na twoją twarz noszącą ślady złości – a może nawet wściekłości bardziej. Przekręciłam lekko głowę w lewą stronę. - Już mi pomogłeś, Freddie. - stwierdziłam szczerze. Przecież tego właśnie chciałam – tego potrzebowałam, możliwości wymówienia wszystkiego na głos, zmierzenia się z tym, ułożenia. Inaczej, pewnie skumulowana energia wybuchłaby w środku niosąc ze sobą same straty.
- Będę dalej ćwiczyć. - zapewniłam solennie, łapiąc za dłoń skierowaną w moją stronę. Wiem, że odpoczynek był luksusem, na który może nas nie być stać później. Jednak teraz, teraz należało z niego korzystać, póki mieliśmy taki przywilej.
Sięgam po butelkę ognistej, którą mi podajesz, ale nie piję z niej przenosząc spojrzenie na ciebie, gdy zaczynasz mówić. Milczę pozwalając by słowa wydobywały się z twoich ust. I początkowo na mojej twarzy widnieje tylko zdziwienie, które zmienia się w zmarszczone brwi. Dowiedziałam się o tym niedawno, nie przeszło mi przez głowę to, o czym mówiłeś. Byłam pieprzoną zosią samosią i trudno było mi prosić kogoś o pomoc, czy domagać się zadość uczynienia. I mimo wszystko, choć mówiłam że jest inaczej i z całych sił starałam się, by inaczej było obawiałam się Mulcibera. Dwa? Rzeczywiście miałam dwa dowody, ale dwa całkiem inne niż sądziłeś. Uniosłam butelkę i pociągnęłam z niej, ciepły alkohol rozlał się po moim gardle.
- Nie jest pewnym, że odpowiada też za drugą – możliwe że w czasie interwencji dotknęłam przeklętego przedmiotu. - wzruszyłam ramionami biorąc głęboki wdech, chciałam ci o tym powiedzieć, ale jednak wstyd nadal próbował pohamować słowa, które cisnęły się na usta. - Jednak, słusznie stwierdziłeś, że mam dwa dowody. W marcu spotkałam go na moście. - tak, Freddie, na moście, nad zbiornikiem wodny, a przecież każdy wiedział że były one moim nemesis, prywatnym lękiem z którym próbowałam się zmierzyć. Teraz już rozumiałam powoli czemu tak panicznie mnie przerażały – wparte wspomnienie musiały mieć na to wpływ, jednak nie przetestowałam jeszcze swojej teorii, nie mogłam być tego pewna. - Próbował mnie z niego zrzucić, finalnie zostawiając na pastwę czarnomagicznemu wężowi. - po którym nadal nadal nosiłam ślady na plecach i które miały zostać już ze mną na zawsze. Uniosłam butelkę raz jeszcze, to było... to było coś, czego nie mówiłam nikomu jeszcze, coś co dopiero planowałam wyznać Samuelowi, ale jeśli to mogło pomóc, to musiałam... prawda? Podałam ognistą Foxowi. - Dobrze. - zgodziłam się w końcu po chwili milczenia. - Dobrze, Freddie. Tylko po przesłuchaniach. Muszę powiedzieć jeszcze o wszystkim Skamanderowi i chciałabym to zrobić osobiście, ale potrzebuję... - zacięłam się, jakby dopiero sobie uświadamiając, że przecież to nadal był sekret, że dopiero mierzyłam się z myślą powiedzenia mu o wszystkim. Odchrząknęłam. - …potrzebuję jeszcze trochę czasu. - przyznałam próbując nie zastanawiać się, czy końcówki włosów, albo całe włosy nie zmieniły barwy na znajomy wzór. Uniosłam niepewnie wargi ku górze, przenosząc wolną dłoń na rękę Foxa. - Wiem, i dziękuję. Za wszystko. - powiedziałam, bo moje serce pragnęło wypuścić te słowa na zewnątrz, wprost do niego. Do człowieka, któremu zawdzięczałam wiele.
/ teraz już chyba zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 08.06?
Kilka dni po wycince dokonanej z Aldrichem Sophia zjawiła się w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się kwatera główna Zakonu. Sophii nigdy nie było dane jej zobaczyć – zaledwie tydzień po jej przyłączeniu się do Zakonu została ona zniszczona przez wybuch anomalii z przełomu kwietnia i maja, a jej pierwsze spotkanie organizacji odbywało się w zupełnie innym miejscu.
Poprzednią kwaterę znała tylko z opowieści innych członków Zakonu, którzy dołączyli wcześniej i zdążyli ją zobaczyć. Wiedziała też, gdzie mniej więcej powinna szukać ruin, które teraz, po osłabieniu zaklęć ochronnych, powinny być dla niej widoczne. Aportowała się we wskazanej okolicy, resztę drogi pokonując pieszo z zamiarem przeczesania okolicy i odnalezienia miejsca, które mogło przypominać ruiny chaty. Przez cały czas zachowywała ostrożność i rozglądała się; w tych czasach nie można było niczego być pewnym, i jak nigdy sprawdzały się słowa powtarzane im na kursie: stała czujność!
Był ranek; mieli więc cały dzień na wykonywanie prac przy kwaterze. Sophia starała się dobrze przygotować: w torbie miała kilka narzędzi zabranych z piwnicy, które niegdyś należały do jej ojca, przejrzała też parę jego książek o majsterkowaniu. Skoro z Aldrichem dali sobie radę z wycinką drzew, to na pewno poradzi sobie i z pomocą przy budowaniu. Najwyraźniej swoją „przygodę” z Zakonem Feniksa miała zacząć od wcielenia się w rolę drwala, a potem budowlańca. Ale od czegoś trzeba było zacząć, prawda? Jeszcze z pewnością miał przyjść czas na poważniejsze zadania, ale odbudowanie kwatery, bezpiecznego miejsca spotkań, także było ważne. Sophia bez szemrania zaangażowała się w zadania dotyczące odbudowy, chcąc włączyć się w życie organizacji i poczuć się w pełni jej częścią, pracując ramię w ramię z innymi jej członkami.
- Anthony? – zawołała, gdy już dotarła do czegoś, co musiało być ruinami chaty, otoczonymi zapuszczonym ogrodem, obecnie pokrytym warstwą śniegu, który nieoczekiwanie zaczął padać początkiem czerwca. Pogoda od czasu nastania anomalii była naprawdę dziwna. Śnieg w czerwcu! Czegoś takiego Sophia nigdy nie widziała, bo w Londynie nawet zimą trudno było o grubszą warstwę białego puchu.
Dzisiejszego dnia miała pracować razem z Anthonym, więc zaczęła się za nim rozglądać; przed rozpoczęciem pracy należało wspólnie ustalić, czym właściwie mieli się tutaj zająć i od czego zacząć pracę. Sophia wiedziała, że inni też będą uczestniczyć w odbudowie, i stopniowo wspólnymi siłami postawią nową chatę według projektu, który został już stworzony. Teraz należało się do niego zastosować i mieć nadzieję, że zgraja amatorów da radę postawić solidny budynek.
- Och, tu jesteś! – powiedziała, gdy zauważyła charakterystyczną sylwetkę Skamandera. – Jestem gotowa do pracy. Więc od czego zaczynamy? – zapytała go, rozglądając się dookoła i zrzucając z twarzy kaptur kurtki, odsłaniając płomiennorude włosy i bladą twarz. Miała na sobie wygodny ubiór odpowiedni do takich zadań, czyli spodnie i solidne buty. Miała też nadzieję że Anthony wie o budowaniu coś więcej niż ona i wykonają swoją część porządnie. – Kilka dni temu wraz z Aldrichem wycięliśmy kilka drzew. Mam nadzieję, że ilość materiału jest wystarczająca, by sprostać założeniom projektu? – zapytała go; nieopodal rzeczywiście leżało drewno, a także uporządkowane deski zapewne pochodzące ze starej kwatery.
Kilka dni po wycince dokonanej z Aldrichem Sophia zjawiła się w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się kwatera główna Zakonu. Sophii nigdy nie było dane jej zobaczyć – zaledwie tydzień po jej przyłączeniu się do Zakonu została ona zniszczona przez wybuch anomalii z przełomu kwietnia i maja, a jej pierwsze spotkanie organizacji odbywało się w zupełnie innym miejscu.
Poprzednią kwaterę znała tylko z opowieści innych członków Zakonu, którzy dołączyli wcześniej i zdążyli ją zobaczyć. Wiedziała też, gdzie mniej więcej powinna szukać ruin, które teraz, po osłabieniu zaklęć ochronnych, powinny być dla niej widoczne. Aportowała się we wskazanej okolicy, resztę drogi pokonując pieszo z zamiarem przeczesania okolicy i odnalezienia miejsca, które mogło przypominać ruiny chaty. Przez cały czas zachowywała ostrożność i rozglądała się; w tych czasach nie można było niczego być pewnym, i jak nigdy sprawdzały się słowa powtarzane im na kursie: stała czujność!
Był ranek; mieli więc cały dzień na wykonywanie prac przy kwaterze. Sophia starała się dobrze przygotować: w torbie miała kilka narzędzi zabranych z piwnicy, które niegdyś należały do jej ojca, przejrzała też parę jego książek o majsterkowaniu. Skoro z Aldrichem dali sobie radę z wycinką drzew, to na pewno poradzi sobie i z pomocą przy budowaniu. Najwyraźniej swoją „przygodę” z Zakonem Feniksa miała zacząć od wcielenia się w rolę drwala, a potem budowlańca. Ale od czegoś trzeba było zacząć, prawda? Jeszcze z pewnością miał przyjść czas na poważniejsze zadania, ale odbudowanie kwatery, bezpiecznego miejsca spotkań, także było ważne. Sophia bez szemrania zaangażowała się w zadania dotyczące odbudowy, chcąc włączyć się w życie organizacji i poczuć się w pełni jej częścią, pracując ramię w ramię z innymi jej członkami.
- Anthony? – zawołała, gdy już dotarła do czegoś, co musiało być ruinami chaty, otoczonymi zapuszczonym ogrodem, obecnie pokrytym warstwą śniegu, który nieoczekiwanie zaczął padać początkiem czerwca. Pogoda od czasu nastania anomalii była naprawdę dziwna. Śnieg w czerwcu! Czegoś takiego Sophia nigdy nie widziała, bo w Londynie nawet zimą trudno było o grubszą warstwę białego puchu.
Dzisiejszego dnia miała pracować razem z Anthonym, więc zaczęła się za nim rozglądać; przed rozpoczęciem pracy należało wspólnie ustalić, czym właściwie mieli się tutaj zająć i od czego zacząć pracę. Sophia wiedziała, że inni też będą uczestniczyć w odbudowie, i stopniowo wspólnymi siłami postawią nową chatę według projektu, który został już stworzony. Teraz należało się do niego zastosować i mieć nadzieję, że zgraja amatorów da radę postawić solidny budynek.
- Och, tu jesteś! – powiedziała, gdy zauważyła charakterystyczną sylwetkę Skamandera. – Jestem gotowa do pracy. Więc od czego zaczynamy? – zapytała go, rozglądając się dookoła i zrzucając z twarzy kaptur kurtki, odsłaniając płomiennorude włosy i bladą twarz. Miała na sobie wygodny ubiór odpowiedni do takich zadań, czyli spodnie i solidne buty. Miała też nadzieję że Anthony wie o budowaniu coś więcej niż ona i wykonają swoją część porządnie. – Kilka dni temu wraz z Aldrichem wycięliśmy kilka drzew. Mam nadzieję, że ilość materiału jest wystarczająca, by sprostać założeniom projektu? – zapytała go; nieopodal rzeczywiście leżało drewno, a także uporządkowane deski zapewne pochodzące ze starej kwatery.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ogród przed domem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata