Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Na pełnym morzu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Na pełnym morzu
Morze: raz ciche i spokojne, innym razem targają nim rozszalałe fale. To właśnie na nim postanowiono wznieść konstrukcje mogące służyć za boisko Quidditcha. Bardzo nieprofesjonalne, za to dość niebezpieczne, szczególnie dla tych, którzy nie są zawodowymi graczami. Obręcze wbite są na dużą głębokość w grząski grunt pod taflą wody. Ramę boiska stanowią metalowe konstrukcje przypominające trybuny. Nad nimi widnieje ogromna tablica, na której zapisywane są punkty dla poszczególnych drużyn. Całość wygląda niestabilnie i tak jest w rzeczywistości. Na szczęście woda jest głęboka, dlatego upadek w nią nie grozi poważniejszym kontuzjom - w przeciwieństwie do zetknięcia się z murawą. Nieco gorzej przedstawia się odległość boiska od brzegu - ta jest znacząca.
Tegoroczny mecz Quidditcha z całą pewnością miał należeć do tych godnych zapamiętania – rzadko słyszy się w końcu o rozgrywkach toczonych nie nad zieloną murawą, a wzburzonym, nieprzewidywalnym morzem. Stadion, w tej nietypowej formie funkcjonujący już od lat, niemal zawsze budził kontrowersje, ale mimo to, do uczestnictwa w towarzyskim meczu Quidditcha, wieńczącego ciąg festiwalowych konkursów, chętnych nie brakowało. Tuż przed rozpoczęciem meczu z morskiego brzegu odpłynęła flotylla łódeczek, niosąca zarówno zawodników obu drużyn, jak i licznych widzów. Chociaż zgłoszeni wcześniej gracze otrzymali swoje własne łódki – po jednej na każdy skład – to ci czarodzieje, którzy mieli szczęście płynąć wystarczająco blisko, i tak zdołali wypatrzeć kilka znajomych twarzy. Ktoś krzyknął: do boju, Harpie!, a grupa młodych dziewcząt, najprawdopodobniej uczęszczająca jeszcze do Hogwartu, zaczęła piszczeć, wskazując palcami w stronę Josepha. Młody mężczyzna, z twarzą usianą piegami tak bardzo, że w niektórych miejscach zlewały się ze sobą, rzucił na kolana Rii wyczarowany bukiet polnych kwiatów, czerwieniąc się aż po same uszy (choć mógł być to również efekt anomalii, na którą naraził się, rzucając zaklęcie), a z bliżej nieokreślonego kierunku w stronę Maxine poleciała pojedyncza, czerwona róża. Nawet Benjamin, choć swoje lata zawodowca miał już za sobą, został wypatrzony przez zagorzałą fankę Jastrzębi, która przechyliła się przez burtę swojej łódeczki (niemal wpadając do morza), po to tylko, by poprosić o autograf.
Reszta podróży minęła – na szczęście – bez większych incydentów, a na miejscu zawodnicy i widzowie zostali rozdzieleni, ci pierwsi znikając w wbudowanych w konstrukcję szatniach, a ci drudzy lokując się na podniebnych trybunach. Po przebraniu się w sportowe szaty i otrzymaniu mioteł, gracze zostali wyprowadzeni na boisko, póki co gromadząc się na dwóch drewnianych platformach, wzniesionych na przeciwległych końcach boiska. Po drodze zarówno Josephowi, jak i Rii, wręczono po złotej opasce kapitana.
Mecz się jeszcze nie rozpoczął, nigdzie nie było też widać sędziego (choć w tłumie pojawiały się szepty, że do sędziowania meczu honorowo zaproszono sławną Jocundę Sykes); kapitanowie mieli więc okazję do przekazania kilku słów swoim drużynom oraz podjęcie decyzji o barwach, w jakich będą grać.
Mistrz Gry wita wszystkich serdecznie!
Poniżej znajduje się podział na drużyny wraz ze statystykami poszczególnych graczy – sprawdźcie proszę, czy wszystko się zgadza, a w razie potknięć, dajcie mi znać jeszcze przed rozpoczęciem meczu. Jeżeli Wasze postacie posiadają dodatkowe przedmioty, które dają im bonusy (np. prywatne miotły), zaznaczcie to w początkowych postach (najlepiej nad lub pod główną treścią posta).
Obecna kolejka trwa 48 godzin i w jej trakcie obie drużyny powinny:
– ustalić barwę szat, w jakich będzie grać drużyna (w tej chwili są one szare – zmiana koloru nastąpi po stuknięciu końcem różdżki w szatę przez każdego zawodnika, przy czym należy wybrać jeden kolor dla całej drużyny) oraz (opcjonalnie, jeżeli macie taką ochotę) nazwę drużyny,
– indywidualnie wybrać numer, z jakim będzie grać każdy zawodnik (wybrana liczba pojawi się z tyłu szaty, na plecach).
Przypominam, że w trakcie rozgrywki obowiązywać będzie mechanika Quidditcha, proszę o zapoznanie się – a w razie pytań zapraszam. <3
Reszta podróży minęła – na szczęście – bez większych incydentów, a na miejscu zawodnicy i widzowie zostali rozdzieleni, ci pierwsi znikając w wbudowanych w konstrukcję szatniach, a ci drudzy lokując się na podniebnych trybunach. Po przebraniu się w sportowe szaty i otrzymaniu mioteł, gracze zostali wyprowadzeni na boisko, póki co gromadząc się na dwóch drewnianych platformach, wzniesionych na przeciwległych końcach boiska. Po drodze zarówno Josephowi, jak i Rii, wręczono po złotej opasce kapitana.
Mecz się jeszcze nie rozpoczął, nigdzie nie było też widać sędziego (choć w tłumie pojawiały się szepty, że do sędziowania meczu honorowo zaproszono sławną Jocundę Sykes); kapitanowie mieli więc okazję do przekazania kilku słów swoim drużynom oraz podjęcie decyzji o barwach, w jakich będą grać.
Mistrz Gry wita wszystkich serdecznie!
Poniżej znajduje się podział na drużyny wraz ze statystykami poszczególnych graczy – sprawdźcie proszę, czy wszystko się zgadza, a w razie potknięć, dajcie mi znać jeszcze przed rozpoczęciem meczu. Jeżeli Wasze postacie posiadają dodatkowe przedmioty, które dają im bonusy (np. prywatne miotły), zaznaczcie to w początkowych postach (najlepiej nad lub pod główną treścią posta).
DRUŻYNA 1
Postać | Latanie | Spostrz. | Spr. | Zwin. | PŻ |
Maxine | |||||
Sophia | |||||
Artur | |||||
Ria (K) | |||||
Jessa | |||||
Benjamin | |||||
Alexander | |||||
Josephine (R) |
DRUŻYNA 2
Postać | Latanie | Spostrz. | Spr. | Zwin. | PŻ |
Joseph (K) | |||||
Justine | |||||
Rufus | |||||
Hannah | |||||
Susanne | |||||
Samuel | |||||
Matthew | |||||
Frederick (R) |
Obecna kolejka trwa 48 godzin i w jej trakcie obie drużyny powinny:
– ustalić barwę szat, w jakich będzie grać drużyna (w tej chwili są one szare – zmiana koloru nastąpi po stuknięciu końcem różdżki w szatę przez każdego zawodnika, przy czym należy wybrać jeden kolor dla całej drużyny) oraz (opcjonalnie, jeżeli macie taką ochotę) nazwę drużyny,
– indywidualnie wybrać numer, z jakim będzie grać każdy zawodnik (wybrana liczba pojawi się z tyłu szaty, na plecach).
Przypominam, że w trakcie rozgrywki obowiązywać będzie mechanika Quidditcha, proszę o zapoznanie się – a w razie pytań zapraszam. <3
| mam dobrą miotłę od Hannah, wybieram numerek 2 z jakim latałem u Jastrzębi
Wzięcie udziału w meczu Qudditcha pozwoliło Benjaminowi na dość nieszkodliwy powrót do przeszłości. Znów znajdował się wśród fanów, ba, ktoś nawet naprawdę o nim pamiętał - i znów znajdował się wśród przyjaciół i rodziny, beztrosko sunących łódką przez spiętrzone fale, by wziąć udział w celebracji zakończenia festiwalu lata. W najlepszy z możliwych sposobów, bo poprzez pot, krew i łzy, ściekające wprost do morza.
- Mam nadzieję, że wziąłeś ciepłe majtki na zmianę, bo zlecisz z miotły prosto do wody - zagadnął do Josepha, rechocząc na samą myśl o pluskającym się wśród fal bracie. Mrugnął także do Hani oraz powitał wszelkich znajomych, po czym skupił się na tym, by nie dostać choroby morskiej. Dawno już nie był na akwenie większym niż zdezelowana wanna w mieszkaniu na Nokturnie, dlatego z ulgą wysiadł na drewniany pomost. Misterna konstrukcja pozwalała na umieszczenie tam także szatni, szybko przebrał się w odpowiednią szatę z numerem drugim - na moment rzewnie wspominając swoją zaprzepaszczoną karierę - i wziął do ręki miotłę, jaką otrzymał od Hannah na urodziny. Przeczesał wolną dłonią włosy, dbając o to, by prezentowały się niezwykle filuternie, po czym wyszedł na zewnątrz, na podest, stając ramię w ramię z nową drużyną. - Bądźmy błękitni - zaproponował tubalnym głosem, lubił błękit, błękit nieba, błękit wody, błękitną poświatę patronusów. Przesunął pałkę pałkarza z lewego ramienia na prawe, wywijając nią kilka razy, by upewnić się, że narzędzie mordu na przeciwnikach zostało dobrze wyważone. - Pora obić kilka pięknych mord! - zawołał prawie radośnie, nie zapominając o swych jastrzębich korzeniach. Na boisku siał zamęt, horror i przemoc - tęsknił za tym. I zamierzał powrócić do dobrych, starych zwyczajów także i tym razem, nie dając sobie w magiczną kaszę dmuchać. Nie było miękkiej gry, nie zamierzał traktować ani amatorów ani swych bliskich łagodniej, zwłaszcza, gdy dostrzegł spory tłum na trybunach. Widzowie oczekiwali niesamowitego występu, teatru pełnego wrażeń a on zamierzał im to zagwarantować.
Wzięcie udziału w meczu Qudditcha pozwoliło Benjaminowi na dość nieszkodliwy powrót do przeszłości. Znów znajdował się wśród fanów, ba, ktoś nawet naprawdę o nim pamiętał - i znów znajdował się wśród przyjaciół i rodziny, beztrosko sunących łódką przez spiętrzone fale, by wziąć udział w celebracji zakończenia festiwalu lata. W najlepszy z możliwych sposobów, bo poprzez pot, krew i łzy, ściekające wprost do morza.
- Mam nadzieję, że wziąłeś ciepłe majtki na zmianę, bo zlecisz z miotły prosto do wody - zagadnął do Josepha, rechocząc na samą myśl o pluskającym się wśród fal bracie. Mrugnął także do Hani oraz powitał wszelkich znajomych, po czym skupił się na tym, by nie dostać choroby morskiej. Dawno już nie był na akwenie większym niż zdezelowana wanna w mieszkaniu na Nokturnie, dlatego z ulgą wysiadł na drewniany pomost. Misterna konstrukcja pozwalała na umieszczenie tam także szatni, szybko przebrał się w odpowiednią szatę z numerem drugim - na moment rzewnie wspominając swoją zaprzepaszczoną karierę - i wziął do ręki miotłę, jaką otrzymał od Hannah na urodziny. Przeczesał wolną dłonią włosy, dbając o to, by prezentowały się niezwykle filuternie, po czym wyszedł na zewnątrz, na podest, stając ramię w ramię z nową drużyną. - Bądźmy błękitni - zaproponował tubalnym głosem, lubił błękit, błękit nieba, błękit wody, błękitną poświatę patronusów. Przesunął pałkę pałkarza z lewego ramienia na prawe, wywijając nią kilka razy, by upewnić się, że narzędzie mordu na przeciwnikach zostało dobrze wyważone. - Pora obić kilka pięknych mord! - zawołał prawie radośnie, nie zapominając o swych jastrzębich korzeniach. Na boisku siał zamęt, horror i przemoc - tęsknił za tym. I zamierzał powrócić do dobrych, starych zwyczajów także i tym razem, nie dając sobie w magiczną kaszę dmuchać. Nie było miękkiej gry, nie zamierzał traktować ani amatorów ani swych bliskich łagodniej, zwłaszcza, gdy dostrzegł spory tłum na trybunach. Widzowie oczekiwali niesamowitego występu, teatru pełnego wrażeń a on zamierzał im to zagwarantować.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybrał numer 7, w końcu to liczba magiczna, oby uchroniła przed bliskim spotkaniem z tłuczkiem.
Artur nadal nie mógł uwierzyć, że jego brat namówił go na grę w Quidditcha. Rufus jest chyba lepszym dyplomatą, niż chciałby przyznać.
- Błękitny, dobry wybór. Kolor wolności. Nasza drużyna może być mniej widoczna na tle morza i nieba - zauważył trzeźwo Artur.
Trzeba pomyśleć o nazwie, wiele drużyn nawiązuje do jakiś latających istot, proste porównanie. Tam jastrzębie, a tam jakieś inne harpie. Jakby tak zrobić na przekór...
- Może nazwiemy się Latającymi Pingwinami? - zaproponował, nieznacznie się przy tym uśmiechając.
Ach, Quidditch! Uwielbiał latać na miotle, ale tego fenomenu nie potrafił zrozumieć. Chyba najbardziej nielogiczna gra wymyślona przez czarodziejów. Jeszcze jakby w grze byli tylko ścigający i obrońcy, a jedyną piłką był kafel, to byłby nawet ciekawy sport, wykorzystującą trójwymiarowe poruszanie się.
Ale nie! Jakiś kretyn dodał pałkarzy, którzy odbijają te durne tłuczki w innych graczy. Dwie osoby w drużynie mają za zadanie faulować. Co, Święty Mung ma za mało roboty? Jakby tego było mało, jakiś kretyn wymyślił sobie szukających. Artur podejrzewał, że ten twórca Quidditcha chciał, żeby jego synek był szukającym i zgarniał całą chwałę. Jeszcze byłoby do przełknięcia te zakończenie meczu przy złapaniu znicza, to wymusza na szukającym zgranie się z drużyną. Byle unikać sześciomiesięcznych meczy. Tylko te nieszczęsne 150 punktów odbiera trochę sens całej reszcie gry. Zwłaszcza przy pojedynczym meczu, bo przy rozgrywkach ligowych było nieco lepiej. Całe to szukanie znicza miało w sobie za dużo losowości, dobrze, że przynajmniej piłka zastąpiła znikacza.
Arturowi zdarzało się w dzieciństwie grać w Qudditcha za namową znajomych, radził sobie nawet nieźle. Gra była idiotyczna, ale dawała okazję do polatania na miotle, a lubił takie preteksty. W szkolnych czasach nigdy nie próbował startować do drużyny, ponieważ bał się jednego: ten głupi sport może mu się spodobać.
Artur nadal nie mógł uwierzyć, że jego brat namówił go na grę w Quidditcha. Rufus jest chyba lepszym dyplomatą, niż chciałby przyznać.
- Błękitny, dobry wybór. Kolor wolności. Nasza drużyna może być mniej widoczna na tle morza i nieba - zauważył trzeźwo Artur.
Trzeba pomyśleć o nazwie, wiele drużyn nawiązuje do jakiś latających istot, proste porównanie. Tam jastrzębie, a tam jakieś inne harpie. Jakby tak zrobić na przekór...
- Może nazwiemy się Latającymi Pingwinami? - zaproponował, nieznacznie się przy tym uśmiechając.
Ach, Quidditch! Uwielbiał latać na miotle, ale tego fenomenu nie potrafił zrozumieć. Chyba najbardziej nielogiczna gra wymyślona przez czarodziejów. Jeszcze jakby w grze byli tylko ścigający i obrońcy, a jedyną piłką był kafel, to byłby nawet ciekawy sport, wykorzystującą trójwymiarowe poruszanie się.
Ale nie! Jakiś kretyn dodał pałkarzy, którzy odbijają te durne tłuczki w innych graczy. Dwie osoby w drużynie mają za zadanie faulować. Co, Święty Mung ma za mało roboty? Jakby tego było mało, jakiś kretyn wymyślił sobie szukających. Artur podejrzewał, że ten twórca Quidditcha chciał, żeby jego synek był szukającym i zgarniał całą chwałę. Jeszcze byłoby do przełknięcia te zakończenie meczu przy złapaniu znicza, to wymusza na szukającym zgranie się z drużyną. Byle unikać sześciomiesięcznych meczy. Tylko te nieszczęsne 150 punktów odbiera trochę sens całej reszcie gry. Zwłaszcza przy pojedynczym meczu, bo przy rozgrywkach ligowych było nieco lepiej. Całe to szukanie znicza miało w sobie za dużo losowości, dobrze, że przynajmniej piłka zastąpiła znikacza.
Arturowi zdarzało się w dzieciństwie grać w Qudditcha za namową znajomych, radził sobie nawet nieźle. Gra była idiotyczna, ale dawała okazję do polatania na miotle, a lubił takie preteksty. W szkolnych czasach nigdy nie próbował startować do drużyny, ponieważ bał się jednego: ten głupi sport może mu się spodobać.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła prawdziwe podekscytowanie. W przeciągu tych trzech lat gry Ria nie oduczyła się emocji towarzyszących jej przed każdym meczem - ligowym, pucharowym, towarzyskim, obojętnie. Liczyło się tylko to, że niedługo wzbije się w powietrze smakując prawdziwej adrenaliny w połączeniu z rywalizacją. Tej nocy nie spała rozmyślając nad tym, z kim przyjdzie jej stanąć w szranki, jakie będą warunki na boisku oraz jaką obrać strategię, albowiem to te wszystkie elementy stanowiły najważniejszy punkt rozgrywek jako takich. Wreszcie umęczona rozmyślaniami zasnęła, ale rankiem pluła sobie w brodę - niewyspaniem się osłabiła możliwości świetnej ścigającej. Rudowłosa jakże nierozważnie stając w kontrataku do postępującego zmęczenia pochłonęła z pół dzbanka kawy, naiwnie przy tym sądząc, że ta taktyka sprawdzi się w przestworzach. Do tego Rhiannon ubrała się zwyczajnie, wygodnie, wiedząc, że na miejscu czeka na nich udostępniona do przebrania się szatnia.
Dotarłszy na miejsce oraz zdobywając rozeznanie w personaliach osób biorących udział w meczu aż klasnęła w dłonie - Harpii udało się dostać do grupy wraz z Max, Jessą oraz Sophią, czego bardzo sobie życzyła! Widząc natomiast inne, znane nazwiska aż podskoczyła lekko; zapowiadało się naprawdę intrygujące starcie. Jedyne, czego Ria obawiała się w tym całym przedsięwzięciu to swojej roli kapitana. Nigdy nim nie była - to budziło wątpliwości czy tym razem podoła z ciążącą na barkach odpowiedzialnością. Weasley na pewno nie zamierzała ugiąć się pod naporem odpowiedzialności, a wręcz przeciwnie; chwycić dwurożca za rogi i licząc na to, że co ma być, to będzie.
Podróżując w łodzi kobieta rozglądała się dookoła, starając się ignorować własną ekscytację oraz przyjemne łaskotanie w żołądku. Przywitała się wylewnie ze wszystkimi, zarzucając ich mało istotnymi informacjami o pogodzie oraz innych czynnikach. Szczególną uwagę zwróciła na sławnego Benjamina, w którego wpatrywała się chyba zbyt nachalnie. Wreszcie odważyła się zagadać. - Bardzo się cieszę, że będziemy razem w drużynie! Jestem Ria Weasley - przedstawiła się mężczyźnie wyciągając do niego dłoń. Zamierzała nawet zamęczać go paplaniną na śmierć, ale Wright miał szczęście w nieszczęściu, że na horyzoncie pojawił się jakiś zaczerwieniony młodzieniec, który rzucił rudzielcowi bukiet polnych kwiatów. Zakłopotana Rhiannon odebrała od niego plecionkę i aż ją zatkało. - Dziękuję - rzuciła do niego, nie wiedząc co więcej mogłaby powiedzieć. Odgarnęła kosmyk rdzawych włosów za ucho nie mogąc się już doczekać aż dotrą na miejsce.
Wreszcie mogła udać się do szatni, gdzie przebrała się w bitewny strój oraz mocno splotła włosy nie chcąc, żeby jakikolwiek włos plątał się na piegowatej twarzy. Niestety nie dorobiła się jeszcze swojej miotły, ponieważ miała inne wydatki, ale liczyła, że za rok wreszcie spełni się jedno z jej większych marzeń - będzie śmigać na własnym cacku.
Ria odebrała swoją złotą opaskę czując przy tym ścisk w gardle. Nigdy nie przemawiała do drużyny, właściwie była w przemowach beznadziejna. Choć niewątpliwie urocza, to jednak zupełnie niecharyzmatyczna. Odruchowo rozejrzała się za Tony’m chcąc zobaczyć czy przygotował przemówienie, o którym opowiadał jej jeszcze w lipcu, ale nigdzie nie dostrzegła jego sylwetki. Tak jak osoby sędziego - mecz się jeszcze nie zaczął. W międzyczasie czarownica wybrała sobie numer trzy, który miał pojawić się na ubraniu, ponieważ lubiła tę cyfrę. Czasem przynosiła jej szczęście.
- To naprawdę fantastyczna sprawa, że możemy razem walczyć w jednej drużynie - zaczęła nieporadnie, uśmiechając się subtelnie. Pokrzepiająco. - Sądzę, że wszyscy wiemy, że musimy dać z siebie wszystko - i że Quidditch to brutalny sport, więc zdarzyć się może wiele - dodała bardzo sugestywnie. Nie chciała namawiać oficjalnie do fauli, ale wiedziała, że praktycznie każde rozgrywki toczyły się właśnie zażartą walką. Nie zawsze fair play. Chciała, żeby o tym wiedzieli, szczególnie ci, którzy nie grali zawodowo. Takie… pokątne przyzwolenie. - Ale w większości się znamy, myślę więc, że nie będziemy mieć problemów ze zgraniem. Najważniejsze to nie bać się nowych wyzwań - zwieńczyła swój wywód, nie chcąc też niepotrzebnie się rozgadywać. Szczególnie w sytuacji bycia pozbawioną krasomówczych zdolności. Nadrabiała uśmiechem, zapałem oraz zaangażowaniem. Odwaga natomiast zawsze była na wagę złota - otwierała klucz do wszystkiego. - Tak naprawdę sądziłam, że pokusimy się o gryfońską czerwień, ponieważ z tego co wiem to większość z nas jest właśnie z tego domu, ale błękit to również świetny kolor - odpowiedziała na sugestie, od razu dając znać o tym, jakie ich drużyna przybierze barwy. I stuknęła różdżką w swoją szarfę ziszczając w ten sposób podjęte decyzje. Potem zaśmiała się na myśl, że mieliby zostać pingwinami. - Pingwin w przestworzach, tego nie znałam - stwierdziła Ria z nieukrywanym rozbawieniem. - Połamania mioteł! - zawołała donośnie, unosząc swoją nie-swoją w bojowym geście. Weasley musiała się nieźle natrudzić, żeby nie wykrzyczeć motta Harpii; ot, takie przyzwyczajenie.
Dotarłszy na miejsce oraz zdobywając rozeznanie w personaliach osób biorących udział w meczu aż klasnęła w dłonie - Harpii udało się dostać do grupy wraz z Max, Jessą oraz Sophią, czego bardzo sobie życzyła! Widząc natomiast inne, znane nazwiska aż podskoczyła lekko; zapowiadało się naprawdę intrygujące starcie. Jedyne, czego Ria obawiała się w tym całym przedsięwzięciu to swojej roli kapitana. Nigdy nim nie była - to budziło wątpliwości czy tym razem podoła z ciążącą na barkach odpowiedzialnością. Weasley na pewno nie zamierzała ugiąć się pod naporem odpowiedzialności, a wręcz przeciwnie; chwycić dwurożca za rogi i licząc na to, że co ma być, to będzie.
Podróżując w łodzi kobieta rozglądała się dookoła, starając się ignorować własną ekscytację oraz przyjemne łaskotanie w żołądku. Przywitała się wylewnie ze wszystkimi, zarzucając ich mało istotnymi informacjami o pogodzie oraz innych czynnikach. Szczególną uwagę zwróciła na sławnego Benjamina, w którego wpatrywała się chyba zbyt nachalnie. Wreszcie odważyła się zagadać. - Bardzo się cieszę, że będziemy razem w drużynie! Jestem Ria Weasley - przedstawiła się mężczyźnie wyciągając do niego dłoń. Zamierzała nawet zamęczać go paplaniną na śmierć, ale Wright miał szczęście w nieszczęściu, że na horyzoncie pojawił się jakiś zaczerwieniony młodzieniec, który rzucił rudzielcowi bukiet polnych kwiatów. Zakłopotana Rhiannon odebrała od niego plecionkę i aż ją zatkało. - Dziękuję - rzuciła do niego, nie wiedząc co więcej mogłaby powiedzieć. Odgarnęła kosmyk rdzawych włosów za ucho nie mogąc się już doczekać aż dotrą na miejsce.
Wreszcie mogła udać się do szatni, gdzie przebrała się w bitewny strój oraz mocno splotła włosy nie chcąc, żeby jakikolwiek włos plątał się na piegowatej twarzy. Niestety nie dorobiła się jeszcze swojej miotły, ponieważ miała inne wydatki, ale liczyła, że za rok wreszcie spełni się jedno z jej większych marzeń - będzie śmigać na własnym cacku.
Ria odebrała swoją złotą opaskę czując przy tym ścisk w gardle. Nigdy nie przemawiała do drużyny, właściwie była w przemowach beznadziejna. Choć niewątpliwie urocza, to jednak zupełnie niecharyzmatyczna. Odruchowo rozejrzała się za Tony’m chcąc zobaczyć czy przygotował przemówienie, o którym opowiadał jej jeszcze w lipcu, ale nigdzie nie dostrzegła jego sylwetki. Tak jak osoby sędziego - mecz się jeszcze nie zaczął. W międzyczasie czarownica wybrała sobie numer trzy, który miał pojawić się na ubraniu, ponieważ lubiła tę cyfrę. Czasem przynosiła jej szczęście.
- To naprawdę fantastyczna sprawa, że możemy razem walczyć w jednej drużynie - zaczęła nieporadnie, uśmiechając się subtelnie. Pokrzepiająco. - Sądzę, że wszyscy wiemy, że musimy dać z siebie wszystko - i że Quidditch to brutalny sport, więc zdarzyć się może wiele - dodała bardzo sugestywnie. Nie chciała namawiać oficjalnie do fauli, ale wiedziała, że praktycznie każde rozgrywki toczyły się właśnie zażartą walką. Nie zawsze fair play. Chciała, żeby o tym wiedzieli, szczególnie ci, którzy nie grali zawodowo. Takie… pokątne przyzwolenie. - Ale w większości się znamy, myślę więc, że nie będziemy mieć problemów ze zgraniem. Najważniejsze to nie bać się nowych wyzwań - zwieńczyła swój wywód, nie chcąc też niepotrzebnie się rozgadywać. Szczególnie w sytuacji bycia pozbawioną krasomówczych zdolności. Nadrabiała uśmiechem, zapałem oraz zaangażowaniem. Odwaga natomiast zawsze była na wagę złota - otwierała klucz do wszystkiego. - Tak naprawdę sądziłam, że pokusimy się o gryfońską czerwień, ponieważ z tego co wiem to większość z nas jest właśnie z tego domu, ale błękit to również świetny kolor - odpowiedziała na sugestie, od razu dając znać o tym, jakie ich drużyna przybierze barwy. I stuknęła różdżką w swoją szarfę ziszczając w ten sposób podjęte decyzje. Potem zaśmiała się na myśl, że mieliby zostać pingwinami. - Pingwin w przestworzach, tego nie znałam - stwierdziła Ria z nieukrywanym rozbawieniem. - Połamania mioteł! - zawołała donośnie, unosząc swoją nie-swoją w bojowym geście. Weasley musiała się nieźle natrudzić, żeby nie wykrzyczeć motta Harpii; ot, takie przyzwyczajenie.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Mecz Quidditcha był ostatnią szansą, by w ogólnym rozrachunku nie uznać Festiwalu Lata za porażkę. Na plus przemawiała jedynie wspaniała zabawa z Joe w labiryncie, ale zarówno puszczanie wianków, jak i wczorajszy dzień upłynęły pod znakiem zszarganych nerwów i kumulacji negatywnych emocji. Najlepszą sprawdzoną metodą na pozbycie się ich było od zawsze latanie na miotle i Jessa naprawdę cieszyła się z nadchodzącego meczu, który miał być nie tylko świetną zabawą, ale i całkiem niezłą sesją terapeutyczną. Wiatr we włosach, krew buzująca w żyłach, wiwat z widowni, świst przelatujących tuż obok tłuczków… niewiele mogło równać się z doznaniami czerpanymi właśnie z udziału w meczu.
Rudowłosa pojawiła się na miejscu punktualnie i z radością zorientowała, że widzi bardzo wiele znajomych twarzy. Część z bliskich miała grać z nią w jednej drużynie, a inni przeciwko niej, lecz budzący się w niej właśnie duch rywalizacji szybko kazał zapomnieć o tych drugich. Ucieszyła się, widząc Joe na pozycji szukającego – wyszczerzyła zęby w jego kierunku, gdy oboje wsiadali do osobnych łódek. Zakłada to zakład, a Wright nie byłby Wrightem, gdyby się z niego wykręcił. Siadając obok Rii i Maxine podziwiała widoki i majaczące w oddali bramki, których już niedługo miała bronić. Przez czas trwania podróży wymieniła z koleżankami tylko kilka uwag, choć uśmiech na jej twarzy musiał zdradzać, jak bardzo jest wszystkim podekscytowana.
W szatni wysłuchała przemowy Rii i szybko wyciągnęła swoją różdżkę, by zmienić kolor szat na błękitny. Choć żałowała trochę gryfońskiego złota i czerwieni, nie zamierzała narzekać głośno.
- Tak jest, pani kapitan – poklepała pannę Weasley po ramieniu, pragnąc dodać jej otuchy.
Cóż z tego, że nie były to oficjalne i punktowane rozgrywki? Publiczność oczekiwała przedstawienia, a oni zamierzali dać z siebie wszystko – Diggory widziała to w ich oczach, a atmosferę podekscytowania bez trudu wyczuwało się w szatni Pingwinów.
Nieloty były świetną ironią do wyczynów, jakimi ich drużyna popisze się dziś na boisku! Jessa wybrała jeszcze numer piąty na swojej błękitnej szacie, chwyciła miotłę i gotowa była wzbić się w przestworza, by bronić trzech bramek. Żałowała tylko, że Amos nie będzie mógł zobaczyć jej w akcji.
Rudowłosa pojawiła się na miejscu punktualnie i z radością zorientowała, że widzi bardzo wiele znajomych twarzy. Część z bliskich miała grać z nią w jednej drużynie, a inni przeciwko niej, lecz budzący się w niej właśnie duch rywalizacji szybko kazał zapomnieć o tych drugich. Ucieszyła się, widząc Joe na pozycji szukającego – wyszczerzyła zęby w jego kierunku, gdy oboje wsiadali do osobnych łódek. Zakłada to zakład, a Wright nie byłby Wrightem, gdyby się z niego wykręcił. Siadając obok Rii i Maxine podziwiała widoki i majaczące w oddali bramki, których już niedługo miała bronić. Przez czas trwania podróży wymieniła z koleżankami tylko kilka uwag, choć uśmiech na jej twarzy musiał zdradzać, jak bardzo jest wszystkim podekscytowana.
W szatni wysłuchała przemowy Rii i szybko wyciągnęła swoją różdżkę, by zmienić kolor szat na błękitny. Choć żałowała trochę gryfońskiego złota i czerwieni, nie zamierzała narzekać głośno.
- Tak jest, pani kapitan – poklepała pannę Weasley po ramieniu, pragnąc dodać jej otuchy.
Cóż z tego, że nie były to oficjalne i punktowane rozgrywki? Publiczność oczekiwała przedstawienia, a oni zamierzali dać z siebie wszystko – Diggory widziała to w ich oczach, a atmosferę podekscytowania bez trudu wyczuwało się w szatni Pingwinów.
Nieloty były świetną ironią do wyczynów, jakimi ich drużyna popisze się dziś na boisku! Jessa wybrała jeszcze numer piąty na swojej błękitnej szacie, chwyciła miotłę i gotowa była wzbić się w przestworza, by bronić trzech bramek. Żałowała tylko, że Amos nie będzie mógł zobaczyć jej w akcji.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
| wybieram numerek jeden, bo jestem numerem jeden
Tegoroczny Festiwal Lata był specyficzny, lecz mimo wszystko wciąż cudowny. Nie zapomniano o ofiarach pożaru w Ministerstwie Magii, każdego dnia poświęcano im minutę ciszy, wspominano poległych, by uczcić ich pamięć. Potrzebowali jednak tego święta. Aby odetchnąć od gęstej, ponurej atmosfery smutku i przygnębienia, od widma wojny i coraz większego chaosu. Maxine musiała przyznać, że podczas tegorocznego Festiwalu bawiła się wyśmienicie. Z rozbawieniem wspominała chwile spędzone w dusznym i mistycznym zagajniku, gdzie z Rią i Rowan uchylały rąbka tajemnicy przyszłości; interpretacje rudych nie sprawdziły się, bo wianek Desmond zamiast księcia na białym aetonanie złapał Joseph Wright, lecz była nie mniej zadowolona. Świetnie bawili się przy ognisku. Błądzenie z Weasleyówną po labiryncie również było strzałem w dziesiątkę.
Najbardziej jednak czekała na ostatni dzień Festiwalu.
Dzień, kiedy miał rozegrać się mecz quidditcha, najwspanialszego i najbardziej szlachetnego sportu w czarodziejskim świecie. Czekała na niego jak na Boże Narodzenie. Zerwała się z łóżka o brzasku, aby porządnie się przygotować. Zjadła syte, lecz nie za nadto, śniadanie i wypiła wielki kubek kawy, zanim wyruszyła z siostrą do Dorset. Towarzystwo Jean na trybunach zawsze dodawało jej otuchy.
W miarę upływu czasu Maxine była w coraz bardziej szampańskim nastroju; trafiła do drużyny z Sophią, Jessą i Rią, trzema utalentowanymi rudzielcami i była z tego bardzo rada. Trafiła im się także dawna gwiazda, Benjamin Wright, który nie wyglądał jakby zmarniał, wprost przeciwnie; miała nadzieję, że wciąż potrafił posłać w stronę przeciwnika tłuczek ze śmiercionośną siłą.
Na wieść, że jego młodszy brat będzie grał na pozycji szukającego prawie popluła się sokiem dyniowym, który właśnie popijała.
Ale dlaczego?
Przecież to nie była jego pozycja, nie to trenował. Miał trafiać kaflem do bramek, a nie szukać znicza. Jeg strata, jej zysk; była coraz mocniej przekonana o sukcesie. Gdy mijali się, puściła Josephowi perskie oczko, nim wsiadła do łódki z własną drużyną.
- Damy z siebie wszystko, pani kapitan! - zapewniła Rię od razu, klepiąc ją lekko po ramieniu; widziała, że przyjaciółka była lekko poddenerwowana nową rolą, lecz nie wątpiła w to, że sobie poradzi. - Najważniejsze jednak to wygrać - oświadczyła e śmiertelną powagą, patrząc po twarzach innych; quidditch nie był dla niej tylko zabawą. To sprawa życia i śmierci, ot co. - No może być błękitny - zgodziła się po chwili wahania; ona także wolałaby gryfońską czerwień, lecz z drugiej stron - zbyt mocno odznaczaliby się na niebie, Longbottom miał słuszność. - Pasuje mi do oczu - mruknęła cicho do Jessy, parskając śmiechem; dobry humor wciąż się jej trzymał. - Zwal ich z mioteł, Wright - dodała zaraz po nim, ucieszona z jego nastawienia; akurat dziś mógł powiedzonko Jastrzębii z Falmouth wprowadzić w życie. - Ale nie, nie, nie, nie. Pingwiny są śmieszne. Nie chcę być śmiesznym nielotem. Narazimy się na pośmiewisko - zaprotestowała, obdarzając szlachcica pełnym dezaprobaty spojrzeniem i wymachując różą, którą złapała zgrabnie jak znicza, posyłając fanom ujmujący uśmiech. - Skoro nie czerwień, to chociaż niech będą Lwa w przestworzach - oświadczyła rozmarzonym tonem, unosząc dłonie, jakby rysowała właśnie lwa Gryffindoru na tle nieba. Stuknęła różdżką w swoją szatę z dużą jedynką na plecach, aby przybrała barwę błękitu na wzór innych.
Tegoroczny Festiwal Lata był specyficzny, lecz mimo wszystko wciąż cudowny. Nie zapomniano o ofiarach pożaru w Ministerstwie Magii, każdego dnia poświęcano im minutę ciszy, wspominano poległych, by uczcić ich pamięć. Potrzebowali jednak tego święta. Aby odetchnąć od gęstej, ponurej atmosfery smutku i przygnębienia, od widma wojny i coraz większego chaosu. Maxine musiała przyznać, że podczas tegorocznego Festiwalu bawiła się wyśmienicie. Z rozbawieniem wspominała chwile spędzone w dusznym i mistycznym zagajniku, gdzie z Rią i Rowan uchylały rąbka tajemnicy przyszłości; interpretacje rudych nie sprawdziły się, bo wianek Desmond zamiast księcia na białym aetonanie złapał Joseph Wright, lecz była nie mniej zadowolona. Świetnie bawili się przy ognisku. Błądzenie z Weasleyówną po labiryncie również było strzałem w dziesiątkę.
Najbardziej jednak czekała na ostatni dzień Festiwalu.
Dzień, kiedy miał rozegrać się mecz quidditcha, najwspanialszego i najbardziej szlachetnego sportu w czarodziejskim świecie. Czekała na niego jak na Boże Narodzenie. Zerwała się z łóżka o brzasku, aby porządnie się przygotować. Zjadła syte, lecz nie za nadto, śniadanie i wypiła wielki kubek kawy, zanim wyruszyła z siostrą do Dorset. Towarzystwo Jean na trybunach zawsze dodawało jej otuchy.
W miarę upływu czasu Maxine była w coraz bardziej szampańskim nastroju; trafiła do drużyny z Sophią, Jessą i Rią, trzema utalentowanymi rudzielcami i była z tego bardzo rada. Trafiła im się także dawna gwiazda, Benjamin Wright, który nie wyglądał jakby zmarniał, wprost przeciwnie; miała nadzieję, że wciąż potrafił posłać w stronę przeciwnika tłuczek ze śmiercionośną siłą.
Na wieść, że jego młodszy brat będzie grał na pozycji szukającego prawie popluła się sokiem dyniowym, który właśnie popijała.
Ale dlaczego?
Przecież to nie była jego pozycja, nie to trenował. Miał trafiać kaflem do bramek, a nie szukać znicza. Jeg strata, jej zysk; była coraz mocniej przekonana o sukcesie. Gdy mijali się, puściła Josephowi perskie oczko, nim wsiadła do łódki z własną drużyną.
- Damy z siebie wszystko, pani kapitan! - zapewniła Rię od razu, klepiąc ją lekko po ramieniu; widziała, że przyjaciółka była lekko poddenerwowana nową rolą, lecz nie wątpiła w to, że sobie poradzi. - Najważniejsze jednak to wygrać - oświadczyła e śmiertelną powagą, patrząc po twarzach innych; quidditch nie był dla niej tylko zabawą. To sprawa życia i śmierci, ot co. - No może być błękitny - zgodziła się po chwili wahania; ona także wolałaby gryfońską czerwień, lecz z drugiej stron - zbyt mocno odznaczaliby się na niebie, Longbottom miał słuszność. - Pasuje mi do oczu - mruknęła cicho do Jessy, parskając śmiechem; dobry humor wciąż się jej trzymał. - Zwal ich z mioteł, Wright - dodała zaraz po nim, ucieszona z jego nastawienia; akurat dziś mógł powiedzonko Jastrzębii z Falmouth wprowadzić w życie. - Ale nie, nie, nie, nie. Pingwiny są śmieszne. Nie chcę być śmiesznym nielotem. Narazimy się na pośmiewisko - zaprotestowała, obdarzając szlachcica pełnym dezaprobaty spojrzeniem i wymachując różą, którą złapała zgrabnie jak znicza, posyłając fanom ujmujący uśmiech. - Skoro nie czerwień, to chociaż niech będą Lwa w przestworzach - oświadczyła rozmarzonym tonem, unosząc dłonie, jakby rysowała właśnie lwa Gryffindoru na tle nieba. Stuknęła różdżką w swoją szatę z dużą jedynką na plecach, aby przybrała barwę błękitu na wzór innych.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Był podekscytowany, absolutnie podekscytowany, a nie wierzył również i w to, że udało mu się namówić Artura do tej zabawy i na całe szczęście, jego starszy brat nie wygłaszał swoich kontrowersyjnych opinii na temat tego sportu, bo najpewniej nie musiałby czekać na mecz, żeby brodaty przyjemniaczek go sfaulował. Sam nie mógł znaleźć sobie miejsca na łodzi, więc trochę się kręcił. Zestresowany, ale pełen nadziei na całkiem dobrą zabawę i udany występ, przedstawił się jeszcze przed wejściem na platformę swoim wystudiowanym tonem człowieka, którego znać się powinno, nie zapomniał napomknąć o tytule i o tym, jak bardzo jest uradowany, że może grać z nimi wszystkimi w jednej drużynie. Natomiast jeśli chodzi o kolor, nie miał wątpliwości, którą barwę powinni nosić, odpowiedź była prosta!
-Niechaj naszą barwą będzie czerwień! - odezwał się ochoczo, nie pozwalając nikomu siebie wyprzedzić - Cesarska purpura!, będzie maskować krew naszych wrogów - hm - albo naszą - dodał nieśmiało, tracąc z lekka rezon, lecz po chwili znów wstąpiła w niego ta nadzwyczajna energia - Cesarze Przestworzy albo... albo Podniebni Cesarze - albo niech ktoś inny wymyśli nazwę na przykład.
To będzie wspaniała rozgrywka, nie mógł doczekać się tej sympatycznej rywalizacji, milutkich przepychanek i wesołej zabawy. Tak naprawdę żałował, że nie ma koloru krzyczącego "nie zabijaj mnie proszę", bo spoglądając na drużynę naprzeciwko i jej nadzwyczajny entuzjazm (zwłaszcza pokrzykującego brodacza, Rufus miał nadzieję, że nie wołał czegoś w stylu "śmierć szlachcicom" albo "śmierć w s z y s t k i m") obawiał się z lekka o swoją piękną mordę. Ale, hehe, najważniejsze jest dobre nastawienie. I numer, taki który nie rzuca się w oczy, na przykład numer jeden.
-Niechaj naszą barwą będzie czerwień! - odezwał się ochoczo, nie pozwalając nikomu siebie wyprzedzić - Cesarska purpura!, będzie maskować krew naszych wrogów - hm - albo naszą - dodał nieśmiało, tracąc z lekka rezon, lecz po chwili znów wstąpiła w niego ta nadzwyczajna energia - Cesarze Przestworzy albo... albo Podniebni Cesarze - albo niech ktoś inny wymyśli nazwę na przykład.
To będzie wspaniała rozgrywka, nie mógł doczekać się tej sympatycznej rywalizacji, milutkich przepychanek i wesołej zabawy. Tak naprawdę żałował, że nie ma koloru krzyczącego "nie zabijaj mnie proszę", bo spoglądając na drużynę naprzeciwko i jej nadzwyczajny entuzjazm (zwłaszcza pokrzykującego brodacza, Rufus miał nadzieję, że nie wołał czegoś w stylu "śmierć szlachcicom" albo "śmierć w s z y s t k i m") obawiał się z lekka o swoją piękną mordę. Ale, hehe, najważniejsze jest dobre nastawienie. I numer, taki który nie rzuca się w oczy, na przykład numer jeden.
Rufus Longbottom
Zawód : ratuje świat!
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I czy jest tak właśnie
W innym królestwie śmierci?
Budzimy się samotni
W chwili kiedy ciało
Przenika czułość
I wargi co chcą pocałunków
Do strzaskanego modlą się kamienia.
W innym królestwie śmierci?
Budzimy się samotni
W chwili kiedy ciało
Przenika czułość
I wargi co chcą pocałunków
Do strzaskanego modlą się kamienia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|nr. 11 proszu
Nie byłem fanem tego miotlarskiego sportu. Nie śledziłem poczynań żadnej drużyny ani nic mimo iż zdarzało mi się momentami ocierać o nazwiska z nim związane - z takim Wrightem to to nawet dosłownie. A tu proszę stałem na drewnianej platformie która tak wątpliwie trzymała się jakoś nad wzburzonym morzem. Do tego pizgało złem, a po przeciwnej stronie majaczyła mi ta wielka małpa. W drodze też chyba śmignęła mi przed oczami twarz Max. Przesrane.
- No... - zacząłem drapiąc się w zamyśleniu po brodzie - ...powiem ci, że to był jeden z lepszych pomysłów - zaśmiałem się wilczo, głośno w stronę Skamandera, a krew zaszumiała przyjemnie od napięcia przed walką. Dłoń mocniej zacisnęła się na miotle. Wokół niej owinięta była bransoleta z syreniego włosia, a na szyi zwisała mi czarna perła na rzemieniu.
- A może jaskrawa żółć!? Jak coś ich pierdolnie to na pewno zauważą co, a raczej kto, hehe - jak grom z jasnego nieba - I jak dla mnie to chyba lepiej jak tak będzie na widoku - w sensie ta krew. Ich, czy nasza - bez różnicy. Trochę litrów miałem w zapasie - może w gacie poleją albo co. W ogóle myślicie, że będzie sobie można zachować tę szatę czy trzeba będzie oddać? - lub ukraść? Bo spoko pamiątka by była. Oczywiście ostatecznie zmieniam szatę na kolor zaproponowany przez kapitana.
- Dla mnie spoko, lecz ta część z Przestworzami lub Podniebami. Cesarze to tak pretensjonalnie. Może gdyby tak...Rozpruwacze Przestworzey? Hm? Hmmmm? - spoko, nie? - Albo Podniebni Rozpruwacze - to nawet klawiej. Ale no, czekam na decyzję wodza. Trochę wąskiego i wysokiego ale przynajmniej z jajami w gaciach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie byłem fanem tego miotlarskiego sportu. Nie śledziłem poczynań żadnej drużyny ani nic mimo iż zdarzało mi się momentami ocierać o nazwiska z nim związane - z takim Wrightem to to nawet dosłownie. A tu proszę stałem na drewnianej platformie która tak wątpliwie trzymała się jakoś nad wzburzonym morzem. Do tego pizgało złem, a po przeciwnej stronie majaczyła mi ta wielka małpa. W drodze też chyba śmignęła mi przed oczami twarz Max. Przesrane.
- No... - zacząłem drapiąc się w zamyśleniu po brodzie - ...powiem ci, że to był jeden z lepszych pomysłów - zaśmiałem się wilczo, głośno w stronę Skamandera, a krew zaszumiała przyjemnie od napięcia przed walką. Dłoń mocniej zacisnęła się na miotle. Wokół niej owinięta była bransoleta z syreniego włosia, a na szyi zwisała mi czarna perła na rzemieniu.
- A może jaskrawa żółć!? Jak coś ich pierdolnie to na pewno zauważą co, a raczej kto, hehe - jak grom z jasnego nieba - I jak dla mnie to chyba lepiej jak tak będzie na widoku - w sensie ta krew. Ich, czy nasza - bez różnicy. Trochę litrów miałem w zapasie - może w gacie poleją albo co. W ogóle myślicie, że będzie sobie można zachować tę szatę czy trzeba będzie oddać? - lub ukraść? Bo spoko pamiątka by była. Oczywiście ostatecznie zmieniam szatę na kolor zaproponowany przez kapitana.
- Dla mnie spoko, lecz ta część z Przestworzami lub Podniebami. Cesarze to tak pretensjonalnie. Może gdyby tak...Rozpruwacze Przestworzey? Hm? Hmmmm? - spoko, nie? - Albo Podniebni Rozpruwacze - to nawet klawiej. Ale no, czekam na decyzję wodza. Trochę wąskiego i wysokiego ale przynajmniej z jajami w gaciach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 24.08.18 11:03, w całości zmieniany 1 raz
Czekała na ten mecz od dawna; była to z pewnością najbardziej przez nią wyczekiwana festiwalowa atrakcja. Wianki uważała za zbyt nudne i dziewczyńskie, z kolei w wiklinowym magu nie pozwalano uczestniczyć kobietom. Za to quidditch – tutaj wreszcie mogła się sprawdzić, przypomnieć sobie dawne czasy. Pięć lat w Hogwarcie spędziła grając jako ścigająca w barwach Hufflepuffu, i choć daleko jej było do umiejętności zawodowca, w szkole radziła sobie naprawdę dobrze. Później, po skończeniu Hogwartu i wyjeździe do Ameryki umiejętności znacząco zaniedbała, by ponownie wziąć się za ich odkurzenie w tym roku. Odkąd anomalie zaburzyły działanie magicznych środków transportu, jak teleportacja i sieć Fiuu, to miotła stała się jej głównym sposobem podróżowania i znów odkryła, jak dobrze jest się poruszać w powietrzu, jak bardzo kochała niegdyś to uczucie. Jak się okazało, wszystkich członków swojej drużyny już znała w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy prócz Rii byli w Zakonie. Mieli też dwie zawodowe graczki i niegdysiejszą sławę w postaci Wrighta, który ze swoją posturą sprawiał wrażenie ludzkiego tłuczka.
W zeszłym roku z powodu pracy (w końcu ledwie co skończyła kurs aurorski i zdobyła uprawnienia) nie dane jej było wziąć udziału w festiwalowym meczu, ale w tym się udało, i gdy płynęli łódką w kierunku wyrastających z morza trybun i stadionu z ekscytacją myślała o czekających ich zmaganiach. Uśmiechnęła się do kuzynki; wcale nie tak dawno temu, w dzień jej urodzin, spędzały czas razem i rozmawiały o meczu. Cieszyła się, że będą w jednej drużynie. Choć w Hogwarcie grały w przeciwnych składach, tutaj mogły połączyć siły – choć nie ulegało wątpliwości, że jako gracz zawodowy Ria będzie od niej znacznie lepsza. Gdyby Sophia wybrała inną ścieżkę i zostałaby nie aurorem, a zawodnikiem quidditcha, być może i jej codziennością byłyby mecze i wrzucanie kafla do obręczy. Brakowało jej tu tylko Rowan, z którą grała w drużynie Puchonów i zastanawiało ją, dlaczego Sproutówna nie bierze udziału w meczu, skoro jej pasja do quidditcha nie wygasła nawet w dorosłości.
W końcu dotarli do szatni, gdzie Sophia przywdziała szatę. Było jej właściwie obojętne, jaki będzie mieć kolor i nazwę drużyny, nie było to aż tak istotne jak sama gra i zgranie się z drużyną. Choć chyba też wolałaby być lwem niż pingwinem.
- Może być błękitny – rzekła, po czym wysłuchała przemowy Rii, która miała być ich kapitanem i zapewne dobrze sobie w tej roli poradzi. W międzyczasie zmieniła sobie kolor szaty i nadała sobie numer czwarty, po czym starannie związała włosy, by nie wpadały jej do oczu i ust podczas lotu. Zdawała sobie sprawę, że quidditch to ostra gra, zwłaszcza że tu grali sami dorośli, znacznie silniejsi niż nastolatki w Hogwarcie, ale była gotowa. Z całą pewnością nie czekało jej tu nic groźniejszego niż w pracy aurora, więc czego tu się bać? – Na pewno pójdzie nam świetnie. Do boju, drużyno! – rzuciła, kiedy Ria skończyła mówić. Wzięła otrzymaną miotłę i była gotowa do wyjścia na boisko tak inne od tego, które pamiętała z Hogwartu, bo zamiast murawy pod nimi przelewała się morska woda. Na szczęście potrafiła pływać, więc nie obawiała się wpadnięcia w nią. Była też ciekawa, kto był w drużynie przeciwnej, choć mogła przysiąc, że w drodze tu w łódce przeciwników mignęła jej sylwetka Samuela.
[bylobrzydkobedzieladnie]
W zeszłym roku z powodu pracy (w końcu ledwie co skończyła kurs aurorski i zdobyła uprawnienia) nie dane jej było wziąć udziału w festiwalowym meczu, ale w tym się udało, i gdy płynęli łódką w kierunku wyrastających z morza trybun i stadionu z ekscytacją myślała o czekających ich zmaganiach. Uśmiechnęła się do kuzynki; wcale nie tak dawno temu, w dzień jej urodzin, spędzały czas razem i rozmawiały o meczu. Cieszyła się, że będą w jednej drużynie. Choć w Hogwarcie grały w przeciwnych składach, tutaj mogły połączyć siły – choć nie ulegało wątpliwości, że jako gracz zawodowy Ria będzie od niej znacznie lepsza. Gdyby Sophia wybrała inną ścieżkę i zostałaby nie aurorem, a zawodnikiem quidditcha, być może i jej codziennością byłyby mecze i wrzucanie kafla do obręczy. Brakowało jej tu tylko Rowan, z którą grała w drużynie Puchonów i zastanawiało ją, dlaczego Sproutówna nie bierze udziału w meczu, skoro jej pasja do quidditcha nie wygasła nawet w dorosłości.
W końcu dotarli do szatni, gdzie Sophia przywdziała szatę. Było jej właściwie obojętne, jaki będzie mieć kolor i nazwę drużyny, nie było to aż tak istotne jak sama gra i zgranie się z drużyną. Choć chyba też wolałaby być lwem niż pingwinem.
- Może być błękitny – rzekła, po czym wysłuchała przemowy Rii, która miała być ich kapitanem i zapewne dobrze sobie w tej roli poradzi. W międzyczasie zmieniła sobie kolor szaty i nadała sobie numer czwarty, po czym starannie związała włosy, by nie wpadały jej do oczu i ust podczas lotu. Zdawała sobie sprawę, że quidditch to ostra gra, zwłaszcza że tu grali sami dorośli, znacznie silniejsi niż nastolatki w Hogwarcie, ale była gotowa. Z całą pewnością nie czekało jej tu nic groźniejszego niż w pracy aurora, więc czego tu się bać? – Na pewno pójdzie nam świetnie. Do boju, drużyno! – rzuciła, kiedy Ria skończyła mówić. Wzięła otrzymaną miotłę i była gotowa do wyjścia na boisko tak inne od tego, które pamiętała z Hogwartu, bo zamiast murawy pod nimi przelewała się morska woda. Na szczęście potrafiła pływać, więc nie obawiała się wpadnięcia w nią. Była też ciekawa, kto był w drużynie przeciwnej, choć mogła przysiąc, że w drodze tu w łódce przeciwników mignęła jej sylwetka Samuela.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ostatnio zmieniony przez Sophia Carter dnia 24.08.18 0:37, w całości zmieniany 1 raz
nr 5 poproszę
Morskie powietrze działało na Skamandera paradoksalnie - ożywczo. Wiatr szarpał szatą, którą otrzymał o niezidentyfikowanym jeszcze kolorze. Z nie do końca milczącą zadumą przyglądał się zbierającej gawiedzi, samemu znajdując się na chybotliwej łódce, która miała przenieść ich do miejsca docelowego. Mimowolnie uśmiechnął się na potwierdzenie słów Botta - Zacnie, Milordzie, zacnie - zakpił, nie próbując przegonić satysfakcji, że dał się namówić na wypad. Miał przecież poważną i trudną pracę, działał aktywnie w szeregach zakonu feniksa, ale nie mógł odmówić sobie tej konkretnej przyjemności. Nie był może ta zwrotny na miotle, jak kiedyś, ale mecze Quidditcha pozostawały niezmiennie numerem jeden wśród upodobanych, sportowych zmagań - Tylko nie daj sie zrzucić za szybko - sprawnie spiął czarne włosy, które do tej pory luźno szarpał wiatr. Zmarszczył brwi, gdy kolejne sylwetki rzucały pomysłami. W zasadzie miał się nie wtrącać, zostawiając decyzję pozostałym, ale wzruszył ramionami - Na czarnym też widać krew - wspomniał tylko mimochodem, ostatecznie zmieniając kolor szaty na wybór, który podjęto.
Drużyna, która zbierała się do działania, zapowiadała się interesująco. Wzniesieniem brwi powitał zawodową śmietankę quidditcha, nie spodziewając się, że tylu specjalistów zechce zagrać z amatorami. Może o i dobrze?
Miotła, którą przytachał ze sobą, nie należała do wybitnych, ale służyła mu już dłuższy czas i możliwe, że to sentyment kazał mu ją zatrzymać. Idealny moment, by zakończyć Festiwal Lata. Idealnie, by na kilka chwil toczącego się za chwilę meczu, zapomnieć o świecie pełnym ciemności, a skupić się na tym co w powietrzu i... w wodzie. Może otrzyma dziś przyspieszony kurs przypominający naukę pływania? Kto wie. Może los mógł oferować coś więcej, niż wydawało się ostatnio. W końcu życie było sumą upadków i wzlotów. Teraz przydałaby się fala do góry. Miotła była do tego idealnym narzędziem. Albo pałka, którą z racji wybranej funkcji pałkarza - otrzymał. Ta potrafiła mieć porządna siłę przebicia.
Morskie powietrze działało na Skamandera paradoksalnie - ożywczo. Wiatr szarpał szatą, którą otrzymał o niezidentyfikowanym jeszcze kolorze. Z nie do końca milczącą zadumą przyglądał się zbierającej gawiedzi, samemu znajdując się na chybotliwej łódce, która miała przenieść ich do miejsca docelowego. Mimowolnie uśmiechnął się na potwierdzenie słów Botta - Zacnie, Milordzie, zacnie - zakpił, nie próbując przegonić satysfakcji, że dał się namówić na wypad. Miał przecież poważną i trudną pracę, działał aktywnie w szeregach zakonu feniksa, ale nie mógł odmówić sobie tej konkretnej przyjemności. Nie był może ta zwrotny na miotle, jak kiedyś, ale mecze Quidditcha pozostawały niezmiennie numerem jeden wśród upodobanych, sportowych zmagań - Tylko nie daj sie zrzucić za szybko - sprawnie spiął czarne włosy, które do tej pory luźno szarpał wiatr. Zmarszczył brwi, gdy kolejne sylwetki rzucały pomysłami. W zasadzie miał się nie wtrącać, zostawiając decyzję pozostałym, ale wzruszył ramionami - Na czarnym też widać krew - wspomniał tylko mimochodem, ostatecznie zmieniając kolor szaty na wybór, który podjęto.
Drużyna, która zbierała się do działania, zapowiadała się interesująco. Wzniesieniem brwi powitał zawodową śmietankę quidditcha, nie spodziewając się, że tylu specjalistów zechce zagrać z amatorami. Może o i dobrze?
Miotła, którą przytachał ze sobą, nie należała do wybitnych, ale służyła mu już dłuższy czas i możliwe, że to sentyment kazał mu ją zatrzymać. Idealny moment, by zakończyć Festiwal Lata. Idealnie, by na kilka chwil toczącego się za chwilę meczu, zapomnieć o świecie pełnym ciemności, a skupić się na tym co w powietrzu i... w wodzie. Może otrzyma dziś przyspieszony kurs przypominający naukę pływania? Kto wie. Może los mógł oferować coś więcej, niż wydawało się ostatnio. W końcu życie było sumą upadków i wzlotów. Teraz przydałaby się fala do góry. Miotła była do tego idealnym narzędziem. Albo pałka, którą z racji wybranej funkcji pałkarza - otrzymał. Ta potrafiła mieć porządna siłę przebicia.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| Nr 7 proszę!
Stres dawał się we znaki — denerwowała się, od tak dawna nie czuła podobnego podekscytowania. Zaciskała palce na swojej starej, wysłużonej miotle, czując jak jej wnętrze zaczyna się pocić. Latała często - kiedy tylko mogła, dawno jednak nie miała podobnej okazji, by przypomnieć sobie technikę i wszystkie zwroty. Szansa zagrania z braćmi, choć nie w komplecie po jednej stronie była doskonała.
— Zabrałeś ze sobą skarpetki wypornościowe? — Zagaiła do Bena w odpowiedzi na zaczepkę do brata. Dziś stali po przeciwnych stronach barykady, nikt nie będzie zaczepiał Josepha. — Jak nie, to razem z całą swoją drużyną pójdziesz dziś na dno — dodała pewnie, z szerokim, cwanym uśmiechem. W jej spojrzeniu czaiło się wyzwanie; wiedziała, że będzie trudno z nim wygrać, był świetnym graczem, ale mając takiego szukającego nie są w stanie zwyciężyć tego meczu. poklepała swojego brata po ramieniu i usiadła obok niego, przez ramię spoglądając na jakiegoś nieobecnego dziś Fredericka.
— Nie będziemy nosić po nich żałoby — spojrzała na Samuela , posyłając mu zawadiacki uśmiech. — Przegrają z kretesem, to oni powinni przywdziać smutną barwę, my będziemy dziś świętować. Upijemy się, celebrując sukces, prawda?— spytała go niewinnie, wzruszając ramionami. Była w bojowym nastroju, zamierzała dać z siebie wszystko i pokazać, że nie utraciła swoich umiejętności. Stres nie odpuszczał — miała grać w towarzystwie swoich braci, zawodowych graczy quidditcha, gwiazd sportu. Wysoko postawiona poprzeczka spinała ją wewnętrznie, nie chciała ich zawieść, nie zamierzała dziś być szarą myszką, której nie udało się spełnić dziecięcych marzeń.
Spojrzała na dwóch przegadujących się o kolorach mężczyzn i przewróciła teatralnie oczami, gorzej niż czarownice w butiku, dyskutujące o odcieniu kupowanej spódnicy. Przywdzieje kolor wybrany przez brata, kapitana drużyny (z którego już teraz była szalenie dumna), zaś na jej plecach błysnął szczęśliwy numer siedem. To z siódemką grała w szkolnej drużynie i to z nią dziś doprowadzi drużynę do zwycięstwa.
— Masakratorzy — nie rozpruwacze; poprawiła jednego z nich, pełnym zamyślenia tonem. — Dziś ich zmasakrujemy panowie.
Stres dawał się we znaki — denerwowała się, od tak dawna nie czuła podobnego podekscytowania. Zaciskała palce na swojej starej, wysłużonej miotle, czując jak jej wnętrze zaczyna się pocić. Latała często - kiedy tylko mogła, dawno jednak nie miała podobnej okazji, by przypomnieć sobie technikę i wszystkie zwroty. Szansa zagrania z braćmi, choć nie w komplecie po jednej stronie była doskonała.
— Zabrałeś ze sobą skarpetki wypornościowe? — Zagaiła do Bena w odpowiedzi na zaczepkę do brata. Dziś stali po przeciwnych stronach barykady, nikt nie będzie zaczepiał Josepha. — Jak nie, to razem z całą swoją drużyną pójdziesz dziś na dno — dodała pewnie, z szerokim, cwanym uśmiechem. W jej spojrzeniu czaiło się wyzwanie; wiedziała, że będzie trudno z nim wygrać, był świetnym graczem, ale mając takiego szukającego nie są w stanie zwyciężyć tego meczu. poklepała swojego brata po ramieniu i usiadła obok niego, przez ramię spoglądając na jakiegoś nieobecnego dziś Fredericka.
— Nie będziemy nosić po nich żałoby — spojrzała na Samuela , posyłając mu zawadiacki uśmiech. — Przegrają z kretesem, to oni powinni przywdziać smutną barwę, my będziemy dziś świętować. Upijemy się, celebrując sukces, prawda?— spytała go niewinnie, wzruszając ramionami. Była w bojowym nastroju, zamierzała dać z siebie wszystko i pokazać, że nie utraciła swoich umiejętności. Stres nie odpuszczał — miała grać w towarzystwie swoich braci, zawodowych graczy quidditcha, gwiazd sportu. Wysoko postawiona poprzeczka spinała ją wewnętrznie, nie chciała ich zawieść, nie zamierzała dziś być szarą myszką, której nie udało się spełnić dziecięcych marzeń.
Spojrzała na dwóch przegadujących się o kolorach mężczyzn i przewróciła teatralnie oczami, gorzej niż czarownice w butiku, dyskutujące o odcieniu kupowanej spódnicy. Przywdzieje kolor wybrany przez brata, kapitana drużyny (z którego już teraz była szalenie dumna), zaś na jej plecach błysnął szczęśliwy numer siedem. To z siódemką grała w szkolnej drużynie i to z nią dziś doprowadzi drużynę do zwycięstwa.
— Masakratorzy — nie rozpruwacze; poprawiła jednego z nich, pełnym zamyślenia tonem. — Dziś ich zmasakrujemy panowie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
nr 13
Jeszcze zanim weszli do łódek i udali się na fale wodne mijała Wrighta. Miała zarzuconą miotłę na ramię i tym razem to ona zrzuciła swoją z ramienia, by zatrzymać go w wędrówce.
- Nie planuj wspólnego, drużynowego szlochu po porażce, jaką poniesiecie – wypowiedziała w jego kierunku uśmiechając się lekko. Dokładnie te same słowa wypowiedział w jej kierunku podczas poprzedniego meczu. Przekręciła głowę w bok. - widzimy się po meczu. Możesz już zastanowić się nad tym, jak pogratulujesz mi zwycięstwa. – kontynuowała bez większych oporów, w oczach na kilka chwil zalśniły się ogniki, które teraz pojawiały się już zdecydowanie rzadziej. Ułożyła miotłę ponowne na ramieniu i zaczęła wycofywać w kierunku łódki z jej drużyną. – Jakiś zakład, dla urozmaicenia sprawy? – zapytała będąc jeszcze blisko.
Na łódkę wchodziła z pewną nieśmiałością i niepewnością. A potem zerknęła z zaciekawieniem mężczyzny który podawał pierwszy swoje propozycje. Nie potrafiła nie dźwignąć leciutko kącika ust. Ale jednocześnie było jej w jakiś sposób smutno. Na ostatnim meczu wszystko wyglądało inaczej – głównie świat, głównie ona.Niemniej postanowiła cieszyć się tą krótką chwilą. Przeniosła spojrzenie na Matta. Śmieje się cicho z rozpruwaczy na których kręcę głową. Niebieskie tęczówki unoszą się na Skamandera, który tym razem jest obok, nie w przeciwnej drużynie. Jednak i tak myśli samoistnie wędrują przez głowę. Je też odpycha. Dzisiaj kilka chwil nie zmąconych niczym wielkim i ciężkim – tłumaczy sobie cicho.
- Aleś bojowa, Hannie. – powiedziała Tonks zawieszając teraz na przyjaciółce uważne spojrzenie. Przez kilka chwil lustrowała ją uważnie spojrzeniem, a potem zaśmiała się lekko dopuszczając lżejsze emocje do siebie. – Tak, maskratorzy. – zgodziła się dotykając pleców szaty i wywołując na nich numer, jednoczesną datę jej urodzin i jak omen, który mógł przynieść wszystko. Rozejrzała się po łódce ze zdziwieniem dochodząc do wniosku, że właściwie znała wszystkich. Zerknęła w stronę tej drugiej lekko kręcąc głową. Właściwie i druga drużyna w większości zdawała sie znajoma. To raczej dobrze prawda? Nic dzisiaj nie powinno pójść nie tak. Jednak jeśli, gdyby, cokolwiek miało, to to pełne morze było dobrze obstawione zakonem i aurorami.
Jeszcze zanim weszli do łódek i udali się na fale wodne mijała Wrighta. Miała zarzuconą miotłę na ramię i tym razem to ona zrzuciła swoją z ramienia, by zatrzymać go w wędrówce.
- Nie planuj wspólnego, drużynowego szlochu po porażce, jaką poniesiecie – wypowiedziała w jego kierunku uśmiechając się lekko. Dokładnie te same słowa wypowiedział w jej kierunku podczas poprzedniego meczu. Przekręciła głowę w bok. - widzimy się po meczu. Możesz już zastanowić się nad tym, jak pogratulujesz mi zwycięstwa. – kontynuowała bez większych oporów, w oczach na kilka chwil zalśniły się ogniki, które teraz pojawiały się już zdecydowanie rzadziej. Ułożyła miotłę ponowne na ramieniu i zaczęła wycofywać w kierunku łódki z jej drużyną. – Jakiś zakład, dla urozmaicenia sprawy? – zapytała będąc jeszcze blisko.
Na łódkę wchodziła z pewną nieśmiałością i niepewnością. A potem zerknęła z zaciekawieniem mężczyzny który podawał pierwszy swoje propozycje. Nie potrafiła nie dźwignąć leciutko kącika ust. Ale jednocześnie było jej w jakiś sposób smutno. Na ostatnim meczu wszystko wyglądało inaczej – głównie świat, głównie ona.Niemniej postanowiła cieszyć się tą krótką chwilą. Przeniosła spojrzenie na Matta. Śmieje się cicho z rozpruwaczy na których kręcę głową. Niebieskie tęczówki unoszą się na Skamandera, który tym razem jest obok, nie w przeciwnej drużynie. Jednak i tak myśli samoistnie wędrują przez głowę. Je też odpycha. Dzisiaj kilka chwil nie zmąconych niczym wielkim i ciężkim – tłumaczy sobie cicho.
- Aleś bojowa, Hannie. – powiedziała Tonks zawieszając teraz na przyjaciółce uważne spojrzenie. Przez kilka chwil lustrowała ją uważnie spojrzeniem, a potem zaśmiała się lekko dopuszczając lżejsze emocje do siebie. – Tak, maskratorzy. – zgodziła się dotykając pleców szaty i wywołując na nich numer, jednoczesną datę jej urodzin i jak omen, który mógł przynieść wszystko. Rozejrzała się po łódce ze zdziwieniem dochodząc do wniosku, że właściwie znała wszystkich. Zerknęła w stronę tej drugiej lekko kręcąc głową. Właściwie i druga drużyna w większości zdawała sie znajoma. To raczej dobrze prawda? Nic dzisiaj nie powinno pójść nie tak. Jednak jeśli, gdyby, cokolwiek miało, to to pełne morze było dobrze obstawione zakonem i aurorami.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Masakratorzy
kolor żółty
numer 3
miotła dobrej jakości
Nie sądził, że uda im się ta sztuka, ale póki co realizowali - on i Jessa - swoje wyzwanie z labiryntu. Ona weźmie czynny udział w meczu, a jemu udało się zapisać na pozycję szukającego. Proszę bardzo - ten jeden jedyny raz zagra tak, jak tego swego czasu wszyscy (z nią na czele) chcieli. Wprawdzie od tamtego okresu wiele wody upłynęło, a jego sposób gry stanowczo się poprawił na pozycji ścigającego... ale czy ON nie da rady zagrać jako szukający? Phi, dobre sobie! Wyszczerzył radośnie zęby w uśmiechu, kiedy tylko wyłowił z tłumu Jessę i jej rude włosy. Odpowiedział też na gest Maxine w ten sam sposób. Wiedział na co się porywa i że będzie ciężko prześcignąć pannę Desmond w wyścigu po złoty znicz... ale lubił wyzwania i nie uważał, żeby to było nieosiągalne.
Doskonale, wszystko jak należy.
Tylko zaskoczył go fakt, że został kapitanem swej drużyny. Cieszył się, oczywiście, ale choć grał już... kilkanaście lat biorąc pod uwagę też szkołę, to jednak nigdy nie piastował tego zaszczytnego miejsca i... szczerze mówiąc nigdy się do niego jakoś nie palił. Tyle nowości jednego dnia! Doskonale! Już nie mógł doczekać się wylecenia nad "boisko". Tym bardziej, że jak się okazało już podczas płynięcia łódkami - zjawili się też jego fani... Ekhem... młode fanki, którym Joe nie omieszkał posłać czarującego uśmiechu i puścić do nich perskie oko. Takie piski musiał im przecież wynagrodzić, prawda?
- Chętnie popływam w morzu po wygranym meczu... A ty co, Benji? Co tak pozieleniałeś? - odbił kafla (a może jednak tłuczek?) do brata uśmiechając się przekornie, a chwilę później parsknął śmiechem na słowa Hani i poklepał ją po ramieniu. Piekielnie się cieszył, że była w jego drużynie, a nie Bena.
Raz po raz zaciskał i rozprostowywał palce. Uwielbiał to miłe uczucie podekscytowania - nieważne czy przed meczem ligowym, czy takim, ot, towarzyskim. Mobilizowało go i nastrajało dobrą energią przed rozgrywką.
Cieszył się ze składu swej drużyny, który w większej części znał i wiedział też jak kto gra. Z siostrą, Lisem, Just, Samem i Mattem przywitał się jeszcze na brzegu, choć raczej gestami niż słowami, bo przez wszechobecny gwar i harmider na dłuższe pogawędki raczej nie było szans. W zasadzie zagadkę stanowiła dla niego pozostała dwójka w tym młody lord, który na wstępie zaznaczył swój tytuł, jakby w powietrzu podczas meczu ten miał jakiekolwiek znacznie. Nie miał i Joe zamierzał dzieciaka o tym doniosłym fakcie poinformować nie używając sformułowania "lord" ani pół razu. Na ziemi mógł być i samym Merlinem w koronie, ale od kiedy wsiedli na łodzie stał się Ścigającym. To o niebo ważniejszy tytuł w tej chwili.
W szatni ogarnął się błyskawicznie, wyciągnął też swoją własną miotłę, którą rok temu dostał od siostry i która jeszcze nigdy go nie zawiodła.
- Kto mnie nie zna - odezwał się głośniej skupiając wzrok głównie na Młodym i drobnej dziewczynie (zdaje się, że Lovegood?) - nazywam się Joseph Wright i miło mi być dziś kapitanem całej naszej drużyny - przedstawił się z uśmiechem i radosnym błyskiem w niebieskich oczach. Na niewiele więcej starczyło mu czasu, bo już po nich posłano i zaprowadzono na trybuny. Joe maszerował na przedzie, przepasawszy się złotą szarfą kapitana. Na jego plecach już malował się wyraźny numer 3. Odezwał się ponownie dopiero, kiedy dotarli na swoją platformę dokładnie po drugiej stronie morskiego boiska w stosunku do drużyny Rii.
- Dobra, szybkie informacje dla nierozeznanych - przeszedł od razu do rzeczy bez swojego zwykłego owijania w bawełnę. - My, czyli Masakratorzy - uśmiechnął się wilczo - gramy dziś w następującym składzie: pałkarze - Sam i Matt Rozpruwacz - zaczął sprawnie wymieniać wskazując kolejne osoby, coby się wszyscy poznali - ścigający: Hania, Just, Młody - spojrzał na Longbottoma chwilę dłużej. Zdaje się, że to on o mały włos a wygrałby wyścig konny... Ciekawe czy z miotłą chłopak radzi sobie równie dobrze jak na grzbiecie aetonanów. Oby.
- Obrończyni - Stokrotka. Rezerwowy - Lis; szukający i kapitan - ja - na koniec wskazał na siebie. Miał nadzieję, że nadążają. - Też jestem za świętowaniem dzisiaj... więc bądźmy jak gromy z jasnego nieba - uśmiechnął się przewrotnie i stuknąwszy różdżką w swoją sportową szatę zmienił jej barwę na złocisto żółtą. - Musimy się postarać, bo za przeciwników mamy nie byle kogo - spojrzał na Masakratorów uważnie. Teraz musieli się skupić, bo to ważne.
- Ich kapitan to Ria Weasley - ścigająca Harpii, szybka, zwinna, z łatwością przechwytuje kafle... trochę gorzej rzuca - spojrzał na Stokrotkę Lovegood, bo to była informacja istotna między innymi dla niej - Myślę, że ona będzie rozgrywać pierwszego kafla. Pozostali ścigający... Carter grała w Puchonach, typa nie znam, ale nie można go lekceważyć. Dobra. Obrończyni to Jessa Diggory, była rezerwowym obrońcą Harpii - spojrzał na Just i Hanię. Dadzą jej radę, wierzył w nie. No i w Młodego. - Pałkarze: ten mniejszy raczej nie będzie stanowił zagrożenia... ale od Bena trzymajcie się z daleka - mówił w zasadzie do całej reszty, ale wymownie spojrzał na Matta Rozpruwacza i Sama, ci musieli ich jakoś chronić przed najstarszym Wrightem. - I na koniec... Maxine Desmond, dla niewtajemniczonych: to piekielnie dobra szukająca Harpii, niestety jedna z najlepszych, jakie znam. Bardzo szybka i bardzo zwinna. Jakieś pytania? Świetnie - nawet nie poczekał na ich reakcję. W skrócie zakreślił im jako-taki plan. Na poważniejsze strategie i tak nie mieli niestety czasu.
- Z doświadczenia wiem, że podczas takich rozgrywek najważniejsze są trzy rzeczy - spojrzał na nich uważnie i nawet dla ułatwienia pokazał trzy palce, które zaginał w trakcie wymieniania - najważniejsza jest współpraca (czyli to z czym sam miał problem na samym początku) zaraz po niej: wychwytywanie i wykorzystywanie nawet najmniejszych błędów i słabości przeciwników. Trzecia to wasza intuicja. Ja jej ufam, więc wy powinniście tym bardziej. Umiejętności są mniej istotne, JASNE? - jeszcze raz omiótł ich spojrzeniem. Wszystkich i każdego z osobna. Tak, ufał im. Byli silną drużyną.
- A na koniec - ściszył głos - preferuję grę czystą, ale za faule nikomu miotły nie złamię, tak? Wszystko róbcie z głową.
Wyprostował się. Tak, byli gotowi.
- MASAKRATORZY! Zrobimy z nich miazgę, zrozumiano?! - ryknął do swojej drużyny z werwą i szerokim uśmiechem na brodatym ryju.
kolor żółty
numer 3
miotła dobrej jakości
Nie sądził, że uda im się ta sztuka, ale póki co realizowali - on i Jessa - swoje wyzwanie z labiryntu. Ona weźmie czynny udział w meczu, a jemu udało się zapisać na pozycję szukającego. Proszę bardzo - ten jeden jedyny raz zagra tak, jak tego swego czasu wszyscy (z nią na czele) chcieli. Wprawdzie od tamtego okresu wiele wody upłynęło, a jego sposób gry stanowczo się poprawił na pozycji ścigającego... ale czy ON nie da rady zagrać jako szukający? Phi, dobre sobie! Wyszczerzył radośnie zęby w uśmiechu, kiedy tylko wyłowił z tłumu Jessę i jej rude włosy. Odpowiedział też na gest Maxine w ten sam sposób. Wiedział na co się porywa i że będzie ciężko prześcignąć pannę Desmond w wyścigu po złoty znicz... ale lubił wyzwania i nie uważał, żeby to było nieosiągalne.
Doskonale, wszystko jak należy.
Tylko zaskoczył go fakt, że został kapitanem swej drużyny. Cieszył się, oczywiście, ale choć grał już... kilkanaście lat biorąc pod uwagę też szkołę, to jednak nigdy nie piastował tego zaszczytnego miejsca i... szczerze mówiąc nigdy się do niego jakoś nie palił. Tyle nowości jednego dnia! Doskonale! Już nie mógł doczekać się wylecenia nad "boisko". Tym bardziej, że jak się okazało już podczas płynięcia łódkami - zjawili się też jego fani... Ekhem... młode fanki, którym Joe nie omieszkał posłać czarującego uśmiechu i puścić do nich perskie oko. Takie piski musiał im przecież wynagrodzić, prawda?
- Chętnie popływam w morzu po wygranym meczu... A ty co, Benji? Co tak pozieleniałeś? - odbił kafla (a może jednak tłuczek?) do brata uśmiechając się przekornie, a chwilę później parsknął śmiechem na słowa Hani i poklepał ją po ramieniu. Piekielnie się cieszył, że była w jego drużynie, a nie Bena.
Raz po raz zaciskał i rozprostowywał palce. Uwielbiał to miłe uczucie podekscytowania - nieważne czy przed meczem ligowym, czy takim, ot, towarzyskim. Mobilizowało go i nastrajało dobrą energią przed rozgrywką.
Cieszył się ze składu swej drużyny, który w większej części znał i wiedział też jak kto gra. Z siostrą, Lisem, Just, Samem i Mattem przywitał się jeszcze na brzegu, choć raczej gestami niż słowami, bo przez wszechobecny gwar i harmider na dłuższe pogawędki raczej nie było szans. W zasadzie zagadkę stanowiła dla niego pozostała dwójka w tym młody lord, który na wstępie zaznaczył swój tytuł, jakby w powietrzu podczas meczu ten miał jakiekolwiek znacznie. Nie miał i Joe zamierzał dzieciaka o tym doniosłym fakcie poinformować nie używając sformułowania "lord" ani pół razu. Na ziemi mógł być i samym Merlinem w koronie, ale od kiedy wsiedli na łodzie stał się Ścigającym. To o niebo ważniejszy tytuł w tej chwili.
W szatni ogarnął się błyskawicznie, wyciągnął też swoją własną miotłę, którą rok temu dostał od siostry i która jeszcze nigdy go nie zawiodła.
- Kto mnie nie zna - odezwał się głośniej skupiając wzrok głównie na Młodym i drobnej dziewczynie (zdaje się, że Lovegood?) - nazywam się Joseph Wright i miło mi być dziś kapitanem całej naszej drużyny - przedstawił się z uśmiechem i radosnym błyskiem w niebieskich oczach. Na niewiele więcej starczyło mu czasu, bo już po nich posłano i zaprowadzono na trybuny. Joe maszerował na przedzie, przepasawszy się złotą szarfą kapitana. Na jego plecach już malował się wyraźny numer 3. Odezwał się ponownie dopiero, kiedy dotarli na swoją platformę dokładnie po drugiej stronie morskiego boiska w stosunku do drużyny Rii.
- Dobra, szybkie informacje dla nierozeznanych - przeszedł od razu do rzeczy bez swojego zwykłego owijania w bawełnę. - My, czyli Masakratorzy - uśmiechnął się wilczo - gramy dziś w następującym składzie: pałkarze - Sam i Matt Rozpruwacz - zaczął sprawnie wymieniać wskazując kolejne osoby, coby się wszyscy poznali - ścigający: Hania, Just, Młody - spojrzał na Longbottoma chwilę dłużej. Zdaje się, że to on o mały włos a wygrałby wyścig konny... Ciekawe czy z miotłą chłopak radzi sobie równie dobrze jak na grzbiecie aetonanów. Oby.
- Obrończyni - Stokrotka. Rezerwowy - Lis; szukający i kapitan - ja - na koniec wskazał na siebie. Miał nadzieję, że nadążają. - Też jestem za świętowaniem dzisiaj... więc bądźmy jak gromy z jasnego nieba - uśmiechnął się przewrotnie i stuknąwszy różdżką w swoją sportową szatę zmienił jej barwę na złocisto żółtą. - Musimy się postarać, bo za przeciwników mamy nie byle kogo - spojrzał na Masakratorów uważnie. Teraz musieli się skupić, bo to ważne.
- Ich kapitan to Ria Weasley - ścigająca Harpii, szybka, zwinna, z łatwością przechwytuje kafle... trochę gorzej rzuca - spojrzał na Stokrotkę Lovegood, bo to była informacja istotna między innymi dla niej - Myślę, że ona będzie rozgrywać pierwszego kafla. Pozostali ścigający... Carter grała w Puchonach, typa nie znam, ale nie można go lekceważyć. Dobra. Obrończyni to Jessa Diggory, była rezerwowym obrońcą Harpii - spojrzał na Just i Hanię. Dadzą jej radę, wierzył w nie. No i w Młodego. - Pałkarze: ten mniejszy raczej nie będzie stanowił zagrożenia... ale od Bena trzymajcie się z daleka - mówił w zasadzie do całej reszty, ale wymownie spojrzał na Matta Rozpruwacza i Sama, ci musieli ich jakoś chronić przed najstarszym Wrightem. - I na koniec... Maxine Desmond, dla niewtajemniczonych: to piekielnie dobra szukająca Harpii, niestety jedna z najlepszych, jakie znam. Bardzo szybka i bardzo zwinna. Jakieś pytania? Świetnie - nawet nie poczekał na ich reakcję. W skrócie zakreślił im jako-taki plan. Na poważniejsze strategie i tak nie mieli niestety czasu.
- Z doświadczenia wiem, że podczas takich rozgrywek najważniejsze są trzy rzeczy - spojrzał na nich uważnie i nawet dla ułatwienia pokazał trzy palce, które zaginał w trakcie wymieniania - najważniejsza jest współpraca (czyli to z czym sam miał problem na samym początku) zaraz po niej: wychwytywanie i wykorzystywanie nawet najmniejszych błędów i słabości przeciwników. Trzecia to wasza intuicja. Ja jej ufam, więc wy powinniście tym bardziej. Umiejętności są mniej istotne, JASNE? - jeszcze raz omiótł ich spojrzeniem. Wszystkich i każdego z osobna. Tak, ufał im. Byli silną drużyną.
- A na koniec - ściszył głos - preferuję grę czystą, ale za faule nikomu miotły nie złamię, tak? Wszystko róbcie z głową.
Wyprostował się. Tak, byli gotowi.
- MASAKRATORZY! Zrobimy z nich miazgę, zrozumiano?! - ryknął do swojej drużyny z werwą i szerokim uśmiechem na brodatym ryju.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze wsiadając na łódkę nie była pewna, skąd do głowy przyszła jej decyzja odnośnie wzięcia udziału w meczu Quiddticha. Pozostawała nieobecna, obserwując całe to zamieszanie, krzyki i piski fanów, wychylających się w kierunku zawodowych graczy - głównie zastanawiała się, czy mogłaby tak reagować na jakąkolwiek postać, ostatecznie dochodząc do wniosku, że chyba tylko na rodzinę - gdyby ta miała jeszcze szansę na pojawienie się w tym świecie. Milczała, trochę niepewna własnych umiejętności, gdyż na miotle wcale nie latała najlepiej - ot, zwyczajnie potrafiła się na niej utrzymać i poprowadzić ją w obranym przez siebie kierunku, niewiele więcej była w stanie zrobić. Zgłoszenie się na obrońcę było akcją skrajnie nieprzemyślaną, bardzo impulsywną, lecz Susanne wciąż wierzyła w swoje możliwości szczęście oraz dobrą zabawę, biorącą się głównie z ducha współpracy. Wokół widziała mnóstwo znajomych Zakonników, kojarzyła też całą resztę, która do organizacji nie należała, ci zaś należeli do mniejszości. Dziwna zależność, aczkolwiek wcale nie odbierała jej negatywnie. Dopiero debata na temat nazwy oraz koloru rozbiegła się z jej poglądami. Cóż to była za agresja, cóż za krwista czerwień miała wypłynąć na ich szaty? Pokręciła przecząco głową, ale tak czy siak - prędko została przegłosowana, dlatego nawet nie próbowała się kłócić i tłumaczyć, dlaczego nie ma sensu robić za masakratora. Na szczęście barwa ciuszków zyskała nieco lepszy kolor, pięknie złocisty - przypominający bardziej pszczółki, co oczywiście musiało jej odpowiadać. Ślicznie kontrastowały z cerą i włosami panny Lovegood - faktycznie w tej odsłonie przypominała stokrotkę, bardzo ucieszyła się z tak zgrabnego określenia, uśmiech aż rozjaśnił jej twarzyczkę. Wysłuchała grzecznie, co kapitan ma do powiedzenia o przeciwnikach i zapamiętała, co trzeba, kiedy rozglądała się wokół, nie widząc na przedziwnym boisku żadnych wysepek, nawet najmniejszych. W zasadzie lubiła pływać i poniekąd spodziewała się, że może wylądować pomiędzy morskimi falami, nie widziała w tym też problemu - poza wyraźnym zaszkodzeniem drużynie, musiała przynajmniej podjąć próby obrony tych pętli, wznoszących się nad morzem. Zamierzała dać z siebie wszystko. [bylobrzydkobedzieladnie]
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ostatnio zmieniony przez Susanne Lovegood dnia 27.08.18 19:32, w całości zmieniany 1 raz
Jeszcze nigdy...
Co, jeszcze nigdy?
Jeszcze nigdy w tym życiu nie grałem w quidditcha.
Tak właśnie się to wszystko zaczęło, cały pomysł z tym, by zgłosić się razem z Josephine do uczestnictwa w festiwalowym starciu w przestworzach. Nasza gra w "nigdy" trwała już prawie dwa miesiące, raz zaprowadzając nas w bardziej zabawne sytuacje, by innym znów razem zahaczać o granice zdrowego rozsądku. Po tym, jak dowiedziałem się, że zagram na pozycji pałkarza w myślach sporządziłem listę potencjalnych obrażeń, które mogą zostać spowodowane uderzeniem rozpędzonym tłuczkiem. Od siniaków i otarć począwszy, poprzez wybicia kości ze stawów, złamania, obrzęki narządów wewnętrznych i pęknięcie śledziony, aż do złamania karku i pęknięcia czaszki. Przebierając się w chyboczącej się na falach szatni w strój do gry miałem chwilę zawahania, kiedy zatrzymawszy się w pół ruchu zacząłem po raz kolejny przechodzić przez wszystkie możliwe powikłania i ewentualne komplikacje, które mogły wyniknąć w czasie prób leczenia potencjalnych obrażeń. Czy to wszystko aby na pewno było tego warte?
Przeciągnąłem w końcu głowę przez otwór w górnej części szaty naznaczonej numerem osiem i pochwyciwszy miotłę w jedną dłoń, pałkę zaś w drugą, wyszedłem na pokład aby dołączyć do reszty mojej drużyny, od razu odnajdując spojrzeniem sylwetkę Jo. Niezwykle ucieszyłem się z faktu, że przyszło mi grać w jednym składzie z Benjaminem - jego, zaraz po pannie Fenwick, kojarzyłem przecież najlepiej ze wszystkich zgromadzonych. Zmieszanie, które wywołane zostało jego słowami na lipcowym spotkaniu Zakonu bardzo szybko ustąpiło żywionej do olbrzyma sympatii, trwalszej niż pierwsze-drugie wrażenia z nowego życia.
W tym przypadku byłem losowi niezwykle wdzięczny za to, że moja intuicja nie ucierpiała po bliskim spotkaniu z Nemo.
- Mam nadzieję, że podszkolisz mnie nieco w tej kwestii - powiedziałem, jednocześnie szturchając Bena końcówką pałki w bok. Patrząc po nim i po sobie to raczej na pewno to on miał więcej w kwestii obijania mord - jakież to nielordowskie - do powiedzenia, bez dwóch zdań. Miałem tylko nadzieję, że nie będę jemu - jak i innym, bardziej doświadczonym graczom - za bardzo przeszkadzał na naszym morskim boisku.
Z uśmiechem przysłuchiwałem się naszej pani kapitan, która wydała mi się naprawdę sympatyczna. Subtelna aluzja co do czystości gry sprawiła, że jeden kącik ust powędrował odrobinę wyżej, zmieniając mój wyraz twarzy w bardziej... jakby to ująć... zadziorny. Tak, to było zdecydowanie dobre słowo. Strzeliłem jeszcze spojrzeniem w kierunku Josie, zanim nie zamieniłem na moment miotły na różdżkę, by nadać mojej szacie błękitną barwę.
- Czy takiego koloru nie są aby szaty w Beauxbatons? - zapytałem jeszcze stojącego obok Benjamina, przez chwilę zastanawiając się nad tym, że jeżeli miałem rację - a wydawało mi się, że ją mam - to sporą część poprzedniego życia paradowałem w takim razie w takich kolorach. Które, swoją drogą, bardzo ładnie uwydatniały intensywny błękit oczu Josephine.
Co, jeszcze nigdy?
Jeszcze nigdy w tym życiu nie grałem w quidditcha.
Tak właśnie się to wszystko zaczęło, cały pomysł z tym, by zgłosić się razem z Josephine do uczestnictwa w festiwalowym starciu w przestworzach. Nasza gra w "nigdy" trwała już prawie dwa miesiące, raz zaprowadzając nas w bardziej zabawne sytuacje, by innym znów razem zahaczać o granice zdrowego rozsądku. Po tym, jak dowiedziałem się, że zagram na pozycji pałkarza w myślach sporządziłem listę potencjalnych obrażeń, które mogą zostać spowodowane uderzeniem rozpędzonym tłuczkiem. Od siniaków i otarć począwszy, poprzez wybicia kości ze stawów, złamania, obrzęki narządów wewnętrznych i pęknięcie śledziony, aż do złamania karku i pęknięcia czaszki. Przebierając się w chyboczącej się na falach szatni w strój do gry miałem chwilę zawahania, kiedy zatrzymawszy się w pół ruchu zacząłem po raz kolejny przechodzić przez wszystkie możliwe powikłania i ewentualne komplikacje, które mogły wyniknąć w czasie prób leczenia potencjalnych obrażeń. Czy to wszystko aby na pewno było tego warte?
Przeciągnąłem w końcu głowę przez otwór w górnej części szaty naznaczonej numerem osiem i pochwyciwszy miotłę w jedną dłoń, pałkę zaś w drugą, wyszedłem na pokład aby dołączyć do reszty mojej drużyny, od razu odnajdując spojrzeniem sylwetkę Jo. Niezwykle ucieszyłem się z faktu, że przyszło mi grać w jednym składzie z Benjaminem - jego, zaraz po pannie Fenwick, kojarzyłem przecież najlepiej ze wszystkich zgromadzonych. Zmieszanie, które wywołane zostało jego słowami na lipcowym spotkaniu Zakonu bardzo szybko ustąpiło żywionej do olbrzyma sympatii, trwalszej niż pierwsze-drugie wrażenia z nowego życia.
W tym przypadku byłem losowi niezwykle wdzięczny za to, że moja intuicja nie ucierpiała po bliskim spotkaniu z Nemo.
- Mam nadzieję, że podszkolisz mnie nieco w tej kwestii - powiedziałem, jednocześnie szturchając Bena końcówką pałki w bok. Patrząc po nim i po sobie to raczej na pewno to on miał więcej w kwestii obijania mord - jakież to nielordowskie - do powiedzenia, bez dwóch zdań. Miałem tylko nadzieję, że nie będę jemu - jak i innym, bardziej doświadczonym graczom - za bardzo przeszkadzał na naszym morskim boisku.
Z uśmiechem przysłuchiwałem się naszej pani kapitan, która wydała mi się naprawdę sympatyczna. Subtelna aluzja co do czystości gry sprawiła, że jeden kącik ust powędrował odrobinę wyżej, zmieniając mój wyraz twarzy w bardziej... jakby to ująć... zadziorny. Tak, to było zdecydowanie dobre słowo. Strzeliłem jeszcze spojrzeniem w kierunku Josie, zanim nie zamieniłem na moment miotły na różdżkę, by nadać mojej szacie błękitną barwę.
- Czy takiego koloru nie są aby szaty w Beauxbatons? - zapytałem jeszcze stojącego obok Benjamina, przez chwilę zastanawiając się nad tym, że jeżeli miałem rację - a wydawało mi się, że ją mam - to sporą część poprzedniego życia paradowałem w takim razie w takich kolorach. Które, swoją drogą, bardzo ładnie uwydatniały intensywny błękit oczu Josephine.
Na pełnym morzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset