Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Na pełnym morzu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Na pełnym morzu
Morze: raz ciche i spokojne, innym razem targają nim rozszalałe fale. To właśnie na nim postanowiono wznieść konstrukcje mogące służyć za boisko Quidditcha. Bardzo nieprofesjonalne, za to dość niebezpieczne, szczególnie dla tych, którzy nie są zawodowymi graczami. Obręcze wbite są na dużą głębokość w grząski grunt pod taflą wody. Ramę boiska stanowią metalowe konstrukcje przypominające trybuny. Nad nimi widnieje ogromna tablica, na której zapisywane są punkty dla poszczególnych drużyn. Całość wygląda niestabilnie i tak jest w rzeczywistości. Na szczęście woda jest głęboka, dlatego upadek w nią nie grozi poważniejszym kontuzjom - w przeciwieństwie do zetknięcia się z murawą. Nieco gorzej przedstawia się odległość boiska od brzegu - ta jest znacząca.
Od czasu zawodów w labiryncie nie czuł się dobrze. Wciąż rozmyślał o tej jednej, pięknej blondwłosej lady, która poprosiła go wtedy o ściągnięcie butów. Momentami miał wrażenie, że oszalał. W końcu, z perspektywy czasu, jej prośba była wyjątkowo upokarzająca, szczególnie, gdy brało się pod uwagę fakt, że prosiła go o ściągnięcie butów jej męża. Sam jednak nie potrafił zrozumieć dlaczego to zrobił, ani dlaczego jej osoba zajmowała jego myśli. Zupełnie jak gdyby oszalał. Nie potrafił się zmusić ani do jedzenia, ani do picia. Krążył nocą po Weymouth jak gdyby pod czyimś urokiem. Nie było w końcu mowy o spaniu. Od dwóch dni uporczywie przyglądał się niebu i zadręczał samego siebie. Nie mógł odpocząć, zrelaksować się. Nic dziwnego, że wyglądał obecnie na całkiem wyczerpanego, zupełnie jak gdyby uleciała z niego chęć życia.
Ta sytuacja miała jednak swoje dobre strony. W całym tym szaleństwie, dla przykładu, nie potrafił zmusić się do sięgnięcia po szklaneczkę whisky. To dobrze, bo nie mógł zawieść swojej rodziny i się upić. Gdyby z kolei się upił, to nie mógłby przywitać gości, a przy tym spełnić prośby lorda nestora ze strony Prewettów. Teraz był trzeźwy. Czysty niczym łza. To oznaczało trzeźwość umysłu. Trzeźwość umysłu oznaczała, że myślał nie tylko o blondwłosej lady, ale także o swoim zadaniu. A to było wyjątkowo przyjemne, bo przecież miał spotkać się z nikim innym, a Jocundą Sykes. Ta miała towarzyszyć mu także na początku meczu, a potem go sędziować.
Przemierzał plażę, idąc ramię w ramię obok starszej czarownicy i rozmawiając z nią na temat mioteł i technik latania. Nie zamierzał ominąć najważniejszej kwestii, która dotyczyła meczu, mającego się za niedługo rozpocząć. Chciał porozumieć się z nią co do tego jak powinien wyglądać sam moment rozpoczęcia spotkania. Na całe szczęście, pomijając drobne kwestie, zgadzali się co do większości. Nie chciał, żeby początek spotkania trwał długo. To samo obiecał także swoim kuzynom i rodzinie, których miał nadzieję zobaczyć. Wszyscy i tak czekali na dobrą zabawę, a nie na jego drobne przemówienie. Sam wsiadł na miotłę, a przy tym zaczekał na panią Sykes, chcąc ją odprowadzić do stadionu. Dalszą część przebył już samotnie, choć czarownica miała do niego niedługo dołączyć, na jego sygnał. Jeszcze zanim wyleciał na sam środek boiska zamienił kilka słów z organizatorami, którzy dopowiedzieli mu co powinien jeszcze uwzględnić na początku swojej przemowy.
Dopiero po tej krótkiej rozmowie wyleciał na środek boiska. Widząc tłum, który się zebrał, zmusił się do szerokiego uśmiechu. Quidditch jednak wciąż cieszył się popularnością, a to cieszyło jego macmillanowe serce. Poczuł jednak małe ukłucie zazdrości. On też mógłby latać, nawet zawodowo… ale teraz było za późno na takie przemyślenia. Na tego typu przemyślenia też nie było czasu. Przeleciał przez połowę morskiego boiska i zatrzymał się przy centrum. To było miejsce, w którym wszyscy mogli go dobrze widzieć, on z kolei mógł spokojnie obracać się w każdą stronę. Wyciągnął różdżkę zza swojej szaty i przyłożył ją do swojej szyi, wcześniej rzucając zaklęcie zwiększające donośność jego głosu.
– Szanowni państwo – zaczął, zwracając tym samym uwagę na samym sobie. – Cieszę się, że to mnie trafiła się możliwość przywitania was wszystkich. Mam nadzieję, że każdy z was miał okazję odnaleźć chociaż odrobinę szczęścia w ciągu ostatniego tygodnia i że każdy z was zapamięta ród Prewettów jako wspaniałych organizatorów. Przez ostatnie dni wyjątkowo silnie przypominali nam o tym jak ważne są takie wartości jak miłość i szacunek wobec innych. Obyście zapamiętali tegoroczny festiwal jako chwilę wytchnienia od codziennych obowiązków i trosk. – Tu na chwilę spochmurniał. Zaraz jednak otrząsnął się. Na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech, choć nadal nie wyglądał najlepiej. – Dzisiejszy mecz będzie szczególny, ponieważ będziemy gościć nie tylko wspaniałych zawodników, ale i wspaniałą czarownicę, naszego specjalnego gościa, który pełnić będzie funkcję sędziego. Miałem dziewięć lat kiedy przeczytałem w Proroku Codziennym o blondwłosej piękności, która jako pierwsza przeleciała nad Oceanem Atlantyckim na miotle. Później, jako uczeń, powtarzałem sobie, że może kiedyś uda mi się ją spotkać. Dzisiaj ta okazja nadeszła nie tylko dla mnie, ale także dla was. Mam zaszczyt przywitać niepowtarzalną Jocundę Sykes! – Krzyknął na koniec, wskazując dłonią w stronę, z której wyleciała blondwłosa czarownica, starsza od niego o jedenaście lat. Zaczekał aż oklaski umilkną, a Sykes przywita się z widzami. Dopiero wtedy uścisnął jej dłoń. Witając się z nią po raz drugi tego dnia, choć tym razem bardziej na pokaz. Na całe szczęście go rozumiała. Takie były zasady każdego wydarzenia. – Jeszcze, jeszcze, proszę o ogromne brawa dla Jocundy Sykes! – zakrzyczał, czekając ponownie na oklaski, a potem aż powoli umilkną. Spochmurniał ponownie. – Zanim przejdziemy do zabawy, na którą wszyscy czekamy, chciałbym żebyśmy razem uczcili pamięć wielu tragicznie zmarłych czarodziejów. Dwudziestego szóstego czerwca miał miejsce pożar Ministerstwa Magii, w którym opuściło nas stu pięćdziesięciu dwóch bliskich nam czarodziejów. Proszę was, w ich imieniu, o minutę ciszy.
Natychmiast odciągnął różdżkę od swojego gardła, schylił głowę. Skupił się na milknącym tłumie. Nie słyszał już gwary na trybunach, przynajmniej przez chwilę. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach całkowitej ciszy podniósł głowę, spojrzał na panią Sykes, której kiwnął głową. Rozejrzał się po widzach. Nie był pewny czy teraz, tak od razu, mógł zasygnalizować właściwą część rozpoczynającą zawody. Niepewnie zerknął na Sykes, ale ta wydawała się skupiona na tłumie. Westchnął ciężko. Nie potrafił tak sprawnie przejść z jednego nastroju w drugi.
– Tegoroczny mecz Festiwalu Lata uważam za otwarty! Zapraszam obie drużyny. Z kolei kapitanów, którymi są Ria Weasley oraz Joseph Wright zapraszam do siebie! Proszę o ogromne brawa! – ogłosił w końcu, ponownie stawiając różdżkę przy szyi, a potem znowu ją odstawiając, żeby zachęcić tłum do oklasków. Ponownie uścisnął mocno dłoń Jocundy. – Powodzenia w prowadzeniu meczu – dodał już bez wzmocnienia, uśmiechając się przy tym skromnie. Zaczekał także na kapitanów drużyn, żeby i im uścisnąć dłonie. Nie mógł zresztą doczekać się chociażby krótkiego spotkania z nimi. – Cieszę się, że was widzę. Powodzenia, chociaż teraz nie wiem komu kibicować – uśmiechnął się szeroko, ale zamiast patrzeć na nich, spojrzał na czubek miotły. O ile Wrightowi mógłby spojrzeć prosto w oczy, o tyle sporzenie w stronę Weasleyówny mogłoby skończyć się ogromnym rumieńcem spowodowanym ostatnimi wydarzeniami. – Pamiętajcie, że to nie mecz o ligę krajową, a o dobrą zabawę – przypomniał. – Zostawiam was w rękach Jocundy.
Uśmiechnął się po raz ostatni. Normalnie przytuliłby ich obu, ale bał się reakcji Rii, którą ostatnio, co prawda nieświadomie, źle potraktował. Sam nie wiedział co wtedy w niego wstąpiło. Mimo wszystko, nie chciał narażać się na publicznie ośmieszenie przed setkami widzów, gdyby panna Weasley go uderzyła albo odepchnęła… Po tym poleciał w stronę obu drużyn, zaczynając od drużyny Weasleyówny, których także osobiście powitał dokładnie tymi samymi słowami:
– Powodzenia. Przypominam, że przede wszystkim się bawimy. To nie mecz ligi krajowej – zwracał się tymi słowami przede wszystkim w stronę zawodowych graczy. Wrightów, Longbottomów, Selwyna i pannę Diggory przywitał mocniejszym uściskiem dłoni lub połowicznym przytuleniem, ponieważ doskonale ich znał. Pozostałym graczom, których kojarzył lub zupełnie nie znał, jedynie uścisnął dłoń.
Następnie, po przywitaniu z zawodnikami, przeleciał przed trybunami, zachęcając wszystkich widzów do wiwatów przed rozpoczęciem meczu. Dawał tym samym jeszcze odrobinę czasu dla obu drużyn. Dopiero wtedy mógł odlecieć w stronę jednej z szatni. Tam, już poza wzrokiem wszystkich, mógł jak najszybciej zejść z miotły. Czuł się wyjątkowo źle. Dobrze więc, że nie spadł z miotły. Natychmiast rozpiął górne guziki szaty, mając nadzieję, że to pomoże mu złapać oddech. Musiał obmyć twarz wodą zanim miał wyjść na trybunę i zasiąść na swoim miejscu. Był wyjątkowo blady po dwóch dniach pozbawionych snu, jedzenia i picia. Obowiązek należało jednak spełnić. Szybko doprowadził się do względnego porządku i udał się na trybunę.
Ta sytuacja miała jednak swoje dobre strony. W całym tym szaleństwie, dla przykładu, nie potrafił zmusić się do sięgnięcia po szklaneczkę whisky. To dobrze, bo nie mógł zawieść swojej rodziny i się upić. Gdyby z kolei się upił, to nie mógłby przywitać gości, a przy tym spełnić prośby lorda nestora ze strony Prewettów. Teraz był trzeźwy. Czysty niczym łza. To oznaczało trzeźwość umysłu. Trzeźwość umysłu oznaczała, że myślał nie tylko o blondwłosej lady, ale także o swoim zadaniu. A to było wyjątkowo przyjemne, bo przecież miał spotkać się z nikim innym, a Jocundą Sykes. Ta miała towarzyszyć mu także na początku meczu, a potem go sędziować.
Przemierzał plażę, idąc ramię w ramię obok starszej czarownicy i rozmawiając z nią na temat mioteł i technik latania. Nie zamierzał ominąć najważniejszej kwestii, która dotyczyła meczu, mającego się za niedługo rozpocząć. Chciał porozumieć się z nią co do tego jak powinien wyglądać sam moment rozpoczęcia spotkania. Na całe szczęście, pomijając drobne kwestie, zgadzali się co do większości. Nie chciał, żeby początek spotkania trwał długo. To samo obiecał także swoim kuzynom i rodzinie, których miał nadzieję zobaczyć. Wszyscy i tak czekali na dobrą zabawę, a nie na jego drobne przemówienie. Sam wsiadł na miotłę, a przy tym zaczekał na panią Sykes, chcąc ją odprowadzić do stadionu. Dalszą część przebył już samotnie, choć czarownica miała do niego niedługo dołączyć, na jego sygnał. Jeszcze zanim wyleciał na sam środek boiska zamienił kilka słów z organizatorami, którzy dopowiedzieli mu co powinien jeszcze uwzględnić na początku swojej przemowy.
Dopiero po tej krótkiej rozmowie wyleciał na środek boiska. Widząc tłum, który się zebrał, zmusił się do szerokiego uśmiechu. Quidditch jednak wciąż cieszył się popularnością, a to cieszyło jego macmillanowe serce. Poczuł jednak małe ukłucie zazdrości. On też mógłby latać, nawet zawodowo… ale teraz było za późno na takie przemyślenia. Na tego typu przemyślenia też nie było czasu. Przeleciał przez połowę morskiego boiska i zatrzymał się przy centrum. To było miejsce, w którym wszyscy mogli go dobrze widzieć, on z kolei mógł spokojnie obracać się w każdą stronę. Wyciągnął różdżkę zza swojej szaty i przyłożył ją do swojej szyi, wcześniej rzucając zaklęcie zwiększające donośność jego głosu.
– Szanowni państwo – zaczął, zwracając tym samym uwagę na samym sobie. – Cieszę się, że to mnie trafiła się możliwość przywitania was wszystkich. Mam nadzieję, że każdy z was miał okazję odnaleźć chociaż odrobinę szczęścia w ciągu ostatniego tygodnia i że każdy z was zapamięta ród Prewettów jako wspaniałych organizatorów. Przez ostatnie dni wyjątkowo silnie przypominali nam o tym jak ważne są takie wartości jak miłość i szacunek wobec innych. Obyście zapamiętali tegoroczny festiwal jako chwilę wytchnienia od codziennych obowiązków i trosk. – Tu na chwilę spochmurniał. Zaraz jednak otrząsnął się. Na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech, choć nadal nie wyglądał najlepiej. – Dzisiejszy mecz będzie szczególny, ponieważ będziemy gościć nie tylko wspaniałych zawodników, ale i wspaniałą czarownicę, naszego specjalnego gościa, który pełnić będzie funkcję sędziego. Miałem dziewięć lat kiedy przeczytałem w Proroku Codziennym o blondwłosej piękności, która jako pierwsza przeleciała nad Oceanem Atlantyckim na miotle. Później, jako uczeń, powtarzałem sobie, że może kiedyś uda mi się ją spotkać. Dzisiaj ta okazja nadeszła nie tylko dla mnie, ale także dla was. Mam zaszczyt przywitać niepowtarzalną Jocundę Sykes! – Krzyknął na koniec, wskazując dłonią w stronę, z której wyleciała blondwłosa czarownica, starsza od niego o jedenaście lat. Zaczekał aż oklaski umilkną, a Sykes przywita się z widzami. Dopiero wtedy uścisnął jej dłoń. Witając się z nią po raz drugi tego dnia, choć tym razem bardziej na pokaz. Na całe szczęście go rozumiała. Takie były zasady każdego wydarzenia. – Jeszcze, jeszcze, proszę o ogromne brawa dla Jocundy Sykes! – zakrzyczał, czekając ponownie na oklaski, a potem aż powoli umilkną. Spochmurniał ponownie. – Zanim przejdziemy do zabawy, na którą wszyscy czekamy, chciałbym żebyśmy razem uczcili pamięć wielu tragicznie zmarłych czarodziejów. Dwudziestego szóstego czerwca miał miejsce pożar Ministerstwa Magii, w którym opuściło nas stu pięćdziesięciu dwóch bliskich nam czarodziejów. Proszę was, w ich imieniu, o minutę ciszy.
Natychmiast odciągnął różdżkę od swojego gardła, schylił głowę. Skupił się na milknącym tłumie. Nie słyszał już gwary na trybunach, przynajmniej przez chwilę. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach całkowitej ciszy podniósł głowę, spojrzał na panią Sykes, której kiwnął głową. Rozejrzał się po widzach. Nie był pewny czy teraz, tak od razu, mógł zasygnalizować właściwą część rozpoczynającą zawody. Niepewnie zerknął na Sykes, ale ta wydawała się skupiona na tłumie. Westchnął ciężko. Nie potrafił tak sprawnie przejść z jednego nastroju w drugi.
– Tegoroczny mecz Festiwalu Lata uważam za otwarty! Zapraszam obie drużyny. Z kolei kapitanów, którymi są Ria Weasley oraz Joseph Wright zapraszam do siebie! Proszę o ogromne brawa! – ogłosił w końcu, ponownie stawiając różdżkę przy szyi, a potem znowu ją odstawiając, żeby zachęcić tłum do oklasków. Ponownie uścisnął mocno dłoń Jocundy. – Powodzenia w prowadzeniu meczu – dodał już bez wzmocnienia, uśmiechając się przy tym skromnie. Zaczekał także na kapitanów drużyn, żeby i im uścisnąć dłonie. Nie mógł zresztą doczekać się chociażby krótkiego spotkania z nimi. – Cieszę się, że was widzę. Powodzenia, chociaż teraz nie wiem komu kibicować – uśmiechnął się szeroko, ale zamiast patrzeć na nich, spojrzał na czubek miotły. O ile Wrightowi mógłby spojrzeć prosto w oczy, o tyle sporzenie w stronę Weasleyówny mogłoby skończyć się ogromnym rumieńcem spowodowanym ostatnimi wydarzeniami. – Pamiętajcie, że to nie mecz o ligę krajową, a o dobrą zabawę – przypomniał. – Zostawiam was w rękach Jocundy.
Uśmiechnął się po raz ostatni. Normalnie przytuliłby ich obu, ale bał się reakcji Rii, którą ostatnio, co prawda nieświadomie, źle potraktował. Sam nie wiedział co wtedy w niego wstąpiło. Mimo wszystko, nie chciał narażać się na publicznie ośmieszenie przed setkami widzów, gdyby panna Weasley go uderzyła albo odepchnęła… Po tym poleciał w stronę obu drużyn, zaczynając od drużyny Weasleyówny, których także osobiście powitał dokładnie tymi samymi słowami:
– Powodzenia. Przypominam, że przede wszystkim się bawimy. To nie mecz ligi krajowej – zwracał się tymi słowami przede wszystkim w stronę zawodowych graczy. Wrightów, Longbottomów, Selwyna i pannę Diggory przywitał mocniejszym uściskiem dłoni lub połowicznym przytuleniem, ponieważ doskonale ich znał. Pozostałym graczom, których kojarzył lub zupełnie nie znał, jedynie uścisnął dłoń.
Następnie, po przywitaniu z zawodnikami, przeleciał przed trybunami, zachęcając wszystkich widzów do wiwatów przed rozpoczęciem meczu. Dawał tym samym jeszcze odrobinę czasu dla obu drużyn. Dopiero wtedy mógł odlecieć w stronę jednej z szatni. Tam, już poza wzrokiem wszystkich, mógł jak najszybciej zejść z miotły. Czuł się wyjątkowo źle. Dobrze więc, że nie spadł z miotły. Natychmiast rozpiął górne guziki szaty, mając nadzieję, że to pomoże mu złapać oddech. Musiał obmyć twarz wodą zanim miał wyjść na trybunę i zasiąść na swoim miejscu. Był wyjątkowo blady po dwóch dniach pozbawionych snu, jedzenia i picia. Obowiązek należało jednak spełnić. Szybko doprowadził się do względnego porządku i udał się na trybunę.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocunda, po obdarzeniu Anthony’ego serdecznym (choć nieco niezdarnym, ze względu na wciśnięty pod pachę kafel) uściskiem dłoni, odleciała nieco na bok, przez większość jego przemowy uprzejmie milcząc i rozglądając się dookoła czujnym spojrzeniem. Chociaż przekroczyła już czterdziestkę, trudno było w jej rysach doszukać się prawdziwego wieku; włosy, jasne i splecione w wygodny warkocz, nie nosiły śladów siwizny, a na miotle poruszała się sprawnie i energicznie. Nad morzem, coraz bardziej niespokojnym i wzburzonym, czuła się doskonale – być może milcząco wspominając swoje dokonanie sprzed dekady, które uczyniło ją sławną. – Dziękuję, Anthony – zwróciła się do czarodzieja, gdy ją przedstawił i krótko odprowadziła go wzrokiem. Dopiero później przywołała do siebie obie drużyny, gestem przekazując kapitanom, by zatrzymali się obok. – Czy wybraliście nazwy dla swoich drużyn? – zapytała, dając Josephowi i Rii chwilę na przekazanie swoich wyborów. – Świetnie. Warunki są już wystarczająco wymagające, niech nikt nie waży się więc dodatkowo ich utrudniać. Okoliczności meczu mogą być luźne, ale zasady pozostają zasadami i liczę na to, że wszyscy będą ich przestrzegać. – Rozejrzała się po twarzach graczy, na każdym na moment zatrzymując wzrok, jakby chciała nadać wagi swoim poleceniom. – Organizatorzy zapewnili mnie o powziętych środkach bezpieczeństwa, ale morze bywa nieprzewidywalne, a kolejna tragedia nikomu nie jest potrzebna, więc gra ma być czysta i uczciwa. Zrozumiano? – rzuciła, a później, bez względu na to, czy doczekała się potwierdzenia, czy też nie, skierowała się w stronę środkowej części boiska. – Kapitanów proszę o uciśnięcie sobie dłoni – poleciła, zwracając się bezpośrednio do Rii i Josepha. – Rozpoczynający ścigający niech zajmą pozycje. Gotowi? – zapytała, czekając, aż wszyscy gracze ustawią się w wybranych przez siebie miejscach. Chwilę później wyrzuciła kafel pionowo w górę i z mocą dmuchnęła w sędziowski gwizdek.
Mecz się rozpoczął.
Organizacyjnie:
Obecna kolejka decyduje o tym, u której drużyny kafel wyląduje jako pierwszy. Zgodnie z mechaniką, ścigający wytypowani przez kapitanów wykonują test sporny, rzucając kością k100 (do rzutu dolicza się podwojona zwinność). Pozostali gracze wykorzystują kolejkę do rozstawienia się na boisku – drużyna błękitna na polach od 1 do 4, drużyna żółta na polach od 5 do 8 według mapki w temacie z mechaniką.
Posty w tej kolejce powinny więc zawierać:
- numer pola, na którym znajduje się gracz (nad lub pod postem),
- rzut kością Quidditch,
- rzut kością k100 (w przypadku ścigających walczących o piłkę).
Tłuczki i znicz zostaną wypuszczone na boisko od następnej kolejki.
Susanne, która nie wybrała numeru, z którym gra, otrzymała pierwszy wolny.
Ponieważ drużyna błękitna nie podjęła ostatecznej decyzji co do nazwy drużyny, proszę, żeby kapitan (Ria) w tej kolejce umieściła wybraną nazwę w poście, w innym wypadku nazwa zostanie wybrana przez Mistrza Gry.
Czas na odpis: 48 h, ale jeśli komplet postów pojawi się szybciej, to kolejna kolejka również zostanie rozpoczęta wcześniej.
-> mechanika Quidditcha
W razie pytań, zapraszam.
Powodzenia!
Mecz się rozpoczął.
Organizacyjnie:
Obecna kolejka decyduje o tym, u której drużyny kafel wyląduje jako pierwszy. Zgodnie z mechaniką, ścigający wytypowani przez kapitanów wykonują test sporny, rzucając kością k100 (do rzutu dolicza się podwojona zwinność). Pozostali gracze wykorzystują kolejkę do rozstawienia się na boisku – drużyna błękitna na polach od 1 do 4, drużyna żółta na polach od 5 do 8 według mapki w temacie z mechaniką.
Posty w tej kolejce powinny więc zawierać:
- numer pola, na którym znajduje się gracz (nad lub pod postem),
- rzut kością Quidditch,
- rzut kością k100 (w przypadku ścigających walczących o piłkę).
Tłuczki i znicz zostaną wypuszczone na boisko od następnej kolejki.
Susanne, która nie wybrała numeru, z którym gra, otrzymała pierwszy wolny.
Ponieważ drużyna błękitna nie podjęła ostatecznej decyzji co do nazwy drużyny, proszę, żeby kapitan (Ria) w tej kolejce umieściła wybraną nazwę w poście, w innym wypadku nazwa zostanie wybrana przez Mistrza Gry.
Czas na odpis: 48 h, ale jeśli komplet postów pojawi się szybciej, to kolejna kolejka również zostanie rozpoczęta wcześniej.
-> mechanika Quidditcha
W razie pytań, zapraszam.
Powodzenia!
- statystyki:
- LWY W PRZESTWORZACH
Postać Latanie Spostrz. Spr. Zwin. PŻ 1. Maxine III III 5 20 215/215 4. Sophia II III 5 6 240/240 7. Artur I II 6 5 242/242 3. Ria (K) III II 5 16 220/220 5. Jessa II III 2 5 214/214 2. Benjamin II (+10) II 40 15 282/282 8. Alexander I I 5 6 220/220 Josephine (R) I II 3 8 236/236 MASAKRATORZYPostać Latanie Spostrz. Spr. Zwin. PŻ 3. Joseph (K) III (+10) II 12 13 230/230 13. Justine I II 2 4 232/232 1. Rufus I II 6 6 242/242 7. Hannah II I 6 5 222/222 2. Susanne I I 0 10 230/230 5. Samuel II III 15 5 250/250 11. Matthew II I 28 13 210/210 Frederick (R) I (+10) III 5 6 270/270
Ben czuł się z miotłą (i pałką) w ręku jak ramora w wodzie - gdy już stał pewnie na drewnianej platformie, a morska bryza rozdmuchiwała nie pierwszej świeżości czarne loki, nic nie mogło popsuć mu humoru. Nie mógł doczekać się odbicia od ziemi, wystartowania w przestworza, zostawienia za sobą wszystkich problemów - chociaż na moment. Pomachał zgromadzonemu po przeciwnej stronie rodzeństwu, uprzednio teksty o skarpetkach wypornościowych oraz pływaniu zbywając dumnym milczeniem. I tylko drgające nozdrza pokaźnego nosa zdradzały głębokie rozbawienie, niemogące znaleźć ujścia. Przed meczem potrzebował skupienia, osiągnięcia zen, o którym wspominał uduchowiony Frederick po powrocie ze swych dalekich wojaży.
Niezbyt udało mu się to osiągnąć. Odwzajemnił lekkie pchnięcie pałką, uderzając w biodro Alexandra - z łagodną siłą, choć gabaryty Benjamina robiły swoje i uzdrowiciel mógł spodziewać się wykwitu pokaźnego siniaka. - Pewnie - odparł radośnie, wsuwając miotłę między nogi. Wcześniej zadbał o to, by jego szarfa lśniła błękitem. - Rozwalimy ich na kawałeczki - dodał, do wszystkich współgraczy, salutując Rii Weasley. A potem - a potem ujrzał Jocundę. Wspaniałą Jocunde. Westchnął, zerkając to na nią, to na Athony'ego, postanawiając zagadać do obydwu person. - Anthony, Pogromco, zrobiłeś już trojaczki?! - wrzasnął z całych sił, chcąc zwrócić na siebie uwagę przyjaciela, po czym zamachał obydwiema dłońmi rozmiarów pokaźnych talerzy. - Panno Sykes, kocham panią! - dorzucił podobnie doniosłym tonem, nie martwiąc się bębenkami stojących nieopodal osób. Dopiero po wydaniu z siebie tych wrzasków, wywołujących ból głowy u zgromadzonych nieopodal Błękitnych, mocniej zacisnął nogi na miotle i gdy usłyszał startowy gwizdek, wzbił się w powietrze, nie mogąc powstrzymać szerokiego, wręcz dziecięcego w swej szczerości uśmiechu. Tak dawno nie latał, tak dawno nie brał udziału w żadnym meczu, tak dawno nie czuł się sobą z przeszłości, pozostawiając za sobą, na ziemi - a raczej na misternej, drewnianej konstrukcji - wszelkich smutków, żali i rozpaczy. Wydał z siebie radosny okrzyk, ginący w aplauzie widzów i szumie morza, po czym poszybował na z góry określone miejsce.
| idę na 3b, jeśli dobrze myślę (?)
Niezbyt udało mu się to osiągnąć. Odwzajemnił lekkie pchnięcie pałką, uderzając w biodro Alexandra - z łagodną siłą, choć gabaryty Benjamina robiły swoje i uzdrowiciel mógł spodziewać się wykwitu pokaźnego siniaka. - Pewnie - odparł radośnie, wsuwając miotłę między nogi. Wcześniej zadbał o to, by jego szarfa lśniła błękitem. - Rozwalimy ich na kawałeczki - dodał, do wszystkich współgraczy, salutując Rii Weasley. A potem - a potem ujrzał Jocundę. Wspaniałą Jocunde. Westchnął, zerkając to na nią, to na Athony'ego, postanawiając zagadać do obydwu person. - Anthony, Pogromco, zrobiłeś już trojaczki?! - wrzasnął z całych sił, chcąc zwrócić na siebie uwagę przyjaciela, po czym zamachał obydwiema dłońmi rozmiarów pokaźnych talerzy. - Panno Sykes, kocham panią! - dorzucił podobnie doniosłym tonem, nie martwiąc się bębenkami stojących nieopodal osób. Dopiero po wydaniu z siebie tych wrzasków, wywołujących ból głowy u zgromadzonych nieopodal Błękitnych, mocniej zacisnął nogi na miotle i gdy usłyszał startowy gwizdek, wzbił się w powietrze, nie mogąc powstrzymać szerokiego, wręcz dziecięcego w swej szczerości uśmiechu. Tak dawno nie latał, tak dawno nie brał udziału w żadnym meczu, tak dawno nie czuł się sobą z przeszłości, pozostawiając za sobą, na ziemi - a raczej na misternej, drewnianej konstrukcji - wszelkich smutków, żali i rozpaczy. Wydał z siebie radosny okrzyk, ginący w aplauzie widzów i szumie morza, po czym poszybował na z góry określone miejsce.
| idę na 3b, jeśli dobrze myślę (?)
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'Quidditch' :
'Quidditch' :
Zazdrościła przeciwnikom pewności siebie zakrawającej o bałwochwalstwo, słyszała naprawdę wiele padających słów. Odwróciła się nawet w ich stronę unosząc brwi - nieważne jak bardzo się zarzekali, że wygrają, czy też ich zmasakrują, nie mieli na to szans. Ich drużyna, choć nienazwana, prezentowała się dużo, dużo bardziej obiecująco, ot co. Tak przynajmniej sądziła Ria, albowiem zwyczajnie musiała podnieść się na duchu. Przejść do porządku dziennego nad nową rolę, do której nie była przygotowana. Tak czy inaczej uśmiechnęła się do wszystkich, wsłuchując się w dyskusje oraz z wdzięcznością przyjmując wszelkie oznaki pocieszenia. Ramię oraz plecy muszą być ze stali - właśnie na takie okazje. Przyjemne, skądinąd.
- Nielotne pingwiny rzeczywiście są kiepskim pomysłem. Zostańmy Lwami Przestworzy - zadecydowała wreszcie, mówiąc głośno i wyraźnie. Skoro nie usłyszała innych propozycji, nie mogła wziąć ich pod uwagę. Natomiast organizatorzy niecierpliwili się coraz mocniej, dlatego Weasley szybko podała im swoją decyzję. Rudowłosa ledwie odetchnęła z ulgą, kiedy zadziały się inne rzeczy. Mianowicie przemówił Tony, którego wcześniej szukała wzrokiem, a go nie znalazła. Słuchała uważnie wydobywających się z jego ust słów, uśmiechając się niepewnie. Aż wreszcie nadszedł czas, żeby do niego podlecieć oraz uścisnąć Macmillanowi dłoń, co też Rhiannon zrobiła. - Dziękuję - odpowiedziała na życzenia powodzenia. To nie tak, że była zła na mężczyznę lub zrobiłaby mu jakąś scenę przy takiej ilości ludzi; nie odważyłaby się na podobne kontrowersje. Mogła mieć do niego pewien żal, ale już dawno jej przeszło - rudowłosa nie widziała sensu w powielaniu negatywnych emocji, tych lepiej od razu się wyzbyć, niż miałyby zatruwać cudze życie.
Ria z podekscytowaniem obserwowała również Jocundę - aż poczerwieniały piegowate policzki. Wstrzymała oddech, kiedy tak znakomita zawodniczka Quidditcha do nich przemówiła. Oczywiście przytaknęła, że wybrali nazwę swojej drużyny. Przytaknęła po raz kolejny, choć nie do końca wiedziała jaki był sens w tych ostrzeżeniach; faule zdarzały się zawsze, na każdym meczu, ale Weasley nie czuła się na siłach do kłótni. Wolała rozpocząć mecz.
Od razu uroczyła Josepha silnym uściskiem dłoni, czemu towarzyszyło również uniesienie kącików ust.
- Powodzenia - powiedziała zdecydowanie. Nie zamierzała wygłaszać przechwałek, nie po to tutaj przyszli. Ustawiwszy się na polu spróbowała sięgnąć dłonią oraz pochwycić kafla. Bała się, oczywiście, że się bała, że nie będzie dostatecznie szybka. Wright był świetnym zawodnikiem bez względu na to dla jakiej grał drużyny. Dlatego konkurencja była zażarta, ale czarownica miała nadzieję, że tym razem uda jej się zdobyć piłkę dla Lwów.
| C4, oczywiście.
- Nielotne pingwiny rzeczywiście są kiepskim pomysłem. Zostańmy Lwami Przestworzy - zadecydowała wreszcie, mówiąc głośno i wyraźnie. Skoro nie usłyszała innych propozycji, nie mogła wziąć ich pod uwagę. Natomiast organizatorzy niecierpliwili się coraz mocniej, dlatego Weasley szybko podała im swoją decyzję. Rudowłosa ledwie odetchnęła z ulgą, kiedy zadziały się inne rzeczy. Mianowicie przemówił Tony, którego wcześniej szukała wzrokiem, a go nie znalazła. Słuchała uważnie wydobywających się z jego ust słów, uśmiechając się niepewnie. Aż wreszcie nadszedł czas, żeby do niego podlecieć oraz uścisnąć Macmillanowi dłoń, co też Rhiannon zrobiła. - Dziękuję - odpowiedziała na życzenia powodzenia. To nie tak, że była zła na mężczyznę lub zrobiłaby mu jakąś scenę przy takiej ilości ludzi; nie odważyłaby się na podobne kontrowersje. Mogła mieć do niego pewien żal, ale już dawno jej przeszło - rudowłosa nie widziała sensu w powielaniu negatywnych emocji, tych lepiej od razu się wyzbyć, niż miałyby zatruwać cudze życie.
Ria z podekscytowaniem obserwowała również Jocundę - aż poczerwieniały piegowate policzki. Wstrzymała oddech, kiedy tak znakomita zawodniczka Quidditcha do nich przemówiła. Oczywiście przytaknęła, że wybrali nazwę swojej drużyny. Przytaknęła po raz kolejny, choć nie do końca wiedziała jaki był sens w tych ostrzeżeniach; faule zdarzały się zawsze, na każdym meczu, ale Weasley nie czuła się na siłach do kłótni. Wolała rozpocząć mecz.
Od razu uroczyła Josepha silnym uściskiem dłoni, czemu towarzyszyło również uniesienie kącików ust.
- Powodzenia - powiedziała zdecydowanie. Nie zamierzała wygłaszać przechwałek, nie po to tutaj przyszli. Ustawiwszy się na polu spróbowała sięgnąć dłonią oraz pochwycić kafla. Bała się, oczywiście, że się bała, że nie będzie dostatecznie szybka. Wright był świetnym zawodnikiem bez względu na to dla jakiej grał drużyny. Dlatego konkurencja była zażarta, ale czarownica miała nadzieję, że tym razem uda jej się zdobyć piłkę dla Lwów.
| C4, oczywiście.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
The member 'Ria Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Quidditch' :
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Quidditch' :
idę na E4
Ignorowała głosy i okrzyki z sąsiedniej łodzi, które przebrzmiewały ponad szum fal i podniecone szepty zgromadzonej publiczności. Nie czuła się poddenerwowana. Czuła się pewna jak mało kiedy. Wiedziała, że urodziła się po to, aby latać na miotle - i łapać cholernego znicza. Była w tym piekielnie dobra. O resztę drużyny także była spokojna. Ria była doskonałą ścigającą, Jessa świetnie broniła bramek, Sophia również błyszczała w drużynie Puchonów. Potężny Benjamin najpewniej dalej mógłby odnosić sukcesy w sporcie, gdyby mógł kontynuować karierę. Jedynie co do cherlawego Lorda miała wątpliwości. Nie wydawał się zbyt silny. Jak przywali tłuczkiem w przeciwnika? Czy w ogóle pamiętał jak się gra w quidditcha? Wszyscy zebrani, za wyjątkiem Rii Weasley, mieli świadomość tego, co spotkało tego młodzieńca - naprawdę straszliwy los. Miała nadzieję, że pewnych rzeczy - jak trafienie pałką w tłuczek - po prostu się nie zapomina.
- Rozszarpiemy ich pazurami na kawałeczki - ucieszyła się Maxine, klaszcząc w dłonie, gdy Ria zdecydowała o rezygnacji ze śmiesznej nazwy sugerującej, że są nielotni. Zdecydowanie bardziej czuła się Lwicą, aniżeli pingwinem.
Słuchała przemowy Macmillana, na którego wciąż była nadąsana, choć nie znała go wcale, w milczeniu. Ze szczerym smutkiem spuściła głowę, gdy nastała chwila ciszy dla ofiar Ministerstwa Magii. Oczy rozbłysły jednak, gdy na horyzoncie pojawił się nie kto inny jak Jocunda Sykes - na Merlina!
-Ojej! - szepnęła podekscytowana Maxine, szarpiąc Jessę za rękaw. - To ona!
Wpatrywała się w czarownicę jak urzeczona, szeroko uśmiechnięta. To będzie zaszczyt grać w meczu, który sędziować będzie Jocunda Sykes! Maxine czuła coraz większe podekscytowanie. Musiała oderwać jedna spojrzenie od jednej, ze swych idolek; dosiadła swej miotły i wzleciała w powietrze.
Wreszcie była na swoim miejscu.
Zajęła odpowiednie miejsce na boisku, czekając na rozpoczynający gwizdek. Blisko środka, tak, aby w razie potrzeby szybko dotrzeć na drugą połowę boiska. Jeszcze zanim rozległ się gwizdek, a kafel wyleciał w powietrze, rozejrzała się czujnie. Czy wypuszczono już złotą plamkę?
Spojrzała na Rię z lekkim poddenerwowaniem. Dawaj, Ruda!
Ignorowała głosy i okrzyki z sąsiedniej łodzi, które przebrzmiewały ponad szum fal i podniecone szepty zgromadzonej publiczności. Nie czuła się poddenerwowana. Czuła się pewna jak mało kiedy. Wiedziała, że urodziła się po to, aby latać na miotle - i łapać cholernego znicza. Była w tym piekielnie dobra. O resztę drużyny także była spokojna. Ria była doskonałą ścigającą, Jessa świetnie broniła bramek, Sophia również błyszczała w drużynie Puchonów. Potężny Benjamin najpewniej dalej mógłby odnosić sukcesy w sporcie, gdyby mógł kontynuować karierę. Jedynie co do cherlawego Lorda miała wątpliwości. Nie wydawał się zbyt silny. Jak przywali tłuczkiem w przeciwnika? Czy w ogóle pamiętał jak się gra w quidditcha? Wszyscy zebrani, za wyjątkiem Rii Weasley, mieli świadomość tego, co spotkało tego młodzieńca - naprawdę straszliwy los. Miała nadzieję, że pewnych rzeczy - jak trafienie pałką w tłuczek - po prostu się nie zapomina.
- Rozszarpiemy ich pazurami na kawałeczki - ucieszyła się Maxine, klaszcząc w dłonie, gdy Ria zdecydowała o rezygnacji ze śmiesznej nazwy sugerującej, że są nielotni. Zdecydowanie bardziej czuła się Lwicą, aniżeli pingwinem.
Słuchała przemowy Macmillana, na którego wciąż była nadąsana, choć nie znała go wcale, w milczeniu. Ze szczerym smutkiem spuściła głowę, gdy nastała chwila ciszy dla ofiar Ministerstwa Magii. Oczy rozbłysły jednak, gdy na horyzoncie pojawił się nie kto inny jak Jocunda Sykes - na Merlina!
-Ojej! - szepnęła podekscytowana Maxine, szarpiąc Jessę za rękaw. - To ona!
Wpatrywała się w czarownicę jak urzeczona, szeroko uśmiechnięta. To będzie zaszczyt grać w meczu, który sędziować będzie Jocunda Sykes! Maxine czuła coraz większe podekscytowanie. Musiała oderwać jedna spojrzenie od jednej, ze swych idolek; dosiadła swej miotły i wzleciała w powietrze.
Wreszcie była na swoim miejscu.
Zajęła odpowiednie miejsce na boisku, czekając na rozpoczynający gwizdek. Blisko środka, tak, aby w razie potrzeby szybko dotrzeć na drugą połowę boiska. Jeszcze zanim rozległ się gwizdek, a kafel wyleciał w powietrze, rozejrzała się czujnie. Czy wypuszczono już złotą plamkę?
Spojrzała na Rię z lekkim poddenerwowaniem. Dawaj, Ruda!
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
The member 'Maxine Desmond' has done the following action : Rzut kością
'Quidditch' :
'Quidditch' :
| Idę na A4
Nie spodziewał się, że Latające Pingwiny przejdą, choć odczuwał niewielki zawód z powodu Lwów Przestworzy. Nie lubił oczywistych rozwiązań, a takim wydawały się właśnie lwy. Już ciekawsze byłyby lwicę, które faktycznie w świecie zwierząt zajmują się polowanie. Co poradzić, rozumiał, że lew to dobry i prosty symbol, o czym zdawała sobie sprawę kapitan. Nie znał jej za dobrze, ale docenienie pingwinów jako żartu sugerowało, że powinni się ze sobą dogadać.
- Lwy Przestworzy, w takim wypadku niech przeciwnicy usłyszą nasz ryk! - krzyknął z bojowym entuzjazmem.
Rozejrzał się uważnie po zawodnikach, starając się ocenić ich możliwości. To lubił w Quidditchu - planowanie. Trzeba było wykorzystać wszystkie zalety sojuszników, a wady przeciwników wykorzystać. Byli wśród nich zawodnicy naprawdę utalentowani, niektórzy powiązani nawet z zawodowymi rozgrywkami. Nie rozumiał zachwytów, jakie wywoływali zawodowcy wśród fanów, ale nie miał zamiaru ich nie doceniać. Wiedział, że wiele mu do nich brakuje. Najważniejsza była teraz jego drużyna jako całość. Był teraz Lwem Przestworzy, reszta jego stadem. Część znał już wcześniej, między innymi z Zakonu. To zabawne, że mecz przypadkiem stał się jakąś "rozgrywką feniksów". Przez chwilę rozważał możliwość faulowania, ale uważał takie rozwiązania za niehonorowe, górę brały nauki ojca. Takie zachowanie nie przystoi Longbottomowi, a poza tym nie grają meczu ligi krajowej. Jeżeli nie zostanie do tego zmuszony, to woli unikać niesportowego zachowania. Poza tym po skończonym meczu ktoś może nadal pamiętać o faulach. Nie wszyscy są wyrozumiali i potrafią żywić urazę za wydarzenia na boisku. Głupio trochę przez Qudditcha zrobić sobie wroga.
Ciekawe czy Mare ogląda mecz, w końcu to jej rodzina organizuje Festiwal Lata. Podczas jego trwania żona postanowiła poświęcić się pomocy i spotkaniom z Prewettami, nie miał zamiaru jej od tego odwodzić. Nie jest łatwo w takich czasach o chwilę wytchnienia, więc tym bardziej doceniał starania jej rodu.
Puścił oko do Rufusa, ciekawe jaką strategię obrał jego brat... a może Podniebny Cesarz woli dać się ponieść rozgrywce?
Nie spodziewał się, że Latające Pingwiny przejdą, choć odczuwał niewielki zawód z powodu Lwów Przestworzy. Nie lubił oczywistych rozwiązań, a takim wydawały się właśnie lwy. Już ciekawsze byłyby lwicę, które faktycznie w świecie zwierząt zajmują się polowanie. Co poradzić, rozumiał, że lew to dobry i prosty symbol, o czym zdawała sobie sprawę kapitan. Nie znał jej za dobrze, ale docenienie pingwinów jako żartu sugerowało, że powinni się ze sobą dogadać.
- Lwy Przestworzy, w takim wypadku niech przeciwnicy usłyszą nasz ryk! - krzyknął z bojowym entuzjazmem.
Rozejrzał się uważnie po zawodnikach, starając się ocenić ich możliwości. To lubił w Quidditchu - planowanie. Trzeba było wykorzystać wszystkie zalety sojuszników, a wady przeciwników wykorzystać. Byli wśród nich zawodnicy naprawdę utalentowani, niektórzy powiązani nawet z zawodowymi rozgrywkami. Nie rozumiał zachwytów, jakie wywoływali zawodowcy wśród fanów, ale nie miał zamiaru ich nie doceniać. Wiedział, że wiele mu do nich brakuje. Najważniejsza była teraz jego drużyna jako całość. Był teraz Lwem Przestworzy, reszta jego stadem. Część znał już wcześniej, między innymi z Zakonu. To zabawne, że mecz przypadkiem stał się jakąś "rozgrywką feniksów". Przez chwilę rozważał możliwość faulowania, ale uważał takie rozwiązania za niehonorowe, górę brały nauki ojca. Takie zachowanie nie przystoi Longbottomowi, a poza tym nie grają meczu ligi krajowej. Jeżeli nie zostanie do tego zmuszony, to woli unikać niesportowego zachowania. Poza tym po skończonym meczu ktoś może nadal pamiętać o faulach. Nie wszyscy są wyrozumiali i potrafią żywić urazę za wydarzenia na boisku. Głupio trochę przez Qudditcha zrobić sobie wroga.
Ciekawe czy Mare ogląda mecz, w końcu to jej rodzina organizuje Festiwal Lata. Podczas jego trwania żona postanowiła poświęcić się pomocy i spotkaniom z Prewettami, nie miał zamiaru jej od tego odwodzić. Nie jest łatwo w takich czasach o chwilę wytchnienia, więc tym bardziej doceniał starania jej rodu.
Puścił oko do Rufusa, ciekawe jaką strategię obrał jego brat... a może Podniebny Cesarz woli dać się ponieść rozgrywce?
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Artur Longbottom' has done the following action : Rzut kością
'Quidditch' :
'Quidditch' :
|idę na 5C
Podzielał entuzjazm drużyny w milczeniu decyzję co do zabójczej nazwy akceptując skinięciem głowy. Szalona chęć zniszczenia, zatopienia drugiej drużyny była mu bliska, ale czułby się co najmniej nie na swoim miejscu, gdyby zaczął wykrzykiwać hasła w imię czystego mordobicia i krwawej rywalizacji. Kapitan sprawiał wrażenie dobrze zorganizowanego, jego postawa była wręcz zaraźliwa, więc Longbottom niebawem, z nurtem swej gwałtownej natury, podzielał chęć sportowego mordu i zniszczenia. Po drugiej stronie stali niebezpieczni zawodnicy, wiedział o tym i nie miał zamiaru ich lekceważyć, zwłaszcza Rii, która śmigała na miotle jak mało kto i będąc z nią w drużynie Gryffindoru, miał okazję się o tym przekonać. Za każdym razem, kiedy wygrywali mecz. Jego obawy wobec wielkiego brodacza również zostały potwierdzone - trzeba trzymać się od tegoż jegomościa z daleka. Rufusowi nie trzeba było drugi raz tego powtarzać. Zrozumiał.
Kolejno po przemowie Wrighta, nastąpiła przemowa Anthoniego podczas której Longbottom pochwycił spojrzenie drobnej jasnowłosej obrończyni, uśmiechnął się walecznie, lecz z nutą pokrzepienia, jak gdyby intuicyjnie wyczuł, że dziewczę nie czuje tego dziwacznego żaru walki - spokojna i małomówna. Cóż się stało, że pojawiła się na meczu tegoż dnia, wśród tony testosteronu buchającego z morskich fal oraz tej intensywnej gwałtowności, lwiej chęci walki? Zanim jednak zdążył się nad tym zastanowić, jego uwagę znów pochłonął mecz i słowa Macmilliana, który zarządził chwilę ciszy dla ofiar pożaru w Ministerstwie. Longbottom wbił wzrok we własne stopy, dziwacznie rozgoryczony i odganiający narastającą chęć wejścia na miotłę i ucieczki z tegoż cyrku udawanej skruchy i smutku. Jeśli wierzył w szczere intencje kuzyna, nie wierzył w skruchę i smutek niektórych, którzy przewijali się przez festiwal. W powietrzu było czuć napięcie, mugolacy obok szlachty, szlachta panosząca się wśród tak zwanego plebsu. Wybuch musiał w końcu nastąpić i Longbottom czuł podskórnie, że nie minie kilka miesięcy, kiedy bańka pozorów pęknie. I nic już nie będzie takie samo.
Nawiązanie do ofiar, choć całkowicie słuszne i sprawiedliwe, wytrąciło go lekko z równowagi.
Odpychał jednak myśli, sygnały wspomnień kotłujące się w jego głowie i zdecydował się skupić na grze, nie myśleć o niczym więcej poza tym, co dzieje się na boisku. Lub na tym, co dzieje na podeście sędziego - miał ochotę zawtórować olbrzymowi w wyznaniach miłości skierowanych w stronę Sykes, ale nie był człowiekiem, który zamierzał wykrzykiwać takie frazesy publicznie. Z rozbawieniem pomyslał o liście od nestora, który nie pochwaliłby jego namiętnych porywów serca, choć z pewnością rozumiałby zachwyt nad tą kobietą - niestety nic takiego nie wchodziło w grę. Może po meczu uda mu się ją dorwać i... właściwie nie wiedziałby, co mógłby jej powiedzieć - zapewne słyszała już wszystkie zachwyty świata i kilka kolejnych słów uznania od Longbottoma nie czyniłoby dla niej zbyt wiele.
Wsiadł na miotłę, porwał się do góry, zmierzył wzrokiem Artura, który do niego mrugał. Szkoda że to z nim nie otczy pojedynku o kafla, wówczas byłby niemal pewien tego, że uda mu się go zdobyć. W obecnej sytuacji miał malutkie obawy, że jednak nie uda mu się wygrać pojedynku ze wspaniałą Rią Weasley. Uśmiechnął się do niej również, właściwie do obojga, jakiś taki zbyt wesoły, za mało waleczny, choć serce mu się rwało do walki i nie miał zamiaru odpuścić. Kafel wystrzelił w górę, ruszył więc za nim, starając się go pochwycić.
Podzielał entuzjazm drużyny w milczeniu decyzję co do zabójczej nazwy akceptując skinięciem głowy. Szalona chęć zniszczenia, zatopienia drugiej drużyny była mu bliska, ale czułby się co najmniej nie na swoim miejscu, gdyby zaczął wykrzykiwać hasła w imię czystego mordobicia i krwawej rywalizacji. Kapitan sprawiał wrażenie dobrze zorganizowanego, jego postawa była wręcz zaraźliwa, więc Longbottom niebawem, z nurtem swej gwałtownej natury, podzielał chęć sportowego mordu i zniszczenia. Po drugiej stronie stali niebezpieczni zawodnicy, wiedział o tym i nie miał zamiaru ich lekceważyć, zwłaszcza Rii, która śmigała na miotle jak mało kto i będąc z nią w drużynie Gryffindoru, miał okazję się o tym przekonać. Za każdym razem, kiedy wygrywali mecz. Jego obawy wobec wielkiego brodacza również zostały potwierdzone - trzeba trzymać się od tegoż jegomościa z daleka. Rufusowi nie trzeba było drugi raz tego powtarzać. Zrozumiał.
Kolejno po przemowie Wrighta, nastąpiła przemowa Anthoniego podczas której Longbottom pochwycił spojrzenie drobnej jasnowłosej obrończyni, uśmiechnął się walecznie, lecz z nutą pokrzepienia, jak gdyby intuicyjnie wyczuł, że dziewczę nie czuje tego dziwacznego żaru walki - spokojna i małomówna. Cóż się stało, że pojawiła się na meczu tegoż dnia, wśród tony testosteronu buchającego z morskich fal oraz tej intensywnej gwałtowności, lwiej chęci walki? Zanim jednak zdążył się nad tym zastanowić, jego uwagę znów pochłonął mecz i słowa Macmilliana, który zarządził chwilę ciszy dla ofiar pożaru w Ministerstwie. Longbottom wbił wzrok we własne stopy, dziwacznie rozgoryczony i odganiający narastającą chęć wejścia na miotłę i ucieczki z tegoż cyrku udawanej skruchy i smutku. Jeśli wierzył w szczere intencje kuzyna, nie wierzył w skruchę i smutek niektórych, którzy przewijali się przez festiwal. W powietrzu było czuć napięcie, mugolacy obok szlachty, szlachta panosząca się wśród tak zwanego plebsu. Wybuch musiał w końcu nastąpić i Longbottom czuł podskórnie, że nie minie kilka miesięcy, kiedy bańka pozorów pęknie. I nic już nie będzie takie samo.
Nawiązanie do ofiar, choć całkowicie słuszne i sprawiedliwe, wytrąciło go lekko z równowagi.
Odpychał jednak myśli, sygnały wspomnień kotłujące się w jego głowie i zdecydował się skupić na grze, nie myśleć o niczym więcej poza tym, co dzieje się na boisku. Lub na tym, co dzieje na podeście sędziego - miał ochotę zawtórować olbrzymowi w wyznaniach miłości skierowanych w stronę Sykes, ale nie był człowiekiem, który zamierzał wykrzykiwać takie frazesy publicznie. Z rozbawieniem pomyslał o liście od nestora, który nie pochwaliłby jego namiętnych porywów serca, choć z pewnością rozumiałby zachwyt nad tą kobietą - niestety nic takiego nie wchodziło w grę. Może po meczu uda mu się ją dorwać i... właściwie nie wiedziałby, co mógłby jej powiedzieć - zapewne słyszała już wszystkie zachwyty świata i kilka kolejnych słów uznania od Longbottoma nie czyniłoby dla niej zbyt wiele.
Wsiadł na miotłę, porwał się do góry, zmierzył wzrokiem Artura, który do niego mrugał. Szkoda że to z nim nie otczy pojedynku o kafla, wówczas byłby niemal pewien tego, że uda mu się go zdobyć. W obecnej sytuacji miał malutkie obawy, że jednak nie uda mu się wygrać pojedynku ze wspaniałą Rią Weasley. Uśmiechnął się do niej również, właściwie do obojga, jakiś taki zbyt wesoły, za mało waleczny, choć serce mu się rwało do walki i nie miał zamiaru odpuścić. Kafel wystrzelił w górę, ruszył więc za nim, starając się go pochwycić.
Rufus Longbottom
Zawód : ratuje świat!
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I czy jest tak właśnie
W innym królestwie śmierci?
Budzimy się samotni
W chwili kiedy ciało
Przenika czułość
I wargi co chcą pocałunków
Do strzaskanego modlą się kamienia.
W innym królestwie śmierci?
Budzimy się samotni
W chwili kiedy ciało
Przenika czułość
I wargi co chcą pocałunków
Do strzaskanego modlą się kamienia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rufus Longbottom' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'Quidditch' :
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'Quidditch' :
I przygotowania dobiegły końca. Wybrano kolor szat oraz nazwę; Lwy w przestworzach brzmiały znacznie bardziej dumnie niż pingwiny, zwłaszcza kiedy drużyna przeciwna nazwała się Masakratorami. Uniosła brwi w wyrazie lekkiego rozbawienia. Jeszcze się okaże, kto kogo zmasakruje. Sophia była pewna, że mając w drużynie takich zawodników jak Ria, Maxine czy Wright mieli dużą szansę na zwycięstwo. Sama też zamierzała dać z siebie wszystko, jeśli chodzi o zdobywanie punktów. Choć zdecydowanie poprawiła ostatnimi czasy umiejętności latania, grę w quidditcha musiała na nowo poczuć, tak jak w szkole. Już nie umiała doczekać się momentu, kiedy wskoczy na miotłę i pomknie w górę, czując pęd przesyconego morską wonią powietrza. Nie potrzebowała słów i przechwałek, by wyrazić swoją radość i oczekiwanie na grę. Czuła, że wszyscy na to czekali.
Ale najpierw nastąpiła przemowa Anthony’ego Macmillana, a potem Jocundy Sykes. Jak chyba każdy kojarzyła tę postać, odważną czarownicę, która jako pierwsza pokonała Atlantyk na miotle i mogła stanowić inspirację dla młodych kobiet takich jak Sophia, próbujących radzić sobie w świecie zdominowanym przez mężczyzn i robić to, co drogie ich sercu. Także cieszyła się, że miała szansę spotkać ją na żywo.
Podczas minuty ciszy umilkła, oddając milczący hołd ofiarom tragedii w ministerstwie, z której sama ledwie uszła z życiem, będąc w pracy tamtego dnia. Wielu innych nie miało jednak tyle szczęścia, a Prorok codzienny zapełnił się spisem ofiar i zaginionych. Nie łudziła się jednak, że wszyscy bawiący się na festiwalu odczuwają prawdziwy żal i smutek. Gdzieś pośród nich być może przechadzali się jak gdyby nigdy nic bezkarni sprawcy tragedii, która przecież ugodziła we wszystkich bez względu na ich status społeczny.
Ale później, kiedy powrócił gwar, znów skupiła się na perspektywie gry. To miał być lekki, miły dzień bez myślenia o pracy, tragediach czy zbliżającej się perspektywie wojny. Chciała pozostawić te troski na ziemi i po prostu dobrze się bawić, nieważne, czy wygra, czy przegra – choć odezwała się w niej żyłka szkolnej rywalizacji i oczywiście chciałaby przyczynić się do zwycięstwa swojej drużyny, chciałaby, żeby to oni zatriumfowali.
To Ria miała uczestniczyć w próbie zdobycia kafla – i Sophia ufała, że sobie poradzi, była w końcu świetną ścigającą. Sama dosiadła miotły i odbiła się od podestu, także wydając okrzyk radości i nie zmąconej niczym wolności. Zamierzała zająć odpowiednią pozycję, gotowa w razie potrzeby być gotowa na przyjęcie kafla, gdyby to Rii udało się go przechwycić. Liczyła na to, że tak, i że to Lwy rozpoczną rozgrywkę i zaraz zaszarżują na bramki przeciwników.
| D4
Ale najpierw nastąpiła przemowa Anthony’ego Macmillana, a potem Jocundy Sykes. Jak chyba każdy kojarzyła tę postać, odważną czarownicę, która jako pierwsza pokonała Atlantyk na miotle i mogła stanowić inspirację dla młodych kobiet takich jak Sophia, próbujących radzić sobie w świecie zdominowanym przez mężczyzn i robić to, co drogie ich sercu. Także cieszyła się, że miała szansę spotkać ją na żywo.
Podczas minuty ciszy umilkła, oddając milczący hołd ofiarom tragedii w ministerstwie, z której sama ledwie uszła z życiem, będąc w pracy tamtego dnia. Wielu innych nie miało jednak tyle szczęścia, a Prorok codzienny zapełnił się spisem ofiar i zaginionych. Nie łudziła się jednak, że wszyscy bawiący się na festiwalu odczuwają prawdziwy żal i smutek. Gdzieś pośród nich być może przechadzali się jak gdyby nigdy nic bezkarni sprawcy tragedii, która przecież ugodziła we wszystkich bez względu na ich status społeczny.
Ale później, kiedy powrócił gwar, znów skupiła się na perspektywie gry. To miał być lekki, miły dzień bez myślenia o pracy, tragediach czy zbliżającej się perspektywie wojny. Chciała pozostawić te troski na ziemi i po prostu dobrze się bawić, nieważne, czy wygra, czy przegra – choć odezwała się w niej żyłka szkolnej rywalizacji i oczywiście chciałaby przyczynić się do zwycięstwa swojej drużyny, chciałaby, żeby to oni zatriumfowali.
To Ria miała uczestniczyć w próbie zdobycia kafla – i Sophia ufała, że sobie poradzi, była w końcu świetną ścigającą. Sama dosiadła miotły i odbiła się od podestu, także wydając okrzyk radości i nie zmąconej niczym wolności. Zamierzała zająć odpowiednią pozycję, gotowa w razie potrzeby być gotowa na przyjęcie kafla, gdyby to Rii udało się go przechwycić. Liczyła na to, że tak, i że to Lwy rozpoczną rozgrywkę i zaraz zaszarżują na bramki przeciwników.
| D4
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
'Quidditch' :
'Quidditch' :
Uśmiechnęła się promiennie, do Anthony'ego, który powitał ich wszystkich na tym wspaniałym meczu. Kiedy wspomniał o tym, że nie są to rozgrywki ligowe, puściła mu perskie oko. Nie zamierzała odpuszczać, pozwolić przeciwnikom zwyciężyć. Wierzyła, że jej drużyna jest w stanie poradzić sobie z Desmond, która irytowała ją do granic możliwości, i której zdolnościom lubiła umniejszać, z Wrightem, który z pewnością nie będzie oszczędzał swojego młodszego rodzeństwa i z Weasley, która była pierońsko dobrym graczem. Mieli w sobie silną wolę i wielkiego ducha walki, odpowiednie skupienie, odrobina szczęścia i umiejętności mogły pozwolić im rozgromić przeciwników. Zmasakrują ich, tak, powtarzała to sobie w myślach bez przerwy.
Na widok Jokundy Sykes, przygryzła mocno wargi — była jej idolką, uosobieniem wszystkiego, co chciała za młodu osiągnąć, do czego chciała dojść w życiu. Zacisnęła dłonie na miotle jeszcze bardziej, mocniej zestresowana jej obecnością. Da radę - da radę, musiała.
Zerknęła na ścigającego, któremu Joseph oddał pierwszeństwo - i słusznie, sama postąpiłaby dokładnie tak samo. Zacisnęła kciuk w pięści, dając mu znać, że życzy mu powodzenia i sama zajęła swoją pozycję, gdy tylko kafel wystrzelił w górę.
| 5b
Na widok Jokundy Sykes, przygryzła mocno wargi — była jej idolką, uosobieniem wszystkiego, co chciała za młodu osiągnąć, do czego chciała dojść w życiu. Zacisnęła dłonie na miotle jeszcze bardziej, mocniej zestresowana jej obecnością. Da radę - da radę, musiała.
Zerknęła na ścigającego, któremu Joseph oddał pierwszeństwo - i słusznie, sama postąpiłaby dokładnie tak samo. Zacisnęła kciuk w pięści, dając mu znać, że życzy mu powodzenia i sama zajęła swoją pozycję, gdy tylko kafel wystrzelił w górę.
| 5b
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Na pełnym morzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset